Pieskie życie

fot. Marianna Patkowska

Chowałam się w domu bez psa. Nie miałam też niestety nigdy warunków i możliwości, żeby psa przygarnąć już w swoim dorosłym życiu. Fakt faktem – dużo podróżowałam. I po kraju, i w pewnym okresie regularnie między Polską a Grecją. Otaczali mnie też ludzie na ogół bez psów, widzący (w przeciwieństwie do tych, którzy je mieli) w posiadaniu psa wyłącznie trudny obowiązek, uwiązanie i nieledwie wręcz konieczność pożegnania się z życiem w ogóle. Jako osoba mimo wszystko odpowiedzialna, bałam się, że na człowieka jakiegokolwiek psa się zwyczajnie nie nadaję. Żałowałam ogromnie, bo psy uwielbiam od zawsze.
Od kiedy związałam się ze swoim Partnerem, a popandemiczna sytuacja ograniczyła moje podróże do regularnego kursowania między Zakopanem a Gdańskiem, sytuacja trochę się zmieniła. Po pierwsze kursujemy już razem (mieszkamy ze sobą, ale na dwa domy), po drugie – samochodem. Dom w Gdańsku jest miejscem idealnym dla psa – zresztą od zawsze był w nim pies. Okolica domu, piękna i zielona – również. Nad Zakopanem troszkę jeszcze trzeba popracować, ale co dwie głowy (w tym jedna architekta), to nie jedna! Jako zadeklarowani psiarze (ja teoretycznie, Partner praktycznie), umiemy w niedalekiej przyszłości zobaczyć psa w naszym życiu. (Oczywiście ze schroniska, oczywiście nierasowego.)
Kilka miesięcy temu, podczas krótkiego pobytu w Warszawie odwiedziliśmy moją przyjaciółkę z podstawówki, poznając jej niedawno zaadoptowanego pieska Kochiego. Młodziutki kundelek przypominający skrzyżowanie sznaucera z dzikiem swoim rozbrajającym urokiem rozłożył nas na łopatki. Niedługo później przyjaciółka zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy widzielibyśmy możliwość zajęcia się nim przez dwa tygodnie w lipcu, ponieważ wypadł jej rodzinny wyjazd, a nie bardzo chce oddawać pieska do psiego hotelu. Poza tym do nas miała zaufanie. Propozycja była fantastyczna, a nasza odpowiedź oczywista. Kiedy przyjaciółka, zachwycona, opowiedziała swoim dzieciom, że Kochi spędzi wakacje w Gdańsku, gdzie będzie miał ogródek i codzienne spacery nad morze, te zapytały, czy mogą jechać razem z nim (choć wylatywały z rodziną zagranicę).
Byłam podekscytowana i przerażona równocześnie. Posłuchałam większości odcinków znakomitego podcastu DoggyBoom, który jest kopalnią wiedzy o psach. Oczywiście wszystkie moje wyobrażenia legły w gruzach. Ale to dobrze. Co innego rozpieszczać od czasu do czasu na klatce schodowej psa sąsiada, a co innego być odpowiedzialnym za rozwój swojego własnego psiaka (nawet, jeśli chodzi wyłącznie o dwa tygodnie).
Zaopatrzona w wiedzę i wsparcie Partnera, zaczęłam jedno z najpiękniejszych życiowych doświadczeń – mieszkanie z psem!

fot. Marianna Patkowska

🐾 Pies w dom – zasady

fot. Marianna Patkowska

Pierwszy dzień z dziewięciomiesięcznym już Kochim był trudny. Przyjechał samochodem z Warszawy o 5.00, nas już pewnie nie pamiętał, nagle wszystkie jego człowieki zaczęły się z nim żegnać, a on został z nami. Każdy na jego miejscu byłby co najmniej zdezorientowany. Większość dnia skomlał i – będąc w domu – podchodził do drzwi, chyba wierząc, że zobaczy za nimi swoją ludzką rodzinę. To było niesamowicie przykre. Serce mi się krajało, ale wiedziałam, że mogę tylko przytulać, być, szanować jego emocje, nie umniejszając ich, próbować trochę rozpraszać to, co jest dla niego trudne i czekać wraz z nim, aż będzie lepiej.
Równocześnie po wysłuchaniu w podcaście DoggyBoom o lękach separacyjnych u psów, z jakiegoś powodu założyłam, że na pewno Kochi na nie zapadnie i musimy mu pomóc się z nich podnieść. W praktyce wyglądało to tak, że wszystko zaczęliśmy z Partnerem lękami separacyjnymi tłumaczyć, zapominając o zdrowym rozsądku. Nie ukrywam, że w kwestii dyscyplinowania psa, liczyłam na Partnera. Miał na przykład bardzo jasno sprecyzowane stanowisko wobec psa w ludzkim łóżku:

Pies w łóżku? Nigdy!

– wielokrotnie powtarzał mi Partner, a ja podziwiałam jego stanowczość

Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy po pierwszych krokach Kochiego u nas, skierowanych oczywiście na nasze łóżko (a, mówiąc ściślej, duży materac, na którym śpimy), Pan Pieswłóżkunigdy zrobił maślane oczy, stwierdzając oczywistość:

Jaaaaaaaaki on ma pyyyyyszczeeeek! 😍
„Szybko poszło!” – pomyślałam.

Przez dłuższy czas wierzyliśmy oboje w to, że „pies na łóżku” to zupełnie co innego niż „pies w łóżku” i dopóki granica pledu, którym je nakrywaliśmy, nie zostanie przekroczona (w to, że nie zostanie, również wierzyliśmy), to o „psie w łóżku” nie może być mowy. W nocy faktycznie kładł się głównie w nogach na pledzie, ale poranne harce mocno rozmywały różnicę między dozwolonym na pledzie i niedozwolonym pod pledem, ale on był przecież taki biedny, bo chce na spacer JUŻ, a wyprowadzający go człowiek (najczęściej Partner) nie ma futerka, w którym mógłby wyjść tak JUŻ. Plus… był biedny z urzędu, bo przecież…

Lęki separacyjne!

– wypowiedzmy to chórem

Kiedy pierwszej nocy, wchodząc do pokoju po wieczornej toalecie, zobaczyłam Partnera trzymającego nogi w poprzek łóżka (w tym miejscu warto przypomnieć, że Partner jest po ciężkim wypadku i leżenie w wygodnej pozycji jest dla jego zdrowia ważne) i informującego mnie ściszonym głosem, że „Kochi chrapie i nie możemy go obudzić”, zrozumiałam, że moje podejrzenia były słuszne. Ten maluch nami rządzi! Że mną, to się nie zdziwiłam ani trochę, ale że Partnerem również – to mnie jakoś wzruszyło. Bo i ten stabilny, cudowny, silny i waleczny Mężczyzna pod urokiem maleńkiego szczeniaczka ukazał w końcu swój – jak mawia Asia Okuniewskamiękki brzuszek. Zrozumiałam też wtedy, że o mądrym wychowywaniu tego psiaka możemy chyba z czystym sumieniem oboje zapomnieć. Potem miało się okazać, że trochę się jednak myliłam.

fot. Marianna Patkowska

🐾 Psia plaża, kocia złośliwość

fot. Marianna Patkowska

Ponieważ moje codzienne piętnastokilometrowe nadmorskie spacery (pięć, sześć razy w tygodniu) stały się moim kilkumiesięcznym już rytuałem, postanowiłam, że pies tego nie zmieni. W końcu od czego mamy tu też Psią plażę? Okazało się, że jej pieskość jest bardzo umowna, ale zżerała mnie ciekawość, jak Kochi zareaguje na morze, którego jeszcze nigdy nie widział. Był pod wrażeniem. Zwłaszcza piasku! Zamki z piasku okazały się jego ukochanymi elementami tych spacerów. Do morza wchodził, ale raczej po kostki. Dwa razy udało mu się zamoczyć aż do brzuszka, ale jedynie wtedy, kiedy próbował się przypodobać pluskającym się w morzu pieskom. Jego poświęcenie za każdym razem zostawało jednak niezauważone, co raniło także mnie, choć bardzo starałam się nie wtrącać w jego nadmorskie pieskie życie. Po prostu byłam, wspierałam… i błagałam, żeby nie ciągnął.
Już drugiego wieczoru u nas, Kochi został straumatyzowany przez osiedlowego gangusa – kota Bonifacego. Wracaliśmy z nadmorskiego spaceru, weszliśmy już na naszą ulicę. Kochi wetknął nosek w ogrodzenie czyjegoś domu i usłyszał stamtąd nieprzychylny koci mruk, więc się zdziwił i poszedł dalej, a ten mruczący szelma wyskoczył na niego. Próbowałam ich rozdzielić, ale Kochi zaczął piszczeć i w przerażeniu zerwał się z obroży i pobiegł przed siebie. Na szczęście przywołany wrócił i… wskoczył mi na ręce. Biedactwo trzęsło się ze strachu (ja też, choć starałam się dla niego uspokoić), a ta kocia jucha miała jeszcze tupet, by za nami iść. Rozmiar jego bezczelności zrozumiałam dopiero, kiedy dowiedziałam się, że wcale nie mieszka w domu, z którego nas zaatakował.

Bo wszystkie koty to ch…je!

– skwitował sytuację mój Partner, kiedy uspakajaliśmy nasze biedne psie maleństwo

Wiem, że wszelkie generalizacje są złe, bo przede wszystkim nie mogą być prawdziwe, ale nie umiem się w tej kwestii ze swoim Partnerem nie zgodzić. Koty to stan umysłu. To chodząca wredota i bezinteresowna złośliwość – podstępny wybryk natury! Czasem ładny, ale wolę podziwiać z daleka.
Równocześnie w ogrodzie mamy też przedziwnego kota sfinksa, który pokazał Kochiemu przy pierwszym spotkaniu, że go nie toleruje. Kochi zrozumiał i od tamtego momentu obchodził go szeroki łukiem. Ten jednak i tak dla samej chyba masochistycznej przyjemności za każdym za nim szedł, pomrukując, stękając i okazując niezadowolenie. Iście republikański mózg!

fot. Marianna Patkowska

🐾 Small talki i spacery

fot. Marianna Patkowska

Dla introwertyka nie ma chyba nic gorszego niż small talki… Czyli po pierwsze w ogóle konieczność rozmowy z kimś nie do końca bliskim, a po drugie rozmowy o niczym. Jednak spacerowanie z Kochim sprawiło, że awansowałam w hierarchii społecznej do elitarnego grona ludzi, którzy nie dość, że nie patrzą na siebie spod byka, to jeszcze zachowują się zupełnie, jak by mieszkali w cywilizowanym kraju, podchodząc do siebie z serdecznością, zagadując, uśmiechając się i życząc sobie wzajemnie miłego dnia, wieczora czy nocy. I muszę z niemałym zdumieniem stwierdzić, że… nawet całkiem mi się to spodobało! Small talki nie były tak niewygodne, jak dotychczas. Dotyczyły zresztą na ogół psów, co jest zawsze interesującym dla mnie tematem (jedna pani dała mi niezwykle cenne wskazówki związane ze smyczą, co zmieniło jakość naszych spacerów), a wymiana dobrej energii i uśmiechu ładowała moje akumulatory na naprawdę długo.
Pewnego dnia na molo zagadali do nas państwo, którzy się Kochim zachwycili. Docenili jego niesamowite umaszczenie, niespotykaną dziczą sierść i wyjątkowy charakter. Chwilę porozmawialiśmy. Szybko przyznałam, że pies jest u nas tylko na chwilę, ale już mi smutno na myśl, że będziemy się musieli rozstać. Wtedy pan wyskoczył z czymś nieoczekiwanym:

– Ale to wie pani, co trzeba zrobić?
– Tak – przyznałam, spuszczając głowę.

Ale mimo wszystko uznałam kierunek, w jaki zmierza ta rozmowa za dosyć dziwny. W końcu wymordowanie całej rodziny z dziećmi, w dodatku łącznie z przyjaciółką z podstawówki, do której mam przecież ogromnie dużo sympatii i sentymentu, to pomysł na działanie może skuteczne, ale dosyć jednak makabryczne. Pan chyba wykroczył poza ramy typowego small talku. Na szczęście nie zdążył poznać ścieżki mojego myślenia przed dodaniem:

– Powiedzieć, że pies uciekł!

Aaa! No przecież była też taka możliwość…

Kochi mocno ciągnie. Nie jest to idealna sytuacja, tym bardziej na wielokilometrowe, kilkugodzinne spacery, jakie robiliśmy każdego wieczora. Ale zaczęliśmy się wzajemnie siebie uczyć. W końcu siłowanie się ze sobą było uciążliwe nie tylko dla mnie, ale też dla psa. Im lepiej rozumiałam jego potrzeby, tym lepiej komunikowałam mu swoje. Czy ciągnięcie udało się całkowicie wyeliminować? Nie. Ale poczynił ogromne postępy, a ja byłam z niego bardzo, bardzo dumna!
Jasne stało się też dla mnie, że coś za coś. Poranne (na ogół nie moje), czy popołudniowe spacery po okolicy były krótsze, więc rządził Kochi, wyznaczając trasy. To on miał obwąchać wszystko, co było do obwąchania na tym psim fejsbuku i polajkować, zareagować lub zignorować wszystkie posty, jakie tam na niego czekały. Wiadomo, że misją główną była sikupa, ale przecież nie samą sikupą na spacerze żyje pies! Kiedy jednak mieliśmy w perspektywie 12 – 15 kilometrów, marszrutę (zawsze zresztą tę samą) wyznaczałam ja i brutalne odrywanie go od każdego fascynującego kwiatka, zdawał mi się z pokorą wybaczać.
Wyjątkiem w obu wypadkach było jednak spotkanie innego psa. Z psem zawsze trzeba się przywitać lub przynajmniej spróbować się przywitać. Jak jego człowiek jest mrukiem, może nie wyjść, ale ponieważ to ważne, nauczyłam się zawsze już z daleka pytać, czy możemy się przywitać i od razu dodawać, że mój psiak jest jeszcze szczeniaczkiem. To swoją drogą coś, czego nie umiem zrozumieć – ta niebywała chęć poznawania każdego psa. Myślę, że gdybym żyła w psim świecie i była przez swojego psa wyprowadzana na spacer, spotkanie innego wyprowadzanego człowieka nie powodowałoby we mnie chęci zagadania do niego. Ale być może wtedy zmieniłaby się moja perspektywa. Tego nie dowiemy się nigdy.

fot. Marianna Patkowska

🐾 Różne psiosobowości

fot. Marianna Patkowska

W domu, oprócz spania, jedzenia i gryzienia swojego ukochanego rogu (chyba byczego, ale głowy nie dam), Kochi mnóstwo czasu spędzał na okazywaniu nam czułości. Lubił się przytulać, bawić z nami, skakać i podawać obie łapki. Atakował, liżąc i był chodzącą rozbrajającą słodyczą. Jednak na spacerach zmieniał się w innego psa. Nie oczekiwałam oczywiście, że przy takim nagromadzeniu bodźców – przede wszystkim zapachów – będzie stawiał mnie w centrum, jednak niereagowanie na swoje imię i kompletne niezauważanie mnie na tym drugim odległym końcu smyczy, odrobinę mnie niepokoiło.
Kryzys (mój) nastąpił w pewnym przyjaznym psom lokalu, do którego go zabraliśmy, wybierając zresztą miejsce w ogródku. Najwyraźniej nie był to dobry pomysł, bo zbyt dużo ludzi, ganiające od czasu do czasu koty i inne przyprowadzane psy musiały go rozpraszać i pewnie też rozdrażniać. Apogeum nastąpiło przy barze, kiedy w trakcie mojego płacenia, trzymany na krótkiej smyczy, mimo wszystko wskoczył na przechodzącego barmana i chapnął go w spowite jeansem gonady. Wystraszyłam się nie na żarty, bo pies nie może przecież robić krzywdy ludziom. Przeprosiłam, oferując zadośćuczynienie. Sytuacja na szczęście szybko rozeszła się po kościach (mam nadzieję, że również barmana), ale łatka psa niegrzecznego niestety przylgnęła do naszego futrzanego szczęścia.
W domu uderzyło mnie poczucie niesprawiedliwości, że Kochi może być postrzegany przez innych jako jeden z tych nieułożonych małych sfrustrowanych piesków, które szczekają, zaczepiają, a nawet gryzą i które zwyczajnie irytują. Głęboko zabolało mnie, że inni mogą wręcz nie widzieć w nim tego piękna, które widzimy w nim my. Kiedy pytałam, zapłakana, Partnera:

Czemu oni nie mogą poznać prawdy o nim?

Partner odpowiedział pytaniem:

A skąd wiesz, że to, jak my go postrzegamy jest prawdą?

I to była dla mnie myśl przełomowa. Co prawda nie uwierzyłam oczywiście w to, że Kochi obiektywnie może być mniej cudowny, niż to widzę, ale rozjaśniła mi się inna kwestia. Mianowicie, że opinia innych na jego temat nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Czy może ich beztrosko podgryzać? Oczywiście nie. Ale punktem wyjścia do pracy nad tym zachowaniem musi być on sam i jego emocje.
Szybko uświadomiłam sobie, że popełniam dokładnie te same błędy, których nie znoszę u wielu rodziców. Stawiam dobre samopoczucie kompletnie obcych ludzi ponad jego własne. To przecież idiotyczne! To on jest pod moją opieką – nie oni! On warczy na jakiegoś obcego pana, który miło wygląda z twarzy, a ja go pytam, karcąco, czemu warczy. Warczy, to warczy – najwyraźniej ma swój własny powód. Jeśli jest nim strach, muszę go uspokoić i zapewnić go, że jest bezpieczny. Ja zła u ludzi nie umiem wyczuć i na ogół fatalnie na tym wychodzę. Po co więc karcę psa? Może ma rację! Muszę go odciągnąć, ale komentarze są zbędne. Zrobiło mi się głupio i od kiedy to zrozumiałam, nasze spacery stały się zupełnie inne. Nie umiem wyjaśnić, co zmieniłam. Zmiana dokonała się tylko – albo aż – w mojej głowie. Stałam się bardziej na niego uważna, a on to w jakiś niesamowity sposób zaczął wyczuwać. Na spacerach zaczął się nawet… od czasu do czasu do mnie odwracać sprawdzając, czy jestem. A już najbardziej mnie urzekł, kiedy po długiej i przefajnej zabawie z psem, wskoczył na mnie, dając mi buziaka. Granica między jego różnymi psiosobowościami zaczęła się zacierać, klarując w mojej głowie jeden trochę bardziej złożony obraz ciekawego, wielowymiarowego, inteligentnego młodego psa.
A kto tego nie dostrzegł – tego strata!

fot. Marianna Patkowska

🐾 Ten trzeci

fot. Marianna Patkowska

Wiele osób twierdzi, że kiedy w związku pojawia się osoba trzecia (i mowa tu na ogół o dziecku, a nie kochanku żony), wszystko definitywnie i bezpowrotnie się zmienia. Trudno oczywiście porównywać dwutygodniowe opiekowanie się cudzym psem do posiadania własnego dziecka, jednak rzeczywiście na tym przykładzie udało mi się dostrzec pewną fantastyczną dynamikę, którą do relacji wprowadza stworzenie pozostające pod opieką pary.
Mój zakotwiczony pewnie gdzieś we wczesnym dzieciństwie strach o to, by ani jedną cząstką siebie nie być przypadkiem kobietą pruderyjną, sprawia, że niejednokrotnie swoją otwartością na seksualne tematy potrafiłam zawstydzić nawet największych zbereźników. A w związku, to już w ogóle nie uznaję tematów tabu, jednak na tej zasadzie istnieje pewna mała, mała rysa. Jest nią… defekacja. Przez 37 lat zdążyłam się już pogodzić z myślą, że ludzie defekują, jednak rozmawianie o tym przekraczało moje granice. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy podczas naszej opieki nad psem, pełne ekscytacji pytanie:

A kupka była?

padało po kilka razy dziennie z naszych ust, a odpowiedź na nie determinowała dalsze spacerowe plany. Czy sprzątanie po psie i obserwacja jego stolców to coś, co zaczęło być dla mnie przyjemne? W żadnym razie! Ale okazało się nie takie straszne, jak o tym początkowo myślałam. (A ludzi, którzy po swoich psach nie sprzątają, nie szanuję dziś jeszcze bardziej.)
Pies jako trzeci byt w naszym związku to oczywiście nie tylko, nomen omen, skupianie się na jego fizjologii, ale też wspólne zabawy i codzienne życie ze sobą. Kochi fantastycznie wyczuwał moją kobiecą stronę i męską stronę mojego Partnera. Intuicyjnie brał ode mnie dokładnie to, czego nie mógł mu dać jego męski człowiek, a od Partnera analogicznie wszystko to, czego nie mogłam dać ja. Partner był więc od męskich zabaw, podszarpywnia, droczenia, tulenia i dawania swojego niezwykłego, kojącego spokoju, ja zaś byłam od całowania, przytulania, dawania do wylizania swojego prawego ucha (lewe się do prawego, nie wiedzieć czemu, nie umywało) i tego, by patrzeć na mnie z zachwytem i podziwem. Uwielbiał każde z nas, ale mam wrażenie, że każde z nas inaczej. Kiedy się przytulaliśmy, musiał sprawdzić, czy wszystko dobrze i czemu go z nami właściwie nie ma.
Znakomicie rozładowywał też wszystkie napięcia. Jego radość, kiedy wróciliśmy do domu po zaledwie dwudziestu minutach nieobecności była tak wielka, jak gdybyśmy przyjechali z półrocznych wakacji. Znakomicie też komunikował swoje potrzeby – zawsze wiedzieliśmy doskonale, o co nas prosi. Wszystkie potrzeby staraliśmy się realizować tak szybko, jak to możliwe. Wyjątkiem, na jaki pozostawałam kompletnie nieczuła, była próba wyproszenia resztek z pańskiego stołu. Po pierwsze plebejski zwyczaj dokarmiania psa resztkami z ludzkich posiłków uważam za nieestetyczny i przede wszystkim szkodliwy dla psa, a po drugie… z zasady nie dzielę się swoim jedzeniem. Nigdy. Z nikim. Musiał to zrozumieć. Czasem dawałam mu ugotowane jajko lub awokado, ale miał swoje jedzenie, którego nikt mu nie podbierał. Bardzo się pilnowaliśmy!

fot. Marianna Patkowska

🐾 Tęsknota

fot. Marianna Patkowska

Jego cudowny psi zapach, cieplutkie ciałko, nieoczekiwane zalewanie deszczem pocałunków i spojrzenia, jakimi bezwzględnie łamał nasze ludzkie serca – za tym wszystkim tęsknię najmocniej. Na pierwszym nadmorskim spacerze bez niego złapałam się na tym, że zwalniam przy kwiatkach, które lubił obwąchiwać najbardziej, kątem oka obserwuję psy w pobliżu i nawet… trochę mi brakuje jego ciągnięcia, chociaż w życiu bym nie pomyślała!
Moje ego bardzo chciało, by trochę za nami tęsknił i on, ale kiedy dowiedziałam się, że po przyjeździe do domu jest jakiś nieswój, skomle i ciągle podchodzi do drzwi… myślałam, że mi eksploduje serce. Przecież wcale nie chcę, żeby się tak czuł, niezależnie czy tęskni za nami, za spacerami z nami, czy wszystkim tym naraz. Na pewno prędzej czy później wszyscy jakoś do siebie dojdziemy. W nie aż tak odległej perspektywie mamy też spotkanie.
Zastanawiam się jednak, czy ta tęsknota jest tęsknotą tylko za nim, czy też za mną samą lub nami dwojgiem w relacji z nim? A może za zrzuceniem na psie barki czegoś, co dziś musimy już dźwigać sami? Pokazał nam nas w najlepszej wersji. Nie możemy już wrócić do tej gorszej.

fot. Marianna Patkowska

Kiedy pod koniec jego pobytu wymamrotałam, że szkoda, że nie jest nasz, i że „na pewno doskonale byśmy go wychowali”, Partner tylko się upewnił:

Mówisz o tym samym psie, który już pierwszej nocy spał z nami, bo nabraliśmy się na jego lęki separacyjne, który po spacerze w największej ulewie powycierał się wzdłuż i wszerz w nasz pled, a kiedy ten stał się całkowicie mokry, odkrył go po mojej stronie, żeby wytrzeć się w moją pościel i piżamę oraz którego głaszczemy co 30 sekund, „bo zrobił słodką minkę”?

