Koncert Kur w Teatrze Leśnym we Wrzeszczu

Olaf Deriglasoff, Tymon Tymański, Jerzy Mazzoll, fot. SVeerg

Od maja opóźnienie blogowe to niestety moje drugie imię. Dopiero pod koniec sierpnia opisałam maj i czerwiec widziany spóźnionymi oczami nNi, za chwilę – było nie było już we wrześniu – opublikuję spenetrowany nimi lipiec, a prawie miesiąc po doskonałym koncercie Kur w Teatrze Leśnym we Wrzeszczu ubieram w słowa wszystkie obserwacje, do jakich skłoniło mnie to fantastyczne wydarzenie. Tekst będzie dziś długi, ale za to nie do końca na temat.

W momencie, w którym usłyszałam po raz pierwszy płytę „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur (a było to – wstyd przyznać – dopiero ponad cztery lata temu), zasiliłam liczną grupę jej wiernych fanów. Wracam do niej często urzeczona jej ponadczasowością. Doskonałe jest tu wszystko: zarówno oryginalna koncepcja całości, pojechana muzyka (świetnie napisana, wybitnie zagrana), jak i znakomite teksty Tymona Tymańskiego (i jeden – „Sztany, glany”Olafa Deriglasoffa), zdradzające nie tylko fantastyczny zmysł obserwatorski obu panów, ale także ich wyjątkowy językowy słuch, co przytrafia się tekściarzom niezwykle rzadko. To coś znacznie ciekawszego niż perfekcyjne władanie językiem ojczystym, tak rodakom odległe. To coś znacznie istotniejszego niż ogromny zasób słów, jakiego mógłby Tymańskiemu pozazdrościć niejeden profesor. To gigantyczna językowa wrażliwość, pozwalająca mu szybko wychwytywać używane przez różne grupy społeczne językowe style, a potem dowolnie nimi żonglować.
Płyta „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” ma już 27 lat i doczekała się kilku pokoleń fanów zachwyconych jej inNością, świeżością i oryginalnością. Jakąż fantastyczną wiadomością dla nas wszystkich była więc najpierw ta o reedycji płyty, a potem druga – o reaktywacji Kur, które ruszyły w ogólnopolską trasę z polovirusowym materiałem.

Olaf Deriglasoff, Tymon Tymański, Jerzy Mazzoll, fot. SVeerg

Skład zespołu od nagrania płyty zdążył się też kilkukrotnie zmienić. Grupę opuścił Tomasz Gwinciński (gitara) i Leszek Możdżer (instrumenty klawiszowe, głos). Tragicznie zmarłego w 2001 roku Jacka Oltera (perkusja) zastępowali kolejno: Jacek Stromski, Rory Walsh i Kuba Staruszkiewicz.
Na ogólnopolską trasę Kury wyruszyły w składzie: Tymon Tymański (głos, gitara, bas), Olaf Deriglasoff (głos, gitara), Piotr Pawlak (gitara, głos), Jerzy Mazzoll (klarnet, głos) – a więc drób od powstania płyty niezmienNy – oraz Szymon Burnos (instrumenty klawiszowe, głos) i Jacek Prościński (perkusja). W jej trakcie z zespołu odszedł gitarzysta Piotr Pawlak oraz perkusista Jacek Prościński. Tego ostatniego na koncercie w Teatrze Leśnym we Wrzeszczu zastąpił znakomity Michał Gos.

Jerzy Mazzoll, fot. SVeerg

W najśmielszych snach nie przypuszczałam, że będzie mi dane zobaczyć Kury w akcji, a to właśnie miało 10 sierpnia nastąpić. Zaplanowałam – jeszcze na długo przed tą datą, – że będzie to dzień wielki, ważny, podniosły i pełen emocji. Zrealizował się tylko ostatni punkt i to nie w sposób, o który mi chodziło. Nad krajem, miastem lub po prostu Wrzeszczem przetoczyły się cumulusy zwiastujące liczne niesnaski i kłótnie. Bardzo ciężki, dziwny i trudny czas. Wiem, że nie tylko dla nas. Koncert na szczęście rozwiał ich skutki. Był doskonały. Zmienione w niektórych miejscach aranże wlały w piosenki drugie życie, a kurza energia porwała zapolovirusowany tłum. Wysoko postawionej muzycznie poprzeczki nie przeskoczył w moim odczuciu jedynie Jerzy Mazzoll, czasem rozmijając się intonacyjnie z resztą zespołu. Szkoda, bo kiedy się nie rozmijał, był znakomity. Niewątpliwym showmanem był oczywiście Maestro Tymon Tymański, ale też – w trochę innym, nieco subtelniejszym stylu – przepiękny wewnętrznie i zewnętrznie Olaf Deriglasoff (o którego muzyce do „Informacji zwrotnej” już kiedyś pisałam i którego miałam niesłychaną przyjemność i zaszczyt kilka dni wcześniej poznać osobiście). Michał Gos brzmiał, jak by grał z Kurami od lat, choć był to ich pierwszy wspólny koncert, a Szymon Burnos jak zawsze pokazał wirtuozowską klasę.

