Kryzys męskości

fot. Bożena Szuj

Temat kryzysu męskości pojawia się co jakiś czas w moich rozmowach z dalszymi znajomymi, ale też w prasie; i to zarówno tej skierowanej do kobiet, jak i do mężczyzn. Znajomi najczęściej narzekają na nie tylko kryzys, ale wręcz upadek męskości, którego kwintesencją ma być zakładanie przez mężczyzn spodni rurek. Zdarza mi się też słyszeć utyskiwania na trudną do zdefiniowania na pierwszy rzut oka płeć osób mijanych na ulicy. Jak powszechnie wiadomo, dobre rozpoznanie płci przechodniów ma kluczowe znaczenie dla prawidłowego poruszania się w ruchu pieszym.
Gazety z kolei podnoszą temat silnych, niezależnych, wyemancypowanych kobiet, które same doprowadziły do tego, że nie mogą znaleźć oparcia w mężczyznach prawdziwie męskich. I z jednej strony – ciągną temat gazety – to dobrze, że kobiety są silne, ale z drugiej źle, bo biedni mężczyźni się w tym wszystkim gubią, czując, że są niepotrzebni i odtrąceni. (Prawdopodobnie dlatego właśnie, w akcie desperacji, wciskają się w rurki i ochoczo rzucają w wir tęczowego homoseksualnego szaleństwa niszczącego tradycyjne rodziny.)
Można oczywiście machnąć ręką, pamiętając, że ludzie zawsze będą gadać i pisać bzdury. Uważam jednak, że wbrew pozorom temat jest ważny, a tkwienie w starym modelu „męskości” (warto dodać, że toksycznej!) przynosi bardzo dużo krzywdy nam wszystkim niezależnie od płci. Patriarchat trzeba odrzucić, ale żeby go odrzucić, trzeba go najpierw zrozumieć.

fot. Bożena Szuj

☯️ Toksyczna męskość

fot. Bożena Szuj

Jedną z ikon toksycznej męskości jest Clint Eastwood (we wszystkich swoich rolach), który całą gamę emocji zamyka w jednym tylko wyrazie twarzy. Oczywiście kocham filmy Eastwooda, szanuję też jego ascetyczną grę aktorską, ale ta jedna tylko mina, która wyraża coś między cierpieniem, wkurwem, chęcią odwetu na zimno a kompletnym emocjonalnym chłodem charakterystycznym dla zaawansowanych alkoholików lub psychopatów, powinna być wielką czerwoną lampką – ostrzeżeniem dla jego ewentualnych przyszłych kompanów płci obojga, a nie wabikiem na kobiety, bo to takie męskie. No, ludzie!
Gust to gust. Jedni lubią cichych, nieśmiałych outsiderów, inni głośnych ekstrawertyków. I nie ma tu jednego dobrego wyboru oczywiście (i na szczęście). Dziś jednak chcę się przyjrzeć nie temu, jaka jest nasza natura, a temu, co narzuciła nam kultura. To bardzo nieraz trudne do oddzielenia. Czasem wręcz niemożliwe. Ale spróbujmy.
I tutaj trzeba oczywiście cofnąć się do wychowywania chłopców i dziewczynek. (Mam ogromną nadzieję, że wejdzie ono raz na zawsze do lamusa, bo ludzie są coraz bardziej świadomi krzywdy, jaką stare podziały robiły obydwu płciom.) Chłopcom, kiedy byłam w podstawówce, pozwalano na więcej. „Niegrzeczność” uważano za ich cechę wrodzoną, usprawiedliwiając większość ich wybryków jednym tylko słowem – „chłopaki”. Słowem wypowiadanym z koniecznym zresztą wywracaniem oczami. Już słyszę uszami wyobraźni komentarz:

No ale jak to? W podstawówce to dziewczynki były chwalone i stawiane wszystkim za wzór, a najwięcej uwag dostawali chłopcy!

– komentarz, który już słyszę uszami wyobraźni

Tak, to prawda. Zadajmy sobie jednak pytanie, czym ta enigmatyczna „niegrzeczność” w rzeczywistości była. Była wszystkim, czego nie potrafił poskromić zakompleksiony, kiepski nauczyciel. Była chaosem, nieporządkiem, rozmowami podczas lekcji, ale też przeciwstawianiem się dorosłym samozwańczym autorytetom, mówieniem głośno własnego zdania, krnąbrnością, obroną własnych granic, niewpuszczaniem innych jednostek na swoje prywatne podium ważności. Myślę, że pod tym teatralnym i pretensjonalnym „chłopaki” z wywróconymi oczyma kryła się ulga. Ulga, że choć dają w kość, poradzą sobie w dorosłym życiu. Czy karano ich za bycie „niegrzecznymi”? Oczywiście. Jednak pozwalano na więcej, bo przyjęto, że mają prawo tacy być, szybko dorabiając do tego filozofię, że ich nadpobudliwość i skłonność do „niegrzeczności” wynika z ich płci.
Dlaczego to niedobrze? Bo to nie jest prawda. Podejście do zasad (skłonność do przestrzegania ich lub łamania), przekora, pedantyczność, uległość czy wrogość wobec innych to indywidualne cechy każdej jednostki niezwiązane z jej płcią. Mogą być wrodzone lub wyuczone, a nawet i takie, i takie. Stwierdzenie, że z samej swojej natury dziewczynki są „grzeczniejsze”, a chłopcy mniej „grzeczni”, jest mniej więcej tak mądre, jak wyciągnięcie na przykładzie dwóch czy trzech znajomych osób wniosku, że wszyscy, którzy mają ciemne oczy, zdradzają. Od najmłodszych więc lat moje pokolenie (ale przecież też wszystkie pokolenia wcześniejsze) dostawało komunikat, że chłopcy na swoją „niegrzeczność” nic już nie poradzą, ale po dziewczynkach wszyscy „grzeczności” się spodziewają. Nierówne traktowanie równych sobie osób zawsze prowadzi do tej samej katastrofy. Ci, którzy nie wpisują się w sztucznie utworzony schemat cierpią albo udając kogoś, kim nie są, albo wybierając wierność sobie i los outsidera. Ci, którzy wpisują się w sztucznie utworzony schemat, wybierają wiarę w jego prawdziwość, nie dopuszczając do siebie niewygodnej prawdy, że jesteśmy jako ludzie po prostu inni i mamy często bardzo inaczej.
No dobrze, ale skoro chłopcom pozwala się na „niegrzeczność”, to chyba pokrzywdzone są tylko dziewczynki, czyż nie? Otóż nie. Bo problemem nie jest tu kwestia samej „niegrzeczności”. Problemem jest tu kwestia nieprawdy, jakoby różnice między naszymi płciami były aż tak duże, jak się je przez lata przedstawiało. Nie twierdzę, że nie istnieją. Istnieją, ale przebiegają trochę gdzie indziej i są znacznie bardziej subtelne niż pokazuje nam to patriarchat.
Jak więc, w świecie nieprawdy o ludzkiej naturze, którakolwiek płeć miałaby być szczęśliwa? Nawet ta teoretycznie uprzywilejowana?
Chłopcom wybacza się brojenie – „niegrzecznej” dziewczynce się nie wybacza. Chłopaka i mężczyznę, którzy mieli wiele seksualnych partnerek nazywa się zdobywcami, ewentualnie z przekąsem lowelasami czy playboyami – dziewczynę i kobietę z taką samą lub mniejszą liczbą seksualnych partnerów nazywa się z pogardą latawicą, puszczalską szmatą, dziwką, itd.. Wykonywanie swoich codziennych domowych obowiązków przez mężczyznę nazywa się pomaganiem kobiecie (również, co najzabawniejsze, przy wspólnym dziecku), wykonywania swoich codziennych domowych obowiązków przez kobietę się nie nazywa w żaden sposób, bo się go nawet nie zauważa.
Równocześnie ci heteroseksualni przedszkolni rozbójnicy, amatorzy wulw i dzielni pomocnicy we własnym domu nagle stają się kompletnie bezbronni w zderzeniu z tematem homoseksualizmu. I nie mówię tu o prymitywnych homofobach – ich wyrzucam poza nawias swojego życia i w miarę możliwości też bloga. Mówię o całkiem świadomych, pewnych swojej orientacji, otwartych na prawa społeczności LGBT+ heteroseksualnych mężczyznach. Coś musiało pójść nie tak, skoro przesympatyczny, fajny mężczyzna, mówiąc przyjacielowi, że za nim tęskni, czuje, że musi kilka razy podkreślić, że „nie w taki sposób”. (Ile z nas, drogie heteroseksualne kobiety, mówiąc przyjaciółce, że za nią tęsknimy, czuje potrzebę zaznaczenia, że nie w erotyczny sposób?) Coś musiało pójść nie tak, skoro otwarty, inteligentny, mądry mężczyzna stwierdza, że „przyjaźnienie się z homoseksualistą byłoby dla niego dziwne”, choć przyjaźni się z wieloma wspaniałymi kobietami platonicznie, bo jest w szczęśliwym monogamicznym związku. (Dla ilu z nas, heteroseksualnych kobiet, przyjaźnienie się z lesbijką stanowiłoby dyskomfort?)
Chłopcom też od dziecka odmawia się prawa do okazywania emocji, zwłaszcza do płaczu. Uczą się więc je tłumić. I te pulsujące, narastające pod powierzchnią, ale przykryte ohydnym, złym, idiotycznym frazesem „chłopaki nie płaczą” emocje widzę w nieruchomym, martwym wyrazie twarzy Clinta Eastwooda w każdym jego filmie. Nie ma tam mężczyzny męskiego na wskroś – jest kaleka, chory, zniszczony przez społeczne oczekiwania człowiek. Jeśli kryzysem męskości jest kryzys tej karykatury narysowanej dawno temu i w żaden sposób nieprzystającej do męskiej natury (jeśli istnieje w ogóle tylko jedna!), to niech ten kryzys skończy się jak najszybciej całkowitym jej upadkiem!