W sumie, fakty były nieubłagane. Mówiłam o tym samym psie.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser przychodzi mi na myśl zaserwowanie tylko jednej piosenki:

fot. Marianna Patkowska

„Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022

Kiedy w styczniu tego roku recenzowałam znakomitą „Moją lewą jogę” Pauliny Młynarskiej, nie przypuszczałam, że tak szybko uda mi się przeczytać kolejną jej książkę, która – co tu dużo mówić – zmiotła mnie z planszy! „Okrutna jak Polka” to zbiór felietonów, które po części pamiętałam z jej mediów społecznościowych (choć z ogromną przyjemnością przeczytałam jeszcze raz, odkrywając w nich nowe sensy). Ci, którzy zarzekają się, że cały ten feminizm, to nie dla nich, mogą być zaskoczeni tytułem.

Oooo? To już nawet kobietom, rodaczkom, się od Młynarskiej dostało?

– hipotetyczne retoryczne pytanie tych, którzy  zarzekają się, że cały ten feminizm, to nie dla nich

Kolejny więc raz warto tu wyjaśnić, że feminizm jest nie o kobietach, lecz o równości. Rozprawia się nie z mężczyznami, lecz patriarchatem, który jest systemem przemocowym i całkowicie z ideą równości sprzecznym. Fakt, że zdecydowanie więcej kobiet niż mężczyzn padło jego ofiarą, nie oznacza, że nie istnieją całe zastępy kobiet, którym w patriarchacie dobrze i wygodnie.
Tematy feministyczne są mi niezwykle bliskie, a mój ostatni wpis, „Kryzys męskości”, powstawał w mojej głowie bardzo długo. Nosiłam w sobie te wszystkie wewnętrzne dyskusje, długoletnie przemyślenia, obserwacje. Sam proces pisania zresztą również trwał długo. Ciężko mi się było z tym tekstem rozstać, wypuścić go z rąk, udostępnić dalej. Więc kiedy skończyłam go pisać, a potem sięgnęłam po „Okrutną jak Polka” – łykając ją na raz podczas podróży pociągiem – poczułam każdą cząsteczką siebie ból, bunt i złość na wyłaniający się z doskonałych tekstów Młynarskiej obraz niewyobrażalnej, nieustającej przemocy każdego kalibru, której, jako kobiety doświadczyłyśmy i nadal doświadczamy, ale też którą, jako kobiety, popełniamy. (Czy wycofuję się z tezy zawartej w moim wcześniejszym tekście, że podział na kobiece i męskie to relikt czasów, które powinny już minąć? Nie. Jednak – co również w tym tekście pada – uważam, że aby uwolnić się od zła patriarchatu, trzeba go najpierw zrozumieć i przepracować traumy z nim związane.)
Felietony Pauliny Młynarskiej są tak przejmujące, bo autorka wstrząsająco trafnie nie tylko wskazuje nam nasze rany, ale – co dużo trudniejsze do przyjęcia – wskazuje też, kiedy i jak zadajemy je innym kobietom. Pięknie, zgrabnie i lekko, z ogromną wrażliwością i do bólu szczerze pisze o rzeczach niewygodnych. Na przemian płakałam (przy opisach przemocy na Podhalu – tam nie ma żadnej literackiej fikcji, dokładnie tak to wygląda), osiągałam apogeum złości (w sprawie Polańskiego nigdy nie rozumiałam tych, którzy stawali za nim murem, ale nie miałam świadomości, że jeszcze cztery inne kobiety oskarżyły go o gwałt), ale i wierciłam się z tej niewygody, jaką powodowała we mnie świadomość, że… to też trochę o mnie. Że we mnie też tkwi Mamoniowa. I kiedy zdałam sobie sprawę, że skoro ja, będąca w procesie terapii i autoterapii, świadomie od wielu lat szukająca o sobie prawdy, czuję się nieswojo w obliczu takich rewelacji na swój temat, zaczęłam się zastanawiać, jak ma się w obliczu rewelacji na swój temat czuć niesterapeutyzowana zanurzona w patriarchacie po uszy kobieta? Przecież zaprzeczenie jest pierwszą reakcją obronną, żeby nie zwariować. Co mi zresztą przypomina moje odczytanie na pewnej imprezie ulubionego fragmentu  „Mojej lewej jogi” o przygotowywaniu świąt przez autorkę. Fragment ów zdradzał (niezwykle zabawnie opisane) patriarchalne podejście jej taty do kwestii „krzątania się”. Wszyscy zgodnie wybuchnęli śmiechem, z tym że mój Partner feminista, łapiąc się przy tym za głowę i wykrzykując „o matko!”, a reszta – która szybko chyba zrozumiała, że ten śmiech był niestosowny – gwałtownie milknąc, a potem tłumacząc mi protekcjonalnie, że

niektóre kobiety może się właśnie lubią krzątać!

No może niektóre się właśnie lubią. No i fajnie, tylko że w ogóle nie o tym był ten fragment. Wytłumaczyłabym, że nie chodzi o prywatne wybory tej czy innej pani, tylko o system, który dopasowuje z automatu role do płci, co – nawet jeśli nasze preferencje się w to wstrzelą – generalnie jest niebezpieczne. Wytłumaczyłabym, ale zostałam zakrzyczana.
Czy chcę przez to powiedzieć, że książka jest tylko dla sterapeutyzowanych, świadomych siebie ludzi? Nie. Jej lektura już sama w sobie może być formą terapii. Prawda bywa i bolesna, i okrutna, i trudna czasem do przyjęcia, ale równocześnie bardzo uwalnia. Wydaje mi się zresztą, że kluczowa jest tu wrażliwość, bo Młynarska pisze ostro (miejscami), ale równocześnie czule (zawsze).

Nic jednak lepiej nie podsumuje tej książki, niż samo życie…

♦♦♦

W samym środku czytania, kiedy zagotowana do wrzenia polską niewrażliwością na równość (czyli feminizm) i istnieniem ciągłej potrzeby tłumaczenia gawiedzi tego samego, w cywilizowanym świecie kompletnie oczywistego – tu ogromnie podziwiam autorkę za cierpliwość i upór – odłożyłam na chwilę książkę. Wzięłam do ręki komórkę, żeby w przerwie od czytania zrelaksować się w mediach społecznościowych, a tam… przeprosiny-nie przeprosiny prezydenta Warszawy za „dupiarza”.  No i aż mną zatelepało – z trzech powodów:

  1. dlatego, że w ogóle w przestrzeni publicznej prezydent miasta stołecznego nazwał siebie „dupiarzem”
    – ok, padło to w radiowej audycji na luzie, jednak nie był to wyciek z prywatnych rozmów przy grillu nagranych pokątnie i nielegalnie, ten pan był tam w pracy
    – szokujące, że trzeba to komukolwiek wyjaśniać, ale poprzez nazwanie siebie (czy kogokolwiek) „dupiarzem”, pośrednio nazywa się kobiety „dupami”
  2. dlatego, że przeprosił w klasyczny i typowy dla dziadersów sposób, czyli nie przepraszając: „wszystkich, którzy poczuli się urażeni, przepraszam”
    – było to jak puszczenie śmierdzącego patriarchalnego bąka – zdarzyło się, trudno, teraz trzeba przeprosić i wyjść z sytuacji z twarzą; miał niepowtarzalną wizerunkowo okazję przekucia tego w coś dobrego (idealny pomysł podsunęła w swoim doskonałym video felietonie Eliza Michalik) – niestety, nie skorzystał, zostawiając po sobie trudny do wywietrzenia odór
  3. dlatego, że tyle komentujących kobiet (kobiet!!!) przyjęło groteskowy, szkodliwy i głupi sposób „obrony” tej wypowiedzi, mianowicie: „A JA LUBIĘ BYĆ NAZYWANA DUPĄ”! (XXI wiek, Europa Środkowa)
    – no argument po pierwsze rodem z piaskownicy, bo to że ty lubisz nie znaczy absolutnie nic ponad to, że ty lubisz, a to że nawet milion twoich obserwatorów lubi, nie znaczy nic ponad to, że milion podobnych do ciebie – dlatego cię obserwujących – obserwatorów lubi
    – a po drugie kompletnie nie na temat, bo pan prezydent nie opowiadał o indywidualnych preferencjach kobiet, z którymi trzy dekady temu sypiał, tylko nazwał siebie z tamtego okresu „dupiarzem” (takie tam, wspominki w radiu prezydenta stolicy – nakreślając kontekst); powodem naszego oburzenia (oburzenia obrażalskich stróżów poprawności politycznej z kijem w – nomen omen – dupie oraz kompletnie pozbawionych dystansu do siebie) było użycie konstrukcji językowej, która jest dla kobiet krzywdząca. „Dupiarz”, „dziwkarz”, „kurwiarz”, wszystkie te słowa w znaczeniu „mężczyzna utrzymujący częste kontakty seksualne z wieloma kobietami” nie obrażają tylko jego (przyjmując, że w ogóle go obrażają) – odwołują się do wulgarnego i nacechowanego negatywnie nazwania kobiet, z którymi sypiał. I kompletnie czym innym jest sytuacja, w której konkretna kobieta (jedna, druga, czy tysięczna) chce być nazwana przez konkretną osobę wulgarnie w konkretnej sytuacji (co nie powinno podlegać niczyjej ocenie), a kompletnie czym innym jest pozwalanie sobie na nazywanie kobiet „dupami”, „dziwkami” czy „kurwami”. Żeby tego nie rozumieć, potrzeba naprawdę złej woli lub małej inteligencji – a być może upiornego miksu jednego z drugim, będącego konsekwencją przedawkowania patriarchatu.

I, czując jakieś potężne déjà vu, sięgnęłam po „Okrutną jak Polka” i zajrzałam raz jeszcze do rozdziału, który czytałam jakiś czas wcześniej („Seksistowski pączek”, str. 46). Ależ… Paulina Młynarska już to Państwu przecież tłumaczyła! Dokładnie w lutym 2020 roku (książka jest zbiorem felietonów z kilku ostatnich lat).

[…] Michale! OTÓŻ MOŻNA CI ZARZUCIĆ SEKSIZM. Właśnie Ci go zarzucamy! Za co przepraszasz? Za to, że zamiast trzymać go pod deklem i kultywować po cichaczu, zarazem wspierając, pozwoliłeś mu pokazać wstrętną gębę? Gdybyś nie był seksistą, nie przyszłoby Ci nawet do głowy, żeby pleść publicznie o „pączusiach jak piersi młodych dziewczyn”.
WSZYSCY JESTEŚMY SEKSISTAMI. Ja też. Wszystkim nam można zarzucić seksizm. Tobie też. Ponieważ wychowano nas w seksistowskim świecie i seksistowskich narracjach. Nie potrafimy inaczej.
Cały numer polega na tym, żeby o tym wiedzieć i kiedy to z nas wychodzi – odnotowywać świadomie i łapać się na tym. A kiedy trzeba – przeprosić. Najlepiej jednym słowem, bez didaskaliów! My rozumiemy, co znaczy słowo „przepraszam”. Poradzimy sobie intelektualnie z jego obsługą.
Ty poradź sobie z lubieżnym dziadem w tobie, który wyskoczył jak dupa zza krzaka.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 47

♦♦♦

W trakcie lektury rozdziału „Kto mnie upilnuje?” przypomniała mi się też inna sytuacja, sprzed niedawna. Instagram. Jedna pani – którą obserwowałam – opowiedziała o tym, że minimalistką nie jest, choć na minimalizm panuje ostatnio moda. Wyjaśniła, że ma bardzo dużo rzeczy (wiele kupowanych w porządnych zagranicznych lumpeksach), bo ich po prostu nie wyrzuca, a jej dbanie o planetę polega na tym, że jak już coś kupuje, to z dużą uważnością na to, żeby było jak najlepszej jakości i mogło się przydać jeszcze jej wnukom. Opowiedziała o swoich preferencjach, tłumacząc też rzecz oczywistą – problemem dla planety nie jest nie wyrzucanie tego, co już mamy, tylko kupowanie ciągle nowego i właśnie wyrzucanie tego. Na to z kolei druga pani – której nie obserwowałam i nie znałam – wyciągnęła daleko idący wniosek, że pierwsza pani piła do niej, bo ona właśnie promuje minimalizm. Na tym się jednak nie skończyło. Nie wiadomo skąd w instagramowej relacji drugiej pani (tej od minimalizmu) wjechało życie prywatne pierwszej pani i oskarżenie, że weszła ona w związek z żonatym mężczyzną oraz że odsunęła go od swoich dzieci z pierwszego małżeństwa (jak powszechnie wiadomo, mężczyzna w związku jest ubezwłasnowolniony i nie ma prawa o sobie stanowić). Uspokajając, mąż pierwszej pani nie był wcześniej mężem drugiej pani, choć druga pani na wszelki wypadek, stawiając się w roli orędowniczki prawdy obiektywnej, szybko zaznaczyła, że zdradziła kiedyś swojego męża. Podsumowując, jedna mówi: lubię swoją szafę i nie wyrzucam z niej rzeczy, a druga na to odpowiada: jesteś podstępną lafiryndą, zabierającą kobietom mężów, a ich dzieciom ojców, pogrążę cię. Byłoby to nawet dosyć zabawne, gdyby nie stały za tym dramaty ludzi, ich depresje, trudne decyzje, czy wychodzenie z przemocowych związków wystawione na świecznik; na ocenę wszystkich instagramowych Dulskich. Paradoks całej tej sytuacji polega na tym, że druga pani – atakująca minimalistka – jest feministką, działającą na rzecz wspierania kobiet, pierwsza zaś – zaatakowana nieminimalistka – nie tylko kompletnie idei feminizmu nie rozumie, ale też (co akurat przykre), wyśmiewa ludzi mających takie poglądy. Nawet tych, którzy próbują spokojnie, merytorycznie i bez niepotrzebnych emocji tłumaczyć chociażby za co feministki tak się tego „dupiarza” uczepiły.
Ten przykład idealne pokazuje problem, który porusza w swoich felietonach Paulina Młynarska. Ofiarami mocno zakorzenionego w nas patriarchatu padają zarówno osoby jego świadome, jak i te negujące jego istnienie.
A przypomniałam sobie tę historię, czytając słowa:

Wiem, jaką drogę musiałam przebyć, aby pokonać w sobie stare wzorce. Wpojone mi od zawsze, zapisane w moim kobiecym DNA poczucie wstydu, niższości, winy, bycia „nie w porządku”. Utajoną pogardę do samej siebie i do innych kobiet, podejrzliwość wobec własnej seksualności, a także służalczość i lękliwość wobec męskiej hierarchii. Oraz „pilnowanie” innych kobiet, czyli pakowanie się ze swoim pouczeniem moralnym w ich prywatne wybory, ocenianie ich, szukanie w nich winy, gdy skarżyły się na niesprawiedliwość, mówienie „ja bym” i wiedzenie lepiej, co w danej sytuacji należałoby zrobić. I jeszcze tę lepką satysfakcję, gdy się okazywało, że facet wybrał, pochwalił, skomplementował właśnie mnie, a nie ją.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 87

♦♦♦

No a kiedy już skończyłam czytać, zachwycona (sposobem myślenia, imponującym, wyśmienitym piórem i rozczulającą wrażliwością autorki), zezłoszczona (że o tym wszystkim w tym kraju ciągle jeszcze pisać trzeba) i zasmucona (że dobrnęłam już do końca, choć tak bardzo nie chciałam – po cichu liczę na to, że przy niezwykłej literackiej płodności Pauliny Młynarskiej, kolejną jej książkę będę mieć w rękach już za kilka miesięcy), wybuchła kolejna mini aferka, po której całkowicie opadły mi witki.
Autorka w mediach społecznościowych zacytowała fragment poprzedniej swojej książki („Moja lewa joga”). To fragment o tym, jak wiele dała jej terapia, ale też jak ważnym uzupełnieniem tej terapii stała się joga. Fragment piękny, przejmujący, intymny. Wielką sztuką jest tak pisać o osobistych przeżyciach, by zachować ciągle pewną uniwersalność przekazu. Młynarska podzieliła się tym, jak poznawała własną historię:

Historię o przemocy i molestowaniu seksualnym, która była moim udziałem we wczesnym dzieciństwie, a potem w wieku dojrzewania.

– „Moja lewa joga” Paulina Młynarska

I jakie pytanie pada od obcej osoby pod takiem postem? Pytanie sztandarowe:

GDZIE BYLI RODZICE?

Dlaczego to złe pytanie? Bo przekracza granice, jest dyktowane wścibstwem (nawet, jeśli wydaje się nam, że troską) i sprawia, że osoba, która i tak dużo przed nami odsłoniła, może się poczuć z tym źle. Odsłanianie się powinno spotykać się z uznaniem i wsparciem. Człowiek odsłoniony jest bardziej wrażliwy, łatwiej go zranić. Wrażliwe jednostki doskonale wiedzą, że nie wolno wtedy obcesowo, brutalnie, z grubej rury. Niewrażliwe jednostki nawet jeśli tego nie czują, mogą i powinny się tego nauczyć.
Po drugie dlaczego jest w nas naturalny odruch (tak, biję się w piersi, że i ja nie jestem tu bez winy) pytania, gdzie byli rodzice wtedy, kiedy nie mówimy o wypadku wynikającym z nieupilnowania małego dziecka, lecz ewidentnej krzywdzie wyrządzanej przez konkretną osobę trzecią? Przestańmy obwiniać wszystkich dookoła, ofiary nie wyłączając (oraz wszystkie okoliczności zajścia) zamiast obwiniać faktycznego sprawcę molestowania seksualnego. (W kwestii przemocy seksualnej, jakiej doświadczyła Paulina Młynarska – opisywanej również w „Okrutnej jak Polka” – czuję ból poniekąd podwójny. Słynny, ceniony reżyser bywał u nas w domu, poznałam go. Bardzo, bardzo mi przykro i źle, że tak straszliwa, niewiarygodna i niedopuszczalna sytuacja w ogóle zaszła.)
Pytania z tezą

  • gdzie byli rodzice? (teza: nie było ich, a powinni być i zapobiec!)

leżą niebezpiecznie blisko rad, o które nie prosimy.

To niekończące się pouczanie i „lepiejwiedzenie” dotyczy także spraw dramatycznych i bardzo bolesnych. Nie ma takiego tematu, na który wszystkowiedzące „ciocie dobre rady” taktownie by pomilczały.
Nie liczy się, czy ktoś poczuje się zraniony i osaczony. Rada oraz pouczanie muszą zostać wygłoszone. Serio, kompulsja!
Wielu psychologów od dawna zwraca uwagę na to, że NIECHCIANE RADY są formą przemocy. Zamiast pytać „co zrobisz?”, mówicie „ja bym zrobiła”. Zamiast „czy można jakoś pomóc?”, powiadacie „niech pani”.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 110

Ja jednak, nieproszona, pozwolę dziś sobie na jedną (tylko jedną, obiecuję!) naprawdę dobrą radę dla wszystkich: przeczytajcie „Okrutną jak Polka”! To książka nie tylko mądra i wspaniale napisana, ale przede wszystkim bardzo ważna!

P.S. Na deser, wyjątkowo nie piosenka, lecz pewien filmowy fragment. Poprzedzę go jednak kolejnym smakowitym cytatem z „Okrutnej jak Polka”.

I tak sobie myślę, przeglądając z rana internet, że polskie media społecznościowe to wcale nie jest królestwo hejtu. To imperium Mamoniowej! To Mamoniowej jest tu najwięcej. Mamoniowa płci obojga zawsze wie lepiej, nawet jeśli nic nie wie. Wzdycha, wydyma wargi, przewraca wirtualnymi oczami. Jej (powtarzam – niezależnie od płci) mantra brzmi: „Ja bym!”. Jej credo: „Pouczę was”. Jej cel: wykazać, że cudze wybory życiowe, wiedza, gust, pomysły, poglądy, wygląd, itd. są do dupy. Dopiero kiedy już da wyraz swojej głębokiej dezaprobacie dla reszty świata, może się odprężyć i westchnąć: „Cudownie tu jest, cudownie, cudownie…”

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 19

fot. Bożena Szuj

Kryzys męskości

fot. Bożena Szuj

Temat kryzysu męskości pojawia się co jakiś czas w moich rozmowach z dalszymi znajomymi, ale też w prasie; i to zarówno tej skierowanej do kobiet, jak i do mężczyzn. Znajomi najczęściej narzekają na nie tylko kryzys, ale wręcz upadek męskości, którego kwintesencją ma być zakładanie przez mężczyzn spodni rurek. Zdarza mi się też słyszeć utyskiwania na trudną do zdefiniowania na pierwszy rzut oka płeć osób mijanych na ulicy. Jak powszechnie wiadomo, dobre rozpoznanie płci przechodniów ma kluczowe znaczenie dla prawidłowego poruszania się w ruchu pieszym.
Gazety z kolei podnoszą temat silnych, niezależnych, wyemancypowanych kobiet, które same doprowadziły do tego, że nie mogą znaleźć oparcia w mężczyznach prawdziwie męskich. I z jednej strony – ciągną temat gazety – to dobrze, że kobiety są silne, ale z drugiej źle, bo biedni mężczyźni się w tym wszystkim gubią, czując, że są niepotrzebni i odtrąceni. (Prawdopodobnie dlatego właśnie, w akcie desperacji, wciskają się w rurki i ochoczo rzucają w wir tęczowego homoseksualnego szaleństwa niszczącego tradycyjne rodziny.)
Można oczywiście machnąć ręką, pamiętając, że ludzie zawsze będą gadać i pisać bzdury. Uważam jednak, że wbrew pozorom temat jest ważny, a tkwienie w starym modelu „męskości” (warto dodać, że toksycznej!) przynosi bardzo dużo krzywdy nam wszystkim niezależnie od płci. Patriarchat trzeba odrzucić, ale żeby go odrzucić, trzeba go najpierw zrozumieć.

fot. Bożena Szuj

☯️ Toksyczna męskość

fot. Bożena Szuj

Jedną z ikon toksycznej męskości jest Clint Eastwood (we wszystkich swoich rolach), który całą gamę emocji zamyka w jednym tylko wyrazie twarzy. Oczywiście kocham filmy Eastwooda, szanuję też jego ascetyczną grę aktorską, ale ta jedna tylko mina, która wyraża coś między cierpieniem, wkurwem, chęcią odwetu na zimno a kompletnym emocjonalnym chłodem charakterystycznym dla zaawansowanych alkoholików lub psychopatów, powinna być wielką czerwoną lampką – ostrzeżeniem dla jego ewentualnych przyszłych kompanów płci obojga, a nie wabikiem na kobiety, bo to takie męskie. No, ludzie!
Gust to gust. Jedni lubią cichych, nieśmiałych outsiderów, inni głośnych ekstrawertyków. I nie ma tu jednego dobrego wyboru oczywiście (i na szczęście). Dziś jednak chcę się przyjrzeć nie temu, jaka jest nasza natura, a temu, co narzuciła nam kultura. To bardzo nieraz trudne do oddzielenia. Czasem wręcz niemożliwe. Ale spróbujmy.
I tutaj trzeba oczywiście cofnąć się do wychowywania chłopców i dziewczynek. (Mam ogromną nadzieję, że wejdzie ono raz na zawsze do lamusa, bo ludzie są coraz bardziej świadomi krzywdy, jaką stare podziały robiły obydwu płciom.) Chłopcom, kiedy byłam w podstawówce, pozwalano na więcej. „Niegrzeczność” uważano za ich cechę wrodzoną, usprawiedliwiając większość ich wybryków jednym tylko słowem – „chłopaki”. Słowem wypowiadanym z koniecznym zresztą wywracaniem oczami. Już słyszę uszami wyobraźni komentarz:

No ale jak to? W podstawówce to dziewczynki były chwalone i stawiane wszystkim za wzór, a najwięcej uwag dostawali chłopcy!