Michał Gos, fot. SVeerg

Z pewnej zadumy – wrzucając mnie równocześnie w zadumę całkiem inną – wyrwał mnie komentarz Tymańskiego ze sceny, kolejny tego wieczoru z serii:

To jest bardzo przemocowy tekst. Dziś nikt by takiego nie wydał.

– cytat oczywiście mocno niewierny, ale oddający główną myśl

Zaczęłam się zastanawiać nie tyle nawet, czy to diagnoza słuszna, bo choć koło przemocowości teksty z tej płyty nawet nie stały, to owszem, dziś przy ich promowaniu mógłby się pojawić problem – wyraziste teksty o czymś nigdy nie miały łatwo, a teraz zatrważają z większej niż kiedyś liczby powodów. Zaczęłam się zastanawiać, co o co dokładnie Tymonowi chodziło. Stara płyta, starą płytą, ale reaktywowane Kury pracują nad nowym materiałem. Jaki mógłby być? I nie mam tu na myśli możliwości twórczych Tymańskiego – „Zenkiem Martyniukiem” udowodnił, że jego kompozytorsko-tekściarski geniusz wciąż ma się dobrze. Mam na myśli możliwości percepcyjne nowej publiczności. Nowej, nawet jeśli kochającej kultową płytę „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”. (Kochającej, ale biorącej jej rzekomą „przemocowość” w nawias, przypisującej ją czasom, w których „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” powstał i z których równocześnie kpił.)

Szymon Burnos i Olaf Deriglasoff, fot. SVeerg

Urodziłam się równo w połowie lat osiemdziesiątych. Moje dzieciństwo i wczesna młodość przypadła na lata dziewięćdziesiąte, których całym sercem nie znoszę za niemal wszystko, ale najbardziej za zacofanie i szarość. Z drugiej strony doskonale wiem, że urodzeni za komuny Tymon i Bartek muszą mieć skrajnie inny tych lat odbiór, gdyż prawdziwego zacofania i szarości zaznali przed ich nadejściem – nota bene również podczas swojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Dopiero zorganizowane cztery miesiące temu w ramach Nocy Muzeów w gdańskiej Windzie spotkanie „Yach i Przyjaciele” (gośćmi Beaty Dunajewskiej byli: Tymon Tymański, Jarek Janiszewski i Krystyna Stańko) przypomniało mi, że coś jednak pomogło mi te znienawidzone lata dziewięćdziesiąte przetrzymać: intrygujące teledyski Yacha Paszkiewicza i bardzo ciekawy, choć kameralny, rodzimy rynek muzyczny. Uświadomiłam sobie, że zmieniło się na nim tak dużo, że od jakiegoś czasu nie śledzę go już wcale. Nie porywa mnie, rządzi się prawami, których nie rozumiem, wypluwa twory, które mnie nie interesują (co oczywiście nie oznacza, że nie robi się dziś muzyki dobrej – po prostu z jakiegoś powodu trzeba jej szukać poza mainstreamem). Podczas koncertu Kur widziałam zachwyconą publiczność znającą słowa wszystkich piosenek. Mimo upływu lat (a w stosunkowo krótkim czasie świat niebywale przyspieszył, czego akurat jestem entuzjastką) ludziom „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” jest nadal potrzebny, nadal ich śmieszy, nadal z nimi rezonuje. Nie jest jak filmy, które w dzieciństwie bawiły nas do łez, a dziś, kiedy je włączymy, budzą zażenowanie. „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” rozwalił system wtedy i rozwala go teraz, jak każde ponadczasowe dzieło wybitne. Niedającym mi spokoju zagadnieniem było to, jakie warunki musiałyby zostać dziś spełnione, by tak dobra płyta nie tylko mogła zostać wydana, ale też dała radę zaistnieć w powszechnej świadomości i dotrzeć do swych przyszłych miłośników. Czy nasze obecne filtry (pod wieloma względami lepsze od tych, w które zaopatrzone były poprzednie pokolenia) pozwoliłyby nam bez niepotrzebnej ekscytacji, obrażania się, pikiet czy bojkotów po prostu docenić dobrą sztukę?

W mojej głowie ukształtowały się następujące pytania:

  1. Czy poprawność polityczna chroni, czy knebluje usta?
  2. Czy żart może kogokolwiek „obrazić”?
  3. Czy rozwiązaniem każdego problemu będzie dla nas wylewanie dziecka wraz z kąpielą?

To wszystko, wbrew być może pozorom, wcale nie są pytania proste, na które można szybko i zdecydowanie odpowiedzieć „tak” lub „nie”.

