SyrenNi, czyli (od)blaski i (od)cienie września

fot. Bożena Szuj

Maj, czerwiec, lipiec i sierpień nad morzem były dla mnie jak bal dla Kopciuszka. Wrzesień za to nastał, jakby na zegarze wybiła północ. Zrobiło się nieprzyjemnie i zimno, a mnie pokonało wyjątkowo dokuczliwe przeziębienie. Szybko się zresztą okazało, że mimo ujemnych wyników testu, był to wlekący się za mną od połowy sierpnia Covid, wzięty przeze mnie w połowie sierpnia za krótką i niegroźną jelitówkę, a ostatniego dnia sierpnia za grypę, choć przez bity miesiąc (aż do połowy września) nie opuszczały mnie okrutne mdłości. Kiedy wreszcie ustąpiły, przypomniały o sobie dawne dobre bóle pleców. Tym razem lędźwiowe i krzyżowe naraz. Jednym słowem, niezłe kombo. Trzymały mnie do października. Wraz z ich ustąpieniem, ustąpił też niedawny entuzjazm związany z czterdziestymi urodzinami, które będę obchodzić za niecały rok.
No a tym, co trzeba o moich wspaniałych lekach na ADHD wiedzieć (oprócz tego, że są pochodną amfy i że nie mogę w trakcie ich przyjmowania spożywać ani kawy, ani alkoholu, ani żadnej innej rzeczy, która jego jest) jest to, że nie lubią się również z wszelkiego typu chorobami. I to zarówno z samymi chorobami, jak i ich leczeniem. Mówiąc najogólniej, nie są wtedy przewidywalne, więc wraz z wrześniem, nastał u mnie wielki dół.

fot. Bożena Szuj

Tęsknota za latem

fot. Bożena Szuj

Nie wiem, co się ze mną stało. Z tą melancholijną dziewczyną, która przedstawiała się napisanymi dla niej i o niej słowami Jeremiego Przybory:

[…] Wiosennych dziewcząt pełno
i letnich tyle ładnych.
JesienNą jestem jedną,
zimowych nie ma żadnych. […]

– „Jesienna dziewczyna” Jeremi Przybora

Gdzie podziała się dziewczyna gardząca wiosną, którą mogłaby w całości przespać, lubiąca odbijające się w pokrywających świeży śnieg kryształkach lodu słońce, ciesząca się na lato, z którym utożsamiała raczej greckie eskapady i kochająca złotą polską jesień; jesień, która ją odzwierciedlała. Najwyraźniej ta dziewczyna zniknęła już dwa lata temu. Dopadła ją jesienna deprecha i potrzeba ciepła oraz słońca.
To nie tak, że lata nie lubiłam, ale też nie byłam jego przesadną fanką. Kiedy mieszkałam w Warszawie, lato w mieście jawiło mi się, jak najgorsza katorga, a Zakopane – do którego zawsze w lecie jeździliśmy – również przesadnymi temperaturami nas nie rozpieszczało. Pozostawały tygodniowe lub dwutygodniowe wyjazdy nad polskie morze, kiedy byłam dzieckiem, a od wczesnej młodości ukochane greckie Thassos i życie całkiem inne od tego warszawskiego, a potem zakopiańskiego. Upały możliwe do wytrzymania przez suchość powietrza, miłość, seks, alkohol, mnóstwo śmiechu i fajnych ludzi dookoła. Ale jednak jesień zajmowała w moim sercu miejsce szczególne. Od dwóch lat jesieni się boję, bo choć, owszem, piękna, atakuje mój mózg potężnym energetycznym zjazdem, odbiera dopaminę i generalnie pogarsza samopoczucie. W tym roku było to tak trudne, bo znakomicie ustawione leki nagle… przestały działać, jak dotąd. I niemal w tym samym momencie przyszło jakieś gigantyczne ochłodzenie. Poczułam, że nie jestem gotowa na długie spodnie. To idiotyczne, ale trzymałam się tych krótkich kurczowo. Zrozumiałam nagle naszą gdańską przyjaciółkę, która, kiedy spotykaliśmy się w jej ogródku cali mokrzy od potu, mimo wziętego przed wyjściem prysznica, powtarzała, że choćby umierała z gorąca, nigdy nie powie, że tęskni za jesienią, albo że chciałaby końca lata. Jej argumentacja była bardzo logiczna:

Mamy tak mało słońca w roku, że jak w końcu jest ciepło i słonecznie, cieszmy się z tego, nawet jeśli powoduje to jakąś chwilową niewygodę.

Wtedy nie bardzo przemawiały do mnie jej słowa. Dziś podpisuję się pod każdym obiema rękami. Miesiące ofiarowujące nam więcej światła dziennego, zalewające nas upałem, zdejmujące z nas niepotrzebne warstwy ubrań, nieco nas rozleniwiają i dystansują od tego, co ważne i poważne. Od tego, co trudne i przesadnie serio. Czy jest to prawda obiektywna? Oczywiście nie. Najszczęśliwszymi ludźmi na świecie są Skandynawowie, a nie można im zarzucić pławienia się w nadmiarze słońca. Szczęście to po prostu wewnętrzna umiejętność bycia szczęśliwym. Umiejętność wrodzona, albo wypracowana. Być może to, że od dwóch lat moje jesienie stały się dla mnie bardzo psychicznie trudne do wytrzymania, a także dobranie w końcu odpowiednich leków przypadające na czerwiec sprawiło, że wiosna i lato dały mi cudowny haj, z którym wcale nie byłam gotowa się rozstawać.

fot. Bożena Szuj

Kopciuszkiem być

fot. Bożena Szuj

Moja osobista relacja z własnym ciałem, urodą i seksualnością zawsze była trudna, a w każdym razie nigdy spójna. Potrafiłam wpadać ze skrajności w skrajność, stojąc przed lustrem i widząc raz (zdecydowanie rzadziej) boginię seksu, a raz (zdecydowanie częściej) wielką grubą bukę, choć nigdy nie byłam przecież ani tym pierwszym, ani tym drugim. Nie miałam co prawda problemów z jedzeniem – jeśli brakiem problemów można nazwać jedzenie absolutnie wszystkiego, wszędzie i o każdej porze, – ale przecież nie o realną idealność czy otyłość chodziło, a o moją własną głowę. Ponieważ byłam też zahukaną panienką z domu z fortepianem, bezrefleksyjnie łykałam wszystkie te wypada, nie wypada, zupełnie jak by moda mogła być czymkolwiek więcej niż tylko doskonałą zabawą poprawiającą samopoczucie. Owszem, bywa też sztuką (za każdym razem mam łzy w oczach, przypominając sobie znakomity dokument o Alexandrze McQueenie „McQueen”). No i oczywiście też swoim wyglądem jesteśmy w stanie wyrażać samych siebie, ale jeśli tego nie czujemy, nie musimy przecież tego robić. Nadawanie wyglądowi jakiejś przedziwnej rangi, farmazonami w stylu:

kobieta w jakimś wieku nie powinna pokazywać kolan/ramion/brzucha, ani mieć zbyt długich włosów, chyba że będzie je upinać w kok
kobieta ubrana „wyzywająco” jest „rozwiązła”
kobieta upodabniająca się swoim wyglądem do Barbie z pewnością jest głupiutka

– i wiele, wiele innych

jest zadziwiające. Tym bardziej, że przez długie lata czepiano się w ten sposób wyłącznie kobiet. Z niewiarygodną łatwością przyklejano im rozmaite etykietki jedynie z powodu tych ich fatałaszków, makijażu czy fryzur, które nie mieściły się w przygotowanych dla nich przez patriarchat szufladkach. Kiedy – stosunkowo niedawno – mężczyźni zaczęli podążać za modowymi trendami, przydarzyło się im to samo. Rzadko ktoś krytykował przykrótkie i zbyt obcisłe męskie rurki słowami:

Hehe, jakie to śmieszne!