fot. Bożena Szuj

☯️ Toksyczna kobiecość

fot. Bożena Szuj

Nauczone od dziecka, że bycie „grzeczną” wynika z naszej biologii, próbujemy, jako dorosłe już kobiety sprostać społecznemu oczekiwaniu łagodności, uprzejmości i wyuczonej serdeczności. Nie odmawia się nam prawa do łez, jak chłopcom i potem mężczyznom, ale odmawia się nam prawa do wyrażania złości, co przecież również prowadzi do tłumienia emocji. To wszystko – okraszone spleśniałym sosem seksizmu życzliwego, o którym napiszę za chwilę – sprawia, że tracimy mnóstwo czasu i energii na dopasowanie się do bezsensownych standardów, zamiast zgłębiać istotę samych siebie.
Bliska mi osoba dokonała niedawno fascynującego odkrycia lingwistyczno-psychologicznego. Zauważyła, że na koronkowej bieliźnie producent użył słowa „naughty” (ang. niegrzeczny), co pchnęło nas obie do rozważań na temat seksualnych konotacji tego słowa w odniesieniu do kobiet. Szybko zauważyłyśmy rozdźwięk między tym, czego się od kobiety oczekuje „na co dzień”, a czego „pod osłoną nocy”. (Piszę to w cudzysłowie i z dużym przymrużeniem oka, bo nie uznaję czegoś takiego jak nieodpowiedni czas na seks, ale wpisuje się to doskonale w przestarzałe myślenie o kobiecej naturze.) Seks to w ogóle temat rzeka. Mam wrażenie, że odebrano nam kobietom tak wiele, że wszystkie nasze frustracje zagnieździły się właśnie w tym obszarze.

Sex appeal to nasz broń kobieca

– śpiewał, przebrany za kobietę, Eugeniusz Bodo

Broń? Kobieca? Naprawdę? Przed czym miałybyśmy się bronić? W dodatku własnym seksapilem. To tylko idiotyczna piosenka, ale niestety zdradza sposób myślenia poprzednich pokoleń.
Irytowały mnie zawsze stare polskie filmy, w których kobieta, żeby pójść z mężczyzną, z którym ma ochotę, do łóżka, musi najpierw wykonać serię gestów i zapewnień, że nie jest taka łatwa, a po seksie obowiązkowo stwierdzić, że nigdy wcześniej nie zrobiła tego na pierwszej randce. Jakie to ma po pierwsze znaczenie i – przede wszystkim – czemu ma to służyć? Oczywiście doskonale się to uzupełnia z toksycznie rozumianą męskością. Mężczyzna zdobywca karmi swoje ego tym, że się musiał „postarać”. Problem w tym, że seks to tylko (albo aż) seks i nic poza tym. To nie zawody, wyścigi, łechtanie własnego ego, czy wskakiwanie z rumieńcami w wielką studnię rozkosznego wstydu. To cudowna przyjemność, rozluźnianie napięcia, budowanie więzi i bliskości z drugą osobą. Sytuacja dla jednych magiczna, dla innych mniej, ale na pewno zawsze taka, w której obie strony muszą się czuć bezpieczne, w której konieczne jest zaufanie. Jak bezpiecznie może się poczuć kobieta, której udawane, ale jednak „nie” zostało zbagatelizowane? Jak mężczyzna może zaufać kobiecie, która myśląc „tak”, powiedziała z początku „nie”, żeby nie wyjść na puszczalską? To wszystko ohydne gierki, których nauczyły nas poprzednie pokolenia, a je jeszcze poprzednie. Gierki, z którymi trzeba raz na zawsze skończyć. Skończyć z mitem mężczyzny, który z istoty swojej natury ma wyższe libido niż kobieta, więc zawsze i wszędzie musi walczyć z popędem, czasem przegrywając („chłopaki…”). Skończyć też z mitem kobiety, która z istoty swojej natury ma niższe libido niż mężczyzna, więc za każdym razem robi mężczyźnie niemal uprzejmość, godząc się po długich namowach na seks i później wstydząc się przyznać, że czerpie z niego ogromną przyjemność. Te gierki prowadzą tak naprawdę obydwie płcie i obydwie robią sobie nimi wzajemnie krzywdę.
Kiedy po raz pierwszy dowiedziałam się o tym, że istnieją żony, które potrafią manipulować swoimi mężami poprzez wieloletni brak seksu, myślałam, że to jakiś koszmar, który zdarza się w związku jednym na milion i to raczej pewnie na Marsie (lub właśnie Wenus). Szybko jednak, zgłębiając temat, zrozumiałam, że jest bardzo dużo takich sytuacji tuż obok nas. Nikt się tym nie chwali (nie ciągnięty za język), ale po przeprowadzeniu swojego własnego wywiadu środowiskowego, zaczęło mi się to jawić jako dość jednak powszechna praktyka. Straszliwa i przerażająca. Jest to również – jak każde nadużycie seksualne w związku – rodzaj przemocy seksualnej, choć mało osób ma tego świadomość.
Jeśli przyjrzymy się temu uważniej, zrozumiemy korelację między maleńkim wycinkiem męskiego świata, jaki nam łaskawie wygospodarowano, a wszechogarniającą kobiecą frustracją, która skumulowała się w naszej seksualności, co idealnie odzwierciedla pomysł, jakoby seksapil mógł być naszą kobiecą „bronią”. Zrozumiemy też, czemu to właśnie kobiety najokrutniej i najdotkliwiej oceniają seksualność innych kobiety. Oceniają ją, bo ciągle oceniają swoją własną. Często nienawidzą innych kobiet, bo nienawidzą samych siebie.

  • Ubrała się seksownie, bo tak chciała, bo to w danej chwili ją wyrażało, bo spróbowała udowodnić sobie samej, że nie ma krzywych niezgrabnych nóg i może przyciągnąć męskie spojrzenie? Bo chciała pokonać swoją nieśmiałość? Nie, nie. Po prostu „ubrała się wyzywająco i wygląda jak dziwka”. Koniec, kropka. (Słyszałam to miliony razy. Od kobiety.)

My być może potrafimy wyglądać atrakcyjnie, ale za to zawsze z gustem! Bo my to zawsze „inny przypadek”. (Ten argument tyczy się zresztą obydwu płci.) Rozumiemy motywy swojego zachowania, rozumiemy kontekst, rozumiemy przyświecające nam intencje. Może więc, kiedy brakuje nam danych, uznajmy, skoro już musimy, że same byśmy się – z miliona powodów – tak jak kobieta, którą mijamy na ulicy czy w barze nie ubrały. I zamknijmy temat. Nie oceniajmy, pamiętając, że same prawdopodobnie zawsze będziemy oceniane.

  • Mężczyzna mnie zdradził, bo nasz związek od lat już jest farsą, którą utrzymujemy na siłę? Bo nie pozwalam mu odejść bez dojmującego poczucia winy? Bo nie umiał się wywiązać z zawartej ze mną umowy o wierności? A może dlatego, że za każdym razem zawodzi mnie na wszystkich możliwych polach, a ja nie potrafię go rzucić? Nie, nie. „To ta latawica się na niego zasadziła, mimo że wiedziała, że jest zajęty”.

Po pierwsze ludzi nie można ani zająć, ani zaklepać. Są wolni. Można się natomiast z nimi umówić na pewne obowiązujące w związku zasady. Choć oczywiście dyskusyjnym jest, czy osoba trzecia powinna wchodzić w romans z kimś, kto ma partnera, jednak to nie ona obiecywała nam wierność i to nie ona tej obietnicy nie dotrzymała.

