10 mężczyzn na 10 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)

Dwa dni temu, z okazji Dnia Kobiet, opublikowałam wpis „8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)”, wracając do formuły, którą przez pandemię, w drodze wyjątku zmodyfikowałam rok temu. Wahałam się, czy w sytuacji wojny w Ukrainie nie zrezygnować z tego wpisu w ogóle. Ostatecznie zdecydowałam, że niedużo by to zmieniło, a wskazywanie własnych bohaterów roku jest w gruncie rzeczy dzieleniem się dobrem.
Temu, kto nie zna tej formuły, spieszę wyjaśnić, że 8 marca opisuję osiem kobiet, które w danym roku najmocniej na mnie wpłynęły i analogicznie 10 marca – dziesięciu mężczyzn.

Spis treści:

🌻 Wołodymyr Zełenski
🌻 Donald Tusk
🌻 Bartek Szmit
🌻 Tymon Tymański
🌻 Freddie Mercury
🌻 Jay Shetty
🌻 Arthur Schopenhauer
🌻 Bartłomiej Trokowicz
🌻 Władysław Hasior
🌻 Kirk Honda 

🌻 Wołodymyr Zełenski

Chciałabym nie musieć pisać dziś o heroicznym prezydencie Ukrainy. Chciałabym, jak do tej pory, nie wiedzieć o nim nic więcej niż to, jak się nazywa i jaką pełni funkcję w sąsiadującym z nami kraju. Niestety Rosja, napadła na Ukrainę, rozpoczynając nie tylko wojnę (ta – czego byśmy o niej nie myśleli, rządzi się pewnymi ściśle określonymi prawami), ale okrutną rzeź i ludobójstwo. Giną cywile, Rosjanie bombardują szpitale i domy dziecka.
W rozgrywającej się na naszych oczach krwawej tragedii wyłania się bohater – człowiek niezłomny, odważny, oddany swojemu narodowi. Prezydent, jakiego każdy chciałby mieć, zwłaszcza w tak dramatycznym czasie.
To, czego jesteśmy dziś świadkami to nie tylko wojna w Ukrainie, ale też walka starego, złego, zatęchłego, patriarchalnego, zacofanego i psychopatycznego z nowym, dobrym, jasnym, równościowym, postępowym i zdrowym. Jak pewnie każdy, chciałabym wierzyć, że dobro zwycięży.
Пане Президенте, мої найщиріші вітання!🌹

🌻 Donald Tusk

Jakiś czas temu po raz pierwszy od dłuższego czasu obejrzałam wywiad z Donaldem Tuskiem i była to – mimo wstrząsających okoliczności i tematu rozmowy – prawdziwa rozkosz. Urzekły mnie jego spokój, mądrość, opanowanie, imponująca asertywność i przede wszystkim klasa polityczna, którą bije wszystkich polskich polityków (również z własnej oczywiście partii) na głowę. Pomyślałam sobie, że w mądrym kraju zaraz zostałby premierem. Oh, wait…
Panie Premierze, najszczersze wyrazy szacunku!🌹

🌻 Bartek Szmit

Szmit jest moim Partnerem i mężczyzną, który – mówiąc górnolotnie – zmienił moje życie, nie zmieniając jednak mnie. Wręcz przeciwnie, Jego obecność pomogła mi w zdjęciu wielowarstwowej, nabytej dawno temu maski i staniu się wreszcie nNajprawdziwszą Sobą. Kiedyś Drapieżnik, dzisiaj Bartek. Mężczyzna, który mnie co dzień inspiruje i zachwyca.
Naszą dosyć w gruncie rzeczy niesamowitą historię opisałam w poniższych tekstach:

🌻 Wycieczka na planetę Dyskomfort

🌻 Powrót z planety Dyskomfort

🌻 I żyli długo i szczęśliwie na planecie Komfort

A rok temu z okazji Dnia Mężczyzn poświęciłam Mu wpis:

🌻 His name is Szmit. Bartek Szmit.

Regularnie też uzupełniam moje ulubione:

🌻 Z cyklu kochanków rozmowy

To bardzo dużo, tym bardziej, że nie jest tak wielkim ekshibicjonistą jak ja. Ostatnio, unosząc głowę znad cudownej książki, którą zrecenzuję tu niebawem, spytałam, czy mogę Mu przeczytać fragment. Okazało się, że zdanie:

Ale prawdziwe ćwiczenie w parach następuje wtedy, kiedy naprzeciwko ciebie siedzi osoba, z którą spędzasz życie, najważniejszy dla ciebie człowiek, który równocześnie posiadł tajemniczą umiejętność wkurwiania cię jak nikt inny.

– „Czuła przewodniczka” Natalia de Barbaro

rezonuje z każdym z nas tak samo mocno.

Kochanie, dziękuję, że jesteś!🌹

🌻 Tymon Tymański

To, że Tymon Tymański wielkim artystą jest, wie każdy, kto posiada muzyczny słuch. Dwa lata temu w tym samy cyklu opisywałam go, zanim jeszcze poznaliśmy się osobiście. Wspominałam o dziwnym, irracjonalnym strachu, jaki zawsze we mnie wzbudzał. Pisałam też, dosyć enigmatycznie, że:

[…] od początku tego roku, niejako pośrednio, jest obecny w moim życiu dość intensywnie.

„10 mężczyzn na 10 marca (kwiecień 2019 – marzec 2020)”