– komentarz, który już słyszę uszami wyobraźni

Tak, to prawda. Zadajmy sobie jednak pytanie, czym ta enigmatyczna „niegrzeczność” w rzeczywistości była. Była wszystkim, czego nie potrafił poskromić zakompleksiony, kiepski nauczyciel. Była chaosem, nieporządkiem, rozmowami podczas lekcji, ale też przeciwstawianiem się dorosłym samozwańczym autorytetom, mówieniem głośno własnego zdania, krnąbrnością, obroną własnych granic, niewpuszczaniem innych jednostek na swoje prywatne podium ważności. Myślę, że pod tym teatralnym i pretensjonalnym „chłopaki” z wywróconymi oczyma kryła się ulga. Ulga, że choć dają w kość, poradzą sobie w dorosłym życiu. Czy karano ich za bycie „niegrzecznymi”? Oczywiście. Jednak pozwalano na więcej, bo przyjęto, że mają prawo tacy być, szybko dorabiając do tego filozofię, że ich nadpobudliwość i skłonność do „niegrzeczności” wynika z ich płci.
Dlaczego to niedobrze? Bo to nie jest prawda. Podejście do zasad (skłonność do przestrzegania ich lub łamania), przekora, pedantyczność, uległość czy wrogość wobec innych to indywidualne cechy każdej jednostki niezwiązane z jej płcią. Mogą być wrodzone lub wyuczone, a nawet i takie, i takie. Stwierdzenie, że z samej swojej natury dziewczynki są „grzeczniejsze”, a chłopcy mniej „grzeczni”, jest mniej więcej tak mądre, jak wyciągnięcie na przykładzie dwóch czy trzech znajomych osób wniosku, że wszyscy, którzy mają ciemne oczy, zdradzają. Od najmłodszych więc lat moje pokolenie (ale przecież też wszystkie pokolenia wcześniejsze) dostawało komunikat, że chłopcy na swoją „niegrzeczność” nic już nie poradzą, ale po dziewczynkach wszyscy „grzeczności” się spodziewają. Nierówne traktowanie równych sobie osób zawsze prowadzi do tej samej katastrofy. Ci, którzy nie wpisują się w sztucznie utworzony schemat cierpią albo udając kogoś, kim nie są, albo wybierając wierność sobie i los outsidera. Ci, którzy wpisują się w sztucznie utworzony schemat, wybierają wiarę w jego prawdziwość, nie dopuszczając do siebie niewygodnej prawdy, że jesteśmy jako ludzie po prostu inni i mamy często bardzo inaczej.
No dobrze, ale skoro chłopcom pozwala się na „niegrzeczność”, to chyba pokrzywdzone są tylko dziewczynki, czyż nie? Otóż nie. Bo problemem nie jest tu kwestia samej „niegrzeczności”. Problemem jest tu kwestia nieprawdy, jakoby różnice między naszymi płciami były aż tak duże, jak się je przez lata przedstawiało. Nie twierdzę, że nie istnieją. Istnieją, ale przebiegają trochę gdzie indziej i są znacznie bardziej subtelne niż pokazuje nam to patriarchat.
Jak więc, w świecie nieprawdy o ludzkiej naturze, którakolwiek płeć miałaby być szczęśliwa? Nawet ta teoretycznie uprzywilejowana?
Chłopcom wybacza się brojenie – „niegrzecznej” dziewczynce się nie wybacza. Chłopaka i mężczyznę, którzy mieli wiele seksualnych partnerek nazywa się zdobywcami, ewentualnie z przekąsem lowelasami czy playboyami – dziewczynę i kobietę z taką samą lub mniejszą liczbą seksualnych partnerów nazywa się z pogardą latawicą, puszczalską szmatą, dziwką, itd.. Wykonywanie swoich codziennych domowych obowiązków przez mężczyznę nazywa się pomaganiem kobiecie (również, co najzabawniejsze, przy wspólnym dziecku), wykonywania swoich codziennych domowych obowiązków przez kobietę się nie nazywa w żaden sposób, bo się go nawet nie zauważa.
Równocześnie ci heteroseksualni przedszkolni rozbójnicy, amatorzy wulw i dzielni pomocnicy we własnym domu nagle stają się kompletnie bezbronni w zderzeniu z tematem homoseksualizmu. I nie mówię tu o prymitywnych homofobach – ich wyrzucam poza nawias swojego życia i w miarę możliwości też bloga. Mówię o całkiem świadomych, pewnych swojej orientacji, otwartych na prawa społeczności LGBT+ heteroseksualnych mężczyznach. Coś musiało pójść nie tak, skoro przesympatyczny, fajny mężczyzna, mówiąc przyjacielowi, że za nim tęskni, czuje, że musi kilka razy podkreślić, że „nie w taki sposób”. (Ile z nas, drogie heteroseksualne kobiety, mówiąc przyjaciółce, że za nią tęsknimy, czuje potrzebę zaznaczenia, że nie w erotyczny sposób?) Coś musiało pójść nie tak, skoro otwarty, inteligentny, mądry mężczyzna stwierdza, że „przyjaźnienie się z homoseksualistą byłoby dla niego dziwne”, choć przyjaźni się z wieloma wspaniałymi kobietami platonicznie, bo jest w szczęśliwym monogamicznym związku. (Dla ilu z nas, heteroseksualnych kobiet, przyjaźnienie się z lesbijką stanowiłoby dyskomfort?)
Chłopcom też od dziecka odmawia się prawa do okazywania emocji, zwłaszcza do płaczu. Uczą się więc je tłumić. I te pulsujące, narastające pod powierzchnią, ale przykryte ohydnym, złym, idiotycznym frazesem „chłopaki nie płaczą” emocje widzę w nieruchomym, martwym wyrazie twarzy Clinta Eastwooda w każdym jego filmie. Nie ma tam mężczyzny męskiego na wskroś – jest kaleka, chory, zniszczony przez społeczne oczekiwania człowiek. Jeśli kryzysem męskości jest kryzys tej karykatury narysowanej dawno temu i w żaden sposób nieprzystającej do męskiej natury (jeśli istnieje w ogóle tylko jedna!), to niech ten kryzys skończy się jak najszybciej całkowitym jej upadkiem!

fot. Bożena Szuj

☯️ Toksyczna kobiecość

fot. Bożena Szuj

Nauczone od dziecka, że bycie „grzeczną” wynika z naszej biologii, próbujemy, jako dorosłe już kobiety sprostać społecznemu oczekiwaniu łagodności, uprzejmości i wyuczonej serdeczności. Nie odmawia się nam prawa do łez, jak chłopcom i potem mężczyznom, ale odmawia się nam prawa do wyrażania złości, co przecież również prowadzi do tłumienia emocji. To wszystko – okraszone spleśniałym sosem seksizmu życzliwego, o którym napiszę za chwilę – sprawia, że tracimy mnóstwo czasu i energii na dopasowanie się do bezsensownych standardów, zamiast zgłębiać istotę samych siebie.
Bliska mi osoba dokonała niedawno fascynującego odkrycia lingwistyczno-psychologicznego. Zauważyła, że na koronkowej bieliźnie producent użył słowa „naughty” (ang. niegrzeczny), co pchnęło nas obie do rozważań na temat seksualnych konotacji tego słowa w odniesieniu do kobiet. Szybko zauważyłyśmy rozdźwięk między tym, czego się od kobiety oczekuje „na co dzień”, a czego „pod osłoną nocy”. (Piszę to w cudzysłowie i z dużym przymrużeniem oka, bo nie uznaję czegoś takiego jak nieodpowiedni czas na seks, ale wpisuje się to doskonale w przestarzałe myślenie o kobiecej naturze.) Seks to w ogóle temat rzeka. Mam wrażenie, że odebrano nam kobietom tak wiele, że wszystkie nasze frustracje zagnieździły się właśnie w tym obszarze.

Sex appeal to nasz broń kobieca

– śpiewał, przebrany za kobietę, Eugeniusz Bodo

Broń? Kobieca? Naprawdę? Przed czym miałybyśmy się bronić? W dodatku własnym seksapilem. To tylko idiotyczna piosenka, ale niestety zdradza sposób myślenia poprzednich pokoleń.
Irytowały mnie zawsze stare polskie filmy, w których kobieta, żeby pójść z mężczyzną, z którym ma ochotę, do łóżka, musi najpierw wykonać serię gestów i zapewnień, że nie jest taka łatwa, a po seksie obowiązkowo stwierdzić, że nigdy wcześniej nie zrobiła tego na pierwszej randce. Jakie to ma po pierwsze znaczenie i – przede wszystkim – czemu ma to służyć? Oczywiście doskonale się to uzupełnia z toksycznie rozumianą męskością. Mężczyzna zdobywca karmi swoje ego tym, że się musiał „postarać”. Problem w tym, że seks to tylko (albo aż) seks i nic poza tym. To nie zawody, wyścigi, łechtanie własnego ego, czy wskakiwanie z rumieńcami w wielką studnię rozkosznego wstydu. To cudowna przyjemność, rozluźnianie napięcia, budowanie więzi i bliskości z drugą osobą. Sytuacja dla jednych magiczna, dla innych mniej, ale na pewno zawsze taka, w której obie strony muszą się czuć bezpieczne, w której konieczne jest zaufanie. Jak bezpiecznie może się poczuć kobieta, której udawane, ale jednak „nie” zostało zbagatelizowane? Jak mężczyzna może zaufać kobiecie, która myśląc „tak”, powiedziała z początku „nie”, żeby nie wyjść na puszczalską? To wszystko ohydne gierki, których nauczyły nas poprzednie pokolenia, a je jeszcze poprzednie. Gierki, z którymi trzeba raz na zawsze skończyć. Skończyć z mitem mężczyzny, który z istoty swojej natury ma wyższe libido niż kobieta, więc zawsze i wszędzie musi walczyć z popędem, czasem przegrywając („chłopaki…”). Skończyć też z mitem kobiety, która z istoty swojej natury ma niższe libido niż mężczyzna, więc za każdym razem robi mężczyźnie niemal uprzejmość, godząc się po długich namowach na seks i później wstydząc się przyznać, że czerpie z niego ogromną przyjemność. Te gierki prowadzą tak naprawdę obydwie płcie i obydwie robią sobie nimi wzajemnie krzywdę.
Kiedy po raz pierwszy dowiedziałam się o tym, że istnieją żony, które potrafią manipulować swoimi mężami poprzez wieloletni brak seksu, myślałam, że to jakiś koszmar, który zdarza się w związku jednym na milion i to raczej pewnie na Marsie (lub właśnie Wenus). Szybko jednak, zgłębiając temat, zrozumiałam, że jest bardzo dużo takich sytuacji tuż obok nas. Nikt się tym nie chwali (nie ciągnięty za język), ale po przeprowadzeniu swojego własnego wywiadu środowiskowego, zaczęło mi się to jawić jako dość jednak powszechna praktyka. Straszliwa i przerażająca. Jest to również – jak każde nadużycie seksualne w związku – rodzaj przemocy seksualnej, choć mało osób ma tego świadomość.
Jeśli przyjrzymy się temu uważniej, zrozumiemy korelację między maleńkim wycinkiem męskiego świata, jaki nam łaskawie wygospodarowano, a wszechogarniającą kobiecą frustracją, która skumulowała się w naszej seksualności, co idealnie odzwierciedla pomysł, jakoby seksapil mógł być naszą kobiecą „bronią”. Zrozumiemy też, czemu to właśnie kobiety najokrutniej i najdotkliwiej oceniają seksualność innych kobiety. Oceniają ją, bo ciągle oceniają swoją własną. Często nienawidzą innych kobiet, bo nienawidzą samych siebie.

  • Ubrała się seksownie, bo tak chciała, bo to w danej chwili ją wyrażało, bo spróbowała udowodnić sobie samej, że nie ma krzywych niezgrabnych nóg i może przyciągnąć męskie spojrzenie? Bo chciała pokonać swoją nieśmiałość? Nie, nie. Po prostu „ubrała się wyzywająco i wygląda jak dziwka”. Koniec, kropka. (Słyszałam to miliony razy. Od kobiety.)

My być może potrafimy wyglądać atrakcyjnie, ale za to zawsze z gustem! Bo my to zawsze „inny przypadek”. (Ten argument tyczy się zresztą obydwu płci.) Rozumiemy motywy swojego zachowania, rozumiemy kontekst, rozumiemy przyświecające nam intencje. Może więc, kiedy brakuje nam danych, uznajmy, skoro już musimy, że same byśmy się – z miliona powodów – tak jak kobieta, którą mijamy na ulicy czy w barze nie ubrały. I zamknijmy temat. Nie oceniajmy, pamiętając, że same prawdopodobnie zawsze będziemy oceniane.

  • Mężczyzna mnie zdradził, bo nasz związek od lat już jest farsą, którą utrzymujemy na siłę? Bo nie pozwalam mu odejść bez dojmującego poczucia winy? Bo nie umiał się wywiązać z zawartej ze mną umowy o wierności? A może dlatego, że za każdym razem zawodzi mnie na wszystkich możliwych polach, a ja nie potrafię go rzucić? Nie, nie. „To ta latawica się na niego zasadziła, mimo że wiedziała, że jest zajęty”.

Po pierwsze ludzi nie można ani zająć, ani zaklepać. Są wolni. Można się natomiast z nimi umówić na pewne obowiązujące w związku zasady. Choć oczywiście dyskusyjnym jest, czy osoba trzecia powinna wchodzić w romans z kimś, kto ma partnera, jednak to nie ona obiecywała nam wierność i to nie ona tej obietnicy nie dotrzymała.

fot. Bożena Szuj

☯️ Równość

fot. Bożena Szuj

Równości nie da się tak łatwo i pięknie romantyzować, jak toksycznej zależności kobiety od mężczyzny. Nie da się jej też tak brutalnie wyszydzać, jak toksycznej zależności mężczyzny od kobiety. Równość ludzi (w tym także równość płci) jest naturalnym punktem wyjścia. Dlatego patriarchat, czyli sztucznie utworzona, szkodliwa struktura odbierająca kobietom ich prawa jest tak opresyjny i przemocowy. Mężczyźni rzecz jasna różnią się od kobiet, a kobiety od mężczyzn. Wszyscy ci, którzy nie rozumieją istoty feminizmu, czują się za każdym razem w obowiązku przypominania mi o tym – miałam w szkole biologię, ale dzięki. Już pierwszym problemem w dzieleniu ludzi na dwie tylko płcie jest całkowite pominięcie osób niebinarnych, które jednak w społeczeństwie istnieją. Na równi z innymi.
Ponieważ jaskrawy podział na kobiece i męskie (najczęściej w pewnej kontrze zresztą) uważam za relikt czasów mijających, z przerażeniem obserwuję modę na tzw. kręgi kobiet, które łączą w sobie dziwnie pojętą plemienność, zabobon i dochodowy biznes. Nie są terapią – odwołują się do zwyczajów naszych babek i prababek, które siadały w kółku, wspierając się wzajemnie. Jednak ani nasze babki, ani prababki nie płaciły za rok takich atrakcji tysiąca czy dwóch tysięcy złotych – nawet przed denominacją. (Nie mogły również za „przejście do właściwego żywiołu” zgarnąć wielokrotności wpłaconych wcześniej pieniędzy.) To pomieszanie z poplątaniem bierze się prawdopodobnie z zagubienia niektórych kobiet, które potrzebują czegoś, ale nie umieją zdefiniować czego. Łatwiej im wmówić, że tym czymś jest właśnie siedzenie w kółku z nieznajomymi kobietami i emocjonalne obnażanie się przed nimi w „bezpiecznej przestrzeni kobiecej energii” (bo obcy mężczyźni to zagrożenie, za to obce kobiety – czyste bezpieczeństwo), niż zachęcić do zobaczenia w patriarchacie struktury przemocowej wobec wszystkich ludzi (w różnym stopniu oczywiście) i otworzenia się na jedność z ludźmi podzielającymi nasze wartości, niezależnie od ich płci.
Żeby nie było niedomówień – są sytuacje, w których rzeczywiście czuję, że zrozumie mnie lepiej bliska mi kobieta, niż bliski mi mężczyzna. Są też sytuacje odwrotne. Rozumiem więc te wyświechtane, przez co dość pretensjonalne, sformułowania „kobieca i męska energia”. Nie jest to moje, ale wiem, że niektórzy potrzebują grupy wsparcia, która będzie się opierać na jedności płci. Niech więc istnieją takie grupy – w liczbie odpowiadającej zapotrzebowaniu na nie. I niech, jak wszystkie grupy wsparcia, będą darmowe.
Tak czy tak, uważam, że poczucie plemienności powinno wypływać nie z faktu naszej narodowości, rasy, płci czy orientacji seksualnej, ale ze wspólnie wyznawanych wartości. Żyjemy w kraju, w którym większość zadecydowała, że infantylny chłoptaś w przyciasnym garniturku nadaje się do piastowania urzędu prezydenta, edukacja seksualna w XXI wieku budzi sprzeciw i wielkie społeczne debaty, a 99% osób korzystających z hulajnóg, nie potrafi ich zaparkować. Plemienność zbudowana na polskiej narodowości oraz ta zrzeszająca inteligentne, wrażliwe i empatyczne osoby, to dwa wykluczające się zbiory. Z plemiennością zbudowaną na płci mam inny problem – jest to zbiór zbyt duży, przez co zbyt rozmyty. Ze wszystkimi kobietami łączy mnie dokładnie to samo, co ze wszystkimi ludźmi – w niektórych sytuacjach to bardzo dużo, w innych całkiem mało. Każda napotkana kobieta nie jest moją siostrą (tak samo zresztą, jak Karol Wojtyła nie był moim papą). Więź czuję ze wszystkimi artystami bez względu na ich narodowość, rasę, płeć czy orientację seksualną. W jakimś sensie to oni są moimi braćmi i siostrami (choć z niektórymi – jak to czasem z rodzeństwem bywa – dzieli mnie absolutnie wszystko). I siedzimy w tym artystycznym kręgu od lat, ale – co pewnie zrozumiałe – nieodpłatnie.
A czym jest wspomniany wyżej seksizm życzliwy? Stwierdzenia, że kobieta jest ze swojej natury bardziej delikatna i wrażliwa, słabsza, wymagająca szczególnej ochrony, a równocześnie lepiej nadająca się do opieki nad dziećmi, domem czy nawet mężczyzną niż on sam paradoksalnie mogą się wydawać komplementami. Jaki jednak jest ich przekaz? Że nie jesteśmy równi oraz że do wykonywania niektórych zajęć predysponuje nas płeć. Nie jest to prawda.
I ten wyświechtany „żarcik”, że

feminizm kończy się tam, gdzie trzeba zanieść lodówkę na czwarte piętro,

– niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu!

jest taki idiotyczny, bo również opiera się na fikcji. Osobiście nie znam ani jednego mężczyzny, który wniósłby lodówkę (starego typu, więc faktycznie ciężką) na czwarte piętro w pojedynkę, najlepiej trzymając ją, widowiskowo, czubkiem palca. Nie znam też żadnej kobiety, która by to potrafiła. (Co nie oznacza, że nie istnieją ani tacy mężczyźni, ani takie kobiety.) Do takiej operacji potrzebna jest siła i wprawa, a nie płeć biologiczna.
No ale ten kij ma dwa końce. Równość płci oznacza również rezygnacje z tych nielicznych „przywilejów”, które nam, kobietom, niegdyś przyznano, takich jak: przepuszczanie w drzwiach, płacenie za nas, uważanie pikantnych dowcipów za niegodne damskich uszu, całowanie w rękę, itd… Piszę o nich w cudzysłowie, bo nikt z nami tego nie ustalał. Nikt nie zapytał ogółu kobiet, czy to dla nas faktycznie fajne, czy właśnie zupełnie nie. Może dlatego, że nie da się wyłuskać czegoś takiego, jak opinia ogółu kobiet…
Jeszcze kilka lat temu wydawało mi się – o czym dziś myślę z lekkim zawstydzeniem, – że to przepuszczanie w drzwiach, ustępowanie miejsca czy ten cały dziwnie zdefiniowany szacunek, z którym tak obnoszą się niektórzy panowie, to piękny relikt czasów mijających. Przecież gdzieś w środku lubimy (niektóre z nas), kiedy mężczyzna jest szarmancki. Było mi wręcz smutno, kiedy słyszałam mówione z przekąsem:

Chcecie równości? To same sobie otwierajcie drzwi!

Uparcie próbowałam przekonać i siebie, i innych, że to przecież co innego; „równość to punkt wyjścia, a dobre maniery, to dobre maniery”. W jak wielkim byłam błędzie! Wreszcie to dostrzegłam. Mieli całkowitą rację ci, którzy stawiali między manierami z ubiegłych epok a brakiem równości znak – nomen omen – równości!

  • Pomijając żelazną zasadę – o której większość tego narodu nie ma pojęcia, – że pierwszeństwo mają zawsze osoby wychodzące (!!!), przytrzymywać drzwi, czy ustępować miejsca warto temu, komu w danej chwili jest to bardziej potrzebne. Pomagajmy osobom obładowanym zakupami, taszczącym wózki, mniej sprawnym (czasem z powodu zaawansowanego wieku) bez względu na ich płeć!
  • Mam dwie ręce i – jak większość kobiet – doskonale sobie radzę z otwieraniem drzwi. Dość zabawne, że te same delikatne rączki, które nie powinny same tykać ciężkich drzwi, są równocześnie stworzone do prania, prasowania, gotowania, szorowania na błysk całego domu czy przewijania dziecka…
  • Mamy XXI wiek, kobiety zarabiają. Czasem mniej, a czasem więcej niż mężczyźni. Jeśli ktoś nas zaprasza na kawę czy obiad, na ogół oznacza to, że to on stawia, jednak nie płeć determinuje konieczność płacenia czy niepłacenia, ale sformułowanie „ja zapraszam”.
  • „Delikatność uszu” jest związana z wrażliwością, ale przede wszystkim ze stopniem sterapeutyzowania, nie zaś z płcią. Każdy człowiek ma własne nieprzekraczalne granice, wrażliwość na jedne tematy, traumy związane z innymi, a ponadto inne poczucie humoru. Ta granica nie przebiega pomiędzy płciami. „Chronienie” damskich uszu przed dowcipami o seksie, zwłaszcza z użyciem wulgarnych wyrazów jest kolejną formą kontroli naszej seksualności. Oczywiście w większości jest to kontrola całkowicie nieuświadomiona. Ta złość, którą, czytając, czują teraz niektórzy z Was, to dowód na prawdziwość moich słów. Niezależnie, czy jakiś żart nas śmieszy, czy nie, po pierwsze – jest tylko żartem, a po drugie – świadczy wyłącznie o tym, który go przytacza. Dlatego mój Partner powtarza, że śmieszą go kawały o Żydach, bo obnażają polski antysemityzm. On, śmiejąc się, śmieje się nie z Żydów, lecz Polaków, którym się wydaje, że są, żartując w ten sposób, zabawni. No ale to zrozumie dopiero osoba sterapeutyzowana. Analogicznie mądre, sterapeutyzowane społeczeństwa posiadają uczucia religijne, których nie da się obrazić.
  • Zwyczaj całowania przedstawicieli jednej płci przez przedstawicieli drugiej płci – nigdy na odwrót! – w rękę jest czymś absolutnie obrzydliwym. Okrutną satysfakcję znajduję jedynie w przykrej długoletniej obserwacji sprzed pandemii poczynionej w milionach damskich toalet: zatrważająca liczba kobiet nie myje rąk po skorzystaniu z toalety. Kobiece dłonie – sama słodycz, mniam, mniam, mniam!
fot. Bożena Szuj

☯️ Związek partnerski

fot. Bożena Szuj

Żeby zrozumieć, czym jest związek partnerski, trzeba zrozumieć, kim są partnerzy. Partnerzy są dwiema odrębnymi, niezależnymi, pełnymi, równymi wobec siebie jednostkami. Ich związek wymaga (jak każda międzyludzka relacja) od każdej ze stron pewnych kompromisów, a rozkład obowiązków – np. przy wspólnym prowadzeniu domu – nie jest dyktowany płcią, lecz indywidualnymi predyspozycjami, zamiłowaniami do pewnych czynności i niechęciami do innych, temperamentem i wrażliwością każdego partnera. Wielokrotnie słyszałam od kobiet teksty typu:

(wojujące) feministki zabraniają tym kobietom, które lubią gotować, sprzątać i zajmować się domem, robić tego, jak do tej pory

(wojujące) feministki zabraniają tym kobietom, które chcą akurat być w łóżku lub poza nim traktowane przedmiotowo, lubienia tego

(wojujące) feministki zabraniają tym kobietom, które nie chcą pracować, być na utrzymaniu męża, nawet jeśli ten wcale nie stosuje wobec nich przemocy finansowej