Zdecydowanie częściej słyszało się natomiast, że są one „gejowskie” lub „pedalskie”. O co więc chodzi? O prymitywne założenie, że wygląd kobiety (oraz mężczyzny, który odstaje od przyjętych wzorców męskiego wyglądu) jest związany z odbiorem mężczyzny. Kobieta, która ma „wyzywający” styl (lub od czasu do czasu będzie się tak chciała ubrać, umalować i uczesać), szuka w ten sposób atencji mężczyzny, wygląda tak dla niego, wysyłając mu wiadome sygnały. W tej retoryce nie ma miejsca na lesbijki, kobiety aseksualne lub takie, które już albo po prostu nie szukają związku. W tej retoryce nie ma miejsca na kobiety, które do tego, by podobać się komukolwiek w sposób seksualny, używają swojego wewnętrznego seksapilu i intelektu, a niekoniecznie mody, która raczej pomaga im czuć się ze sobą dobrze. Z tej retoryki wypływa przerażające i barbarzyńskie stwierdzenie, że jeśli kobieta została zgwałcona, to oczywiście przykro, ale właściwie sama jest sobie winna. Na własne uszy słyszałam zdziwienie mężczyzny niebywale kulturalnego i bardzo przeze mnie szanowanego, że:

jak to jest, że z jednej strony kobiety nie chcą, żeby im się nachalnie gapić w biust, a z drugiej, same zakładają na siebie ubrania z ogromnymi dekoltami, eksponując swoje wdzięki.

– w domyśle: trudno się nie gapić

To teraz zapnijcie pasy, bo wyjaśnię, jak to jest. Dla wielu będzie to wstrząs, ale niektóre kobiety z dużym biustem po prostu go lubią i mają ochotę go w rozsądnych dekoltowych ramach pokazywać. I już. Ot, cała historia. Absolutnie nie oznacza to jednak, że zwalnia to kogokolwiek z kulturalnego zachowania, a kulturalny człowiek (czy mężczyzna, czy kobieta), nie gapi się nachalnie w żadną część ciała swojego interlokutora, nawet jeśli widzi odrobinę więcej niż by chciał.

W tym miejscu przypomina mi się anegdota ze Zbigniewem Wodeckiem, którego dwadzieścia lat temu przedstawił mi mój wujek, a jego serdeczny kolega. Przyleciałam do Los Angeles do rodziny na wakacje. Wodecki miał koncert dla Polonii i podczas jednej z naszych licznych z wujkiem podróży po Stanach, zatrzymaliśmy się w San Diego na kawę u pana Zbigniewa. Kiedy przyszliśmy do jego apartamentu, akurat wychodził z basenu w kąpielówkach. Wytarł się ręcznikiem i zaprosił nas do ogrodowego stołu, zgarniając z krzesła swoje bieliźniane gacie, by dłuższą chwilę nimi żonglować. Owszem, był niewymowny gorąc, ale żywiłam jakąś cichą nadzieję, że jednak coś na siebie zarzuci. Nie zarzucił. I to nie byłoby najgorsze, gdyby nie późniejsze jego ustawienie się do obiecanego zdjęcia ze mną. W tym samym stroju… kąpielowym. Czy chciałam mieć zdjęcie z półnagim Wodeckim? Nie.
Po latach, kiedy poznałam Tymona Tymańskiego – a była to moja pierwsza u niego wizyta – również spytałam o możliwość wspólnego zdjęcia. Nie było problemu. Tymon zaproponował, żebyśmy z kuchni przenieśli się do ogrodu, i w tym momencie Bartek stwierdził:
– Tylko wiesz, Marianna ma zdjęcie z Wodeckim, na którym on jest w samych gaciach. Czy mógłbyś…
– Nie ma sprawy! – odpowiedział Tymon, rozumiejąc Bartka w pół słowa, a mówiąc to, już zdejmował spodnie. Tym sposobem mam zdjęcie z nim również w gaciach, ale za to w koszulce. Plus… z całym szacunkiem dla dorobku pana Zbigniewa, ale jednak Tymon to Tymon.

Wracając jednak do wątku ubioru, czy nie zauważam niestosowności niektórych strojów? Zauważam. Nigdy nie założyłam i prawdopodobnie nie założę najbardziej nawet eleganckich spodni do Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej, ani do Opery Narodowej. Nie założyłam ich też nigdy na żadną Wigilię. Kiedy pracowałam w biurze podróży i w lecie wchodzili do mnie panowie topless (nieczęsto, ale zdarzało się), grzecznie prosiłam, żeby się ubrali. Mój elegancki służbowy strój nigdy niestety sam do nich nie przemawiał. Nie przyszło mi jednak do głowy, żeby dorabiać jakąkolwiek filozofię do niestosowności czyjegoś stroju, czy niedopasowania go do sytuacji. Jedni nic o konwenansach nie wiedzą, inni mają je kompletnie w poważaniu, jeszcze inni znają je doskonale i świadomie z nimi pogrywają. Jeśli przeszkadza mi czyjś wygląd, godząc w moje poczucie estetyki, albo rozdrapując moją wewnętrzną ranę (nieustające poczucie, że ktoś mnie lekceważy – poczucie dziecka, które wierzy, że cały świat kręci się wokół niego), mam do wyboru albo:

  • przyjrzeć się z czułością samej sobie i uleczyć to, co domaga się uwagi
  • nazwać po imieniu mój prawdziwy, przykrywany troską o konwenanse problem
  • nauczyć się rozmawiać o nim z ludźmi, którzy mnie nieświadomie triggerują, a tym samym zadbać równocześnie i o moje, i o ich dobro

albo:

  • unikać tych, którzy wyglądają i myślą inaczej niż ja.

Drugie „rozwiązanie” jest nie tylko niezdrowe, ale też skazane na porażkę, bo nic absolutnie w nas nie zmienia. Tak, w nas. Inni ludzie są tylko lustrami. Jeśli coś w nich drażni nas na tyle mocno, że czujemy gniew (na ogół emocja przykrywająca tę właściwą), przeglądamy w nich swoje własne bolesne miejsca. I mamy szansę się uzdrowić, choć często zamiast tego wybieramy uznanie, że wina/odpowiedzialność leży po tej drugiej stronie.
Czy na tym opiera się patriarchalne usadzanie kobiet, od którego w tym rozdziale wyszłam? Nie. Patriarchat to system, który w centrum świata stawia konserwatywnego, średnio inteligentnego i mało wrażliwego mężczyznę. Dlatego nie ma w nim miejsca zarówno dla kobiet, które „rzucają się w oczy” wcale nie po to, żeby takiegoż zaciągnąć do łóżka, jak i nie ma go dla mężczyzn myślących i delikatnych. O przedstawicielach wszystkich płci o orientacji innej niż heteroseksualna już nawet nie wspominam. System ten skrzywił wielu całkiem rozsądnych mężczyzn nie na tyle jednak wrażliwych, żeby swoje uprzywilejowanie dostrzec. To oni mówili mi przy kawie, zgrywając mentorów i łypiąc na mój dekolt:

– Ale feministką, chłe, chłe, mam nadzieję nie jesteś.

Skrzywił też wiele myślących kobiet, które próbowały w jakikolwiek sposób zamanifestować swoją odrębność i inność od reszty kobiet. Zazwyczaj stawały się strażniczkami patriarchatu, by przypodobać się mężczyznom (pick me girls). Jak ja podczas tej kawy, kiedy odpowiadałam z dumą:

– Nieeee!

Dumą i lekkim rumieńcem, że na mój dekolt spojrzeli. A teraz to już na pewno zapunktowałam tym odcięciem się od feminizmu jeszcze bardziej.