Mogłam w końcu wyjaśnić, o co chodziło, w późniejszym wpisie „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kury, który był nie tylko recenzją tej niesamowitej płyty, ale też opisem naszego pierwszego, przemiłego spotkania. Tymon jest przyjacielem mojego Partnera Bartka. Przyjacielem z podstawówki. Bliskim i ważnym. Kiedy poznajemy przyjaciół naszych partnerów, dają nam oni często pewien kontekst. Zaczynamy pewne rzeczy rozumieć, układają się nam one w jakąś całość. Jak wtedy, kiedy przyjechała do nas moja z kolei przyjaciółka z podstawówki, która – zanim do nas dotarła – zdążyła na dworcu w Krakowie niechcący włożyć swój bagaż do złego autobusu i ten pojechał sobie sam do Bukowiny Tatrzańskiej. Bartek, kiedy o tym usłyszał, nie był nawet zdziwiony. Wiedział natomiast, że jeśli przeżyje trzy najbliższe wspólne dni, przeżyje też wszystko inne!
Kiedy wsłuchiwałam się w język Tymona, rozpoznawałam żargon, który słyszałam wcześniej tylko u Bartka. Idea rodzeństwa jest mi obca, bo nie posiadam żadnego, ale to prawdopodobnie tak, jak poznać brata albo siostrę swojego ukochanego. Dodatkowo nie ma nic piękniejszego i prawdziwszego, niż obserwowanie kochanej osoby z drugą, którą tak dobrze zna, z którą czuje się bezpiecznie, z którą może być naprawdę sobą.
To wszystko działa zresztą również w drugą stronę. Mam wrażenie, że tolerancja Bartka na mnie jest tak duża właśnie przez te lata przyjaźni z Tymonem. Czasem słyszę, że „jestem jak Tymon”, co – chociaż nigdy nie jest wypowiadane z podziwem, raczej przybiera formę wyrzutu – uznaję zawsze za komplement, bo Tymon jest fantastycznym, ciepłym, niesamowicie oryginalnym, jedynym w swoim rodzaju, mądrym, wrażliwym Człowiekiem i doskonałym Artystą.
Tymonie, dziękuję za ciepłe przyjęcie!🌹

🌻 Freddie Mercury

Freddie Mercury zawsze był moim idolem, ale piszę o nim dziś dlatego, że dopiero niedawno zobaczyłam film „Bohemian Rhapsody”, który przypomniał mi, za co kocham Queen i pokazał, jak bardzo charyzmatycznym, intrygującym, trudnym, ciekawym i fascynującym człowiekiem był Freddie Mercury. Podstawówka muzyczna (łączona ze zwykłą) odebrała mi bardzo wiele rzeczy: przede wszystkim czas, który rówieśnicy poświęcali na zabawę, edukację z przedmiotów pozamuzycznych na poziomie wyższym od haniebnego czy możliwość kontaktu z dziećmi z rodzin, które nie uważały się za elitarne. Dała mi natomiast podstawową umiejętność czytania nut i grania na fortepianie (moja trzecia nauczycielka tego instrumentu potrafiła nawet na nim grać, co było ewenementem na skalę szkoły!). Bardzo szybko zaczęłam układać akompaniamenty do piosenek, które lubiłam, by móc je śpiewać. Repertuar grupy Queen był jednym z najbardziej wymagających, bo harmonicznie otwierał się tam kosmos. Miło było sobie to wszystko, podczas oglądania filmu, przypomnieć.
Freddie, thank you for your Art!🌹

🌻 Jay Shetty

Jay’a Shetty’ego obserwowałam już od jakiegoś czasu w mediach społecznościowych, zachwycona jego mądrością, łagodnością i prostotą przekazu tematów głębokich, ważnych i w gruncie rzeczy trudnych. Lektura jego doskonałej książki „Zacznij myśleć jak mnich” delikatnie i z czułością poukładała mi wiele, dając do myślenia. Czasem jak mnich.
Dear Jay, thank you for your wisdom!🌹

🌻 Arthur Schopenhauer

„Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artura Schopenhauera (którą niedawno recenzowałam), to po pierwsze lektura obowiązkowa w czasach, w których nie umiemy ani się ze sobą spierać, ani ze sobą dyskutować, ani nawet rozmawiać. A po drugie – niesamowita rozkosz obcowania z tak doskonałym językiem, ostrym jak brzytwa umysłem i obezwładniającym poczuciem humoru.
Sir, ich verbeuge mich tief!🌹

🌻 Bartłomiej Trokowicz

Myślę, że o jakości związku świadczy to, ile dobrej i wartościowej sztuki poznajesz dzięki osobie, z którą jesteś. Gdyby nie mój Partner, nigdy nie dowiedziałabym się o istnieniu książki, której nakład został już niestety wyczerpany i nie dostałabym od samego jej Autora (bliskiego kolegi wspomnianego Partnera) pliku z najcudowniejszą powieścią, jaką od wielu lat dane mi było przeczytać. „Pan Misio. Czy lisy śnią o gadających kurach?” Bartłomieja Trokowicza – bo o tej książce i tym Autorze mowa – to literacki majstersztyk. Wszystko tam gra – idealnie nakreślone postacie, niebanalna fabuła, przepyszne dialogi. Gdyby „Pan Misio” wyszedł spod pióra zawodowego pisarza, byłabym tylko zachwycona. Jest to jednak pierwsza i jedyna książka Bartłomieja, napisana – co zdołałam ustalić w naszej przemiłej rozmowie – ot tak, przy okazji. Pozostaję pod niesamowitym wrażeniem talentu, delikatności i wrażliwości Autora, z którym wywiad już za jaki czas pojawi się na tym blogu.
Bartku, ogromnie dziękuję!🌹

🌻 Władysław Hasior

O Władysławie Hasiorze już w tym cyklu pisałam. Pojawiał się też w różnych wpisach po drodze, bo jest na pewno bardzo ważnym mężczyzną w moim życiu. Jednak w tym roku moje serce znowu mocniej zabiło, kiedy znalazłam w końcu w rodzinnym domu album z dedykacją, której tak długo szukałam, że aż byłam skłonna uwierzyć w to, że cała historia z nią związana mi się przyśniła.
Całość opisałam w tekście „Krótka historia pewnej dedykacji”, więc nie chciałabym się powtarzać, ale słowa Hasiora skierowane do dziesięcioletniej mnie szczerze mnie dziś poruszyły.
Panie Władysławie, uwielbiam Pana coraz mocniej! 🌹

🌻 Kirk Honda

Dr Kirk Honda prowadzący najwspanialszą część internetu, czyli „Psychology In Seattle”, to człowiek, który całkiem dosłownie poprawił jakość mojego życia. Jego imponująca psychologiczna wiedza połączona z niespotykaną wrażliwością, empatią, delikatnością i wiarą w równość sprawiają, że mogłabym go słuchać w nieskończoność. Dodatkowo, jako terapeuta również par, jest często przywoływany nie tylko przeze mnie, ale też przez mojego (zarażonego moją fascynacją drem Hondą) Partnera w wielu naszych rozmowach. Każde z nas wykonuje codziennie dużą autoterapeutyczną pracę, dodatkowo pracujemy też wspólnie nad naszą komunikacją i kiedy nie mamy jasności, jaką drogą najlepiej pójść, przywołujemy dra Hondę i to już bardzo często wystarcza, żeby odnaleźć właściwą ścieżkę.
Dear Kirk, I am very grateful for everything you do!🌹