Uwaga, wyjaśniam, choć tolerancję na głupie teksty mam bardzo małą. Po pierwsze szastanie przymiotnikiem „wojująca”, niczego feministkom nie ujmuje, choć w przypadku nie każdej będzie to adekwatne. Po drugie, feminizm jest o równości traktowania, a nie o prywatnych preferencjach jednej czy drugiej pani lub pana. Jeśli więc feministki podnoszą kwestie zajmowania się przez kobiety domem, traktowania kobiet przedmiotowo czy utrzymywania żon przez mężów, nie chodzi im o to, co się dzieje za przyzwoleniem poszczególnych kobiet. Chodzi im o te kobiety, które wchodzą w rolę gosposi i utrzymanki, które zmuszają się do słuchania niewybrednych żartów o sobie (lub kobietach w ogóle) wbrew sobie. Tylko dlatego, że „tak się przyjęło”. Samo się nie przyjęło – przyjął to męski świat. I jeśli to z niektórymi kobietami rezonuje, to super. Nie to jest jednak tematem działań (wojujących) feministek.
No i tu przechodzimy chyba do najważniejszego – do wzięcia za siebie odpowiedzialności. Ciekawe są te argumenty, że feministki mi zabraniają, więc ich nie lubię, bo zdradza to niesione przez całe pokolenia, zakorzenione w kobiecym DNA przeświadczenie, że ktoś nam – dorosłym osobom – w ogóle może czegokolwiek zabronić. Bez znaczenia, czy to będzie ukochany, mąż, szef czy feministka. Otóż – nie może! Każdy z nas – ludzi – jest odpowiedzialny sam za siebie i nie może tej odpowiedzialności ani na kogoś przekładać, ani nikomu zabierać. I tu pojawia się być może jakaś rysa na umiłowanym przez nas wszystkie (wojujące) feministki końcu patriarchatu. Zniesienie tego opresyjnego systemu opartego na nierówności będzie oznaczało też koniec ery świętych krów. Takich „malych”, uroczo nieporadnych kobietek, które chciały miłości, a trafiły na złego, nieczułego drania, jednak – mimo że seks był dla nich z miłością tożsamy – nigdy nie doprecyzowały, jak patrzy na to mężczyzna, z którym uwikłały się w romans. I żeby nie było nieporozumień. Odsuwam teraz na bok bolesny temat przemocy seksualnej. Odsuwam też na bok sytuacje ewidentnych oszustw i manipulacji, mających na celu uwiedzenie kobiety poprzez świadome wprowadzenie jej w błąd. Piszę o kobietach, które – choć seks wiążą z miłością – ze strachu lub braku wiedzy nie stawiają jasnych granic. Nie mówią o tym wprost, nie pytają potencjalnego kochanka, jak on te sprawy widzi. Może widzieć je bardzo inaczej, co też jest w porządku. Tyle, że nie dla tych kobiet. Ale przez te wszystkie lata chronienia naszych „delikatnych uszu”, mamy zbyt ściśnięte gardła, by mówić wprost o naszych seksualnych i emocjonalnych potrzebach. A mamy do nich wszyscy prawo. I mogą być one przeróżne. Jak nasze ciała, fantazje czy spostrzeżenia.

fot. Bożena Szuj

☯️ Lepszy świat

fot. Bożena Szuj

Gdyby ktoś jeszcze kilka miesięcy temu zapytał mnie, jak wg mnie mógłby wyglądać lepszy świat, nie miałabym pojęcia, co odpowiedzieć. Wyręczyli mnie twórcy doskonałego serialu „Sex Education”, pokazując mi coś, co kompletnie nie mieściło się w mojej głowie. Istnieje szansa, że część tego, czym się zachłysnęłam, jest codzienną rzeczywistością Brytyjczyków – jeśli tak, to bardzo im zazdroszczę!
Lepszy świat, to świat bez pruderii i fałszywej cnotliwości. Świat, w którym dzieciaki, poznając swoją nieheteronormatywną seksualność, nie są zastraszane, poniżane, wpędzane w myśli samobójcze. Świat, w którym bycie biseksualnym jest tak samo ok, jak bycie heteroseksualnym, homoseksualnym czy niebinarnym. Świat, w którym ludzie są siebie ciekawi i nie mają miliona zahamowań przed pójściem do łóżka z osobą innej rasy czy niepełnosprawną, bo liczy się człowiek. Świat, w którym ci, dla których seks jest przygodą i którzy nie chcą się wiązać nie wyśmiewają tych, dla których seks jest duchowym przeżyciem. I na odwrót! Świat, który nie jest zafiksowany na wzajemnym ocenianiu swoich wyborów seksualnych. Jednym słowem świat szacunku, miłości i prawdziwej empatii. Świat niemęski i niekobiecy. Świat ludzki.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę „Like the Sea”. Jak się pewnie nietrudno domyślić, spędziłam ostatni czas nad morzem i właśnie ta piosenka często mi towarzyszyła w długich, codziennych nadmorskich spacerach.

fot. Bożena Szuj

Nasze wielkie krynickie wakacje

fot. Bożena Szuj

Z wielką przyjemnością przedstawiam dziś tekst z zaniedbanej przeze mnie ostatnimi czasy kategorii „Pod/różnNe”.

  Idea wakacji

fot. Bożena Szuj

Wakacje, rozumiane nie tylko jako odpoczynek od pracy, ale także od otoczenia – zarówno miejsca, w którym przebywamy przez większą część roku, jak i ludzi, z którymi widujemy się na co dzień, są czymś niezwykle ważnym i potrzebnym. Odrywając się od codzienności, ładujemy akumulatory, zmieniamy perspektywę, zdobywamy nowe doświadczenia, a jeśli robimy to z partnerem – wzmacniamy więź, zyskując kolejne historyjki, żarciki sytuacyjne i anegdotki, zrozumiałe potem tylko dla nas. (Nowe miejsca mogą być też same w sobie znakomitymi afrodyzjakami, jeśli to w związku cokolwiek zmienia.)
Poznałam swojego obecnego Partnera i weszłam z nim w związek już podczas pandemii, która bardzo utrudniła wszelkie podróżowanie – na początku z powodu obostrzeń, a potem z powodów finansowych (oboje jesteśmy rzecz jasna zaszczepieni trzema dawkami, więc wymogi paszportów covidowych nam niestraszne). Kierunek Thassos jest dla mnie oczywisty, ale to plany wymagające odbicia się od popandemicznego dna.
Jednak dopiero niedawno z całą mocą doszło do mnie, że nie tylko ja sama potrzebuję wakacji, ale że domaga się ich też nasz niespełna dwuletni związek, który zaczął się (niestety) nie jak podrzędny soft pornol, ale jak arcydzieło Hitchcocka. Pomyślałam, że zrobię coś, czego nie zrobiłam nigdy – zafunduję wczasy nam obojgu! Sezon był w tym roku całkiem udany, więc przeliczyłam odłożone, zarobione w pocie czoła, pieniądze, dodałam do tego zniżkę Genius na Bookingu i po chwili miałam to – trzy noce (i cztery dni!) w pięknym apartamencie w centrum Krynicy Zdroju!

fot. Bożena Szuj

  Krynica Zdrój – ciekawostki

fot. Marianna Patkowska

Dzielnie znosząc złośliwości w pracy, że geriatria het, że cały sezon zapier…lania, żeby wyjechać na trzy noce [i cztery dni! – przyp. nNi] do Krynicy Zdroju, potraktowałam ten wyjazd najpoważniej na świecie, robiąc notatki na temat miejsca, do którego się wybieraliśmy, przyswajając ciekawostki i sumienNie obmyślając swój image, łącznie ze stworzeniem specjalnej na tę okazję biżuterii, ale o tym za chwilę.
W pamięć szybko mi się wryło, że w 1547 roku Danko z Miastka (obecnego Tylicza) założył wieś Krzenycze, którą w 1783 roku przejął skarb austriacki. Ten z kolei

[…] wysłał tu krajowego radcę górniczego, profesora uniwersytetu lwowskiego Baltazara Hacqueta celem zbadania i oceny krynickich źródeł. Jego pozytywna opinia legła u podstaw późniejszego rozwoju krynickiego zdrojowiska.

Wikipedia

W 1889 roku Krynica uzyskała prawa miejskie. Nie znalazłam nigdzie jednoznacznej informacji o tym, w którym momencie nazwa Krzenycze zmieniła się w Krynicę, jednak napotkałam na – dużo dla mnie ciekawsze – wyjaśnienie intrygującej kwestii dywizu.
Wbrew temu, co przeczytamy w wielu miejscach (również w przytoczonym wyżej artykule w Wikipedii), pisownia nazwy z dywizem (Krynica-Zdrój) nie jest poprawna, ale funkcjonuje w dokumentach urzędowych. Jak twierdzi prof. Mirosław Bańko, nalazła się tam „wskutek ortograficznej pomyłki”.

W drukach urzędowych (a także np. na stacjach kolejowych) można jeszcze spotkać pisownię z łącznikiem, gdyż dla urzędników ważniejsze są ich resortowe dokumenty niż słowniki. Z czasem jednak i oni pewnie zmienią swoje zwyczaje.

Poradnia Językowa PWN

Innymi słowy, najbardziej prawidłowym będzie zapis bez dywizu (Krynica Zdrój), ale zapis z dywizem jest – przez wdarcie się do języka urzędowego – wybaczalny.

fot. Marianna Patkowska

W tej przepięknej z zewnątrz księgarni dostaniemy dwa przewodniki po Krynicy Zdroju. Co prawda bardzo słabe, ale za to niskiej cenie. Jeśli zaś chodzi o album z reprodukcjami Nikifora, tu wydamy na niego więcej niż w pobliskim Muzeum Nikifora, więc warto się z jego zakupem wstrzymać.

  Biżuteria krynicka

fot. Marianna Patkowska

Bransoletki z muliny obsesyjnie wyplatałam w wieku lat czternastu, nosząc dzwony, bardzo długie włosy i tony drewnianych korali. Wróciłam do tego (wyplatania) bardzo niedawno. Zainspirowana piękną złotą jesienią, po raz pierwszy od wspomnianego czasu wykonałam biżuterię uwiecznioną na zdjęciach do wpisu „Złe wychowanie”.
Przed naszymi pierwszymi wakacjami również poczułam gwałtowny przypływ inspiracji: wiedziałam, że kolorami wyjazdu do Krynicy będą czerwień i granat. Wiedziałam też, że chcę połączyć mulinę z metalem, który nada jej pewien pazur. Pomysł skrystalizował się w mojej głowie podczas pewnej wizyty w jednym z kilku sklepów budowlanych, w których spędzamy teraz z Partnerem sporo czasu. I choć doskonale wiedziałam, że nie ma tam ani odrobiny tego, co lubię, za każdym razem jednak się łudziłam, że wśród gładzi szpachlowej, nypli i perlatorów znajdę coś fascynującego, urzekającego, albo chociaż względnie ciekawego. I stało się – w miejscu nudzącym mnie najmniej, czyli na dziale ze śrubkami zobaczyłam je… Duże i trochę mniejsze metalowe kółka, które wydały mi się w przeciwieństwie do pozostałego asortymentu sklepu cudownie niepraktyczne, a przynajmniej nieoczywiste i niejednoznaczne w swoim zastosowaniu.

fot. Marianna Patkowska

Zobaczyłam oczami wyobraźni nNi kolczyki i gruby choker. Po jakimś czasie, szukając kolejnego kółka i niestety nie znajdując go, nabyłam też haczyk w kształcie litery S. Mój wspaniały Partner nie tylko zdołał go wygiąć w wymarzony przeze mnie znak nieskończoności, ale jeszcze zapoznał mnie z ideą folii termokurczliwej, kiedy nie umiałam wykończyć kolczyków. Tak mi się to rozwiązanie spodobało, że w projekcie bransoletki również je uwzględniłam. Tak powstała moja biżuteria krynicka.

fot. Marianna Patkowska

  Przysmaki z zagranicy, pokój
z kominkiem i Netflix w telewizorze

fot. Marianna Patkowska

Zaopatrzona w biżuterię oraz pewną wiedzę, głodna wakacji i nowych przygód, postanowiłam ruszyć w podróż z niestygnącą ekscytacją, tłumacząc i sobie, i Partnerowi, że niespodziewane opady śniegu, utrudniające jazdę na letnich oponach, są po prostu żartem pogodowym z okazji 1 kwietnia. (Spoiler alert – nie były, a pogoda stała się wakacyjna dopiero w dniu naszego wyjazdu.)
Po drodze, na Słowacji – bądź co bądź zagranicą! – z przyjemnością nabyłam w supermarkecie trochę niezdrowych słowackich przekąsek na słodko i słono oraz must have stamtąd, czyli piwo Złoty Bażant, ale z ładniejszą niż ta klasyczna etykietą. Już niedługo mieliśmy dojechać do celu – pięknego apartamentu (większego od naszego mieszkania) z wygodnym, doskonale wyposażonym aneksem kuchennym, świeżą, przestronną łazienką, dużym łóżkiem w przytulnej sypialni i Netflixem wbudowanym w jeden z aż dwóch telewizorów w urokliwym salonie, w którym czekała na nas jeszcze jedna atrakcja – kominek. Ten był co prawda po pierwsze elektryczny, a po drugie zimny, ale do końca pobytu wzbudzał moją ogromną radość (oraz taką samą irytację Partnera). Miałam cichą nadzieję, że uda się wykupić chociaż jeden masaż dla nas dwojga w pobliskim sanatorium, z którego parkingu mogliśmy jako goście apartamentu skorzystać, ale niestety okazało się to niemożliwe.
W chłodne wieczory z przyjemnością siadaliśmy przed naszymi – jak zwykł je nazywać mój Partner – „zimnymi ogniami” ze słowackimi, a potem staropolsko-słowackimi smakołykami, połykając netflixowy mini serial „The Confession Killer”. Potwierdził on słuszność badań mówiących o tym, że z republikańskim mózgiem niektórzy ludzie się po prostu rodzą i jest to – jak każde upośledzenie – ogromna tragedia dla całej rodziny. Trzeba gigantycznego nakładu pracy, żeby coś z tym zrobić, ale też nie zawsze się da. Zwłaszcza w Teksasie.

fot. Marianna Patkowska

  Wody!

fot. Bożena Szuj

Krynica Zdrój, o czym informują nas obydwa człony jej dosyć tautologicznej nazwy, naturalną wodą mineralną stoi. Nie wypada więc nie odwiedzić Pijalni Głównej i nie „podelektować” się płynną chlubą tego miejsca. A chluba – co tu dużo kryć – jest raczej zdrowa, niż pyszna. Zdrój Główny i Słotwinka nawet się jako tako nadają się do picia, Zuber już jest grubszego kalibru, ale świetnie eliminuje zgagę (wraz z chęcią do życia), jednak już Tadeusz, przywodzący na myśl w smaku starego bąka i wyciek z akumulatora zupełnie mnie pokonał. Warto wypisać sobie na kartce wszystkie właściwości prozdrowotne tych wodnych delicji, żeby potem nie pluć sobie w brodę za zmarnowanie 1,80 zł za jeden plastikowy kubeczek wypełniony nimi po brzegi. Tym bardziej, że szybko się ich za darmo nie pozbędziemy, gdyż Mili Państwo – co jest hitem na miarę sałatki owocowo-warzywnej w Kawiarni Maleńka (o czym za chwilę) – toalety dla gości Pijalni Głównej są płatne! Toalety. Dla gości. Pijalni Głównej. Płatne. 2 zł. Na zdrowie!

fot. Bożena Szuj

  Maleńkie zdziwko i początek
krynickiego szlaku pieroga

fot. Bożena Szuj

Pierwszego dnia poszliśmy sprawdzić w Muzeum Nikifora, czy godziny podane na ich internetowej stronie przystają do rzeczywistości (przystawały) i wdaliśmy się w krótką pogawędkę z Panią Artystką, którą koniec końców zapytaliśmy, gdzie warto zjeść. Poleciła nam miejsce z doskonałymi domowymi pierogami i tak trafiliśmy do Maleńkiej – trochę zaniedbanego, ciemnego i niepozornego miejsca serwującego głównie naleśniki na słodko i gofry, a na słono tylko pierogi. Ponieważ nie jemy mięsa, wybór samoistnie zawęził się do pierogów ze szpinakiem. (Do farszu ruskich dodawana była słonina – ogromny szacunek do pani sprzedającej za udzielenie nam tej informacji!) W karcie zaintrygowała mnie dodawana do każdych pierogów „sałatka owocowo-warzywna”, ale kiedy o nią zapytałam, dostałam dosyć enigmatyczną odpowiedź, że to sałatka z białej kapusty z owocami. Nie wiem, czemu automatycznie pomyślałam, że w sumie dodawane często do sałatek jabłko to przecież owoc. Może mój mózg próbował mnie ochronić przed wizją tego, co w niedalekiej przyszłości zobaczyłam na swoim talerzu tuż obok znakomitych pierogów, mianowicie wizją połączenia kapusty białej, banana, truskawek, brzoskwiń, borówek kanadyjskich, pomarańczy, mandarynek, ogórka zielonego, pomidora, winogron, jednej marynowanej pieczarki i ogórka kiszonego ułożonego na samym wierzchu w formie serca. Myślę, że zabrakło już tylko jajka na twardo. Jeśli ktoś zastanawia się właśnie, czy jakimś cudem to wszystko do siebie wzajemnie pasowało, spieszę wyjaśnić: nie pasowało. Natomiast pierogi były absolutnym mistrzostwem. Duże, delikatne, z idealnym farszem, doskonale doprawione. Jedne z lepszych, jakie jadłam w życiu. Wcale nietanie, bo 10 sztuk za 27 zł to nie jest mało pieniędzy (aż 15 kubeczków tutejszej wody mineralnej!), ale mimo wszystko, gdyby nie podawano ich z tą dziwaczną sałatką, naprawdę porcja warta byłaby takiej ceny.
Tym sposobem rozpoczęliśmy nieplanowane wcześniej podążanie krynickim szlakiem pieroga, do czego za jakiś czas powrócę.

fot. Marianna Patkowska

  Nikifor Krynicki

fot. Bożena Szuj

Ale skoro Krynica, to przede wszystkim Nikifor! Moja miłość do tego artysty zaczęła się na wczesnym etapie podstawówki (choć wtedy jeszcze nie wiedziałam, że urodził się w 1895 roku, co jest zabawnym odwróceniem mojego roku urodzenia). Jeśli gust nie jest dziedziczony, to z pewnością może być wyuczony. Od zawsze otaczały mnie znakomite obrazy, wiszące na ścianach naszego mieszkania – często prezenty mniej lub bardziej wyłudzone przez mojego tatę od wybitnych malarzy. Oprócz tego dużo podróżowałam z rodzicami, zwiedzając z nimi też ważne światowe muzea. Stąd na infantylne uwagi moich rówieśników dotyczące twórczości Nikifora, że też by tak umieli narysować, wywracałam tylko oczami, ucinając krótko refleksją, że raczej wątpię. Różnica między rysowaniem nieutalentowanego plastycznie przemądrzałego małego muzyka a Nikifora jest mniej więcej taka, jak między prymitywem a prymitywistą.
W Nikiforze – oprócz jego niewiarygodnego daru – urzekała mnie zawsze niesłychana wrażliwość i rozczulający brak świadomości, jak wielkim i ważnym był artystą. Fantastycznym doświadczeniem było zobaczenie wystawy jego  prac. Najbardziej wzruszyła mnie historia jego modlitewnika, który – jak przeczytamy w opisie pracy w muzeum:

jest unikalnym dziełem artysty, jego książką do nabożeństwa. Młody Nikifor, nie mając pieniędzy na zakup prawdziwego modlitewnika, sam go sobie narysował. Chciał uczestniczyć w nabożeństwach na takich samych zasadach, jak inni ludzie, którzy przynosili do cerkwi swoje książki do modlitwy. […]

– opis pod Modlitewnikiem w Muzeum Nikifora w Krynicy Zdroju

Muzeum Nikifora w Krynicy Zdroju (będące oddziałem Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu), zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Przedstawienie sylwetki malarza zarówno poprzez odtworzenie filmu dokumentalnego o nim, plakatów jego wystaw, filmów jemu poświęconych, zdjęć, których był bohaterem, a nawet warsztatu malarskiego (oryginalne przybory do malowania) było doskonałym wstępem do wystawy jego prac, wyjaśniającym pewien kontekst.
W ostatnim pomieszczeniu muzeum miała miejsce wystawa czasowa Marty Kołodziej „Moje światy” – wystawa pełna mocnych, nasyconych kolorów, wyraźnych kształtów i w pewien sposób magiczna, przenosząca nas do całkiem innej rzeczywistości. Artystka siedziała przy sztalugach w rogu sali, wykańczając kolejne dzieło. Od momentu polecenia nam pierogów w Maleńkiej, widzieliśmy się z nią jeszcze kilka razy, wymieniając serdeczne uśmiechy i pozdrowienia, ale zobaczenie jej podczas procesu twórczego było dla mnie niesłychanie poruszające. Może dlatego, że uważam taki proces za niezwykle intymny i osobisty. Porozmawialiśmy chwilę o sztuce, architekturze, kolorach oraz samym miejscu. Ważne dla mnie doświadczenie.

fot. Marianna Patkowska, Marta Kołodziej „Stary Sącz I”

Warto w tym miejscu również wspomnieć o przepięknej Willi Romanówka, w której mieści się Muzeum Nikifora; pensjonacie z II połowy XIX wieku w charakterystycznym dla obiektów budowanych w tamtym czasie w Krynicy stylu szwajcarskim.

fot. Marianna Patkowska

Jak podaje Wikipedia:

Budynek do 1990 znajdował się przy ul. Piłsudskiego. Od lat 70. XX wieku dewastowany, był niedostępny dla osób postronnych. W 1990 został rozebrany, poddany konserwacji i zmontowany na nowo na obecnym miejscu. Jest to obiekt zabytkowy i znajduje się na małopolskim Szlaku Architektury Drewnianej.
W 1995 w budynku otwarto Muzeum Nikifora, co zostało uznane za największe wydarzenie roku w muzealnictwie.
Muzeum w Nowym Sączu posiada największą na świecie (ponad 1000 eksponatów) kolekcję obrazów Nikifora i pamiątek po artyście.

Wikipedia

fot. Marianna Patkowska

  Gdzie na kawę, a gdzie nie…

fot. Bożena Szuj

Do Krynicy Zdroju przyjechałam z informacją od kogoś, kto niedawno tu był, że pił gdzieś jakąś doskonałą kawę, ale nie pamięta gdzie. Wydawało mi się, że mój nos mnie szybko zawiedzie do najlepszej kawiarni w mieście, jednak nie mam dziś stuprocentowej pewności, czy tak się stało. Maleńka, która jest w założeniu kawiarnią, serwuje kawę prawdopodobnie dobrą (wszyscy chwalą tam ciasta!), jednak ani atmosfera miejsca, które przypomina ciemny bar, ani – co jeszcze istotniejsze! – brak toalety, nie zachęciły nas do zostania na kawie właśnie tam. Ponieważ pierwszego dnia było dość zimno, a my po zwiedzeniu rynku i obiedzie mieliśmy do przebycia milion kilometrów do pobliskiej Biedronki, zapragnęłam usiąść i napić się doskonałej kawy w przytulnym miejscu z toaletą i dostępem do ciepłej wody. Pierwszy, wydawało się oczywisty, strzał okazał się kompletną klapą.

fot. Bożena Szuj

Czekolada i Zdrój, sprawiająca z zewnątrz wrażenie klimatycznej, rozczarowała nas już przy wejściu po pierwsze zapachem starego brudu przykrytego ciężkim aromatem kawy, a po drugie tym, że mimo kompletnego braku klientów, stoliki były brudne. Nie było więc mowy, żeby tam zostawać.

fot. Bożena Szuj

Strzałem w dziesiątkę okazał się jednak Dom Kawy i Wina, sąsiadujący z Restauracją Dwóch Świętych, o której za chwilę. Przyjemne, niebanalne wnętrze, miła, profesjonalna obsługa i przede wszystkim znakomita kawa. Robusta, o czym warto wspomnieć, bo osoby przyzwyczajone już raczej do Arabiki, mogą być zaskoczone jej kwaskowatym aromatem, jednak przygotowana była znakomicie.

fot. Bożena Szuj

  Restauracja Dwóch Świętych,
czyli kontynuując szlak pieroga

fot. Bożena Szuj

Po wizycie w Domu Kawy i Wina, dość szybko zrozumieliśmy, że ta kawiarnio-winiarnia nie tylko sąsiaduje z Restauracją Dwóch Świętych, ale jest jej częścią. Salą kawiarnianą o własnej nazwie, funkcjonującej również odrębnie. Mając bardzo dobre nastawienie po kawie, postanowiliśmy następnego dnia wybrać się do drugiej restauracyjnej sali na obiad. Zamówiliśmy pierogi ruskie oraz danie, które zachwyciło mnie swoim opisem, mianowicie kaszankę wegetariańską, która miała być miksem kasz, soczewicy i czarnej fasoli z jabłkiem i masłem. I wszystko, co nam zaserwowano, okazało się prawdziwym arcydziełem.

fot. Marianna Patkowska

Pierogi (12 sztuk 24 zł) podane niezwykle skromnie, wyglądały zupełnie niepozornie. Już nie mówię o braku banana, truskawki z kapustą białą i ogórkiem kiszonym, ale o ascetycznym podaniu; na białym talerzu znajdywały się tylko pierogi z niewielką ilością zeszklonej cebulki. I ta prostota przypomniała mi elegancję nieistniejącej już niestety fantastycznej restauracji w Hotelu Francuskim w Krakowie, którą oboje z tatą uwielbialiśmy. Przez prostotę nie uważam podania niedbałego czy niechlujnego, ale całkowity brak wszystkiego, co mogłoby swoją pretensjonalnością obniżyć standard dania, które było wybitne. Pierogi zupełnie inne od tych (znakomitych zresztą) w Maleńkiej. Bezbłędne, delikatne ciasto, idealnie doprawiony farsz, słuszna ilość! Rozpłynęliśmy się z Partnerem oboje.

fot. Marianna Patkowska

Kaszanka wegetariańska (33 zł) okazała się po prostu dziełem sztuki (kulinarnej). Mówiąc górnolotnie – symfonia smaków! Wszystko tam grało, wszystko przeplatało się ze sobą idealnie. Tradycyjnie przekazałam ogromne gratulacje dla Szefa Kuchni, który naprawdę dorósł do pięt mojemu ukochanemu Markowi Dudziakowi, niegdyś Szefowi Kuchni wspaniałej, również niestety nieistniejącej, Restauracji Koneser w Zakopanem.

fot. Marianna Patkowska

Na deser, za namową kelnera, zamówiliśmy kremówkę, z której podobno to miejsce słynie. Rzeczywiście była pyszna!
Choć oferta dla wegetarian nie jest bardzo rozbudowana i bogata, z ogromną przyjemnością wypróbowałabym wszystkie pozostałe bezmięsne propozycje tej fantastycznej restauracji!