Czy poprawność polityczna chroni,
czy knebluje usta?

Tymon Tymański, fot. SVeerg

Uważam wolność za wartość najwyższą, a cenzurowanie artystów za ograbianie społeczeństwa z jego narodowego dobra. Jednak gdy ktoś się przy mnie zżyma na uciążliwą wszędobylską poprawność polityczną, jestem w wyrażaniu radykalnych sądów ostrożna. Bo czym polityczna poprawność w swoim założeniu tak naprawdę jest? Jak przeczytamy w Encyklopedii PWN:

poprawność polityczna, ang. political correctness, zasada unikania określeń, które mogłyby być uznane za przejaw dyskryminacji w stosunku do osób ze względu na ich przynależność rasową, narodową, wyznaniową, pochodzenie społeczne lub orientację seksualną.

Encyklopedia PWN

Nie widzę tu kolizji z czyjąkolwiek wolnością. Wszak ta kończy się tam, gdzie zaczyna się krzywda drugiego człowieka. Jeśli zrozumiemy, że obecna wiedza (chociażby psychologiczna, historyczna czy biologiczna) pozwala nam dostrzec, że określenia, do których się przyzwyczailiśmy są jednak dla jakichś mniejszości wykluczające, pogardliwe i krzywdzące, z łatwością zmienimy stare nawyki. Z początku będzie to dziwne i niezręczne, ale szybko spowszednieje. Wystarczy odrobina empatii i dobrej woli. Mam tu na myśli nie tylko język oficjalny, ale też potoczny. Faktycznym problemem nie jest polityczna poprawność, lecz nadgorliwość płynąca z niezrozumienia sensu tej pierwszej i irracjonalna dyskusja z samą strukturą danego języka. Kiedy słyszę apele o nieużywanie słowa „Murzyn” argumentowane jego etymologią i skojarzeniami, które w polskiej czarnej społeczności wywołuje, nie wchodzę w rolę samozwańczego językoznawcy (mimo że przez przypadek jestem akurat dyplomowanym) robiącego wykład o wolności słowa, pięknym polskim języku oraz równie pięknej i nierasistowskiej bajce „Bambo”, tylko po prostu sukcesywnie wyrzucam je ze słownika. Nie obchodzą mnie intencje Tuwima sprzed lat, ani nawet moje własne z czasów, kiedy używałam tego słowa, bo nikt nie uznawał go za obraźliwe. Oduczam się go, czasem się jeszcze myląc, ale już coraz rzadziej.
Kiedy natomiast jestem atakowana przez feministki (czując się zresztą feministką, a więc osobą wyznającą równość płci, a nie wyższość kobiet) za to, że śmiałam nazwać siebie samą „językoznawcą”, nie zaś „językoznawczynią”, opadają mi witki. Struktura naszego języka umożliwia używanie feminatywów, ale go nie narzuca. I ta dowolność nastręcza dziś ludziom jakichś gigantycznych trudności. Nagle pojawiają się dwa wrogie obozy prawaków i lewaków. Ci pierwsi, obśmiewają drugich, że:

Ministra, no w głowie się babie poprzestawiało!
Pilotka? To taka czapka.
Chirurżka? Na czym ten świat stoi?

Ci drudzy obśmiewają wszystkich myślących odmiennie, twierdząc:

Jak jesteś kobietą, musisz w swojej narracji używać feminatywów i kropka.

No i teraz spojler alert – jedni i drudzy się mylą.

Feminatywy mogą choć nie muszą być przez kobiety używane z bardzo prostego powodu: w języku polskim rodzaj męski ma podwójne znaczenie. Określa oczywiście ludzi rodzaju męskiego, ale też… po prostu ludzi niezależnie od ich płci. I ta dwuznaczność, z której wynika dowolność używania feminatywów przez kobiety to bariera, której z jakiegoś powodu dzisiejsi użytkownicy języka w przytłaczającej większości nie potrafią przeskoczyć. (Zwróćmy w tym miejscu również uwagę na to, że mężczyźni takiej dowolności nie mają, a o znaczeniu ich rodzaju decyduje z kolei kontekst.)
Wrażliwym językowo i świadomym użytkownikom języka nie trzeba pewnością przypominać, że wypowiedziane przez kobietę dwa bardzo podobne zdania:

Jestem lekarką.

i

Jestem lekarzem.

niosą ze sobą odrobinę inne komunikaty. Pierwsze informuje nas o płci i profesji nadawcy, stawiając je ze sobą na równi. Informuje nas także o tym, że nadawca wzmiankę o swojej płci uważa za istotną i wartą umieszczenia w zdaniu. Drugie informuje nas wyłącznie o profesji i na tej tylko, jako bezpłciowej właśnie (drugie znaczenie rodzaju męskiego) się skupia. Powodu wyboru drugiego (równie poprawnego!) zdania niektóre feministki upatrują się w skutkach wieloletniego patriarchalnego prania mózgów, zwracając – nie bez pewnej racji – uwagę na to, że wiele kobiet uważa, że zostaną potraktowane poważniej, jeśli na ich kompetencje będzie się patrzeć nie poprzez pryzmat ich płci. Czego nie do końca da się uniknąć w spotkaniu in persona, da się uniknąć na gruncie językowym. Idąc takim tokiem myślenia, „lekarka” może brzmieć mniej poważnie niż „lekarz” (przytaczam rozumowanie, wstrzymując się jednak od jego oceny).

