Koncert Kur w Teatrze Leśnym we Wrzeszczu

Olaf Deriglasoff, Tymon Tymański, Jerzy Mazzoll, fot. SVeerg

Od maja opóźnienie blogowe to niestety moje drugie imię. Dopiero pod koniec sierpnia opisałam maj i czerwiec widziany spóźnionymi oczami nNi, za chwilę – było nie było już we wrześniu – opublikuję spenetrowany nimi lipiec, a prawie miesiąc po doskonałym koncercie Kur w Teatrze Leśnym we Wrzeszczu ubieram w słowa wszystkie obserwacje, do jakich skłoniło mnie to fantastyczne wydarzenie. Tekst będzie dziś długi, ale za to nie do końca na temat.

W momencie, w którym usłyszałam po raz pierwszy płytę „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur (a było to – wstyd przyznać – dopiero ponad cztery lata temu), zasiliłam liczną grupę jej wiernych fanów. Wracam do niej często urzeczona jej ponadczasowością. Doskonałe jest tu wszystko: zarówno oryginalna koncepcja całości, pojechana muzyka (świetnie napisana, wybitnie zagrana), jak i znakomite teksty Tymona Tymańskiego (i jeden – „Sztany, glany”Olafa Deriglasoffa), zdradzające nie tylko fantastyczny zmysł obserwatorski obu panów, ale także ich wyjątkowy językowy słuch, co przytrafia się tekściarzom niezwykle rzadko. To coś znacznie ciekawszego niż perfekcyjne władanie językiem ojczystym, tak rodakom odległe. To coś znacznie istotniejszego niż ogromny zasób słów, jakiego mógłby Tymańskiemu pozazdrościć niejeden profesor. To gigantyczna językowa wrażliwość, pozwalająca mu szybko wychwytywać używane przez różne grupy społeczne językowe style, a potem dowolnie nimi żonglować.
Płyta „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” ma już 27 lat i doczekała się kilku pokoleń fanów zachwyconych jej inNością, świeżością i oryginalnością. Jakąż fantastyczną wiadomością dla nas wszystkich była więc najpierw ta o reedycji płyty, a potem druga – o reaktywacji Kur, które ruszyły w ogólnopolską trasę z polovirusowym materiałem.

Olaf Deriglasoff, Tymon Tymański, Jerzy Mazzoll, fot. SVeerg

Skład zespołu od nagrania płyty zdążył się też kilkukrotnie zmienić. Grupę opuścił Tomasz Gwinciński (gitara) i Leszek Możdżer (instrumenty klawiszowe, głos). Tragicznie zmarłego w 2001 roku Jacka Oltera (perkusja) zastępowali kolejno: Jacek Stromski, Rory Walsh i Kuba Staruszkiewicz.
Na ogólnopolską trasę Kury wyruszyły w składzie: Tymon Tymański (głos, gitara, bas), Olaf Deriglasoff (głos, gitara), Piotr Pawlak (gitara, głos), Jerzy Mazzoll (klarnet, głos) – a więc drób od powstania płyty niezmienNy – oraz Szymon Burnos (instrumenty klawiszowe, głos) i Jacek Prościński (perkusja). W jej trakcie z zespołu odszedł gitarzysta Piotr Pawlak oraz perkusista Jacek Prościński. Tego ostatniego na koncercie w Teatrze Leśnym we Wrzeszczu zastąpił znakomity Michał Gos.

Jerzy Mazzoll, fot. SVeerg

W najśmielszych snach nie przypuszczałam, że będzie mi dane zobaczyć Kury w akcji, a to właśnie miało 10 sierpnia nastąpić. Zaplanowałam – jeszcze na długo przed tą datą, – że będzie to dzień wielki, ważny, podniosły i pełen emocji. Zrealizował się tylko ostatni punkt i to nie w sposób, o który mi chodziło. Nad krajem, miastem lub po prostu Wrzeszczem przetoczyły się cumulusy zwiastujące liczne niesnaski i kłótnie. Bardzo ciężki, dziwny i trudny czas. Wiem, że nie tylko dla nas. Koncert na szczęście rozwiał ich skutki. Był doskonały. Zmienione w niektórych miejscach aranże wlały w piosenki drugie życie, a kurza energia porwała zapolovirusowany tłum. Wysoko postawionej muzycznie poprzeczki nie przeskoczył w moim odczuciu jedynie Jerzy Mazzoll, czasem rozmijając się intonacyjnie z resztą zespołu. Szkoda, bo kiedy się nie rozmijał, był znakomity. Niewątpliwym showmanem był oczywiście Maestro Tymon Tymański, ale też – w trochę innym, nieco subtelniejszym stylu – przepiękny wewnętrznie i zewnętrznie Olaf Deriglasoff (o którego muzyce do „Informacji zwrotnej” już kiedyś pisałam i którego miałam niesłychaną przyjemność i zaszczyt kilka dni wcześniej poznać osobiście). Michał Gos brzmiał, jak by grał z Kurami od lat, choć był to ich pierwszy wspólny koncert, a Szymon Burnos jak zawsze pokazał wirtuozowską klasę.

Michał Gos, fot. SVeerg

Z pewnej zadumy – wrzucając mnie równocześnie w zadumę całkiem inną – wyrwał mnie komentarz Tymańskiego ze sceny, kolejny tego wieczoru z serii:

To jest bardzo przemocowy tekst. Dziś nikt by takiego nie wydał.

– cytat oczywiście mocno niewierny, ale oddający główną myśl

Zaczęłam się zastanawiać nie tyle nawet, czy to diagnoza słuszna, bo choć koło przemocowości teksty z tej płyty nawet nie stały, to owszem, dziś przy ich promowaniu mógłby się pojawić problem – wyraziste teksty o czymś nigdy nie miały łatwo, a teraz zatrważają z większej niż kiedyś liczby powodów. Zaczęłam się zastanawiać, co o co dokładnie Tymonowi chodziło. Stara płyta, starą płytą, ale reaktywowane Kury pracują nad nowym materiałem. Jaki mógłby być? I nie mam tu na myśli możliwości twórczych Tymańskiego – „Zenkiem Martyniukiem” udowodnił, że jego kompozytorsko-tekściarski geniusz wciąż ma się dobrze. Mam na myśli możliwości percepcyjne nowej publiczności. Nowej, nawet jeśli kochającej kultową płytę „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”. (Kochającej, ale biorącej jej rzekomą „przemocowość” w nawias, przypisującej ją czasom, w których „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” powstał i z których równocześnie kpił.)

Szymon Burnos i Olaf Deriglasoff, fot. SVeerg

Urodziłam się równo w połowie lat osiemdziesiątych. Moje dzieciństwo i wczesna młodość przypadła na lata dziewięćdziesiąte, których całym sercem nie znoszę za niemal wszystko, ale najbardziej za zacofanie i szarość. Z drugiej strony doskonale wiem, że urodzeni za komuny Tymon i Bartek muszą mieć skrajnie inny tych lat odbiór, gdyż prawdziwego zacofania i szarości zaznali przed ich nadejściem – nota bene również podczas swojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Dopiero zorganizowane cztery miesiące temu w ramach Nocy Muzeów w gdańskiej Windzie spotkanie „Yach i Przyjaciele” (gośćmi Beaty Dunajewskiej byli: Tymon Tymański, Jarek Janiszewski i Krystyna Stańko) przypomniało mi, że coś jednak pomogło mi te znienawidzone lata dziewięćdziesiąte przetrzymać: intrygujące teledyski Yacha Paszkiewicza i bardzo ciekawy, choć kameralny, rodzimy rynek muzyczny. Uświadomiłam sobie, że zmieniło się na nim tak dużo, że od jakiegoś czasu nie śledzę go już wcale. Nie porywa mnie, rządzi się prawami, których nie rozumiem, wypluwa twory, które mnie nie interesują (co oczywiście nie oznacza, że nie robi się dziś muzyki dobrej – po prostu z jakiegoś powodu trzeba jej szukać poza mainstreamem). Podczas koncertu Kur widziałam zachwyconą publiczność znającą słowa wszystkich piosenek. Mimo upływu lat (a w stosunkowo krótkim czasie świat niebywale przyspieszył, czego akurat jestem entuzjastką) ludziom „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” jest nadal potrzebny, nadal ich śmieszy, nadal z nimi rezonuje. Nie jest jak filmy, które w dzieciństwie bawiły nas do łez, a dziś, kiedy je włączymy, budzą zażenowanie. „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” rozwalił system wtedy i rozwala go teraz, jak każde ponadczasowe dzieło wybitne. Niedającym mi spokoju zagadnieniem było to, jakie warunki musiałyby zostać dziś spełnione, by tak dobra płyta nie tylko mogła zostać wydana, ale też dała radę zaistnieć w powszechnej świadomości i dotrzeć do swych przyszłych miłośników. Czy nasze obecne filtry (pod wieloma względami lepsze od tych, w które zaopatrzone były poprzednie pokolenia) pozwoliłyby nam bez niepotrzebnej ekscytacji, obrażania się, pikiet czy bojkotów po prostu docenić dobrą sztukę?

W mojej głowie ukształtowały się następujące pytania:

  1. Czy poprawność polityczna chroni, czy knebluje usta?
  2. Czy żart może kogokolwiek „obrazić”?
  3. Czy rozwiązaniem każdego problemu będzie dla nas wylewanie dziecka wraz z kąpielą?

To wszystko, wbrew być może pozorom, wcale nie są pytania proste, na które można szybko i zdecydowanie odpowiedzieć „tak” lub „nie”.

Czy poprawność polityczna chroni,
czy knebluje usta?

Tymon Tymański, fot. SVeerg

Uważam wolność za wartość najwyższą, a cenzurowanie artystów za ograbianie społeczeństwa z jego narodowego dobra. Jednak gdy ktoś się przy mnie zżyma na uciążliwą wszędobylską poprawność polityczną, jestem w wyrażaniu radykalnych sądów ostrożna. Bo czym polityczna poprawność w swoim założeniu tak naprawdę jest? Jak przeczytamy w Encyklopedii PWN:

poprawność polityczna, ang. political correctness, zasada unikania określeń, które mogłyby być uznane za przejaw dyskryminacji w stosunku do osób ze względu na ich przynależność rasową, narodową, wyznaniową, pochodzenie społeczne lub orientację seksualną.

Encyklopedia PWN

Nie widzę tu kolizji z czyjąkolwiek wolnością. Wszak ta kończy się tam, gdzie zaczyna się krzywda drugiego człowieka. Jeśli zrozumiemy, że obecna wiedza (chociażby psychologiczna, historyczna czy biologiczna) pozwala nam dostrzec, że określenia, do których się przyzwyczailiśmy są jednak dla jakichś mniejszości wykluczające, pogardliwe i krzywdzące, z łatwością zmienimy stare nawyki. Z początku będzie to dziwne i niezręczne, ale szybko spowszednieje. Wystarczy odrobina empatii i dobrej woli. Mam tu na myśli nie tylko język oficjalny, ale też potoczny. Faktycznym problemem nie jest polityczna poprawność, lecz nadgorliwość płynąca z niezrozumienia sensu tej pierwszej i irracjonalna dyskusja z samą strukturą danego języka. Kiedy słyszę apele o nieużywanie słowa „Murzyn” argumentowane jego etymologią i skojarzeniami, które w polskiej czarnej społeczności wywołuje, nie wchodzę w rolę samozwańczego językoznawcy (mimo że przez przypadek jestem akurat dyplomowanym) robiącego wykład o wolności słowa, pięknym polskim języku oraz równie pięknej i nierasistowskiej bajce „Bambo”, tylko po prostu sukcesywnie wyrzucam je ze słownika. Nie obchodzą mnie intencje Tuwima sprzed lat, ani nawet moje własne z czasów, kiedy używałam tego słowa, bo nikt nie uznawał go za obraźliwe. Oduczam się go, czasem się jeszcze myląc, ale już coraz rzadziej.
Kiedy natomiast jestem atakowana przez feministki (czując się zresztą feministką, a więc osobą wyznającą równość płci, a nie wyższość kobiet) za to, że śmiałam nazwać siebie samą „językoznawcą”, nie zaś „językoznawczynią”, opadają mi witki. Struktura naszego języka umożliwia używanie feminatywów, ale go nie narzuca. I ta dowolność nastręcza dziś ludziom jakichś gigantycznych trudności. Nagle pojawiają się dwa wrogie obozy prawaków i lewaków. Ci pierwsi, obśmiewają drugich, że:

Ministra, no w głowie się babie poprzestawiało!
Pilotka? To taka czapka.
Chirurżka? Na czym ten świat stoi?

Ci drudzy obśmiewają wszystkich myślących odmiennie, twierdząc:

Jak jesteś kobietą, musisz w swojej narracji używać feminatywów i kropka.

No i teraz spojler alert – jedni i drudzy się mylą.

Feminatywy mogą choć nie muszą być przez kobiety używane z bardzo prostego powodu: w języku polskim rodzaj męski ma podwójne znaczenie. Określa oczywiście ludzi rodzaju męskiego, ale też… po prostu ludzi niezależnie od ich płci. I ta dwuznaczność, z której wynika dowolność używania feminatywów przez kobiety to bariera, której z jakiegoś powodu dzisiejsi użytkownicy języka w przytłaczającej większości nie potrafią przeskoczyć. (Zwróćmy w tym miejscu również uwagę na to, że mężczyźni takiej dowolności nie mają, a o znaczeniu ich rodzaju decyduje z kolei kontekst.)
Wrażliwym językowo i świadomym użytkownikom języka nie trzeba pewnością przypominać, że wypowiedziane przez kobietę dwa bardzo podobne zdania:

Jestem lekarką.

i

Jestem lekarzem.

niosą ze sobą odrobinę inne komunikaty. Pierwsze informuje nas o płci i profesji nadawcy, stawiając je ze sobą na równi. Informuje nas także o tym, że nadawca wzmiankę o swojej płci uważa za istotną i wartą umieszczenia w zdaniu. Drugie informuje nas wyłącznie o profesji i na tej tylko, jako bezpłciowej właśnie (drugie znaczenie rodzaju męskiego) się skupia. Powodu wyboru drugiego (równie poprawnego!) zdania niektóre feministki upatrują się w skutkach wieloletniego patriarchalnego prania mózgów, zwracając – nie bez pewnej racji – uwagę na to, że wiele kobiet uważa, że zostaną potraktowane poważniej, jeśli na ich kompetencje będzie się patrzeć nie poprzez pryzmat ich płci. Czego nie do końca da się uniknąć w spotkaniu in persona, da się uniknąć na gruncie językowym. Idąc takim tokiem myślenia, „lekarka” może brzmieć mniej poważnie niż „lekarz” (przytaczam rozumowanie, wstrzymując się jednak od jego oceny).

Tu pojawia się zresztą jeszcze jeden aspekt – osłuchanie z brzmieniem danego słowa. „Lekarka” czy „nauczycielka” na nikim nie robi takiego wrażenia jak chociażby „kierowczyni” czy „architektka” (i w drugą stronę „pielęgniarz” lub „pogodynek”).

Gdyby świat był czarno-biały, powyżej zamieszczony powód, dla którego nie wszystkie kobiety feminatywów używają, byłby jedynym. Wtedy nacisk na forsowanie feminatywów wszędzie tam, gdzie można, miałby sens. Nowe wyparłoby stare, a feminizm wypierając patriarchat, zostawiłby w języku swój ślad. Jednak… świat nie jest czarno-biały, a powyżej zamieszczony powód wcale nie jest jedyny. Dyskryminacja, której i feminizm, i polityczna poprawność próbują się przeciwstawiać, to forma opresji. Warto jednak pamiętać, że naciskanie na drugiego człowieka, by zmieniał język, którym opowiada o samym sobie, a więc by wysyłał światu komunikaty sprzeczne z własną wolą również jest formą opresji. I żeby nie popaść w skrajności, że każdy ma prawo mówić wszystko. No nie. Z jednej strony trzyma nas cała struktura języka, którym się porozumiewamy. I w tym miejscu warto podkreślić, że pomysł wyszczególniania płci za każdym razem, kiedy mówimy o grupie mieszanej (np. „którzy i które”, „koledzy i koleżanki”, „obywatele i obywatelki” zamiast „którzy”, „koledzy”, „obywatele”) jest o tyle chybiony, że zakłóca podstawową funkcję języka, jaką jest funkcja komunikacyjna (temat rozwinęłam w recenzji książki Pauliny Młynarskiej „Miłość to pies”). Z drugiej strony, pewna etykieta (często zależna od kontekstu wypowiedzi), a z trzeciej szacunek do osób, z którymi się komunikujemy. Reasumując, kiedy zwracam się do kogoś lub opowiadam o kimś, biorę pod uwagę jego językowe preferencje nawet, jeśli różnią się od moich. „Murzyna” nie nazwę już w ten sposób, opowiadając o jednej koleżance będę stosować feminatywy wedle jej woli, opowiadając o innej nie będę, bo tego nie lubi. Nic na tym nie tracę. Jednak potrzebuję tej samej swobody i wolności, odwzorowując słowem swój własny świat (dlatego tak źle znoszę jedyne słuszne interpretacje jakichkolwiek moich tekstów). Czasem jestem „nauczycielką”, a czasem „językoznawcą”. Lubię używać rodzaju męskiego w jego drugim znaczeniu, bo zrównuje płcie. Osobiście właśnie tak postrzegam feminizm. Jako pełną równość – równość ludzi bez względu na płeć. Dodatkowo lubię też obserwować, w których momentach feminatywów używam chętniej i częściej. To pozwala mi lepiej poznać samą siebie. Nie narzucam innym takiego postrzegania, ale mierzi mnie, kiedy ktoś mnie poprawia w momencie, w którym wypowiadam się poprawnie. Językiem wyrażamy swoją osobowość i jest we mnie ogromny bunt przeciw temu, by ten język sztucznie ujednolicać. Różnice, jakie między nami istnieją, znajdują odzwierciedlenie w naszym indywidualnym stylu mówienia i pisania. (Który – o czym pisałam wcześniej – tak doskonale wychwytuje w swoich tekstach Tymański i Deriglasoff.) Ale czy winą za narzucanie jednoznaczności i identycznej, wykastrowanej z oryginalności formy wypowiedzi można obarczyć tylko i wyłącznie polityczną poprawność? Może leży ona po stronie naszego opacznego rozumienia jej sensu?

Czemu jednak wyjeżdżam z epopeją o feminatywach w sam środek tekstu o pięciu niewątpliwie męskich Kurach? Cóż, jak mawiał klasyk (a nawet klasyczka) „nie byłabym sobą, gdy byłabym inna”. Jestem pewna, że wszystko się ze wszystkim jakoś łączy. Moje ADHD nie ma co do tego żadnych złudzeń, a co wyjdzie – zobaczymy… oczami.

Czy żart może kogokolwiek „obrazić”?

Tymon Tymański, fot. SVeerg

„Polovirusa” uwielbiam w całości i staram się go nie rozdzielać w głowie na poszczególne piosenki, kochając je wszystkie po równo. Gdybym jednak została zmuszona, by wskazać jeden szczególnie dla mnie ważny utwór z tej płyty, byłby nim „Nie martw się, Janusz”. Uważam, że jest wyjątkowo przejmujący. Pewnego razu podzieliłam się tą piosenką z osobą starszą. Nie była niestety w stanie zrozumieć tekstu, ale udało jej się wychwycić dwa słowa: „ojciec święty”. Na ich podstawie wysnuła daleko idący wniosek, że zamiarem autora było prawdopodobnie obrażenie osób wierzących i na wszelki wypadek, awansem, poczuła się urażona. To oczywiście samo w sobie jest fikołkiem fascynującym, ale równocześnie dość dobrze oddaje naturę problemu. Nie potrzebujemy specjalnego powodu czy zachęty, by się za cokolwiek na kogokolwiek obrazić. To tkwi w nas już wcześniej. Im więcej mamy kompleksów, im bardziej przewrażliwieni na jakimś punkcie jesteśmy, im mniej w siebie wierzymy, tym łatwiej znaleźć nam w sobie gotowość do bycia urażonym. Wtedy „obrażający” zstępuje na nas niczym wybawienie. Mamy na kogo przerzucić odpowiedzialność za własne emocje. (Leżę ze śmiechu za każdym razem, kiedy sobie przypominam opowieści Bartka o niektórych poobrażanych piosenką „Mój dżez” krytykach i muzykach jazzowych.) Zamiast zajrzeć w głąb siebie i podumać nad tym, jak się wzmocnić, możemy utopić całą swoją energię w narzekaniu na kogoś, kto „zachował się haniebnie” lub – jak w przypadku „Mojego dżezu” – irytująco doskonale przedstawił nas w krzywym zwierciadle. Znałam w życiu zaledwie kilka osób stabilnych. Żadnej z nich nikt nie był w stanie obrazić. Ani żartem, ani świadomie wypowiedzianą obelgą.
No ale jak to z kolei połączyć z poprawnością polityczną? Można byłoby teraz zapytać, czy sama sobie przypadkiem nie przeczę i:

Czy ten cały urażony „Murzyn” nie mógłby po prostu wrzucić na luz, zamiast na siłę robić ze wszystkich rasistów?

Nie o luz czy obrażanie się tu chodzi, ale żeby zająć się samym problemem, a nie jednym tylko powtarzanym w kółko przykładem, dorzucę jeszcze drugi – pana prezydenta dupiarza Trzaskowskiego. Kto nie pamięta, temu śpieszę przypomnieć: w pewnym podcaście (mającym raczej luźny i niepolityczny charakter) Rafał Trzaskowski przyznał, że w czasach licealnych był „dupiarzem”. Nie miał jednak na myśli otyłości pośladkowo-udowej, a powodzenie u kobiet i – jak rozumiem – niefrasobliwość w konsumowaniu znajomości z nimi. Czy był to żart, przechwałka ryczącej krowy czy spowiedź mężczyzny w średnim wieku, który pomylił konfesjonał lub kanapę przyjaciela z programem emitowanym w internetach – nieistotne. Słowo „dupiarz” wypowiedziane w tym właśnie kontekście nie przeszło bez echa i rozpoczęło pewną dyskusję. Dyskusję nie o tym, co wypada, a co nie wypada. Dyskusję nie o tym, czy człowiek piastujący wysokie urzędnicze stanowisko może czy nie może się od powagi tego stanowiska czasem w mediach oderwać. Dyskusja dotyczyła tego, w jakim świecie chcemy żyć i czy język, na który pozwalamy (czyli na który nie wyrażamy sprzeciwu) za nim nadąża, czy nie. Warto bowiem pamiętać, że język nie tylko odzwierciedla rzeczywistość, ale również ją tworzy. Dla części rodaków zgoda na nazywanie mężczyzny, który miał wiele kochanek „dupiarzem” była równoznaczna ze zgodą na starą jak świat narrację, w której za wszystko wini się kobietę, nawet jeśli dana historia nie jest bezpośrednio o niej. Oczywiście druga część rodaków oponowała, krzycząc, że:

Przesada i dzielenie włosa na czworo!
To już nic nie można powiedzieć?
Fajny facet, taki swój!

lub – co w każdej dyskusji mnie zadziwia – powołując się na dowód anegdotyczny:

A ja tak lubię być nazywana! Skąd wiemy, że te kobiety też nie lubiły?

I tu dochodzimy właśnie do istotnej różnicy między obrażaniem się na kogoś za jego wypowiedź (lub byciem nią urażonym), a zauważeniem językowego problemu. Jestem kobietą i nie czuję się wypowiedzią Trzaskowskiego urażona. Obnażył swój styl zarówno w rzeczonym podcaście, jak i w późniejszych przeprosinach nie przeprosinach, jakie po czasie z siebie wypocił pod naciskiem specjalistów od PR-u. To nie było nigdy ani o mnie, ani o kobietach, więc obrażanie się nie ma tu racji bytu. Problem tkwi gdzie indziej – w przyzwoleniu na język, który im dosadniej opisuje zachowanie przedstawicieli jednej płci, tym bardziej poniża przedstawicieli płci drugiej. Jaki komunikat miał popłynąć z ust pana prezydenta? Prawdopodobnie taki, że miał dużo kobiet. Jaki faktycznie popłynął? Że miał dużo „dup”. Tekst już jest długi, a ja zdaję sobie sprawę, że tematu dotykam zaledwie po wierzchu, ale nie mogę się nie odnieść do spostrzeżenia, które nasuwa się samo – że wystarczyłoby zamienić to słowo na „kobieciarz” i byłoby ok. Pewnie tak, tyle że elegancki „kobieciarz” ma nieco inny wydźwięk. „Dupiarz” jest mocniejszy w przekazie i właściwie piętnujący mężczyznę, ale pokrętnie, bo poprzez nazwanie w obraźliwy sposób… kobiety. Sęk w tym, że gdyby użył najbardziej chyba adekwatnego słowa „ruchacz” (jeśli faktycznie tym chciał się podzielić), to pewnie rozpętałaby się prawdziwa burza. Choć problem byłby zdecydowanie mniejszego kalibru – ot, ktoś znany użył słowa wulgarnego, opisując samego siebie.
Próba wyrugowania z języka debaty publicznej sformułowań podtrzymujących stare, przemocowe i wykluczające schematy nie oznacza jednak, że mamy te sformułowania zupełnie zutylizować i już nigdy do nich nie wracać. Intencje i kontekst nadają nowe sensy. Wyrażenia, których nigdy nie użylibyśmy w rozmowie, mogą rozpalać nasze zmysły w sytuacjach intymnych. Określenie, które nas oburza, przemycone w żarcie może nas rozśmieszyć do łez. Albo nie rozśmieszyć, wszak poczucie humoru jest bardzo różne. Co jednego rozbawi, w innym wzbudzi niesmak. Z całą pewnością nie da się jednak nikogo żartem obrazić. Da się nim natomiast wskazać miejsca wymagające sterapeutyzowania.

Czy rozwiązaniem każdego problemu będzie
dla nas wylewanie dziecka wraz z kąpielą?

Olaf Deriglasoff, fot. SVeerg

Obawiam się niestety, że tak. Świadomości językowej nie zwiększymy, stosując zakazy czy ostracyzm społeczny wobec tych, którzy mówią inaczej niż wydaje nam się, że powinni. Staram się nie używać sformułowań, o których wiem dziś, że są dla jakichś grup krzywdzące. Staram się pokazywać bliskim, że rezygnacja z niektórych słów, a czasem sięgnięcie po całkiem inne, nie muszą być wcale straszne i ograniczające. Ale też kiedy rozmawiam z ludźmi starszymi ode mnie o kilka dekad, nie oczekuję, że dostosują swój język do nowych norm. Bardziej niż tego, co mówią, słucham, jak to mówią. Dyskryminacji doszukuję się w wyrażaniu pogardy (czasem niebywale kwieciście), a nie w tym czy innym słowie – wczoraj neutralnym, dziś pejoratywnym. Tak, oczywiście dostrzegam, że dawny język ukształtował ich myślenie i że bardzo czasem trudno oddzielić jego przemocowość od ich wewnętrznego przyzwolenia na zło. To nieraz jest nie do odróżnienia, co tylko dowodzi tego, że czeka nas wiele zmian i że one są konieczne. Jednak sprowadzanie całego tego ważnego, ale też skomplikowanego procesu do prymitywnego polowania na czarownice, które użyły niewłaściwego słowa bez jakiegokolwiek rozumienia polujących, czemu jest ono niewłaściwe, w jakim kontekście takie jest, to koszmarna droga na skróty, w dodatku nieprowadząca do celu.
A co z żartami? Co ze sztuką? Czy ma podlegać tym samym normom, co język debaty publicznej? Czy tylko ja dostrzegam tutaj absurd? Oczekiwanie, że artysta w swojej sztuce podda się tym samym normom, co np. polityk w publicznym wystąpieniu jest oczekiwaniem osoby, która nie ma pojęcia, jak diametralnie inną rolę od tej, do której jesteśmy przyzwyczajeni, pełni język w wypowiedziach artystycznych. I to chyba niepokoi mnie najbardziej. Może, jak przy każdym zachłyśnięciu się nowym, trochę odlecieliśmy i zaraz wrócimy na właściwe tory. Oby. Bo trudno mi sobie wyobrazić coś bardziej rozczarowującego niż grzeczna i zachowawcza płyta Kur.