  Karczma nad Kryniczanką,
czyli kończąc szlak pieroga

fot. Bożena Szuj

Porządkując i podsumowując nasze kulinarne wycieczki, pierwszego dnia zjedliśmy w Maleńkiej. Drugiego – w Restauracji Dwóch Świętych. Trzeciego postanowiliśmy zamówić pizzę do apartamentu z miejsca, które mijaliśmy, idąc do Biedronki. Niepozorna pizzeria U Źróbka, sprzedająca pizzę wyłącznie na wynos, zwabiła nas roztaczanym dookoła fantastycznym aromatem. Myślę, że biorąc pod uwagę perły, jakie udało nam się odkryć w Krynicy, był to akurat najsłabszy jakościowo obiad. Nie oznacza to jednak, że pizza nie była dobra. Była bardzo smaczna, ale nie wyrwała nas z kapci. Plan był jednak taki, żeby wziąć jedną na spółkę, a wcześniej wybrać się na zupę do miejsca, o którym czytałam i którego byłam ciekawa, mianowicie do Karczmy nad Kryniczanką. I tu mój Partner, kontynuując szlak pieroga, zdecydował się znowu na pierogi ruskie (10 sztuk 22 zł), a ja, na krem oscypkowy z grzankami (16 zł).

fot. Marianna Patkowska

Cóż mogę powiedzieć… Krem oscypkowy (wegetariański, nie na bazie mięsa – zawsze trzeba o to zapytać, bo z zupami nigdy nie wiadomo) – poezja, bajka, diament! A pierogi – fantastyczne! Jeszcze inne od tych, które to próbowaliśmy. Na pewno nie da się ich do siebie wzajemnie porównywać – każde inne i każde doskonałe. W tych czuć było dużo lubczyku. Pierogi w Karczmie nad Kryniczanką nazwałabym domowymi, wyraźnie doprawionymi, ale nie ostrymi. Pychota!

fot. Marianna Patkowska

Wiedzieliśmy już wtedy, że czwartego dnia (niestety już naszego wyjazdu), zjemy tu obiad, ciekawi innych potraw z karty, zwłaszcza, że wypatrzyłam w niej sporo wegetariańskich pozycji.
Nie mogąc się zdecydować, czy na pierwsze danie chcę powtórkę kremu oscypkowego, czy placki ziemniaczane, których byłam ciekawa, zdecydowałam się w końcu na kolejny majstersztyk, a mianowicie chrzanową z plackiem ziemniaczanym (18 zł). Oryginalnie dodają do niej  jeszcze skwarki, ale z wersją wegetariańską nie ma problemu.

fot. Marianna Patkowska

Wyśmienita, sycąca, ze wspaniałym, chrupiącym plackiem – palce lizać! Ciekawi byliśmy też oboje bardzo pierogów z rydzami (10 sztuk 28 zł) i te nie zawiodły naszych oczekiwań. Mnie bardzo przypominały w smaku moje ulubione ongiś pierogi z wątróbką. Partner pozostał przy ruskich jako numerze jeden.

fot. Marianna Patkowska

W przeciwieństwie do Restauracji Dwóch Świętych, Karczma nad Kryniczanką jest mniej zobowiązująca, bardziej swojska. To ani zaleta, ani wada. Biorąc też pod uwagę ceny, nie zjemy w niej taniej, niż w Dwóch Świętych. Wszystko zależy więc od preferencji, a nie zasobności portfela. Wszystkie trzy miejsca (wliczając w to Maleńką) zdecydowanie warto odwiedzić.

fot. Marianna Patkowska

  Góra Parkowa

fot. Marianna Patkowska

Trzeci dzień pobytu postanowiliśmy przeznaczyć na mniej miejski, a bardziej mówiąc szumnie górski spacer i wybraliśmy się na Górę Parkową (szczyt o wysokości 741 m n.p.m.) żółtym szlakiem. Jak przystało na wymarzone wakacje, sporo energii przeznaczyliśmy na unikanie żywego lodu i wyszukiwanie bezpiecznego śniegu, ale w końcu doszliśmy do celu. Samo podejście było całkiem przyjemne, ale miejsce nie wydało się nam wybitnie atrakcyjne. Być może przez remont kolejki PKL. Mieliśmy natomiast szczęście do pięknej pogody.

  Spacerkiem po centrum

fot. Bożena Szuj

Spacer po ścisłym centrum i Parku Mieczysława Dukieta, nie jest długi, ale bardzo lubiliśmy go robić. Krynica Zdrój jest niesłychanie urokliwym miasteczkiem, a kiedy zaświeci słońce i robi się cieplej, na wygodnych ławko-leżakach można spędzić pół dnia z dobrą książką, delektując się tym, że czas tu płynie jakoś inaczej. Niespiesznie.
Nikifor, choć podróżował trochę po świecie, nie widział dla siebie nigdzie indziej poza Krynicą miejsca. Myślę, że to dość dużo o nim mówi.

fot. Bożena Szuj

W parku oprócz widocznego na powyższym zdjęciu pomnika Nikifora znajdziemy też Ławeczkę Bogusława Kaczyńskiego ustawioną na tle Pensjonatu Wisła, w którym – będąc w Krynicy – się zatrzymywał, i w którym mieściło się też biuro Festiwalu im. Jana Kiepury, kolejnej ważnej dla tego miejsca postaci.

fot. Bożena Szuj; Jeśli z Kaczyńskim, to tylko Bogusławem!

Przepięknymi willami z drugiej połowy XIX wieku nie mogłam wprost nacieszyć oczu – za każdym razem zachwycałam się ich urodą, patrząc na nie. Dodatkowo ogromnym zaskoczeniem była dla nas wielka dbałość władz miasta o odśnieżanie chodników. Idea zupełnie obca burmistrzowi miasta Zakopane, zwanemu Leszkiem Orzeszkiem, który najprawdopodobniej wychodzi z (poniekąd słusznego) założenia, że wszystko kiedyś przeminie, śnieg się kiedyś stopi, a lód rozpuści. Nie traci więc cennego czasu na takie drobiazgi, jak zarządzenie regularnego odśnieżania ulic i chodników. Szacunek zarówno do mieszkańców, jak i wszystkich przyjezdnych nie powinien być przecież zbyt nachalny. Doznaliśmy więc z Partnerem ciężkiego szoku, widząc pracownika służb miejskich, odśnieżającego rano dwa centymetry śniegu z chodnika. Odbudowało to naszą wiarę w cywilizację. Ona istnieje. Tylko po prostu nie w Zakopanem.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

  Krynickie Spa

fot. Marianna Patkowska

Suweniry z wakacji dla samej siebie to dla mnie obowiązkowy punkt każdego wyjazdu. Zwłaszcza lubię takie artykuły, w których w pewnym sensie zaklęte jest miejsce, które odwiedziłam. Najczęściej będą to więc produkty spożywcze lub kosmetyczne zawierające składniki z tego właśnie miejsca.
Kompletnie zauroczył mnie maleńki sklepik Krynickie Spa w Pijalni Głównej na dole z wegańskimi kosmetykami na bazie (najczęściej) borowiny i innych krynickich dóbr. Szeroki asortyment i bardzo przystępne ceny sprawiają, że jest to idealne miejsce do nabycia czegoś dla siebie lub na prezent.
Już jakiś czas po powrocie mogę powiedzieć, że kosmetyki, które zakupiłam (widoczne na zdjęciu poniżej) są fantastyczne, delikatne i cudownie pachną, co potwierdził także mój Partner, stwierdzając, że nie pachnę po nich jak kobieta, tylko jak cukierek. I był to dosyć dziwny, ale jednak komplement.

fot. Marianna Patkowska

  Stary Sącz

fot. Marianna Patkowska

Zainspirowani rozmową z Panią Artystką w Muzeum Nikifora m.in. o Starym Sączu, postanowiliśmy w drodze powrotnej się tam zatrzymać i trochę pozwiedzać. Decyzja okazała się doskonała. Jedno z najstarszych polskich miast – prawa miejskie uzyskało już w XIII wieku – wywarło na nas ogromne wrażenie. Niekwestionowana jego uroda, ład i czystość oraz niezwykły spokój i cudowna energia tego miejsca sprawiły, że było nam tam błogo. Nie sposób też nie zauważyć znakomicie spożytkowanych funduszy unijnych, trudniej natomiast doszukać się tablicy o tym informującej, ale jest.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

  Wakacje – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Nasze pierwsze wspólne wakacje przede wszystkim… się odbyły! Mogłoby być dalej, mogłoby być dłużej, mogłoby być cieplej – wszystko mogłoby być. Myślę, że to nieistotne. Najważniejsze dla mnie było to, że spędzamy te wakacje razem, śpimy w innym niż zazwyczaj łóżku, że żadne z nas nie zajmuje się w tym czasie pracą, że poznajemy nowe dla siebie miejsce. Mój Partner był tu co prawda raz, ale bardzo dawno temu (prawdopodobnie jeszcze w czasach, kiedy obowiązywała nazwa Krzenycze), więc nic z tego nie pamięta.
Pospacerowaliśmy, przetarliśmy fantastyczny pierogowy szlak i poobcowaliśmy ze wspaniałą sztuką, co jest dla nas obojga bardzo ważne. Szybko zrozumieliśmy też, jak bardzo niewygodnie wybiera się na pilocie telewizora pozycje na Netflixie, a także że duże nowoczesne telewizory mają fatalny dźwięk. Dla mnie stało się też – nomen omen – jasne, że na następny mój wyjazd gdziekolwiek zaopatrzę się w żarówki z ciepłym światłem, gdyż zimne – nawet, jeśli jest w jednym tylko pomieszczeniu – bardzo źle na mnie wpływa. Nawet trochę zatęskniłam za tym naszym gniazdkiem, w którym wszystko powoli dostosowujemy do własnych potrzeb. Tak czy siak, były to pierwsze, ale na pewno nie ostatnie nasze wakacje. Niedługo wracamy do Gdańska, więc jeśli sezon okaże się dla nas łaskawy, szykuj się, Krynico Morska!

fot. Bożena Szuj

P.S. Przed wyjazdem moją głowę zdominowała straszna piosenka cudownej Madonny „Holiday”, ale widząc zdegustowanie w oczach Partnera zrezygnowałam z umieszczenia jej dzisiaj na deser. Pomyślałam, że tylko jeden artysta mógłby się tu idealnie tematycznie wpasować – Jan Kiepura. Tymczasem jego repertuar również pozostawia wiele do życzenia. Zamieszczam więc niewiele od „Holiday” lepszy utwór, nawiązujący za to z kolei do mojego pierwotnego wyboru.

P.S.2 A z ciekawostek, właśnie znalazłam taki oto cytat, będący chyba najlepszą klamrą.

W roku 1983 film fabularny „Wakacje z Madonną” zrealizował w plenerach Starego Sącza Jerzy Kołodziejczyk. Akcja filmu jest ściśle związana z miastem.

Wikipedia

10 mężczyzn na 10 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)

Dwa dni temu, z okazji Dnia Kobiet, opublikowałam wpis „8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)”, wracając do formuły, którą przez pandemię, w drodze wyjątku zmodyfikowałam rok temu. Wahałam się, czy w sytuacji wojny w Ukrainie nie zrezygnować z tego wpisu w ogóle. Ostatecznie zdecydowałam, że niedużo by to zmieniło, a wskazywanie własnych bohaterów roku jest w gruncie rzeczy dzieleniem się dobrem.
Temu, kto nie zna tej formuły, spieszę wyjaśnić, że 8 marca opisuję osiem kobiet, które w danym roku najmocniej na mnie wpłynęły i analogicznie 10 marca – dziesięciu mężczyzn.

Spis treści:

🌻 Wołodymyr Zełenski
🌻 Donald Tusk
🌻 Bartek Szmit
🌻 Tymon Tymański
🌻 Freddie Mercury
🌻 Jay Shetty
🌻 Arthur Schopenhauer
🌻 Bartłomiej Trokowicz
🌻 Władysław Hasior
🌻 Kirk Honda 

🌻 Wołodymyr Zełenski

Chciałabym nie musieć pisać dziś o heroicznym prezydencie Ukrainy. Chciałabym, jak do tej pory, nie wiedzieć o nim nic więcej niż to, jak się nazywa i jaką pełni funkcję w sąsiadującym z nami kraju. Niestety Rosja, napadła na Ukrainę, rozpoczynając nie tylko wojnę (ta – czego byśmy o niej nie myśleli, rządzi się pewnymi ściśle określonymi prawami), ale okrutną rzeź i ludobójstwo. Giną cywile, Rosjanie bombardują szpitale i domy dziecka.
W rozgrywającej się na naszych oczach krwawej tragedii wyłania się bohater – człowiek niezłomny, odważny, oddany swojemu narodowi. Prezydent, jakiego każdy chciałby mieć, zwłaszcza w tak dramatycznym czasie.
To, czego jesteśmy dziś świadkami to nie tylko wojna w Ukrainie, ale też walka starego, złego, zatęchłego, patriarchalnego, zacofanego i psychopatycznego z nowym, dobrym, jasnym, równościowym, postępowym i zdrowym. Jak pewnie każdy, chciałabym wierzyć, że dobro zwycięży.
Пане Президенте, мої найщиріші вітання!🌹

🌻 Donald Tusk

Jakiś czas temu po raz pierwszy od dłuższego czasu obejrzałam wywiad z Donaldem Tuskiem i była to – mimo wstrząsających okoliczności i tematu rozmowy – prawdziwa rozkosz. Urzekły mnie jego spokój, mądrość, opanowanie, imponująca asertywność i przede wszystkim klasa polityczna, którą bije wszystkich polskich polityków (również z własnej oczywiście partii) na głowę. Pomyślałam sobie, że w mądrym kraju zaraz zostałby premierem. Oh, wait…
Panie Premierze, najszczersze wyrazy szacunku!🌹

🌻 Bartek Szmit

Szmit jest moim Partnerem i mężczyzną, który – mówiąc górnolotnie – zmienił moje życie, nie zmieniając jednak mnie. Wręcz przeciwnie, Jego obecność pomogła mi w zdjęciu wielowarstwowej, nabytej dawno temu maski i staniu się wreszcie nNajprawdziwszą Sobą. Kiedyś Drapieżnik, dzisiaj Bartek. Mężczyzna, który mnie co dzień inspiruje i zachwyca.
Naszą dosyć w gruncie rzeczy niesamowitą historię opisałam w poniższych tekstach:

🌻 Wycieczka na planetę Dyskomfort

🌻 Powrót z planety Dyskomfort

🌻 I żyli długo i szczęśliwie na planecie Komfort

A rok temu z okazji Dnia Mężczyzn poświęciłam Mu wpis:

🌻 His name is Szmit. Bartek Szmit.

Regularnie też uzupełniam moje ulubione:

🌻 Z cyklu kochanków rozmowy

To bardzo dużo, tym bardziej, że nie jest tak wielkim ekshibicjonistą jak ja. Ostatnio, unosząc głowę znad cudownej książki, którą zrecenzuję tu niebawem, spytałam, czy mogę Mu przeczytać fragment. Okazało się, że zdanie:

Ale prawdziwe ćwiczenie w parach następuje wtedy, kiedy naprzeciwko ciebie siedzi osoba, z którą spędzasz życie, najważniejszy dla ciebie człowiek, który równocześnie posiadł tajemniczą umiejętność wkurwiania cię jak nikt inny.

– „Czuła przewodniczka” Natalia de Barbaro

rezonuje z każdym z nas tak samo mocno.

Kochanie, dziękuję, że jesteś!🌹

🌻 Tymon Tymański

To, że Tymon Tymański wielkim artystą jest, wie każdy, kto posiada muzyczny słuch. Dwa lata temu w tym samy cyklu opisywałam go, zanim jeszcze poznaliśmy się osobiście. Wspominałam o dziwnym, irracjonalnym strachu, jaki zawsze we mnie wzbudzał. Pisałam też, dosyć enigmatycznie, że:

[…] od początku tego roku, niejako pośrednio, jest obecny w moim życiu dość intensywnie.

„10 mężczyzn na 10 marca (kwiecień 2019 – marzec 2020)”

Mogłam w końcu wyjaśnić, o co chodziło, w późniejszym wpisie „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kury, który był nie tylko recenzją tej niesamowitej płyty, ale też opisem naszego pierwszego, przemiłego spotkania. Tymon jest przyjacielem mojego Partnera Bartka. Przyjacielem z podstawówki. Bliskim i ważnym. Kiedy poznajemy przyjaciół naszych partnerów, dają nam oni często pewien kontekst. Zaczynamy pewne rzeczy rozumieć, układają się nam one w jakąś całość. Jak wtedy, kiedy przyjechała do nas moja z kolei przyjaciółka z podstawówki, która – zanim do nas dotarła – zdążyła na dworcu w Krakowie niechcący włożyć swój bagaż do złego autobusu i ten pojechał sobie sam do Bukowiny Tatrzańskiej. Bartek, kiedy o tym usłyszał, nie był nawet zdziwiony. Wiedział natomiast, że jeśli przeżyje trzy najbliższe wspólne dni, przeżyje też wszystko inne!
Kiedy wsłuchiwałam się w język Tymona, rozpoznawałam żargon, który słyszałam wcześniej tylko u Bartka. Idea rodzeństwa jest mi obca, bo nie posiadam żadnego, ale to prawdopodobnie tak, jak poznać brata albo siostrę swojego ukochanego. Dodatkowo nie ma nic piękniejszego i prawdziwszego, niż obserwowanie kochanej osoby z drugą, którą tak dobrze zna, z którą czuje się bezpiecznie, z którą może być naprawdę sobą.
To wszystko działa zresztą również w drugą stronę. Mam wrażenie, że tolerancja Bartka na mnie jest tak duża właśnie przez te lata przyjaźni z Tymonem. Czasem słyszę, że „jestem jak Tymon”, co – chociaż nigdy nie jest wypowiadane z podziwem, raczej przybiera formę wyrzutu – uznaję zawsze za komplement, bo Tymon jest fantastycznym, ciepłym, niesamowicie oryginalnym, jedynym w swoim rodzaju, mądrym, wrażliwym Człowiekiem i doskonałym Artystą.
Tymonie, dziękuję za ciepłe przyjęcie!🌹

🌻 Freddie Mercury

Freddie Mercury zawsze był moim idolem, ale piszę o nim dziś dlatego, że dopiero niedawno zobaczyłam film „Bohemian Rhapsody”, który przypomniał mi, za co kocham Queen i pokazał, jak bardzo charyzmatycznym, intrygującym, trudnym, ciekawym i fascynującym człowiekiem był Freddie Mercury. Podstawówka muzyczna (łączona ze zwykłą) odebrała mi bardzo wiele rzeczy: przede wszystkim czas, który rówieśnicy poświęcali na zabawę, edukację z przedmiotów pozamuzycznych na poziomie wyższym od haniebnego czy możliwość kontaktu z dziećmi z rodzin, które nie uważały się za elitarne. Dała mi natomiast podstawową umiejętność czytania nut i grania na fortepianie (moja trzecia nauczycielka tego instrumentu potrafiła nawet na nim grać, co było ewenementem na skalę szkoły!). Bardzo szybko zaczęłam układać akompaniamenty do piosenek, które lubiłam, by móc je śpiewać. Repertuar grupy Queen był jednym z najbardziej wymagających, bo harmonicznie otwierał się tam kosmos. Miło było sobie to wszystko, podczas oglądania filmu, przypomnieć.
Freddie, thank you for your Art!🌹

🌻 Jay Shetty

Jay’a Shetty’ego obserwowałam już od jakiegoś czasu w mediach społecznościowych, zachwycona jego mądrością, łagodnością i prostotą przekazu tematów głębokich, ważnych i w gruncie rzeczy trudnych. Lektura jego doskonałej książki „Zacznij myśleć jak mnich” delikatnie i z czułością poukładała mi wiele, dając do myślenia. Czasem jak mnich.
Dear Jay, thank you for your wisdom!🌹

🌻 Arthur Schopenhauer

„Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artura Schopenhauera (którą niedawno recenzowałam), to po pierwsze lektura obowiązkowa w czasach, w których nie umiemy ani się ze sobą spierać, ani ze sobą dyskutować, ani nawet rozmawiać. A po drugie – niesamowita rozkosz obcowania z tak doskonałym językiem, ostrym jak brzytwa umysłem i obezwładniającym poczuciem humoru.
Sir, ich verbeuge mich tief!🌹

🌻 Bartłomiej Trokowicz

Myślę, że o jakości związku świadczy to, ile dobrej i wartościowej sztuki poznajesz dzięki osobie, z którą jesteś. Gdyby nie mój Partner, nigdy nie dowiedziałabym się o istnieniu książki, której nakład został już niestety wyczerpany i nie dostałabym od samego jej Autora (bliskiego kolegi wspomnianego Partnera) pliku z najcudowniejszą powieścią, jaką od wielu lat dane mi było przeczytać. „Pan Misio. Czy lisy śnią o gadających kurach?” Bartłomieja Trokowicza – bo o tej książce i tym Autorze mowa – to literacki majstersztyk. Wszystko tam gra – idealnie nakreślone postacie, niebanalna fabuła, przepyszne dialogi. Gdyby „Pan Misio” wyszedł spod pióra zawodowego pisarza, byłabym tylko zachwycona. Jest to jednak pierwsza i jedyna książka Bartłomieja, napisana – co zdołałam ustalić w naszej przemiłej rozmowie – ot tak, przy okazji. Pozostaję pod niesamowitym wrażeniem talentu, delikatności i wrażliwości Autora, z którym wywiad już za jaki czas pojawi się na tym blogu.
Bartku, ogromnie dziękuję!🌹

🌻 Władysław Hasior

O Władysławie Hasiorze już w tym cyklu pisałam. Pojawiał się też w różnych wpisach po drodze, bo jest na pewno bardzo ważnym mężczyzną w moim życiu. Jednak w tym roku moje serce znowu mocniej zabiło, kiedy znalazłam w końcu w rodzinnym domu album z dedykacją, której tak długo szukałam, że aż byłam skłonna uwierzyć w to, że cała historia z nią związana mi się przyśniła.
Całość opisałam w tekście „Krótka historia pewnej dedykacji”, więc nie chciałabym się powtarzać, ale słowa Hasiora skierowane do dziesięcioletniej mnie szczerze mnie dziś poruszyły.
Panie Władysławie, uwielbiam Pana coraz mocniej! 🌹

🌻 Kirk Honda

Dr Kirk Honda prowadzący najwspanialszą część internetu, czyli „Psychology In Seattle”, to człowiek, który całkiem dosłownie poprawił jakość mojego życia. Jego imponująca psychologiczna wiedza połączona z niespotykaną wrażliwością, empatią, delikatnością i wiarą w równość sprawiają, że mogłabym go słuchać w nieskończoność. Dodatkowo, jako terapeuta również par, jest często przywoływany nie tylko przeze mnie, ale też przez mojego (zarażonego moją fascynacją drem Hondą) Partnera w wielu naszych rozmowach. Każde z nas wykonuje codziennie dużą autoterapeutyczną pracę, dodatkowo pracujemy też wspólnie nad naszą komunikacją i kiedy nie mamy jasności, jaką drogą najlepiej pójść, przywołujemy dra Hondę i to już bardzo często wystarcza, żeby odnaleźć właściwą ścieżkę.
Dear Kirk, I am very grateful for everything you do!🌹

🌹 Wszystkim moim dzisiejszym Bohaterom
i wszystkim Czytelnikom,

życzę pokoju. 🌹

🌻 Wpisy z okazji Dnia Mężczyzn
z poprzednich lat🌻

8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)

Kiedy cztery lata temu opublikowałam na swoim blogu wpis „8 kobiet na 8 marca”, nie planowałam, że będzie to początek jakiegoś cyklu, tak jednak wyszło. Regularnie z okazji Dnia Kobiet przedstawiam od tamtego momentu ósemkę kobiet, które najmocniej na mnie w ostatnim czasie wpłynęły. W analogiczny sposób obchodzę na blogu również Dzień Mężczyzn. Rok temu przez pandemię trochę zaburzyłam formułę, opisując 8 marca jedną tylko kobietę, a 11 marca jednego mężczyznę.
Zastanawiałam się, czy z powodu bestialskiej napaści Rosji na Ukrainę nie zrezygnować w tym roku z wpisu w ogóle. Uznałam jednak, że niewiele by to zmieniło. Opisuję wspaniałe, ważne, inspirujące Kobiety. Równocześnie wszyscy – i ja, i moje Bohaterki, i moi Czytelnicy – mamy świadomość, że dzieją się rzeczy straszne i tragiczne. Wszyscy wyrażamy swój sprzeciw oraz pomagamy na tyle, na ile możemy. Wierzę, że w tej jedności tkwi ogromna siła.