Tu pojawia się zresztą jeszcze jeden aspekt – osłuchanie z brzmieniem danego słowa. „Lekarka” czy „nauczycielka” na nikim nie robi takiego wrażenia jak chociażby „kierowczyni” czy „architektka” (i w drugą stronę „pielęgniarz” lub „pogodynek”).

Gdyby świat był czarno-biały, powyżej zamieszczony powód, dla którego nie wszystkie kobiety feminatywów używają, byłby jedynym. Wtedy nacisk na forsowanie feminatywów wszędzie tam, gdzie można, miałby sens. Nowe wyparłoby stare, a feminizm wypierając patriarchat, zostawiłby w języku swój ślad. Jednak… świat nie jest czarno-biały, a powyżej zamieszczony powód wcale nie jest jedyny. Dyskryminacja, której i feminizm, i polityczna poprawność próbują się przeciwstawiać, to forma opresji. Warto jednak pamiętać, że naciskanie na drugiego człowieka, by zmieniał język, którym opowiada o samym sobie, a więc by wysyłał światu komunikaty sprzeczne z własną wolą również jest formą opresji. I żeby nie popaść w skrajności, że każdy ma prawo mówić wszystko. No nie. Z jednej strony trzyma nas cała struktura języka, którym się porozumiewamy. I w tym miejscu warto podkreślić, że pomysł wyszczególniania płci za każdym razem, kiedy mówimy o grupie mieszanej (np. „którzy i które”, „koledzy i koleżanki”, „obywatele i obywatelki” zamiast „którzy”, „koledzy”, „obywatele”) jest o tyle chybiony, że zakłóca podstawową funkcję języka, jaką jest funkcja komunikacyjna (temat rozwinęłam w recenzji książki Pauliny Młynarskiej „Miłość to pies”). Z drugiej strony, pewna etykieta (często zależna od kontekstu wypowiedzi), a z trzeciej szacunek do osób, z którymi się komunikujemy. Reasumując, kiedy zwracam się do kogoś lub opowiadam o kimś, biorę pod uwagę jego językowe preferencje nawet, jeśli różnią się od moich. „Murzyna” nie nazwę już w ten sposób, opowiadając o jednej koleżance będę stosować feminatywy wedle jej woli, opowiadając o innej nie będę, bo tego nie lubi. Nic na tym nie tracę. Jednak potrzebuję tej samej swobody i wolności, odwzorowując słowem swój własny świat (dlatego tak źle znoszę jedyne słuszne interpretacje jakichkolwiek moich tekstów). Czasem jestem „nauczycielką”, a czasem „językoznawcą”. Lubię używać rodzaju męskiego w jego drugim znaczeniu, bo zrównuje płcie. Osobiście właśnie tak postrzegam feminizm. Jako pełną równość – równość ludzi bez względu na płeć. Dodatkowo lubię też obserwować, w których momentach feminatywów używam chętniej i częściej. To pozwala mi lepiej poznać samą siebie. Nie narzucam innym takiego postrzegania, ale mierzi mnie, kiedy ktoś mnie poprawia w momencie, w którym wypowiadam się poprawnie. Językiem wyrażamy swoją osobowość i jest we mnie ogromny bunt przeciw temu, by ten język sztucznie ujednolicać. Różnice, jakie między nami istnieją, znajdują odzwierciedlenie w naszym indywidualnym stylu mówienia i pisania. (Który – o czym pisałam wcześniej – tak doskonale wychwytuje w swoich tekstach Tymański i Deriglasoff.) Ale czy winą za narzucanie jednoznaczności i identycznej, wykastrowanej z oryginalności formy wypowiedzi można obarczyć tylko i wyłącznie polityczną poprawność? Może leży ona po stronie naszego opacznego rozumienia jej sensu?

Czemu jednak wyjeżdżam z epopeją o feminatywach w sam środek tekstu o pięciu niewątpliwie męskich Kurach? Cóż, jak mawiał klasyk (a nawet klasyczka) „nie byłabym sobą, gdy byłabym inna”. Jestem pewna, że wszystko się ze wszystkim jakoś łączy. Moje ADHD nie ma co do tego żadnych złudzeń, a co wyjdzie – zobaczymy… oczami.