P.S. Na deser łączę nagrany przez siebie fragment recenzowanego koncertu.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dlaczego odeszłam z Mary Kay, nie polecam Centrum Terapii ALMA oraz sprzedaję ciuchy, czyli maj i czerwiec

fot. Bożena Szuj

Postanowiłam – ze sporym, niestety spóźnieniem – kontynuować rozpoczęty podczas poprzednich wakacji cykl „nNadmorsko”. Cykl, w którym opisywałam w pamiętnikowej formie spędzane nad Bałtykiem miesiące, ozdabiając wpisy sesjami zdjęciowymi wykonanymi właśnie tutaj przez mojego cierpliwego i kochającego Partnera. (Większą część maja już opisałam w teście „Psia mać!”.)
Dotarliśmy do Gdańska pod sam koniec kwietnia, a nasz wyjazd z Zakopanego jak zawsze przypominał przeprowadzkę. Przywiozłam ze sobą nie tylko kosmetyki i tony ubrań, ale też regał książek, notatniki, część przyborów kuchennych, a nawet przypraw. Najważniejsza ze wszystkiego okazała się jednak… kotwica; zupełnie nieprzydatna w Zakopanem. Dopiero w Gdańsku zapuszczam korzenie, do niego przynależę. To tu udaje mi się złapać odpowiednią perspektywę i to właśnie nasze polskie morze na ogół wyciąga mnie ze stagnacji, w którą wpadam w górach.

fot. Bożena Szuj

Spis treści:
Dlaczego odeszłam z Mary Kay?
Dlaczego nie polecam Centrum Terapii ALMA?
Dlaczego sprzedaję ciuchy?

fot. Bożena Szuj

Dlaczego odeszłam z Mary Kay?

fot. Bożena Szuj

Pierwsza zmiana dokonała się we mnie jeszcze w drodze do Gdańska. Dokładnie w Częstochowie. Nie była to żadna wymodlona łaska pańska; na klęczkach znajdował się jedynie pan mechanik, naprawiając uszkodzony zamek w tylnej klapie naszego Vito. Niespodziewanie skontaktowała się ze mną prowadząca mnie w Mary Kay dyrektor sprzedaży, przypominając mi, że o północy kończy mi się czas na zamówienie kosmetyków w tym półroczu. (Jeśli tego nie zrobię, w myśl umowy, jaką zawarłam z firmą, tracę prawo do rabatu i tym samym tytuł konsultantki uprawnionej do sprzedaży kosmetyków w katalogowych cenach). Wiedziałam, że mam czas do końca miesiąca, ale myślałam, że „końcem miesiąca” jest ostatni dzień kwietnia, a nie przedostatni, co zaskoczyło mój ADHD-owy mózg. Zatem podróż okazała się chwilą, w której musiałam podjąć ostateczną decyzję – zostaję, czy odchodzę. Z zamiarem odejścia nosiłam się już od dłuższego czasu. Mimo wmawianych nam haseł, że:

choć te kosmetyki są drogie, to jednak nie są drogie, gdyż są wydajne i dobre,

zaczęłam się trochę uważniej temu przyglądać i oczywiście szybko okazało się, że to klasyczna marketingowa ściema. Kosmetyki Mary Kay są rzeczywiście bardzo wydajne. Są też w moim odczuciu dobre. Co prawda zdania ekspertów są w tej kwestii mniej entuzjastyczne, ale sama – jako kosmetyczny laik – na podstawie używania (wyłącznie) ich przez pięć lat mogę uczciwie powiedzieć, że byłam z tego wyboru bardzo zadowolona. Co więcej, moja skóra je naprawdę lubiła i kiedy byłam nieumalowana, często słyszałam komplementy dotyczące „pięknej cery”. Co do astronomicznych cen, sprawa ma się już nieco inaczej. Przed dołączeniem do zespołu (a dołączyłam wyłącznie ze względu na spore rabaty dla siebie samej, bo sprzedawać – jak udowodniła mi próba otworzenia sklepu – nie umiem) o pielęgnacji skóry nie wiedziałam praktycznie nic. Jako córka pół góralki, żyłam bajkami o starych góralkach, co to twarz wodą z mydłem całe życie myły (ewentualnie smarowały ją też raz na jakiś czas kremem Nivea) i miały piękną cerę; nie to, co teraz. (Niedawno podziwiałam efekty rzeczonej pielęgnacji, oglądając przejmującą serię portretów „Silna jak halny” mojego utalentowanego kuzyna – znakomitego fotografa Bartłomieja Jureckiego.) Jako nastolatka, kupując żel do twarzy oraz (szczyt rozrzutności!) tonik, czułam, że powoli uwalniam się z pęt starych, dobrych góralskich obyczajów.

Równocześnie doceniam, że tęsknota góralskiego serca mojej rodzicielki za latami, co minęły zamknęła się w repetytywnym wyrażaniu dezaprobaty dla moich młodzieńczych drogeryjnych wyborów, a nie ewoluowała w bardziej radykalną stronę – taką, jak chociażby kultywowanie prania w rzecze (co, biorąc pod uwagę, że mieszkaliśmy w stolicy, mogłoby niepotrzebnie obciążyć bagaż moich dziecięcych traum).

Jako osoba dorosła, która wyfrunęła z warszawskiego gniazda szukać wolności i przestrzeni dla własnej niezależności w myśleniu… na Podhalu (niech ktoś jeszcze raz spróbuje zarzucić mi brak poczucia humoru!), codzienną pielęgnację twarzy rozumiałam jako przemywanie jej zimną wodą rano i mycie jej żelem, przemywanie tonikiem i smarowanie kremem wieczorem. Zdarzały się też eksperymenty z kremami pod oczy, ale nie wierzyłam, że przyniosą spektakularne efekty (w końcu cienie pod oczami mam od urodzenia). Z wiedzą o rodzaju własnej skóry zatrzymałam się w okolicach wczesnego liceum, nie wiedząc, że z latami zazwyczaj ulega on zmianie. Reasumując, najpierw pielęgnacją żadną, a potem pielęgnacją złą, przesuszyłam sobie skórę. Tania Ziaja w latach dwutysięcznych była tylko tania (dziś niektóre kosmetyki tej firmy mają nawet dobre składy, ale tego niestety moja uszkodzona ich starymi formułami bariera hydrolipidowa twarzy się nie doczekała). Dodatkowo pierwsza moja i jedyna wizyta u dermatologa (odnoszącego nota bene ogromne sukcesy na polu krzewienia kultury) po lekkim odmrożeniu twarzy na nartach uświadomiła mi, że kończący trudne, długie i wymagające studia specjalista przyjmujący za niemałe pieniądze i przypisujący maści za fortunę może osiągnąć efekty porównywalne z efektami doradztwa wielu przypadkowych drogeryjnych sprzedawców. Mianowicie żadne. No i w tym właśnie momencie pojawiła się – cała na różowo – dyrektor sprzedaży Mary Kay. Całkiem nieoczekiwanie weszła do mojego życia na szpilkach kobieta uśmiechnięta, energiczna, zadbana, a przede wszystkim posiadająca dużą wiedzę na temat skóry. Gdyby dyrektor szkoły, w której wtedy pracowałam, pewnego dnia nie wyraziła zgody na indywidualne 20-minutowe spotkania dla wszystkich swoich pięciu etatowych pracownic, nigdy bym w czymś takim nie wzięła udziału, uważając to za stratę czasu. Long story short, do zakupu kosmetyków zdołała przekonać kilka pań, ale do wstąpienia w szeregi Mary Kay (co oczywiście nastąpiło dopiero po jakiś czasie testowania produktów firmy) ostatecznie namówiła tylko mnie, chociaż to ja byłam najbardziej sceptycznie do całej tej sytuacji nastawiona.

Cóż mogę napisać po pięciu latach w Mary Kay?

  1. nauczyłam się nie tylko, jak powinna wyglądać codzienna pielęgnacja twarzy, ale też systematyczności w jej uskutecznianiu
  2. wszystkie efekty swoich wcześniejszych pielęgnacyjnych zaniedbań udało się na szczęście po niedługim czasie regularnego używania odpowiednich produktów odwrócić zawdzięczam to przede wszystkim prowadzącej mnie dyrektor sprzedaży, która zgodnie z początkowymi deklaracjami, naprawdę była dla mnie zawsze dostępna i monitorowała cały proces; jeśli cokolwiek mnie zaniepokoiło, zawsze mogłam to z nią skonsultować. Jak prawdziwy dermatolog, a przynajmniej kosmetolog, zalecała w gorszych momentach odstawienie jednego produktu i używanie innego. Przynosiła mi darmowe próbki kosmetyków, starczające na bardzo długo. Nie kupiłam żadnego produktu, którego bym wcześniej nie wypróbowała za darmo, ale też nigdy do zakupu tego, co dostawałam w formie testerów, nie czułam się zobligowana. Pomogło mi więc to, czym Mary Kay się szczyci: połączenie dobrych produktów z dobrze wyszkoloną załogą konsultantek, które potrafią umiejętnie dobrać kosmetyki do potrzeb swoich klientek i być z nimi nie tylko w momencie zakupu, ale też stosowania. (W praktyce jednak to dobre wyszkolenie konsultantek to łut szczęścia i należy o tym pamiętać.)
  3. od kiedy udało mi się „odzyskać twarz” i znalazłam się niejako w punkcie wyjścia, mogłam wreszcie zacząć obserwować, jak kosmetyki Mary Kay działają. (Obserwować okiem laika, co podkreślam, bo nie wszystko, co wygląda zdrowo, rzeczywiście takie jest i brak mi odpowiednich kwalifikacji, by umieć to rozróżnić.) Żaden kosmetyk mnie nie zawiódł, choć oczywiście jedne uwielbiam, a inne są mi kompletnie obojętne.

Skąd więc decyzja o odejściu? Czy przeważyły względy finansowe? To oczywiście też. Można byłoby długo opowiadać o kosmicznie wywindowanych marżach, czy stale rosnących cenach katalogowych przy równoczesnym podwyższaniu minimalnej kwoty, od której nalicza się konsultantkom rabat (i za którą raz na pół roku trzeba coś kupić). Odpowiedzią na wszystko ma być wizja wielkiej sprzedażowej kariery, która stoi przed nami otworem (przede mną stała ewidentnie tym drugim) i odmieni nasze życie. Jednym słowem, typowy MLM. Zorientowanie się, że tak naprawdę nigdy nikomu nie chodziło o moje finansowe dobro, zajęło mi tylko pięć lat.
Pomijam całą drażniącą mnie od samego początku pretensjonalną otoczkę – czerwone żakiety, diamenty, różowe samochody, czy nazywanie konsultantek „przyjaciółkami od piękna”. Konsultantki nie są naszymi przyjaciółkami, tylko komiwojażerkami, których głównym celem jest sprzedaż swojego produktu. Wielką nieuczciwością jest twierdzenie, że wszystko co robią, robią z troski o piękno innych kobiet – owszem, na ogół bardzo wierzą w te produkty, same ich używają i polecają ze szczerego serca. Są w tym autentyczne i fajnie, natomiast koniec końców zawsze tak naprawdę chodzi o własny zarobek i dobro firmy, która jest gigantycznym koncernem. Pomijam oglądane z zażenowaniem filmiki z kongresów i zjazdów, będących w praktyce zlotami identycznie poubieranych i nienaturalnie podekscytowanych pracownic tej firmy. Zlotami przepełnionymi banalnymi mowami „motywacyjnymi” i wspólnym śpiewaniem pieśni wychwalających na przemian Pana Boga i Mary Kay, które kojarzyły się wielu osobom, nie bez przyczyny, z praktykami sekciarskimi. Przyjmowałam to zawsze jako istniejące zło koniecznie, od którego trzymałam się z daleka.

Aspektami, które oprócz finansowego spowodowały, że zaczęłam rozważać opuszczenie Mary Kay były:

  • brak przejrzystości w kwestii składów (na kosmetykach podawane są niepełne składy, reszta jest tzw. tajemnicą firmy, na żadne konkretne pytanie nie uzyskałam nigdy wyczerpującej odpowiedzi)
  • nadprodukcja plastików – np. wszystkie pojedyncze cienie, róże czy bronzery pakowane są w kilka razy większe od nich brzydkie plastikowe jednorazowe pudełka, które po otworzeniu nadają się tylko do wyrzucenia; kiedy poruszyłam ten problem z własnymi zwierzchnikami, zostałam zachęcona do samodzielnego uderzenia wyżej, więc klasyczna spychologia, co samo w sobie pokazuje, jak bardzo firmie nie zależy na zachowaniu ekologicznych standardów
  • testowanie na zwierzętach

Ostatni punkt wcześniej nie stanowił dla mnie problemu. Długo byłam w tej kwestii całkowitą ignorantką, czego się dziś wstydzę. Wydawało mi się, że testowanie na zwierzętach gwarantuje bezpieczeństwo. Jednak kiedy niedługo po wstąpieniu w szeregi firmy zaczęłam drążyć ten temat, dowiedziałam się, że kosmetyki Mary Kay są cruelty free. Dopytując, jak w takim razie rozumieć naszą obecność na rynku chińskim (testowanie kosmetyków na zwierzętach było tam wtedy wymogiem), dowiedziałam się, że:

Jesteśmy na rynku chińskim po to, żeby móc realnie wpływać na to barbarzyńskie prawo i żeby je docelowo zmienić.

Czy byłam tak głupia, żeby w tę skleconą na bezczela bzdurę uwierzyć? Ależ oczywiście! Nawet mi ulżyło, że jesteśmy tacy dobrzy. Zamiast się na Chiny obrażać, działamy.
Faktem jest, że rzeczywiście dużo się w tej kwestii przez ostatnie lata zmieniło i obecność na rynku chińskim nie musi już – jak jeszcze było do niedawna – oznaczać wyłącznie ślepej chciwości kosmetycznych koncernów. Od jakiegoś czasu zagraniczne marki nietestujące swoich produktów na zwierzętach, wchodząc na rynek chiński, mogą być na nim z takich praktyk zwolnione, ale pod warunkiem, że ich asortyment nie obejmuje produktów „specjalnego zastosowania”, do których zaliczają się m.in. dezodoranty i filtry przeciwsłoneczne. Mary Kay ma w swojej ofercie kremy z filtrem. Miałam gdzieś z tyłu głowy przekonanie, że skoro nie stać mnie już na kosmetyki Mary Kay, to ze znacznie mniejszym budżetem, tym bardziej nie będzie mnie stać na inne kosmetyki, które będą bezsprzecznie dobre składowo, pakowane z jakąkolwiek refleksją o losach naszej planety i jeszcze do tego nietestowane na zwierzętach. Gdybym tylko wiedziała, jak bardzo się myliłam… Wystarczyło odrobinę poczytać, pooglądać, zaznajomić się z tematem, żeby znaleźć doskonałe tanie produkty (czasem wręcz za kilkanaście złotych) pozbawione mikroplastików i innych rakotwórczych substancji, spełniające do tego wszystkie pozostałe istotne dla mnie kryteria. Paradoksalnie dopiero odejście z Mary Kay sprawiło, że stałam się świadomą kosmetyczną konsumentką.
Nie żałuję jednak tamtego okresu. Wszystko, co polecałam (również na blogu, wspaniale się przy tym bawiąc i pisarsko spełniając), polecałam szczerze. Dziś rozumiem, że te kosmetyki są zdecydowanie za drogie, a ich produkcja kłóci się z moim obecnym systemem wartości. Odkrywanie tego było (i nadal jest) fantastycznym doświadczeniem wykraczającym znacznie poza błahość tematu kosmetyków.

fot. Bożena Szuj

Dlaczego nie polecam
Centrum Terapii ALMA?

fot. Bożena Szuj

We wpisie „ADHD – mam i ja!” wspominałam o znakomitym doktorze Jarosławie Jóźwiaku i jego Centrum Terapii ALMA, w którym robiłam testy na ADHD, dostałam diagnozę i trafiłam na najlepszą psychiatrę w życiu. Wydawałoby się, że w kraju, w którym psychiatria leży, a opieka medyczna przysługująca z racji ubezpieczenia jest słaba i źle zorganizowana, prywatna klinika zajmująca się ADHD u dzieci i dorosłych, która dba o standardy, starannie dobiera personel i kładzie duży nacisk na to, by ten był empatyczny, to jakaś ostoja normalności. Niestety płatna, niestety droga, ale oferująca wszystko na jak najwyższym poziomie. Dostałam ogromne (przede wszystkim finansowe, choć nie tylko) wsparcie od najbliższych, by ruszyć w drogę ku zrozumieniu swojego zaburzenia i ujarzmieniu go zarówno farmakologicznie, jak i przy pomocy psychoedukacji, której wagę tak zawsze podkreśla dr Jóźwiak. Opanowanie swojego zaburzenia psychoedukacją stoi, bo leki będziemy przyjmować tylko jakiś czas, ale to nasza codzienna praca nad własnymi ograniczeniami może przynieść najlepsze rezultaty. Jednak żeby tę pracę zacząć, musimy najpierw zrozumieć budowę naszego mózgu i sposób naszego działania. Pełna zapału zapisałam się na cykl dwunastu spotkań w ramach psychoedukacji, co poprzedzone było kolejną nietanią wizytą, mającą na celu najwłaściwsze dobranie do moich potrzeb osoby przeprowadzającej psychoedukację. Innymi słowy, choć cykl psychoedukacji kosztuje 2400 zł (płatne z góry, w momencie zapisu), obowiązkowe jest wcześniejsze spotkanie z psychologiem, kierującym nas do konkretnego edukatora (200 zł, również płatne z góry).
Jakież więc było moje zdumienie, kiedy pierwsze zajęcia organizacyjne okazały się niekończącym się monologiem pani Zen Coach, głównie na temat… jej samej. Przepaść między standardami ALMY (których przy każdej dotychczasowej wizycie u wszystkich specjalistów doświadczałam), a tym dziwactwem, które mi za ciężkie pieniądze wciśnięto, była porażająca. Ale co ja tam wiem… Zadział efekt autorytetu. Wierzyłam doktorowi Jóźwiakowi, wierzyłam też swojej znakomitej psychiatrze. Wierzyłam do tego stopnia, że sama zgasiłam czerwoną lampkę, która mi się zapaliła, kiedy usłyszałam, że „nic, co dzieje się na tych zajęciach nie może być przeze mnie przekazywane dalej”. Pierwsze cztery spotkania budziły moje zastrzeżenia, potem czujność została całkowicie uśpiona. Przestały na mnie robić wrażenie notoryczne spóźnienia prowadzącej (czas zajęć się zgadzał, bo kończyły się później, ale mój wewnętrzny Szwab wychodzi z założenia, że skoro płacę za cokolwiek w konkretnym przedziale czasowym, to mam dostać to dostać właśnie w nim, bo rezerwuję go sobie z wyprzedzeniem). Przestały na mnie robić wrażenie głupio-mądre wynurzenia w stylu Psychomamy Julii (tak, też się kiedyś na nią nabrałam, czego ślady znaleźć można na tym blogu). Odpuściłam sobie poprawianie pani Zen Coach, że borderline wcale nie jest „najgorszą chorobą psychiczną”, jak uporczywie powtarzała, podważając zasadność mojej przyjaźni z osobą cierpiącą na to właśnie zaburzenie, choć jej zawziętość niestety w tamtym momencie namieszała w mojej relacji. Patrzyłam przez palce na nazywanie członków mojej rodziny „narcystycznymi” tylko na podstawie moich opowieści (w tych nielicznych sytuacjach, kiedy dane mi było dojść do słowa), w dodatku opowieści nie o ich zachowaniach, ale o moich na nie reakcjach. Siedziała przede mną biedna osoba – myślałam – kompletnie nieogarniająca własnego ADHD. Żywa antyreklama psychoedukacji w ALMIE.

A jeśli to ma mnie w jakiś magiczny sposób ocucić? Przecież dr Jóźwiak wie, co robi…

– myślałam

Na ziemię sprowadziła mnie dopiero prowadząca mnie psychiatra, którą zaniepokoił mój gwałtowny spadek dopaminy. Byłyśmy w trakcie poszukiwań właściwej dawki leku, gorsze samopoczucie mogło wystąpić, ale coś się pani doktor nie zgadzało. Zapytała więc, co dokładnie się dzieje podczas psychoedukacji, która ma mnie (i poniekąd też jej dobieranie mi leków) wspierać, a ja się otworzyłam. I im bardziej się otwierałam, tym szerzej pani doktor otwierała oczy, przecierając je ze zdumienia. Elementów psychoterapii, które mogą się w psychoedukacji pojawić, było zdecydowanie zbyt dużo, natomiast kiedy jeszcze raz zajrzałam do biogramu pani Zen Coach, okazało się, że nie jest ani psychologiem, ani psychoterapeutą. Do teraz uważam, że wykorzystanie zajęć, których zakresu nikt nigdzie precyzyjnie nie określił, do przeprowadzania jakiejś pseudo-terapii przez osobę do tego w żaden sposób nieuprawnioną, to skandal i sytuacja, która po rozdmuchaniu, mogłaby ALMIE bardzo zaszkodzić. Poczułam się przez klinikę oszukana i naciągnięta. Nie byłam w stanie szybko i sprawnie odzyskać pieniędzy ani za niewłaściwie prowadzone spotkania, które się odbyły, ani za te, które się jeszcze nie odbyły, by móc zapisać się do kogoś, kogo moja psychiatra poleca. Milion telefonów, maili i pism później, po zaledwie miesiącu (!) „góra” łaskawie podjęła ze mną w końcu rozmowę. Napisałam, że:

uważam, że poważna firma, której zależałoby i na własnej renomie, i na dobru pacjentów, w ramach rekompensaty za przeprowadzenie na mnie terapii bez mojej świadomej zgody przez samozwańczą terapeutkę, zwróciłaby mi poniesione koszty i zaproponowała darmowy cykl psychoedukacji z prawdziwego zdarzenia, ale nie proszę o tak honorowe rozwiązanie. Proszę o psychoedukację, w ramach już uiszczonej opłaty u kogoś, kto zrobi to tak, jak powinien.

Rozbawiło mnie zadane w odpowiedzi pytanie:

czy poczuję się usatysfakcjonowana, jeśli ALMA zaproponuje mi nowy cykl psychoedukacji u kogoś nowego?

– oczywiście bez żadnego zwrotu kosztów; honor honorem, ale kasa musi się zgadzać. Tak, poczułam się usatysfakcjonowana własnym pomysłem. Szkoda tylko, że zostałam na cały miesiąc pozbawiona nie tylko zajęć, ale też poczucia bezpieczeństwa płynącego z pewności, że nie jestem właśnie okradana (cała opłata znajdowała się na koncie ALMY, a odpowiedzi na moje liczne pisma długo nie mogłam się doprosić). Gwoździem do almowej trumny był sposób rozwiązania tej sytuacji przez panią psycholog, która na opinie na Google odpowiada z konta „Właściciel” i widnieje wraz z drem Jóźwiakiem na plakatach. „Rozumiała” moje wzburzenie, było jej nawet „przykro”, ale nigdy nie usłyszałam słowa, które w takim przypadku paść powinno. Nikt mnie za to nie przeprosił. Cóż, mi od braku przeprosin nie ubyło, natomiast ALMIE w moich oczach ubyło bardzo dużo.
Reasumując, choć ALMA ma doskonałych specjalistów (pani Zen Coach była spektakularnym, ale jednak wyjątkiem), na pewno nie polecę jej nikomu. Zachodnie techniki i podejście do pacjentów – do czasu, kiedy wszystko jest dobrze – robią wrażenie, ale niestety sposób rozwiązywania problemów, jeśli takowe się pojawią, jest ciągle na wskroś polski. Mogę śmiało polecać konkretnych specjalistów (pani psycholog, z którą mam teraz psychoedukację to kompletnie inna bajka), nie przyjmują przecież wyłącznie w ALMIE, ale sama klinika ma do odrobienia jeszcze sporo lekcji.

fot. Bożena Szuj

Dlaczego sprzedaję ciuchy?

fot. Bożena Szuj

W czerwcu pochłonęło mnie też sprzedawanie ubrań na portalach internetowych, wciągające równie mocno, co kupowanie. Wpadło mi więc trochę grosza, za który mogłam sobie kupić dobre jakościowo i cruelty free kosmetyki do pielęgnacji w cenach więcej niż przystępnych. Było to interesujące przeżycie, bo szybko okazało się, jak dużo zalega mi w szafie ubrań, których najprawdopodobniej już nigdy nie założę, a jednak łączy nas jakaś nierozerwalna nić złudzeń, że jak schudnę, jak znowu uznam, że to fajny fason, jak znowu zamarzy mi się taki styl czy wrócę do przekonania, że to dobry dla mnie kolor, to one będą jak znalazł! Spojler alert – nie będą. Ciało się zmienia, gust ewoluuje, wspomnienia związane z pewnymi ubraniami też czasem lepiej wyrzucić na śmietnik historii, zamiast trzymać je w szafie jak tekstylny wyrzut sumienia. Opisywanie i wrzucanie na sprzedaż do sieci ciuchów w stanie bardzo dobrym, ale z różnych powodów przeze mnie już nienoszonych, było niesłychanie uwalniające. Nie sprzedałam jeszcze, rzecz jasna, wszystkich, ale mentalnie już się z nimi pożegnałam. Istotny był dla mnie ekologiczny aspekt całego procederu. Sama kupuję prawie wyłącznie ubrania z drugiego, a nieraz jeszcze kolejnego obiegu. Myślę, że w ogóle świat stałby się piękniejszym miejscem, gdyby ludzie ubrania wypożyczali, a kiedy im się znudzą – oddawali. Za dużo produkuje się śmieci, a kupowaniem w sklepach wspieramy ten proceder.
Pozbywając się rzeczy, zdałam sobie sprawę z tego, że moje ciuchy dzielą się na:

  • tony fantastycznych, intrygujących i uwielbianych przeze mnie, w których na co dzień nie chodzę
  • garstkę tych, które noszę w kółko od prania do prania

W ostatnim przypadku nie mam na myśli typowych ciuchów na po domu, ale te, w których z niego wychodzę. Do ludzi. Za faktem, że są przeze mnie najczęściej noszone przemawiają nie tylko względy związane z wygodą, ale też pewien rodzaj asekuracji. Między ludźmi w przypadkowej sytuacji, albo w pracy, próbuję być neutralna, nierzucająca się w oczy. Ciuchy spektakularne zostawiam sobie na sesje fotograficzne i nocne wyjścia (koncerty, niektóre spotkania towarzyskie). Na co dzień rządzi wygoda, ale też przekonanie, że własną atrakcyjność muszę sobie dopiero stworzyć makijażem, stylizacją, dodatkami, a bez nich mogę od niej uciec. A przecież tak naprawdę atrakcyjność tkwi kompletnie gdzie indziej – najczęściej w energii, którą emanujemy, kiedy czujemy się sami ze sobą dobrze. Pracuję teraz z dziećmi. Nie zacznę nagle zakładać do pracy bluzek z dekoltami do pępka (jak to mam w zwyczaju, kiedy idę z Partnerem do Boto) czy nawet sukienek, kiedy sporo czasu spędzam z podopiecznymi na podłodze. Nie stanę się nagle niewolnicą codziennego makijażu, kiedy z nieba sączy się ukrop. Nie uzależnię swojego poczucia zadbania od tego, czy zrobiłam hybrydy, czy akurat nie. Chodzi bardziej o moją własną głowę i własne siebie postrzeganie. Zrozumienie, że ta moja niewidzialność to kolejne złudzenie. To nie podobało mi się w Mary Kay – powielane i wmawiane konsultantkom mity, że jako „wizytówka firmy” powinnyśmy być zawsze umalowane i wystrojone (najlepiej w żakiecikach i na szpilkach), tymczasem makijaż czy jakiekolwiek inne stylizowanie własnego wyglądu mają sprawiać przyjemność, frajdę. To ma być lekkie i fajne. Jeśli znajdziemy na to czas i chęć – zróbmy to, bez tłumaczenia się nikomu. Ale jeśli na to czasu i chęci nie znajdziemy – nie czujmy, że cokolwiek zaniedbałyśmy. Bądźmy w tym wolne. Bądźmy w tym wolni.
Umiem czasem znaleźć w sklepach z używaną odzieżą prawdziwe wyjściowe perełki, ale w czerwcu postanowiłam zrobić mały eksperyment. Polegał na tym, że wybrałam się do lumpeksu na łowy w dniu, w którym wszystko kosztowało w nim 6 zł i spróbowałam odnaleźć przyjemność (dopamina, której – jako ADHD-owiec – mam zbyt mało) w zakupach praktycznych. Określiłam sobie jasno, które warunki są nienegocjowalne (związane z najszerzej pojętą wygodą i praktycznością noszenia w pracy) i przestałam się rozpraszać ubraniami, które znowu nosiłabym rzadko. No dobrze, pewnym wyjątkiem była sukienka z ilustrującej wpis sesji zdjęciowej, ale pozostałe osiemnaście z dwudziestu czterech złotych wydałam na trzy ciekawe i niebanalne bluzeczki, które rzeczywiście często od tamtej pory zakładam na co dzień.
Oczywiście można większość tego wpisu uznać za bajdurzenie o niczym. Z jednej strony jakieś tam kosmetyki, z drugiej ciuchy, a pomiędzy jeszcze złudzenia, że prywatna służba zdrowia z pretensjami mogłaby działać w tym kraju na tyle dobrze, na ile się ceni. Jednak oczami nNi widzę to, jak na ogół, inaczej. Przez maj i czerwiec zdołałam wyjść całkiem daleko poza strefę własnego komfortu.