🌹 Wszystkim moim dzisiejszym Bohaterom
i wszystkim Czytelnikom,

życzę pokoju. 🌹

🌻 Wpisy z okazji Dnia Mężczyzn
z poprzednich lat🌻

Krótka historia pewnej dedykacji

fot. Marianna Patkowska

Od lat noszę w sobie ciągle żywe wspomnienie pewnej sytuacji sprzed wielu lat. Jako mała dziewczynka często odwiedzałam z tatą Władysława Hasiora w jego zakopiańskiej galerii, założonej w roku mojego urodzenia, zaledwie pięć miesięcy przed nim. Pisałam o tym już w dwóch tekstach: „10 mężczyzn na 10 marca – Władysław Hasior” oraz „Herbatka z Hasiorem”. Doświadczanie otaczającej mnie tak cudownie męskiej energii (tylko ja i dwóch najfantastyczniejszych na świecie mężczyzn – choć uczciwie przyznam, że byłam kochliwa i zakochiwałam się w większości taty przyjaciół) na pewno w dużym stopniu mnie ukształtowało. Tym bardziej, że każdy z nich rozpieszczał mnie do granic.
W mojej pamięci utkwiła najmocniej następująca scena. Mam kilka lat – nie pamiętam ile, wydaje mi się, że może 7, może 9, ale trudno mi to doprecyzować. Pan Władysław oprócz fragmentów zdezelowanych zabawek (co wpisało się już w krajobraz naszych spotkań), postanawia mi ofiarować jeszcze coś – swój album ze specjalnie dla mnie napisaną dedykacją. (Niezwykle mnie to – już po jej otrzymaniu – podekscytowało, bo jeszcze nigdy nie dostałam żadnego albumu z tematyką świecką; musiałam być już po pierwszej komunii!) Pech jednak chciał, że w trakcie jej pisania i podjętej próby wyjaśnienia nam, co robi, Hasior dostaje ataku astmy. Z zapamiętanego niewzruszenia mojego taty wnioskuję, że nie był to poważny atak, ale we mnie wywołał traumę, bo nie byłam jeszcze świadkiem sytuacji, w której ktoś nie może złapać tchu i właściwie nie wiadomo, jak mu pomóc. Pamiętam, że brzmiało to mniej więcej tak:

– Chciałbym… – tu łapczywe branie powietrza.
– Chciałbym… – kolejna próba.
– Chciałbym… – lekka irytacja i dalszy ciąg walki z astmą, aż w końcu… – … napisać testament.

Prawdopodobnie niedługo później było już po wszystkim i stało się jasne, że ostatnie słowa były żartem sytuacyjnym, który potrafię dziś w pełni docenić, jednak wtedy byłam absolutnie przerażona i niegotowa na jego rychłą śmierć. I wcale nie dlatego, że gdyby go zabrakło, nikt nie dawałby mi już tak cudownie zdezelowanych zabawek, jak on, ale dlatego, że go zwyczajnie uwielbiałam.
Ta scena wryła się we mnie bardzo głęboko. Ale… nie mogłam sobie przypomnieć, ani co dokładnie mi napisał w dedykacji, ani w którym dokładnie albumie. W rodzinnym domu wielokrotnie przeszukiwałam półki z książkami, za każdym razem dochodząc do przykrego wniosku, że jedyne albumy poświęcone twórczości Hasiora (znajdujące się zresztą nie na moich półkach) nie mają ani żadnej dedykacji, ani nawet autografu. Wiele lat żyłam całkiem wyraźnym wspomnieniem wydarzenia, na którego prawdziwość nie umiałam znaleźć żadnego dowodu. Aż tu nagle… pewnego pięknego warszawskojesiennego dnia zupełnym przypadkiem w kupce przeróżnych książek niewymiarowych położonych bokiem zaciekawił mnie pewien wąski grzbiet. I… TO BYŁ TEN ALBUM! Album „Hasior”, który otworzyłam drżącymi rękami, skrywał taką dedykację Mistrza dla dziesięcioletniej mnie:

fot. Marianna Patkowska

Jasnej Mariannie
Błękitnej Ozdobie
Nadziei Rodziców
i Gwieździe Sylwestra 2000 r.
Kolorowego Szczęścia
Gorąco życzy na zawsze
Hasior

26.XII.95 – Zakop.

– dedykacja Władysława Hasiora dla mnie z 1995 roku

Szczerze mnie wzruszył. Nie wiem tylko czym bardziej: pięknymi, niebanalnymi słowami, ciepłem, które przez tyle lat próbowałam w jakimkolwiek szczególe odtworzyć, czy w końcu wróżbą, że za pięć lat będę – jako wchodząca powoli w dorosłość dziewczyna – Gwiazdą Sylwestra? Rzeczywiście byłam, ale tego już niestety nie dożył, umierając rok wcześniej. Dokładnie w dniu moich czternastych urodzin.

Herbatka z Hasiorem

fot. Jan Lewandowski

W miniony weekend Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem zorganizowało fantastyczne wydarzenie, jakim była Herbatka z Hasiorem, oczywiście w Galerii Władysława Hasiora. Może niezbyt fortunnie jest cytować siebie samą, ale z drugiej strony jednak ważne w tym miejscu wydaje mi się przypomnienie moich własnym słów z wpisu „10 mężczyzn na 10 marca” o tym właśnie artyście i moim emocjonalnym związku z jego twórczością.