Czy żart może kogokolwiek „obrazić”?

Tymon Tymański, fot. SVeerg

„Polovirusa” uwielbiam w całości i staram się go nie rozdzielać w głowie na poszczególne piosenki, kochając je wszystkie po równo. Gdybym jednak została zmuszona, by wskazać jeden szczególnie dla mnie ważny utwór z tej płyty, byłby nim „Nie martw się, Janusz”. Uważam, że jest wyjątkowo przejmujący. Pewnego razu podzieliłam się tą piosenką z osobą starszą. Nie była niestety w stanie zrozumieć tekstu, ale udało jej się wychwycić dwa słowa: „ojciec święty”. Na ich podstawie wysnuła daleko idący wniosek, że zamiarem autora było prawdopodobnie obrażenie osób wierzących i na wszelki wypadek, awansem, poczuła się urażona. To oczywiście samo w sobie jest fikołkiem fascynującym, ale równocześnie dość dobrze oddaje naturę problemu. Nie potrzebujemy specjalnego powodu czy zachęty, by się za cokolwiek na kogokolwiek obrazić. To tkwi w nas już wcześniej. Im więcej mamy kompleksów, im bardziej przewrażliwieni na jakimś punkcie jesteśmy, im mniej w siebie wierzymy, tym łatwiej znaleźć nam w sobie gotowość do bycia urażonym. Wtedy „obrażający” zstępuje na nas niczym wybawienie. Mamy na kogo przerzucić odpowiedzialność za własne emocje. (Leżę ze śmiechu za każdym razem, kiedy sobie przypominam opowieści Bartka o niektórych poobrażanych piosenką „Mój dżez” krytykach i muzykach jazzowych.) Zamiast zajrzeć w głąb siebie i podumać nad tym, jak się wzmocnić, możemy utopić całą swoją energię w narzekaniu na kogoś, kto „zachował się haniebnie” lub – jak w przypadku „Mojego dżezu” – irytująco doskonale przedstawił nas w krzywym zwierciadle. Znałam w życiu zaledwie kilka osób stabilnych. Żadnej z nich nikt nie był w stanie obrazić. Ani żartem, ani świadomie wypowiedzianą obelgą.
No ale jak to z kolei połączyć z poprawnością polityczną? Można byłoby teraz zapytać, czy sama sobie przypadkiem nie przeczę i:

Czy ten cały urażony „Murzyn” nie mógłby po prostu wrzucić na luz, zamiast na siłę robić ze wszystkich rasistów?

Nie o luz czy obrażanie się tu chodzi, ale żeby zająć się samym problemem, a nie jednym tylko powtarzanym w kółko przykładem, dorzucę jeszcze drugi – pana prezydenta dupiarza Trzaskowskiego. Kto nie pamięta, temu śpieszę przypomnieć: w pewnym podcaście (mającym raczej luźny i niepolityczny charakter) Rafał Trzaskowski przyznał, że w czasach licealnych był „dupiarzem”. Nie miał jednak na myśli otyłości pośladkowo-udowej, a powodzenie u kobiet i – jak rozumiem – niefrasobliwość w konsumowaniu znajomości z nimi. Czy był to żart, przechwałka ryczącej krowy czy spowiedź mężczyzny w średnim wieku, który pomylił konfesjonał lub kanapę przyjaciela z programem emitowanym w internetach – nieistotne. Słowo „dupiarz” wypowiedziane w tym właśnie kontekście nie przeszło bez echa i rozpoczęło pewną dyskusję. Dyskusję nie o tym, co wypada, a co nie wypada. Dyskusję nie o tym, czy człowiek piastujący wysokie urzędnicze stanowisko może czy nie może się od powagi tego stanowiska czasem w mediach oderwać. Dyskusja dotyczyła tego, w jakim świecie chcemy żyć i czy język, na który pozwalamy (czyli na który nie wyrażamy sprzeciwu) za nim nadąża, czy nie. Warto bowiem pamiętać, że język nie tylko odzwierciedla rzeczywistość, ale również ją tworzy. Dla części rodaków zgoda na nazywanie mężczyzny, który miał wiele kochanek „dupiarzem” była równoznaczna ze zgodą na starą jak świat narrację, w której za wszystko wini się kobietę, nawet jeśli dana historia nie jest bezpośrednio o niej. Oczywiście druga część rodaków oponowała, krzycząc, że:

Przesada i dzielenie włosa na czworo!
To już nic nie można powiedzieć?
Fajny facet, taki swój!

lub – co w każdej dyskusji mnie zadziwia – powołując się na dowód anegdotyczny:

A ja tak lubię być nazywana! Skąd wiemy, że te kobiety też nie lubiły?