  • Najpierw opuściłam wygodną różową bańkę Mary Kay, w której – nazwijmy sprawy po imieniu – nie musiałam myśleć samodzielnie. Kosmetyki, owszem, stały się dla mnie, mimo zniżki, zbyt drogie, ale w tej wysokiej cenie miałam też coś innego – wsparcie dyrektor sprzedaży, która mnie „zwerbowała”. Rzeczywiście pomagała mi w doborze produktów, ale przecież wyłącznie z Mary Kay. Nie musiałam studiować meandrów chemicznych zagadnień, nie musiałam metodą prób i błędów dobierać właściwych do swoich potrzeb artykułów, mając do wyboru całą gamę firm i serii. Dostałam coś, co zadziałało i byłam przekonywana, że jest to najlepsze i najtańsze, zważywszy na oferowaną jakość. Nikt nie mógł mi poradzić inaczej, bo byłoby to sprzeczne z interesem firmy, a tym samym jego własnym. Wygodne, ale w jakimś sensie przerażające. Żeby znaleźć się w punkcie, w którym w tej chwili jestem, musiałam wyjść ze wspomnianej bańki, poszukać na własną rękę, podowiadywać się z różnych źródeł oraz zaryzykować. Można powiedzieć, że to tylko kosmetyki. (Choć w przypadku przyglądania się składom i temu, czy producent spełnia standardy cruelty free, myślę że temat przestaje być aż tak błahy, bo mówi o pewnej konsumenckiej świadomości, którą każdego dnia realnie zmieniamy świat.) Jednak dla mnie był to krok w kierunku odzyskiwania sprawczości. Jeden z wielu, jakie mnie jeszcze czekają.
  • Potem, dzięki fatalnej komunikacji w ALMIE na linii dyrekcja – pacjent, zrozumiałam wreszcie, że idealizowanie nie ma sensu. Że trzeba widzieć plusy tam, gdzie one faktycznie są, ale też piętnować niedociągnięcia, które – choć irytujące – wcale plusów całkowicie przekreślać nie muszą.
  • A na końcu, żegnając się z nienoszonymi już ubraniami, a więc też jakimiś związanymi z nimi historiami, zaczęłam się zastanawiać, czy ja w ogóle mam własny styl i jeśli tak, to jaki on jest. A może go nie mam, no i czy w takim wypadku coś tracę. Czy w ogóle muszę go mieć, no i czy na pewno tylko jeden. Ale najważniejsza refleksja, jaka do mnie przyszła, była następująca:

Czy odkładanie niektórych ubrań (a tak naprawdę całych związanych z nimi stylizacji) na specjalne okazje nie zdradza przypadkiem moich ogólnych skłonności do odkładania życia pełnią życia na „specjalne okazje”?

Na razie przestałam czekać na bliżej niesprecyzowane okoliczności i zrealizowałam w końcu swoje marzenie o założeniu własnej domeny dla tego bloga. Jest to zatem mój pierwszy wpis, od kiedy oficjalnym adresem bloga stał się:

oczaminni.com

Mam nadzieję, że brak niechcianych reklam ucieszy Czytelników równie mocno, jak mnie!

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę piosenkę z recenzowanej tu przeze mnie niedawno płyty Beyoncé „Cowboy Carter”, która w całości stanowiła soundtrack mojego maja i czerwca, umilając mi długie spacery z naszą małą psióreczką – niewinnej aparycji morderczo niebezpieczną Żuli.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️
Postaw mi kawę na buycoffee.to

Je ne chante pas szant

fot. Bożena Szuj

Praca, którą podjęłam i z której mnie wyrzucono rok temu w Gdańsku oprócz okradania mnie z przyszłej emerytury, a nas wszystkich z moich podatków (sytuacja została – groźbą – uregulowana), miała tylko jeden minus. Dwa razy w tygodniu w naszej restauracji odbywały się wieczorki szantowe. Szanty na żywo są jeszcze gorsze od tych sączących się z jakiegokolwiek odbiornika, a niestety nikt jeszcze nie wymyślił klauzuli sumienia, która pozwalałaby pracownikom chronić własne uszy i poczucie estetyki, odmawiając pracy w zagrażających im warunkach. Kiedy więc biegałam między stolikami z notesem, talerzami czy ścierą, dwa dni w tygodniu miałam okazję przypomnieć sobie, a potem regularnie utrwalać, czemu aż tak nie lubię szant, bo – jak zwykle – problem tkwi głębiej niż w samym guście czy muzyczno-lirycznych preferencjach.

fot. Bożena Szuj

🛟 Nadmorska cepeliada

fot. Bożena Szuj

Wydawało mi się, że jedynym człowiekiem z „morskiej branży” śpiewającym szanty był specyficzny Quint ze „Szczęk”. I faktycznie, potwierdził to mój Partner, dorastający wśród dzieci marynarzy syn kapitana rybołówstwa:

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– A Twój tata śpiewał szanty? – zadaję Kochankowi trudne pytanie i oddycham z ulgą, słysząc odpowiedź.
– Nie, no co Ty! Marynarze nie znoszą szant! Szanty śpiewają ludzie z kompleksami, którym się wydaje, że są wilkami morskimi. Lądowe, k…a, ciecie!
– 🤣🤣🤣😘

„Kochanków rozmowy… cz. 9”

I takie też zawsze miałam wrażenie, że coś tu zalatuje cepeliadą. Podobnie jak pijane cepry z podróbami góralskich kapeluszy na głowach, akcentujące każde słowo na pierwszą sylabę i myślące, że mówią gwarą, „panicku”. Albo aktorzy ze „Szpilek na Giewoncie” – wyubierani w odświętne góralskie stroje, mimo że w scenach, w których je na sobie mają, brak ku temu odpowiedniej okazji – również myślący, że mówią gwarą. (Spojler alert – nie mówią.) Czuję, że szanty są właśnie po to, by ludzie, którzy o rybołówstwie i pracy na morzu mają wiedzę znikomą, mogli się poczuć jak te morskie wilki, którym na wszelki wypadek wymyślono odbiegającą od prawdy rzeczywistość, mocno ją przy okazji romantyzując. Czy ja mam jakąkolwiek wiedzę o rybołówstwie? Nie mam żadnej. Od jakiegoś czasu poznaję jednak coraz więcej mocno dorosłych dziś dzieci marynarzy. Z ich całkiem różnych od siebie opowieści wyłania się jeden mroczny obraz. Obraz ojca przez większość czasu nieobecnego, a kiedy już obecnego, nadrabiającego swoją nieobecność dyscypliną. Dyscypliną pojętą w chory sposób, więc raczej tyranią i przemocą. Obraz ojca, który kojarzy się wyłącznie ze strachem. Ojca, za którym się nie tęskni, choć się go potrzebuje. Ojca, którego powrót jest koszmarem. Ojca na ogół coraz mocniej trawionego alkoholizmem. Czasem też uciekającego do, albo od drugiej równoległej utrzymywanej w ukryciu rodziny. Ojca, z żalu i złości do którego ulepiony jest jedyny znany wszechświat i rodzic – matka. Kiedy nóżka sama zacznie chodzić w takt:

cztery piwka na stół, w popielniczkę pet
jakąś damę roześmianą król przytuli wnet,

– „Cztery piwka”

warto sobie uświadomić, że ten król imprezy był na ogół sadystycznym zapijaczonym przegrywem, a dzieci, którym zniszczył dzieciństwo, zdążyły od tego czasu wychować kolejne poranione pokolenie. To niedługo doczeka się zresztą swoich dzieci. Jeśli ktoś zapyta, czemu istnieje dziś tak wielka przepaść między ludźmi jutra (sterapeutyzowanymi, otwartymi na nowe, empatycznymi), a ludźmi wczoraj (bezkrytycznie zapatrzonymi w poprzednie epoki i celebrującymi stare, okrutne i bezskuteczne rozwiązania), odpowiedź jest prosta. Nie wszystkich rodziców, na których spadła konieczność zerwania dawnych szkodliwych schematów kultywowanych przez poprzednie pokolenia, było na to emocjonalnie stać. Przez lata idealizowania patologii, niezajmowania się nią, nieleczenia jej, przyzwyczailiśmy się do niej, lekceważąc jej zgubny wpływ na całe społeczeństwo. Ale to już, rzecz jasna, nie tyczy się wyłącznie marynarzy.

fot. Bożena Szuj

🛟 Mężczyzna z historią

fot. Bożena Szuj

Jestem dzieckiem smutnych i przemocowych lat dziewięćdziesiątych. Czasów, z których większość mojego pokolenia się dzisiaj leczy. Czasów przepełnionych pogardą do kobiet, dzieci i zwierząt. Czasów, w których miłość rodziców była na ogół bezobjawowa, a „szacunkiem” nazywało się stare, ustalone kiedyś sztywne zasady, zawierające w sobie również nakaz, kto ma go komu okazywać. W końcu czasów dominacji kościoła katolickiego, który jakże skromnie przyznał samemu sobie monopol na jedyną słuszną rację, właściwy system wartości i – najważniejsze! – możliwość decydowania, co jest grzechem. Trzymał tym za twarz co najmniej połowę społeczeństwa – kobiety funkcjonujące w nieustającym poczuciu winy i wstydu. Drugą z kolei wspierał, utrwalając podwójne standardy. Znakomicie wzmacniał istniejący od lat patriarchat (stojący zresztą w swoim założeniu w sporej rozbieżności z naukami Chrystusa).
W takim klimacie dorastałam, marząc wraz z innymi cnotliwymi nastoletnimi niewiastami z dobrych domów z fortepianem o tajemniczym mężczyźnie z historią. Mityczny marynarz z szant doskonale się w ten obraz wpisywał. Małomówny, brzydki (choć mający w sobie bliżej nieokreślone to coś), intrygujący mężczyzna z historią. W marzeniach wydawał się idealny, jednak małomówność to doskonały kamuflaż. Można w nim pomieścić jak w worku wszystkie swoje deficyty. Kiedy zaczęłam te fantazje wprowadzać w życie, dziwnym trafem „historie” poznawanych bliżej małomównych mężczyzn z historią nie były ani historiami doskonale napisanych doktoratów, ani historiami sukcesów w działalności społecznej, ani nawet historiami wydostania się z trudnego domu lub/i własnego nałogu, a potem wspięcia się na sam szczyt dobrego, trzeźwego, pozytywnego życia. Były natomiast niemal za każdym razem historiami o męskiej słabości, niedojrzałości, nieodpowiedzialności i uciekaniu w przeróżne uzależnienia od życia, które przerasta. (Nota bene – podziękujmy za to patriarchatowi gromkimi brawami – życia w strukturze wymagającej od mężczyzn radzenia sobie ze wszystkim najlepiej; bez żadnego wsparcia i prawa do łez.) Wiele dziewcząt lat dziewięćdziesiątych myliło te nieprzepracowane problemy dorosłych mężczyzn z bezradnością niemowlaka, którym trzeba się zaopiekować. Zupełnie, jak by ukształtowany już człowiek (nawet, jeśli ukształtowany źle) odpalał w nich automatycznie – na równi z małym zapłakanym bobasem – instynkt macierzyński. (Prawdziwy lub ten narzucony kulturowo dziewczynkom przez odpowiednią selekcję przeznaczonych dla nich zabawek.) Oczywiście te lepiej wychowane – czyt. świadome i pewne siebie oraz swojej wartości – niewiasty miały znikome szanse zaplątać się w sieć wystającą z małych żenujących kuterków pokrytych mchem i paprocią. Zdrowe przyciąga zdrowe. Ja piszę dziś o swojej własnej bańce, patrząc przez swoje własne filtry.

Za każdym razem, nawet po raz setny, słuchając podczas pracy  frazy:

i cała w żaglach, jak w białej sukience
jak piękny ptak, który zapiera w piersi dech
chwyciłem mocno ster w obie ręce
i żeglowałem zasłuchany w fali śpiew,

– „Biała sukienka”

ściskał mnie dojmujący smutek. Stawała mi przed oczami młoda pogubiona dziewczyna, którą kiedyś znałam. Gdyby się w jakimś momencie nie zjawił, może udałoby się uniknąć jakże tragicznego dla niej… chwycenia jego steru.

fot. Bożena Szuj

🛟 Smutna opowieść
o Belli i Lądowym Cieciu

fot. Bożena Szuj

Miała szesnaście lat i składała się z niemal samych sprzeczności. Wolny, artystyczny duch, potrzeba eksplorowania nowego, nieznanego, odrobinę niebezpiecznego, potrzeba nieustannego wracania na samą krawędź – to była jej natura. Równocześnie religijna indoktrynacja i pranie mózgu, którym została we wczesnym dzieciństwie poddana, jak również znienawidzone, ale też wtedy bardzo jej potrzebne konwenanse w połączeniu z ogromną nieśmiałością i niepewnością siebie, odgradzały ją od siebie samej. Żyła w rozdarciu, dryfując po cudzych opiniach na swój temat i nie mając żadnego punktu zaczepienia w postaci swojej własnej niezależnej, stabilnej. Opinii, że jest wystarczająca. Kiedy zaczęła dojrzewać, zrozumiała Freuda – powodowały nią dwie siły: ogromny seksualny popęd i obsesyjne pragnienie śmierci.
Nazwałam ją Bellą, bo myślę, że gdyby trafiła na lepsze dla siebie czasy i bardziej sprzyjające warunki rozwoju, byłaby bliźniaczą kopią Belli Baxter z „Biednych istot”. Cudownej młodej kobiety, której od samego początku pozwalano być sobą, nie narzucając żadnych systemów wartości. Bella to życie, radość, spontaniczność, poszukiwanie, eksploracja, dobro i czystość. Czystość w najprawdziwszym rozumieniu tego słowa, niezbrukana żadnym kaznodziejskim bełkotem. Moja Bella mnóstwo intuicyjnie czuła, ale nie miała żadnej siły przebicia. Była wypatroszona z własnego człowieczeństwa i wypchana jakimiś ugrzecznionymi formułkami. Próbowała się buntować, ale miała zbyt silnych oprawców. Uciec od przytłaczającej rzeczywistości mogła w śmierć lub seks. Wybrała przyjemniejszą opcję, ale nawet to musiało okazać się skomplikowane. Jej sformatowany „system wartości” pomieszał jej wszystko w głowie i zamiast, jak filmowa Bella, z przyjemnością eksplorować młodość i swoje ciało, uwierzyła, że potrzebuje do tego „świętej i prawdziwej miłości”. Oczywiście najchętniej z małomównym marynarzem z historią…
Marynarz dopłynął do niej niespiesznie, bo o ponad trzy dekady za późno, sącząc whisky i wyglądając względnie mądrze. Nikt nie rozumiał, co taka dziewczyna w szesnastej wiośnie swojego życia widzi w czterdziestodziewięcioletnim mitomanie z wykształceniem średnim. Powierzchownością przypominał skrzyżowanie Shreka z Wujkiem Festerem z „Rodziny Addamsów” i choć wiem, że naigrywanie się z czyjegoś wyglądu jest słabe, to suchy opis jego parszywej osobowości (ani trochę niepodobnej niestety ani do tej shrekowej, ani festerowej) byłby chyba jeszcze okrutniejszy. Nie lubiłam go. Nikt go nie lubił. Nikt z wyjątkiem tych, od których była zależna, co – nawiasem mówiąc – zuchwale wykorzystał. Uważała go za bardzo inteligentnego i oczytanego. Ale co ona wtedy wiedziała! To była taka inteligencja i takie oczytanie, którymi można zaimponować przyszłej maturzystce, ale na pewno nie studentce profesorów wybitnych, pod których skrzydła kilka lat później trafiła. Zastanawiałam się, czego ten stary ramol chce od dziecka, bo emocjonalnie była dzieckiem. I zanim jakiś boomer odpowie, że:

chłe, chłe, wiadomo czego!

to wyjaśnię, że jej poranienie nie czyniło z niej kochanki łatwej do uwiedzenia. Była, owszem, kochanką niezwykle namiętną, zatracającą się w bliskości całkowicie, nieuznającą w tym obszarze żadnego tabu, ale też równocześnie obarczoną całym tym katolickim bagażem, co – powiedzmy sobie szczerze – koło atrakcyjności nawet nie stało. Plus nie miała wcześniej żadnych seksualnych doświadczeń. Zdrowy i zrównoważony mężczyzna, który chce chłe, chłe, wiadomo czego! wybiera do tego kobietę równie zrównoważoną, doświadczoną i świadomą. (Ewentualnie za to płaci.) Nie zniewieściałego podlotka, marzącego o sukni ślubnej, bo „bez ślubu to grzech”. Co z wytłumaczeniem najprostszym, mianowicie:

Może się w sobie po prostu zakochali?

Nigdy tego nie kupowałam. Ona wierzyła już w tak dużo, że z pewnością uwierzyła również w to, że go kocha, a on to odwzajemnia. Ale on? Z kilometra czuć było jakiś poważniejszy problem. Gdyby był całkowicie zdrowy i nawet odrobinę się nią zauroczył, szybko przyjąłby do wiadomości głos rozsądku podpowiadający mu, że sorry Batory, ale to równie absurdalne jak romantyczne zakochanie się w dziecku czy zwierzęciu. W jego wieku od partnera potrzebuje się kompletnie innych rzeczy niż świeże newsy, co było na sprawdzianie z chemii. Nawet, gdyby ten licealista był nie wiem jak dojrzały, a Bella – choć była dosyć dojrzała jak na swój wiek – w niczym nie przypominała zrównoważonej dorosłej kobiety, z którą można penetrować początki zimy swojego życia.
I żeby nie było wątpliwości – daleka jestem od stawiania banalnych tez, że różnica wieku w związku nie może przekraczać tylu a tylu lat. Niech będzie nawet i czterdziestoletnia, ale niech młodszy partner ma szansę być partnerem. Niech startuje z równej pozycji, a więc ma wcześniej jakieś swoje życie po wyfrunięciu z rodzinnego gniazda. Jakieś poprzednie związki, jakąś pracę, jakąś historię. Inne zależności są co najmniej niepokojące i świadczą o pewnych problemach osoby starszej. Nie trzeba było długo czekać, żeby się okazało, że intuicja mnie nie myliła. Lądowy Cieć przygruchał sobie zahukanego dzieciaka, żeby… poić go (prawdziwymi lub jednak – wnioskując po jego aparycji – urojonymi) opowieściami o swoim… życiu erotycznym sprzed ich związku (kto normalny tak robi?). Opowiadał już i tak poranionej chodzącej naiwności z detalami o swoich mających miejsce dekady wcześniej rzekomych ekscesach z przypadkowymi kobietami, a biedna Bella zatruwała samą siebie gotującymi się w niej złością, nienawiścią, żalem i zazdrością. Dziś pasuje mi do tego tylko jedno, poznane po latach, brzydkie, ale jakże trafne powiedzenie:

Gadaj z dupą, to cię osra.

Ale w tamtych czasach nie tylko patriarchat miał się świetnie. Pokutowało też absurdalne przeświadczenie, że starym ludziom należy się szacunek… bo są starzy. Możesz więc być głupi jak but, niczego sobą nie reprezentować, ale… dożyć. I pyk! Szacuneczek – raz. Podchodziłyśmy więc do niego – mimo mojej niechęci – z jakąś dozą kompletnie niezasłużonego szacunku.
Zastanawiałam się, czemu tak ją traktuje. Czemu bawi się jej kruchym ego, które każe jej od razu rywalizować ze wszystkim, co mogło być dla niego lepsze, bardziej ekscytujące, byle tylko mu się nie znudzić. Byle nie zostać odrzuconą. Okazało się, że powód był banalny – jego kompleks. Kobieta znająca życie, mająca doświadczenie z mężczyznami łatwo rozpozna ściemę. Nie będzie znosić opowiastek o licznych barowych podbojach swojego absztyfikanta sprzed lat, bo w odwecie zawsze mogłaby wyjąć z rękawa swoje własne historie, których ten prawdopodobnie jednak nie chciałby słuchać. (Nawet gdyby nie miała ich w życiorysie, mogłaby wymyślić je na poczekaniu – dojrzałość to nie tylko doświadczenia, ale też umiejętność radzenia sobie.) Nie przyjmie na wiarę, jak doskonały trafił jej się ogier, bo sama z łatwością oceni, czy to aby nie łysy koń. Dziewicy w pruderyjnym kagańcu można wmówić i narzucić niemal wszystko. Czego jednak mimo zachwytu i wpatrzenia jak w obrazek nasz stary mędrzec na miarę późnego liceum od swojej młódki dostać nie mógł? Porównania na swoją korzyść! W tym punkcie inteligencja go prześcignęła. A ileż można trwać we frustracji? On wytrwał rok, po czym rzucił Bellę w sposób najdojrzalszy z możliwych – zawinął się i uciekł jak szczur z tonącego (nomen omen) okrętu. Wyłączył telefon i udawał, że go nie ma. Jedyni z nim łącznicy, jakimi byli jego – podobnej do niego klasy – znajomi, oczywiście nabrali wody w usta. Każdy chciał pomóc, ale nie na tyle, żeby zrobić to skutecznie. Jeden nawet tak bardzo chciał być w tej próbie pomocy wiarygodny, że aż przyjechał do rodzinnego domu Belli ją pocieszać.

Gość w dom, Bóg w dom,

jak głosi pewne powiedzenie, więc rodzina Belli – wbrew jej woli, a więc przemocą – wyrzuciła ją na niewygodną kanapę, oddając gościowi jej pokój. Nie przeszkodziło mu to jednak w molestowaniu jej, w co najpierw jej nie uwierzono, a potem całą sytuację skwitowano stwierdzeniem, że „pewnie prowokowała”. Bardzo dziękuję i za takiego Boga, i za takie pocieszanie. Potem Lądowy rozpuścił wici, że Bella jest… rozwiązła. Co prawda był jedynym tej ogromnej rozwiązłości konsumentem, ale nie o prawdę przecież chodziło. Tandetna, ale skuteczna zagrywka. Bella miała czuć się upokorzona i zmieszana z błotem. Zapomniała, że jako kobieta ma przecież dużo mniejsze prawa niż mężczyzna. On, mając kilkaset (prawdziwych lub urojonych) kochanek, zawsze będzie zdobywcą, ona po pierwszym w życiu związku będzie „puszczalska”. Czego nie rozumiecie? Skoro więc źródełko rozkoszy cielesnych wyschło, przyszedł czas na drugą namiętność. Jednak po dwóch próbach samobójczych, skołowana odpuściła. Nie zniosłaby kolejnego odratowania i kolejnej pani psychiatry, która nie pomogła, ale za to zaszkodziła.
Bardzo żałuję, że tak mało wtedy Bellę znałam. Tak mało o niej wiedziałam. Gdybym była jej matką, powiedziałabym Lądowemu, że ma trzymać wszystkie swoje żenujące członki wraz z resztą jestestwa, a z nimi również podobnych sobie kolegów, jak najdalej od całej naszej rodziny. I powiedziałabym mu to tylko raz – bez uprzejmości, zabiegania o to, by być dobrze postrzeganą czy cienia jakiejkolwiek sympatii (jak zresztą mogłabym polubić kogoś, kto krzywdzi osobę, którą kocham?). Reszta byłaby zaciekłą walką, w której nie miałby najmniejszych szans. Sama walczę słowem i piórem (chętnie też w sądzie), ale w razie czego od tłumaczenia ręcznego mam Partnera – tworzymy zgrany tandem, biada każdemu, kto wejdzie nam w drogę. Gdybym była jej ojcem, nigdy nie uciekłabym w chorobę, zostawiając ją z tym wszystkim zupełnie samą. Gdybym była jej przyjaciółką, wspierałabym ją. Wysłuchiwała, nie dawała rad, nie mądrzyła się, czy i w jaki sposób ma o nim zapomnieć. Dałabym jej przestrzeń, czas i swoją obecność. A przede wszystkim nigdy nie powtórzyłabym tego, co mi mówi w zaufaniu nikomu innemu. Ale… nie byłam. Przyglądałam się temu wszystkiemu z daleka. Nie wiedziałam nic o życiu czy lojalności (choć podskórnie dobrze wyczułam, że jej właśnie najbardziej Belli zabrakło).
Dziś przytulam Bellę mocno w swoich myślach. Nic, co się stało, nie było jej winą, choć długo tak myślała.

fot. Bożena Szuj

P.S. Choć szant rzeczywiście, jak deklaruję w tytule, nie śpiewam, pozostaję już od wielu lat pod ogromnym wrażeniem poruszającej pieśni „Amesterdam” Jacques’a Brela. Na deser łączę swoją autorską jej wersję.

fot. Bożena Szuj

 

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Koncert kompozytorski pedagogów Katedry Kompozycji Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku

Będąc już w Trójmieście dostałam, zupełnie nieoczekiwanie, przemiłe zaproszenie od swojego warszawskiego sąsiada Pawła Mykietyna na koncert kompozytorski pedagogów Katedry Kompozycji Akademii Muzycznej w Gdańsku, w repertuarze którego znalazł się Koncert na saksofon i orkiestrę Pawła Mykietyna i Mikołaja Trzaski. Byłam więcej niż podekscytowana, bo swego czasu puszczałam sobie ten utwór na you tube’ie w zapętleniu marząc, by móc usłyszeć go kiedyś na żywo, a co za tym idzie usłyszeć (i zobaczyć) na żywo również niesamowitego Mikołaja Trzaskę. Charyzmatycznego saksofonistę, klarnecistę basowego i kompozytora, z którego drogą z kolei – za młodu obu panów – splotła się droga mojego Partnera. (Żeby nie powiedzieć w miłosnym uścisku).
Nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać. Oprócz wspomnianych wyżej artystów oraz Andrzeja Dziadka żadnego nazwiska wykonywanych kompozytorów nie znałam. Przyszłam więc z otwartą głową i czystymi intencjami. Koncert sprowadził mnie na ziemię i zmusił do kilku refleksji. Po pierwsze… ewidentnie przedawkowałam „Warszawską Jesień” i choć ta z roku na rok jest od jakiegoś czasu coraz słabsza, jednak trzydzieści cztery edycje, które mam za sobą, mocno wyśrubowały moje oczekiwania. Nigdy nie chciałam być jak ci biedni zblazowani muzykolodzy w średnim wieku, którzy na przerwach wypowiadają się z pogardą i ironią o wysłuchanych utworach, czepiając się drobiazgów… u Xenakisa, a podczas koncertów szeleszczą kartkami książek programowych, zupełnie jak by byli pozbawieni słuchu, wyobraźni lub jednego i drugiego. Mimo empatii do artystów, autentycznej radości, że muzyka współczesna jest gdziekolwiek grana i sporej wyrozumiałości dla braku talentu czy geniuszu, czuję równocześnie złość, że powstaje dziś na uczelniach kształcących nowe pokolenia kompozytorów tyle wtórnej i – będę dosadna – mało wartościowej muzyki.
Koncert na pierwszy rzut oka (ucha) był przyzwoity i dobrze zaprogramowany. Rozpoczęła go  Fantazja i Kanon duet na flet, głośnicę, akordeon, loopery i elektronikę Piotra Jędrzejczyka (w tym miejscu duże ukłony dla znakomitego akordeonisty Pawła Zagańczyka). To niby nie był zły utwór, ale pozostawił mnie z towarzyszącym mi już do końca koncertu przekonaniem, że wszystko już było. Znam na pamięć wszystkie te brzmienia i przeróżne ich konfiguracje. Nic tu nie jest nowe, odkrywcze, nie poraża żadna energia. (Nawiasem mówiąc, metronomu ze słuchawek wykonawców naprawdę nie powinno być słychać na sali.) Dwa kolejne utwory zostały napisane z myślą o wykonującym je duecie: Paweł Nowicki na wibrafonie i Piotr Nowicki na fortepianie. Najpierw wysłuchaliśmy A due per vibrafono e pianoforte Andrzeja Dziadka (podejrzanie ładne na początku i stopniowo rozwijające się w naprawdę ciekawą stronę) oraz Impresję na perkusję i fortepian Tadeusza Dixy. Ten ostatni utwór przez długi czas był moim „prywatnym faworytem”. Rozczarował mnie jednak jego koniec, będący jakimś atakującym znienacka dziwacznym uwspółcześnieniem muzyki Karola Szymanowskiego. I przy całym sentymencie do twórczości Szymanowskiego (tata przecież wiele lat był prezesem towarzystwa jego imienia), nie był to komplement. Potem stało się coś bardzo złego, mianowicie A jak mnie już nie będzie na sopran i fortepian Kamila Cieślika do tekstu Ewy Czynczyk. Już po przeczytanym przez prowadzącego koncert Piotra Jędrzejczyka opisie utworu autorstwa kompozytora, zaczęłam się obawiać. Dopiero chwilę później okazało się, że całkiem słusznie. Kamil Cieślik z powagą zadeklarował, że zamierza poprzez muzykę podkreślić mroczny klimat wiersza Ewy Czynczyk dotykającego tak trudnego tematu, jak odchodzenie, ale że pogodniejsze wersy (typu „życie jest piękne” – cytuję z pamięci) również zostaną muzycznie wyeksponowane. I niestety nie mógł tego ująć trafniej. Dodatkowo mam też sporo zastrzeżeń do sopranistki Michaliny Gogoli, której głos sprawiał wrażenie jeszcze nie do końca ustawionego. Nie byłam pewna, czy ma nad nim kontrolę. Nie można jej jednak z całą pewnością zarzucić złej dykcji. Z namaszczeniem i przejęciem wyśpiewywała m.in.:

kapelusze przymierzam co chwila
i butów ile mam
i biegam do fryzjera
paznokcie maluję i usta
a myślałam że będzie pustka

– fragment wiersza „A jak mnie już nie będzie” Ewy Czynczyk

Następnie Mikołaj Trzaska wraz z Pawłem Mykietynem zabrali nas z powrotem do teraźniejszości swoim niesamowitym Koncertem na saksofon i orkiestrę. Choć sala i jej akustyka nie była dla tego utworu zbyt szczęśliwa, i choć odtwarzana przez Pawła warstwa orkiestry była zbyt cicha w stosunku do saksofonu (tu zagrała też zbyt słaba jakość głośników), utwór i tak poruszył mnie niewymownie. Znając go już, orkiestrę sama sobie podgłośniłam w głowie. Usłyszenie Mikołaja Trzaski było dla mnie przeżyciem mistycznym. Czysty żywy ogień, którego między kolejnymi edycjami „Warszawskiej Jesieni” (a od jakiegoś czasu również w ich trakcie) niezwykle jestem spragniona. Potem pianistka Martyna Chmura zaprezentowała Sinus Iridum na fortepian Huberta Żmudzkiego. Nie umiem o tym utworze napisać nic więcej oprócz tego, że był naprawdę dobrze zagrany. Koncert zakończyła kompozycja Wszystko (na podstawie wiersza Wisławy Szymborskiej) na basset horn, akordeon i warstwę video Krzysztofa Olczaka. Na ekranie pojawił się wiersz Noblistki:

Wszystko –
słowo bezczelne i nadęte pychą.
Powinno być pisane w cudzysłowie.
Udaje, że niczego nie pomija,
że skupia, obejmuje, zawiera i ma.
A tymczasem jest tylko
strzępkiem zawieruchy.