fot. Bożena Szuj

☯️ Równość

fot. Bożena Szuj

Równości nie da się tak łatwo i pięknie romantyzować, jak toksycznej zależności kobiety od mężczyzny. Nie da się jej też tak brutalnie wyszydzać, jak toksycznej zależności mężczyzny od kobiety. Równość ludzi (w tym także równość płci) jest naturalnym punktem wyjścia. Dlatego patriarchat, czyli sztucznie utworzona, szkodliwa struktura odbierająca kobietom ich prawa jest tak opresyjny i przemocowy. Mężczyźni rzecz jasna różnią się od kobiet, a kobiety od mężczyzn. Wszyscy ci, którzy nie rozumieją istoty feminizmu, czują się za każdym razem w obowiązku przypominania mi o tym – miałam w szkole biologię, ale dzięki. Już pierwszym problemem w dzieleniu ludzi na dwie tylko płcie jest całkowite pominięcie osób niebinarnych, które jednak w społeczeństwie istnieją. Na równi z innymi.
Ponieważ jaskrawy podział na kobiece i męskie (najczęściej w pewnej kontrze zresztą) uważam za relikt czasów mijających, z przerażeniem obserwuję modę na tzw. kręgi kobiet, które łączą w sobie dziwnie pojętą plemienność, zabobon i dochodowy biznes. Nie są terapią – odwołują się do zwyczajów naszych babek i prababek, które siadały w kółku, wspierając się wzajemnie. Jednak ani nasze babki, ani prababki nie płaciły za rok takich atrakcji tysiąca czy dwóch tysięcy złotych – nawet przed denominacją. (Nie mogły również za „przejście do właściwego żywiołu” zgarnąć wielokrotności wpłaconych wcześniej pieniędzy.) To pomieszanie z poplątaniem bierze się prawdopodobnie z zagubienia niektórych kobiet, które potrzebują czegoś, ale nie umieją zdefiniować czego. Łatwiej im wmówić, że tym czymś jest właśnie siedzenie w kółku z nieznajomymi kobietami i emocjonalne obnażanie się przed nimi w „bezpiecznej przestrzeni kobiecej energii” (bo obcy mężczyźni to zagrożenie, za to obce kobiety – czyste bezpieczeństwo), niż zachęcić do zobaczenia w patriarchacie struktury przemocowej wobec wszystkich ludzi (w różnym stopniu oczywiście) i otworzenia się na jedność z ludźmi podzielającymi nasze wartości, niezależnie od ich płci.
Żeby nie było niedomówień – są sytuacje, w których rzeczywiście czuję, że zrozumie mnie lepiej bliska mi kobieta, niż bliski mi mężczyzna. Są też sytuacje odwrotne. Rozumiem więc te wyświechtane, przez co dość pretensjonalne, sformułowania „kobieca i męska energia”. Nie jest to moje, ale wiem, że niektórzy potrzebują grupy wsparcia, która będzie się opierać na jedności płci. Niech więc istnieją takie grupy – w liczbie odpowiadającej zapotrzebowaniu na nie. I niech, jak wszystkie grupy wsparcia, będą darmowe.
Tak czy tak, uważam, że poczucie plemienności powinno wypływać nie z faktu naszej narodowości, rasy, płci czy orientacji seksualnej, ale ze wspólnie wyznawanych wartości. Żyjemy w kraju, w którym większość zadecydowała, że infantylny chłoptaś w przyciasnym garniturku nadaje się do piastowania urzędu prezydenta, edukacja seksualna w XXI wieku budzi sprzeciw i wielkie społeczne debaty, a 99% osób korzystających z hulajnóg, nie potrafi ich zaparkować. Plemienność zbudowana na polskiej narodowości oraz ta zrzeszająca inteligentne, wrażliwe i empatyczne osoby, to dwa wykluczające się zbiory. Z plemiennością zbudowaną na płci mam inny problem – jest to zbiór zbyt duży, przez co zbyt rozmyty. Ze wszystkimi kobietami łączy mnie dokładnie to samo, co ze wszystkimi ludźmi – w niektórych sytuacjach to bardzo dużo, w innych całkiem mało. Każda napotkana kobieta nie jest moją siostrą (tak samo zresztą, jak Karol Wojtyła nie był moim papą). Więź czuję ze wszystkimi artystami bez względu na ich narodowość, rasę, płeć czy orientację seksualną. W jakimś sensie to oni są moimi braćmi i siostrami (choć z niektórymi – jak to czasem z rodzeństwem bywa – dzieli mnie absolutnie wszystko). I siedzimy w tym artystycznym kręgu od lat, ale – co pewnie zrozumiałe – nieodpłatnie.
A czym jest wspomniany wyżej seksizm życzliwy? Stwierdzenia, że kobieta jest ze swojej natury bardziej delikatna i wrażliwa, słabsza, wymagająca szczególnej ochrony, a równocześnie lepiej nadająca się do opieki nad dziećmi, domem czy nawet mężczyzną niż on sam paradoksalnie mogą się wydawać komplementami. Jaki jednak jest ich przekaz? Że nie jesteśmy równi oraz że do wykonywania niektórych zajęć predysponuje nas płeć. Nie jest to prawda.
I ten wyświechtany „żarcik”, że

feminizm kończy się tam, gdzie trzeba zanieść lodówkę na czwarte piętro,

– niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu!

jest taki idiotyczny, bo również opiera się na fikcji. Osobiście nie znam ani jednego mężczyzny, który wniósłby lodówkę (starego typu, więc faktycznie ciężką) na czwarte piętro w pojedynkę, najlepiej trzymając ją, widowiskowo, czubkiem palca. Nie znam też żadnej kobiety, która by to potrafiła. (Co nie oznacza, że nie istnieją ani tacy mężczyźni, ani takie kobiety.) Do takiej operacji potrzebna jest siła i wprawa, a nie płeć biologiczna.
No ale ten kij ma dwa końce. Równość płci oznacza również rezygnacje z tych nielicznych „przywilejów”, które nam, kobietom, niegdyś przyznano, takich jak: przepuszczanie w drzwiach, płacenie za nas, uważanie pikantnych dowcipów za niegodne damskich uszu, całowanie w rękę, itd… Piszę o nich w cudzysłowie, bo nikt z nami tego nie ustalał. Nikt nie zapytał ogółu kobiet, czy to dla nas faktycznie fajne, czy właśnie zupełnie nie. Może dlatego, że nie da się wyłuskać czegoś takiego, jak opinia ogółu kobiet…
Jeszcze kilka lat temu wydawało mi się – o czym dziś myślę z lekkim zawstydzeniem, – że to przepuszczanie w drzwiach, ustępowanie miejsca czy ten cały dziwnie zdefiniowany szacunek, z którym tak obnoszą się niektórzy panowie, to piękny relikt czasów mijających. Przecież gdzieś w środku lubimy (niektóre z nas), kiedy mężczyzna jest szarmancki. Było mi wręcz smutno, kiedy słyszałam mówione z przekąsem:

Chcecie równości? To same sobie otwierajcie drzwi!

Uparcie próbowałam przekonać i siebie, i innych, że to przecież co innego; „równość to punkt wyjścia, a dobre maniery, to dobre maniery”. W jak wielkim byłam błędzie! Wreszcie to dostrzegłam. Mieli całkowitą rację ci, którzy stawiali między manierami z ubiegłych epok a brakiem równości znak – nomen omen – równości!

  • Pomijając żelazną zasadę – o której większość tego narodu nie ma pojęcia, – że pierwszeństwo mają zawsze osoby wychodzące (!!!), przytrzymywać drzwi, czy ustępować miejsca warto temu, komu w danej chwili jest to bardziej potrzebne. Pomagajmy osobom obładowanym zakupami, taszczącym wózki, mniej sprawnym (czasem z powodu zaawansowanego wieku) bez względu na ich płeć!
  • Mam dwie ręce i – jak większość kobiet – doskonale sobie radzę z otwieraniem drzwi. Dość zabawne, że te same delikatne rączki, które nie powinny same tykać ciężkich drzwi, są równocześnie stworzone do prania, prasowania, gotowania, szorowania na błysk całego domu czy przewijania dziecka…
  • Mamy XXI wiek, kobiety zarabiają. Czasem mniej, a czasem więcej niż mężczyźni. Jeśli ktoś nas zaprasza na kawę czy obiad, na ogół oznacza to, że to on stawia, jednak nie płeć determinuje konieczność płacenia czy niepłacenia, ale sformułowanie „ja zapraszam”.
  • „Delikatność uszu” jest związana z wrażliwością, ale przede wszystkim ze stopniem sterapeutyzowania, nie zaś z płcią. Każdy człowiek ma własne nieprzekraczalne granice, wrażliwość na jedne tematy, traumy związane z innymi, a ponadto inne poczucie humoru. Ta granica nie przebiega pomiędzy płciami. „Chronienie” damskich uszu przed dowcipami o seksie, zwłaszcza z użyciem wulgarnych wyrazów jest kolejną formą kontroli naszej seksualności. Oczywiście w większości jest to kontrola całkowicie nieuświadomiona. Ta złość, którą, czytając, czują teraz niektórzy z Was, to dowód na prawdziwość moich słów. Niezależnie, czy jakiś żart nas śmieszy, czy nie, po pierwsze – jest tylko żartem, a po drugie – świadczy wyłącznie o tym, który go przytacza. Dlatego mój Partner powtarza, że śmieszą go kawały o Żydach, bo obnażają polski antysemityzm. On, śmiejąc się, śmieje się nie z Żydów, lecz Polaków, którym się wydaje, że są, żartując w ten sposób, zabawni. No ale to zrozumie dopiero osoba sterapeutyzowana. Analogicznie mądre, sterapeutyzowane społeczeństwa posiadają uczucia religijne, których nie da się obrazić.
  • Zwyczaj całowania przedstawicieli jednej płci przez przedstawicieli drugiej płci – nigdy na odwrót! – w rękę jest czymś absolutnie obrzydliwym. Okrutną satysfakcję znajduję jedynie w przykrej długoletniej obserwacji sprzed pandemii poczynionej w milionach damskich toalet: zatrważająca liczba kobiet nie myje rąk po skorzystaniu z toalety. Kobiece dłonie – sama słodycz, mniam, mniam, mniam!
fot. Bożena Szuj

☯️ Związek partnerski

fot. Bożena Szuj

Żeby zrozumieć, czym jest związek partnerski, trzeba zrozumieć, kim są partnerzy. Partnerzy są dwiema odrębnymi, niezależnymi, pełnymi, równymi wobec siebie jednostkami. Ich związek wymaga (jak każda międzyludzka relacja) od każdej ze stron pewnych kompromisów, a rozkład obowiązków – np. przy wspólnym prowadzeniu domu – nie jest dyktowany płcią, lecz indywidualnymi predyspozycjami, zamiłowaniami do pewnych czynności i niechęciami do innych, temperamentem i wrażliwością każdego partnera. Wielokrotnie słyszałam od kobiet teksty typu:

(wojujące) feministki zabraniają tym kobietom, które lubią gotować, sprzątać i zajmować się domem, robić tego, jak do tej pory

(wojujące) feministki zabraniają tym kobietom, które chcą akurat być w łóżku lub poza nim traktowane przedmiotowo, lubienia tego

(wojujące) feministki zabraniają tym kobietom, które nie chcą pracować, być na utrzymaniu męża, nawet jeśli ten wcale nie stosuje wobec nich przemocy finansowej