Piszę o tym z ciarkami żenady na plecach. Udowadniałam tę idiotyczną tezę, że kobieta ubiera się dla mężczyzny. Tak, chciałam być zauważona. Chciałam być widziana. Ale czy na pewno przez mężczyzn? Czy to była potrzeba młodziutkiej, ale jednak dorosłej kobiety, którą mogliby zaspokoić jej mniejsi lub więksi adoratorzy, czy może potrzeba małego dziecka możliwa do spełnienia wyłącznie przez jego opiekunów?
Moja osobista relacja z własnym ciałem, urodą i seksualnością musiała być trudna, bo nigdy nie mogłam zostać z tym wszystkim sama. Ciągle ktoś mi się przyglądał. A to jakiś mężczyzna, a to kobieta – inna strażniczka patriarchatu, a to w końcu pan Bóg (zawsze obecny przy masturbacji dojrzewających nastolatków, za to konsekwentnie nieobecny podczas wszystkich wojen i rzezi). Tak skupiłam się na oczekiwaniach innych wobec siebie i swojego wyglądu, że nie miałam nawet możliwości zastanowić się, czego sama chcę. Jaką siebie lubię najbardziej. Co dodaje mi pewności siebie, co mnie zamyka. Co sprawia mi zwykłą przyjemność i frajdę, a co buduje między mną a światem jakiś trudny do przeskoczenia mur. Na szczęście czas, terapie, nieustająca autoterapia oraz wrodzona dociekliwość sprawiły, że zaczęłam powoli wychodzić z roli Kopciuszka i bosą stopą dotykać krainy normalności.

fot. Bożena Szuj

Kopciuszkiem nie być

fot. Bożena Szuj

Po terapii grupowej, opisywałam na blogu jedną z dwóch diagnoz, które usłyszałam: diagnozę histrionii. Dziś widzę, że o ile diagnoza obsesyjno-kompulsywnego zaburzenia osobowości w jakiś sposób wiąże się z moim ADHD, o tyle histrionia była źle postawioną diagnozą. Wielka szkoda, że całkiem niezły personel nowotarskiego szpitala nie odrobił lekcji o ADHD. Miałam okazję zasugerować jego dyrektorce, by wzięła pod uwagę takie szkolenie, również dla siebie – nie mogła mnie już dłużej leczyć właśnie ze względu na swoją niekompetencję w obszarze ADHD. Podziękowała. Liczę, że nie była to jedynie kurtuazja.
O histrionii wspominam dlatego, że cechuje ją pewna teatralność. Teatralność gestów, wypowiedzi oraz wyglądu. Dopatrywałam się jej u siebie w potrzebie stwarzania kreacji do sesji zdjęciowych przygotowywanych z myślą o kolejnych blogowych wpisach. Dziś, kiedy wiem już, że to nie histrionia, myślę, że bardzo, bardzo długo staczałam sama ze sobą walkę. Walkę opisanej wyżej zagubionej strażniczki patriarchatu z dziką kobietą, która chce być zauważona, ale na swoich własnych warunkach, nie porzucając przy okazji siebie. Trochę, jak podczas generalnych porządków na zabałaganionym strychu, każde swoje przekonanie brałam do rąk i przyglądałam się mu z każdej strony.

Czy ty jesteś moje, czy może wyuczone?
Czy już do ciebie dojrzałam, czy właśnie z ciebie wyrosłam?

Moje i te, do których dojrzałam odkładałam na jedną kupkę, wyuczone i te, z których już wyrosłam na drugą – rzeczy do natychmiastowej, choć tak naprawdę stopniowej utylizacji. Nikt już nie powinien ich mieć. Nawet ja kiedyś.
Moja rozpoczęta w czerwcu przygoda ze sprzedawaniem ubrań, których już z rozmaitych powodów nie będę nosić, zmusiła mnie do wielu zaskakujących refleksji. Na przykład o mój styl; czy go mam. A jeśli tak, to czy jest tylko jeden, no i w ogóle czy go mieć powinnam. Co lubię nosić, a w czym lubię się pokazywać, bo wbrew pozorom to dwie całkiem inne sprawy. W końcu często wyglądamy rewelacyjnie w czymś, co jest dla nas równie wygodne jak zbroja. No i też na odwrót – dosyć rzadko wyglądamy zjawiskowo w ciuchach super wygodnych. Ale właściwie czemu by nie spróbować? Wygodne są przecież nie tylko wytarte dresy. Moja tegoroczna sprzedaż fatałaszków i mocno przemyślane układanie trochę nowej garderoby (pobliska sieć lumpeksów z wyznaczonymi dniami w tygodniu, podczas których wszystko kosztuje tylko 6 zł – każdy sklep z sieci ma wyznaczony inny dzień – to coś fantastycznego!) jest ciągle znakomitą zabawą. Dotychczas wydawało mi się – o czym więcej pisałam w czerwcowym wpisie – że mogę swoją atrakcyjność zawiesić na kołku, czując się dobrze, ale niewyjściowo. Więcej, naprawdę wierzyłam w to, że bez makijażu jestem niemal niewidzialna, mimo że na co dzień naprawdę maluję się rzadko. Wierzyłam, że są jakieś dwie nNy: jedna wyszykowana, wymalowana, wystylizowana, prosto na koncert czy inNe wielkie wyjście, a druga w niemal ciągle tych samych domowych ciuchach bez makijażu, zbyt zwykła, by ją pokazywać jakoś szerzej. Z pewnością w pogodzeniu tych moich dwóch osobowości pomogła zdrowa relacja z kobietami, z którymi mogę porozmawiać o tych wszystkich niedostrzeganych często przez mężczyzn niuansach. Kobietami życzliwymi i serdecznymi. Kobietami, w których nie ma zazdrości czy zawiści. To bardzo dla mnie nowe. Nowe i piękne. Wszystkie się w końcu zmagamy z dniem złych włosów, gorszą cerą, przeróżnymi reakcjami organizmu na okres czy chorowaniem na konkretny kosmetyk lub ciuch. No powiedzcie, że nie! No i po co właściwie obarczać tym mężczyzn, którzy już są z siebie dumni, jak po kilku latach związku zapamiętają wasz kolor oczu? Odsłaniając się z tymi przyziemnymi urodowo-wyglądowymi trudami dnia codziennego, zobaczyłam, jak bardzo one nas wszystkie łączą. I jak bardzo możemy odpuścić w babskim gronie, co na dłuższą metę uczy odpuszczania w ogóle; w każdym gronie.
Podczas tego gorącego, słonecznego lata postanowiłam więc trochę poodpuszczać. Przede wszystkim samej sobie. Jeszcze rok temu nie odważyłabym się zapozować do robionych na bloga zdjęć w samym cekinowym krótkim body w dodatku bez żadnej bielizny pod spodem (w tym miejscu pozdrawiam pana, który usiadł sobie na kamieniu tuż za nami, otworzył piwo i niemal dyskretnie obserwował naszą sesję). Dziś myślę, że niezwykle smutne jest to, że wiele kobiet potrzebuje do tego „odwagi” właśnie, choć to w gruncie rzeczy przecież błahe i nieistotne. Najwyżej komuś się nasz wygląd nie spodoba, albo wyjdzie nam gdzieś jedna czy druga fałdka. Czy to koniec świata? A przede wszystkim czy to powód, żeby zabierać nam przyjemność bawienia się swoim własnym wyglądem?
Prawdopodobnie już kiedyś pisałam o tym, że do ilustrowania blogowych wpisów własnymi sesjami zainspirował mnie dawny blog Fabjulus. Pamiętam, jakiego szoku doznałam, kiedy zobaczyłam jej zdjęcia. Jaki to był dysonans, że tak piękna kobieta może… tak doskonale i inteligentnie pisać. Przerażające, prawda? To również pokłosie patriarchalnego spojrzenia na kobiety i przydzielania im ról i wyglądów. Jak inteligentna, mądra i pisząca, to musi koniecznie siedzieć nieumalowana w worku po ziemniakach i tak sobie mędrkować. Nie może być ładna, a już na pewno nie zadbana i jeszcze do tego zgrabna. No, to się zwyczajnie ze sobą nie łączy. Przykładałam więc od początku, teraz chyba jeszcze bardziej świadomie, ogromną wagę do charakteru moich sesji, którymi ozdabiałam wpisy. Nie do mnie, rzecz jasna, należy interpretacja tego bloga, ale mogę zapewnić, że nie ma na nim elementów przypadkowych. [Może oprócz omawianego już kiedyś fatalnego łamania tekstu, na co – mimo wykupienia własnej domeny – nie mam ciągle żadnego wpływu.] Makijaże, stroje, paznokcie i rzęsy, a był czas, że nawet peruki, wielokrotnie pomagały mi tu wyczarować w mniej lub bardziej udany sposób jakąś dopełniającą wpis opowieść równoległą. Realizacja konkretnego pomysłu była dla mnie dużo ważniejsza niż to, żeby „wyglądać ładnie”. Jednak, jak każdy, mam zarówno własne poczucie estetyki, jak i swoje kompleksy, co powstrzymywało mnie od umieszczania tu jednych zdjęć i przekonywało do umieszczania drugich. W pewnym momencie złapałam się na tym, że sztuczne rzęsy i paznokcie (peruki były tylko chwilową fanaberią) stały się w mojej głowie obowiązkowymi rekwizytami w sesjach. To odkrycie uświadomiło mi, że wykreowałam w swojej własnej głowie taki obraz siebie, któremu nie dorównuję w rzeczywistości. I że nie jest to przemyślane blogowe alter ego, tylko kolejna pułapka. Od maja więc pokazuję na zdjęciach tylko własne paznokcie i rzęsy, trochę też ze względów terapeutycznych.
Nie piszę tego zresztą po to, by wywołać dyskusję na temat tego, która wersja jest „lepsza”. To kompletnie nieistotne. Nadal lubię każdą. Również – coraz bardziej – tę sauté, którą tak pięknie uchwyciła w Grecji moja dobra koleżanka Georgia Dask. Dzielę się spostrzeżeniem, że jest pewna subtelna różnica między kreacją, mówiąc szumnie, artystyczną, a fałszem. A na fałsz – i pisząc, i śpiewając – nie chcę sobie pozwalać.