Spis treści:

🌼 Katarzyna Nosowska
🌼 Anna Górecka
🌼 Beyoncé
🌼 Ilona Kostecka
🌼 Julia Izmałkowa
🌼 Paulina Młynarska
🌼 Edith Eger
🌼 Natalia de Barbaro

🌼 Katarzyna Nosowska

Kiedy zastanawiam się, jak ten nasz biedny naród uzdrowić ze wszystkich potężnych kompleksów, które pchają go ciągle w nacjonalistyczne objęcia, w zatęchłe powietrze dawnego myślenia i mniej od oryginalności samotną banalność, nasuwa mi się tylko jedna odpowiedź – musiałby zostać, choćby w małej tylko części, zaadoptowany przez Katarzynę Nosowską.
Moje pokolenie wychowała swoim głosem dosłownie i w przenośni. Dzisiaj, kiedy część z nas wróciła już z Bambuko, a druga ciągle w nim uparcie tkwi, cierpliwie, spokojnie, bez oceniania, morałów czy kazań, wskazuje nam wszystkim drogę we właściwym kierunku. Właściwym, bo prowadzącym do wewnątrz. Jej niesamowite ciepło, ogromna wrażliwość, życzliwość i czułość są tym, czego wszyscy potrzebujemy, choć nie zawsze umiemy się do tego przed sobą przyznać.
Kasiu, dziękuję, że jesteś! 🌷

🌼 Anna Górecka

Kiedy na tegorocznym Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie wybuchł skandal związany z ocenzurowaniem utworu it’s fine, isn’t it? Pawła Szymańskiego za użycie przez niego w partii taśmy słynnej (i wiele wyjaśniającej) wypowiedzi „nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne”, byłam wstrząśnięta. Nie wiem, skąd moja wiara w to, że w dzikim, niepraworządnym kraju, którym się za rządów obecnej władzy staliśmy, żaden jej środowiskowy przydupas nie zaknebluje Absolutu, jakim jest Muzyka (zwłaszcza Pawła Szymańskiego). Przecież to było do przewidzenia – w końcu wielkość musi być niezwykle drażniąca dla małości. Tak czy owak, zasiliłam nie tylko grono oburzonych, ale też to mniejsze – szczerze zdziwionych. W tych silnych emocjach zaczęłam się kontaktować z tymi, od których oczekiwałam wsparcia. Mówiłam – w największym uogólnieniu:

mogę sobie porobić hałas, jako córka Patkowskiego (i nie omieszkam!), ale Ty jako ważny festiwal/stowarzyszenie/uznany w kraju i na świecie zespół/artysta grający za chwilę na tych samych „Eufoniach” masz mocniejszy i dużo bardziej słyszalny od mojego głos.

Odpowiedzi były w tym samym duchu: po nieskrywanym zaskoczeniu moją egzaltacją, bo przecież od dawna wiadomo, że cenzura w muzyce ma miejsce, wyrażenie smutku i solidarności z haniebnie potraktowanym kompozytorem, ale takie bezpieczne i po cichu, żeby przypadkiem nie ucierpiały na tym przyszłe dotacje. Wszystko oczywiście w trosce o polską kulturę.
Swój niesmak i poczucie zawodu próbowałam tłumić tym, że przez wspomnianego wyżej Patkowskiego mam zdecydowanie zawyżone standardy tzw cywilnej odwagi. Posiadam bardzo niską tolerancję na tchórzostwo, a równocześnie bardzo wiele zachowań jako tchórzostwo odbieram. Starałam się więc zagłuszyć w sobie ten oceniający głos. „Ja bym zrobiła to i to, ale też nie zatrudniam pracowników, którzy skutkiem mojej postawy mogliby stracić pracę/nie walczę o każdą złotówkę na wydarzenie kulturalne, które jest w tym kraju właśnie teraz takie ważne/ nie wierzę w konieczność wyboru mniejszego zła, a są przecież tacy, którzy wierzą” – tłumaczyłam sobie, nadal nie umiejąc się tymi argumentami w pełni przekonać. Aż tu nagle weszła Ona – cała na biało-czarno… Anna Górecka – polska pianistka i córka Henryka Mikołaja Góreckiego, również występująca na „Eufoniach”. W mediach społecznościowych zamieściła zdjęcie swojej, będącej wyrazem buntu, koncertowej kreacji (biała koszula z czarnym napisem „białe” i czarne spodnie z białym napisem „czarne”) oraz słowa:

Ze względu na zobowiązania wobec zagranicznej orkiestry postanowiłam – mimo poważnych kontrowersji – wystąpić na festiwalu Eufonie. Dzisiejsze wykonanie koncertu op. 40 mojego Ojca dedykuję Pawłowi Szymańskiemu. Całość honorarium przeznaczam na PAH Janiny Ochojskiej.

Nie chcę być złośliwa (ani niegrzeczna wobec Pani Góreckiej), wykrzykując wcześniejszym adresatom swoich próśb: tak właśnie wyglądają, drodzy panowie, jaja!, więc zamilknę.
Pani Anno, ogromne wyrazy szacunku! 🌷

🌼 Beyoncé

Że Beyoncé jest doskonałą wokalistką, przepiękną kobietą i osobą sprawiającą wrażenie bardzo ciepłej i serdecznej, wiem nie od dziś. Jej muzyczna droga zaczęła mnie jednak interesować dopiero w momencie, w którym poczułam, że wychodzi poza jakiś schemat i swoją własną muzyczną strefę komfortu. Nadal, porównując te próby chociażby z najwcześniejszą nawet twórczością Björk, było to szalenie zachowawcze, ale zaintrygowało mnie.
Niedawno obejrzałam najpierw przecudowną reklamę jej kolekcji dla Adidasa, a potem jeden z jej koncertów w całości i uświadomiłam sobie, że nie wiem nawet kiedy z grzecznej, przepraszającej za swój seksapil dziewczynki zmieniła się wreszcie w fantastyczną, spójną kobietę. Doszło do mnie z całą mocą, jakie to smutne, że całkiem jeszcze niedawno żyliśmy w czasach, w których jedna z najpiękniejszych kobiet świata musiała sobie wymyślić sceniczne alter ego (Sasha Fierce), żeby „usprawiedliwić” swoją ponętność. Jakie to smutne, że – nie mając psychicznej konstrukcji Madonny – zdawała się podnosić nieśmiało rękę do góry, tłumacząc światu w wywiadach: „ten seksualny wamp to Sasha Fierce, ja tak naprawdę jestem fajna i miła”.
Nie wiem, jaką przeszła drogę i w jaki sposób dokonała się jej transformacja, wiem jednak, że jest ikoną i boginią. Mam ogromną nadzieję, że młodsze pokolenia jej fanek nie będą już chciały być jak ona, lecz być tak ze sobą zintegrowane jak ona.
Dear Goddess Beyoncé, thank you! 🌷

🌼 Ilona Kostecka

Prowadząca blog parentingowy Mum and the city Ilona Kostecka jest głosem rozsądku, którego tak często w innych zakątkach internetu brakuje. W wyważony, spokojny sposób tłumaczy, na czym polega prawdziwa równość płci i jak wychowywać dzieci, by nie zarazić ich patriarchalnym wirusem, który był zmorą naszego, nie tak w końcu odległego, dzieciństwa. Bardzo lubię słuchać jej relacji na Instagramie i nieustająco podziwiam jej cierpliwość, bo w mediach, w których każdy może się wypowiedzieć, naprawdę łatwo ją stracić.
Ilono, robisz doskonałą robotę, dziękuję! 🌷

🌼 Julia Izmałkowa

Instagramowe konto Psycho Mamy, czyli Julii Izmałkowej odkryłam przypadkiem niecały rok temu i… wpadłam po same uszy! Dzień bez #MatchaTalk, a od momentu, kiedy wyjechała do Meksyku #MatchaWalk – czyli kilkuminutowych pogadanek o życiu, w których Julia dzieli się z nami swoim nieszablonowym, wyjątkowym spojrzeniem na świat – jest dniem straconym. Czy zgadzam się z nią we wszystkim? Nie, to oczywiście nierealne. Czy zatem zgadzam się z nią we wszystkich sprawach rzeczywiście istotnych? Również nie zawsze. Niezwykle ją jednak szanuję za trwanie we własnej prawdzie, autentyczność i za ogromną psychologiczną wiedzę, którą się z nami dzieli. Lubię jej słuchać nawet wtedy, kiedy wiem, że jej prawda jest kompletnie inna od mojej, bo nie zawłaszcza sobie całej przestrzeni, jak w takich sytuacjach ludzie często mają w zwyczaju. Jest na tyle zintegrowana ze sobą, że mówi jedynie o sobie, swoich odczuciach i swoich przekonaniach, nie zakładając, że jej słuchacze muszą mieć tak, jak ona, co jest niezwykle rzadkie, przez co niewiarygodnie cenne.
Julio, jesteś niesamowita, dziękuję! 🌷

🌼 Paulina Młynarska

„Moja lewa joga” Pauliny Młynarskiej jest jedną z tych książek, które mnie zachwyciły, porządkując mi w głowie wiele spraw. Dodatkowo poczułam jakąś więź z Autorką, co mnie ostatecznie pchnęło ku temu, by do niej napisać i podesłać swoją recenzję. Kiedy następnego dnia rano dostałam od Pauliny Młynarskiej przemiłą odpowiedź wraz z pytaniem, czy może opublikować na swoim fanpage’u link do mojej recenzji, bo ją „poruszyła”, myślałam, że śnię. Wtedy również poznałam magię tzw zasięgów – w ciągu niecałej doby miałam prawie 2,5 tysiąca blogowych wyświetleń, co nie zdarzyło się tu nigdy wcześniej, ani też nigdy później (dla porównania, w ciągu doby są to na ogół liczby dwucyfrowe). 24 stycznia jest dniem, który bardzo się w moich blogowych statystykach wyróżnił, bezpowrotnie zmieniając drugą połowę miesiąca w wielkiego graficznego fucka.
Pani Paulino, serdecznie dziękuję! 🌷

🌼 Edith Eger

Całkiem niedawno recenzowana tu przeze mnie książka „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” Edith Eger, była dla mnie lekturą przełomową, bo stanowiącą pomost między starym a nowym światem. Autorka, niosąca na swoich barkach wstrząsające doświadczenie Holokaustu, z zadziwiającą siłą i ogromną mądrością pomaga czytelnikom znajdywać równowagę wewnątrz siebie.
Pani Edith, ďakujem veľmi pekne! 🌷

🌼 Natalia de Barbaro

Żyjemy w czasach krzyku. Krzyczą na nas pralki, zmywarki, kuchenki mikrofalowe. Krzyczą reklamy. Krzyczą ludzie, którym w porę nie wyrwiemy z ręki megafonu, krzyczymy sami na siebie we własnej głowie głosem swoich rodziców czy byłych przemocowych partnerów. Krzyczą nadużywane wersaliki i wykrzykniki, krzyczy jarmarczny substytut sztuki. Krzyczą też pozornie nieme gesty dezaprobaty – krzywe spojrzenia, wywracanie oczami, pogardliwe uśmiechy. Krzyczą, bo pod nimi krzyczy tłumiony ból całych pokoleń.
Ucieczką od krzyku mogą być dobre, mądre książki. Ja ostatnio tak sobie z tym radzę. I właśnie przeczytałam „Czułą przewodniczkę” Natalii de Barbaro. Książkę, którą dostałam w idealnym miejscu i czasie swojego życia od opisywanej rok temu Matki Rewolucji na Podhalu. Recenzja dopiero się na moim blogu pojawi, więc nie chcę dziś pisać zbyt dużo o samej książce, ale pozostaję pod ogromnym urokiem niespotykanej wrażliwości Autorki, jej doskonałego pióra i autentycznej czułości, która choć jest zrodzona z tego, co indywidualne i unikatowe, potrafi objąć tyle kobiet, że zmienia się w coś zupełnie uniwersalnego, pokazując, ile – jako ludzie – mamy tak naprawdę ze sobą wspólnego. Nie umiem tego wytłumaczyć prościej. Niewiele jest osób (choć już na szczęście coraz więcej), które bez oceniania, bez złości, bez tłumionej agresji czy niechęci tworzą w rozmowie bezpieczną przestrzeń. Czytając „Czułą przewodniczkę”, czułam się bezpiecznie. Czułam się ukojona i zrozumiana.
Pani Natalio, bardzo za to dziękuję! 🌷

🌷 Wszystkim moim dzisiejszym Bohaterkom,
wszystkim Czytelniczkom,
a także sobie samej
życzę pokoju. 🌷

💐 Wpisy z okazji Dnia Kobiet
z poprzednich lat: 💐

„Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” Edith Eger

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Magdalena Hermanowska
wydawnictwo: Rebis
rok wydania: 2021
oryginalny tytuł: The Gift: 12 Lessons to Save Your Life

To, że maluję paznokcie pod kolor książek, które czytam, to już pewna świecka – dziwna, ale – tradycja. Natomiast kupienie sobie książki, która pasuje do mojego zastanego manicure’u, to już zupełnie nowy level tego szaleństwa.
Tak właśnie zaczęła się moja przygoda z recenzowaną dziś pozycją – weszłam do księgarni, a „Dar” szepnął do mnie z półki:

Hej, Maleńka – fajne hybrydy! Dobrze byśmy razem wyglądali na zdjęciach!

No i się zaczęło… Kolor okładki, ale też jej projekt oraz cała szata graficzna kompletnie mnie urzekły. Do obietnicy „odmiany swojego życia” podeszłam co prawda dosyć sceptycznie, ale kiedy przeczytałam, że autorka jest „uznaną terapeutką, która przeżyła Holokaust”, poczułam respekt, który ostatecznie doprowadził mnie z ową książką do kasy. Nie mogłam jeszcze wtedy wiedzieć ani jak wielką odegra w moim życiu rolę, ani że ostatnie dni jej czytania przypadną na początek wojny, którą zbrodniarz Vladimir P. wytoczył człowieczeństwu i całej cywilizacji europejskiej.
Dr Edith Eva Eger jest urodzoną w Koszycach Żydówką węgierskiego pochodzenia. Ma dziewięćdziesiąt cztery lata i niesie na swoich barkach wstrząsające doświadczenie Auschwitz. W jej pisaniu nie czuć jednak zgorzknienia, żalu czy nienawiści do oprawców i losu (które nota bene byłyby w pełni zrozumiałe). „Dar” od pierwszych zdań wciąga, po chwili paraliżuje (już na drugiej stronie czytamy, że trafiła do obozu mając szesnaście lat i pierwszego wieczoru, zaraz po zagazowaniu jej rodziców, Josef Mengele kazał jej dla siebie zatańczyć), by uświadomić czytelnikowi, że chciałby zdobyć klucz do tak niezwykłego i mądrego postrzegania świata, jaki prezentuje autorka. Że prawdopodobnie właśnie dzięki niemu ocalała, nie stając się w tamtym tragicznym momencie martwą za życia. Projekt okładki daje nam nadzieję, która nie okazuje się złudna. Ta książka jest kluczem.
Nie rozmawiałam nigdy z osobami, które przeżyły Auschwitz o towarzyszących im w tym straszliwych okolicznościach uczuciach, emocjach. Rozpieszczających, kochanych dziadków znam tylko z opowiadań, nie poznałam też żadnej swojej babci. (Jednej chyba na szczęście, drugiej chyba niestety.) Tych seniorów, których mogłam o to zapytać, się bałam. Tych, których się nie bałam, spytać z kolei nie umiałam. Wydawało mi się, że to niewłaściwe, niestosowne (choć znam przecież siebie i wiem, że o wszystko potrafię zapytać i we właściwy, i w stosowny sposób). Nie oznacza to, że nigdy z żadną starszą osobą nie rozmawiałam o wojnie, bardziej jednak niż daty i fakty, które znałam ze szkoły, interesowało mnie, jak to jest przeżyć piekło. Jak się po tym podnieść, jak w miarę normalnie (choć to nie jest odpowiednie słowo) funkcjonować. Jak, mając przed oczami wciąż te przerażające obrazy, nie stracić wiary w człowieczeństwo, w samego siebie, w miłość. Znałam ludzi zgorzkniałych i niezwykle trudnych, w jakimś sensie nawet toksycznych, których destrukcyjne zachowania (wpływające na wszystkich bliskich dookoła) tłumaczone były tymi doświadczeniami. Gdzieś w środku było we mnie jednak przeświadczenie, że traumy „usprawiedliwiają” bardzo wiele, ale nie „usprawiedliwiają” wszystkiego. Że odpowiedzialność za nasze reakcje na to, co się nam przydarza, spoczywa mimo wszystko na nas. Szybko jednak wpędzałam się w poczucie winy, bo przecież co ja tam o obozie wiem – urodziłam się w czasach pokoju, miałam dobry, ciepły dom, wspaniałego tatę, dostęp do edukacji; byłam zaopiekowana, zdrowa, więc w tym znaczeniu również uprzywilejowana. Dlatego tak poruszyła mnie książka „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie”, w której dr Edith Eger nie tylko potwierdza to, co od dawna intuicyjnie czułam, ale wręcz jasno wskazuje, że nie ma innej drogi do równowagi emocjonalnej niż praca nad własną reakcją na to, co nas spotyka. I że w gruncie rzeczy nie ma aż tak wielkiego znaczenia, czy spotyka nas wojna, rozwód czy dzieciństwo przepełnione nałogiem rodziców. Żeby jednak taką pracę podjąć, trzeba wyjść z roli ofiary i takie postawienie sprawy napotyka na ogół na pierwszy opór. Bycie ofiarą niesie za sobą szereg korzyści. Najistotniejszą jest zwolnienie nas z odpowiedzialności za to, co się z nami dzieje. Tymczasem o ile na wszystko, co zewnętrzne mamy wpływ umiarkowany, a najczęściej żaden, o tyle na siebie i swoje reakcje mamy wpływ absolutny. Tylko my i wyłącznie my. Choć oduczenie się reakcji autodestrukcyjnych nie nastąpi na pstryknięcie palcami i tylko nielicznym (jeśli w ogóle komuś) uda się bez pomocy terapeuty. A tak się składa, że dr Eger jest uznaną i cenioną terapeutką.

fot. Marianna Patkowska

Warto w tym miejscu wspomnieć, jaką „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” ma budowę. Dwanaście lekcji to tak naprawdę dwanaście kluczy do więzień, w których się najczęściej zdaniem dr Eger zamykamy. Metafora (czy rzeczywiście metafora?) jest szczególnie wstrząsająca w kontekście tytułu, jaki autorka nadała wstępowi:

Wyzwól się z więzienia swojego umysłu.
W obozie zagłady nauczyłam się, jak żyć.

Wymienię je wszystkie. Nie są to tytuły rozdziałów, lecz ich podtytuły, które tak właśnie brzmią w książce (choć w spisie treści nie poprzedza ich słowo „więzienie”).

🗝  Więzienie bycia ofiarą
🗝  Więzienie unikania
🗝  Więzienie zaniedbywania własnych potrzeb
🗝  Więzienie tajemnic
🗝  Więzienie wstydu i poczucia winy
🗝  Więzienie nieprzeżytej żałoby
🗝  Więzienie skostniałego myślenia
🗝  Więzienie urazy
🗝  Więzienie paraliżującego lęku
🗝  Więzienie osądu
🗝  Więzienie beznadziei
🗝  Więzienie braku przebaczenia

Autorka nie pisze tylko o własnych doświadczeniach. Przytacza wiele przykładów ze swojego gabinetu, co pozwala nam zrozumieć istotę omawianych przez nią mechanizmów. Bardzo często wpadamy w pułapkę myślenia, że inni mają gorzej i pomniejszania przez to własnych emocji lub – o zgrozo! – próbujemy w ten sposób „pocieszać” najbliższych. Przesłaniem dr Eger wcale nie jest teza, że zadręczamy się głupotami niewspółmiernymi do jej osobistej wojennej tragedii. Przesłaniem dr Eger jest to, że zadręczamy się problemami, którymi – niezależnie od ich wagi – wcale nie musimy się zadręczać, gdyż mamy wybór („Wybór” to też zresztą tytuł debiutanckiej książki autorki).
Są wśród nas ludzie, którzy kurczowo chwycili się kiedyś dawnego, odchodzącego już na szczęście powoli w zapomnienie, świata pewnych wartości, inaczej mówiąc, patriarchalnego świata przemocy. Chwycili się i nie chcą puścić, bo to jedyne, co znają. Jedyne, w co wierzą. Spoglądają więc na nas z niedowierzaniem, nieraz ironicznym uśmieszkiem, czasem pogardą czy wyższością, kiedy próbujemy im wytłumaczyć filozofię pokochania siebie, doceniania siebie, zaczynania od siebie. Łatwo zbijają każdy nieudolnie czasem przez nas przedstawiany argument słowem „egoizm”. Egoizm i kropka. Jakie to łatwe, jakie niewymagające. I jakie niesprawiedliwe. Do tego moda na tę filozofię paradoksalnie nie zawsze jest naszym (tych, którzy chcą ją pokazywać i głosić światu) sprzymierzeńcem. O miłości własnej czytamy i słyszymy nie tylko od ludzi mądrych, ale też od głupich. W mediach społecznościowych aż roi się od podpisywanych wyświechtanymi frazesami (typu #selflove #pokochajsiebie #mymyselfandi) zdjęć wyginających swoje doskonałe, wysportowane i wyfotoszopowane ciała celebrytek w markowych ciuchach do jogi. Bez dogłębnego wytłumaczenia czym tak naprawdę miłość własna jest i jakie spustoszenie sieje jej brak, takie hasła robią więcej złego niż dobrego, bo nie o hedonizm w tym wszystkim chodzi. Kiedy więc tę właśnie filozofię (nota bene w wielu miejscach całkowicie pokrywającą się z tym, co o buddyzmie pisze Jay Shetty) przedstawia w poważny i rzetelny, a równocześnie pełen empatii i ciepła sposób piękna krucha dziewięćdziesięcioczteroletnia ekspertka w dziedzinie psychologii, możemy odzyskać spokój. To nam się nie przyśniło. Ta filozofia nie ma nic wspólnego z ciężkostrawną papką, którą karmią nas media, a my, mocno w nią wierząc, wcale nie jesteśmy miałcy.
Jak się pewnie nietrudno domyślić, „Dar” aż się roi od cudownych cytatów. Wybrałam jednak ten, który wywarł na mnie największe wrażenie.