Uwaga, wyjaśniam, choć tolerancję na głupie teksty mam bardzo małą. Po pierwsze szastanie przymiotnikiem „wojująca”, niczego feministkom nie ujmuje, choć w przypadku nie każdej będzie to adekwatne. Po drugie, feminizm jest o równości traktowania, a nie o prywatnych preferencjach jednej czy drugiej pani lub pana. Jeśli więc feministki podnoszą kwestie zajmowania się przez kobiety domem, traktowania kobiet przedmiotowo czy utrzymywania żon przez mężów, nie chodzi im o to, co się dzieje za przyzwoleniem poszczególnych kobiet. Chodzi im o te kobiety, które wchodzą w rolę gosposi i utrzymanki, które zmuszają się do słuchania niewybrednych żartów o sobie (lub kobietach w ogóle) wbrew sobie. Tylko dlatego, że „tak się przyjęło”. Samo się nie przyjęło – przyjął to męski świat. I jeśli to z niektórymi kobietami rezonuje, to super. Nie to jest jednak tematem działań (wojujących) feministek.
No i tu przechodzimy chyba do najważniejszego – do wzięcia za siebie odpowiedzialności. Ciekawe są te argumenty, że feministki mi zabraniają, więc ich nie lubię, bo zdradza to niesione przez całe pokolenia, zakorzenione w kobiecym DNA przeświadczenie, że ktoś nam – dorosłym osobom – w ogóle może czegokolwiek zabronić. Bez znaczenia, czy to będzie ukochany, mąż, szef czy feministka. Otóż – nie może! Każdy z nas – ludzi – jest odpowiedzialny sam za siebie i nie może tej odpowiedzialności ani na kogoś przekładać, ani nikomu zabierać. I tu pojawia się być może jakaś rysa na umiłowanym przez nas wszystkie (wojujące) feministki końcu patriarchatu. Zniesienie tego opresyjnego systemu opartego na nierówności będzie oznaczało też koniec ery świętych krów. Takich „malych”, uroczo nieporadnych kobietek, które chciały miłości, a trafiły na złego, nieczułego drania, jednak – mimo że seks był dla nich z miłością tożsamy – nigdy nie doprecyzowały, jak patrzy na to mężczyzna, z którym uwikłały się w romans. I żeby nie było nieporozumień. Odsuwam teraz na bok bolesny temat przemocy seksualnej. Odsuwam też na bok sytuacje ewidentnych oszustw i manipulacji, mających na celu uwiedzenie kobiety poprzez świadome wprowadzenie jej w błąd. Piszę o kobietach, które – choć seks wiążą z miłością – ze strachu lub braku wiedzy nie stawiają jasnych granic. Nie mówią o tym wprost, nie pytają potencjalnego kochanka, jak on te sprawy widzi. Może widzieć je bardzo inaczej, co też jest w porządku. Tyle, że nie dla tych kobiet. Ale przez te wszystkie lata chronienia naszych „delikatnych uszu”, mamy zbyt ściśnięte gardła, by mówić wprost o naszych seksualnych i emocjonalnych potrzebach. A mamy do nich wszyscy prawo. I mogą być one przeróżne. Jak nasze ciała, fantazje czy spostrzeżenia.

fot. Bożena Szuj

☯️ Lepszy świat

fot. Bożena Szuj

Gdyby ktoś jeszcze kilka miesięcy temu zapytał mnie, jak wg mnie mógłby wyglądać lepszy świat, nie miałabym pojęcia, co odpowiedzieć. Wyręczyli mnie twórcy doskonałego serialu „Sex Education”, pokazując mi coś, co kompletnie nie mieściło się w mojej głowie. Istnieje szansa, że część tego, czym się zachłysnęłam, jest codzienną rzeczywistością Brytyjczyków – jeśli tak, to bardzo im zazdroszczę!
Lepszy świat, to świat bez pruderii i fałszywej cnotliwości. Świat, w którym dzieciaki, poznając swoją nieheteronormatywną seksualność, nie są zastraszane, poniżane, wpędzane w myśli samobójcze. Świat, w którym bycie biseksualnym jest tak samo ok, jak bycie heteroseksualnym, homoseksualnym czy niebinarnym. Świat, w którym ludzie są siebie ciekawi i nie mają miliona zahamowań przed pójściem do łóżka z osobą innej rasy czy niepełnosprawną, bo liczy się człowiek. Świat, w którym ci, dla których seks jest przygodą i którzy nie chcą się wiązać nie wyśmiewają tych, dla których seks jest duchowym przeżyciem. I na odwrót! Świat, który nie jest zafiksowany na wzajemnym ocenianiu swoich wyborów seksualnych. Jednym słowem świat szacunku, miłości i prawdziwej empatii. Świat niemęski i niekobiecy. Świat ludzki.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę „Like the Sea”. Jak się pewnie nietrudno domyślić, spędziłam ostatni czas nad morzem i właśnie ta piosenka często mi towarzyszyła w długich, codziennych nadmorskich spacerach.

fot. Bożena Szuj

Nasze wielkie krynickie wakacje

fot. Bożena Szuj

Z wielką przyjemnością przedstawiam dziś tekst z zaniedbanej przeze mnie ostatnimi czasy kategorii „Pod/różnNe”.

  Idea wakacji

fot. Bożena Szuj

Wakacje, rozumiane nie tylko jako odpoczynek od pracy, ale także od otoczenia – zarówno miejsca, w którym przebywamy przez większą część roku, jak i ludzi, z którymi widujemy się na co dzień, są czymś niezwykle ważnym i potrzebnym. Odrywając się od codzienności, ładujemy akumulatory, zmieniamy perspektywę, zdobywamy nowe doświadczenia, a jeśli robimy to z partnerem – wzmacniamy więź, zyskując kolejne historyjki, żarciki sytuacyjne i anegdotki, zrozumiałe potem tylko dla nas. (Nowe miejsca mogą być też same w sobie znakomitymi afrodyzjakami, jeśli to w związku cokolwiek zmienia.)
Poznałam swojego obecnego Partnera i weszłam z nim w związek już podczas pandemii, która bardzo utrudniła wszelkie podróżowanie – na początku z powodu obostrzeń, a potem z powodów finansowych (oboje jesteśmy rzecz jasna zaszczepieni trzema dawkami, więc wymogi paszportów covidowych nam niestraszne). Kierunek Thassos jest dla mnie oczywisty, ale to plany wymagające odbicia się od popandemicznego dna.
Jednak dopiero niedawno z całą mocą doszło do mnie, że nie tylko ja sama potrzebuję wakacji, ale że domaga się ich też nasz niespełna dwuletni związek, który zaczął się (niestety) nie jak podrzędny soft pornol, ale jak arcydzieło Hitchcocka. Pomyślałam, że zrobię coś, czego nie zrobiłam nigdy – zafunduję wczasy nam obojgu! Sezon był w tym roku całkiem udany, więc przeliczyłam odłożone, zarobione w pocie czoła, pieniądze, dodałam do tego zniżkę Genius na Bookingu i po chwili miałam to – trzy noce (i cztery dni!) w pięknym apartamencie w centrum Krynicy Zdroju!

fot. Bożena Szuj

  Krynica Zdrój – ciekawostki

fot. Marianna Patkowska

Dzielnie znosząc złośliwości w pracy, że geriatria het, że cały sezon zapier…lania, żeby wyjechać na trzy noce [i cztery dni! – przyp. nNi] do Krynicy Zdroju, potraktowałam ten wyjazd najpoważniej na świecie, robiąc notatki na temat miejsca, do którego się wybieraliśmy, przyswajając ciekawostki i sumienNie obmyślając swój image, łącznie ze stworzeniem specjalnej na tę okazję biżuterii, ale o tym za chwilę.
W pamięć szybko mi się wryło, że w 1547 roku Danko z Miastka (obecnego Tylicza) założył wieś Krzenycze, którą w 1783 roku przejął skarb austriacki. Ten z kolei

[…] wysłał tu krajowego radcę górniczego, profesora uniwersytetu lwowskiego Baltazara Hacqueta celem zbadania i oceny krynickich źródeł. Jego pozytywna opinia legła u podstaw późniejszego rozwoju krynickiego zdrojowiska.

Wikipedia

W 1889 roku Krynica uzyskała prawa miejskie. Nie znalazłam nigdzie jednoznacznej informacji o tym, w którym momencie nazwa Krzenycze zmieniła się w Krynicę, jednak napotkałam na – dużo dla mnie ciekawsze – wyjaśnienie intrygującej kwestii dywizu.
Wbrew temu, co przeczytamy w wielu miejscach (również w przytoczonym wyżej artykule w Wikipedii), pisownia nazwy z dywizem (Krynica-Zdrój) nie jest poprawna, ale funkcjonuje w dokumentach urzędowych. Jak twierdzi prof. Mirosław Bańko, nalazła się tam „wskutek ortograficznej pomyłki”.

W drukach urzędowych (a także np. na stacjach kolejowych) można jeszcze spotkać pisownię z łącznikiem, gdyż dla urzędników ważniejsze są ich resortowe dokumenty niż słowniki. Z czasem jednak i oni pewnie zmienią swoje zwyczaje.

Poradnia Językowa PWN

Innymi słowy, najbardziej prawidłowym będzie zapis bez dywizu (Krynica Zdrój), ale zapis z dywizem jest – przez wdarcie się do języka urzędowego – wybaczalny.

fot. Marianna Patkowska

W tej przepięknej z zewnątrz księgarni dostaniemy dwa przewodniki po Krynicy Zdroju. Co prawda bardzo słabe, ale za to niskiej cenie. Jeśli zaś chodzi o album z reprodukcjami Nikifora, tu wydamy na niego więcej niż w pobliskim Muzeum Nikifora, więc warto się z jego zakupem wstrzymać.