fot. Bożena Szuj

Kto tu kogo uratował?

fot. Bożena Szuj

Przychodzące z wiekiem doświadczenie, terapie i autoterapia to jedno, ale na pewno mój dzisiejszy spokój, samoakceptację i poczucie własnej wartości zawdzięczam przede wszystkim niecałym siedmiu kilogramom szczęścia i miłości (lub też wkurwu, jak ją przedstawia mój Partner) – naszej przysposobionej psiórce Żuli. Nie wiedziałam, że tak można kochać, a z dnia na dzień obydwoje kochamy ją jeszcze mocniej. Naszym celem było danie dobrego, kochającego domu pieskowi, który nie miał na niego szans. Wzięliśmy z interwencji przerażoną sunię. Całe swoje półtoraroczne życie była zamknięta w jakiejś śmierdzącej melinie przez zwyrola, który w końcu poszedł siedzieć, ale za rozbój. To pozostawiło w niej traumę, która nie tak rzadko daje o sobie znać. Była zaniedbana weterynaryjnie, do dziś – choć jest z nami już pół roku – nie byliśmy w stanie jej wykastrować, bo po wyleczeniu pierwszej urojonej ciąży zapadła na giardiozę, którą leczy się prawie miesiąc. A kiedy można już było wykonać badania potwierdzające, że giardioza minęła, dostała cieczkę, a po niej kolejną urojoną ciążę. Nie ma łatwego życia. Jednak mało co mnie tak podnosi, jak użalanie się nad nami (???), że „mamy problematycznego psa”. Mamy fantastycznego, mądrego i przekochanego pieska z charakterem, któremu człowiek wyrządził niewyobrażalną krzywdę. Minimum, jakie możemy zrobić dla zwierząt, to ich nie jeść, nie nosić ich futer i w miarę możliwości dać im dom.
Dzisiaj naszym najważniejszym celem jest uczynienie z Żuli najszczęśliwszego i zdrowego psa. To jednak nadal niedużo w porównaniu z tym, ile dostajemy od niej w zamian. A dostajemy codzienne treningi uważności. Te cudowne poranki we trójkę, kiedy mała na nas wskakuje i bez pardonu wypycha nam komórki z dłoni (tak, straszny zwyczaj), bo „teraz jest czas wspólnych pieszczot”. Uczy nas, czym jest bycie w tu i teraz, tak ważne dla wszystkich uciekających od niego ADHD-owców. Pokazuje, jak ogromną radość może sprawiać jedzenie (ciągle tego samego, teraz już wiem) i spacer, ale też jakim nieopisanym szczęściem jesteśmy… dla niej my. Piszę to ze łzami w oczach, bo tyle radości, ile nie jest nawet w stanie pomieścić w sobie to maleńkie ciałko na każdy nasz powrót, to coś, czego nie doświadczyłam nigdy. Nie mówiąc już o tym, że po pierwszej mojej i jej kilkudniowej rozłące (o której jeszcze napiszę), popuściła na mój widok. I dla niej to już w ogóle nie ma znaczenia, czy przytyłam, czy schudłam, czy mam umyte czy nieumyte włosy, czy jestem w makijażu czy bez niego, jak również co w ogóle na sobie mam. Ona po prostu nas oboje kocha, a my robimy codziennie wszystko, żeby na tę miłość zasłużyć. Równocześnie też dzięki niej każde z nas uczy się kochać samego siebie.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę tylko jeden utwór, który do SyrenNi pasuje najbardziej – „Le sirene” Demetria Stratosa. Umieszczałam go już na swoim blogu nie raz, ale jako jeden z moich ulubionych utworów ma w moim sercu miejsce priorytetowe i będzie się pojawiał zawsze, kiedy poczuję, że powinien.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

10 mężczyzn na 10 marca (kwiecień 2019 – marzec 2020)

Analogicznie do tego, co stało się z umieszczanymi na blogu wpisami z okazji Dnia Kobiet, powstał tu równolegle także cykl związany z Dniem Mężczyzn – przybliżam w nim sylwetki panów, którzy najmocniej na mnie wpłynęli w tym roku.

Spis treści:

  1. Dawid Podsiadło
  2. Tomasz Sekielski
  3. Christopher Ciccone
  4. Stanisław Moniuszko
  5. Paweł Mykietyn
  6. Woody Allen
  7. Józef Patkowski
  8. Jerzy Pobocha
  9. Tymon Tymański
  10. Michał Heller

1. Dawid Podsiadło

O mojej wieloletniej fascynacji Dawidem pisałam już przy okazji recenzji jego płyty „Małomiasteczkowy”.

„I złapałam się na tym, że nie wiem właściwie do końca kiedy (choć przecież już druga płyta coś sygnalizowała, ale…) Dawid… stał się mężczyzną. Niby strasznie banalna to prawda, że „dzieci rosną”, ale uświadomiłam sobie, że już nie ma tamtego zamkniętego w sobie, nieśmiałego chłopaczka o unikalnym głosie, lecz gdzieś w międzyczasie z tego uroczego pąka rozwinął się naprawdę przepiękny wielobarwny kwiat”.

fragment wpisu  „Małomiasteczkowy” Dawid Podsiadło

Teksty (wszystkie tym razem po polsku) niesamowicie zgrały się z sytuacją, w której znalazłam się w tamtym czasie, być może dlatego tak mocno mnie poruszyły i we mnie zapadły.
Dawidzie, dzięki!

2. Tomasz Sekielski

Na samo wspomnienie filmu „Tylko nie mów nikomu” braci Sekielskich mam łzy w oczach. Ogrom zła i ohydy w nim ukazany przeraża, ale też… oczyszcza. Nakręcenie w Polsce dokumentu obnażającego skalę problemu pedofilii w kościele katolickim to akt niezwykłej odwagi. Mnie samo jego omówienie z dziećmi w podstawówce, w której uczyłam, kosztowało utratę pracy, ale z tą wiedzą po raz drugi zrobiłabym to samo bez mrugnięcia okiem.
Rzetelne dziennikarstwo na najwyższym poziomie i uparte docieranie do prawdy, nawet tej najtrudniejszej, to powody, dla których Tomasz Sekielski zyskał mój ogromny, dozgonny szacunek.
Panie Tomaszu, dziękuję!

3. Christopher Ciccone

Cudowne i inspirujące poznanie Madonny, które opisywałam ostatnio, zawdzięczam przede wszystkim jej bratu Christopherowi Ciccone i napisanej przez niego książce.