– „Wszystko” Wisława Szymborska

Jakimż więc rozczarowaniem był początek utworu, w którym akordeon i rożek basetowy odtwarzały… zawieruchę. (A być może nawet jej strzępek.) Dalej było już tylko gorzej, gdyż grający na rożku basetowym Andrzej Wojciechowski zaczął uprawiać melorecytację, miażdżąc powyższy wiersz. Tu już nawet nie chodzi o to, czy ktoś jest, czy nie jest aktorem. Czy umie zinterpretować dobry tekst, czy nie. Tu problemem była kompozycja. Zmorą dzisiejszych czasów jest dosłowność i dopowiedzenie. Tak więc słowo „nadęte”, było „dęte” (rożek basetowy, hehe), itd., itp. Był to zresztą dobry przykład na to, że zły może być zarówno utwór, który podąża za fatalnym tekstem, jak i ten, który wykorzystuje wiersz wybitny. Przypomniały mi się słowa innego (obok Mykietyna) boga wśród kompozytorów żyjących – Pawła Szymańskiego, który uważa, że twórczość literacka jest szalenie mało abstrakcyjna. Że w muzycznej abstrakcji łatwiej mu się schować i nie wyobraża sobie, że mógłby się odsłaniać poprzez tworzenie tekstów literackich. W utworze Wszystko (na podstawie wiersza Wisławy Szymborskiej) przyciężkawą kropkę nad „i” stanowiła właśnie muzyka. Uwielbiam poezję Szymborskiej, ale naprawdę ciężko zarzucić jej wieloznaczność i nadmierne skomplikowanie przekazu. Jest czysta, prosta, trafiająca w sedno, pobudzająca do refleksji. Tymczasem w zestawieniu z kompozycją Olczaka sprawiała wrażenie naprawdę abstrakcyjnej. To już moja prywatna opinia, z którą niewielu się zgodzi, ale jestem przekonana, że poezja i muzyka to dwie potężne siły, których łączenie nie jest dobrym pomysłem. Jedynym od tego wyjątkiem jest łączenie poezji konkretnej z muzyką konkretną, czego doskonałym przykładem jest utwór „ODDO” Tadeusza Sudnika opierający się na „wierszu” mojego ukochanego Stanisława Dróżdża.
Po koncercie dopadł mnie dylemat, jak to jest z tym częstym argumentem, którym tak łatwo mi szafować, kiedy słyszę coś wtórnego, nudnego i mdłego. Z argumentem:

wszystko już było.

Czy jest on sprawiedliwy? Przecież na dobrą sprawę wszystko naprawdę już było, a Paweł Szymański, nawiązujący dziś do Bacha, nadal jest za każdym razem elektryzujący i odkrywczy. Witold Szalonek czy Giacinto Scelsi często w swojej muzyce operowali ciszą i pianissimem, dzisiaj operuje nimi też kolejny polski bóg Wojtek Blecharz. Równocześnie każdy z tych trzech kompozytorów ma inny, charakterystyczny i rozpoznawalny styl. Każdy z nich jest wyjątkowy, ważny i oryginalny. Koncert na saksofon i orkiestrę Pawła Mykietyna i Mikołaja Trzaski dla mnie już był w co najmniej dwóch znaczeniach. Po pierwsze w warstwie orkiestrowej słyszymy sample z wielkich ważnych dzieł powstałych dużo wcześniej, a po drugie… słuchałam tego utworu wcześniej wielokrotnie w domu.
Czy rzeczywiście mogę zarzucić zbiorczo większości pozostałych kompozycji to, że posługują się elementami, które „już były”? Może trzeba byłoby zapytać nie czym się posługują, ale jak to robią? Kiedyś byłabym zachwycona nawet koncertem, w którym kompozytorzy próbują naśladować dobrą muzykę współczesną. Dziś niestety mam wrażenie, że dopiero zaczynają naśladować muzykę, która już od kilku dekad współczesna nie jest. Trochę to smutne, biorąc pod uwagę, że mówimy o absolwentach i profesorach akademii muzycznej.

P.S. A na deser oczywiście Koncert na saksofon i orkiestrę.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Cowboy Carter” Beyoncé

wytwórnia: Sony Music Entertainment
rok wydania: 2024

Ten wpis będzie się nieco różnić od pozostałych moich płytowych recenzji. Zilustrowałam go okładką cyfrowego wydania płyty „Cowboy Carter” przede wszystkim dlatego, że nawiązuje ona do okładki „Renaissance” – poprzedniej płyty Beyoncé, której ma być kontynuacją. Druga przyczyna jest znacznie mniej istotna – przypomina mi ona reklamę Old Spice’a (Czy wiesz, że siedzę na koniu… tyłem?). #MnieŚmieszy
Dla porównania wrzucam tuż obok również okładkę tradycyjnej płyty CD. Całą resztę wpisu natomiast ozdobiłam własną country sesją zdjęciową, której przygotowanie miało być żartem, a koniec końców okazało się świetną i satysfakcjonującą zabawą.

Country

fot. Bożena Szuj

Z tatą łączyło mnie na pewno podobne spojrzenie na muzykę – nie były dla nas ważne etykiety czy podziały. Docenialiśmy muzykę dobrą, drażniła nas słaba. Oczywiście to dosyć subiektywne, choć dla taty – cenionego muzykologa – ze względu na kierunek skończonych studiów i ogromne osłuchanie, może odrobinę mniej. Wyrabiany przez lata gust potrafi po czasie odróżnić dzieło przyzwoite od typowej ściemy. Tata był niemal w całości zanurzony w muzyce współczesnej, zwłaszcza elektronicznej, ja natomiast słuchałam dużo szeroko pojętej rozrywki, dzieląc się z nim co smakowitszymi kąskami. Nie ograniczałam się nigdy do jakichś konkretnych gatunków, bardziej ceniąc twórców niż sam styl, w którym tworzą. Wyjątki od tej reguły były trzy, mianowicie: disco-polo, szanty i country. Oczywiście pierwsza kategoria jest złem w czystej postaci, więc nie zmarnuję na nią blogowej powierzchni. Druga jest tylko niesłychanie irytująca, a trzecia… po prostu, nie mój klimat. Istnieją naprawdę wartościowe piosenki country, ale cała ta otoczka, te republikańskie wartości, toksyczna męskość, patriarchat, pikniki, George W. Bush w kapeluszu… to dla mnie za dużo starego, zwłaszcza, że tak przecież tęsknię za przyszłością. Oczywiście jestem fanką biustu oraz intelektu przecudownej Dolly Parton, ale odrzuca mnie od tej oazowo-góralsko-buraczanej subkultury w amerykańskim wydaniu.

Dodatkowo niedawno, choć nie znoszę westernów, zaufałam niestety rekomendacji Karoliny Korwin-Piotrowskiej i narzuciłam nam do oglądania „Yellowstone”. Nie wiem czemu, chyba w akcie masochizmu, przeboleliśmy wszystkie trzy sezony (trzy pod tą nazwą; dwa pierwsze: „1883” i „1923” sobie podarowaliśmy), które można byłoby streścić w następujący sposób: przygłupawa rodzina republikańskich kowbojów posiada gigantyczne ranczo wraz z masą długów. Zamiast się jednak przebranżowić, nadal pasie bydło i morduje wszystkich, którzy staną na jej drodze, co jednak nie przeszkadza jej członkom wierzyć we własną prawość i – o ironio! – sprawiedliwość. W dodatku co jakiś czas na pierwszy plan wyskakuje Kevin Costner (grający jedną z głównych ról) i strzela tekst typu:

– To nie stół tworzy wspólne kolacje, ale rodzina, która przy nim siedzi.

po czym wsiada do swojego helikoptera i odlatuje. Serial, zaiste, wybitny.

fot. Bożena Szuj

Beyoncé

fot. Bożena Szuj

Mój stosunek do Beyoncé dość mocno się na przestrzeni lat zmienił. Szanowałam Destiny’s Child za niebanalne rytmy i harmonie, ale niezwykłość barwy Queen Bey doceniłam dopiero później. Nigdy nie była moją idolką, m.in. dlatego, że nie miałam specjalnego zaufania do jej smaku. Nie chodzi o komercyjność jej muzyki, lecz o pewną jej nierówność – z jednej strony ma na swoim koncie przeboje tak dobre jak „Countdown”, „End Of Time”, Blow czy „Work It Out”, z drugiej – potworki typu „Crazy In Love”, „Naughty Girl” czy „Check On It” (wiem, że ostatnia piosenka jest już bardzo stara, ale jednak powstała i nie przeszkadzała artystce, co mówi sporo o jej guście, nawet jeśli ewoluował). Jak by jednak nie być surowym wobec jej repertuaru – raz zdumiewająco dobrego, innym razem rozczarowująco średniego – jest wokalistką, która może absolutnie wszystko. Nawet, jeśli chodzi o śpiew operowy, co udowodniła na „Cowboy Carter” (choć nie do końca rozumiem po co, gdyż osobiście jestem zdania, że żaden głos w operowej manierze nie brzmi dobrze). Unikatowa barwa, ogromny talent i jeszcze ponoć większa pracowitość sprawiają, że mam do niej wielki szacunek i co jakiś czas z ciekawości sprawdzam, w którym miejscu swojej muzycznej podróży się aktualnie znajduje. Odkryciem i zaskoczeniem ostatnich wakacji była dla mnie płyta „Renaissance”, której po pierwszym wysłuchaniu słuchałam już na okrągło. Uzależniła mnie. Nareszcie usłyszałam artystkę wyluzowaną i zwyczajnie cieszącą się powstającą muzyką. Osiągnęła tak wysoki poziom (zarówno jeśli chodzi o zarobki, jak i możliwości wokalne), że już niczego nikomu nie musi udowadniać. Nie musi już nawet niczego sprzedać. W dodatku ma dostęp do najlepszych producentów świata, najlepszego sprzętu i jest całkowicie wolna – może tworzyć w zgodzie ze sobą. Na tej płycie to właśnie słychać – radość, świeżość, zabawę z brzmieniami, rytmami. Dla wysłuchania „Renaissance” warto było tyle lat obserwować gdzieś z boku jej karierę, bo choć mam wrażenie, że czasami błądziła, po ponad dwudziestu latach stworzyła coś fantastycznie autentycznego, nowoczesnego i doskonałego. (Przedsmakiem było z pewnością „Lemonade”, ale dopiero „Renaissance” jest wolne od napięć i wyśrubowanych oczekiwań.)
Bardzo podoba mi się też, że Beyoncé wykorzystuje swoją popularność zarówno do rozpowszechniania ciałopozytywności, jak i do walki z patriarchatem, homofobią i rasizmem. Osoby o tak niebywałej rozpoznawalności, mające całe zastępy fanów,  czasami zapominają o idącej za tym odpowiedzialności, choć mają realny wpływ na zmienianie świata w lepsze miejsce. Beyoncé wspaniale wypełnia swoją misję.

fot. Bożena Szuj

Country Beyoncé

fot. Bożena Szuj

Kiedy usłyszałam, że artystka wydała właśnie płytę utrzymaną w stylistyce country, mało co nie spadłam ze śmiechu z krzesła. Piosenkę „Texas Hold ‘Em” odebrałam jako dość nawet przyjemną muzyczną karykaturę, której powstanie mógłby usprawiedliwić na przykład film, gdyby do jakiegoś została napisana, ale pomysł stworzenia całej płyty w takim stylu – zwłaszcza po „Renaissance” – wydał mi się groteskowy. Może po prostu stereotyp republikańskiego kowboja gryzł mi się z wartościami, które Beyoncé od lat deklaruje. Pomyślałam, że już bez słuchania „Texas Hold ‘Em”, wystarczy sobie przypomnieć „Daddy lessons” z płyty „Lemonade” i wyobrazić sobie zbiór dwunastu, trzynastu podobnych piosenek, żeby wiedzieć, że taka płyta… niczego nie urwie. Byłam więc mocno zdziwiona, kiedy dowiedziałam się, że „Renaissance” i „Cowboy Carter” są dwiema częściami trylogii albumów piosenkarki. (O stylistyce ostatniej trzeciej płyty na razie nic nie wiadomo.)
Oczywiście artystka podkreślała w wywiadach, że „nie jest to płyta country”, ale trudno się było tego przecież spodziewać. Znając jej muzykę i style, w których dotąd tworzyła, wiadomo było, że będzie to raczej rodzaj wariacji na temat country. Zdania na temat tego dzieła są oczywiście podzielone i dosyć skrajne, jednak wielu różnych afroamerykańskich muzyków powtarza jak mantrę, że gatunek country nie jest zarezerwowany tylko dla białych i że czerpie garściami z muzycznej kultury afroamerykańskiej. Kiedy już się nadziwiłam pomysłowi powstania tej płyty, zaczęłam dostrzegać, że można ją czytać jak pewien powrót do korzeni, tym bardziej, że Beyoncé pochodzi z Houston w Teksasie, więc czemu, jako czarnoskóra demokratka, miałaby nie mieć prawa do śpiewania country? Muzyka jest dla wszystkich i nie powinna nikogo ograniczać, a wręcz przeciwnie – powinna właśnie wszelkie ograniczenia pokonywać. Zaczęłam dostrzegać w tym wszystkim większy pomysł i sens. Dodatkowo filozofia przyświecająca albumowi jest mi bliska, bo w gruncie rzeczy chodzi tu o to, w co wierzyliśmy zawsze z tatą: muzyka dzieli się wyłącznie na dobrą (uczciwą i autentyczną) i złą (nieuczciwą i nieautentyczną).

fot. Bożena Szuj

Koncepcja płyty

fot. Bożena Szuj

Od pewnego czasu Queen Bey przyzwyczaiła nas, że tworzy albumy koncepcyjne, będące czymś więcej niż tylko zbiorem nowych piosenek. Czy jej koncepcje są ciekawe czy nie, to już inna kwestia, jednak pierwsze, co rzuca się w oczy już na okładce „Cowboy Carter” to napis na szarfie:

Act ii BEYINCÉ

Skąd to Beyincé? Błąd drukarski? Ależ skąd! Nie u gwiazdy takiego formatu. Beyincé powinno być panieńskim nazwiskiem matki piosenkarki, Tiny Knowles. Powinno być, bo tak nazywali się jej rodzice i pięcioro rodzeństwa. Jednak wskutek popełnionego w szpitalu błędu ortograficznego Tina otrzymała nazwisko Beyoncé. Tak też dała później na imię swojej córce.
Drugim graficznym zabiegiem jest używanie podwójnego „i” (chodzi zarówno o małe, jak i duże litery) w tytułach piosenek. Rozumiem, że w przypadku dużych „I” jest to pewna zabawa, mająca na celu nieustanne przypominanie słuchaczom, że krążek jest drugą (II) częścią trylogii. Trudniej obronić dwa małe „i”, a jeszcze trudniej odpowiedzieć na pytanie, czemu niektóre tytuły są zapisywane w ten sposób, a inne z kolei nie.
Z pomysłów zdecydowanie istotniejszych (i bardziej dopracowanych), na pewno warto podkreślić to, o czym pisałam wcześniej – Beyoncé, zabierając się za szeroko pojęte country, w pewnym sensie zwraca głos czarnoskórym i/lub nierepublikanom. Muzyka – ani ogólnie pojęta, ani w żadnym swoim konkretnym gatunku – nie jest przypisana do rasy, płci, orientacji seksualnej, wieku, przynależności religijnej czy upodobań politycznych. Jest ponad to wszystko, dlatego może realnie łączyć ludzi. To niezwykle istotny przekaz. Teksty są tu też, jak na wielu płytach Beyoncé, ważne. Słyszymy historię niezwykle mądrej i kochającej matki oraz żony. Użycie swojego nazwiska po mężu w tytule płyty ma prawdopodobnie, zwłaszcza po „Lemonade”, pokazać siłę ich związku, który – mimo burz – nadal ma się dobrze, a może nawet jeszcze lepiej. Oczywiście mało istotna jest sama prawda, której nikt z nas przecież nie zweryfikuje, a ważniejszy świadomie i z rozmachem namalowany obraz. Słyszymy historię silnej kobiety, która jest we wspaniałym wieku – mnóstwo już o sobie i świecie wie. Słyszymy również historię dumnej, choć niebezkrytycznej patriotki.

Stany Zjednoczone z Polską dzielą potężne różnice kulturowe, ale łatwo będzie nam zrozumieć jedno. Całkiem niedawno – na równe osiem lat – odebrano części z nas prawo do nazywania się Polakami, kiedy bezinteresownie, nieraz pokonując strach, w trosce o losy tego kraju wychodziliśmy na ulice i nazywaliśmy bandę nieudolnych partaczy przy władzy po imieniu. Dziś rozmiar ich złodziejstwa i skala zniszczeń, jakich się dopuścili, wychodzą na jaw, a „patriotyzm” bardzo powoli odzyskuje swoje dawne, pierwotne, mniej wyświechtane znaczenie.

Przesadna duma z własnej narodowości zawsze zalatywała mi patetycznością i źle pojętą plemiennością, więc podchodzę do tej strony albumu Beyoncé nieco sceptycznie, jednak trudno nie zauważyć w nim hołdu, jaki oddaje miejscu, z którego pochodzi. Wszystko jest tu na wskroś amerykańskie, a jedyna piosenka, która nie jest – cover „Blackbird” Beatlesów – ma logiczne uzasadnienie swojej obecności na płycie: została napisana przez McCartneya jako protest przeciw segregacji rasowej w Stanach Zjednoczonych (Little Rock Nine w 1957 roku). Mogę się prywatnie podśmiewywać ze stylu country, ale nie jest mi do śmiechu, kiedy pomyślę, że jedna z najbardziej utalentowanych wokalistek świata (nie trzeba jej prywatnie podziwiać, ale warto być uczciwym) została nazywana „śmieciem, który nienawidzi policji” – nawiązanie do jej udziału w ruchu Black Lives Matter – po występie z grupą The Dixie Chicks na gali rozdania nagród Country Music Awards w 2016 roku. Dlaczego spotkała się z aż taką krytyką i hejtem? Ze względu na swój kolor skóry oraz upodobania polityczne. (To ją zresztą ponoć sprowokowało do zgłębienia historii muzyki country i ostatecznie stworzenia takiej właśnie płyty, co – jako przekorna rebeliantka – bardzo szanuję.) W ciasnych białych republikańskich umysłach nie zmieściło się wykonywanie country przez czarnoskórego demokratę. I jeśli ktoś myśli, że mamy XXI wiek, Stany są przecież postępowe, a w przypadku divy formatu Beyoncé nikt nie patrzy przecież na kolor skóry, jest w błędzie. Dlatego tak ważna jest odpowiedzialność za to, co zrobimy ze swoim głosem, kiedy go dostaniemy.

Rok temu, podczas koncertu artystki w Polsce, na telebimie za jej plecami pojawił się wymowny w naszej sytuacji cytat Jima Morrisona:

– Ktokolwiek kontroluje media, kontroluje umysł.

W tym kontekście muzyczna wartość samego albumu nie jest dla mnie aż tak istotna, jak rola, którą odegra w historii muzyki rozrywkowej.

fot. Bożena Szuj

„Cowboy Carter”

fot. Bożena Szuj

Po raz pierwszy na spokojnie wysłuchałam całej płyty kilka tygodni temu w pewne wiosenne deszczowe popołudnie w Zakopanem. Idealne do siedzenia w domu, czytania, pisania i nadrabiania zaległości. Zieleń, którą obserwowałam zza okna nabrała niezwykłej głębi i przypomniały mi się wszystkie wiosenne deszczowe popołudnia, które tak uwielbiałam w dzieciństwie. Przeczytałam kawałek jakiejś druzgocącej recenzji (utrzymanej w stylu „płyta zawiodła moje oczekiwania”) i z ciekawości odpaliłam „Cowboy Carter”. Pierwszą myślą, która pojawiła się w mojej głowie była ta, że ciepłe akustyczne brzmienie gitar i nieskomplikowane, ale przyzwoicie napisane piosenki w stylu retro przepięknie komponują się z zastaną pogodą. Coś w ich klimacie (prostota? spokój?) przypomniało mi moje ukochane „Nothing fails” Madonny. No ale, tak jak podejrzewałam, płyta… nie urwała… niczego. Po pierwszym przesłuchaniu zwróciłam uwagę przede wszystkim na przesłodkie „My Rose”, ciekawe i utrzymane w dawnym stylu „Bodyguard”, drażniące wspólnym z szantami mianownikiem „Daughter”, przyjemne „Alliigator Tears” oraz równie przyjemne „Just For Fun”, a także doskonałe „Ya Ya”. Nie umiałam zrozumieć zasadności umieszczenia na krążku kilku odstających stylem piosenek. Końcówka płyty również wydała mi się na tyle męcząca, że za pierwszym razem nie dosłuchałam jej do końca. Po kilku kolejnych odsłuchaniach wydawało mi się, że mam mniej więcej sprecyzowane wrażenia: otóż, album jest nierówny. Niby skłania się ku klasycznemu country, ale niekonsekwentnie połączone z nim nowoczesne wstawki powodują niepotrzebny chaos.

fot. Bożena Szuj

Tuż po przyjeździe do Gdańska, czekały na mnie generalne porządki, więc dla umilenia sobie pracy włączyłam zapętlony „Cowboy Carter”, dając mu coś w rodzaju drugiej szansy. I po co najmniej kilkudziesięciu odsłuchaniach, kiedy znam już każdy dźwięk tej płyty na pamięć, mam kompletnie inne wrażenia. W dodatku sprzeczne z pierwszymi. Przede wszystkim – co najpierw umknęło mojej uwadze, bo oprócz „Texas Hold ‘Em” i „16 Carriages” była to piosenka, którą już wcześniej słyszałam – album znakomicie się zaczyna: ciekawym i bogatym harmonicznie „Ameriican Requiem” (i kończy klamrą w postaci „Amen”). Chórki, w których diva się od zawsze doskonale odnajduje, melodia, w której może trochę poszaleć z technikami wokalnymi, do tego znakomita instrumentacja i wspaniale rozegrana przestrzeń. Poczułam powiew tej samej wolności, z którą kojarzę znakomity „Renaissance”. Świetne i mocne otwarcie. Z drugim numerem – coverem „Blackbiird” – mam już pewien problem i rzeczywiście wynika on z moich czysto subiektywnych preferencji. Osobiście niedoścignioną dla mnie wersją tej piosenki będzie zawsze ta w wykonaniu cudownych King’s Singersów w przepięknej aranżacji Daryla Runswicka. Żadna inna mnie nie rusza, a oryginału do teraz udało mi się nie wysłuchać, żeby nie skalać nim miłości, jaką mam do tego coveru. Aranżacja z płyty Beyoncé wydaje się co najmniej inspirowana pracą Runswicka, więc czuję w niej jakąś wtórność. Trochę podobnie mam zresztą z „Jolene”, choć nie ukrywam, że bardzo rozśmieszyła mnie teza ze wspomnianej wyżej recenzji, jakoby „Jolene” Dolly Parton była najważniejszą piosenką country wszech czasów, a Beyoncé, porywając się na nią, dokonała niemal świętokradztwa (tym bardziej, że sama Dolly Parton śpiewa na tej płycie, a przed „Jolene” robi nawet zabawne wprowadzenie). Problemem z tymi dwiema piosenkami nie jest to, że Beyoncé zaśpiewała je źle (jest zbyt doskonała, żeby cokolwiek zaśpiewać „źle”), czy że nie zostały rzetelnie zaaranżowane. Wszystko jest tu na najwyższym poziomie, ale… jest równocześnie nudno i mdło. Swoją drogą w innej recenzji przeczytałam, że Beyoncé śpiewa „Jolene” z pozycji silnej kobiety, co również mnie rozbawiło, bo o zazdrosnej kobiecie, która wygarnia drugiej, że jej „odbija męża”, miotając się między błaganiem o zaprzestanie a wygrażaniem, że ta druga nie wie z kim zadziera, można powiedzieć naprawdę dużo, ale z pewnością nie to, że jest silna.

Takie toksyczne zachowania mają swoje źródło w niskim poczuciu własnej wartości, jak również w błędnym przekonaniu, że partnerzy, z którymi się wiążemy są naszą pozbawioną wolnej woli własnością, którą ktoś z zewnątrz może sobie – jeśli ich dostatecznie nie upilnujemy – „zabrać”. Jak mało szacunku trzeba mieć do swojego partnera, żeby o nim tak przedmiotowo myśleć. Do tego wszystkiego kobiety były latami umacniane w takich przekonaniach, bo zdrady winna była przecież zawsze tylko i wyłącznie kobieta. Jeśli to kobieta zdradzała męża, była „puszczalską lafiryndą”, która „rozłożyła nogi przed pierwszym lepszym”. On mógł pić, bić, stronić od seksu, znęcać się nad nią psychicznie czy zwyczajnie przestać ją kochać, ale to nigdy nie było istotne. To ją odsądzano od czci i wiary. (Nie twierdzę, że te okoliczności usprawiedliwiają zdradę, natomiast właśnie dlatego, że rzadko znamy kontekst, warto powstrzymywać się od łatwych osądów, a jeśli już musimy oceniać, oceniajmy samo zachowanie – niewątpliwie krzywdzące – a nie dopuszczającego się go człowieka).  Natomiast jeśli to mężczyzna zdradzał, opcje były dwie: albo miał fatalną żonę domagającą się od niego życia w celibacie i zamieniającą jego codzienność w piekło, więc wszystko, co zrobił, było naturalną konsekwencją wyłącznie jej działań, albo był przyzwoitym mężczyzną, który jednak zaplątał się w perfidnie zarzuconą nań przez rozpustną kochankę sieć grzesznych pragnień, za co odpowiadać mogła również tylko ona (jak suka nie da, pies nie weźmie – jak głosi pewne mądre i tak samo kulturalne powiedzenie). Jedną ze śmieszniejszych niekonsekwencji patriarchatu jest założenie, że mężczyźni są od kobiet bardziej zrównoważeni, więc w przeciwieństwie do słabej płci nadają się do rządzenia, ale równocześnie bardzo kiepsko im wychodzi zarządzanie własnym rozporkiem.