„O czym już tu wielokrotnie wspominałam, Władysław Hasior plasował się w czołówce moich ulubionych dorosłych. Dorastałam w domu, w którym były jego prace, w tym moja ukochana – prezent ślubny moich rodziców od Hasiora – przedstawiająca dwa kopulujące robaki. Mama niestety nigdy nie podzieliła mojego entuzjazmu dla tego akurat dzieła oraz jego kontekstu.
Prawie każdy mój przyjazd do Zakopanego w dzieciństwie (mieszkam tu na stałe dopiero od ośmiu lat), był związany z odwiedzeniem z tatą Galerii Hasiora, a potem samego Hasiora w jego mieszkaniu nad Galerią. Warto przypomnieć układ samej galerii: jej przestrzeń jest otwarta na wysokość parteru oraz pierwszego piętra. Na dole mieści się sala główna, w której jest ekspozycja stała (tylko dzieła Hasiora), a na górze, gdzie wystawiane są ekspozycje czasowe prac różnych twórców, wąski korytarz z balustradą prowadzi do drzwi lokalu, który zamieszkiwał Władysław Hasior. Nigdy nie był oczywiście dostępny dla zwiedzających, a dziś już pewnie ma nowe przeznaczenie. Mistrz czasem oglądał zwiedzających z góry, zza balustrady.
Był niesłychanie ciepłym, serdecznym i fajnym człowiekiem. Pamiętam, że zawsze sączył góralską herbatkę z prądem (nie mam stuprocentowej pewności co do herbatki, ale na pewno zawsze był tam prąd) i dużo się uśmiechał. Do mojej ulubionej części takiej wizyty należał zawsze moment, w którym Hasior otwierał małe drzwiczki na środku mieszkania, prowadzące w dół (układ tego miejsca był naprawdę przedziwny) do krainy skarbów, czyli czegoś w rodzaju piwnicy, gdzie składowane były zdekompletowane zabawki. Mogłam oglądać wszystko, natomiast to, co pan Władysław pozwalał mi sobie wziąć do domu, znajdywało się tylko na jednym stole. Zasady były bardzo proste i przejrzyste i niezwykle mi się podobały.
Do tego, choć byłam dosyć mała (miałam pewnie nie więcej, niż dziesięć lat), zakochałam się w jego pracach od pierwszego wejrzenia. Uwielbiałam ducha tej galerii, przejmującą twórczość Hasiora (od zawsze moją ulubioną jego pracą był Sztandar Niobe), idealnie dobraną do ekspozycji muzykę, która również się do dziś nie zmieniła.
Władysławowi Hasiorowi zawdzięczam ogromny wkład w budowanie mojej wrażliwości i poczucia piękna.
Panie Władysławie, dziękuję!

P.S. Mistrz zmarł dokładnie w dniu moich czternastych urodzin…”

– fragment wpisu  „10 mężczyzn na 10 marca”

Do minionej soboty nie wiedziałam jednak o jeszcze jednej koincydencji – artysta otworzył swoją galerię… też w roku mojego urodzenia!
Idea Herbatki z Hasiorem była piękna i równocześnie prosta. Każdy tego dnia mógł przyjść za darmo do muzeum, zostać oprowadzonym przez kuratora, panią Julitę Dembowską (której wiedza i kultura osobista zrobiły na mnie ogromne wrażenie). Dłuższy czas góra galerii nie była dostępna zwiedzającym, tym przyjemniej było mieć teraz możliwość zarówno jej obejrzenia, jak i wysłuchania profesjonalnego komentarza. Po oprowadzeniu zostaliśmy zaproszeni na oglądanie slajdów dotyczących młodości artysty i herbatkę w… otwartym już pomieszczeniu, które było kiedyś mieszkaniem Władysława Hasiora. (Sam pomysł tego typu spotkania nawiązuje zresztą do herbatek, które Hasior robił czasem we własnej osobie dla swoich zwiedzających, będąc żywo zainteresowanym, jaka jest percepcja jego sztuki.)
Wejście do dawnego mieszkania Mistrza było to dla mnie niesamowitym przeżyciem. Nie umiem dokładnie określić, kiedy po raz ostatni odwiedziliśmy Hasiora z tatą, ale musiało to być co najmniej dwie dekady temu. Wiele rzeczy zamazało mi się już w pamięci; wiele rzeczy zostało przez Muzeum, na potrzeby zwiedzania, zmienionych, jednak… wejście do tej przestrzeni spowodowało, że natychmiast stanęły mi w oczach łzy. Momentalnie poczułam całą tę niesamowitą energię, którą jako dziecko tak uwielbiałam. Energię dwóch pięknych, silnych, utalentowanych, wielkich, ważnych dla kultury tego kraju mężczyzn, którzy siedzą przy stole, śmieją się, rozmawiają o sztuce i cieszą tym, że się spotkali, bo się po prostu bardzo lubią. Każdemu życzę, żeby mógł czegoś podobnego doświadczyć w swoim dzieciństwie.
Zarówno podczas zwiedzania, jak i oglądania slajdów, dowiedziałam się bardzo wielu interesujących i nowych dla mnie rzeczy; i na temat niektórych prac, i o niekonwencjonalnych pomysłach dydaktycznych Hasiora (co – biorąc pod uwagę, że dopiero weszłam na ścieżkę kariery nauczycielskiej i chwilowo więcej we mnie pytań niż odpowiedzi – było dla mnie niesamowicie cenne i ważne). Jednak wstrząsnął mną ten oto szkic Hasiora, wykonany do drogi krzyżowej, będącej jego pracą dyplomową na warszawskiej ASP (i znajdującej się w kościele św. Kazimierza w Nowym Sączu).

Zdjęcie szkicu pochodzi ze zbiorów Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem i mogłam je tu udostępnić swoim Czytelnikom jedynie dzięki uprzejmości tegoż.

Każda ze stacji miała formę złotej misy, w której wyrzeźbione były kolejne wydarzenia. Choć krzyż ze szkicu w efekcie końcowym wyglądał już nieco inaczej (krzyż umieszczony był nad każdą z mis w pewnej od nich odległości), jednak tak bardzo poruszył mnie sam pomysł, który Hasior przelał na papier. Bo trudno nie zauważyć tu odwróconego symbolu płci żeńskiej (), który jest równocześnie także symbolem bogini Venus i Afrodyty, ale także (w czym jakoś zdumiewająco łatwo doszukać mi się specyficznego poczucia humoru Hasiora) symbolem miedzi!
Ze sztuką jest jak z językiem – nawet jeśli intencją Hasiora nie było umieszczenie odwróconego żeńskiego symbolu na każdej stacji drogi krzyżowej, jednak narysował ten szkic właśnie w taki sposób, zdradzając swoją świadomą lub podświadomą potrzebę takiego ujęcia tego tematu. No a odwrócony żeński symbol w pracy sakralnej otwiera ogromne pole interpretacyjne! Warto też uświadomić sobie, jak niesamowicie współczesna i nowatorska była ta praca w czasie, w którym powstawała (taka wydaje mi się zresztą w dalszym ciągu). Choć trudno w to uwierzyć, ma już 61 lat – została ukończona w 1958 roku. Swoją drogą zabawne, że jeśli zamienimy ze sobą miejscami dwie ostatnie cyfry, wyjdzie nam data założenia galerii (i mojego urodzenia)!