„Chwytem marketingowym jest nazwanie dzieła nieautoryzowaną biografią Madonny, tymczasem dla mnie jest to przede wszystkim autobiografia jeszcze ciekawszej (choć nie z powodu medialnej charyzmy) osoby – wrażliwego, uroczego i delikatnego Christophera Ciccone”.

– fragment wpisu „Moje życie z Madonną” Christopher Ciccone

Niespodziewanie okazało się też, że przy okazji odkryłam kogoś, kto szybko stał mi się bardzo bliski.
Thank you, Christopher!

4. Stanisław Moniuszko

Ubiegłoroczna edycja Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”, przypadająca na rok moniuszkowski, spowodowała, że po raz pierwszy w życiu ujrzałam Stanisława Moniuszkę w zupełnie innym niż do tej pory świetle. Moniuszko jaki jest, każdy słyszy. Muzyka lekka, łatwa i przyjemna, w dodatku wbita w przyciężkawe polskopatriotyczne opakowanie. Wydawałoby się, że trudno byłoby mi znaleźć coś bardziej odpychającego. Aż… dowiedziałam się o jego dążeniu do rozwiązań nietypowych, poszukiwaniu do swych pieśni prozy nowoczesnej, kreatywnym umyśle.

„Właściwie przez sposób, w jaki Snakowski mówił o Moniuszce (jeszcze nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby ktoś tak go przedstawiał), a potem przez samą doskonałą reżyserię Poutney’a, po raz pierwszy w życiu dostrzegłam w Moniuszce intrygującego kompozytora, który – co było dla mnie szokiem – zwracał ogromną uwagę na to, by teksty, do których pisał swoje pieśni, były autorstwa najbardziej jemu współczesnych, dobrych, „topowych” poetów. (Oczywiście, że część z tych wierszy dziś trąci już myszką, jednak dbałość kompozytora o to wtedy niesamowicie mnie rozczuliła.)”

fragment wpisu „XI Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” (2019)”

Niezależnie od tego, jak dziś brzmią jego kompozycje (a brzmią… miło), nabrałam do niego jakiejś zaskakującej sympatii.
Panie Stanisławie, dziękuję!

5. Paweł Mykietyn

Co do tego, że mój warszawski sąsiad, Paweł Mykietyn, jest kompozytorem wybitnym, nie miałam najmniejszych wątpliwości już od momentu, kiedy usłyszałam jego muzykę po raz pierwszy. Z ogromną sympatią i rosnącym zachwytem śledziłam jego artystyczną karierę. Jednak dopiero podczas wspominanej już wyżej tegorocznej edycji Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”, słuchając II Koncertu wiolonczelowego, uświadomiłam sobie w pełni… jego geniusz, bo już konstrukcja tego utworu jest arcydziełem samym w sobie… Wielkie słowa bywają nadużywane. Staram się być bardzo ostrożna w ich doborze. Tym bardziej czuję wzruszenie, kiedy uświadomię sobie, że tak wyjątkowe osoby są wśród nas (Paweł ciągle zalicza się do grona tzw. kompozytorów żyjących 😉 ) i mogą jeszcze stworzyć tak wiele dobra.
Drogi Pawle, dziękuję!

6. Woody Allen

Woody Allen jest niesamowicie ważnym mężczyzną w moim życiu, który bardzo mocno mnie ukształtował. Cudownie było się przekonać w kinie na filmie „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”, że ciągle jest w doskonałej reżyserskiej formie.
Trudno mi się pogodzić z nagonką, której stał się – a wraz z nim także pamiętniki, których wydanie zostało wstrzymane – ofiarą. Nie napiszę, że z całą pewnością nie molestował swojej pasierbicy, o co jest dziś podejrzewany. Nie wiem tego, podobnie, jak większość łatwo oskarżających go osób. Wierzę jednak w to, że sprawiedliwości powinno się dochodzić w sądzie, a nie w prasie.
Thank you, Woody!

7. Józef Patkowski

W tym roku ukazała się książka o tacie, co było poprzedzone wejściem jej autorki w nasze życie. Efekt tej pracy jest dopiero w drodze do mnie, więc nie mogę się jeszcze o nim wypowiedzieć. Ufam opiniom znajomych, będących w trakcie lektury, że redaktorzy podołali karkołomnemu zadaniu, jakim było zapanowanie nad zatrważającym infantylnością językiem, nadal myśląc – pewnie naiwnie – że lepiej byłoby, gdyby książki po prostu pisały osoby… umiejące pisać.
Bliskość taty czuję często, czasem dużo mocniej i chyba tylko dzięki niej przetrwałam ten naprawdę trudny dla siebie czas.
Dzięki, Tato! ❤️

8. Jerzy Pobocha

Psychiatra sądowy doktor Jerzy Pobocha w pewnym wywiadzie, na który przypadkiem trafiłam, absolutnie mnie zachwycił przede wszystkim wielką kulturą osobistą, doskonałym władaniem słowem i ogromną wiedzą. Szybko weszłam w posiadanie fascynującej książki „Zrozumieć zbrodnię”, do której często zdarza mi się wracać.

„W rozmowie poruszonych zostaje wiele wątków, między innymi: realne i symulowane choroby psychiczne, tajniki i problemy psychiatrii sądowej, psychopatia czy fascynacja złem. Doktor Jerzy Pobocha przywołuje przykłady wielu głośnych spraw z różnych lat (część z nich sam konsultował). Zamieszczana co jakiś czas „prasówka” (cytaty z prasy dotyczące omawianych przypadków) oraz przytaczane fragmenty innych książek są doskonałym zabiegiem pozwalającym czytelnikowi zrozumieć szerszy (od dialogu dwojga specjalistów) kontekst”.

– fragment wpisu „Zrozumieć zbrodnię” Ewa Ornacka

Panie Jerzy, dziękuję!

9. Tymon Tymański

Bardzo niewielu rzeczy się boję. Prawdopodobnie dlatego, że rzadko kiedy wpadam na czas na to, że w ogóle w jakiejś sytuacji mogłabym, a jak to już sobie uzmysłowię, jest zazwyczaj za późno. Jeśli jednak mocniej pogrzebać, wśród swoich nielicznych powodów do strachu znalazłabym: ewentualną utratę zmysłów, wizję świata bez sztuki oraz… Tymona Tymańskiego. Ten ostatni zaskakuje w tym zestawieniu o tyle, że nigdy go osobiście nie poznałam i właściwie nie znam też całej jego twórczości. Dwie dekady temu zachwycił mnie w programie „Muzyka łączy pokolenia”, w którym wykonał jakiś koszmarek z repertuaru Jerzego Połomskiego zupełnie po swojemu. Pamiętam, że bardzo mnie to wtedy poruszyło. Na pewno jest we mnie duży szacunek do jego muzycznych dokonań (zwłaszcza uwielbiam jego magiczny cover „Space Oddity” Bowiego). Równocześnie emanująca z niego energia sprawia, że… kiedy trafię w mediach na jakikolwiek wywiad z nim, dosłownie trzęsę się ze strachu i nie umiem nad tym zapanować.
Pewnie nie urosłoby to do rangi jakiegokolwiek problemu, gdyby nie to, że od początku tego roku, niejako pośrednio, jest obecny w moim życiu dość intensywnie. Co po dwóch miesiącach takiej sytuacji mogę powiedzieć? Że na pewno łatwiej się do niego przyzwyczaić niż do świata bez sztuki…
Dosyć niepewne, ale jednak, dzięki, Tymonie!

10. Michał Heller

Ksiądz profesor Michał Heller zniszczył mój dotychczasowy świat i zbudował go na nowo swoją książką „Moralność myślenia”, a zwłaszcza słowami:

A człowiek głupi nie milczy. Mówi, zwykle mówi wiele, i powiększa sumę bezsensu we Wszechświecie. […] Mowa głupiego udaje Słowo, ale nim nie jest. Jest czymś, co… opiera się racjonalnym wyjaśnieniom. Ale głupota może wcielać się w czyn, a czyn taki nie zostaje natychmiast rozerwany wewnętrzną sprzecznością i wyłączony z istnienia, lecz trwa i produkuje skutki, które głupotę utrwalają na Ziemi.