Z jednej strony obecność „Jolene” na płycie nie dziwi (zwłaszcza po albumie „Lemonade” – osobistym wyznaniu, jaką drogę ma do przejścia kobieta chorobliwie zazdrosna, zdradzana, aż w końcu zdradę wybaczająca i budująca na zgliszczach starego nowy, trwalszy dom), z drugiej… czy to nie od swojej idolki Beyoncé młodzież powinna się dowiedzieć, że ten dawny model był spaczony i chory? I że wyzwala nas prawda, wzięcie odpowiedzialności za własne działanie oraz terapia, jeśli nie radzimy sobie np. z zazdrością (nawet, jeśli jest uzasadniona)? Pytanie retoryczne, ale chyba zasadne.

fot. Bożena Szuj

Wracając jednak do strony muzycznej, napisałam o dwóch wykonaniach coverów, które były w moim odczuciu mdłe i znakomitym przykładem wykonania zupełnie niemdłego jest na płycie piosenka „Ya Ya” – słychać w niej pomysł na stworzenie wokalnej kreacji. To nie jest zwykłe odśpiewanie (choćby nie wiem jak brawurowe), tu nie ma znaczenia czy wszystkie wydawane przez Beyoncé dźwięki są piękne i perfekcyjne. Wszyscy znamy przecież na pamięć jej imponujące możliwości. Tu liczy się rola (znakomite modulacje głosu), którą sobie wymyśliła i z której nie wychodzi. Doskonale ten utwór czuje i słychać, jak cudownie się podczas jego śpiewania bawi, w czym rzeczywiście można się doszukać kontynuacji płyty „Renaissance”.
Przy pierwszym wysłuchaniu wyłapałam piosenki w dość podobnym stylu, mogące stanowić ścieżkę dźwiękową do (rzeczywiście urzekającego, jeśli chodzi o krajobrazy) „Yellowstone”. Wszystko, co odstawało, mój mózg interpretował jako niezrozumiały szum. Teraz, kiedy znam album całkiem dobrze, wspomniane wcześniej piosenki postrzegam bardziej jak solidny fundament, a utwory nowocześniejsze w brzmieniu („Spaghetti”, „Flamenco”, „Desert Eagle”, „Riiverdance”„II Hands II Heaven”, „Tyrant” i „Sweet Honey Buckiin’”) jak dopracowane wykończenie całości… w stylu Beyoncé. Stylu, który zaczął mi się wreszcie krystalizować. Niewysłuchany przeze mnie za pierwszym podejściem trzyczęściowy kawałek „Sweet Honey Buckiin’” teraz mnie kompletnie zachwyca (zwłaszcza część „Buckiin’”). Mój odbiór „Cowboy Carter” jest dziś zupełnie inny niż po pierwszym wysłuchaniu, nie mam więc stuprocentowej pewności, że za jakiś czas nie będę go odczuwać jeszcze inaczej. W momencie pisania tej recenzji mam wrażenie, że dwa połączone tu ze sobą, pozornie sprzeczne, światy w jakiś sposób na siebie wpływają i wzajemnie się tworzą; że istnieją właśnie poprzez kontrast, jaki sobie wzajemnie dają. Że w tej niespójności da się spójność znaleźć. Artystka udowadnia (m.in. takim antyfanom country jak ja), że nawet do tak przaśnej i prostej muzyki można podejść bardzo kreatywnie i na jej kanwie stworzyć coś co najmniej intrygującego. (Nawiasem mówiąc, choć można, nie wyszło to jak dotąd żadnemu białemu konserwatywnemu muzykowi.)
Czy jest to album wybitny? Nie wiem. Na pewno jest doskonale przemyślany i dopracowany, a także pobudza do wielu refleksji. To już bardzo dużo.

fot. Bożena Szuj

Spis utworów:

1. Ameriican Requiem
2. Blackbiird (featuring Brittney Spencer, Reyna Roberts, Tanner Adell, Tiera Kennedy)
3. 16 Carriages
4. Protector (featuring Rumi Carter)
5. My Rose
6. Smoke Hour Willie Nelson (featuring Willie Nelson)
7. Texas Hold ‘Em
8. Bodyguard
9. Dolly P (featuring Dolly Parton)
10. Jolene
11. Daughter
12. Spaghetti
13. Alliigator Tears
14. Smoke Hour II (featuring Willie Nelson)
15. Just For Fun (featuring Willie Jones)
16. II Most Wanted (featuring Miley Cyrus)
17. Levii’S Jeans (featuring Post Malone)
18. Flamenco
19. The Linda Martell Show
20. Ya Ya
21. Oh Louisiana
22. Desert Eagle
23. Riiverdance
24. II Hands II Heaven
25. Tyrant (featuring Dolly Parton)
26. Sweet Honey Buckiin’ (featuring Shaboozey)
27. Amen

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę moją własną próbę zmierzenia się (tylko własnym głosem i słuchem) z zaaranżowaną przez Daryla Runswicka dla zespołu King’s Singers piosenką „Blackbird” z repertuaru The Beatles.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Tęsknię za przyszłością

fot. Bożena Szuj

Już od dawna mam nieodparte wrażenie, że podczas niecałych czterech dekad, przez które dane mi chodzić po tym łez padole, czasy zmieniają się w zdecydowanie szybszym tempie, niż to miało miejsce wcześniej. Pokolenie i naszych rodziców, i dziadków, chociaż w większości na starość stwierdzało z grymasem dezaprobaty, że ta dzisiejsza młodzież to jest dopiero, czy też że drzewiej to było, jednak świat nie stawiał przed nimi tak potężnych wyzwań jak dzisiaj. Urodzili się w kompletnie innej rzeczywistości, a umrą w świecie obcym, dziwnym, niezrozumiałym dla nich i rządzącym się całkiem odmiennymi prawami od tych, które zostały im kiedyś wpojone. Brzmi to przerażająco, lecz przesadne demonizowanie tego, co nowe, prowadzi do budowania murów, a nie mostów. Tymczasem, może nie zawsze udolnie, i nie zawsze drogą pozbawioną wybojów, ale zmierzamy w kierunku zdecydowanie lepszym od poprzednio obranego. Psychologia rozwija się w zawrotnym tempie, wiemy o ludzkiej psychice coraz więcej, nie poruszamy się więc – jak kiedyś – po omacku. Przestajemy się dostosowywać do otaczającej nas czasem przykrótkiej, a czasem przydługiej rzeczywistości i zaczynamy skrajać ją sobie na miarę. Wiemy już, że życie nie musi nas uwierać. Czy przyszłość w świecie, w którym mamy dostęp do tak rozległej wiedzy o ludzkiej psychice tylko mnie jawi się jako cud?

fot. Bożena Szuj

Sentyment i futurystyka

fot. Bożena Szuj

Licentia poetica licentią poeticą, ale czy można tęsknić za przyszłością? Pamiętam, kiedy mój ówczesny sporo starszy ode mnie przyjaciel stwierdził, że

urodziłam się zdecydowanie za późno.

Być może powiedział tak, bo jest we mnie niesłabnąca fascynacja Kabaretem Starszych Panów; a może dlatego, że jako typowa panienka z dobrego domu latami organizowałam proszone kolacje (wszystko przygotowując samodzielnie) i dawałam po nich gościom mały koncert, podczas którego śpiewałam własne piosenki, akompaniując sobie na ukochanym Blüthnerze. Być może dlatego, że do dziś za lepsze rozwiązanie od pokazania się w Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej, w Operze Narodowej oraz na Wigilii w spodniach, uważam śmierć. Choć najprawdopodobniej jednak dlatego, że gdybym urodziła się czterdzieści lat wcześniej i była jego rówieśnicą, bez wątpienia weszlibyśmy w płomienny romans. Wtedy przytaknęłam, myśląc, że faktycznie należę do lat już minionych, bo:

  • miałam dwadzieścia parę lat
  • rówieśników niemal nie zauważałam, w przeciwieństwie do ludzi co najmniej kilka wieków ode mnie starszych, których obierałam za przyjaciół, mentorów oraz życiowych partnerów
  • zatapiałam się w melancholii (w rzeczywistości były to myśli samobójcze wynikające z niezdiagnozowanej depresji oraz ADHD)
  • uwielbiałam delektować się samotnością i smutkiem na łonie natury
  • wzruszały mnie niektóre piękne wycinki przeszłości (m.in. wspomniany Kabaret Starszych Panów, muzyka Jana Sebastiana Bacha czy malarstwo Hieronima Boscha)

Jednak równocześnie byłam przecież nieodrodną córką swojego taty – Człowieka Przyszłości.

Nota bene był tylko jeden moment, kiedy mnie naprawdę zdenerwował. Otóż, w okresie mojej największej fascynacji Kabaretem Starszych Panów, z rozbrajającą szczerością stwierdził:
– Kurczę, gdybym wiedział, że tak ich pokochasz, poznałbym Cię z Przyborą, póki żył.

Człowieka, który poświęcił całe swoje zawodowe życie muzyce współczesnej, szamocząc się najpierw z głupią, głuchą i ślepą na sztukę komuną a potem z wszelkim głupim, głuchym i ślepym na sztukę betonem urzędniczym (m.in. zakopiańskim w ramach pracy społecznej). Jestem córką człowieka, który choć zdawał sobie sprawę z zacofania, z jakim musiał notorycznie obcować, wierzył, że warto pokazywać ludziom to, co najlepsze, najbardziej wartościowe i wyjątkowe. Jego studenci do dziś wspominają, że otwierał im oczy, pokazywał zachodnie trendy i poszerzał horyzonty. Uwielbiał wszystko, co nowe i młode, męczyło go to, co stare. Z tym, że oczywiście nie miał dla niego znaczenia wiek metrykalny, lecz wiek ducha. Więc owszem, ciągnęło mnie do ludzi starszych, pewnie dlatego, że byłam w niektórych obszarach bardziej od rówieśników dojrzała (znów typowe ADHD), ale to dzięki tym konkretnym osobom, do których mnie ciągnęło, stykałam się ze sztuką i literaturą współczesną oraz myśleniem wykraczającym daleko poza ramy umysłów przeciętnych. (Żeby niedaleko szukać, jednym z moich pierwszych ulubionych dorosłych był Władysław Hasior.) To ich nietuzinkowość mnie pociągała, nie zaś wiek.
Kiedy miałam pewien problem z połączeniem we własnej głowie umiłowania muzyki współczesnej, zwłaszcza elektronicznej, z potrzebą otoczenia się ze wszystkich stron – również dźwiękowo – naturą (na pewno ukształtowały mnie nasze częste wyjazdy do słynnego domu Oskara i Zofii Hansenów w Szuminie), usłyszałam pewien niesamowity wywiad z Björk. Powiedziała w nim coś, co intuicyjnie wyczuwałam. Musiał to też czuć mój tata. Elektronika jest nam (ludziom) bliska i w jakimś sensie dla nas naturalna. Więc jak najbardziej możemy nią wyrażać swoją własną naturę. Jest jakimś potężnym nieporozumieniem przeciwstawianie elektronice – jako czemuś „sztucznemu” – natury. (Zwłaszcza, jeśli przysłuchamy się uważnie cykadom podczas ciepłej letniej greckiej nocy.) Inną kwestią jest ta, że instrumenty są tylko narzędziami (patrz sonoryzm).
Reasumując, jak najbardziej można wyprzedzać swoje czasy, czerpać z najlepszych wzorców i być inspiracją dla innych oraz zachwycać się równocześnie geniuszem Bacha czy obrazami Boscha. Dawne czasy wypluły z siebie również innych geniuszy: Mozarta i Chopina, na których muzykę osobiście reaguję alergicznie (wyjątkiem jest tylko wstrząsające Requiem pierwszego kompozytora). Może to fantastyczny słodki Bosch pomógł mi znaleźć kontekst dla niesamowitych, ale też mrocznych i przerażających prac Davida Nebredy. Stare jest wartościowe, kiedy można na nim budować. Kiedy daje nie tyle korzenie, lecz właśnie konteksty nowemu. Pozwala się przekształcać, ale też dekonstruować. Budować można wszak również w kontrze.
Patrząc w przyszłość, czekając na nią oraz w nią wierząc, nie trzeba obowiązkowo przyodziewać futurystycznych srebrnych kostiumów – można równie dobrze korzystać z uroków mody lat 30.; przyszłość, w którą zmierzamy charakteryzuje się przede wszystkim empatią, zrozumieniem inności i pełną wolnością, której granice wyznacza krzywda jakiejkolwiek czującej istoty. Gdybym miała ją nakreślić przy pomocy materiału, byłby to plusz symbolizujący wszystko, co przytulne, bezpieczne i miłe.

fot. Bożena Szuj

Ordynarna plemienność
vs. empatyczne zrozumienie jednostki

fot. Bożena Szuj

Pamiętam, że kiedy już studiowałam, jakaś krewna mamy, goszcząc nas obie, zaczęła pewne zdanie od słów:

My katolicy…

Zdanie, w którym – by zachować jego sens – słowa „katolicy” można byłoby użyć zamiennie z „Polacy”. Nie ukrywam, że zrobiło to mnie ogromne wrażenie. Wrażenie negatywne. Poczułam, że wyraźnie przekroczyła moją granicę, nie mając pojęcia, czy katoliczką nadal jestem, czy nie. Gdybym już nie była (prawdopodobnie pociągał mnie wtedy jeszcze agnostycyzm), powinnam poczuć się wykluczona? Inna? Wybrakowana? Dziś chętnie zasiałabym ferment, podkreślając, że z katolicyzmem już całkiem formalnie nie mam nic wspólnego. Jednak wtedy poczułam się prawdopodobnie tak, jak mogłaby się poczuć osoba homoseksualna lub biseksualna, słysząc słowa:

My heteroseksualiści…

Chciałabym być dobrze zrozumiana – problemem jest dla mnie nie samo sformułowanie, ale zakładanie czyjegoś światopoglądu, stosunku do wiary czy orientacji seksualnej bez całkowitej pewności, jakie one są. (Pamiętajmy, że światopogląd czy stosunek do wiary mogą się zmieniać, a odkrycie swojej orientacji seksualnej czasem zajmuje wiele lat.) Zdanie rozpoczęte od „my katolicy” w katechetycznej salce podczas spotkania katolików jest całkowicie w porządku. Podobnie jak „my hetero/homo” wypowiadane przez osoby, które doskonale znają wzajemnie swoją orientację i wiedzą, że mogą ze sobą o niej rozmawiać. Na spotkaniu fanów/kibiców artystów/drużyny też można raczej założyć, że nazwanie wszystkich przybyłych fanami/kibicami jest całkowicie na miejscu.
Wiąże się to z plemiennością. Jesteśmy stworzeniami stadnymi i teoretycznie nie ma niczego złego w szukaniu tego, co nas łączy. Widzę jednak coś mocno niepokojącego, kiedy łączyć ma nas nie wypływające z naszego człowieczeństwa podobne przeżywanie pierwszych rozstań czy złość, którą w nas wywołuje krzywda dziecka lub zwierzęcia, a indoktrynacja czy niezwykle indywidualne, osobiste, a wręcz intymne kwestie. Plemienność, o czym należy pamiętać, nie tylko łączy, ale też dzieli. Skoro jesteśmy my, to też są jacyś oni. I my nie jesteśmy tacy jak oni. Nie da się obronić tezy, że nie wybrzmiewa w ostatnim zdaniu pogarda do innych i nasze własne poczucie wyższości. Niezależnie od tego, czy stanowimy większość („my katolicy”, od których wyszłam, miały wydźwięk „my Polacy”), czy mniejszość (statystycznie osób nieheteronormatywnych jest w tym kraju mniej od heteronormatywnych).
W moim – i nie tylko moim – odczuciu, dobra i mądra plemienność to wyznawanie podobnych wartości bez względu na to, czy w cokolwiek wierzymy, czy jesteśmy agnostykami albo ateistami. Bez względu na kolor skóry, narodowość, płeć, przynależność etniczną czy orientację seksualną. Nie sposób  o wzajemny szacunek, kiedy posługujemy się różnymi kompasami moralnymi, a ów kompas kształtują wcale nie wyżej wymienione czynniki, ale nasze wychowanie, środowisko, życiowe doświadczenie oraz geny. Bliska jest mi wspólnota niezwiązana z szufladkowaniem i często podświadomym szukaniem wrogów. Nie użyłabym więc do określenia własnej tożsamości sformułowań:

  • my Polacy
  • my kobiety
  • my ateiści
  • my filolodzy,

bo w każdym z tych zbiorów są ludzie, z którymi mi całkowicie nie po drodze. Równocześnie – choć ten zbiór łączy ich wszystkich – nie mam problemu z zaliczeniem się do grupy:

  • my ludzie

To zresztą problem, jaki mam z dzisiejszym feminizmem. Nie jest mi bliski duch siostrzeństwa, bo fakt, że ktoś też, jak ja, jest kobietą, nie oznacza, że zrozumiemy się w naturalny sposób lepiej niż z jakimkolwiek mężczyzną. Nie mam bolesnych miesiączek, nie urodziłam dziecka, nie brałam ślubu – brakuje mi więc doświadczeń, które wiele kobiet łączy. Równocześnie nie chcę przez to powiedzieć, że z mężczyznami dogaduję się lepiej z automatu. Dogaduję się lepiej z osobami:

  • wrażliwymi
  • empatycznymi
  • inteligentnymi
  • dobrymi
  • pełnymi pasji
  • oczytanymi
  • inspirującymi
  • twórczymi

Najczęściej są artystami. Ich płeć obchodzi mnie w tym samym stopniu, co ich narodowość, orientacja seksualna, rasa, wiek czy podejście do wiary – czyli w ogóle. Nawet im więcej przy tym, co mnie do nich przyciąga różnic, tym więcej uczę się o świecie, jego barwach.
Myślę, że dzisiejszy świat przezierający tylko cienką strużką do naszego polskiego grajdołka obrał kierunek, w którym coraz więcej ludzi zacznie czuć gruby nietakt w dziwnych, nietrafionych generalizacjach. Plemienność powoli zaczyna odzyskiwać swój sens, przypominając nam o tym, czym jest człowieczeństwo. Przyszłość, o której marzę i którą nam wróżę, to czas, kiedy przy świątecznych stołach będą padać zdania zaczynające się np. od:

My ludzie…

Ja, jako katoliczka…

itd…

fot. Bożena Szuj

Zmierzch lubieżnego dziada

fot. Bożena Szuj

Nazwa tego rozdziału jest oczywiście bezwstydnie zaczerpnięta ze zbioru felietonów Pauliny Młynarskiej pod tym samym tytułem. Nie ma w nowoczesnej przyszłości miejsca dla zwietrzałego patriarchatu. Nie ma. Nowoczesność i przyszłość, która powoli nadchodzi, zakłada równość i brak dyskryminacji. Słyszę już, rzecz jasna, w głowie kontrargument, że ludzie nigdy nie są równi. Że jedni są bogaci, drudzy biedni. Jedni mają w życiu łatwo, inni pod górkę. Jedni urodzili się w krajach, w których ich prawa nie są respektowane, a drudzy w cywilizacyjnych rajach. Nie będę z tym dyskutować. To rodzaj taniej demagogii. Tak, mamy różne losy i nieczęsto jakikolwiek na nie wpływ. Równość nie polega jednak na tym, że jesteśmy tacy sami, mamy tyle samo, czy że stać nas na to samo, ale na tym, że mamy równe prawa. Że bez względu na to, co nas różni, wszyscy, osiągnąwszy pełnoletność, możemy brać udział w wyborach. Że na tym samym stanowisku, mając te same kwalifikacje, za pracę w takim samym wymiarze godzin zarabiamy tyle samo bez względu na wiek, płeć, orientację seksualną czy kolor skóry. Że skoro nikt nie pyta mężczyzny, jak godzi swoje rodzicielstwo z pracą zawodową (bo to pytanie wydaje się nieco dziwne i nieco nie na miejscu), nikt z tego samego powodu nie zapyta o to kobiety. Że skoro do patologicznej rzadkości należą obrzydliwe aluzje do męskich genitaliów padające pod adresem mężczyzn podczas damsko-męskiej rozmowy (zwłaszcza niebędącej randką), nikt normalny nie pozwoli sobie w swobodnej rozmowie z kobietą na aluzje dotyczące jej biustu. Że skoro liczba zmarszczek u słynnych mężczyzn zdobiących okładki magazynów dodaje im uroku, seksapilu i męskości, słynne kobiety zdobiące okładki tych samych magazynów po czterdziestym roku życia nie będą photoshopowane tak, by ich cera przypominała twarz niemowlaka, a zrobione ukradkiem zdjęcia ukazujące ich zmarszczki nie staną się g…o sensacją na skalę światową.
Jakiś czas temu, stawiając mi zresztą kawę, napisał do mnie znajomy, komentując jeden z moich blogowych wpisów. Było to raczej miłe i serdeczne, ale wywołało we mnie dobrze znany ucisk. Mówiąc wprost – zaleciało starym dobrym mansplainingiem. I znowuż, nie chciałabym być źle zrozumiana, bo sens wiadomości był taki, że jest pod wrażeniem mojego pisania i uważa, że mogłoby być naprawdę na znakomitym poziomie, gdybym zmieniła kilka w sumie niedużych elementów. Miał w tym nawet sporo racji. Rada teoretycznie cenna, zwłaszcza, że od sporo starszego, ale jednak kolegi po fachu. Co więc zgrzytnęło? Najpierw jedno mocno niefortunne słowo. Mianowicie, że z czymś mi „odbiło”. Niby drobiazg, ale mnie uruchomił. Może była to kwestia braku językowego wyczucia. (Z drugiej strony, właściwie dlaczego ktoś, kto wykazał się w liście do mnie problemem akurat z wyczuciem językowym, poucza mnie, o ironio, jak lepiej pisać?) To zgrzytnęło mi najpierw, więc pomyślałam, że choć to w moim stylu, nie będę przecież linczować go w myślach za jedno niestosownie dobrane słowo. Jednak potem poczułam vibe mansplainingu. Oto mężczyzna objaśnia mi świat. Piszę prawie doskonale i on wręczy mi klucz do pisania zjawiskowego. Kiedy wspomniałam o tym, autor zarzekał się, że żaden mansplaining to nie był, „bo mansplaining jest tym i tym, a on mężczyźnie napisałby to samo”. Mężczyzna objaśniający kobiecie mansplaining to chyba metamansplaining. Wtedy przypomniałam sobie, że nie prosiłam nikogo o radę, więc jest jakoś wyjątkowo nadprogramowa, przez co uwierająca. I to jest punkt, w którym brzmi się jak buc, który jest w swoim własnym mniemaniu „najmądrzejszy z całej klasy” (słyszałam tę frazę całe swoje dzieciństwo). Tymczasem kiedy byłam gotowa na rady, poszłam na studia – kierunek filologia polska – i wybrałam sobie fantastycznych mentorów (m.in. często tu wspominanego profesora Jerzego Bralczyka, profesora Włodzimierza Gruszczyńskiego, profesora Krzysztofa Kłosińskiego, Jacka Wasilewskiego czy niedościgniony wzór pisania – Jerzego Sosnowskiego), a potem cierpliwie znosiłam wszelką krytykę, czasem nawet płacząc ze złości (najczęściej po niebywale kulturalnych i tak samo druzgocących recenzjach tego ostatniego). Poszłam uczyć się warsztatu, nie tylko zresztą pisarskiego, a moje większe lub mniejsze polonistyczne osiągnięcia były oceniane oraz omawiane. Z najmniej nawet przyjemnymi komentarzami na ogół się zgadzałam, ważne jednak było co innego – z tymi ludźmi miałam zaszczyt i chciałam pracować. Tych ludzi o „rady” prosiłam. Chciał nie chciał, byli również w większości mężczyznami, ale nasze relacje cechowała przejrzystość: to byli profesorowie/wykładowcy, nie znajomi (moi czy rodziców). Ich stopnie naukowe były wyższe od moich, ich wiedza obiektywnie znacznie przewyższała moją i z tych powodów spotkaliśmy się w takim a nie innym miejscu. Z tych powodów poddawałam ich ocenie swoje postępy w gramatyce opisowej, literaturoznawstwie czy pisaniu. Nasze pozycje były z założenia nierówne. Po to zresztą idzie się do szkoły, a potem na studia. Nauczyciel czy wykładowca niekoniecznie jest mądrzejszy od ucznia, ale na ogół w swojej dziedzinie bardziej kompetentny.
Przez swoje ADHD często zajmuję pozycję uległą; wydaję się sama sobie małą dziewczynką, która wie mniej i każdy starszy od niej, a już zwłaszcza mężczyzna, na pewno ma w swojej krytyce rację i powinnam być wdzięczna, że zechciał mnie nią uraczyć. Z drugiej strony ten lepszy świat, w kierunku którego zmierzamy, ciągle powtarza, że:

  1. po pierwsze nieproszone rady są formą przemocy
  2. po drugie dzielenie się swoją wiedzą, doświadczeniem czy mądrością musi odbywać się za zgodą i przyzwoleniem osoby, z którą się dzielimy (podobnie – co dla wielu panów szokujące – jak z seksem; każda ze stron musi być dorosła, świadoma i wyrazić na niego niewymuszoną niczym zgodę)

Mało co mnie tak wkurza, jak mówienie „proszę panią” zamiast „proszę pani”, „wziąść” zamiast „wziąć” czy „w cudzysłowiu” zamiast „w cudzysłowie”, ale nie wyobrażam sobie, żeby kogokolwiek poprawiać w rozmowie, m.in. dlatego, że jest to niebywale pasywno-agresywne. Wyjątkiem była szkoła, w której pracowałam. Jako pani od polskiego, poprawiałam dzieci również na korytarzach i w świetlicy (nie „na” niej!). Nauczyły się dzięki temu tak ładnie, że kiedy byłam na kolejnym L4 (czy też – jak mawiały koleżanki z pracy – „sobie na nie poszłam”), zaczęły poprawiać panie, mówiące błędnie. Nie ociepliło to relacji z współpracownicami, ale zaowocowało czymś znacznie ważniejszym i lepszym. Mam wśród bliskich osoby, którym bardzo zależy, żeby mówić poprawnie. Często korygują swoje błędy same, ale też mnie proszą, bym – jeśli coś wyłapię – im o tym mówiła. I to są jedyne przypadki, kiedy poprawiam swoich rozmówców.
Wracając jednak do mojego czytelnika, dziś widzę, że jego komentarz był ze wszech miar nie na miejscu. Czy „nie można mi nic powiedzieć”? Taka teza jest typową formą obrony. Oczywiście, że można, jednak trzeba wiedzieć, jak. Jeśli mamy nieodparte wrażenie, że ktoś byłby w swojej dziedzinie genialny, gdyby wyzbył się tego, owego, czy tamtego, wystarczy napisać mu, co się nam podoba i zasygnalizować, że chcielibyśmy mu coś poradzić i jeśli on będzie na to gotowy – jesteśmy dla niego. Wywalanie rady, bo mamy taką kompulsję (jak nazywa to przywołana w tytule Paulina Młynarska), jest robieniem dobrze nam samym, nie osobie, której dobrze radzimy. Wcale nie chcemy pomóc, a jedynie połechtać własne ego. Wiemy lepiej, nauczymy uczniaka, stworzymy z niego wybitnego w dziedzinie, którą sam wybrał (ale w domyśle my jesteśmy w niej lepsi). My – osoby starsze, my – mężczyźni, tak naprawdę wszystko jedno, jednak kiedy pouczana jest kobieta, pouczenia trafiają na bardziej podatny grunt. (Gdybym nie zgodziła się nie tylko z formą, ale i treścią samej krytyki, byłabym zadufana w sobie, wydawałoby mi się, że zjadłam wszystkie rozumy, brakowałoby mi pokory.) Nierówność między płciami polega również na nierówności w wychowywaniu dziewczynek i chłopców. Dziewczynki mają być potulne i spełniać oczekiwania otoczenia – zadziorni mogą być chłopcy. To również zaczyna się na szczęście zmieniać i prowadzi nas w lepszą, normalniejszą i kierującą się równością przyszłość.