  Biżuteria krynicka

fot. Marianna Patkowska

Bransoletki z muliny obsesyjnie wyplatałam w wieku lat czternastu, nosząc dzwony, bardzo długie włosy i tony drewnianych korali. Wróciłam do tego (wyplatania) bardzo niedawno. Zainspirowana piękną złotą jesienią, po raz pierwszy od wspomnianego czasu wykonałam biżuterię uwiecznioną na zdjęciach do wpisu „Złe wychowanie”.
Przed naszymi pierwszymi wakacjami również poczułam gwałtowny przypływ inspiracji: wiedziałam, że kolorami wyjazdu do Krynicy będą czerwień i granat. Wiedziałam też, że chcę połączyć mulinę z metalem, który nada jej pewien pazur. Pomysł skrystalizował się w mojej głowie podczas pewnej wizyty w jednym z kilku sklepów budowlanych, w których spędzamy teraz z Partnerem sporo czasu. I choć doskonale wiedziałam, że nie ma tam ani odrobiny tego, co lubię, za każdym razem jednak się łudziłam, że wśród gładzi szpachlowej, nypli i perlatorów znajdę coś fascynującego, urzekającego, albo chociaż względnie ciekawego. I stało się – w miejscu nudzącym mnie najmniej, czyli na dziale ze śrubkami zobaczyłam je… Duże i trochę mniejsze metalowe kółka, które wydały mi się w przeciwieństwie do pozostałego asortymentu sklepu cudownie niepraktyczne, a przynajmniej nieoczywiste i niejednoznaczne w swoim zastosowaniu.

fot. Marianna Patkowska

Zobaczyłam oczami wyobraźni nNi kolczyki i gruby choker. Po jakimś czasie, szukając kolejnego kółka i niestety nie znajdując go, nabyłam też haczyk w kształcie litery S. Mój wspaniały Partner nie tylko zdołał go wygiąć w wymarzony przeze mnie znak nieskończoności, ale jeszcze zapoznał mnie z ideą folii termokurczliwej, kiedy nie umiałam wykończyć kolczyków. Tak mi się to rozwiązanie spodobało, że w projekcie bransoletki również je uwzględniłam. Tak powstała moja biżuteria krynicka.

fot. Marianna Patkowska

  Przysmaki z zagranicy, pokój
z kominkiem i Netflix w telewizorze

fot. Marianna Patkowska

Zaopatrzona w biżuterię oraz pewną wiedzę, głodna wakacji i nowych przygód, postanowiłam ruszyć w podróż z niestygnącą ekscytacją, tłumacząc i sobie, i Partnerowi, że niespodziewane opady śniegu, utrudniające jazdę na letnich oponach, są po prostu żartem pogodowym z okazji 1 kwietnia. (Spoiler alert – nie były, a pogoda stała się wakacyjna dopiero w dniu naszego wyjazdu.)
Po drodze, na Słowacji – bądź co bądź zagranicą! – z przyjemnością nabyłam w supermarkecie trochę niezdrowych słowackich przekąsek na słodko i słono oraz must have stamtąd, czyli piwo Złoty Bażant, ale z ładniejszą niż ta klasyczna etykietą. Już niedługo mieliśmy dojechać do celu – pięknego apartamentu (większego od naszego mieszkania) z wygodnym, doskonale wyposażonym aneksem kuchennym, świeżą, przestronną łazienką, dużym łóżkiem w przytulnej sypialni i Netflixem wbudowanym w jeden z aż dwóch telewizorów w urokliwym salonie, w którym czekała na nas jeszcze jedna atrakcja – kominek. Ten był co prawda po pierwsze elektryczny, a po drugie zimny, ale do końca pobytu wzbudzał moją ogromną radość (oraz taką samą irytację Partnera). Miałam cichą nadzieję, że uda się wykupić chociaż jeden masaż dla nas dwojga w pobliskim sanatorium, z którego parkingu mogliśmy jako goście apartamentu skorzystać, ale niestety okazało się to niemożliwe.
W chłodne wieczory z przyjemnością siadaliśmy przed naszymi – jak zwykł je nazywać mój Partner – „zimnymi ogniami” ze słowackimi, a potem staropolsko-słowackimi smakołykami, połykając netflixowy mini serial „The Confession Killer”. Potwierdził on słuszność badań mówiących o tym, że z republikańskim mózgiem niektórzy ludzie się po prostu rodzą i jest to – jak każde upośledzenie – ogromna tragedia dla całej rodziny. Trzeba gigantycznego nakładu pracy, żeby coś z tym zrobić, ale też nie zawsze się da. Zwłaszcza w Teksasie.

fot. Marianna Patkowska

  Wody!

fot. Bożena Szuj

Krynica Zdrój, o czym informują nas obydwa człony jej dosyć tautologicznej nazwy, naturalną wodą mineralną stoi. Nie wypada więc nie odwiedzić Pijalni Głównej i nie „podelektować” się płynną chlubą tego miejsca. A chluba – co tu dużo kryć – jest raczej zdrowa, niż pyszna. Zdrój Główny i Słotwinka nawet się jako tako nadają się do picia, Zuber już jest grubszego kalibru, ale świetnie eliminuje zgagę (wraz z chęcią do życia), jednak już Tadeusz, przywodzący na myśl w smaku starego bąka i wyciek z akumulatora zupełnie mnie pokonał. Warto wypisać sobie na kartce wszystkie właściwości prozdrowotne tych wodnych delicji, żeby potem nie pluć sobie w brodę za zmarnowanie 1,80 zł za jeden plastikowy kubeczek wypełniony nimi po brzegi. Tym bardziej, że szybko się ich za darmo nie pozbędziemy, gdyż Mili Państwo – co jest hitem na miarę sałatki owocowo-warzywnej w Kawiarni Maleńka (o czym za chwilę) – toalety dla gości Pijalni Głównej są płatne! Toalety. Dla gości. Pijalni Głównej. Płatne. 2 zł. Na zdrowie!

fot. Bożena Szuj

  Maleńkie zdziwko i początek
krynickiego szlaku pieroga

fot. Bożena Szuj

Pierwszego dnia poszliśmy sprawdzić w Muzeum Nikifora, czy godziny podane na ich internetowej stronie przystają do rzeczywistości (przystawały) i wdaliśmy się w krótką pogawędkę z Panią Artystką, którą koniec końców zapytaliśmy, gdzie warto zjeść. Poleciła nam miejsce z doskonałymi domowymi pierogami i tak trafiliśmy do Maleńkiej – trochę zaniedbanego, ciemnego i niepozornego miejsca serwującego głównie naleśniki na słodko i gofry, a na słono tylko pierogi. Ponieważ nie jemy mięsa, wybór samoistnie zawęził się do pierogów ze szpinakiem. (Do farszu ruskich dodawana była słonina – ogromny szacunek do pani sprzedającej za udzielenie nam tej informacji!) W karcie zaintrygowała mnie dodawana do każdych pierogów „sałatka owocowo-warzywna”, ale kiedy o nią zapytałam, dostałam dosyć enigmatyczną odpowiedź, że to sałatka z białej kapusty z owocami. Nie wiem, czemu automatycznie pomyślałam, że w sumie dodawane często do sałatek jabłko to przecież owoc. Może mój mózg próbował mnie ochronić przed wizją tego, co w niedalekiej przyszłości zobaczyłam na swoim talerzu tuż obok znakomitych pierogów, mianowicie wizją połączenia kapusty białej, banana, truskawek, brzoskwiń, borówek kanadyjskich, pomarańczy, mandarynek, ogórka zielonego, pomidora, winogron, jednej marynowanej pieczarki i ogórka kiszonego ułożonego na samym wierzchu w formie serca. Myślę, że zabrakło już tylko jajka na twardo. Jeśli ktoś zastanawia się właśnie, czy jakimś cudem to wszystko do siebie wzajemnie pasowało, spieszę wyjaśnić: nie pasowało. Natomiast pierogi były absolutnym mistrzostwem. Duże, delikatne, z idealnym farszem, doskonale doprawione. Jedne z lepszych, jakie jadłam w życiu. Wcale nietanie, bo 10 sztuk za 27 zł to nie jest mało pieniędzy (aż 15 kubeczków tutejszej wody mineralnej!), ale mimo wszystko, gdyby nie podawano ich z tą dziwaczną sałatką, naprawdę porcja warta byłaby takiej ceny.
Tym sposobem rozpoczęliśmy nieplanowane wcześniej podążanie krynickim szlakiem pieroga, do czego za jakiś czas powrócę.

fot. Marianna Patkowska

  Nikifor Krynicki

fot. Bożena Szuj

Ale skoro Krynica, to przede wszystkim Nikifor! Moja miłość do tego artysty zaczęła się na wczesnym etapie podstawówki (choć wtedy jeszcze nie wiedziałam, że urodził się w 1895 roku, co jest zabawnym odwróceniem mojego roku urodzenia). Jeśli gust nie jest dziedziczony, to z pewnością może być wyuczony. Od zawsze otaczały mnie znakomite obrazy, wiszące na ścianach naszego mieszkania – często prezenty mniej lub bardziej wyłudzone przez mojego tatę od wybitnych malarzy. Oprócz tego dużo podróżowałam z rodzicami, zwiedzając z nimi też ważne światowe muzea. Stąd na infantylne uwagi moich rówieśników dotyczące twórczości Nikifora, że też by tak umieli narysować, wywracałam tylko oczami, ucinając krótko refleksją, że raczej wątpię. Różnica między rysowaniem nieutalentowanego plastycznie przemądrzałego małego muzyka a Nikifora jest mniej więcej taka, jak między prymitywem a prymitywistą.
W Nikiforze – oprócz jego niewiarygodnego daru – urzekała mnie zawsze niesłychana wrażliwość i rozczulający brak świadomości, jak wielkim i ważnym był artystą. Fantastycznym doświadczeniem było zobaczenie wystawy jego  prac. Najbardziej wzruszyła mnie historia jego modlitewnika, który – jak przeczytamy w opisie pracy w muzeum:

jest unikalnym dziełem artysty, jego książką do nabożeństwa. Młody Nikifor, nie mając pieniędzy na zakup prawdziwego modlitewnika, sam go sobie narysował. Chciał uczestniczyć w nabożeństwach na takich samych zasadach, jak inni ludzie, którzy przynosili do cerkwi swoje książki do modlitwy. […]

– opis pod Modlitewnikiem w Muzeum Nikifora w Krynicy Zdroju

Muzeum Nikifora w Krynicy Zdroju (będące oddziałem Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu), zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Przedstawienie sylwetki malarza zarówno poprzez odtworzenie filmu dokumentalnego o nim, plakatów jego wystaw, filmów jemu poświęconych, zdjęć, których był bohaterem, a nawet warsztatu malarskiego (oryginalne przybory do malowania) było doskonałym wstępem do wystawy jego prac, wyjaśniającym pewien kontekst.
W ostatnim pomieszczeniu muzeum miała miejsce wystawa czasowa Marty Kołodziej „Moje światy” – wystawa pełna mocnych, nasyconych kolorów, wyraźnych kształtów i w pewien sposób magiczna, przenosząca nas do całkiem innej rzeczywistości. Artystka siedziała przy sztalugach w rogu sali, wykańczając kolejne dzieło. Od momentu polecenia nam pierogów w Maleńkiej, widzieliśmy się z nią jeszcze kilka razy, wymieniając serdeczne uśmiechy i pozdrowienia, ale zobaczenie jej podczas procesu twórczego było dla mnie niesłychanie poruszające. Może dlatego, że uważam taki proces za niezwykle intymny i osobisty. Porozmawialiśmy chwilę o sztuce, architekturze, kolorach oraz samym miejscu. Ważne dla mnie doświadczenie.