„Moralność myślenia” Michał Heller, str. 21

Stały się one dla mnie drogowskazem na naprawdę trudnych życiowych zakrętach, wyznaczając mi zupełnie nowe drogi i pomagając w pełnym zintegrowaniu się ze sobą.
Księże Profesorze, dziękuję!

🍍🍍🍍 Wszystkim Panom z okazji Dnia Mężczyzn życzę odwagi, siły i niezachwianej wiary w siebie i swoje wybory. Nigdy i nikomu nie dajcie sobie wmówić, że nie zasługujecie na szczęście! Długo zastanawiałam się, jaką piosenkę Wam dziś zadedykować. Rozważałam moje ukochane i dziko męskie „Le sirene opisywanego tu przeze mnie boskiego  Demetria Stratosa, ale ponieważ ten utwór pojawił się już na blogu, dołączę do życzeń innego wokalnego boga… 🍍🍍🍍

🌻 Wpisy z okazji Dnia Mężczyzn
z poprzednich lat🌻

10 mężczyzn na 10 marca

[Tak, jak w poprzednich wpisach, dzisiejszy również zawiera spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]

    Spis treści:

  1. Wstęp
  2. Keith Flint
  3. Michael Jackson
  4. Kurt Cobain
  5. Władysław Hasior
  6. Vladimir Nabokov
  7. David Lynch
  8. Jeremi Przybora
  9. Demetrio Stratos
  10. Stanisław Dróżdż
  11. Jeffrey Dahmer

1. Wstęp

Wspaniale się składa, że właśnie dziś wypada Dzień Mężczyzn, bo mam szansę przedstawić – dla równowagi po ostatnim wpisie z okazji Dnia Kobiet – sylwetki wspaniałych, inspirujących mężczyzn, którzy istotnie wpłynęli na moje życie i myślenie. Tak jak poprzednio, nazwiska uporządkowane są w kolejności chronologicznej.

2. Keith Flint

Muzyka zespołu The Prodigy towarzyszyła mi od najmłodszych lat, kiedy tata po raz pierwszy przywiózł mi z zagranicy ich płytę (w tamtych czasach jeszcze na kasecie). Co ciekawe, ćwierć wieku później muszę przyznać, że ta muzyka ani trochę się nie zestarzała, no ale tata zawsze miał bardzo wysmakowany muzyczny gust.
Zawsze szanowałam Liama Howletta – mózg zespołu, byłam onieśmielona urodą Maxima Reality, ceniłam Leeroy’a Thornhilla, choć „znałam” go właściwie najmniej, jednak tylko jeden członek zespołu stał się od razu moim pierwszym poważnym ideałem mężczyzny – był nim Keith Flint. Szalony, inteligentny, utalentowany, przystojny (ten dziwny przypadek mężczyzny, którego osobiście wolę w makijażu), dowcipny, pełen pasji, mający pomysł na siebie i równocześnie wielki dystans do siebie. Jedną z moich ulubionych anegdot z nim związanych jest ta opisana przez Martina Roacha w książce „The Prodigy. Elektroniczny Punk”. Na jednym z lotnisk u Keitha znaleziono narkotyki. Po raz kolejny… Znudzony celnik spytał:

– Musisz brać narkotyki, żeby wykonywać swoją pracę?
– Nie, ale musiałbym je brać, gdybym wykonywał twoją – odparł Keith.

– Martin Roach „The Prodigy. Elektroniczny Punk”

Keithowi Flintowi zawdzięczam to, że stał się dla mnie na dosyć wczesnym etapie mojego rozwoju pierwszym modelem mężczyzny kompletnie różnego od mojego taty (choć równocześnie bardzo przez niego cenionego), z którym jednocześnie się utożsamiałam i który mnie fascynował, ciągle zapewniając o tym, że inność jest naprawdę fajna i porywająca.
Thank you, Keith!

3. Michael Jackson

Michael był moim jedynym idolem w prawdziwym tego słowa znaczeniu, co jest o tyle może dziwne, że akurat pop nigdy nie był gatunkiem mojego pierwszego wyboru. Oprócz tego, że wzruszał mnie niewiarygodny talent tego człowieka i uwielbiałam jego płyty (zwłaszcza „Dangerous”), fascynował mnie również tym, że był niesamowitą mieszanką wszystkiego, co najbardziej pociągające w: mężczyźnie, kobiecie, dziecku, osobie białej i czarnoskórej. To było aż niebywałe, ile mieścił w sobie barw i piękna.
Momentem przełomowym było dla mnie pójście na jego koncert w Warszawie w 1996 roku (ten jeden pamiętny raz, kiedy nie pojawiłam się na inauguracji Warszawskiej Jesieni), a potem przejechanie pod hotel, w którym się zatrzymał i… zobaczenie go na wyciągnięcie dłoni. Co prawda Warszawy nie spowijał jeszcze aż taki smog, a on przybył pod hotel w masce, ale widok nawet samych jego (naprawdę wyjątkowej urody) oczu z bliska był czymś, czego nie zapomnę do końca życia.
Mimo że wychowałam się w artystycznym domu i stykałam się z najwybitniejszymi tego świata osobiście już od najmłodszych lat (Iannis Xenakis ofiarował mi japońską laleczkę i przedziwne anyżowe czekoladki, siedząc na kolanach Tadeusza Łomnickiego, zadałam mu intrygujące mnie bardzo pytanie: „jak dokładnie wszedł do telewizora”, bo go tam parę dni wcześniej widziałam, państwo Lutosławscy zaopatrzyli w meble cały mój domek dla lalek, a od Władysława Hasiora dostałam całe mnóstwo zdekompletowanych zabawek i koralików), więc byłam do tego w pewnym sensie przyzwyczajona, zobaczenie Michaela Jacksona z bliska wpędziło mnie w dwutygodniowy stupor dysocjacyjny.
Zawdzięczam Michaelowi przede wszystkim niesamowite emocje i pokazanie mi, jak piękną można mieć więź z osobą, której się osobiście nie zna, dzięki jej talentowi i naszej na niego wrażliwości.
Thank you, Michael!

4. Kurt Cobain

Do Nirvany i Kurta Cobaina musiałam dojrzeć. Nadal nie uważam, że jest to zespół muzycznie doskonały, ale nie do końca o doskonałość w nim chodzi. Piękne, głębokie, mądre i przepełnione bólem teksty Cobaina bardzo mnie do niego przekonały, a potem zaczęło mnie coraz bardziej intrygować, co się kryje za tymi inteligentnymi, smutnymi oczami.
Kurtowi Cobainowi zawdzięczam przede wszystkim piosenkę „Dumb” i jej poruszające słowa, które raz na zawsze zmieniły coś w moim postrzeganiu świata i poezji.
Thank you, Kurt!

5. Władysław Hasior

O czym już tu wielokrotnie wspominałam, Władysław Hasior plasował się w czołówce moich ulubionych dorosłych. Dorastałam w domu, w którym były jego prace, w tym moja ukochana – prezent ślubny moich rodziców od Hasiora – przedstawiająca dwa kopulujące robaki. Mama niestety nigdy nie podzieliła mojego entuzjazmu dla tego akurat dzieła oraz jego kontekstu.
Prawie każdy mój przyjazd do Zakopanego w dzieciństwie (mieszkam tu na stałe dopiero od ośmiu lat), był związany z odwiedzeniem z tatą Galerii Hasiora, a potem samego Hasiora w jego mieszkaniu nad Galerią. Warto przypomnieć układ samej galerii: jej przestrzeń jest otwarta na wysokość parteru oraz pierwszego piętra. Na dole mieści się sala główna, w której jest ekspozycja stała (tylko dzieła Hasiora), a na górze, gdzie wystawiane są ekspozycje czasowe prac różnych twórców, wąski korytarz z balustradą prowadzi do drzwi lokalu, który zamieszkiwał Władysław Hasior. Nigdy nie był oczywiście dostępny dla zwiedzających, a dziś już pewnie ma nowe przeznaczenie. Mistrz czasem oglądał zwiedzających z góry, zza balustrady.
Był niesłychanie ciepłym, serdecznym i fajnym człowiekiem. Pamiętam, że zawsze sączył góralską herbatkę z prądem (nie mam stuprocentowej pewności co do herbatki, ale na pewno zawsze był tam prąd) i dużo się uśmiechał. Do mojej ulubionej części takiej wizyty należał zawsze moment, w którym Hasior otwierał małe drzwiczki na środku mieszkania, prowadzące w dół (układ tego miejsca był naprawdę przedziwny) do krainy skarbów, czyli czegoś w rodzaju piwnicy, gdzie składowane były zdekompletowane zabawki. Mogłam oglądać wszystko, natomiast to, co pan Władysław pozwalał mi sobie wziąć do domu, znajdywało się tylko na jednym stole. Zasady były bardzo proste i przejrzyste i niezwykle mi się podobały.
Do tego, choć byłam dosyć mała (miałam pewnie nie więcej, niż dziesięć lat), zakochałam się w jego pracach od pierwszego wejrzenia. Uwielbiałam ducha tej galerii, przejmującą twórczość Hasiora (od zawsze moją ulubioną jego pracą był Sztandar Niobe), idealnie dobraną do ekspozycji muzykę, która również się do dziś nie zmieniła.
Władysławowi Hasiorowi zawdzięczam ogromny wkład w budowanie mojej wrażliwości i poczucia piękna.
Panie Władysławie, dziękuję!