fot. Bożena Szuj

Świadomość przemocowości

fot. Bożena Szuj

Od dawna powtarzam ukutą przez siebie kiedyś frazę, że „zło nie jest jaskrawe”. Lata 90., na które przypadła większość mojego dzieciństwa, zdawały się nie przyjmować tej prostej prawdy do wiadomości. Gwałcicielem był więc obleśny typ wyskakujący w nocy zza krzaka na obcą kobietę. W dodatku kobietę na bank wracającą z dyskoteki, pijaną i w zbyt „wyzywającym” (moje ulubione słowo) stroju, więc niby przykra sprawa, ale tak naprawdę pani była sama sobie winna, bo typów zza krzaków nie powinno się „prowokować”. (Podobnie, jak innych psychopatów nie należy prowokować do morderstw, a złodziei do kradzieży.) Dziś wiemy już, że statystycznie najczęściej gwałcą bliscy oraz partnerzy ofiar. Wiemy już, czym jest „gwałt małżeński”. Zdajemy sobie sprawę, jak cienka granica dzieli „tak” od „nie”. Wiemy, że coś, co rozpoczęło się jak piękny i namiętny wstęp do seksu za obopólną zgodą, może skończyć się przerażeniem jednej strony wywołanej nieoczekiwaną agresją drugiej. „Nie” nie zawsze musi być wypowiedziane. Czasem ze strachu sztywniejemy. Empatyczny, delikatny człowiek momentalnie to wyczuje i się wycofa. Zaburzony i agresywny partner może tego nie zauważyć. I jest to nadal gwałt, choć polskie prawo ciągle nie jest dostosowane do powszechnej już psychologicznej wiedzy.
„Przemocą” nazywaliśmy pod koniec ubiegłego wieku przypadki skrajne, więc również rzadkie. Katowanie na śmierć maleńkich dzieci czy zwierząt, akty bestialstwa opisywane w podręcznikach do kryminologii. Tak, jest to bez wątpienia również rodzaj przemocy, ale zdarzającej się sporadycznie. Ta ma jednak wiele barw i odcieni. Nie jest jaskrawa, bywa pastelowa. Nakładanie dziecku w stołówce zbyt dużej dla niego porcji jedzenia, a potem przymuszanie go do jej dokończenia, „bo dzieci w Afryce głodują” jest również przemocą. Powtarzanie dziecku przez całe jego dzieciństwo, że jest „beznadziejne”, że „ciągle potrzebuje pochwał”, „jest skupione tylko na sobie” czy „rozpuszczone” jest przemocą i czyni z rodzica przemocowca nawet, jeśli nigdy nie podniósł na dziecko ręki. To rolą rodzica jest zaopatrzenie dziecka w pewność siebie i poczucie sprawczości, to rolą rodzica jest nauczenie dziecka funkcjonowania w świecie. Jeśli dziecko ma deficyt pochwał, to znaczy, że dawaliśmy mu ich zbyt mało. Jeśli jest „rozpuszczone”, zażalenia możemy kierować wyłącznie do siebie. Przekonanie, że karaniem cokolwiek uzyskamy na szczęście odchodzi powoli do lamusa. Uzyskamy wszystko… przykładem i pokazaniem nieprzekraczalnych granic, które nasze dziecko ochronią. W czasach mojego dzieciństwa dorośli mścili się na dzieciach za swoje własne trudne dzieciństwo. Z kolei pokolenie naszych dziadków przeżyło wojnę, która z pewnością nie pomogła im być rodzicami wzorowymi. Rewolucja, która się w podejściu do dzieci dokonuje (w Polsce dużo wolniej, ale mimo wszystko), pomaga się mojemu pokoleniu radykalnie odciąć od błędów naszych rodziców. Mamy coś, czego nie mieli oni – wiedzę i narzędzia. Szczytem ignorancji jest niekorzystanie z nich. Wkrótce to, co dziś dla niektórych jest wywrotowe, stanie się normą. Przyszłość będzie miękka, empatyczna i wyda na świat cudowne wrażliwe istoty.

fot. Bożena Szuj

Kiedyś to będzie…

fot. Bożena Szuj

Podobnie jak tata, jestem uczulona na mentalną starość. Mierzi mnie więc, kiedy ktokolwiek – bez względu na to, czy ma lat osiemdziesiąt, czy dwadzieścia dziewięć – zaczyna zawodzić fałszywie starą śpiewkę „kiedyś to było” i krytykować teraźniejszość. Czy jest dziś idealnie? Nie jest. Czy mierzymy się tylko z problemami przeszłości? Nie tylko. Część tych problemów zniknęła, pojawiły się za to nowe, związane z obecnymi czasami. Nagle za dawną dobrą kindersztubą i znajomością zasad savoirvivre’u u innych zaczynają tęsknić osoby, którym można z powodzeniem wytknąć braki w kulturze osobistej. Nagle oburzający się zniszczonym przez komputery i niewychodzenie na podwórko dzieciństwem dzisiejszych dzieci okazują się tymi samymi, którym te dzieci przeszkadzają, biegając i krzycząc beztrosko w przestrzeni publicznej. Może to właściwy moment na zaangażowanie się w budowanie większej liczby placów zabaw dla najmłodszych? Czasy narzekania trwały zdecydowanie zbyt długo, dziś – by mieć prawo głosu – trzeba działać. Jakkolwiek. Nie trzeba mieć worka z pieniędzmi, wystarczy napisać pismo, podpisać apel, wyjść na ulicę w ramach manifestacji albo strajku. Jest dużo form wspierania ważnych inicjatyw – nie wszystkie łączą się z wydatkami.
Myślę, że największym problemem dzisiejszych czasów jest skrótowość. Szukanie szybkich bodźców i uciekanie od wszystkiego, co bardziej dla mózgu wymagające. Łatwiej nam (piszę niestety przede wszystkim o sobie samej) zobaczyć kilka króciutkich filmików na Fejsbuku czy Instagramie, niż przeczytać książkę czy wręcz dłuższy, wartościowy wpis. To rozleniwia mózg i z pewnością mierzymy się z tym, jako ludzkość, po raz pierwszy. Przynajmniej w takiej formie. Wolimy szybko zmieniające się obrazki niż cokolwiek, co będzie wymagać od nas skupienia. Posługujemy się też skrótami – co jest łatwe do zaobserwowania przy wszelkich kłótniach w mediach społecznościowych. Sztuka dyskutowania umiera – wymiana zdań w formie pisemnej z kimś obcym na ogół zamienia się w jatkę. Niektórzy nazywają to ogłupieniem społeczeństwa. W moim odczuciu to raczej pogubienie. Oczywiście, poprzedni rząd (w wielu zresztą krajach) oddał głos dyskretnym do tej pory idiotom. Usłyszeliśmy ich i doznaliśmy szoku. Jednak to, że wcześniej byli ciszej, nie oznacza przecież, że nie istnieli.
Kolejnym problemem tych czasów jest kwitnąca pseudonauka. Nagle byle chłopek roztropek płci wszelakiej ze średnim wykształceniem „myśli samodzielnie”, aż wymyśli, że nie należy się szczepić i staje się zagrożeniem dla całego społeczeństwa. Brak mu wiedzy, kompetencji i dostępu do badań, ale czuje się ważny, bo jakiś wywalony z własnej uczelni profesor oszołom napisał niebezpieczne i nieprawdziwe bzdury w swoim artykule i cała masa jemu podobnych to łyka. Na wszelki wypadek zmienia się optykę – łatwiej jest wierzyć, że to ci kurczowo trzymający się zdania specjalistów w swojej dziedzinie (wirusologów, lekarzy) są jak stado baranów idących za swoim przywódcą, który – wiadomo – uczestniczy w wielkim spisku koncernów farmaceutycznych. Z boku wydaje się to niemal tak absurdalne jak płaska Ziemia czy teoria, że smugi kondensacyjne są toksycznymi opryskami. Najwyraźniej jednak opór wobec racjonalności jest dla pewnej grupy charakterystyczny i spaja ją ze sobą, działając na starej zasadzie plemienności.
Pogubiliśmy się też w indywidualności. Oczywiście, każdy z nas jest wyjątkowy i unikalny, co paradoksalnie oznacza równocześnie, że nikt z nas nie jest bardziej wyjątkowy od innych. Jest taki moment w terapii, kiedy uświadamiamy sobie na nowo siebie samych. Mówimy: „wow, to są moje ręce, które mogą bardzo dużo. A to nogi, którym zawdzięczam to i to. A to jest moja głowa, która również jest niesamowita. A to są moje emocje – żadna z nich nie jest zła czy dobra”. To fajny moment zachłyśnięcia się sobą. Bez oceny, w której nas wychowywano, bez wyrzutów, bez wstydu czy poczucia winy. We wszystkim mamy rację. Nie jakąś „obiektywną”, ale naszą własną, indywidualną. Jest bezpiecznie. Mamy prawo być sobą, odrzucając jakiekolwiek ramy, które nam to utrudniają. Zaczynamy akceptować siebie tu i teraz. W takiej formie, w jakiej jesteśmy w danym momencie. Nie za kilka lat, kiedy doczytamy tysiąc wartościowych książek i będziemy mądrzejsi. Nie za kilka miesięcy, kiedy skończymy kurs języka obcego i będziemy się w nim mogli dogadać. Nie za jakiś czas, kiedy po regularnych treningach na siłowni i zmianie nawyków żywieniowych schudniemy tyle a tyle kilogramów. Teraz. Akceptowanie siebie nie oznacza uznania swojej idealności. Oznacza, że nie dajemy sobie warunków, by zacząć ze sobą dobrą relację. Nie jestem dziś dość mądra – ok, niedługo będę, bo mi na tym zależy i pracuję nad tym. Nie jestem dość szczupła – ok, niedługo będę, bo mi na tym zależy i pracuję nad tym. Ale miłość do siebie zaczynam od teraz. Bezwarunkowo. Gdzie zatem haczyk? Każdy jest wyjątkowy, ale nie każdy jest dość mądry, charyzmatyczny, czy merytorycznie przygotowany, by stać się idolem mas. A – w przeciwieństwie do czasów minionych, w których osoby znane zyskiwały sławę dzięki swojemu talentowi i naprawdę ciężkiej pracy (jako aktorzy, piosenkarze, modele czy dziennikarze) – dziś każdy może być samozwańczym idolem w mediach społecznościowych. I to nie zawsze jest dobre. Nie wszystko, co wygłaszamy do internetowej kamerki tonem mentora jest wartościowe. Choć mogą kryć się pod tym najszczersze intencje, samozwańczy idole robią krzywdę zarówno swoim fanom, jak i samym sobie. Do tego żyjemy w kraju, w którym nigdy nie uczono nas pracy zespołowej. Wszyscy kultywujemy własny indywidualizm, ale nie wiemy, jak pracować w grupie. A jest to umiejętność niezwykle ważna i przynosząca ogromne sukcesy.
Jeśli mam wymieniać dalej rzeczy, które mnie w dzisiejszych czasach uwierają, to na pewno muszę wspomnieć źle pojętą polityczną poprawność. Jej celem jest nienaruszanie niczyich granic, okazanie szacunku i delikatności, możliwość łatwiejszego porozumienia się, więc samo dobro! Jeśli osoby czarnoskóre proszą nas o zrezygnowanie ze słowa „Murzyn”, bo mają z nim problem, to każdy empatyczny i wrażliwy człowiek przestaje tego słowa używać, a nie zapuszcza się w bezsensowną pseudo-filologiczną gadkę (pisałam o tym i TU, i TU). Jeśli ktoś, kogo na oko uznajemy za przedstawiciela jakiejś płci okazuje się osobą transpłciową i prosi nas, byśmy nazywali go imieniem płci przeciwnej – szanujemy to. (Jedna Anna będzie tylko i wyłącznie „Anką”, inna Anna – „Hanią”! Nie robimy im na ogół obszernego wyjaśnienia, że wszystkie formy jednego imienia są synonimami, tylko przyjmujemy do wiadomości, jak ktoś sobie życzy, żeby go nazywać.) Równocześnie kiedy Instagram obcina zasięgi twórcom, którzy użyją m.in. słów:

  • seks
  • gwałt
  • przemoc
  • samookaleczenie
  • samobójstwo
  • pedofilia,

mam wrażenie, że poszliśmy w tym wszystkim za daleko, bo to nie ma akurat żadnego sensu. Skoro rzeczywiście pojawiają się w sieci filmiki nawołujące młodych ludzi do samookaleczania czy wręcz samobójstw, trzeba stworzyć system, który to wykryje i zlikwiduje. Jednak jakimś absurdem jest to, że znakomita instagramerka zajmująca się statystyką, opowiadając o statystykach związanych z samobójstwami, musi sobie to konkretne słowo cenzurować, a inna, przywołująca badania dotyczące seksualności, musi dla niepoznaki używać słowa „sensualność”. I nie do nich mam, rzecz jasna, pretensje – one robią wszystko, by nie stracić zasięgów i dotrzeć ze swoimi naprawdę wartościowymi treściami jak najszerzej. Jednak przecież to nie słowa są problemem. W książkowy sposób wylewamy tu dziecko z kąpielą, utrudniając podstawową funkcję języka – funkcję komunikacyjną. Tu niestety feministki również oszalały, wciskając wszędzie, gdzie widzą rodzaj męski, również rodzaj żeński do kompletu. Przykłady omawiałam już przy okazji recenzji książki „Miłość to pies” Pauliny Młynarskiej. „Każdy i każda”, podobnie jak „obywatele i obywatelki” wypacza język, likwidując jego wieloznaczność. W końcu „każdy” to nie tylko „każdy mężczyzna”, ale też „każdy człowiek”, a „obywatele” to nie tylko obywatele mężczyźni, ale też „obywatele i obywatelki” właśnie. Nikt się jakoś nie oburza, kiedy nazywamy suczkę „psem”, bo gdzieś podskórnie czujemy dwa znaczenia ostatniego słowa. „Pies” to zarówno gatunek zwierzęcia, jak i samiec tego gatunku. Zdania:

Mam psa. To suczka.

będą więc poprawne.
Równocześnie każde przymuszanie i do używania feminatywów, i do ich nieużywania jest przemocowe właśnie. Tym bardziej, że panuje w tym względzie językowa dowolność. Zarówno używanie, jak i nieużywanie przez kobiety feminatywów jest poprawne. Osobiście wierzę w równość, w której cechy płci nie są podkreślane, bo nie ma ona specjalnego znaczenia. Ale szanuję kobiety, które feminatywów używają. Mają do tego pełne prawo.
Burza, jaka rozpętała się po ogłoszeniu pomysłu, żeby nie zadawać dzieciom prac domowych, pokazuje, że ciągle jeszcze tkwimy w przeszłości, więc ta nasza teraźniejszość zmierza w lepszą przyszłość dość wolno i koślawo. Wydaje nam się, że skoro myśmy musieli, to dzisiejsi mali ludzie też muszą. Tymczasem oni już żyją w innych niż my czasach. Największą różnicą jest powszechny dostęp do internetu. To stawia pod sporym znakiem zapytania celowość uczenia się sporych partii materiału na pamięć. Oczywiście, jest to ćwiczenie mózgu (co zawsze samo w sobie będzie dobre); oczywiście, jakąś wiedzę dobrze jest mieć w głowie. Jednak punkt ciężkości zdecydowanie powinien się przenieść w stronę wiedzy o tym, jak i gdzie szukać. Jak rozpoznać wartościowe źródła w sieci, w której może publikować absolutnie każdy. Jak znaleźć bezpłatny dostęp do całkiem niezłych słowników, jak do encyklopedii. Dlaczego Wikipedię można traktować tylko jako naprowadzenie, a nie poważne źródło. Te wszystkie wiadomości trzeba przekazywać dzieciakom jak najwcześniej. Bo to, że sami mieliśmy pierwszą komórkę, i to bez dostępu do internetu, w wieku lat siedemnastu, nie oznacza, że dzisiejsze dzieci nie śmigają po internecie bez problemu już w wieku lat trzech. Do tego zawalanie dzieci często nieprzerobionym podczas lekcji materiałem nie jest w porządku. W dodatku badania wyraźnie pokazują, że odrabianie prac domowych w żaden sposób nie wpływa na przyswojenie danego materiału. Czyż nie bardziej wartościowe będą rozmowy z dziećmi o tym, czego (i dlaczego) w sieci szukają i na tej podstawie korygowanie ich złych bądź niepokojących nawyków?
Dzisiejsze czasy są dalekie od ideału, ale… są najlepsze jak do tej pory. Ewolucyjnie idziemy zawsze do przodu. Czasem szybciej, czasem wolniej, ale do przodu. Wojny ciągle się niestety toczą (co pokazuje też, w którym momencie ewolucyjnym znajduje się Rosja), ale już inaczej niż kiedyś. Mamy większą świadomość ich zła, dążymy więc do łączenia się w jak największe grupy, które nie zostaną zaatakowane oraz nie będą atakować. Wychowywanie dzieci z siermiężnego, traumogennego, leczonego w moim pokoleniu latami na terapiach, powoli się zmienia (Janusz Korczak był wizjonerem i zdecydowanie wyprzedzał myślą swoje czasy). Tak, część rodziców pozwala dzieciom na wszystko i nie ma to żadnego związku z jakimkolwiek wychowaniem. Pamiętajmy jednak, że w przestrzeni publicznej widzimy tylko wycinki ludzkich historii. Nie wiemy, co stoi za jakimś zachowaniem. Czasami faktycznie zwykłe chamstwo rozwydrzonych dorosłych, a czasami autyzm lub ADHD dziecka i mozolna praca z nim zmęczonego, nieraz samotnego rodzica.
Starsi ludzie z lubością narzekają na „młodych z nosami w telefonach”. Nawet niedawno słyszałam anegdotę o parze, która w kawiarni „zamiast rozmawiać, siedziała w telefonach”. Roześmiałam się w duchu, bo to wypisz wymaluj my. Kiedy idę gdzieś ze swoim Partnerem, zwłaszcza do Boto, w którym aż się roi od wspólnych znajomych ekscentrycznych muzyków, a w powietrzu unosi się muzyka na żywo, zapach piwa i trawki, on w przerwach między własnym graniem siada w kącie i rozwiązuje w telefonie Sudoku, a ja mogę spokojnie poflirtować ze wszystkimi. W końcu nie bez kozery mam na sobie cokolwiek z dekoltem do pępka. Kiedy znajomych jest mniej, czasem sama również wyjmuję komórkę. Z nikim nie miałam nigdy takiego porozumienia i tak wspaniałych nieustających rozmów jak ze swoim Partnerem. Jednak z nikim też tak cudownie mi się nie milczy. Jak wyglądamy z zewnątrz? Pewnie jak najgorsza para świata tuż przed nieuniknionym rozstaniem. I co z tego? Czy ma to cokolwiek wspólnego z prawdą? Kompulsywne ocenianie innych jednak prawdopodobnie umrze śmiercią naturalną z poprzednimi pokoleniami, a nowe już się z niego masowo leczą. Powoli zaczynamy się uczyć empatii i wyrozumiałości. Przyszłość jawi się więc w bardzo jasnych barwach.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser nie mogłabym zaserwować twórczości artysty innego niż Björk. „Hyperballad” nigdy nie była utworem, na który zwracałam szczególną uwagę, dopóki nie usłyszałam magicznej wersji tej piosenki na przedziwnej płycie z remiksami „Telegram”. Wersji z samym kwartetem. Bez elektroniki. Od tamtego czasu (a było to już wiele lat temu) śpiewałam ją wielokrotnie i akompaniując sobie na fortepianie, i równolegle z płytą, nie mogąc się pozbyć pewnego cudownego wyobrażenia, że w jakimś innym wymiarze będzie mi kiedyś dane zaśpiewać i nagrać tę wersję z Kwartetem Śląskim. Nie odważyłam się z tym nigdy przed Ślązakami odsłonić. W końcu wiadomo – gdzie oni, a gdzie ja. Ale pomarzyć, że to się zdarzy kiedyś w przyszłości… zawsze można…

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

„Małe końce świata” Justyna Mazur

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: Helenka
rok wydania: 2021

Co do „Małych końców świata” od samego początku miałam dobre przeczucia. W którymś z wywiadów z Justyną Mazur (dzisiaj Justyną Mazur-Kudelską) słyszałam odczytany przez przeprowadzającą go dziennikarkę ich fragment i chwycił mnie za serce. W dodatku krążące po sieci zdjęcia książki zdradzały, że jest przepięknie wydana. Niestety nie było mnie na nią w tamtym momencie stać, a potem na horyzoncie pojawiło się całkiem sporo innych tytułów must read i o „Małych końcach świata” zdołałam niemal całkowicie zapomnieć. Ostatnio przypomniały mi o sobie same w aplikacji BookBeat i z ogromną niekłamaną przyjemnością wysłuchałam dostępnego tam audiobooka czytanego przez samą autorkę.
Justynę Mazur usłyszałam po raz pierwszy, kiedy wystąpiła gościnnie w jednym z odcinków mojego ulubionego podcastu Joanny Okuniewskiej „Ja i moje przyjaciółki idiotki” (finalnie zresztą „Małe końce świata” – po wielu problemach z wydawnictwem, które miało je pierwotnie wydać – zostały wydane właśnie w prywatnym wydawnictwie Joanny Okuniewskiej). Urzeczona głosem i łagodnością Justyny odkryłam jeden z trzech prowadzonych przez nią podcastów – „Piąte nie zabijaj” o tematyce kryminalnej i od razu wpadłam jak śliwka w kompot. Wysłuchałam wszystkich zaległości i zaczęłam na bieżąco wyczekiwać każdego nowego odcinka. Byłam zachwycona, bo nikt nie opowiadał tak pięknie o polskich zbrodniach jak ona. Ciepły, przyjemny głos koił nerwy, a niespotykana wrażliwość i empatia sprawiały, że nie czułam się w swojej „dziwnej fascynacji zbrodniami” sama. (Wreszcie ktoś udowodnił światu, że ludzie interesujący się tematyką true crime wcale nie muszą być psychopatami, których podnieca zło. Więcej, mogą nie popierać przemocy w żadnej formie, a równocześnie rozumieć, że przy pewnych splotach wydarzeń, w określonych warunkach biologicznych i środowiskowych ludzie pozornie zwyczajni są w stanie dokonać rzeczy przerażających, a to samo w sobie jest niesamowite.) Do teraz słucham podcastu z ciekawością, ale bywają odcinki, które trochę męczą mnie dłużyznami, niepotrzebnymi dygresjami czy nieistotnymi detalami. Równocześnie całkowicie rozumiem autorkę i jest mi to niesłychanie bliskie, gdyż sama mam gigantyczny problem z koncentracją, a także ustaleniem priorytetów i kiedy mówię, wszystko wydaje mi się jednakowo ważne. (Dziś wiem, że wynika to u mnie z ADHD.) Wspominam o tym zresztą nie po to, by krytykować „Piąte nie zabijaj”, ale żeby przestrzec przed wyrabianiem sobie opinii na temat pióra Justyny na podstawie samego podcastu. Mam wrażenie, że kiedy mówi, wiele rzeczy ją dekoncentruje. Natomiast kiedy ma czas na zredagowanie myśli, wychodzi jej coś naprawdę wyjątkowego; a „Małe końce świata” są wyjątkowe.
Choć książka opowiada o życiu Justyny, nie jest typową autobiografią. Autorka opisała w niej różne swoje doświadczenia z różnych etapów życia. Doświadczenia, które wydawały jej się wówczas końcami świata. Dzieli się nimi z dzisiejszej perspektywy – perspektywy osoby, która te trudne momenty przetrwała, wyszła z nich silniejsza, spokojniejsza i bardziej ze sobą zintegrowana. Dzieli się, wiedząc, jak wielką moc ma słowo. Jak ważne może być dla kogoś, kto znalazł się właśnie na życiowym zakręcie, zrozumienie, że ktoś inny był w podobnym miejscu i wyszedł z tego suchą stopą; że w tych wszystkich trudach i znojach nie jest sam. To niezwykle terapeutyczne, kiedy uświadomimy sobie, że choć bardzo się od siebie różnimy, jesteśmy jednak ulepieni z tej samej gliny i niemal wszyscy przeżywamy sytuacje opierające się na zbliżonych schematach. Niezwykle często reagujemy w nich podobnie. To krzepiące, kiedy dopuścimy do siebie myśl, że jesteśmy częścią jednego organizmu i więcej nas łączy niż dzieli.
To, co mnie w pisaniu Justyny Mazur absolutnie zachwyca, to jej cudowna bezpośredniość i autentyczność. Mamy do czynienia z autorką niezwykle delikatną, kulturalną i wrażliwą, która się przed nami niemal całkowicie obnaża i nie jest to tani nachalny ekshibicjonizm, lecz prawda, która musi wybrzmieć. To jest mi również niesłychanie bliskie – kiedy piszę, zdarza mi się zanurzać w rejonach trudnych, intymnych, bolesnych czy niewygodnych. Czuję, że wygładzone, ocenzurowane i ugrzecznione nie jest prawdziwe. Bardzo sama też jako czytelnik, ale również odbiorca jakiejkolwiek sztuki chcę być traktowana – traktowana autentycznością, która nie zawsze musi być komfortowa.
Nie będę tu niczego spojlerować, choć „Małe końce świata” warto przeczytać nie tylko ze względu na wciągającą treść, ale też samą formę, sam literacki styl. Z przyjemnością, zwłaszcza po „Wszyscy wiedzieli” Karoliny Korwin-Piotrowskiej, zanurzyłam się w lekturze ukazującej nieoczywistość i nieświadomość przemocy w latach, w których sama dorastałam (jestem od Justyny niecały rok starsza). Co dokładnie mam na myśli? Przywykliśmy dziś do narracji potępiającej w czambuł ewidentne zło i przemoc, w których dorastało nasze pokolenie. Z jednej strony to dobre i terapeutyczne (w przypadku znakomitej książki „Wszyscy wiedzieli” całkowicie oczywiste i konieczne), ale z drugiej, wydaje się, że zapomnieliśmy, jaki był wtedy stan naszej wiedzy. Dopiero czytając „Małe końce świata” zrozumiałam, jak bardzo potrzebowałam narracji przypominającej mi drogę, którą sama musiałam przejść, by stać dziś w miejscu, z którego przemoc i nierówność widać wyraźnie. Drogę zadziwiająco podobną do tej, którą przeszła Justyna. Moje relacje z kościołem i wiarą (bardzo głęboką i ważną przez całe dzieciństwo i wczesną młodość), moje związane z tym rozterki dotyczące pierwszego razu, moja wiara w przyjaźń damsko-męską, która jest również jakimś rodzajem miłości, moja niestabilność i potrzeba bycia kochaną przyciągająca partnerów manipulujących, moje przekonanie, że definiuje mnie dopiero zdanie innych ludzi na mój temat czy w końcu moje podejście do osób homoseksualnych i feminizmu – to wszystko przerażająco dosłownie opisała autorka… pisząc przecież o sobie. Czytając, wreszcie uzyskałam od samej siebie rozgrzeszenie. Rzekoma „homofobia” we wczesnym etapie mojego życia, o którą się latami oskarżałam, okazała się – kiedy przeczytałam swoją własną historię ubraną w życie Justyny – czymś kompletnie innym. Wychowałam się w duchu katolickim, a więc w pewnym jednak potępieniu homoseksualnych praktyk. Podobnie jak Justyna nie rozumiałam żądania równych praw dla osób homoseksualnych, bo również byłam przekonana, że jest ich tylko garstka i że skoro ja szanuję wszystkich dookoła, to wszyscy inni robią tak samo. Krótko mówiąc, to wcale nie była „homofobia”, lecz nieznajomość realiów, brak świadomości, ile osób homoseksualnych żyje tuż obok i – by mieć łatwiej – ukrywa swoją orientację. To było rozbrajająco naiwne mierzenie innych własną miarą. Skoro jestem otwarta i dobra, nie zaglądam nikomu do łóżka i uważam, że traktowanie kogokolwiek gorzej z powodu orientacji, pochodzenia, koloru skóry czy przynależności religijnej jest złem w czystej postaci, to zakładam, że większość ludzi myśli jak ja. Że ci jacyś dyskryminujący to zaledwie niecały promil społeczeństwa wywodzący się z dzikiej patologii, a kiedy dodać do tego fakt, że wśród nas homoseksualistów prawie nie ma, to właściwie faktycznie nie wiadomo o co niektórzy kruszą kopie. Myślę, że obydwie (ja i autorka) żyłyśmy bardzo długo w przeświadczeniu, że skoro wiara jest dobra, to kościół też jest dobry, więc wszystko co złe jest daleko od nas. I dopiero kiedy kolejne elementy przestały do siebie pasować, a zaczęły wzajemnie sobie przeczyć, po jakimś czasie spadły nam z oczu klapki. Chyba obydwie w podobny sposób poczułyśmy się oszukane. Podobnie z prawami kobiet: nie doświadczyłyśmy (lub nie zauważyłyśmy, że doświadczamy) nierównego traktowania, na które nigdy świadomie nie wyraziłybyśmy zgody. Nasz sceptyczny stosunek do feminizmu i feministek nie wynikał z uwielbienia patriarchalnego porządku, lecz niewiedzy. Może też niewiary w rozmiary otaczającego nas zła.
Droga Justyny, podobnie jak moja, również prowadzi przez uzdrawiającą i porządkującą wszystko terapię. Poruszył mnie opis jej rozmowy z matką, realne skonfrontowanie się z przeszłością. Nazwanie po imieniu tego, co niedopuszczalne. Zrozumienie uwikłania poprzednich pokoleń w krzywdzące modele wychowawcze. To wymaga ogromnej odwagi.
Nie chcę więcej zdradzać. Uważam, że ogromną stratą byłoby nieprzeczytanie „Małych końców świata”. Gdybym miała opisać książkę w trzech słowach, były nimi: osobista, przejmująca, wspaniała.