Kiedy Lindsey i Jordan byli mali, Marianne [córka autorki] i Rob postanowili, że każde z nich będzie miało od czasu do czasu wieczór tylko dla siebie, z dala od rodziny. Gdy Marianne wychodziła, Rob opiekował się dziećmi i na odwrót. Pewnego razu przyjechał z Londynu sławny ekonomista i Rob chciał posłuchać jego wykładu. Ale ten wieczór należał do Marianne: już kupiła bilety do teatru i umówiła się z przyjaciółką, a Rob zobowiązał się, że zostanie z dziećmi w domu. Kiedy powiedział, że nie zdoła znaleźć opiekunki w tak krótkim czasie, Marianne mogła zadzwonić do przyjaciółki, przełożyć spotkanie i spróbować wymienić bilety na inny spektakl. Zawsze możemy przecież dokonać wyboru i dostosować się do okoliczności. Problem w tym, że wielu z nas nie może się powstrzymać i z przyzwyczajenia robi wszystko, żeby się dopasować lub coś naprawić. Bierzemy zbyt dużą odpowiedzialność za sprawy innych ludzi, ucząc ich, żeby polegali na nas, a nie na sobie, i przy okazji torujemy sobie drogę do gniewu i frustracji. Marianne pocałowała Roba w policzek i powiedziała:
– Ojej, skarbie, wygląda na to, że masz problem. Mam nadzieję, że zdołasz go rozwiązać.
Ostatecznie Rob zabrał dzieci ze sobą; spędziły ten wieczór pod schodami w audytorium, bawiąc się tam w piżamach.

– Edith Eger „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” ,  str. 82, 83

Myślę, że jeśli naszym pierwszym odruchem po lekturze tego cytatu jest bunt (u mnie był), należy czytać go tak długo, by w końcu zrozumieć, że w tej sytuacji tylko opisana postawa mojej imienniczki jest zdrowa i właściwa.

Znaleźliśmy się jako ludzkość w bardzo trudnym i dziwnym położeniu. W czasach pokoju (tak, wiem, że są miejsca, w których ciągle toczą się wojny, ale w skali globalnej nie są one tak powszechne i częste, jak kiedyś) niebezpieczny szaleniec napada na naszych oczach na Ukrainę. Uruchamiają się w nas niesamowite pokłady dobra. W nas ludziach. Piszę tu nie tylko o płynącej z całego świata pomocy materialnej, ale także o rosyjskich chłopcach, którzy dostają rozkazy strzelania do cywilów, choć nie chcą tego robić i próbują nie robić. Piszę o ukraińskim wojsku, które oddaje rosyjskich jeńców ich matkom. Te wzruszające, niesamowite gesty świadczą o tym, o czym pisałam na początku – to nie jest wojna między Rosją a Ukrainą. To wojna zbrodniarza Vladimira P. z człowieczeństwem, dobrem i cywilizacją europejską. Marząc, by – jak w każdej bajce – zwyciężyło dobro, zdajemy sobie sprawę z tego, że jedynym ratunkiem jest unicestwienie  zła. Warto jednak pamiętać, że między świadomością, że jedyną drogą do lepszego świata będzie usunięcie z tego zbrodniarza Vladimira P., a życzeniem mu w odwecie śmierci różnica jest zasadnicza. W nowym, lepszym świecie obojętność wobec jakiejkolwiek śmierci powinna być szczytem okrucieństwa, na jaki możemy sobie w takim przypadku pozwolić. Jeśli jednak zaczniemy pragnąć zemsty (oko za oko, ząb za ząb), nowy świat nawet już bez reliktu w postaci zbrodniarza Vladimira P., nadal będzie skażony starym myśleniem, które on sam reprezentował. I właśnie takie jest przesłanie książki dr Edith Eger „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie”: budujmy nowy, lepszy świat. Narzędzia mamy już w sobie.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę niesamowity, wstrząsający wywiad z autorką. Nie umiem go słuchać, nie tonąc we łzach. Ważne, mądre, a dziś szczególnie potrzebne słowa…

Wojna w Ukrainie

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

W ubiegły czwartek (tłusty zresztą), 24 lutego 2022 roku, Rosja zaatakowała Ukrainę. Sytuacja toczącej się tuż za naszą granicą wojny przeraża, obezwładnia oraz budzi w nas równocześnie bezsilność i ból. Płaczemy (tu w Polsce) nad Ukraińcami, ale też ze strachu, bo to, co spotkało naszych sąsiadów wczoraj, jutro może przytrafić się nam. Czy rzeczywiście może? Z jednej strony pamiętamy, że należymy do NATO i o planach zbrodniarza Vladimira P. (obecnego prezydenta Rosji) wobec Ukrainy, z drugiej wiemy i widzimy, że to niebezpieczny psychopata, który nie cofnie się przed niczym, by świat uwierzył w mit o potędze Rosji.
Minęło już kilka dni i chciałabym się podzielić kilkoma obserwacjami.

Nie każda reakcja jest moralna,
ale do każdej mamy prawo

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

W obliczu tak straszliwych wydarzeń, reagujemy często bardzo emocjonalnie i skrajnie. To ważne, żeby pozwolić sobie na odczuwanie wszystkiego, co się w nas dzieje, bo dzięki temu jesteśmy w stanie zrozumieć jakąś prawdę o sobie (jaka by nie była). Dopiero z tej pozycji możemy pogłębiać lub korygować postawy, które dostrzeżemy. Z tej pozycji możemy się też zdystansować, co z kolei ułatwi nam mądre i efektywne działanie.

to tak straszne, że muszę się od tego zupełnie odciąć, żeby ratować swoje zdrowie psychiczne, więc wyłączę wszystkie media i zajmę się czymś miłym – w tej postawie boli mnie wykorzystanie konceptu, który w wielu innych sytuacjach jest jedyną i bardzo mądrą radą. Od wszelkich toksycznych osób, które karmią się naszą energią, obciążają nas swoimi problemami, z którymi nie umiemy sobie później poradzić, czy też żerują na naszym braku asertywności, wiecznie nas o coś prosząc, dobrze jest się umieć odciąć. Nawet, jeśli będą nas szantażować emocjonalnie (np. popełnieniem samobójstwa), mamy prawo, a nawet obowiązek wpierw zadbać o siebie; odciąć się, wyciszyć, zmienić otoczenie, odzyskać równowagę. Jednak różnica między tym co nam nie służy i na co mamy wpływ, a tym, co nam nie służy i na co nie mamy wpływu jest taka, że w pierwszym wypadku odwrócenie oczu od zła (wyrządzanego nam) jest aktem odwagi i mądrości, a w drugim, odwrócenie oczu od zła (wyrządzanego innym i pośrednio również nam) – wyrazem tchórzostwa.
Wojna jest niewyobrażalnym złem na bardzo wielu poziomach, ale jesteśmy teraz zewsząd atakowani informacjami o niej nie dlatego, że ktoś czerpie chorą, perwersyjną przyjemność ze sprawiania nam tymi obrazami bólu. Oczywiście, że nie da się tego oglądać, nie zalewając się łzami, ale argument, że jest się na to „zbyt wrażliwym” jest w moim odczuciu szczytem bezczelności wobec tych, którzy bez względu na stopień swojej wrażliwości są właśnie atakowani. Na tych przerażających materiałach widzimy wycinek straszliwej rzeczywistości. Problemem nie jest fakt, że to widzimy, tylko że to się naprawdę dzieje.

w tylu miejscach toczą się wojny, a wszyscy się teraz tak przejęli Ukrainą… – ta reakcja mnie nieustająco zadziwia. W tym konkretnym przypadku, biorąc pod uwagę nasze położenie geograficzne, naprawdę trudno oczekiwać, że w masie (jako naród) będziemy w takim samym stopniu przejęci ciągle toczącą się wojną w Syrii, co atakiem na sąsiadującą z nami Ukrainę. Z drugiej strony, pamiętam dokładnie takie same głosy, kiedy wojna wybuchła w Syrii i oczy świata zwróciły się w jej kierunku. Pamiętam te – przyznajmy jednak, dziecinne – wyrzuty, że no tak, teraz to płaczecie, a o innych wojnach nawet nie wiecie, albo wiecie bardzo mało i nie płaczecie.
Na świecie dzieje się mnóstwo zła. Codziennie. Dzieci umierają na raka, inne tracą w wypadkach rodziców, wybuchają wojny, do władzy dochodzą fanatycy, płoną lasy, zwierzęta są okaleczane przez zwyrodnialców. Zarzut, że jest się hipokrytą, bo jedna wojna nas porusza do żywego, a nad inną łatwiej nam przejść do porządku dziennego, jest niemoralny, bo żeby w takim sensie hipokrytą nie być, musielibyśmy każdego dnia zapłakać nad co najmniej kilkoma wstrząsającymi informacjami, którymi codziennie bombardują nas media. A nasz mózg nas na ogół chroni. Jako osoba wysoko wrażliwa przeżywam wszystko mocniej. Jednak o wielu przykrych doniesieniach udaje mi się stosunkowo szybko zapomnieć.

ta wojna to początek III wojny światowej, ziszcza się właśnie najgorszy scenariusz, trzeba wykupić wszystkie potrzebne produkty i śledzić na bieżąco informacje, czekając na rychłą śmierć – strach jest jedną z bardziej oczywistych i zrozumiałych reakcji. Nie jest jednak dobrze, gdy pierwsze emocje już osłabną, nakręcać się tak radykalną, przez co z założenia nieprawdziwą narracją. Nie wiemy, co się wydarzy, więc skupmy się wyłącznie na faktach, obserwując sytuację i będąc w gotowym do weryfikacji poglądów.

to wojna z Ukrainą, więc nas nie dotyczy – niestety, jak byśmy tego nie próbowali wypierać, dotyczy.

Niezależnie jednak, jakie mamy poglądy, jakie przybieramy postawy, co jest dla nas do przyjęcia, a co właśnie nie jest, musimy sobie zdać sprawę z tego, że każdy ma prawo do swoich reakcji. Nawet tych, które uznajemy za niemoralne, do czego również mamy oczywiście pełne prawo.

Ponosicie odpowiedzialność

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

Bardzo często w momentach krytycznych, kiedy spotykaliśmy się na ulicach polskich miast, protestując przeciw łamaniu naszych praw, słyszałam, że to nie czas na rozliczanie obywateli z tego, na kogo głosowali. Mnie ten czas wydaje się najwłaściwszy. To jak wziąć dziecko, które narozrabiało za rękę, pokazać mu przykre efekty jego działań i powiedzieć: „przypatrz się, to jest konsekwencja twoich wyborów”. Bez krzyku, kar czy kazań. Niech samo zobaczy i poczuje – znakomita metoda wychowawcza, dzięki której można osiągnąć cuda.
Obecny rząd Polski robi wszystko, żeby jeszcze bardziej ogłupić swój elektorat, uprawiając w publicznej telewizji (czyli za nasze pieniądze) ohydną propagandę, siejąc nienawiść, napuszczając na siebie ludzi i przede wszystkich szerząc nieprawdę. Wśród wielu kłamstw wpajanych wyborcom jest również to, że obecna władza jest anty-rosyjska, anty-putinowska. I choć takie z zewnątrz może sprawiać wrażenie, jednak warto się temu przyjrzeć krytycznie, zapoznając się chociażby z dorobkiem Tomasza Piątka z zakresu literatury faktu.
Kiedy przeczytałam stanowisko Związku Kompozytorów Polskich w sprawie wojny, nazywające napaść Rosji na Ukrainę „bandycką”, podpisane przez prezesa ZKP-u, zrobiło mi się niedobrze. Ten sam prezes jeszcze niecałe trzy miesiące temu, wykorzystał swoje stanowisko do ocenzurowania związkowego kolegi, wielkiego polskiego kompozytora Pawła Szymańskiego, wypełniając tym samym putinowski plan osłabienia krajów unijnych. Że bezmyślnie – co do tego nie mam wątpliwości, ale bycie marionetką w rękach proputinowskiej władzy nie zdejmuje z niego odpowiedzialności. Każda osoba oddająca w wyborach głos na partię obecnie rządzącą – proputinowską, anty-unijną – jest współwinna temu, co się dziś dzieje, mimo że całym sercem może być przeciwna tej wojnie. Choć wielu nie będzie chciało tej prawdy przyjąć, tylko osłabienie Unii Europejskiej (poprzez sukcesywne, wieloletnie osłabianie unijnych krajów od środka) otworzyło przed zbrodniarzem Vladimirem P. furtkę do rozpoczęcia wojny z Ukrainą. A ewidentnym osłabieniem państwa jest oddanie go w ręce zgrai nieobliczalnych dyletantów.
Czy ponosimy odpowiedzialność za nasze polityczne preferencje? Za naszą wrażliwość? Chyba nie. Jednak za stanie po stronie zła już tak. Do tej pory uważałam wyborców Donalda Trumpa tylko za ludzi trochę przaśnych, o dużej tolerancji na prostactwo, o trochę niższej inteligencji, z niezrozumiałych dla mnie powodów zafascynowanych tym psychopatycznym wiejskim głupkiem. Natomiast jeśli dziś, po jego publicznym wsparciu działań zbrodniarza Vladimira P., dotychczasowi zwolennicy Trumpa nie złapią się za głowę i nie przyznają, że się co do niego pomylili, nie jestem w stanie uważać ich za godnych podania ręki.
Jak w przypadku każdej przemocy, najgorsze jest przyzwolenie tłumu. Psychopatyczny morderca statystycznie występuje w przyrodzie dużo rzadziej niż ci, którzy okazali się podatni na jego manipulacje. Więc zbrodniarza Vladimira P. zostawmy na chwilę w spokoju, mając nadzieję, że jak najszybciej podzieli los Nicolae’a Ceaușescu. Zróbmy rachunek sumienia i zastanówmy się, kiedy i jaki popełniliśmy błąd.

Co możemy zrobić

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

Jako osoba mająca dużą łatwość wpadania w skrajności, mam przeświadczenie, że zamiast albo się zadręczać i załamywać tą sytuacją, albo udawać, że jej nie ma, najlepiej wybrać sam środek, czyli działanie. Ale żeby zacząć działać, trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie:

Co mogę zrobić?

Odradzam formułowanie tego pytania w taki sposób:

Jak mogę pomóc?

bo jestem przekonana, że w tak trudnych sytuacjach, jak ta, trzeba zdać się na tych, którzy pomagają zawodowo, żeby w ferworze dobrych chęci przypadkiem nie przyczynić się efektu odwrotnego od zamierzonego. Innymi słowy, do zrobienia jest masa rzeczy, ale sprawdźmy, co dokładnie możemy zrobić sami.
W internecie i na portalach społecznościowych znajdziemy informacje dotyczące działań w konkretnych częściach Polski (gdzie są i czego dokładnie zbiórki), jak i ogólnopolskich zbiórek pieniędzy. To, co na pewno jest potrzebne, to:

odzież/zabawki
artykuły higieniczne
butelki do karmienia dzieci
karimaty, śpiwory
żywność
krew
transport (z Ukrainy do granicy/przez ukraińską granicę – szczegółów dowiemy się na grupach dotyczących tej części Polski, w której mieszkamy)
pieniądze

Warto prześledzić wspomniane wyżej grupy, z których dowiemy się szczegółów. Odradzam działanie na własną rękę. Jeśli nie jesteśmy skomputeryzowani, zapytajmy kogoś z naszych bliskich, kto mógłby nam podać adresy punktów zbiórek wraz z informacją, co przyda się tam najbardziej.

Co jeszcze możemy zrobić

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

BOJKOT

Metodą, w którą mocno wierzę, jest bojkot. Bojkot oznacza życie w zgodzie z własną prawdą, co jest niesłychanie uwalniające. Jeśli uważam homofobię za coś odrażającego, a właściciel jakiejś firmy jest zadeklarowanym homofobem, nie chcę go finansowo wspierać. Choćby robił najlepsze piwo, skarpetki czy kosmetyki – nie muszę i nie chcę go w najmniejszym choćby stopniu utrzymywać. Uważam bojkot za niesłychanie elegancki sposób okazania swojej niezgody na postawy, które są nieetyczne i szalenie niebezpieczne.
To, co każdy z nas może zrobić, to bojkot rosyjskich produktów (każdy artykuł ma kod kreskowy, prefiks Rosji mieści się w przedziale od 460 do 469). Można powiedzieć, że to – w większej skali – uderzy w zwykłych Rosjan, ale to są przykre skutki złych wyborów większości społeczeństwa, za które płaci niestety całe społeczeństwo. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że wielu Rosjan protestuje przeciw działaniom zbrodniarza Vladmira P., narażając swoje życie. Aktorka Liya Akhedzhakova przelała ukraińskiej armii 10 tysięcy dolarów i opuściła Rosję, w której za „zdradę państwa” grozi jej 20 lat więzienia.

OŚMIESZENIE

Powyższe zdjęcie podobno tak rozsierdziło zbrodniarza Vladmira P., że w Rosji od 2017 roku za samo jego posiadanie można trafić do więzienia. Z pewnością zalanie nim wszelkich portali społecznościowych jest zauważalnym aktem sprzeciwu wobec dyktatury tyrana, zwłaszcza, że jego bunt jest dosyć zabawny i być może odsłania pewną słabość.

JĘZYK

Wielu badaczy języka zachęca do zrezygnowania z formy „na Ukrainie/na Ukrainę” na rzecz formy „w Ukrainie/do Ukrainy”. To pozornie niewiele, ale zmieniając język, wpływamy na rzeczywistość. Bardzo dobrze tłumaczy to w swoim facebook’owym wpisie Paulina Mikuła:

Moi Drodzy,
kilka słów o tym, od czego zależy, czy mówimy „na Ukrainie”, czy „w Ukrainie”.
W skrócie chodzi o to, że mówimy „na Ukrainie”, „na Litwie”, „na Słowacji”, bo tak się przyjęło, taki jest zwyczaj językowy, taka tradycja.
Tyle że ta tradycja jest stosunkowo świeża, bo dziewiętnasto- lub dwudziestowieczna. Z analizy korpusów językowych wynika, że wcześniej częściej mówiliśmy „w Ukrainie” niż „na Ukrainie”, „w Litwie” niż „na Litwie”, „w Węgrzech” niż „na Węgrzech”.
Warto zaznaczyć, że w przeszłości zaczęliśmy łączyć „na” z nazwami państw historycznie traktowanych jak niesamodzielne terytoria, peryferyjne w stosunku do Polski.
Dla niektórych jest to wystarczający powód, by przy tym pozostać.
Dla mnie jest to główny powód, by wrócić do dawnej łączliwości.
Zwłaszcza teraz.
Ktoś powie, że to bzdury i wstyd, że się dziś tym zajmuję, ale uważam, że język ma znaczenie i wpływa na rzeczywistość. Mówiąc „w Ukrainie”, „do Ukrainy”, podkreślamy, że jest to państwo niepodległe, niezależne, samodzielne.
Wiem, że to wsparcie symboliczne, ale według mnie symboliczne gesty też są potrzebne.
Dlatego ja będę używać przyimków „w” i „do”, mówiąc i pisząc o Ukrainie.
Zachęcam do tego każdego z Was!
A jeśli ktoś obawia się, że to nowomowa i pogwałcenie gramatyki języka polskiego, uspokajam!
Nic z tych rzeczy.
Chodzi jedynie o zwyczaj językowy, a zwyczaje – jak powszechnie wiadomo – można zmienić.
Wszystko zależy od nas.
Źródło, z którego skorzystałam:

SPRAWDZANIE ŹRÓDEŁ

Pamiętajmy, że toczy się wojna informacyjna mająca na celu wprowadzenie opinii publicznej w błąd. Dlatego ważniejsze niż kiedykolwiek jest dziś weryfikowanie źródeł, z których korzystamy. W mediach społecznościowych zaglądajmy na profile dziennikarzy, do których mamy zaufanie.

NIERADYKALIZOWANIE SIĘ

Jednym z wielu okropnych konsekwencji wojny jest dostrzeganie w drugim człowieku wroga. Bojkot, o którym pisałam, powinien być dla zasady, ale nie na złość Ruskom. Trudno zachować spokój, kiedy widzi się zdjęcie dziesięcioletniej dziewczynki rozstrzelanej przez rosyjskich żołnierzy. Jednak trzeba próbować i pokazywać naszą postawą, po której stronie jest dobro, opowiadając się zawsze za nim.

I żyli długo i szczęśliwie na planecie Komfort

fot. Bożena Szuj

Chyba już czas najwyższy się do czegoś przyznać. Otóż… uwielbiam Walentynki! Uwielbiam ich czerwień i róż, a czasem czerwień z różem i całą tę cukierkową kiczowatość. Uwielbiam je tak bardzo, że w ich obchodzeniu nie przeszkadzało mi nawet to, że byłam singielką (w czasach, w których nią byłam). Czym tak naprawdę są? Świętem miłości! Stawianie w ich centrum par, wzbudza we mnie jakiś rodzaj buntu. Najmocniejszym fundamentem każdej relacji jest zdrowa miłość własna, a przedstawianie Walentynek w taki sposób, jak by dotyczyły wyłącznie związków, może wywoływać dyskomfort u tych, którym doskwiera samotność. Każdy ma swoje preferencje, każdego co innego cieszy, a co innego drażni, ale bardzo chciałabym, żeby wszyscy poczuli się dziś wyjątkowo sami ze sobą i trochę się porozpieszczali! Ja przywdziałam swoje ukochane niebieskie opale, które regularnie nabywałam na greckiej wyspie Thassos, bo ich kolor przypominał mi obezwładniająco piękne Morze Egejskie. I cała w barwach miejsca, które kocham, opowiem Wam pewną piękną miłosną historię…

Różne planety

fot. Bożena Szuj

Kiedy Go poznałam (na samym początku najdziwniejszego roku w historii – 2020) wydał mi się uosobieniem wszystkiego, z czym miałam problem. Równocześnie czułam się znacznie silniejsza niż kiedyś, więc postanowiłam usiąść, napić się wody i ani nie skakać – jak do tej pory – głową w dół w tę czyjąś zaskakującą dziwność, niedogodność czy trudność w nadziei, że ją naprawię, ani nie uciekać od niej pod byle pretekstem. Pomyślałam, że ufam sobie na tyle, by poobserwować to, co się będzie działo. Poczułam, że nastał moment, w którym spróbuję przyjąć świat takim, jakim jest – do tej pory raczej zakładałam, że jest wspaniały, a kiedy się sparzyłam, miałam pretensje do niego. Tym razem postanowiłam obserwować, czy jest mi w czymś dobrze, czy właśnie nie, jak również, kiedy jest mi dobrze, a kiedy nie. No i – najważniejsze! Co sama mogę zrobić, żeby było mi dobrze. Moment, w którym odważyłam się powiedzieć Mu (pierwszy raz w swoim życiu w ogóle!): „Słuchaj, nie czuję się dobrze, kiedy mówisz to i to w taki i taki sposób”, był niesamowicie uwalniający. Spodziewałam się agresywnej reakcji, byłam na nią gotowa. Tymczasem spotkałam się z poszanowaniem moich granic. To dało mi po pierwsze poczucie sprawczości, a po drugie świadomość, że nie zgadzając się na coś, ciągle mogę być lubiana i szanowana. Czy On był w tamtym momencie dla mnie ważny? Myślę, że nie. Właśnie dlatego, że był obcą osobą, mogłam skupić się po raz pierwszy przede wszystkim na sobie.  Więc tak, w jakimś sensie potraktowałam Go przedmiotowo, co paradoksalnie pomogło nam obojgu stworzyć stabilne fundamenty związku, w który po jakimś czasie weszliśmy. Całą tę niesamowitą drogę – dokładnie najdziwniejsze i najbardziej chyba intensywne dwa tygodnie mojego życia – opisałam w tekście:

Wycieczka na planetę Dyskomfort

a potem w jego dalszym ciągu, kiedy okazało się, że to jednak nie koniec, że On znakomicie pisze, czym mnie w sobie chyba najmocniej rozkochał, a także że jest w stanie całkowicie przemeblować dla mnie swoje dotychczasowe życie. W maju – po pandemicznych zawirowaniach – byliśmy już razem.