P.S. Mistrz zmarł dokładnie w dniu moich czternastych urodzin…

6. Vladimir Nabokov

Każdy z nas ma na pewno z okresu dzieciństwa niechlubny epizod myszkowania po „zakazanych”, mniej lub bardziej medycznych, książkach z kolekcji rodziców lub wujków, schowanych na teoretycznie niedostępnych dla nas półkach. Mój skończył się odkryciem jednej z największych miłości życia – Vladimira Nabokova, ale po kolei.
Moja „zakazana” pozycja składała się z części ilustracyjnej, której z powodzeniem można by nadać tytuł „Praktyczny przewodnik poruszania się po buszu” oraz tekstowej. Pierwszą odrzuciłam na wstępie z przyczyn estetycznych, natomiast druga zaintrygowała mnie przepięknym cytatem. Można się było domyślić, że cytat dotyczy intymnego zbliżenia dwóch osób, ale był tak niewiarygodnie subtelny, idealny językowo i działający na zmysły samą formą, że kwestia tego, co dokładnie opisywał, pozostawała w sferze wyobrażeń. Pod cytatem był podpis, który brzmiał mniej więcej tak (cytuję oczywiście z pamięci): „można by ten fragment uznać za przepiękną romantyczną literacką wizję stosunku seksualnego, gdyby nie fakt, że Vladimir Nabokov opisał w ten sposób w Lolicie akt samogwałtu czterdziestoletniego mężczyzny, dokonanego przy pomocy skarpetki należącej do dwunastolatki, o której fantazjował”. I wtedy właśnie nastąpił strzał Amora. Niemal na własne oczy zobaczyłam Kupidyna z łukiem! ❤
Wiedziałam, że muszę przeczytać „Lolitę” i lepiej poznać kogoś, kto pisze nie tylko TAKIE rzeczy, ale jeszcze kto TAK je pisze!
Jak wspominałam wcześniej, „Lolita” bardzo mocno namieszała w moim życiu i na pewno byłabym bez niej zupełnie inną osobą. Długi czas bałam się sięgnąć po inne książki Nabokova, mając poczucie, że nie da się już napisać nic lepszego, a ja go wolę zapamiętać właśnie takiego. Na szczęście w jakimś emitowanym dawno temu programie o książkach Wojciech Waglewski namówił mnie do sięgnięcia po rewelacyjne „Zaproszenie na egzekucję” i od tamtej pory przeczytałam większość dostępnych w języku polskim książek tego autora. Myślę, że to najlepszy pisarz w historii literatury w ogóle!
Vladimirovi Nabokovovi zawdzięczam zrozumienie, że plastycznie, pięknie i z klasą można pisać absolutnie na każdy temat, a najwięcej opowiedzieć można samą formą.
Спасибо, Владимир!

7. David Lynch

David Lynch jest królem nieoczywistości, więc nie mogło go zabraknąć na mojej dzisiejszej liście. Niebanalność (choć to raczej eufemizm) jego filmów oraz ogromne pole do interpretacji, jakie zostawia swoim odbiorcom, to rzeczy, za które cenię go najmocniej.
Davidowi Lynchowi zawdzięczam przede wszystkim jeden z najbardziej przełomowych filmów w moim życiu, czyli „Zagubioną autostradę”. Wyjątkowo urzekły mnie „Mulholland Drive” i „Dzikość serca”, jednak „Zagubiona autostrada” ukształtowała moje postrzeganie kobiecości i siebie samej.
Thank you, David!

8. Jeremi Przybora

Rzadko kiedy miewam do losu o cokolwiek pretensje, ale jak pewnego pięknego dnia usłyszałam od swojego taty:

Gdybym wiedział, że tak pokochasz twórczość Jeremiego Przybory,
poznałbym was ze sobą

– słowa, które powiedział mi tata pewnego pięknego dnia

to się odrobinę załamałam… (Nawiasem mówiąc, smutne jest też sobie uzmysłowić, że z opisywanej przeze mnie dziesiątki panów, żyje tylko dwóch.)
Choć w pamięci tzw. przeciętnego odbiorcy rolę „świetnego tekściarza” odgrywa po dziś dzień Agnieszka Osiecka (czego nigdy nie rozumiałam i już pewnie nie zrozumiem), mamy w historii tekstów polskiej muzyki rozrywkowej prawdziwą perłę w postaci twórczości Jeremiego Przybory. To, w jaki sposób Przybora władał piórem, jego niewymuszona elegancja, ale i przecież spora szczypta pikanterii, porywający dowcip, niesłychany urok i niewiarygodna wręcz świadomość językowa, to ewenement na skalę wszystkich polskich tekstów rozrywkowych w ogóle!
Jeremiemu Przyborze zawdzięczam przepiękną przygodę z Kabaretem Starszych Panów (był taki czas, kiedy nie dało się mnie zagiąć na żadnej piosence Kabaretu – znałam je wszystkie, wraz ze wszystkimi zwrotkami i wersjami, na pamięć) i rozsadzającą mnie dumę, że to właśnie w Polsce urodził się Nabokov tekstów piosenek rozrywkowych.
Panie Jeremi, dziękuję!

9. Demetrio Stratos

Ten niezwykle intrygujący niespotykanej urody multiinstrumentalista, badacz muzyki, wokalista i tekściarz grecko-włoskiego pochodzenia (urodzony w Egipcie) trafił do mojego serca jednym, zupełnie niesamowitym utworem – „Le sirene”.

Choć słyszałam w życiu mnóstwo utworów kwadrofonicznych, to, co Stratos zrobił w „Le sirene” z przestrzenią i relacją dźwięku do (uszu) słuchacza, przerosło moje najśmielsze oczekiwania i raz na zawsze zmieniło moją wizję zagospodarowania przestrzeni słuchacza w mojej własnej muzyce.
Demetriosowi Stratosowi zawdzięczam pokazanie mi kompletnie nowej i fascynującej perspektywy, a także opowiadanie „W rybich łuskach”, które napisałam zainspirowana tym jego utworem.
Σας ευχαριστώ, Δημήτριο!

10. Stanisław Dróżdż

Jak już pisałam w tekście „Językowe obserwacje”, twórczość Stanisława Dróżdża i poezję konkretną w ogóle odkryłam stosunkowo późno i od razu się w nich zakochałam. Dokładnie dwa miesiące przed terminem oddania pracy magisterskiej na studiach (a wbrew obowiązującym dziś trendom oddawałam ją pod koniec piątego roku studiów), kiedy utknęłam w ślepym zaułku w analizie tekstów Jeremiego Przybory, która miała być pierwotnym moim tematem, znakomita polska malarka, Zofia Broniek, pokazała mi twórczość Dróżdża, dla której zupełnie straciłam głowę. Z duszą na ramieniu przyszłam na seminarium magisterskie do mojego promotora, profesora Krzysztofa Kłosińskiego, i powiedziałam:

– Panie profesorze, mam dla pana wstrząsającą wiadomość.
– Napisała już pani całą pracę?!
– Gorzej – zmieniłam jej temat i zaczynam od początku, ale muszę
ją złożyć w pierwotnie wyznaczonym terminie… Za dwa miesiące.
– W takim razie proszę nie marnować czasu i zdążyć!