I tu dochodzimy właśnie do istotnej różnicy między obrażaniem się na kogoś za jego wypowiedź (lub byciem nią urażonym), a zauważeniem językowego problemu. Jestem kobietą i nie czuję się wypowiedzią Trzaskowskiego urażona. Obnażył swój styl zarówno w rzeczonym podcaście, jak i w późniejszych przeprosinach nie przeprosinach, jakie po czasie z siebie wypocił pod naciskiem specjalistów od PR-u. To nie było nigdy ani o mnie, ani o kobietach, więc obrażanie się nie ma tu racji bytu. Problem tkwi gdzie indziej – w przyzwoleniu na język, który im dosadniej opisuje zachowanie przedstawicieli jednej płci, tym bardziej poniża przedstawicieli płci drugiej. Jaki komunikat miał popłynąć z ust pana prezydenta? Prawdopodobnie taki, że miał dużo kobiet. Jaki faktycznie popłynął? Że miał dużo „dup”. Tekst już jest długi, a ja zdaję sobie sprawę, że tematu dotykam zaledwie po wierzchu, ale nie mogę się nie odnieść do spostrzeżenia, które nasuwa się samo – że wystarczyłoby zamienić to słowo na „kobieciarz” i byłoby ok. Pewnie tak, tyle że elegancki „kobieciarz” ma nieco inny wydźwięk. „Dupiarz” jest mocniejszy w przekazie i właściwie piętnujący mężczyznę, ale pokrętnie, bo poprzez nazwanie w obraźliwy sposób… kobiety. Sęk w tym, że gdyby użył najbardziej chyba adekwatnego słowa „ruchacz” (jeśli faktycznie tym chciał się podzielić), to pewnie rozpętałaby się prawdziwa burza. Choć problem byłby zdecydowanie mniejszego kalibru – ot, ktoś znany użył słowa wulgarnego, opisując samego siebie.
Próba wyrugowania z języka debaty publicznej sformułowań podtrzymujących stare, przemocowe i wykluczające schematy nie oznacza jednak, że mamy te sformułowania zupełnie zutylizować i już nigdy do nich nie wracać. Intencje i kontekst nadają nowe sensy. Wyrażenia, których nigdy nie użylibyśmy w rozmowie, mogą rozpalać nasze zmysły w sytuacjach intymnych. Określenie, które nas oburza, przemycone w żarcie może nas rozśmieszyć do łez. Albo nie rozśmieszyć, wszak poczucie humoru jest bardzo różne. Co jednego rozbawi, w innym wzbudzi niesmak. Z całą pewnością nie da się jednak nikogo żartem obrazić. Da się nim natomiast wskazać miejsca wymagające sterapeutyzowania.

Czy rozwiązaniem każdego problemu będzie
dla nas wylewanie dziecka wraz z kąpielą?

Olaf Deriglasoff, fot. SVeerg

Obawiam się niestety, że tak. Świadomości językowej nie zwiększymy, stosując zakazy czy ostracyzm społeczny wobec tych, którzy mówią inaczej niż wydaje nam się, że powinni. Staram się nie używać sformułowań, o których wiem dziś, że są dla jakichś grup krzywdzące. Staram się pokazywać bliskim, że rezygnacja z niektórych słów, a czasem sięgnięcie po całkiem inne, nie muszą być wcale straszne i ograniczające. Ale też kiedy rozmawiam z ludźmi starszymi ode mnie o kilka dekad, nie oczekuję, że dostosują swój język do nowych norm. Bardziej niż tego, co mówią, słucham, jak to mówią. Dyskryminacji doszukuję się w wyrażaniu pogardy (czasem niebywale kwieciście), a nie w tym czy innym słowie – wczoraj neutralnym, dziś pejoratywnym. Tak, oczywiście dostrzegam, że dawny język ukształtował ich myślenie i że bardzo czasem trudno oddzielić jego przemocowość od ich wewnętrznego przyzwolenia na zło. To nieraz jest nie do odróżnienia, co tylko dowodzi tego, że czeka nas wiele zmian i że one są konieczne. Jednak sprowadzanie całego tego ważnego, ale też skomplikowanego procesu do prymitywnego polowania na czarownice, które użyły niewłaściwego słowa bez jakiegokolwiek rozumienia polujących, czemu jest ono niewłaściwe, w jakim kontekście takie jest, to koszmarna droga na skróty, w dodatku nieprowadząca do celu.
A co z żartami? Co ze sztuką? Czy ma podlegać tym samym normom, co język debaty publicznej? Czy tylko ja dostrzegam tutaj absurd? Oczekiwanie, że artysta w swojej sztuce podda się tym samym normom, co np. polityk w publicznym wystąpieniu jest oczekiwaniem osoby, która nie ma pojęcia, jak diametralnie inną rolę od tej, do której jesteśmy przyzwyczajeni, pełni język w wypowiedziach artystycznych. I to chyba niepokoi mnie najbardziej. Może, jak przy każdym zachłyśnięciu się nowym, trochę odlecieliśmy i zaraz wrócimy na właściwe tory. Oby. Bo trudno mi sobie wyobrazić coś bardziej rozczarowującego niż grzeczna i zachowawcza płyta Kur.