P.S. Gorąco zachęcam do śledzenia facebookowego fanpage’a Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem. Wiem, że kolejna „Herbatka z Hasiorem” odbędzie się 23.02.2019 w sobotę o godzinie 10.30, a dowiemy się podczas jej trwania „do czego służył Hasiorowi aparat fotograficzny”. Jeśli ktokolwiek byłby w tym czasie w Zakopanem, naprawdę warto poświęcić godzinę na to wspaniałe wydarzenie!

XX Zakopiańska Akademia Sztuki im. Marka Markowicza

Właśnie dobiegło końca jedno z fantastyczniejszych wydarzeń kulturalnych w Zakopanem – Zakopiańska Akademia Sztuki, czyli zainicjowane już dwadzieścia lat temu przez Marka Markowicza kursy mistrzowskie dla utalentowanej muzycznie młodzieży. Po śmierci pomysłodawcy Akademii, schedę przejęła po nim jego żona, Barbara Markowicz, dbając o kontynuację pięknej idei męża i otaczając za każdym razem wszystkich uczestników i gości swoim niesamowitym ciepłem i życzliwością.
Przez półtora tygodnia uczniowie (rozpiętość wiekowa była bardzo duża – od dwunastu do dwudziestu sześciu lat) szkolili swój warsztat pod okiem wybitnych muzyków za dnia, by wieczorami koncertować przed dosyć nawet licznie zgromadzoną widownią sympatyków Akademii. W tym roku wykładowcami byli: w klasie skrzypiec – Szymon Krzeszowiec (pierwszy skrzypek Kwartetu Śląskiego oraz od kilku lat dyrektor artystyczny Akademii), Marcin Markowicz (drugi skrzypek kwartetu Lutosławski Quartet oraz dyrektor artystyczny Festiwalu Muzyki Kameralnej w Książu) i Marcin Baranowski, a w klasie wiolonczeli – Tomasz Strahl i Adam Krzeszowiec.
Tegoroczną Zakopiańską Akademię Sztuki, tuż przed koncertem inaugurującym, otworzyło (nieformalnie) w Willi „Atma” spotkanie z legendą ZAS, doskonałym austriackim pianistą Paulem Guldą. Muzyk opowiadał (po… polsku!) o swoim zawodowym, ale przede wszystkim emocjonalnym związku z przedsięwzięciem Marka Markowicza, co przeplatał wykonywaniem doskonałych utworów muzyki dawnej, a także swoich wzruszających improwizacji. Atmosfera, którą stworzył, pomogła choć na chwilę zapomnieć o uśmierceniu przez Muzeum Narodowe w Krakowie (remont!) obecnego tu niegdyś ducha Karola Szymanowskiego, a także o kontrowersyjnej „urodzie” nowego fortepianu (w brązowawą panterkę) oraz nawet jego nie najszczęśliwszym brzmieniu.
Koncert inauguracyjny odbył się następnego dnia, 21 października, w Miejskiej Galerii Sztuki, a gwiazdą wieczoru był wspaniały, nieoceniony Kwartet Śląski, który przypomniał poruszający, liczący już przeszło pół wieku, ale ponadczasowy Kwartet smyczkowy Witolda Lutosławskiego oraz towarzyszący im w sporo starszym, pięknym Kwintecie smyczkowym d-moll Witolda Maliszewskiego Tomasz Strahl. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie kompozycja tego wieczoru, którą można byłoby zatytułować „Mistrz i uczeń”. Z jednej strony zostały wykonane dwa skrajnie różne estetycznie utwory, co było niezwykle ciekawe ze względu na to, że Lutosławski pobierał nauki u Maliszewskiego, a z drugiej zostały wykonane przez dwóch nauczycieli Akademii (Szymona Krzeszowca i Tomasza Strahla), którzy w najbliższych dniach mieli kształcić przybyłą na warsztaty młodzież. To naprawdę poruszające.

Bardzo dawno temu, w mojej muzycznej podstawówce na trzy panie, z którymi miałam fortepian, grać umiała tylko jedna.

– dygresja szkolna

Od środy 24 października do soboty 28 października mogliśmy usłyszeć znakomitych uczestników Akademii (dwa pierwsze koncerty w Miejskiej Galerii Sztuki, następnie w Willi „Atma” i finałowy w cudownej Galerii Władysława Hasiora). Środowy koncert został poprzedzony niezmiernie ciekawym wykładem charyzmatycznej muzykolożki, również związanej z Akademią od lat, Danuty Gwizdalanki – „Muzyczne mitologie stulecia”. Zetknięcie się z osobą o tak rozległej wiedzy, dodatkowo fantastycznie posługującą się językiem, jest czymś w Zakopanem ostatnich lat niestety rzadko spotykanym. (Tym bardziej więc cieszą takie inicjatywy jak Akademia czy opisywana przeze mnie tu wcześniej „Muzyka na Szczytach”.)
Wracając jednak do koncertów… Ogromną radością było słuchanie młodych, przejętych, zaangażowanych i niesłychanie utalentowanych instrumentalistów, którzy już teraz reprezentują bardzo wysoki poziom, a przecież ciągle są jeszcze na samym początku swojej muzycznej drogi. Choć poprzeczka została ustawiona niezwykle wysoko i nie będzie z mojej strony przesadą, jeśli napiszę, że wszyscy uczestnicy byli znakomici, jednak muszę wyróżnić jedną osobę, której ekspresja, wrażliwość, muzykalność i jakaś taka niewiarygodna iskra wbiła mnie w fotel (za każdym zresztą razem, bo wystąpiła na dwóch koncertach). To… zaledwie dwunastoletnia skrzypaczka Zofia Olesik – ogromny, odkrywany na naszych oczach talent!
A po pięknym koncercie finałowym w Galerii Władysława Hasiora, zakończonym wręczeniem uczestnikom i wykładowcom dyplomów, pozostał jakiś taki smuteczek, jak to zwykle bywa po ważnych i pięknych wydarzeniach. Wspaniała, panująca wśród organizatorów i uczestników rodzinna atmosfera udzieliła się także gościom Akademii, którym pozostaje już tylko czekać do następnej, za rok.