– rozmowa z promotorem idealnym, profesorem Krzysztofem Kłosińskim

Stanisławowi Dróżdżowi zawdzięczam te dwa najpiękniejsze miesiące mojego życia, przez które pisałam swoją pracę (i zdążyłam, dodatkowo zostając za nią wyróżniona!). Odkrywałam tę nową dla siebie, wciągającą, świeżą, poruszającą, głęboką, doskonałą Sztukę, równocześnie pisząc własną jej interpretację. Bardzo intensywny czas, który mnie ukształtował i przekonał, że wszystko naprawdę jest w języku. Że to nie moje przypuszczenie, tylko najprawdziwsza prawda. Zrozumiałam, że jestem wyznawcą języka, a Stanisław Dróżdż stał się moim doskonałym nauczycielem.
Panie Stanisławie, dziękuję!

P.S. Fragmenty mojej magisterki będę zamieszczać sukcesywnie na blogu – będą dostępne w kategorii Recenzje sztuk plastycznych oraz pod tagiem: Stanisław Dróżdż.

11. Jeffrey Dahmer

Ponieważ od zawsze temat samotności, poczucia odrzucenia i tęsknoty za bliskością nie był mi obcy, ogromnie poruszyła mnie historia zagubionego mężczyzny, który z tych właśnie powodów zdecydował się zamordować siedemnastu mężczyzn w różnym wieku (najmłodsza ofiara była niepełnoletnia), dopuścić się aktu nekrofilii na zwłokach i następnie je spożyć.
Ta strona mnie, w której już dawno temu rozgościł się na stałe Michał Fajbusiewicz, była zupełnie zafascynowana historią Dahmera (choć fascynacja ta oczywiście oscylowała na granicy przerażenia i współczucia). Tym bardziej, kiedy zaczęłam oglądać wywiady z nim i zrozumiałam, że choć był psychopatą i jak każdy psychopata miał ogromny talent manipulatorski, to jednak był też w pełni świadomy tego, czego się dopuścił, i potrafił z honorem ponieść konsekwencje swoich działań, nie zrzucając winy na innych (jak np. wręcz karykaturalny pod tym względem Ted Bundy). Dosyć mocno mnie co prawda rozczarował przyznaniem, że przeszedł na kreacjonizm, ale więzienie na pewno nie oddziałuje dobrze na żadną psychikę, a zwłaszcza tak zwichrowaną, jak jego.
Jeffrey’owi Dahmerowi zawdzięczam utwierdzenie mnie w przekonaniu, że nic nie jest do końca takie, na jakie wygląda, a w najstraszniejszych i najtrudniejszych do zrozumienia zbrodniach nigdy tak naprawdę – wbrew powszechnej opinii – nie mamy do czynienia z tylko jedną ofiarą.
Thank you, Jeffrey!

🌻🌻🌻 Wszystkim Panom w dniu ich święta składam najserdecznNiejsze życzenia, do których również dołączam piosenkę. Długo zastanawiałam się, którą wybrać, aż sobie uzmysłowiłam, że skoro Paniom wpis wcześniej zadedykowałam „Queen” Jessie J, to – żeby pozostać w klimatach królewskich – Panom podaruję dziś „Princes Of The Universe” wspaniałego i niepowtarzalnego zespołu Queen. I wy nućcie sobie codziennie – na przykład przy goleniu – te słowa, bo przecież są prawdziwe: 🌻🌻🌻

Here we are, born to be kings
We’re the princes of the universe

– Freddie Mercury

W rybich łuskach

fot. Valantis Nikoloudis

[W rybich łuskach napisałam już dłuższy czas po zakończeniu warsztatów Twórcze pisanie. Podobnie jak moje pozostałe opowiadania jest ono oparte na faktach. Inspiracją był jeden z najbardziej niesamowitych utworów wokalnych XX wieku – Le sirene Demetria Stratosa. Utwór dostępny TUTAJ]

18.02.2013

Kiedyś, w równoległej czasoprzestrzeni, żyła sobie najbardziej wyjątkowa ze wszystkich syren, syrenNi. W jej podwodnym królestwie było bardzo, bardzo dużo butów i bardzo, bardzo dużo wody. Pewnego razu, kiedy piła nabytą krakowskim targiem kawę, ze spienionej śmietanki towarzyskiej wyłonił się mądry, męski i przyjacielski Posejdon i opowiedział jej o Stratosferze. syrenNi słuchała go jak zaczarowana, aż nagle zapragnęła się tam znaleźć.
Kiedy tropiąc nowe doznania minęła troposferę, znalazła się z podniesioną głową w iryzujących chmurach. Stamtąd dobiegł  ją włosko-grecki śpiew egipskich leSyren. Były pięknymi, niezwykłymi mężczyznami o dzikich obliczach i nieobliczalnych pomysłach. Właściwie były nawet jednym mężczyzną, tylko bardzo dobrze zrealizowanym i zwielokrotnionym, choć nie do końca żywym. I ona była w samym środku wszystkiego. Ten śpiew w nią wszedł, wypełnił ją, choć to ona była w nim. Ekstaza i ekscytacja, ale też uczucie pewnej tęsknoty i strachu przed ulotnością tak głęboko syrenNi wzruszyły, że zaczęła płakać. Płakała tak jeszcze bardzo, bardzo długo, aż w końcu jej łzy wypełniły całą Stratosferę. Nagle poczuła, że jej dobrze. Spojrzała dokoła i zrozumiała, że to ta słona woda. Wtedy zobaczyła nadciągającego ławicą Posejdona, bo był on rybami. (Ona sama była kiedyś rakiem, ale przemianę w rybę zawdzięczała Wielkiemu Bezrybiu w ‘69, co nie przeszkadzało jej wcale w byciu najbardziej wyjątkową ze wszystkich syren, gdyż syreną się jest tylko w oczach).
I tak zamieszkała, nie wiedząc nawet jak i kiedy, w Stratosferze. Powoli zaczęło tam przybywać coraz więcej i więcej butów oraz wody, a czasami też Posejdona. Ale żadne inne ryby nie chciały – mimo usilnych zaproszeń syrenNi – jej odwiedzać. Nie rozumiała dlaczego. Miały zawsze dużo, dużo usprawiedliwień: a to lały wodę o niechęci do bycia nad powierzchnią, a to demonizowały warstwę ozonową, która ponoć sprawiała, że ich rybie połowy nie wylewały za kołnierz, a czasami po prostu nabierały wody w usta, udając – jak dzieci – że nie mają głosu.
syrenNi było bardzo przykro z tego powodu, ale musiała się nauczyć żyć w samotności wypełnionej hipnotycznymi leSyrenami, co w gruncie rzeczy odpowiadało jej bardziej. Uświadomiła to sobie po połknięciu planktonu poznania dobra i zła. Wtedy też zobaczyła morskim okiem wyobraźni sedno sprawy: inne ryby uznały, że śpiew leSyren jest odrzucający, a jego słuchanie wpływa bardzo niekorzystnie na głowę lub jest wręcz skutkiem już istniejących z nią problemów. A ponieważ, jak powszechnie wiadomo, ryba psuje się od głowy – po prostu się bały.
Zepsucie i zgnilizna (zwłaszcza w wodzie nieprzyjemna) bardzo zaprzątały myśli syrenNi i ich wizja martwiła ją niebywale. Jednak po czasie okazało się, że to ona niszczyła głowę syrenNi, a nie leSyreny wcale. Te zresztą jako jedyne pomogły jej nie tylko pozbyć się tej wizji, ale jeszcze pokazały jej wachlarz wizji wspaniałych.
I tak oto najbardziej wyjątkowa ze wszystkich syren, syrenNi, stała się pierwszą w historii rybą, która się naprawiła. Od głowy.