P.S. Na deser łączę nagrany przez siebie fragment recenzowanego koncertu.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Informacja zwrotna”

scenariusz na podstawie powieści
Jakuba Żulczyka pod tym
samym tytułem: Kacper Wysocki
reżyseria: Leszek Dawid
gatunek: dramat, thriller
produkcja: Polska
rok powstania: 2023

pełny opis filmu wraz z obsadą

Co jakiś czas stajemy z Partnerem przed dylematem, jaki serial wybrać, bo zależy nam, żeby uczynić ze wspólnego oglądania rozrywkę wartościową. Na naszej liście najwyższe pozycje zajmują kultowy „Breaking Bad” (ze wszystkimi przyległościami), ale też wstrząsający „Kalifat” oraz równie mocne „Ruchome piaski”. Wiele seriali zdobyło nasze serce na początku (jak choćby „House of Cards” czy pierwsze cztery sezony znakomitego „Sex Education”), ale potem okazało się, że twórcom nie udało się ich niestety kontynuować w tak dobrym stylu, jaki sobie wyznaczyli.
Z jakiegoś powodu nie ciągnie mnie do seriali rodzimych. Nie twierdzę rzecz jasna, że wszystkie polskie seriale utrzymują niezmiennie poziom brawurowego „Klanu” czy nieodżałowanej „Plebanii” (nie należy zapominać znacznie lepszych, choć mniej popularnych „Złotopolskich” z podobnego okresu czy późniejszego „Rancza”). Oczywiście wiem, że „Glina”, wiem, że „Pitbull”. Znam i wielbię (zwłaszcza „Glinę”), niemniej jednak kiedy mam wybrać serial, polskie produkcje budzą we mnie pewną obawę, że będzie albo zbyt biesiadnie, albo zbyt seriozno, albo Tomasz Karolak.
Do obejrzenia „Informacji zwrotnej” w pewnym sensie zmusiło nas życie. Partner dowiedział się od kolegi, samego Olafa Deriglasoffa – najstarszego dziecka Kapitana Klossa, niezwykle ważnej postaci trójmiejskiej sceny muzycznej oraz autora jednej z moich ulubionych piosenek z płyty „P.O.L.O.V.I.R.U.S” Kur „Sztany, glany” –  że na platformę Netfilix właśnie wjechał pięcioodcinkowy miniserial w reżyserii Leszka Dawida na podstawie powieści Jakuba Żulczyka, do którego tenże Deriglasoff napisał muzykę i że naprawdę warto go zobaczyć. Rozbiliśmy sobie tę autentyczną przyjemność na dwa dni. Pierwszego dnia po dwóch odcinkach czuliśmy ekscytację, że ciekawa fabuła, znakomite dialogi, fenomenalna gra aktorska (Arkadiusz Jakubik w roli głównej) i rzeczywiście doskonała muzyka. (Ogromne wrażenie zrobiła na mnie w pierwszym odcinku scena kłótni, w której wraz z narastaniem napięcia, narastała też coraz mocniej zagłuszająca słowa muzyka. Ostatnio z okazji seansu filmów Hitchcocka zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie był on prekursorem często później eksploatowanego pomysłu zagłuszania tego, co mówią aktorzy odgłosami z zewnątrz. W przywołanej kłótni z pierwszego odcinka „Informacji zwrotnej” zagłuszanie słów nie pełniło roli ukrycia przed widzami istotnego szczegółu, który ma wyjść na jaw dopiero później, ale niezwykle plastycznie ukazało, że same słowa często nie są ważne. Ważne jest napięcie i to zazwyczaj ono jest w kłótniach tak trudne do zniesienia.)
Drugiego dnia po zobaczeniu serialu do końca… długo oboje płakaliśmy. Ten film otwiera rany, dociera do ciemnych, zaryglowanych miejsc. Wydobywa na powierzchnię to, co trudne, bolesne i z czym nie wiadomo, co potem zrobić. Jak poradzić sobie z informacją, że – mimo wpojonych podczas wychowania norm (zwłaszcza nam, kobietom) – może nie każdemu da się współczuć, może nie każdego da się zrozumieć czy usprawiedliwić. Co zrobić z uczuciem pogardy – nie nienawiści, nie złości, lecz pogardy dla człowieka, który ją w nas wzbudza. Chcielibyśmy w katolickim kraju wierzyć, że jesteśmy miłosierni, dobrzy, pomagający. Co jednak wiemy o pomaganiu, jeśli nikt nam nigdy nie wytłumaczył, na czym polegają problemy otaczających nas bliźnich w potrzebie? Skuteczna pomoc, to taka, w której nie odbiera się sprawczości osobie, której się pomaga. Pomoc krzywdząca to ta wynikająca z potrzeby kontroli oraz narcystycznego przeświadczenia o własnym dobru i super mocach, które uzdrowią drugiego człowieka, ale na naszych warunkach. Główny bohater ma nam, widzom, jedynie przypominać ojców, mężów, partnerów, opiekunów, synów dotkniętych alkoholizmem z naszego własnego życia lub życia najbliższych (a może i nas samych), więc serial przepełniony jest triggerami. Dla każdego pewnie będą one trochę czym innym.