10 mężczyzn na 10 marca

[Tak, jak w poprzednich wpisach, dzisiejszy również zawiera spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]

    Spis treści:

  1. Wstęp
  2. Keith Flint
  3. Michael Jackson
  4. Kurt Cobain
  5. Władysław Hasior
  6. Vladimir Nabokov
  7. David Lynch
  8. Jeremi Przybora
  9. Demetrio Stratos
  10. Stanisław Dróżdż
  11. Jeffrey Dahmer

1. Wstęp

Wspaniale się składa, że właśnie dziś wypada Dzień Mężczyzn, bo mam szansę przedstawić – dla równowagi po ostatnim wpisie z okazji Dnia Kobiet – sylwetki wspaniałych, inspirujących mężczyzn, którzy istotnie wpłynęli na moje życie i myślenie. Tak jak poprzednio, nazwiska uporządkowane są w kolejności chronologicznej.

2. Keith Flint

Muzyka zespołu The Prodigy towarzyszyła mi od najmłodszych lat, kiedy tata po raz pierwszy przywiózł mi z zagranicy ich płytę (w tamtych czasach jeszcze na kasecie). Co ciekawe, ćwierć wieku później muszę przyznać, że ta muzyka ani trochę się nie zestarzała, no ale tata zawsze miał bardzo wysmakowany muzyczny gust.
Zawsze szanowałam Liama Howletta – mózg zespołu, byłam onieśmielona urodą Maxima Reality, ceniłam Leeroy’a Thornhilla, choć „znałam” go właściwie najmniej, jednak tylko jeden członek zespołu stał się od razu moim pierwszym poważnym ideałem mężczyzny – był nim Keith Flint. Szalony, inteligentny, utalentowany, przystojny (ten dziwny przypadek mężczyzny, którego osobiście wolę w makijażu), dowcipny, pełen pasji, mający pomysł na siebie i równocześnie wielki dystans do siebie. Jedną z moich ulubionych anegdot z nim związanych jest ta opisana przez Martina Roacha w książce „The Prodigy. Elektroniczny Punk”. Na jednym z lotnisk u Keitha znaleziono narkotyki. Po raz kolejny… Znudzony celnik spytał:

– Musisz brać narkotyki, żeby wykonywać swoją pracę?
– Nie, ale musiałbym je brać, gdybym wykonywał twoją – odparł Keith.

– Martin Roach „The Prodigy. Elektroniczny Punk”

Keithowi Flintowi zawdzięczam to, że stał się dla mnie na dosyć wczesnym etapie mojego rozwoju pierwszym modelem mężczyzny kompletnie różnego od mojego taty (choć równocześnie bardzo przez niego cenionego), z którym jednocześnie się utożsamiałam i który mnie fascynował, ciągle zapewniając o tym, że inność jest naprawdę fajna i porywająca.
Thank you, Keith!

3. Michael Jackson

Michael był moim jedynym idolem w prawdziwym tego słowa znaczeniu, co jest o tyle może dziwne, że akurat pop nigdy nie był gatunkiem mojego pierwszego wyboru. Oprócz tego, że wzruszał mnie niewiarygodny talent tego człowieka i uwielbiałam jego płyty (zwłaszcza „Dangerous”), fascynował mnie również tym, że był niesamowitą mieszanką wszystkiego, co najbardziej pociągające w: mężczyźnie, kobiecie, dziecku, osobie białej i czarnoskórej. To było aż niebywałe, ile mieścił w sobie barw i piękna.
Momentem przełomowym było dla mnie pójście na jego koncert w Warszawie w 1996 roku (ten jeden pamiętny raz, kiedy nie pojawiłam się na inauguracji Warszawskiej Jesieni), a potem przejechanie pod hotel, w którym się zatrzymał i… zobaczenie go na wyciągnięcie dłoni. Co prawda Warszawy nie spowijał jeszcze aż taki smog, a on przybył pod hotel w masce, ale widok nawet samych jego (naprawdę wyjątkowej urody) oczu z bliska był czymś, czego nie zapomnę do końca życia.
Mimo że wychowałam się w artystycznym domu i stykałam się z najwybitniejszymi tego świata osobiście już od najmłodszych lat (Iannis Xenakis ofiarował mi japońską laleczkę i przedziwne anyżowe czekoladki, siedząc na kolanach Tadeusza Łomnickiego, zadałam mu intrygujące mnie bardzo pytanie: „jak dokładnie wszedł do telewizora”, bo go tam parę dni wcześniej widziałam, państwo Lutosławscy zaopatrzyli w meble cały mój domek dla lalek, a od Władysława Hasiora dostałam całe mnóstwo zdekompletowanych zabawek i koralików), więc byłam do tego w pewnym sensie przyzwyczajona, zobaczenie Michaela Jacksona z bliska wpędziło mnie w dwutygodniowy stupor dysocjacyjny.
Zawdzięczam Michaelowi przede wszystkim niesamowite emocje i pokazanie mi, jak piękną można mieć więź z osobą, której się osobiście nie zna, dzięki jej talentowi i naszej na niego wrażliwości.
Thank you, Michael!

4. Kurt Cobain

Do Nirvany i Kurta Cobaina musiałam dojrzeć. Nadal nie uważam, że jest to zespół muzycznie doskonały, ale nie do końca o doskonałość w nim chodzi. Piękne, głębokie, mądre i przepełnione bólem teksty Cobaina bardzo mnie do niego przekonały, a potem zaczęło mnie coraz bardziej intrygować, co się kryje za tymi inteligentnymi, smutnymi oczami.
Kurtowi Cobainowi zawdzięczam przede wszystkim piosenkę „Dumb” i jej poruszające słowa, które raz na zawsze zmieniły coś w moim postrzeganiu świata i poezji.
Thank you, Kurt!