fot. Marianna Patkowska, Marta Kołodziej „Stary Sącz I”

Warto w tym miejscu również wspomnieć o przepięknej Willi Romanówka, w której mieści się Muzeum Nikifora; pensjonacie z II połowy XIX wieku w charakterystycznym dla obiektów budowanych w tamtym czasie w Krynicy stylu szwajcarskim.

fot. Marianna Patkowska

Jak podaje Wikipedia:

Budynek do 1990 znajdował się przy ul. Piłsudskiego. Od lat 70. XX wieku dewastowany, był niedostępny dla osób postronnych. W 1990 został rozebrany, poddany konserwacji i zmontowany na nowo na obecnym miejscu. Jest to obiekt zabytkowy i znajduje się na małopolskim Szlaku Architektury Drewnianej.
W 1995 w budynku otwarto Muzeum Nikifora, co zostało uznane za największe wydarzenie roku w muzealnictwie.
Muzeum w Nowym Sączu posiada największą na świecie (ponad 1000 eksponatów) kolekcję obrazów Nikifora i pamiątek po artyście.

Wikipedia

fot. Marianna Patkowska

  Gdzie na kawę, a gdzie nie…

fot. Bożena Szuj

Do Krynicy Zdroju przyjechałam z informacją od kogoś, kto niedawno tu był, że pił gdzieś jakąś doskonałą kawę, ale nie pamięta gdzie. Wydawało mi się, że mój nos mnie szybko zawiedzie do najlepszej kawiarni w mieście, jednak nie mam dziś stuprocentowej pewności, czy tak się stało. Maleńka, która jest w założeniu kawiarnią, serwuje kawę prawdopodobnie dobrą (wszyscy chwalą tam ciasta!), jednak ani atmosfera miejsca, które przypomina ciemny bar, ani – co jeszcze istotniejsze! – brak toalety, nie zachęciły nas do zostania na kawie właśnie tam. Ponieważ pierwszego dnia było dość zimno, a my po zwiedzeniu rynku i obiedzie mieliśmy do przebycia milion kilometrów do pobliskiej Biedronki, zapragnęłam usiąść i napić się doskonałej kawy w przytulnym miejscu z toaletą i dostępem do ciepłej wody. Pierwszy, wydawało się oczywisty, strzał okazał się kompletną klapą.

fot. Bożena Szuj

Czekolada i Zdrój, sprawiająca z zewnątrz wrażenie klimatycznej, rozczarowała nas już przy wejściu po pierwsze zapachem starego brudu przykrytego ciężkim aromatem kawy, a po drugie tym, że mimo kompletnego braku klientów, stoliki były brudne. Nie było więc mowy, żeby tam zostawać.

fot. Bożena Szuj

Strzałem w dziesiątkę okazał się jednak Dom Kawy i Wina, sąsiadujący z Restauracją Dwóch Świętych, o której za chwilę. Przyjemne, niebanalne wnętrze, miła, profesjonalna obsługa i przede wszystkim znakomita kawa. Robusta, o czym warto wspomnieć, bo osoby przyzwyczajone już raczej do Arabiki, mogą być zaskoczone jej kwaskowatym aromatem, jednak przygotowana była znakomicie.

fot. Bożena Szuj

  Restauracja Dwóch Świętych,
czyli kontynuując szlak pieroga

fot. Bożena Szuj

Po wizycie w Domu Kawy i Wina, dość szybko zrozumieliśmy, że ta kawiarnio-winiarnia nie tylko sąsiaduje z Restauracją Dwóch Świętych, ale jest jej częścią. Salą kawiarnianą o własnej nazwie, funkcjonującej również odrębnie. Mając bardzo dobre nastawienie po kawie, postanowiliśmy następnego dnia wybrać się do drugiej restauracyjnej sali na obiad. Zamówiliśmy pierogi ruskie oraz danie, które zachwyciło mnie swoim opisem, mianowicie kaszankę wegetariańską, która miała być miksem kasz, soczewicy i czarnej fasoli z jabłkiem i masłem. I wszystko, co nam zaserwowano, okazało się prawdziwym arcydziełem.

fot. Marianna Patkowska

Pierogi (12 sztuk 24 zł) podane niezwykle skromnie, wyglądały zupełnie niepozornie. Już nie mówię o braku banana, truskawki z kapustą białą i ogórkiem kiszonym, ale o ascetycznym podaniu; na białym talerzu znajdywały się tylko pierogi z niewielką ilością zeszklonej cebulki. I ta prostota przypomniała mi elegancję nieistniejącej już niestety fantastycznej restauracji w Hotelu Francuskim w Krakowie, którą oboje z tatą uwielbialiśmy. Przez prostotę nie uważam podania niedbałego czy niechlujnego, ale całkowity brak wszystkiego, co mogłoby swoją pretensjonalnością obniżyć standard dania, które było wybitne. Pierogi zupełnie inne od tych (znakomitych zresztą) w Maleńkiej. Bezbłędne, delikatne ciasto, idealnie doprawiony farsz, słuszna ilość! Rozpłynęliśmy się z Partnerem oboje.

fot. Marianna Patkowska

Kaszanka wegetariańska (33 zł) okazała się po prostu dziełem sztuki (kulinarnej). Mówiąc górnolotnie – symfonia smaków! Wszystko tam grało, wszystko przeplatało się ze sobą idealnie. Tradycyjnie przekazałam ogromne gratulacje dla Szefa Kuchni, który naprawdę dorósł do pięt mojemu ukochanemu Markowi Dudziakowi, niegdyś Szefowi Kuchni wspaniałej, również niestety nieistniejącej, Restauracji Koneser w Zakopanem.

fot. Marianna Patkowska

Na deser, za namową kelnera, zamówiliśmy kremówkę, z której podobno to miejsce słynie. Rzeczywiście była pyszna!
Choć oferta dla wegetarian nie jest bardzo rozbudowana i bogata, z ogromną przyjemnością wypróbowałabym wszystkie pozostałe bezmięsne propozycje tej fantastycznej restauracji!

  Karczma nad Kryniczanką,
czyli kończąc szlak pieroga

fot. Bożena Szuj

Porządkując i podsumowując nasze kulinarne wycieczki, pierwszego dnia zjedliśmy w Maleńkiej. Drugiego – w Restauracji Dwóch Świętych. Trzeciego postanowiliśmy zamówić pizzę do apartamentu z miejsca, które mijaliśmy, idąc do Biedronki. Niepozorna pizzeria U Źróbka, sprzedająca pizzę wyłącznie na wynos, zwabiła nas roztaczanym dookoła fantastycznym aromatem. Myślę, że biorąc pod uwagę perły, jakie udało nam się odkryć w Krynicy, był to akurat najsłabszy jakościowo obiad. Nie oznacza to jednak, że pizza nie była dobra. Była bardzo smaczna, ale nie wyrwała nas z kapci. Plan był jednak taki, żeby wziąć jedną na spółkę, a wcześniej wybrać się na zupę do miejsca, o którym czytałam i którego byłam ciekawa, mianowicie do Karczmy nad Kryniczanką. I tu mój Partner, kontynuując szlak pieroga, zdecydował się znowu na pierogi ruskie (10 sztuk 22 zł), a ja, na krem oscypkowy z grzankami (16 zł).

fot. Marianna Patkowska

Cóż mogę powiedzieć… Krem oscypkowy (wegetariański, nie na bazie mięsa – zawsze trzeba o to zapytać, bo z zupami nigdy nie wiadomo) – poezja, bajka, diament! A pierogi – fantastyczne! Jeszcze inne od tych, które to próbowaliśmy. Na pewno nie da się ich do siebie wzajemnie porównywać – każde inne i każde doskonałe. W tych czuć było dużo lubczyku. Pierogi w Karczmie nad Kryniczanką nazwałabym domowymi, wyraźnie doprawionymi, ale nie ostrymi. Pychota!

fot. Marianna Patkowska

Wiedzieliśmy już wtedy, że czwartego dnia (niestety już naszego wyjazdu), zjemy tu obiad, ciekawi innych potraw z karty, zwłaszcza, że wypatrzyłam w niej sporo wegetariańskich pozycji.
Nie mogąc się zdecydować, czy na pierwsze danie chcę powtórkę kremu oscypkowego, czy placki ziemniaczane, których byłam ciekawa, zdecydowałam się w końcu na kolejny majstersztyk, a mianowicie chrzanową z plackiem ziemniaczanym (18 zł). Oryginalnie dodają do niej  jeszcze skwarki, ale z wersją wegetariańską nie ma problemu.

fot. Marianna Patkowska

Wyśmienita, sycąca, ze wspaniałym, chrupiącym plackiem – palce lizać! Ciekawi byliśmy też oboje bardzo pierogów z rydzami (10 sztuk 28 zł) i te nie zawiodły naszych oczekiwań. Mnie bardzo przypominały w smaku moje ulubione ongiś pierogi z wątróbką. Partner pozostał przy ruskich jako numerze jeden.

fot. Marianna Patkowska

W przeciwieństwie do Restauracji Dwóch Świętych, Karczma nad Kryniczanką jest mniej zobowiązująca, bardziej swojska. To ani zaleta, ani wada. Biorąc też pod uwagę ceny, nie zjemy w niej taniej, niż w Dwóch Świętych. Wszystko zależy więc od preferencji, a nie zasobności portfela. Wszystkie trzy miejsca (wliczając w to Maleńką) zdecydowanie warto odwiedzić.

fot. Marianna Patkowska

  Góra Parkowa

fot. Marianna Patkowska

Trzeci dzień pobytu postanowiliśmy przeznaczyć na mniej miejski, a bardziej mówiąc szumnie górski spacer i wybraliśmy się na Górę Parkową (szczyt o wysokości 741 m n.p.m.) żółtym szlakiem. Jak przystało na wymarzone wakacje, sporo energii przeznaczyliśmy na unikanie żywego lodu i wyszukiwanie bezpiecznego śniegu, ale w końcu doszliśmy do celu. Samo podejście było całkiem przyjemne, ale miejsce nie wydało się nam wybitnie atrakcyjne. Być może przez remont kolejki PKL. Mieliśmy natomiast szczęście do pięknej pogody.