P.S. A na deser łączę piosenkę nawiązującą do książki nie tylko tytułem, ale też niezwykłą wrażliwością wykonującej ją Billie Eilish.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Wszyscy wiedzieli” Karolina Korwin-Piotrowska

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Mando
rok wydania: 2022

Po książkę „Wszyscy wiedzieli” sięgnęłam ponad dwa lata po jej premierze. Oczywiście wiedziałam o niej od dawna i od samego początku miałam ją w swoich czytelniczych planach. Jednak przed lekturą… powstrzymywał mnie jakiś irracjonalny lęk. W końcu udało mi się go pokonać i nadrobić zaległość. Okazało się, że po pierwsze nikt nie jest w stanie przestraszyć mnie mocniej niż projekcja mojego własnego mózgu, a po drugie, że książka jest (co podejrzewałam) znakomita, a jej ukazanie się na polskim rynku – niezwykle ważne.
Bezpośrednim powodem jej powstania był facebookowy post Anny Paligi – młodej aktorki i absolwentki Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. L. Schillera w Łodzi. Post obnażający przemocowe zachowania kadry tej uczelni. Wywołał on ogromne poruszenie, zwłaszcza w środowisku aktorskim, które dość szybko się podzieliło na wdzięcznych Palidze i wkurzonych na nią. Wszystkie reakcje ukazały jeszcze chyba gorszy od samej przemocy problem. Problem przyzwolenia na zło. Czasem to przyzwolenie wynikało z panicznego strachu i braku świadomości swojej siły i sprawczości, czasem z małej empatii na ludzką krzywdę połączonej ze ślepą wiarą w „autorytety”, czasem z kolei z traumy własnego przemocowego dzieciństwa lub/i przemocowej edukacji. Tak czy inaczej… wszyscy wiedzieli.
Karolina Korwin-Piotrowska, chcąc zrozumieć, jak to możliwe – jak można wiedzieć i nie reagować – stworzyła książkę w najlepszej z możliwych form: w formie wywiadów. Autorka oddała głos nie tylko pokrzywdzonym (w zdecydowanej większości aktorkom i jednemu aktorowi), ale też wykładowcom oraz specjalistom zajmującym się ofiarami mobbingu i przemocy. Wspaniałym pomysłem był wspólny dla wszystkich tych wywiadów punkt wyjścia: post Anny Paligi. Każda z wypowiadających się w książce osób została o jego odbiór zapytana i choć odpowiedzi były bardzo różne, ze wszystkich wybrzmiewał jeden znakomity przekaz: mamy szansę realnie oddziaływać na ludzi wokół nas, kiedy mówimy głośno swoją prawdę, jak by nie była niewygodna dla kogokolwiek, nas samych nie wyłączając. Słowa (nie tylko te pisane, ale nimi łatwiej dotrzeć dalej) mają gigantyczną moc. Dla mnie, jako osoby często krytykowanej za „zbyt ostre pióro” (czego, rzecz jasna, sama nie dostrzegam), za „czepianie się”, za „dzielenie włosa na czworo”, jest to ważne szczególnie. Ludzie nas uciszają, bo chcą spokoju. Jednak do zmian potrzebna jest zawsze rewolucja, a ta rzadko przebiega w ciszy i harmonii.
Książkę otwiera wstęp autorki, która dzieli się z czytelnikami swoimi wstrząsającymi doświadczeniami mobbingu sprzed lat. Nie jest nam nic winna, nie musi wyjaśniać, czemu ten akurat temat jest jej bliski. Jednak odsłania się ze swoimi ranami. Choć inna od opisywanej, bo dziennikarska branża, schemat jest zawsze ten sam: psychopatyczny szef/nauczyciel/wykładowca otumaniony władzą pastwiący się nad podwładnymi. W idealnym świecie to sytuacja nie do pomyślenia. W idealnym świecie bardziej realnym wydaje się napad i rabunek na ulicy niż to, że jakiekolwiek zagrożenie czyha na nas na uczelni czy w pracy, gdzie są przecież jakieś zasady, jakiś kodeks, a ci, którzy są w jakikolwiek sposób „ponad nami” nie są przecież anonimowi. Cóż… Nic bardziej mylnego. Jest odwrotnie. Wszelkie akty przemocy dokonywane przez przypadkowych i nieznanych ofiarom katów zdarzają się statystycznie o wiele rzadziej niż te w wykonaniu ludzi, których ofiary znają dobrze. I rzecz jasna nie mówimy tu o rzucaniu się na studenta/pracownika z siekierą. Mówimy o systematycznym poniewieraniu drugą osobą w sposób, który jest przeważnie bardzo trudny do uchwycenia, ale pozostawia w tej osobie nieodwracalny ślad. (Przeważnie, bo mówienie do studentek per „kurwa” jest łatwe do uchwycenia, a okazuje się, że tak zachowujący się wykładowca nie został po pierwszej takiej odzywce zgłoszony i wyrzucony na zbity pysk.)
Po wstępie możemy zapoznać się z treścią postu Anny Paligi, a pierwszym wywiadem jest wywiad z samą Paligą. Wspaniały, osobisty, ukazujący prawdziwy kontekst tego wpisu, bo – jak je nazywa Karolina Korwin-Piotrowska – debilomedia dopisały sobie już całkiem sporo własnych, wyssanych z… palca, ale za to clickbaitowych. Miałam, czytając, przyjemne uczucie, że choć temat jest bardzo dla mnie trudny (#metoo – stąd pierwotny lęk przed lekturą), to poznaję właśnie wspaniałą młodą kobietę o ogromnej wrażliwości i kulturze osobistej, znakomicie władającą słowem, z wizją i pomysłem na to, jak wydostać się z impasu, w który zabrnęło szkolnictwo wyższe, a przynajmniej uczelnie teatralne. Czułam, że wreszcie ktoś mówi to wszystko, co dla mnie było od dziecka oczywiste, ale szybko okazało się, że… tylko dla mnie. Przy każdym kolejnym wywiadzie z zaskoczeniem odkrywałam, że choć każda z występujących w książce osób jest inna, miała inną drogę oraz inne traumy, jednak łączy je ten sam mianownik: wrażliwość i mądrość połączone z nowoczesną wizją dobrej, nowoczesnej szkoły. Choć z pewnością łatwo byłoby stworzyć wywiady z pokrzywdzonymi, z których wyziera beznadzieja i „użalanie się” nad kimkolwiek (brr, straszne sformułowanie), „Wszyscy wiedzieli” to rozmowa na temat tego, co zrobić, żeby było dobrze. A w pierwszej kolejności, żeby nie było tak źle, jak było do tej pory.

fot. Marianna Patkowska

Ciekawe jest też to, że choć każda z pokrzywdzonych przez PWSFTviT osób nazywa doświadczaną na wydziale przemoc po imieniu, jednak wyłaniająca się z tych relacji prawda jest niejednoznaczna. Nazwisko jednego wykładowcy przewija się przez niemal wszystkie wywiady, ale w jednych jest on potworem, a w innych – znakomitym pedagogiem i ostoją. To doskonale zresztą pokazuje coś, o czym już od lat piszę: zło nie jest jaskrawe. Łatwo ulegamy wrażeniu, że jeśli coś już jest złe, to jest złe do cna – ma tylko czarne barwy. Tymczasem ludzie są znacznie bardziej skomplikowani. Z różnych powodów potrafią być katami dla jednych i aniołami dla innych. To rzecz jasna nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla zachowań karygodnych, ale może tłumaczyć sympatię, jaką niektóre z tych osób są darzone. Inna sprawa to też kwestia tego, co dzieje się z nieodpowiednio wyrażonym komunikatem. Doskonały tego przykład podał w wywiadzie Piotr Witkowski:

Podam ci przykład koleżanki, która twierdzi, że była przez nią niszczona. Ewa Mirowska jej powiedziała kiedyś coś takiego: „Zuziu, mówisz ten tekst jakbyś była głupia i nie miała poczucia humoru”. Zuzia zapamiętała, że jest głupia i nie ma poczucia humoru. A ona chciała z niej wyciągnąć coś więcej.

– „Wszyscy wiedzieli” str. 167

Gdyby był to opis rozmowy „równych sobie” osób, czyli kumpli, przyjaciół czy znajomych, można byłoby to nazwać niezręcznym uproszczeniem, nieporozumieniem, które łatwo i szybko da się wyjaśnić. Koleżanka bez większej krępacji mogłaby zapytać: „czekaj, masz mnie za głupią i w dodatku drętwą?”, a nadawca tego komunikatu zorientowałby się, że średnio mu wyszło i wyjaśnił, co miał na myśli. Jednak… wykładowca ma nad studentami przewagę, wystawia im oceny i od niego nieraz zależy ich uczelniany los. Tutaj nie ma równości, więc automatycznie nie ma też miejsca na tego typu niedopowiedzenia. Nie ma najmniejszego znaczenia, czy Zuzia ma ADHD i z tego powodu przyjęła rozumienie mniej dla siebie korzystne, czy czegoś nie dosłyszała, czy miała zwyczajnie słabszy dzień. Ewa Mirowska jako wykładowczyni zrobiła błąd tak formułując swoją myśl! Powinna przewidzieć możliwość błędnej jej interpretacji. Tutaj nie ma usprawiedliwienia.
Bardzo niejednoznaczną postacią okazuje się Wojciech Malajkat, który choć przez większość studentów był odbierany jako ich orędownik i ktoś niebywale empatyczny i wspierający, jednak wspierał również… dawny system, niedużo z nim wtedy robiąc. Z tym większym zaciekawieniem przeczytałam wywiad z nim. Widzimy tu jeszcze inną postawę: można tak długo tkwić w starych schematach, że nie widzi się ich toksyczności. Nie rozumie się potrzeby rozprawienia z nimi. Nigdy na szczęście nie jest za późno, by przejść na dobrą stronę mocy.
Kiedy sięgnę pamięcią do czasów własnej podstawówki, staje się dla mnie całkowicie jasne, że moje pokolenie (oraz pokolenia starsze) wychowało się w czasach przemocowych. I choć w nie wszystkich domach miała ona miejsce, jednak przemocowość czasów rozumiem przede wszystkim jako powszechne na przemoc przyzwolenie. Ktoś bił dzieci? Nie przesadzaj, to tylko klaps! Ktoś wyśmiewał ucznia przed całą klasą, obniżał jego budzącą się dopiero samoocenę do zera? Widocznie smark się nie przygotował do zajęć! Na wszystko była jakaś głupia odpowiedź lub powiedzonko. Na przykład „dzieci i ryby głosu nie mają”. Pijany wujek pozwalał sobie na niewybredne żarty o rosnącym biuście zawstydzonej siostrzenicy? On ma takie poczucie humoru. Chłopcy jeszcze mieli to szczęście, że jak już przeżyli fazę podczłowieka-dziecka, zmieniali się w pełnoprawnego człowieka mężczyznę. Dziewczynki z fazy podczłowieka-dziecka przeobrażały się w podczłowieka-kobietę. I tak jest w wielu miejscach niestety do tej pory (nie wskazując palcem, na przykład na Podhalu, gdzie obecnie mieszkam). I to wszystko znajduje odzwierciedlenie w często wstrząsających opisach wykładowców z PWSFTviT. Z daleka „wielki aktor, geniusz, wielki człowiek”, z bliska owszem, ktoś o ogromnym talencie i wypracowanym doskonałym warsztacie, ale alkoholik, przemocowiec, gbur i seksistowski cham.
Z książki wynika jeszcze jedna ważna refleksja: ci często zdegenerowani ludzie, pławiący się we własnej znakomitej opinii na swój temat, byli tak samo traktowani, kiedy studiowali; a jeszcze wcześniej – ich wykładowcy-kaci. To znowu nie jest nawet próba usprawiedliwienia. To wskazanie strasznego mechanizmu, który wreszcie młodzi są gotowi zmienić. Któremu wreszcie głośno się sprzeciwiają. I niech grono starych, lubujących się w przemocy „wielkich Polaków” nazywa ich „roszczeniowymi” czy „trudnymi”. I niech się w końcu zacznie wstydzić, że nigdy nie miało tyle odwagi, ile miała Anna Paliga, by zacząć tak głośną i ważną dyskusję. Bo najgorsze nie jest wcale bycie oprawcą. Najgorsze jest niereagowanie, kiedy wokół nas dzieje się zło.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę bardzo ciekawy wywiad z Karoliną Korwin-Piotrowską w Sekielski Brothers.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

ADHD – mam i ja!

fot. Marianna Patkowska

Partner wybył mi w Polskę (nie, nie w takim sensie!) i zostałam na kilka tygodni słomianą wdową. A jak najlepiej uczcić samotnie spędzane Walentynki? Otóż to! Wizytą u psychiatry marzeń i diagnozą, która ostatecznie rozwikła najtrudniejsze zagadki naszego życia i sprawi, że wszystko połączy się ze wszystkim. (Czyli tak, jak mój nadwydajny mózg lubi najbardziej!) Mam ADHD. To już nie domysły, dreszcze przy oglądaniu wykładów dra hab. n. med. Jarosława Jóźwiaka wywołane wrażeniem, że mnie opisuje, silna intuicja, że „to to”, kiedy natknę się na jakikolwiek filmik o tym zaburzeniu czy podskórne przekonanie, że „chyba to mam”. To medyczna diagnoza poprzedzona testem z psychologiem i długim wywiadem z psychiatrą. Ale zacznijmy od początku.

fot. Marianna Patkowska

Moda na ADHD

fot. Marianna Patkowska

Chociaż to w sumie nie będzie sam początek. Do początku jeszcze przejdziemy. Nie będzie to początek, ale bardzo istotny punkt zwrotny. Kiedy słyszę o „modzie na ADHD”, to aż mną telepie. To coś równie mądrego jak „moda na depresję”, o której swego czasu w mediach wypowiadała się pani Magdalena Środa. Nawet, kiedy panuje wirus i ludzie tłumnie zapadają na przeziębienia, nikt nie wspomina o „modzie na anginę”. Pamiętam, jak chyba w okolicach przełomu wieków, niemal wszystkie przypadki śmierci wśród znajomych w kwiecie życia były spowodowane nowotworem. Kiedy ktoś bliski chorował (a dużo bliskich chorowało), łączyło się to z gigantycznym lękiem o jego życie. Czy było to spowodowane zbyt późną wykrywalnością raka? A może zbyt małą świadomością, jaką można stosować profilaktykę? Z pewnością duża zachorowalność łączyła się ze stanem wiedzy medycznej. Już nigdy później nie spotkałam się z tak dużą liczbą chorych w tak krótkim czasie, a z kolei tym, których nowotwór dotknął, częściej udawało się wyzdrowieć. Jednak czy komukolwiek wpadłoby do głowy coś tak absurdalnego, jak stwierdzenie, że ludzie chorzy na tę ciężką i niebezpieczną, często śmiertelną, chorobę są „modni”? Że jest ona „modna”? To niesłychanie niestosowne, co chyba wszyscy czują. Natomiast ADHD, które śmiertelne nie jest (za to towarzyszy nam od urodzenia do śmierci) jest zaburzeniem niezwykle utrudniającym, a czasem wręcz uniemożliwiającym tzw. normalne życie. Bez gruntownej psychoedukacji wspomaganej odpowiednimi lekami, pacjenci dotknięci ADHD są bezradni i często skazani na ogromne cierpienia i porażki w swoim życiu. A przede wszystkim… skazani na niezrozumienie.
Tak więc owszem, temat zdrowia psychicznego, a wraz z nim ADHD wykrywanego późno, bo u ludzi już dorosłych jest rzeczywiście popularny. Mówi się i pisze o nim znacznie więcej niż kiedyś. W związku z tym osoby dotknięte tym zaburzeniem coraz liczniej zgłaszają się na testy i badania, a co za tym idzie, otrzymują diagnozę: stwierdzenie lub wykluczenie ADHD. Jednak owa popularność tematu nie sprawia, że zdrowi ludzie szturmują gabinety psychologów i psychiatrów w celu zrobienia testów, a te – magicznym zrządzeniem losu – wykazują u nich zaburzenie, którego w rzeczywistości nie mają. Popularność tematu sprawia, że ludzie, którzy czują się jak nieogarniający własnego życia odmieńcy, nagle mają możliwość zetknięcia się z tekstem, wykładem czy krótkim filmikiem w mediach społecznościowych wskazującym przyczyny, czemu może być im tak trudno. Kiedy zaczynają zgłębiać temat, okazuje się, że to nie życie ich boli, a raczej konieczność dostosowania się do zasad skrojonych z myślą o mózgu działającym inaczej niż ten, który mają. Oczywiście, że po latach cierpień pójdą za tym głosem. Wszystkie rozsądne i merytorycznie wartościowe źródła (a do takich łatwo dotrzeć) szybko podpowiedzą im, że powinni zrobić testy i dowiedzieć się, czy intuicja, że „to ADHD” ich nie zawodzi.
Jeszcze do niedawna moja wiedza na temat ADHD była zbliżona do wiedzy ogółu. Jak każdy ignorant myślałam, że jest to przypadłość małych biegających chłopców. Potem w dosyć niedługim odstępie czasu, niezależnie od siebie, trzy obserwowane przez mnie instagramerki ogłosiły, że mają ADHD i że ta diagnoza zmieniła ich życie. Niezwykle mnie to zaintrygowało, bo choć dziewczyny są od siebie całkowicie inne i mają odmienny content, wszystkie łączy: duża wrażliwość, dbałość, by przekazywany temat był umieszczony w szerszym kontekście oraz podpieranie się źródłami i odsyłanie do specjalistów w danej dziedzinie. Jedna z nich poleciła zobaczenie wykładu dra hab. n. med. Jarosława Jóźwiaka na temat ADHD u kobiet i był on dla mnie przełomowy. Od czasu jego pierwszego odtworzenia zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie znalazłam wreszcie odpowiedzi na dręczące mnie przez całe życie pytanie:

Co mi jest?

Zaczęłam więc regularnie do wykładu wracać i robić notatki. Solidnie przygotowałam się do wizyty z moją panią psychiatrą, zadowolona, że wykonałam za nią całą pracę, znajdując zaburzenie pasujące do tego, z czym się borykam i dowiadując się, jak się je leczy. Pomyślałam nawet, że zasługuję na część jej pensji (na wypłatę za ćwierć etatu, które wyrabiam na kasach samoobsługowych w Biedronce ciągle czekam). W końcu to, co powinno być dla niej – z uwagi na jej wykształcenie – proste, mnie kosztowało całkiem sporo, łącznie z trzema latami brania leków nie na to, co trzeba. Poprosiłam więc o skierowanie na testy na ADHD w ramach NFZ-u. Skierowania nie dostałam. W odpowiedzi dowiedziałam się, że

na oko pani doktor nie mam ADHD, a nawet gdybym miała, to nie da mi amfetaminy.

Zrozumiałam, że mój entuzjazm związany z nowotarskim leczeniem musiał być najwyraźniej lekko na wyrost, prawdopodobnie ze względu na doskonałą terapię, na którą dzięki pani doktor trafiłam. (Inna sprawa, że po trzech miesiącach intensywnej obserwacji żaden terapeuta ani lekarz nawet się nie zająknął, że moje objawy mogą być wynikiem ADHD i że warto to sprawdzić.) Leczenie „na oko” mnie osłabiło, radykalne odmówienie amfetaminy przy uznaniu, że być może będę jej potrzebować i przy całkowitym braku mojej jakiejkolwiek używkowej historii sprawiło, że zgłupiałam. Nie wiem, co zawierają leki na ADHD. Nie proszę o żaden ich składnik, lecz o pomoc w problemach, których od trzech lat nie jesteśmy w stanie rozwiązać. Jednak pani doktor ostatecznie wykluczyła się z grona lekarzy mnie prowadzących słowami:

No, ADHD jest ostatnio bardzo modne.

fot. Marianna Patkowska

Diagnoza

fot. Marianna Patkowska

Dzięki wsparciu najbliższych mogłam sobie pozwolić na test w najlepszym wg mojej wiedzy w Polsce ośrodku zajmującym się pacjentami z ADHD, mianowicie w Centrum Terapii ALMA, w którym przyjmuje właśnie wspominany dr hab. n. med. Jarosław Jóźwiak (z zapisami dopiero na lipiec, więc niestety nie udało mi się do niego dostać). Do ustalenia diagnozy potrzebne są dwie wizyty, które można odbyć również w trybie online. Pierwszą stanowi test DIVA w postaci rozmowy z psychologiem, a drugą konsultacja z psychiatrą w oparciu o wyniki testu DIVA (osobą diagnozującą, co ważne, musi być psychiatra).
To właśnie na dziś przypadła moja wizyta u psychiatry. I dziś odebrałam diagnozę, a także plan dalszego działania. Ulga i radość, jakie poczułam, były ogromne. Zdaję sobie sprawę z tego, że z boku może to wyglądać nieco dziwnie. Dostaję diagnozę całkiem poważnego zaburzenia, a cieszę się jak dziecko. Jednak… do objawów ADHD przez trzydzieści osiem lat zdążyłam przywyknąć. Uprzykrzają mi życie, odbierają czasem do niego chęć, blokują mnie przed robieniem tego, co znacznie polepszyłoby jego jakość, ale je znam. Natomiast pierwsza w życiu psychiatryczna diagnoza, z którą się całkowicie zgadzam, i z którą przede wszystkim specjaliści wiedzą, co dalej robić (a na takich w końcu trafiłam), to naprawdę pełnia szczęścia!

fot. Marianna Patkowska

Psychiatrzy

fot. Marianna Patkowska

O psychiatrach, jakich spotkałam w swoim życiu, mogłabym napisać książkę, ale z szacunku do własnego zdrowia, poświęcę im tylko ten krótki rozdział. W sumie – nie licząc dzisiejszej wizyty – miałam konsultacje z siódemką różnych lekarzy. Troje z nich prowadziło mnie przez dłuższy czas. Podstawowym problemem wszystkich było diagnozowanie. Jedna pani doktor miała zasadę, że nie mówi swoim pacjentom, jaką mają diagnozę, bo się nią później usprawiedliwiają. I ja wcale nie twierdzę, że w każdym przypadku jest to założenie błędne. Uważam jednak, że pacjenci się między sobą różnią, więc mają też różne potrzeby. Ja należę do osób, które odczuwają spory niepokój, kiedy nie wiedzą. Byłam więc długi czas utrzymywana w mglistym przeświadczeniu, że choruję na depresję. Ba, byłam nawet leczona na depresję, lecz pani doktor stwierdziła, że „mi tego nie powie”. Potem trafiłam do przemiłego lekarza, który przyjechał na rodzinne Podhale po latach pracy za granicą. Ujął mnie swoją bezpośredniością i serdecznością. Gorzej było… z leczeniem. Stwierdził, z rozbrajającą szczerością, że właściwie „mogę brać antydepresanty, ale mogę też ich nie brać”, nie zaproponował jednak niczego w zamian. W terapię również niespecjalnie wierzył. Nie odważyłam się wtedy na całkowite ich odstawienie, bo panicznie bałam się powrotu myśli samobójczych i stanów lękowych. Jednak już sam pomysł, że to ja mogłabym podjąć taką decyzję – zupełnie, jak byśmy mówili o Rutinoscorbinie – dziś przyprawia mnie o dreszcze. Wtedy… nie umiałam lekarza zmienić, bo był miły, a ponadto zwierzył mi się kiedyś, że „bardzo lubi, jak przychodzę, bo tu na Podhalu, to tylko ze mną może sobie tak fajnie ponarzekać na PiS”. Czy chodziłam przez prawie dwa lata do kiepskiego lekarza, żeby… miał z kim sobie narzekać na PiS? Tak. (Co zabawne, ma to pewien związek z ADHD, którego u mnie nie wykrył.)
Są też czasem sytuacje, kiedy naszego lekarza akurat nie ma, albo kiedy jesteśmy w innym mieście, a potrzebujemy kolejną receptę lub przedłużenie zwolnienia. W takich okolicznościach poznałam najstarszą chyba psychiatrkę świata, której każdy swój objaw musiałam powtarzać po kilka razy, gdyż miała zaawansowane problemy ze słuchem. Powiedzieć, że to sytuacja niekomfortowa, to nic nie powiedzieć!
Dysponuję też doświadczeniem z pewnym panem doktorem, który miał mnie zakwalifikować (lub nie) na terapię w ramach NFZ-u dla osób współuzależnionych. (Kwalifikację psychiatryczną przeszłam, ale koniec końców się nie dostałam – najwyraźniej z NFZ-em mi nie po drodze.) Kiedy zapytał, czy ktoś z mojej najbliższej rodziny był alkoholikiem, odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że „żadne z moich rodziców i nikt z bliskiej rodziny, ale większość moich partnerów była uzależniona”. Na co on spojrzał na mnie w jeden z najbardziej obleśnych sposobów i, z rechotem, spytał:

„Większość”? To ilu ich było, chłe, chłe?

Odpowiedziałam coś w stylu, że „nie jego zas…ny interes”, tylko grzeczniej, a on mi zaczął robić wykład, że to „istotne dla konsultacji”. Stwierdziłam tylko, że „nie sądzę” i nie odpowiedziałam. Natomiast po chwili się rozpłakałam, co w sumie wyszło mi na dobre, bo doktor stwierdził, że jestem niestabilna i bez problemu wypisał mi receptę, z prośbą o którą również przyszłam. Jednak wszyscy wiemy, że wizyta nie powinna tak wyglądać.
A skoro już jesteśmy przy tym, jak wizyta nie powinna wyglądać, to na wspomnienie zasługuje oczywiście rozkoszna dwójka z piekła rodem, znaczy, przepraszam, ze Szpitala Klinicznego im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie z moją ulubioną jego panią kierownik OLZON-u na czele. (Kto nie czytał, niech łapie tekst.) Koniec końców trafiłam na moją obecną, a właściwie już byłą, panią doktor, której zawdzięczam terapię. Tym razem na NFZ.
Co uderzyło mnie podczas dzisiejszej wizyty w Almie? To, że byłam nareszcie traktowana poważnie. Rozmawiałyśmy z panią doktor o ADHD, jak o zaburzeniu, które u siebie podejrzewam. Przede wszystkim nie czułam się – jak to bywało wcześniej – ustawiona, że „od diagnoz to jest lekarz, a nie pacjent” (to oczywiste, ale nie wyklucza przecież wiedzy pacjenta na temat swoich objawów; nawet wiedzy obszernej). Pani doktor, w oparciu o wyniki testu, chciała się dowiedzieć, w których objawach ADHD się odnajduję i wyjaśniała mi krok po kroku, z czego biorą się moje trudności. Czułam się traktowana przez lekarza jak partner, co mi uświadomiło, że nigdy wcześniej nie miałam takiego doświadczenia. Czyli da się.

fot. Marianna Patkowska

Wysoka wrażliwość

fot. Marianna Patkowska

Obiecany początek. Kiedy niecałe pięć lat temu przeczytałam książkę „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, mój świat na chwilę zamarł. Nawet nie wtedy – zamarł już podczas czytania. Po latach wrażenia, że spadłam z Księżyca, że jestem całkowicie inna od ogółu, latach osamotnienia i poczucia bycia niezrozumianą, wreszcie okazało się, że… jest nas więcej i że to ma nazwę. Wysoka wrażliwość, od której zdecydowanie wolę określenie „nadwydajność mentalna” to – jak to pięknie ujęła autorka – „inne okablowanie mózgu”. Osoby dotknięte taką przypadłością są w zdecydowanej mniejszości, ale nadal jest ich całkiem sporo. I muszą codziennie mierzyć się ze światem zaprogramowanym przez „normalnie myślących” (czyli tych pozostałych) dla „normalnie myślących”. Lektura pozwoliła mi się na nowo zbudować. Zrozumiałam, jak ważne jest trafić na swoją reprezentację. Nigdy dotąd nie czytałam o ludziach jakoś do mnie podobnych. Przez pewien czas dopatrywałam się w wysokiej wrażliwości własnej tożsamości. Moja radość nie trwała jednak długo. Szybko okazało się, że nie jest to termin medyczny, że lekarze i psychologowie są dosyć podzieleni w tej kwestii, że termin wzbudza sporo kontrowersji. Choć intuicyjnie czułam, że czytam o sobie (przeczytałam później cztery kolejne książki Petitcollin poświęcone tej tematyce), jednak trudność w zbadaniu i zaklasyfikowaniu takiej urody mózgu, nie dawała mi spokoju. W książce „Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują” autorka pisze m.in. o krzywdzących w jej odczuciu etykietach związanych z błędnym diagnozowaniem autyzmu lub ADHD wtedy, kiedy dzieci są tylko wysoko wrażliwe. O ile miałam świadomość, że pewne cechy związane z wysoką wrażliwością mogą przypominać spektrum autyzmu, o tyle o ADHD w takim kontekście usłyszałam po raz pierwszy.
Dziś, po zaznajomieniu się ze swoją diagnozą, wszystko zaczyna mi się łączyć w całość. Czy żałuję, że nie wiedziałam wcześniej o przebiegu ADHD u dorosłych kobiet? Bardzo. Natomiast zorientowanie się, że opisywane wcześniej przez Petitcollin cechy są charakterystyczne dla ADHD, pomogło mi szybciej zareagować. To akurat można zbadać.

fot. Marianna Patkowska

Co mi jest?

fot. Marianna Patkowska

Nie chcę tu streszczać wykładu dra Jóźwiaka. Jestem też niemal pewna, że z biegiem czasu zrozumiem lepiej, co w moim funkcjonowaniu wynika z ADHD, a co z niego nie wynika. (Nie wszystkie wymienione dziś przeze mnie pani doktor objawy okazały się mieć z nim związek.) Tu – oprócz farmakoterapii – lekarze kliniki zalecają psychoedukację. Czyli naukę obsługi swojego nieco inaczej działającego mózgu. Mogę jednak wymienić kilka problemów, za które odpowiedzialne jest – dzisiaj to wiem – ADHD.