5. Władysław Hasior

O czym już tu wielokrotnie wspominałam, Władysław Hasior plasował się w czołówce moich ulubionych dorosłych. Dorastałam w domu, w którym były jego prace, w tym moja ukochana – prezent ślubny moich rodziców od Hasiora – przedstawiająca dwa kopulujące robaki. Mama niestety nigdy nie podzieliła mojego entuzjazmu dla tego akurat dzieła oraz jego kontekstu.
Prawie każdy mój przyjazd do Zakopanego w dzieciństwie (mieszkam tu na stałe dopiero od ośmiu lat), był związany z odwiedzeniem z tatą Galerii Hasiora, a potem samego Hasiora w jego mieszkaniu nad Galerią. Warto przypomnieć układ samej galerii: jej przestrzeń jest otwarta na wysokość parteru oraz pierwszego piętra. Na dole mieści się sala główna, w której jest ekspozycja stała (tylko dzieła Hasiora), a na górze, gdzie wystawiane są ekspozycje czasowe prac różnych twórców, wąski korytarz z balustradą prowadzi do drzwi lokalu, który zamieszkiwał Władysław Hasior. Nigdy nie był oczywiście dostępny dla zwiedzających, a dziś już pewnie ma nowe przeznaczenie. Mistrz czasem oglądał zwiedzających z góry, zza balustrady.
Był niesłychanie ciepłym, serdecznym i fajnym człowiekiem. Pamiętam, że zawsze sączył góralską herbatkę z prądem (nie mam stuprocentowej pewności co do herbatki, ale na pewno zawsze był tam prąd) i dużo się uśmiechał. Do mojej ulubionej części takiej wizyty należał zawsze moment, w którym Hasior otwierał małe drzwiczki na środku mieszkania, prowadzące w dół (układ tego miejsca był naprawdę przedziwny) do krainy skarbów, czyli czegoś w rodzaju piwnicy, gdzie składowane były zdekompletowane zabawki. Mogłam oglądać wszystko, natomiast to, co pan Władysław pozwalał mi sobie wziąć do domu, znajdywało się tylko na jednym stole. Zasady były bardzo proste i przejrzyste i niezwykle mi się podobały.
Do tego, choć byłam dosyć mała (miałam pewnie nie więcej, niż dziesięć lat), zakochałam się w jego pracach od pierwszego wejrzenia. Uwielbiałam ducha tej galerii, przejmującą twórczość Hasiora (od zawsze moją ulubioną jego pracą był Sztandar Niobe), idealnie dobraną do ekspozycji muzykę, która również się do dziś nie zmieniła.
Władysławowi Hasiorowi zawdzięczam ogromny wkład w budowanie mojej wrażliwości i poczucia piękna.
Panie Władysławie, dziękuję!

P.S. Mistrz zmarł dokładnie w dniu moich czternastych urodzin…

6. Vladimir Nabokov

Każdy z nas ma na pewno z okresu dzieciństwa niechlubny epizod myszkowania po „zakazanych”, mniej lub bardziej medycznych, książkach z kolekcji rodziców lub wujków, schowanych na teoretycznie niedostępnych dla nas półkach. Mój skończył się odkryciem jednej z największych miłości życia – Vladimira Nabokova, ale po kolei.
Moja „zakazana” pozycja składała się z części ilustracyjnej, której z powodzeniem można by nadać tytuł „Praktyczny przewodnik poruszania się po buszu” oraz tekstowej. Pierwszą odrzuciłam na wstępie z przyczyn estetycznych, natomiast druga zaintrygowała mnie przepięknym cytatem. Można się było domyślić, że cytat dotyczy intymnego zbliżenia dwóch osób, ale był tak niewiarygodnie subtelny, idealny językowo i działający na zmysły samą formą, że kwestia tego, co dokładnie opisywał, pozostawała w sferze wyobrażeń. Pod cytatem był podpis, który brzmiał mniej więcej tak (cytuję oczywiście z pamięci): „można by ten fragment uznać za przepiękną romantyczną literacką wizję stosunku seksualnego, gdyby nie fakt, że Vladimir Nabokov opisał w ten sposób w Lolicie akt samogwałtu czterdziestoletniego mężczyzny, dokonanego przy pomocy skarpetki należącej do dwunastolatki, o której fantazjował”. I wtedy właśnie nastąpił strzał Amora. Niemal na własne oczy zobaczyłam Kupidyna z łukiem! ❤
Wiedziałam, że muszę przeczytać „Lolitę” i lepiej poznać kogoś, kto pisze nie tylko TAKIE rzeczy, ale jeszcze kto TAK je pisze!
Jak wspominałam wcześniej, „Lolita” bardzo mocno namieszała w moim życiu i na pewno byłabym bez niej zupełnie inną osobą. Długi czas bałam się sięgnąć po inne książki Nabokova, mając poczucie, że nie da się już napisać nic lepszego, a ja go wolę zapamiętać właśnie takiego. Na szczęście w jakimś emitowanym dawno temu programie o książkach Wojciech Waglewski namówił mnie do sięgnięcia po rewelacyjne „Zaproszenie na egzekucję” i od tamtej pory przeczytałam większość dostępnych w języku polskim książek tego autora. Myślę, że to najlepszy pisarz w historii literatury w ogóle!
Vladimirovi Nabokovovi zawdzięczam zrozumienie, że plastycznie, pięknie i z klasą można pisać absolutnie na każdy temat, a najwięcej opowiedzieć można samą formą.
Спасибо, Владимир!

7. David Lynch

David Lynch jest królem nieoczywistości, więc nie mogło go zabraknąć na mojej dzisiejszej liście. Niebanalność (choć to raczej eufemizm) jego filmów oraz ogromne pole do interpretacji, jakie zostawia swoim odbiorcom, to rzeczy, za które cenię go najmocniej.
Davidowi Lynchowi zawdzięczam przede wszystkim jeden z najbardziej przełomowych filmów w moim życiu, czyli „Zagubioną autostradę”. Wyjątkowo urzekły mnie „Mulholland Drive” i „Dzikość serca”, jednak „Zagubiona autostrada” ukształtowała moje postrzeganie kobiecości i siebie samej.
Thank you, David!

8. Jeremi Przybora

Rzadko kiedy miewam do losu o cokolwiek pretensje, ale jak pewnego pięknego dnia usłyszałam od swojego taty:

Gdybym wiedział, że tak pokochasz twórczość Jeremiego Przybory,
poznałbym was ze sobą

– słowa, które powiedział mi tata pewnego pięknego dnia

to się odrobinę załamałam… (Nawiasem mówiąc, smutne jest też sobie uzmysłowić, że z opisywanej przeze mnie dziesiątki panów, żyje tylko dwóch.)
Choć w pamięci tzw. przeciętnego odbiorcy rolę „świetnego tekściarza” odgrywa po dziś dzień Agnieszka Osiecka (czego nigdy nie rozumiałam i już pewnie nie zrozumiem), mamy w historii tekstów polskiej muzyki rozrywkowej prawdziwą perłę w postaci twórczości Jeremiego Przybory. To, w jaki sposób Przybora władał piórem, jego niewymuszona elegancja, ale i przecież spora szczypta pikanterii, porywający dowcip, niesłychany urok i niewiarygodna wręcz świadomość językowa, to ewenement na skalę wszystkich polskich tekstów rozrywkowych w ogóle!
Jeremiemu Przyborze zawdzięczam przepiękną przygodę z Kabaretem Starszych Panów (był taki czas, kiedy nie dało się mnie zagiąć na żadnej piosence Kabaretu – znałam je wszystkie, wraz ze wszystkimi zwrotkami i wersjami, na pamięć) i rozsadzającą mnie dumę, że to właśnie w Polsce urodził się Nabokov tekstów piosenek rozrywkowych.
Panie Jeremi, dziękuję!