Powrót z planety Dyskomfort

Dlaczego nazwałam planetę, na której Go poznałam Dyskomfortem, opisałam bardziej szczegółowo w pierwszym tekście. W największym skrócie – cały ten czas naszej dziwnej znajomości, płynnie przechodzącej w przyjaźń, byłam na pewno daleko poza sferą swojego komfortu, nie usypiając swojej czujności ani na moment; ciągle na najwyższych intelektualnych obrotach. To „uosobienie wszystkiego, z czym miałam problem”, okazało się… pewnym lustrem. Dziś oczywiście rozumiem, że zakładamy maski, kiedy się chcemy komuś spodobać i że robimy rzeczy dziwaczne, żeby tylko wypaść jak najlepiej. Że im bardziej się staramy, tym bardziej wychodzi groteskowo. Wtedy na pewno nie wzięłam pod uwagę czynnika stresu. I mając na uwadze to, co wiem o Nim dzisiaj, widzę wyraźnie, co na początku naszej znajomości było pewną pozą. Ale to jest o Nim. Natomiast o mnie jest to, co w tym trzymanym przez Niego lustrze zobaczyłam. Zobaczyłam wszystkie swoje nieprzepracowane lęki. Zobaczyłam niezabliźnione rany po wielu trudnych i bolesnych związkach. Zobaczyłam dziewczynę, która nie umie komunikować swoich granic, przez co wszyscy wchodzą jej na głowę, choć bardzo chciałaby umieć. Zobaczyłam też kobietę, którą się staje, mówiącą „nie”, potrafiącą oddzielić kogoś od siebie, szanującą swoją inność i swoje potrzeby. W tym kontekście nigdy nie będzie dla mnie ważne, czy On trzymał swoje lustro, pożyczone, lekko potłuczone czy pokryte kurzem. Zobaczyłam w nim coś bardzo ważnego. I to ma dla mnie niewiarygodną wartość.
Dziś jesteśmy ze sobą od niecałych dwóch lat i zamieszkujemy oczywiście planetę Komfort. Naszą codziennością jest śledzenie promek w Biedrze, regularne wystawianie śmieci segregowanych i przypominanie sobie nawzajem o konieczności wzięcia leków. Czy jest nudno? Bynajmniej!

fot. Bożena Szuj

Pojawi się i mnie dopełni…

fot. Bożena Szuj

To chyba najbardziej wałkowana przeze mnie na blogu kwestia, ale będę o tym pisać do znudzenia, bo to szalenie ważne – zwłaszcza, jeżeli czytają mnie osoby młode, wchodzące dopiero w tzw. dorosłe życie. Pomysł, że jesteśmy niedoskonali i że potrzebujemy dopełnienia z zewnątrz jest najbardziej chyba niebezpiecznym i szkodliwym stereotypem promowanym przez większość literatury dziecięcej oraz potem przez komedie romantyczne. O ile z tych drugich można zrezygnować lub patrzeć na nie z przymrużeniem oka, o tyle baśnie nas kształtują (poświęciłam temu zresztą również jeden wpis). Nie jest prawdą, że dopiero druga osoba może dać nam to, czego nam brakuje. Nie jest też prawdą, że w ogóle musimy tworzyć z kimś związek – jako zwierzęta stadne potrzebujemy innych ludzi w naszym życiu, niekoniecznie jednak długich i trwałych relacji romantycznych.
Tata całe moje dzieciństwo powtarzał słowa, których znaczenia nie rozumiałam. Wydawały mi się bardzo mądre i głębokie, ale pojęłam ich sens niestety już po jego śmierci. Mianowicie:

Nigdy nie będziesz szczęśliwa w związku, jeśli nie będziesz potrafiła być szczęśliwa sama ze sobą.

Jeśli w osobie, którą kochamy, będziemy pokładać nadzieje na to, że da nam coś, czego nie jest nam w stanie dać, zacznie i w nas, i w naszym partnerze narastać frustracja. Obserwowałam wiele związków zżeranych właśnie tym niedopowiedzianym oczekiwaniem, że druga osoba zajmie się za nas naszymi nieprzepracowanymi problemami. Miłość nie jest magicznym kluczem, otwierającym wszystkie drzwi. Tak, jest magiczna, ale nie zwalnia nas z odpowiedzialności pracy nad sobą.
Serwowana i w baśniach, i w szeroko pojętej popkulturze wizja romantycznej miłości to obraz niedojrzałych dzieci:

dziewczynek, które nie chcą dorosnąć, więc od jednego tatusia przeprowadzają się do drugiego – „czyste” i nieskalane wiedzą o swojej seksualności, bez cienia refleksji nad tym, kim są i czego dokładnie potrzebują, wierząc, że zauroczenie i zakochanie (owszem, cudowne i uskrzydlające, ale też fetyszyzowane) to szczyt ich życiowych ambicji

i chłopców, którzy co prawda w odróżnieniu od dziewczynek będą mogli się bez wstydu i obawy przed hańbą splamienia oddawać rozkoszom cielesnym, ale wszystko powinno ich ostatecznie doprowadzić do ustatkowania się z dziewczynką „odpowiednią”, którą – przez zdobyte wcześniej doświadczenie – wprowadzą w dorosłość. (Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nawet pokaźna liczba kochanków bez dobrej i rzetelnej edukacji seksualnej nie jest tożsama z wiedzą.)

Te bawiące się w dorosłych dzieci odgrywają potem role… własnych rodziców. Po jakimś czasie związku królewicz, którego ramiona były dla niej całym światem, zamienia się w poszturchiwanego synalka, na którego nasza podstarzała dziewczynka uskarża się jego biologicznej mamusi. Nie sądzę, by dla któregokolwiek z dwojga taka sytuacja mogła być komfortowa.
Piszę o tym z przekąsem i goryczą, bo znam całkiem niestety sporo dorosłych ofiar takich wtłaczanych za młodu modeli. Co właściwie znaczy powtarzana bezmyślnie przez niektórych po dziś dzień ludowa „mądrość”, że kobieta musi sobie faceta najpierw wychować? Z jakiego powodu dorosła kobieta miałaby dorosłego mężczyznę „wychowywać”? To nie jest jej rola.
Odwrotnością tego pokracznego pomysłu na związek jest układ partnerski, który z zasady wyklucza wszelką nierówność, ale jest z nim jeden podstawowy problem – mogą w niego wchodzić jedynie osoby dojrzałe.

Po raz kolejny odsyłam wszystkich do tego krótkiego filmiku:

Why You Shouldn’t Look for Mr. Right | SuperSoul Sunday | Oprah Winfrey Network

Niedawno obejrzeliśmy z Partnerem dokument „Oszust z Tindera”. Przeraziło nas, jak bardzo destrukcyjne może być fałszywe wyobrażenie miłości. Naiwność czy nawet głupota ofiar nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla naciągaczy i złodziei – to oczywiste. Równie oczywiste stało się dla nas to, by od samego początku mówić dzieciom prawdę o miłości i związkach. I podsuwać dobre, mądre lektury.
Ale skoro cały ten romantyczny przekaz jest jedną wielką patriarchalną ściemą, to na czym właściwie polega magia uczucia?

fot. Bożena Szuj

Na czym polega magia uczucia

fot. Bożena Szuj

Jak wiele osób, również zostałam skażona wyobrażeniem, że magia relacji romantycznej polega na ucieczce od samego siebie. To nieprawda. Jeśli próbujemy od czegoś w sobie uciec, to właśnie znak, że powinniśmy się temu uważnie przyjrzeć. Mieszanie w to osób trzecich nie jest dobrym pomysłem. Haj, który na początku daje związek, jest cudowny, ale łatwo zapomnieć, że relacja z drugą osobą to przede wszystkim ogromna odpowiedzialność. Jeśli w danym momencie nie umiemy jej w pełni wziąć za siebie, nie pakujmy się w związek!
„Magią” często nazywamy ucieczkę od samego siebie, ale też ucieczkę od codzienności. Zakochanie przypomina wakacje; na ogół zresztą wiąże się ze wspólnymi wyjazdami i byciem ze sobą w warunkach raczej wakacyjnych. Problem pojawia się wtedy, kiedy decydując się na wspólną codzienność (a do tego tzw. poważne związki się sprowadzają), orientujemy się, że… magia gdzieś zniknęła.
Jako osoba wysoko wrażliwa często czuję się przebodźcowana i zmęczona nadmiarem. Równocześnie odczuwam nieustanny głód wyjątkowości i magii wokół siebie. Niemal wszystko jest mnie w stanie zainspirować, ale powtarzalność i schematy, które porządkują życie (zwłaszcza we dwoje) potrafią mnie równocześnie całkowicie zdołować. Magię dostrzegam wtedy w tym, że mam wspaniałego, wspierającego Partnera, z którym mi się chce. Nie „dla którego”, nie „przed którym”. „Z którym”. Po prostu.
Magia tkwi również w uważności na siebie i dzieleniu swoich pasji lub wspieraniu się w nich. Mój Partner, jako architekt, robi mi eyelinerem najlepsze kreski na powiekach na świecie, jak również grzebieniem najrówniejsze przedziałki na głowie! Pomaga mi w realizacji wszystkich najbardziej czasem odjechanych pomysłów artystycznych, nigdy się nie dziwiąc, wspiera moją kosmetyczną działalność (zaprojektował na przykład przepiękne logo i wizytówki sklepu oczami Mary Kay). Rozumie technologię ukochanych przeze mnie hybryd, mając ogromne poligraficzne doświadczenie. Zawsze mogę liczyć na jego muzyczne ucho i fachową radę, kiedy coś nagrywam. Jest też wiernym czytelnikiem mojego bloga. Czasem sobie marzę, że po przeczytaniu jakiegoś mojego tekstu powie w końcu, jak czasami niektórzy, coś w stylu: „wow, jakie to mądre, odkrywcze i świeże”, ale nie powie. Nie powie, bo cała nasza relacja jest nieustającą głęboką rozmową. Nawet kiedy staram się nie zdradzać, o czym będę pisać, on i tak to wie, bo dobrze mnie zna i doskonale wyczuwa. Większość tez, które dla innych będą kontrowersyjne czy odważne, są dla niego oczywiste, bo myślimy w bardzo podobny sposób. I w tym właśnie dostrzegam dziś prawdziwą magię.

fot. Bożena Szuj

Nie ma miłości bez zazdrości

fot. Bożena Szuj

Związek, którego najsilniejszym fundamentem jest całkowita, brutalna wręcz czasem szczerość, ma tę wadę, że żadnych swoich problemów nie da się zamieść pod dywan, udając, że nie istnieją. W ten sposób musieliśmy się oboje zmierzyć z moją tzw. zazdrością wsteczną, która – co jest już dla mnie całkowicie jasne – nie ma najmniejszego związku z kimkolwiek innym niż ja sama. Moje nieprzepracowane ciągle jeszcze traumy z wczesnej młodości odbijają się echem w postaci irracjonalnych lęków związanych z wszystkim tym, co nie ma ani miejsca, ani znaczenia (ani nie miało znaczenia, kiedy miało miejsce). Lęki mają to do siebie, że – choć są bardzo trudne i dla osoby, która ich doświadcza, i dla najbliższego jej otoczenia – pokazują nam, czym w sobie musimy się jeszcze zaopiekować i zająć.
Pomijając jednak traumy, zazdrość „w czasie rzeczywistym” o to, co tu i teraz ewentualnie mogłoby się stać, jest mi obca. Dr Kirk Honda, komentując kiedyś pewien program, stwierdził, że tak naprawdę w każdym momencie nasz partner może nas zdradzić, a my nie będziemy o tym wiedzieć; nigdy nie będziemy w stu procentach pewni, czy nie jesteśmy oszukiwani. I że właśnie dokładnie na tym polega zaufanie, że mając świadomość, że nigdy nie poznamy prawdy, nie pozwalamy sobie na podejrzliwość. Przyjmujemy, że jesteśmy w relacji bezpieczni. Wiemy, że ani nie wolno, ani też się nie da kontrolować drugiej osoby 24/7 i wierzymy, że ona nas nie skrzywdzi, bo jest dobrym człowiekiem. I – być może paradoksalnie – rzeczywiście im większą wolnością i im większym zaufaniem obdarza się ludzi, tym bardziej są oni wobec nas fair.
Straszny frazes, że nie ma miłości bez zazdrości jest nie tylko nieprawdziwy, ale też uświęca coś niesłychanie toksycznego, co powinno być duszone w zarodku. Jeśli nam na kimś naprawdę zależy, na ogół nie chcemy się nim dzielić z innymi. Każdy ma inną definicję zdrady, ale prawdopodobnie łączy nas to, że nikt z nas nie chce zdrady doświadczyć. Jednak zazdrość jest niewyobrażalnie destrukcyjną siłą, niszczącą wszystko, co napotka na swojej drodze. W żadnej formie nie jest ani dobra, ani zdrowa.
A na koniec rozdziału taka oto anegdotka… Nasz pierwszy wspólny wyjazd do Krakowa. Wiosna. Z różnych powodów obiecałam Partnerowi, że będziemy wspólnie podziwiać i komentować między sobą pojawiające się na ulicach odsłonięte damskie dekolty, jako że oboje jesteśmy fanatycznymi pasjonatami pokaźnych biustów. Tuż przed spacerem zaczęłam mieć wątpliwości, czy to, co w sferze marzeń wydawało się zabawnym doświadczeniem, w rzeczywistości nie wywoła we mnie jednak jakiegoś ukłucia zazdrości. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy zamiast zachwytów lub przynajmniej fachowych uwag na temat innych piersi, co jakiś czas słyszałam:

Weź wypnij swoje! Niech ona sobie nie myśli – MY mamy większe!

Więc mimo podjętych prób – nie, nie jestem zazdrosna. On też nie jest zazdrosny o mnie. Ale może też dlatego, że nie mamy najmniejszych powodów, żeby zazdrość odczuwać.

fot. Bożena Szuj

Osiedleni na planecie Komfort

fot. Bożena Szuj

Czasem tęsknię za sobą z planety Dyskomfort, bo póki nie chodziło o Niego, póki był jeszcze Drapieżnikiem i w każdej chwili mogłam po prostu wstać i wyjść, miałam w sobie siłę. Czułam, jak bardzo mogę na siebie liczyć, jak mocno na sobie polegać. Dziś zdarza mi się zatracić w tym zachwycie Nim. Czasem lęk (na ogół irracjonalny) o to, że Go skrzywdzę, powoduje, że tracę z oczu siebie. A kiedy wysuwam się sobie z pierwszego miejsca, na którym powinnam być, zawsze wynikają z tego jakieś nieporozumienia – jakaś frustracja, jakieś żale. Wszystko rozwiązujemy na bieżąco, ale to właśnie ten punkt, w którym nie da się oszukać systemu. Nadmierne starania, poświęcanie się w imię, próba czytania w myślach drugiej osobie lub – co gorsza – oczekiwanie, że ona będzie nam czytała w naszych, to gotowy przepis na katastrofę. Tylko dwie pełne, szczęśliwe ze sobą osoby mogą stworzyć zdrowy związek.
Doświadczenie z planety Dyskomfort mnie ukształtowało. Kiedy czuję, że zaczynam na planecie Komfort zapuszczać korzenie, wracam myślami do tamtych momentów, w których zobaczyłam najprawdziwszą (i najbardziej przerażającą) siebie. Może będziemy się tam czasem wybierać na wakacje…

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swój cover jednej z nielicznych miłosnych piosenek, które naprawdę lubię.

fot. Bożena Szuj

„Wyznania socjopatki. Życie w ukryciu” M.E. Thomas

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Małgorzata Kafel
wydawnictwo: Znak
rok wydania: 2021
oryginalny tytuł: Confessions of a Sociopath: A Life Spent Hiding in Plain Sight

Są książki, po które sami byśmy nie sięgnęli, ale trafiają jednak w nasze ręce np. w formie prezentu i mamy wtedy niepowtarzalną okazję  przekonać się, czy intuicyjna niechęć była słuszna. Dokładnie tak weszłam w posiadanie „Wyznań socjopatki”. Wybór takiego prezentu był prawdopodobnie podyktowany moją fascynacją zjawiskiem psychopatii, bo to właśnie lektury na jej temat zajmują najwięcej półek na moim książkowym regale. Oprócz tego wydawnictwo, które ją wydało, jest pewnym gwarantem jakości. I rzeczywiście – książka jest doskonale napisana i bardzo zgrabnie zredagowana. Wróćmy jednak do intuicji…
Przepiękna, intrygująca okładka na pewno przykułaby w księgarni moją uwagę. Może nawet na dłuższą chwilę. Jednak już na poziomie samego tytułu pojawia się dla mnie kilka zgrzytów.

  • Po pierwsze znienawidzone przeze mnie słowo „socjopata”. Współczesna psychologia odchodzi od nazywania tzw. łagodniejszej wersji psychopatii „socjopatią”. Psychologowie, których cenię, nie stosują tego terminu wcale, zakładając, że psychopatia jest rodzajem zaburzenia, które występuje w różnej skali nasilenia. I te najcięższe jej przypadki są co prawda najgłośniejsze (seryjni mordercy, nekrofile, kanibale), ale zdarzają się niezmiernie rzadko. Z kolei te lżejsze mogą, ale wcale nie muszą utrudniać życia zarówno samym zaburzonym, jak i ich najbliższym.

Ze względu na negatywne konotacje przedrostka „psycho-” w kulturze popularnej wolę siebie nazywać socjopatką. Może i cierpię na zaburzenie, ale nie jestem stuknięta.

– pisze autorka („Wyznania socjopatki. Życie w ukryciu” M.E. Thomas, str. 14)

Równocześnie też, nie bez manipulacji, powołuje się na książki, które akurat znam, wkładając w usta ich autorów termin „socjopatia”, choć ten w nich – w odróżnieniu do „psychopatii” – nie pada.

W tym miejscu chciałabym gorąco polecić odcinek podcastu Psychology in Seattle, w którym mój ukochany dr Kirk Honda wyjaśnia różnicę między tymi dwoma terminami: „Psychopathy vs Sociopathy”.

  • Po drugie tytuł jest rozczarowująco pretensjonalny (i to zarówno jego pierwszy „Wyznania socjopatki”, – jak i drugi – „Życie w ukryciu” – człon). Swoją topornością, przy tak dużej lekkości pióra autorki, przywodzi na myśl raczej efekt burzy mózgów tęgich głów z działu marketingu niż wysublimowany pisarski warsztat. Gdyby jednak ktoś próbował doszukać się w słowach „Wyznania socjopatki. Życie w ukryciu” choć cienia finezji czy niedopowiedzenia, na wszelki wypadek na okładce – w roli ciężkostrawnej wiśni na torcie – widnieje napis:

Jedyna KSIĄŻKA O SOCJOPATACH napisana
przez OSOBĘ ZE ZDIAGNOZOWANĄ SOCJOPATIĄ.

– na uwagę zasługuje wybór słów pisanych wersalikami

Co mnie w tym śmieszy? Właściwie wszystko, ale najbardziej chyba tabloidowe nastawienie na szukających sensacji tępych czytelników: popatrzcie sobie na prawdziwego socjopatę, którego wam pokażemy w klatce – nawet sam wam o sobie coś powie! A wszystko to ma się nijak do zawartości książki, bo choć można dyskutować, czy jest ona wartościowa czy nie – o czym za chwilę – jest z pewnością naprawdę świetnie napisana.

fot. Marianna Patkowska

O czym, dla kogo i po co powstała ta książka? To pytania, na które każdy autor powinien sobie odpowiedzieć, zanim zacznie pisać. Jako czytelnik mam wrażenie, że celem M.E. Thomas było przybliżenie zaburzenia, jakim jest psychopatia, bo dotyka ono – w swojej lekkiej formie – wcale niemałą część społeczeństwa i czy się nam to podoba, czy nie, skoro psychopatów i tak na swojej drodze raczej spotkamy, lepiej rozumieć, na czym ono polega. Jednym z podstawowych problemów ludzi jest przypisywanie innym określonych intencji (najczęściej zresztą złych), więc jeśli uświadomimy sobie, że część z nas ma bardziej elastyczne sumienie, inaczej niż my postrzega różnice między dobrem a złem, czy też nie jest naturalnie wyposażona w empatię, szybko pojmiemy, że szkoda tracić czas na analizowanie, czemu jakoś zostaliśmy przez nich potraktowani, a już – tym bardziej! – na szukanie winy w sobie. Ktoś postąpił w sposób nie mieszczący się nam w głowie, bo inaczej nie umie (nie posiada potrzebnych do tego narzędzi). Ale… tu pojawia się pewna pułapka.

Szacuje się, że psychopaci stanowią 1 – 2% społeczeństwa; autorka twierdzi, że liczba „socjopatów” dochodzi nawet do 4%. Załóżmy, że jest ich właśnie tyle. Po drugiej stronie są osoby nadwydajne mentalnie – jest nas 15%. Autorka nazywa wszystkich nie-psychopatów „empatami”. Jeśli większość społeczeństwa stanowią „empaci”, to my – osoby wysoko wrażliwe – jesteśmy empatami do sześcianu!

I teraz wracam do pułapki. Podczas, kiedy psychopaci, w największym skrócie, cierpią na brak empatii, osoby wysoko wrażliwe są wyposażone w jej nadmiar. Szybko więc i łatwo wczuwamy się w sytuację innych, rozumiemy (nawet, jeśli nie możemy sobie tego dokładnie wyobrazić, co czasem sobie wyrzucamy), jak druga osoba ma i… usprawiedliwiamy ją zarówno przed sobą, jak i przed światem. Zanim pójdziemy na terapię i nauczymy się prawidłowo zarządzać cudownymi zasobami, jakie dostaliśmy od losu, na ogół wielokrotnie padamy ofiarą cynicznych psychopatów, którzy lgną do nas, jak ćmy do światła, bo z nami jest milion razy łatwiej niż z resztą „empatów”. Nie znam ani jednej wysoko wrażliwej osoby – siebie nie wyłączając, – która nie niesie na swoich barkach ciężkich, przemocowych doświadczeń związanych z psychopatami. Może stąd też mój bunt do nazywania ich łagodniej „socjopatami” „ze względu na negatywne konotacje przedrostka psycho- w kulturze popularnej”. Właśnie ze względu na te negatywne konotacje z premedytacją używam i będę używać słowa „psychopaci”, żeby ich napiętnować i wskazać wysoko wrażliwym braciom i siostrom.
Moja być może niespójna z tym, co napisałam wyżej, fascynacja psychopatią wynika tak naprawdę z fascynacji ludzkim mózgiem, jego budową i możliwościami. Nic mnie więc w „Wyznaniach socjopatki” nie zaskoczyło. Po lekturze znakomitej książki „Odkryj w sobie psychopatę i osiągnij sukces” Kevina Duttona i Andy’ego McNaba jest dla mnie oczywiste, że nie chciałabym trafić na stół operacyjny do chirurga, który jakimś przedziwnym zbiegiem okoliczności nie miałby rysu psychopatycznego. Podobnie jak nie wybrałabym wysoko empatycznego prawnika, gdyż ten ma być przede wszystkim skuteczny, a empatia to utrudnia.
Doskonały „Mózg psychopaty” cenionego psychiatry i neurobiologa Jamesa Fallona, który w trakcie badań dotyczących psychopatii odkrył przypadkiem, że również na nią cierpi, znakomicie pokazuje z jednej strony zagadnienie psychopatii w neurologicznym ujęciu, a z drugiej strony drogę, jaką przebywa ktoś, u kogo psychopatię zdiagnozowano. Z „Wyznaniami socjopatki” mam ten problem, że nie są dla mnie do końca wiarygodne. Autorka pisze pod pseudonimem, zmienia pewne wydarzenia tak, by nikt w książce nie rozpoznał ani samego siebie, ani jej prawdziwej tożsamości, przez co, czytając, czuję, że brak mi punktu odniesienia. Nie ufam psychopatom, bo integralną częścią ich zaburzenia jest skłonność do kłamania. Jestem już dziś w punkcie, w którym nie obchodzą mnie ani ich intencje, ani neurologiczne ograniczenia. Fakt jest faktem – kłamią. A mnie dziś szacunek do siebie samej nie pozwala tolerować kłamstwa w najbliższym otoczeniu.
Reasumując, M.E. Thomas może jest kobietą, może nie jest. Może jest prawniczką, może nie jest. Może jest psychopatką, może nie jest, choć – jeśli nie jest – z pewnością ma ogromną wiedzę o tym zaburzeniu. Jednak czy wnikliwa i trafna analiza psychopatycznego mózgu w doskonałej pierwszoosobowej narracji to wystarczający materiał na książkę? Warto ocenić samemu.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swoją ulubioną piosenkę swojego ulubionego psychopaty.

fot. Marianna Patkowska