  • Koncentracja jest tym podstawowym. Bardzo trudno mi się nad czymkolwiek skupić… dopóki nie jest to związane z moją pasją. Innymi słowy mogę rzeczywiście utknąć w nieciekawej książce i nie być w stanie ruszyć dalej, mogę nie dać rady wykonać prostej, acz żmudnej czynności typu układanie czegoś, segregowanie, zdejmowanie naczyń z suszarki czy prania z suszarki do ubrań, jednak równocześnie jestem w stanie skoncentrować się na tyle, by napisać długi i wymagający tekst, nagrać i zrealizować piosenkę albo podcast, czy uszyć lalkę. Z wykładu wiem już, że ten stan skupienia nazywa się hiperfokusem. Moim pamiętnym na niego przykładem był dzień, kiedy siedząc sama w domu, pisałam blogowy tekst. Po jakimś czasie poczułam, że potrzebuję do toalety. To uświadomiło mi, że właściwie jestem też straszliwie głodna. Spojrzałam na zegarek – okazało się, że pisałam dziewięć godzin bez przerwy. I najczęściej jestem oazą spokoju, ale niech ktoś spróbuje mnie podczas takiego skupienia dotknąć. Wtedy naprawdę potrafię być agresywna.
  • Moja pamięć nigdy nie była wybitna. Co prawda moi byli partnerzy śmiali się ze mnie, że mam pamięć słonicy, ale byli toksyczni („większość”, chłe, chłe) i już ich w moim życiu nie ma, więc to ja się śmieję ostatnia. Owszem, pamiętam swoje krzywdy, więc to, jakie ktoś przede mną odkrywa karty (i nie wyciągam z tego niestety wniosków), ale nieustająco zapominam o małych rzeczach, takich jak konieczność wykonania jakiegoś telefonu, napisania maila czy wyjścia do sklepu. Zdarza mi się zapomnieć, że pozostawiłam coś na palniku. Do tego nie pamiętam niemal żadnych dat. Daty urodzin rodziców sprawdzam w Wikipedii w haśle o tacie (mama ma urodziny dwa dni po nim… albo przed nim, w każdym razie 15. i 17. tego samego miesiąca). Nauczenie się na pamięć słów piosenki, której słucham w zrozumiałym języku non stop, jest dla mnie absolutnie nierealne. Równocześnie, kiedy jakiś czas temu włączyłam swoją starą kasetę (!!!) Elektrycznych Gitar po ponad dwudziestu latach, okazało się, że wszystkie te najbardziej odjechane i abstrakcyjne teksty śpiewam wraz z Kubą Sienkiewiczem bez najmniejszych problemów. Podobnie jest z abstrakcyjnymi wierszykami, które czytał mi tata. Dowiedziałam się dziś, że moje pamiętanie nie ma związku z abstrakcyjną naturą tych tekstów, lecz z ładunkiem emocjonalnym, jaki mi towarzyszył, kiedy je poznawałam. I że z ADHD związane jest tylko to, że nie pamiętam.
  • Energia, a raczej jej częste spadki, to coś, co przez lata myliłam (wraz z kolejnymi lekarzami) z depresją. Dr Jóźwiak użył dokładnie mojego określenia w swoim wykładzie. Powiedział o wrażeniu, że ktoś nam wyłącza wtyczkę z prądu. Dokładnie w ten sposób opisywałam wszystkie moje depresyjne zjazdy. Całkowity brak zasilania. Równocześnie dla równowagi są też zwyżki energii, ale zdarzają się rzadziej. Łączę to z silną potrzebą snu. Gdybym tylko mogła, spałabym po szesnaście godzin dziennie i nie byłoby mi mało.
  • Impulsywność włączają we mnie tematy dla mnie ważne, dotyczące przede wszystkim społecznej odpowiedzialności. One mnie podnoszą i sprawiają, że nie potrafię być spokojna. Ale równocześnie w bardzo wielu momentach swojego życia czułam też całkowity brak zainteresowania jakimkolwiek tematem rozmowy. Czasem nawet odrętwienie.
  • „Śnienie na jawie” to termin, którym mogłabym nazwać całe swoje dzieciństwo i młodość. Dziś bardziej rozumiem, że to ucieczka od bycia tu i teraz. I choć bardzo się staram świadomie praktykować osławione tu i teraz, to jednak… ono mnie rozczarowuje. W życiu potrzebuję ekscytacji, magii, niesamowitości. To daje sztuka. I konsumowanie jej, i tworzenie. Natomiast szarość zwyczajnego życia, lub po prostu… życia, jest dla mnie przeważnie niesłychanie trudna do udźwignięcia. Dlatego piszę, dlatego stwarzam piosenki i płyty, dlatego szyję, fotografuję, wymyślam własne sesje i stylizacje, dlatego pozuję. Czuję obsesyjną potrzebę stwarzania sobie przestrzeni, którą dam radę znieść.
  • Lęk jest irracjonalny, a strach odczuwamy przed czymś konkretnym. Lęki nie są mi obce, jednak nie jest mi obcy też strach. Za każdym razem, kiedy na jakiejkolwiek grupie w social mediach cokolwiek skomentuję, a potem widzę powiadomienie, że obca osoba skomentowała mój komentarz, odczuwam strach. Strach przed krytyką, przed niemiłymi słowami, a nawet przed… wyrażeniem innego niż moje zdania. To strach przed odrzuceniem. Podobno bardzo przy ADHD typowy.
  • Niezależnie też, czy gdzieś się spóźnię, czy też przyjdę punktualnie, wybieranie się gdziekolwiek, a przede wszystkim szacowanie czasu, jaki jest mi potrzebny do przygotowania się do wyjścia, jest dla mnie niesłychanie stresujące. Od dawna już mało gdzie się spóźniam, natomiast kiedy się nie spóźniam, to jestem dużo za wcześnie. I to również dostarcza mi stresu. Nie potrafię rozsądnie zarządzać czasem. (Znaczy… nie potrafię nigdy.)
  • Uwielbiam porządek. Rzadko jednak udaje mi się go zrobić, a jeszcze rzadziej – jak twierdzi mój Partner – udaje mi się go utrzymać. Trudno mi się zmobilizować do sprzątania, bo tworzę w głowie jakieś niedoścignione wzory porządków z myciem okien i karniszy (prawdopodobnie, żeby było ekscytująco). Tymczasem zwykłe przyzwoite sprzątanie jest… zwyczajne, nudne, odpychające. Rozprasza mnie wtedy absolutnie wszystko. Ale jeśli już posprzątam – co samo w sobie może być spektakularne, – to trudno mi ten stan rzeczy utrzymać. Utrzymywanie porządku z całą pewnością spektakularne nie jest.
  • Przerywanie wypowiedzi rozmówcy jest niebywale niegrzeczne. Bardzo nie lubię, kiedy mi się przerywa, ale… trzeba to w końcu powiedzieć głośno: sama to robię. Karcę się w myślach i ganię, ale jest to silniejsze ode mnie. Mam wrażenie, że przerywając, jestem faktyczną częścią rozmowy, a kiedy muszę czekać na swoją kolej (kolejki w urzędach… następna rzecz, na którą mam zerową tolerancję), tracę chęć na uczestnictwo w rozmowie w ogóle.
  • Wykład dra Jóźwiaka uświadomił mi też, że jeśli mam ADHD, to kwestia moich tajemniczych bóli głowy z dzieciństwa, wreszcie się wyjaśni. Od piątego roku życia właściwie niemal do mojego wyjazdu z Warszawy cierpiałam na silne bóle głowy. W wieku siedmiu lat byłam z rodzicami u wszystkich możliwych lekarzy wszystkich możliwych specjalizacji, a badania wychodziły mi dobrze. Lekarze rozkładali ręce. Nikt nie stwierdził też nigdy migreny. To był przegląd bóli głowy wszelakich, a mnie dzień bez bólu przydarzał się z taką częstotliwością, jak dziś dzień z bólem – był zauważalny. Otóż zagadka rozwiązana – to było ADHD.
  • Myślenie rozgałęzione, któremu sporo miejsca poświęca w swoich książkach Christel Petitcollin, samo w sobie nie jest problemem. Problemem jest wynikająca z niego niezborność myśli. Dziś po raz pierwszy w życiu usłyszałam, że kogoś (pani doktor) absolutnie nie dziwi, że łatwiej mi się pisze niż mówi, bo mówienie i myślenie równocześnie ma prawo nastręczać mi trudności i że są to w dalszym ciągu problemy z koncentracją, o których pisałam wyżej. Partner powtarza mi, jak mantrę:

kiedy proszę Cię o listę zakupową, idąc do sklepu, potrzebuję dostać prostą informację typu „pięć pomidorów”, a nie całą historię, że obudziłaś się i wstałaś, i poszłaś do kuchni, i tam już były trzy pomidory, i generalnie nie prosiłabyś o kupienie kolejnych pięciu, ale pomyślałaś sobie, że zjesz na śniadanie jednego, a chętnie zrobiłabyś zupę, więc nie wystarczy, chociaż w sumie nawet gdybyś nie zjadła na śniadanie jednego, to i tak by nie wystarczyło!

I liczba razy, jaką wygłosił ten tekst świadczy o tym, że kompletnie nad tymi opowieściami nie panuję. Że to silniejsze ode mnie. Wydaje mi się, że muszę mu to wszystko opowiedzieć, bo to jest ważne. Nie umiem zrobić selekcji, stwierdzić, co ma jaki priorytet. Łatwiej mi już czasem nic nie powiedzieć, niż wydusić z siebie to nieszczęsne „pięć pomidorów”, w którym przecież czai się tyle niedopowiedzeń.
Ale nie tylko mówienie jest problemem. Przyswajanie wiedzy również. Kiedy w szkole, a potem na studiach, miałam się nauczyć jakiegoś zagadnienia, nie umiałam go zamknąć. Stwierdzić, że mam się nauczyć od do. Im więcej przyswajałam wiedzy, tym bardziej istotny wydawał mi się kontekst oraz tło i gubiłam esencję.

  • Prokrastynacja to coś, co w tym momencie stanowi chyba mój najpoważniejszy problem. Z daleka może wydawać się czymś niegroźnym, jednak zamieranie w przerażeniu swoją bezproduktywnością jest naprawdę straszne i wyniszczające.
  • Brak umiejętności czytania między wierszami doskwiera mi… wyłącznie w relacjach. Recenzuję przeróżne formy sztuki. Jestem swoistym mistrzem doszukiwania się w niemal wszystkim drugiego, trzeciego i sześćdziesiątego ósmego dna. Autor zdoła ze zgryzoty zejść z tego świata i pięć razy przekręcić się w grobie, a ja mu to dno odnajdę!  Jeśli cokolwiek da się z czymkolwiek jakkolwiek powiązać, ja to zrobię! Puszczanie do Czytelników oczek też mi obce nie jest. Piszę czasem między wierszami i wierzę, że mój przekaz do Czytelników dociera. Jednak niech sobie tylko przypomnę swoich partnerów (nie „większość” – wszystkich, mój obecny również nie jest wyjątkiem!) – z całkowitą powagą mogę oznajmić, że nie mam zielonego pojęcia, skąd się wie, że ktoś chce z tobą iść do łóżka, jeśli się z nim w tym łóżku nie wyląduje. Ponoć to się czuje, są jakieś znaki, symptomy. Nie czytam ich. Nie mam pojęcia, czy ktoś uważa mnie za ładną czy brzydką, póki mi tego nie powie. Jeśli nie mówi, nie drążę tematu i zakładam, że ma mnie za brzydulę. Mój nieromantyczny Partner skomplementował moją urodę dopiero po dwóch tygodniach. Przez cały ten czas myślałam więc, że mu się nie podobam. Kiedy to zrozumiał, załamał się i oznajmił, że powinnam to wyczuć. Niby jak? Nie zgrywam się. Naprawdę tego nie wiem.

Jak pewnie widać, ADHD to zaburzenie, w którym występuje sporo sprzeczności. Że niby bardzo coś, ale czasami zupełnie coś odwrotnego. Że trochę tak, ale raczej wręcz przeciwnie. Uczę się siebie. Nie jestem i nie zamierzam być specjalistką od ADHD (większa wiedza przyjdzie wraz z psychoedukacją i doświadczeniem). Zamierzam jednak być specjalistką od siebie samej.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę wspomniane Elektryczne Gitary z piosenką oczywistą, bo rozpiera mnie… radość! Wreszcie wiem, co mi jest. I wreszcie jestem na właściwej drodze, żeby sobie z tym poradzić.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Obsesja”

scenariusz: Samy Burch
reżyseria: Todd Haynes
gatunek: dramatthriller
produkcja: USA
rok powstania: 2023
oryginalny tytuł: May December
pełny opis filmu wraz z obsadą

Przy okazji recenzji fantastycznych „Biednych istot” Yórgosa Lánthimosa wspominałam o tym, że wybrałam się do kina również na drugi film znajdujący się niestety na przeciwległym biegunie jakości artystycznej. Mowa o „Obsesji” Todda Haynesa. Jedynym pożytkiem, jaki widzę z tych – w moim odczuciu – zmarnowanych pieniędzy i czasu, jest możliwość napisania o tym.

Fabuła

Będzie to też pierwsza moja recenzja zawierająca spojler, bo tym, którzy filmu nie widzieli, z całego serca oglądanie odradzam. O czym więc jest „Obsesja”? Poznajemy na pierwszy rzut oka typową amerykańską rodzinę. Po drugim rzucie oka dostrzegamy sporą różnicę wieku między panią domu Gracie Atherton-Yoo (doskonała Julianne Moore) a jej młodszym o ponad dwie dekady mężem, Joe Yoo (Charles Melton). Na odbywającego się u nich grilla przyjeżdża Elizabeth Berry (Natalie Portman) – przygotowująca się do swojej roli aktorka. Ma w realizowanym właśnie fabularnym filmie o rodzinie Yoo zagrać Gracie. Widać, że rodzina jest nastawiona do tego pomysłu dosyć sceptycznie. Nie chce utrudniać powstawania filmu, ale też nie bardzo chce więcej krępującego rozgłosu.
Dlaczego „więcej” i co jest w historii tej rodziny tak ciekawego, że ktoś postanowił zrealizować na jej podstawie film? Otóż ponad dwie dekady wcześniej Gracie rodziła ich pierwsze dziecko… za kratami. Jej zdjęcia ilustrowały niemal wszystkie amerykańskie tabloidy, a ona odsiadywała wyrok za pedofilię, gdyż Joe – ojciec dziecka – miał wtedy zaledwie trzynaście lat. Obecność Elizabeth w ich miasteczku, wspólne posiłki, rozmowy, wciąganie jej w codzienne życie domu rozgrzebuje dawne rany. Joe ma dziś trzydzieści sześć lat (czyli dokładnie tyle, ile miała Gracie, wdając się z nim w romans), jego prawie dorosłe dzieci zaraz wyfruną z gniazda, ma długi małżeński staż, sprawia wrażenie ciepłego, kochającego i wspierającego męża. Nie przypomina dziś zmanipulowanego i wykorzystanego trzynastolatka. Podobnie Gracie. Zimna jak lód, antypatyczna, niestabilna, ale ukrywająca się za maską perfekcyjnej i statecznej pani domu nie przypomina dziś trzydziestosześcioletnego wampa, który uwodzi… dziecko, rozbijając swoją rodzinę (nota bene Joe był przyjacielem jej syna). Żadne z nich nie chce wracać do dawnej roli, żadne z nich nie chce też być przez te role przez świat postrzegane, a Elizabeth zapewnia, że film może pokazać światu prawdę. Prawdę o ich ogromnej miłości.
Joe od poznania Elizabeth (swojej rówieśniczki, gdyż film ma opowiadać o początkach ich związku) zaczyna mieć coraz więcej dylematów. Zastanawia się, co by było, gdyby. Od trzynastego roku życia jest wierny jednej kobiecie. Nie zaznał, jak inni jego koledzy, różnych przygód, krótszych i dłuższych relacji podczas dorastania. Nie poznał do końca samego siebie, własnych potrzeb. Pozostał zahukanym chłopcem w ciele dorosłego małomównego mężczyzny, z czego reżyser robi niepotrzebnie groteskę. Trudno nawet powiedzieć, że się w Elizabeth zakochuje, czy nawet że jest nią zauroczony. Jest jej ciekaw, ale przede wszystkim kontakt z nią potęguje jego zagubienie. Przypadkowy krótki jednorazowy seks z nią nie wydarza się bez przyczyny. Coś mu uświadamia i nie jest ani o Elizabeth, ani o nich. Jest o nim. Ta zdrada z jednej strony kompletnie nic dla niego nie znaczy (choć zatapia go w zrozumiałym poczuciu winy), ale z drugiej przewartościowuje jego małżeństwo.

Co się nie udało

Zarys fabuły nie brzmi źle, prawda? To wcale nie jest słaby pomysł na film, a przynajmniej na jego porządne tło. Co więc poszło nie tak? To, co zawsze – łopatologiczna dosłowność. Począwszy od samej pretensjonalnej czołówki z koszmarną, głośną, pompatyczną muzyką rodem z kiepskich filmów z lat 90., która będzie dla nas przez cały czas wskazówką, kiedy mamy być… zaniepokojeni (może dobrze, gdyby nie ona, nie mielibyśmy pojęcia). Widzimy liście, a na nich poczwarki zmieniające się w motyle. Jak się szybko okaże, Joe je hoduje. Jakąż w ten sposób przyciężkawą metaforę przemyca reżyser? Bingo! Zmianę chłopca w mężczyznę. Finezja, że palce lizać!
Dalej jest już tylko gorzej. Kiedy w pierwszej scenie – akcja zaczyna się od szykowania grilla dla gości – Joe sięga do lodówki po piwo,  Gracie upomina go, że „to już drugie”. Widzimy więc dynamikę, w której żona wchodzi w rolę matki. Czy to jednak celowy zabieg, żeby widz zrozumiał różnicę wieku, którą może z powodzeniem sam zaobserwować? Jeśli tak, to nieudany, bo niestety w wielu związkach, bez względu na wiek każdego z partnerów, kobiety przejmują role matek. Jest to bardzo niezdrowe i szkodliwe, ale dosyć powszechne.
Joe jest dla mnie postacią dosyć zagadkową. Nie umiem go czytać, bo nie mam pewności, co jest przyczyną wrażenia, jakie na mnie wywiera. Jego koreańskie korzenie sprawiają, że wydaje mi się kulturowo prawdopodobnie bardziej odległy niż rzeczywiście jest. Niemal w ogóle się nie uśmiecha, do tego jego małomówność i skrytość wywołują pewien dystans. To może nawet dodawać mu męskości, natomiast kiedy już się odzywa, zwłaszcza przy Gracie, słyszę chłopca. Grzecznego, dojrzałego, bardzo dobrze wychowanego, ale… chłopca. Nie może jednak pozostać w niedopowiedzeniu. Nie obyło się więc bez odziania go w krótkie spodnie i najazdu kamery na jego lekko przybrudzone białe skarpety, kiedy Gracie prosi go, by „zabrał swoje robaki z salonu, bo przyjdą goście”. Jego – taka  a nie inna – pasja jest dla żony tym, co dla każdej matki rozrzucone w salonie klocki Lego. Żeby nam przez przypadek nie umknęło, że dzielą ich dwadzieścia trzy lata różnicy. (#Pamiętamy)
Jedyną naprawdę mocną stroną tego filmu jest znakomita gra Julianne Moore. Wykreowana przez nią Gracie jest przekonująca, prawdziwa, przy czym całkowicie odpychająca, ale również, podobnie jak Joe, niejednoznaczna. To kobieta aktywna, która dużo pracuje, dba o dom, pięknie wygląda (przemawia przeze mnie też ogromna słabość do Moore) i jest odbierana jako „miła”, choć są to dopracowane do perfekcji pozory. Maska szybko spada, chociażby w scenie, w której jej córka Mary wybiera sukienkę na graduację. Gracie zaprasza do salonu sukien Elizabeth, z którą wspólnie podziwiają Mary wychodzącą z przebieralni w kolejnych kreacjach. Przy sukience, którą Mary jest wyraźnie zachwycona, Gracie stwierdza z teatralnym uśmiechem, że „zazdrości jej odwagi pokazania takich ramion i nieprzejmowania się obowiązującymi standardami piękna”. Elizabeth jest zszokowana, wdeptana w ziemię Mary ze smutną miną stwierdza, że zmierzy jeszcze inne sukienki, a Gracie zdaje się kompletnie nie pojmować skali swojej pasywnej agresji. Nie do końca wiem, na ile sobie zdaje sprawę ze swojej oziębłości, swojego nietaktu czy tłumionej agresji. Żyje w stworzonym przez siebie świecie jak w bańce i prawdopodobnie Joe jest jedyną osobą, którą do siebie dopuszcza, kiedy się załamuje. A kiedy jest z nim sama, często płacze. Małe rzeczy urastają do rangi potworów. Wychodzi z niej stres i przerażenie, z jakim musi sobie prawdopodobnie radzić każdego dnia.
Mamy więc dwie dość ciekawe, mocno złożone, być może za słabo przez reżysera psychologicznie rozebrane, a równocześnie pokazywane w zbyt dużych i zbyt banalnych skrótach postacie. Pojawia się trzecia – Elizabeth – która mogłaby być dla nich przeciwwagą, a jest… karykaturalną katastrofą. Nie wiem, czy to kwestia fatalnie napisanej roli, czy jej zagrania. (Po „Czarnym Łabędziu”, nad którym zachwytów kompletnie nie rozumiem, i koszmarnym „Vox Lux” mam przykre wrażenie, że Natalie Portman gra w sposób manieryczny, pretensjonalny, przesadzony, a do tego występuje w filmach słabych.) Elizabeth ma być w założeniu taką „dziewczyną z sąsiedztwa”: ciepłą, serdeczną, bezpośrednią. Aktorką, która nie „gwiazdorzy”, tylko przyjeżdża wykonać swoją pracę – przygotować się do roli. I właśnie z powodu wyżej wymienionych cech, trudno się jej odnaleźć przy nieco onieśmielającej Gracie. Jednak kiedy z jakiegoś nie do końca zrozumiałego powodu zaczyna jej się chyba podobać Joe (nic mu nie ujmując, po prostu nie czuć między nimi żadnej chemii), zachowuje się jak podlotka. Wyobrażam sobie, że jako aktorka (a taką gra w filmie) mogłaby przynajmniej zagrać profesjonalizm, odwiedzając Joe w pracy, zamiast robić maślane oczy i szeptać zalotnie: „masz niesamowitą pracę”. Znaczy żaden przyzwoity pornol by się nie powstydził takiego podrywu, ale rozumiem że reżyser wyżej mierzył. Elizabeth nie ma żadnej głębi. Jest wydmuszką, a swoją nijakość rekompensuje teatralnością. Nie widzimy ani jej przekonującego zachwytu Joe, ani pasji do swojego zawodu. Jej wnętrze jest płaskie jak naleśnik. Po seksie z nieco przerażonym swoją zdradą Joe, obśmiewa jego poczucie winy. Wykrzykuje mu, że „tak się zachowują dorośli”. Owszem, dorosły człowiek ma absolutne prawo pójść do łóżka z drugim dorosłym człowiekiem (jeśli obie strony wyrażą na to zgodę) kiedy chce, w jaki sposób chce i nie musi się nikomu z tego tłumaczyć. Pełna zgoda. Czy jednak zdradzanie lub spanie z kimkolwiek bez żadnych uczuć jest faktycznie „miarą dorosłości”? Polemizowałabym. Joe, choć pozostaje w kryzysie i wewnętrznym konflikcie między swoją dziecięcą a męską stroną, wydaje się tu dużo od niej dojrzalszy.
Najbardziej żenująca jest jednak ostatnia scena, w której widzimy rezultaty przygotowań Elizabeth. Zostajemy zaproszeni na plan filmu, w którym gra Gracie sprzed lat. Film, który powstaje, jest – choć trudno w to uwierzyć – jeszcze gorszy od „Obsesji”.

Co mogłoby się udać

Historia małżeństwa Gracie i Joe jest oparta na faktach. To, co w „Obsesji” wybrzmiewa, to dewastacja, jakiej uległ Joe pod wpływem gwałtu Gracie. I jest to wątek, w moim odczuciu wart pociągnięcia. Opowieści Gracie, w końcu cytowany w filmie list sprzed lat, jaki napisała do Joe, malują tę sytuację jak potężną, romantyczną miłość o niezwykłej sile rażenia, która połączyła dwoje ludzi, z których „jedno urodziło się za późno, a drugie za wcześnie”. Brzmi pięknie. Teraz odwróćmy sytuację i wyobraźmy sobie, że mężczyzna pod czterdziestkę przeżywa miłość swojego życia z trzynastolatką. Włos mi się na głowie jeży, kiedy sobie przypomnę, że uczyłam dzieci w tym wieku. Miałam wychowawstwo w klasie liczącej zaledwie kilku chłopców tylko dwa lata młodszych. Nigdy nie kastrowałam dzieci w myślach – zawsze miałam pełną świadomość, że są to od narodzin istoty seksualne. Szanowałam ich prywatność, odrębność, intymność. Z niektórymi nad wyraz rozwiniętymi intelektualnie chłopcami rozmawiałam z nieskrywaną przyjemnością i dumą, że są tacy mądrzy, licząc po cichu, że wniosę coś pozytywnego do ich myślenia. Coś, co im w przyszłości pomoże. Jednak nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by traktować ich jak w pełni rozwiniętych, ukształtowanych mężczyzn, a zdrowa heteroseksualna kobieta szuka partnera wyłącznie wśród takich. Interpretowanie zachwytu nad dzieckiem jako romantycznej miłości jest dowodem poważnego zaburzenia. To próba zrekompensowania sobie jakichś deficytów. Romantyzowanie tego, idealizowanie, wychodzenie z założenia, że skoro potem się pobrali i spędzili ze sobą ponad dwadzieścia lat, to to musi być miłość, niestety jest przyklaskiwaniem złu. Po jednej stronie szali jest zaburzona dorosła kobieta, po drugiej skrzywdzone dziecko. I nie mam tu na myśli demonizowania samego seksu. Jestem w stanie uwierzyć, że Joe nie został do niego zmuszony. Problemem jest nierówność w rozwoju emocjonalnym jednego i drugiego.  Efekty wyrządzonej Joe krzywdy widzimy dzisiaj. Jest kompletnie pogubiony. Żadne z dwojga nie przepracowało swoich traum, ale wina za traumy Joe spoczywa wyłącznie na Gracie. Niesterapeutyzowanie w żaden sposób jej nie usprawiedliwia. I mam tu odrobinę wdzięczności dla Haynesa, który próbuje to pokazać. Zwłaszcza w scenie, w której Joe po raz pierwszy podejmuje z Gracie rozmowę na temat początku ich związku i… zaczyna się jąkać. Przemawia do niej mały chłopiec. Pyta: „a co, gdyby się okazało, że to jednak wydarzyło się za wcześnie?” A Gracie, jak każdy przemocowiec przypomina mu, że „to on ją uwiódł”. Joe nie padł ofiarą przemocy dawno temu raz. On żyje z przemocowcem cały ten czas. Przemocowcem przerażonym, że dziś dorosły już Joe, atrakcyjny dla kobiet w swoim wieku i młodszych, może w każdym momencie odejść. Przemocowcem biednym, ale ciągle niebezpiecznym.
Ten film naprawdę mógł się udać. Mógł drapieżnie, bezkompromisowo wtargnąć w to pozornie ułożone życie i rozwalić je na strzępy. Obnażyć kryjące się pod ładnym obrazkiem zło. Pokazać (delikatnie tylko wspomniane) cierpienie pierwszej rodziny Gracie, od której odeszła do Joe. Oddać na dłużej głos jej starszym dzieciom, którym również zniszczyła życie. Tymczasem wszystkie te ważne problemy są zaledwie muśnięte. Złożoność wszystkich trudnych emocji jest sprowadzona do jednej, dwóch czy trzech kwestii starszych dzieci. A przecież tragedią tych dzieci jest nie tylko gigantyczny żal do matki, ale też miłość do niej, poczucie odrzucenia, być może upokorzenia. W zamian za to ekran wypełnia zadowolona z siebie Elizabeth, która nic tak naprawdę z całej tej trudnej sytuacji nie rozumie, co doskonale udowadnia swoją „brawurową” grą w kręconym w „Obsesji” filmie. Szkoda.

P.S. Na deser łączę zwiastun.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to