  Spacerkiem po centrum

fot. Bożena Szuj

Spacer po ścisłym centrum i Parku Mieczysława Dukieta, nie jest długi, ale bardzo lubiliśmy go robić. Krynica Zdrój jest niesłychanie urokliwym miasteczkiem, a kiedy zaświeci słońce i robi się cieplej, na wygodnych ławko-leżakach można spędzić pół dnia z dobrą książką, delektując się tym, że czas tu płynie jakoś inaczej. Niespiesznie.
Nikifor, choć podróżował trochę po świecie, nie widział dla siebie nigdzie indziej poza Krynicą miejsca. Myślę, że to dość dużo o nim mówi.

fot. Bożena Szuj

W parku oprócz widocznego na powyższym zdjęciu pomnika Nikifora znajdziemy też Ławeczkę Bogusława Kaczyńskiego ustawioną na tle Pensjonatu Wisła, w którym – będąc w Krynicy – się zatrzymywał, i w którym mieściło się też biuro Festiwalu im. Jana Kiepury, kolejnej ważnej dla tego miejsca postaci.

fot. Bożena Szuj; Jeśli z Kaczyńskim, to tylko Bogusławem!

Przepięknymi willami z drugiej połowy XIX wieku nie mogłam wprost nacieszyć oczu – za każdym razem zachwycałam się ich urodą, patrząc na nie. Dodatkowo ogromnym zaskoczeniem była dla nas wielka dbałość władz miasta o odśnieżanie chodników. Idea zupełnie obca burmistrzowi miasta Zakopane, zwanemu Leszkiem Orzeszkiem, który najprawdopodobniej wychodzi z (poniekąd słusznego) założenia, że wszystko kiedyś przeminie, śnieg się kiedyś stopi, a lód rozpuści. Nie traci więc cennego czasu na takie drobiazgi, jak zarządzenie regularnego odśnieżania ulic i chodników. Szacunek zarówno do mieszkańców, jak i wszystkich przyjezdnych nie powinien być przecież zbyt nachalny. Doznaliśmy więc z Partnerem ciężkiego szoku, widząc pracownika służb miejskich, odśnieżającego rano dwa centymetry śniegu z chodnika. Odbudowało to naszą wiarę w cywilizację. Ona istnieje. Tylko po prostu nie w Zakopanem.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

  Krynickie Spa

fot. Marianna Patkowska

Suweniry z wakacji dla samej siebie to dla mnie obowiązkowy punkt każdego wyjazdu. Zwłaszcza lubię takie artykuły, w których w pewnym sensie zaklęte jest miejsce, które odwiedziłam. Najczęściej będą to więc produkty spożywcze lub kosmetyczne zawierające składniki z tego właśnie miejsca.
Kompletnie zauroczył mnie maleńki sklepik Krynickie Spa w Pijalni Głównej na dole z wegańskimi kosmetykami na bazie (najczęściej) borowiny i innych krynickich dóbr. Szeroki asortyment i bardzo przystępne ceny sprawiają, że jest to idealne miejsce do nabycia czegoś dla siebie lub na prezent.
Już jakiś czas po powrocie mogę powiedzieć, że kosmetyki, które zakupiłam (widoczne na zdjęciu poniżej) są fantastyczne, delikatne i cudownie pachną, co potwierdził także mój Partner, stwierdzając, że nie pachnę po nich jak kobieta, tylko jak cukierek. I był to dosyć dziwny, ale jednak komplement.

fot. Marianna Patkowska

  Stary Sącz

fot. Marianna Patkowska

Zainspirowani rozmową z Panią Artystką w Muzeum Nikifora m.in. o Starym Sączu, postanowiliśmy w drodze powrotnej się tam zatrzymać i trochę pozwiedzać. Decyzja okazała się doskonała. Jedno z najstarszych polskich miast – prawa miejskie uzyskało już w XIII wieku – wywarło na nas ogromne wrażenie. Niekwestionowana jego uroda, ład i czystość oraz niezwykły spokój i cudowna energia tego miejsca sprawiły, że było nam tam błogo. Nie sposób też nie zauważyć znakomicie spożytkowanych funduszy unijnych, trudniej natomiast doszukać się tablicy o tym informującej, ale jest.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

  Wakacje – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Nasze pierwsze wspólne wakacje przede wszystkim… się odbyły! Mogłoby być dalej, mogłoby być dłużej, mogłoby być cieplej – wszystko mogłoby być. Myślę, że to nieistotne. Najważniejsze dla mnie było to, że spędzamy te wakacje razem, śpimy w innym niż zazwyczaj łóżku, że żadne z nas nie zajmuje się w tym czasie pracą, że poznajemy nowe dla siebie miejsce. Mój Partner był tu co prawda raz, ale bardzo dawno temu (prawdopodobnie jeszcze w czasach, kiedy obowiązywała nazwa Krzenycze), więc nic z tego nie pamięta.
Pospacerowaliśmy, przetarliśmy fantastyczny pierogowy szlak i poobcowaliśmy ze wspaniałą sztuką, co jest dla nas obojga bardzo ważne. Szybko zrozumieliśmy też, jak bardzo niewygodnie wybiera się na pilocie telewizora pozycje na Netflixie, a także że duże nowoczesne telewizory mają fatalny dźwięk. Dla mnie stało się też – nomen omen – jasne, że na następny mój wyjazd gdziekolwiek zaopatrzę się w żarówki z ciepłym światłem, gdyż zimne – nawet, jeśli jest w jednym tylko pomieszczeniu – bardzo źle na mnie wpływa. Nawet trochę zatęskniłam za tym naszym gniazdkiem, w którym wszystko powoli dostosowujemy do własnych potrzeb. Tak czy siak, były to pierwsze, ale na pewno nie ostatnie nasze wakacje. Niedługo wracamy do Gdańska, więc jeśli sezon okaże się dla nas łaskawy, szykuj się, Krynico Morska!

fot. Bożena Szuj

P.S. Przed wyjazdem moją głowę zdominowała straszna piosenka cudownej Madonny „Holiday”, ale widząc zdegustowanie w oczach Partnera zrezygnowałam z umieszczenia jej dzisiaj na deser. Pomyślałam, że tylko jeden artysta mógłby się tu idealnie tematycznie wpasować – Jan Kiepura. Tymczasem jego repertuar również pozostawia wiele do życzenia. Zamieszczam więc niewiele od „Holiday” lepszy utwór, nawiązujący za to z kolei do mojego pierwotnego wyboru.

P.S.2 A z ciekawostek, właśnie znalazłam taki oto cytat, będący chyba najlepszą klamrą.

W roku 1983 film fabularny „Wakacje z Madonną” zrealizował w plenerach Starego Sącza Jerzy Kołodziejczyk. Akcja filmu jest ściśle związana z miastem.

Wikipedia

10 mężczyzn na 10 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)

Dwa dni temu, z okazji Dnia Kobiet, opublikowałam wpis „8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)”, wracając do formuły, którą przez pandemię, w drodze wyjątku zmodyfikowałam rok temu. Wahałam się, czy w sytuacji wojny w Ukrainie nie zrezygnować z tego wpisu w ogóle. Ostatecznie zdecydowałam, że niedużo by to zmieniło, a wskazywanie własnych bohaterów roku jest w gruncie rzeczy dzieleniem się dobrem.
Temu, kto nie zna tej formuły, spieszę wyjaśnić, że 8 marca opisuję osiem kobiet, które w danym roku najmocniej na mnie wpłynęły i analogicznie 10 marca – dziesięciu mężczyzn.

Spis treści:

🌻 Wołodymyr Zełenski
🌻 Donald Tusk
🌻 Bartek Szmit
🌻 Tymon Tymański
🌻 Freddie Mercury
🌻 Jay Shetty
🌻 Arthur Schopenhauer
🌻 Bartłomiej Trokowicz
🌻 Władysław Hasior
🌻 Kirk Honda 

🌻 Wołodymyr Zełenski

Chciałabym nie musieć pisać dziś o heroicznym prezydencie Ukrainy. Chciałabym, jak do tej pory, nie wiedzieć o nim nic więcej niż to, jak się nazywa i jaką pełni funkcję w sąsiadującym z nami kraju. Niestety Rosja, napadła na Ukrainę, rozpoczynając nie tylko wojnę (ta – czego byśmy o niej nie myśleli, rządzi się pewnymi ściśle określonymi prawami), ale okrutną rzeź i ludobójstwo. Giną cywile, Rosjanie bombardują szpitale i domy dziecka.
W rozgrywającej się na naszych oczach krwawej tragedii wyłania się bohater – człowiek niezłomny, odważny, oddany swojemu narodowi. Prezydent, jakiego każdy chciałby mieć, zwłaszcza w tak dramatycznym czasie.
To, czego jesteśmy dziś świadkami to nie tylko wojna w Ukrainie, ale też walka starego, złego, zatęchłego, patriarchalnego, zacofanego i psychopatycznego z nowym, dobrym, jasnym, równościowym, postępowym i zdrowym. Jak pewnie każdy, chciałabym wierzyć, że dobro zwycięży.
Пане Президенте, мої найщиріші вітання!🌹

🌻 Donald Tusk

Jakiś czas temu po raz pierwszy od dłuższego czasu obejrzałam wywiad z Donaldem Tuskiem i była to – mimo wstrząsających okoliczności i tematu rozmowy – prawdziwa rozkosz. Urzekły mnie jego spokój, mądrość, opanowanie, imponująca asertywność i przede wszystkim klasa polityczna, którą bije wszystkich polskich polityków (również z własnej oczywiście partii) na głowę. Pomyślałam sobie, że w mądrym kraju zaraz zostałby premierem. Oh, wait…
Panie Premierze, najszczersze wyrazy szacunku!🌹

🌻 Bartek Szmit

Szmit jest moim Partnerem i mężczyzną, który – mówiąc górnolotnie – zmienił moje życie, nie zmieniając jednak mnie. Wręcz przeciwnie, Jego obecność pomogła mi w zdjęciu wielowarstwowej, nabytej dawno temu maski i staniu się wreszcie nNajprawdziwszą Sobą. Kiedyś Drapieżnik, dzisiaj Bartek. Mężczyzna, który mnie co dzień inspiruje i zachwyca.
Naszą dosyć w gruncie rzeczy niesamowitą historię opisałam w poniższych tekstach:

🌻 Wycieczka na planetę Dyskomfort

🌻 Powrót z planety Dyskomfort

🌻 I żyli długo i szczęśliwie na planecie Komfort

A rok temu z okazji Dnia Mężczyzn poświęciłam Mu wpis:

🌻 His name is Szmit. Bartek Szmit.