9. Demetrio Stratos

Ten niezwykle intrygujący niespotykanej urody multiinstrumentalista, badacz muzyki, wokalista i tekściarz grecko-włoskiego pochodzenia (urodzony w Egipcie) trafił do mojego serca jednym, zupełnie niesamowitym utworem – „Le sirene”.

Choć słyszałam w życiu mnóstwo utworów kwadrofonicznych, to, co Stratos zrobił w „Le sirene” z przestrzenią i relacją dźwięku do (uszu) słuchacza, przerosło moje najśmielsze oczekiwania i raz na zawsze zmieniło moją wizję zagospodarowania przestrzeni słuchacza w mojej własnej muzyce.
Demetriosowi Stratosowi zawdzięczam pokazanie mi kompletnie nowej i fascynującej perspektywy, a także opowiadanie „W rybich łuskach”, które napisałam zainspirowana tym jego utworem.
Σας ευχαριστώ, Δημήτριο!

10. Stanisław Dróżdż

Jak już pisałam w tekście „Językowe obserwacje”, twórczość Stanisława Dróżdża i poezję konkretną w ogóle odkryłam stosunkowo późno i od razu się w nich zakochałam. Dokładnie dwa miesiące przed terminem oddania pracy magisterskiej na studiach (a wbrew obowiązującym dziś trendom oddawałam ją pod koniec piątego roku studiów), kiedy utknęłam w ślepym zaułku w analizie tekstów Jeremiego Przybory, która miała być pierwotnym moim tematem, znakomita polska malarka, Zofia Broniek, pokazała mi twórczość Dróżdża, dla której zupełnie straciłam głowę. Z duszą na ramieniu przyszłam na seminarium magisterskie do mojego promotora, profesora Krzysztofa Kłosińskiego, i powiedziałam:

– Panie profesorze, mam dla pana wstrząsającą wiadomość.
– Napisała już pani całą pracę?!
– Gorzej – zmieniłam jej temat i zaczynam od początku, ale muszę
ją złożyć w pierwotnie wyznaczonym terminie… Za dwa miesiące.
– W takim razie proszę nie marnować czasu i zdążyć!

– rozmowa z promotorem idealnym, profesorem Krzysztofem Kłosińskim

Stanisławowi Dróżdżowi zawdzięczam te dwa najpiękniejsze miesiące mojego życia, przez które pisałam swoją pracę (i zdążyłam, dodatkowo zostając za nią wyróżniona!). Odkrywałam tę nową dla siebie, wciągającą, świeżą, poruszającą, głęboką, doskonałą Sztukę, równocześnie pisząc własną jej interpretację. Bardzo intensywny czas, który mnie ukształtował i przekonał, że wszystko naprawdę jest w języku. Że to nie moje przypuszczenie, tylko najprawdziwsza prawda. Zrozumiałam, że jestem wyznawcą języka, a Stanisław Dróżdż stał się moim doskonałym nauczycielem.
Panie Stanisławie, dziękuję!

P.S. Fragmenty mojej magisterki będę zamieszczać sukcesywnie na blogu – będą dostępne w kategorii Recenzje sztuk plastycznych oraz pod tagiem: Stanisław Dróżdż.

11. Jeffrey Dahmer

Ponieważ od zawsze temat samotności, poczucia odrzucenia i tęsknoty za bliskością nie był mi obcy, ogromnie poruszyła mnie historia zagubionego mężczyzny, który z tych właśnie powodów zdecydował się zamordować siedemnastu mężczyzn w różnym wieku (najmłodsza ofiara była niepełnoletnia), dopuścić się aktu nekrofilii na zwłokach i następnie je spożyć.
Ta strona mnie, w której już dawno temu rozgościł się na stałe Michał Fajbusiewicz, była zupełnie zafascynowana historią Dahmera (choć fascynacja ta oczywiście oscylowała na granicy przerażenia i współczucia). Tym bardziej, kiedy zaczęłam oglądać wywiady z nim i zrozumiałam, że choć był psychopatą i jak każdy psychopata miał ogromny talent manipulatorski, to jednak był też w pełni świadomy tego, czego się dopuścił, i potrafił z honorem ponieść konsekwencje swoich działań, nie zrzucając winy na innych (jak np. wręcz karykaturalny pod tym względem Ted Bundy). Dosyć mocno mnie co prawda rozczarował przyznaniem, że przeszedł na kreacjonizm, ale więzienie na pewno nie oddziałuje dobrze na żadną psychikę, a zwłaszcza tak zwichrowaną, jak jego.
Jeffrey’owi Dahmerowi zawdzięczam utwierdzenie mnie w przekonaniu, że nic nie jest do końca takie, na jakie wygląda, a w najstraszniejszych i najtrudniejszych do zrozumienia zbrodniach nigdy tak naprawdę – wbrew powszechnej opinii – nie mamy do czynienia z tylko jedną ofiarą.
Thank you, Jeffrey!

🌻🌻🌻 Wszystkim Panom w dniu ich święta składam najserdecznNiejsze życzenia, do których również dołączam piosenkę. Długo zastanawiałam się, którą wybrać, aż sobie uzmysłowiłam, że skoro Paniom wpis wcześniej zadedykowałam „Queen” Jessie J, to – żeby pozostać w klimatach królewskich – Panom podaruję dziś „Princes Of The Universe” wspaniałego i niepowtarzalnego zespołu Queen. I wy nućcie sobie codziennie – na przykład przy goleniu – te słowa, bo przecież są prawdziwe: 🌻🌻🌻

Here we are, born to be kings
We’re the princes of the universe

– Freddie Mercury