O fabule nie chcę pisać za dużo. Główny bohater Marcin Kania (Arkadiusz Jakubik) jest byłym muzykiem rockowym i niepijącym alkoholikiem. Poznajemy go tuż po złamaniu dwuletniej abstynencji i zaginięciu jego dorosłego syna Piotra (w tej roli intrygujący
Jakub Sierenberg), z którym kilka godzin wcześniej się spotkał. Budzi się rano, nie pamięta, co się stało i podejmuje heroiczną próbę odtworzenia przebiegu wydarzeń z poprzedniego wieczora, mającą na celu odnalezienie syna. Tu zaczyna się niezwykle wciągająca, pełna zupełnie niespodziewanych zwrotów akcja. Napięcie sięga zenitu i będzie już tak do samego końca.
Powieści Jakuba Żulczyka, na podstawie której powstał scenariusz do tego serialu niestety nie czytałam, ale mogę się tylko domyślać, że jest to językowa uczta. Bo siłą „Informacji zwrotnej” jest przede wszystkim język. Marcin Kania, alkoholik niepijący, alkoholik wysoko funkcjonujący, jest człowiekiem inteligentnym. Ma dar wnikliwego obserwatora, co zawsze łączy się z pewną wrażliwością. Można więc pomyśleć, że to ta wrażliwość i umiejętność bacznego obserwowania często trudnej do zniesienia rzeczywistości pchnęła go niegdyś w szpony nałogu. Kiedy jest trzeźwy, jest bystry, sensowny, wzbudzający sympatię. Kiedy jest pijany, jest żenujący. Owszem, również agresywny, ale przede wszystkim żenujący. Poznajemy go takim przede wszystkim poprzez retrospekcje, które dla mnie (dla nas) były niesłychanie trudne do oglądania. Wyłania się z nich dzieciństwo jego dzieci. Pełne niepokoju, lęku, podlewane alkoholem. Jestem – a może raczej byłam, bo odcięłam z najbliższego kręgu nałogowców – osobą współuzależnioną. Znam mechanizmy, które wytwarzają się w związkach z ludźmi uzależnionymi. Nie jestem jednak DDA (Dorosłym Dzieckiem Alkoholików). I choć mam wśród najbliższych takie osoby, jakoś nigdy nie umiałam sobie wyobrazić jednego wyłaniającego się z serialu – dosyć przecież oczywistego – aspektu alkoholowego domu. Mianowicie przeraźliwego wstydu, jaki musi odczuwać dziecko, kiedy jego rodzic jest pijany. Świadomość zrzucenia tej wstrząsającej mieszaniny strachu, niepokoju i wstydu na barki kształtującego się dopiero małego człowieka mnie – mającą z alkoholem trochę inne doświadczenia – przerasta. Trudno mi sobie wyobrazić ból, jaki oglądanie niektórych scen tego serialu może wzbudzić w widzach DDA, którzy nie przeszli jeszcze całej długiej i żmudnej drogi terapeutycznej. Mimo wszystko myślę, że „Informacja zwrotna” ma terapeutyczny wymiar. Jakub Żulczyk mówi głośno o swoim nałogu, tym, że od siedmiu lat nie pije i o terapii, którą przeszedł. Doskonale zna różnicę między światem trzeźwym a alkoholowym i potępia romantyzowanie picia, tak mocno zakorzenione w naszej kulturze. Wie, że rzeczywistość alkoholika jest zupełnie inna od tej, w której funkcjonują osoby alkoholikami nie będące. Dlatego tak trudno ją uchwycić, zrozumieć, przełożyć na swój język. Chociaż alkoholizm jest oczywiście chorobą, nie tak łatwo oddzielić ją od chorego, jak w przypadku innych przypadłości. To jesteś ty, a tu twój zachrypnięty przez grypę głos, zagipsowana po złamaniu noga, zaklejony plastrem odrastający paznokieć. Choroba alkoholowa zatapia chorego, wciąga go na dno, niszcząc i – co chyba najgorsze – zmieniając jego mózg, piorąc go z uczuć. I dramatem wcale nie jest to, że nie ma dla takiej osoby ratunku. Dramatem jest to, że tylko ona może się uratować. Pytanie, czy znajdzie w sobie wystarczająco dużo siły.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to