Regularnie też uzupełniam moje ulubione:

🌻 Z cyklu kochanków rozmowy

To bardzo dużo, tym bardziej, że nie jest tak wielkim ekshibicjonistą jak ja. Ostatnio, unosząc głowę znad cudownej książki, którą zrecenzuję tu niebawem, spytałam, czy mogę Mu przeczytać fragment. Okazało się, że zdanie:

Ale prawdziwe ćwiczenie w parach następuje wtedy, kiedy naprzeciwko ciebie siedzi osoba, z którą spędzasz życie, najważniejszy dla ciebie człowiek, który równocześnie posiadł tajemniczą umiejętność wkurwiania cię jak nikt inny.

– „Czuła przewodniczka” Natalia de Barbaro

rezonuje z każdym z nas tak samo mocno.

Kochanie, dziękuję, że jesteś!🌹

🌻 Tymon Tymański

To, że Tymon Tymański wielkim artystą jest, wie każdy, kto posiada muzyczny słuch. Dwa lata temu w tym samy cyklu opisywałam go, zanim jeszcze poznaliśmy się osobiście. Wspominałam o dziwnym, irracjonalnym strachu, jaki zawsze we mnie wzbudzał. Pisałam też, dosyć enigmatycznie, że:

[…] od początku tego roku, niejako pośrednio, jest obecny w moim życiu dość intensywnie.

„10 mężczyzn na 10 marca (kwiecień 2019 – marzec 2020)”

Mogłam w końcu wyjaśnić, o co chodziło, w późniejszym wpisie „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kury, który był nie tylko recenzją tej niesamowitej płyty, ale też opisem naszego pierwszego, przemiłego spotkania. Tymon jest przyjacielem mojego Partnera Bartka. Przyjacielem z podstawówki. Bliskim i ważnym. Kiedy poznajemy przyjaciół naszych partnerów, dają nam oni często pewien kontekst. Zaczynamy pewne rzeczy rozumieć, układają się nam one w jakąś całość. Jak wtedy, kiedy przyjechała do nas moja z kolei przyjaciółka z podstawówki, która – zanim do nas dotarła – zdążyła na dworcu w Krakowie niechcący włożyć swój bagaż do złego autobusu i ten pojechał sobie sam do Bukowiny Tatrzańskiej. Bartek, kiedy o tym usłyszał, nie był nawet zdziwiony. Wiedział natomiast, że jeśli przeżyje trzy najbliższe wspólne dni, przeżyje też wszystko inne!
Kiedy wsłuchiwałam się w język Tymona, rozpoznawałam żargon, który słyszałam wcześniej tylko u Bartka. Idea rodzeństwa jest mi obca, bo nie posiadam żadnego, ale to prawdopodobnie tak, jak poznać brata albo siostrę swojego ukochanego. Dodatkowo nie ma nic piękniejszego i prawdziwszego, niż obserwowanie kochanej osoby z drugą, którą tak dobrze zna, z którą czuje się bezpiecznie, z którą może być naprawdę sobą.
To wszystko działa zresztą również w drugą stronę. Mam wrażenie, że tolerancja Bartka na mnie jest tak duża właśnie przez te lata przyjaźni z Tymonem. Czasem słyszę, że „jestem jak Tymon”, co – chociaż nigdy nie jest wypowiadane z podziwem, raczej przybiera formę wyrzutu – uznaję zawsze za komplement, bo Tymon jest fantastycznym, ciepłym, niesamowicie oryginalnym, jedynym w swoim rodzaju, mądrym, wrażliwym Człowiekiem i doskonałym Artystą.
Tymonie, dziękuję za ciepłe przyjęcie!🌹

🌻 Freddie Mercury

Freddie Mercury zawsze był moim idolem, ale piszę o nim dziś dlatego, że dopiero niedawno zobaczyłam film „Bohemian Rhapsody”, który przypomniał mi, za co kocham Queen i pokazał, jak bardzo charyzmatycznym, intrygującym, trudnym, ciekawym i fascynującym człowiekiem był Freddie Mercury. Podstawówka muzyczna (łączona ze zwykłą) odebrała mi bardzo wiele rzeczy: przede wszystkim czas, który rówieśnicy poświęcali na zabawę, edukację z przedmiotów pozamuzycznych na poziomie wyższym od haniebnego czy możliwość kontaktu z dziećmi z rodzin, które nie uważały się za elitarne. Dała mi natomiast podstawową umiejętność czytania nut i grania na fortepianie (moja trzecia nauczycielka tego instrumentu potrafiła nawet na nim grać, co było ewenementem na skalę szkoły!). Bardzo szybko zaczęłam układać akompaniamenty do piosenek, które lubiłam, by móc je śpiewać. Repertuar grupy Queen był jednym z najbardziej wymagających, bo harmonicznie otwierał się tam kosmos. Miło było sobie to wszystko, podczas oglądania filmu, przypomnieć.
Freddie, thank you for your Art!🌹

🌻 Jay Shetty

Jay’a Shetty’ego obserwowałam już od jakiegoś czasu w mediach społecznościowych, zachwycona jego mądrością, łagodnością i prostotą przekazu tematów głębokich, ważnych i w gruncie rzeczy trudnych. Lektura jego doskonałej książki „Zacznij myśleć jak mnich” delikatnie i z czułością poukładała mi wiele, dając do myślenia. Czasem jak mnich.
Dear Jay, thank you for your wisdom!🌹

🌻 Arthur Schopenhauer

„Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artura Schopenhauera (którą niedawno recenzowałam), to po pierwsze lektura obowiązkowa w czasach, w których nie umiemy ani się ze sobą spierać, ani ze sobą dyskutować, ani nawet rozmawiać. A po drugie – niesamowita rozkosz obcowania z tak doskonałym językiem, ostrym jak brzytwa umysłem i obezwładniającym poczuciem humoru.
Sir, ich verbeuge mich tief!🌹

🌻 Bartłomiej Trokowicz

Myślę, że o jakości związku świadczy to, ile dobrej i wartościowej sztuki poznajesz dzięki osobie, z którą jesteś. Gdyby nie mój Partner, nigdy nie dowiedziałabym się o istnieniu książki, której nakład został już niestety wyczerpany i nie dostałabym od samego jej Autora (bliskiego kolegi wspomnianego Partnera) pliku z najcudowniejszą powieścią, jaką od wielu lat dane mi było przeczytać. „Pan Misio. Czy lisy śnią o gadających kurach?” Bartłomieja Trokowicza – bo o tej książce i tym Autorze mowa – to literacki majstersztyk. Wszystko tam gra – idealnie nakreślone postacie, niebanalna fabuła, przepyszne dialogi. Gdyby „Pan Misio” wyszedł spod pióra zawodowego pisarza, byłabym tylko zachwycona. Jest to jednak pierwsza i jedyna książka Bartłomieja, napisana – co zdołałam ustalić w naszej przemiłej rozmowie – ot tak, przy okazji. Pozostaję pod niesamowitym wrażeniem talentu, delikatności i wrażliwości Autora, z którym wywiad już za jaki czas pojawi się na tym blogu.
Bartku, ogromnie dziękuję!🌹

🌻 Władysław Hasior

O Władysławie Hasiorze już w tym cyklu pisałam. Pojawiał się też w różnych wpisach po drodze, bo jest na pewno bardzo ważnym mężczyzną w moim życiu. Jednak w tym roku moje serce znowu mocniej zabiło, kiedy znalazłam w końcu w rodzinnym domu album z dedykacją, której tak długo szukałam, że aż byłam skłonna uwierzyć w to, że cała historia z nią związana mi się przyśniła.
Całość opisałam w tekście „Krótka historia pewnej dedykacji”, więc nie chciałabym się powtarzać, ale słowa Hasiora skierowane do dziesięcioletniej mnie szczerze mnie dziś poruszyły.
Panie Władysławie, uwielbiam Pana coraz mocniej! 🌹

🌻 Kirk Honda

Dr Kirk Honda prowadzący najwspanialszą część internetu, czyli „Psychology In Seattle”, to człowiek, który całkiem dosłownie poprawił jakość mojego życia. Jego imponująca psychologiczna wiedza połączona z niespotykaną wrażliwością, empatią, delikatnością i wiarą w równość sprawiają, że mogłabym go słuchać w nieskończoność. Dodatkowo, jako terapeuta również par, jest często przywoływany nie tylko przeze mnie, ale też przez mojego (zarażonego moją fascynacją drem Hondą) Partnera w wielu naszych rozmowach. Każde z nas wykonuje codziennie dużą autoterapeutyczną pracę, dodatkowo pracujemy też wspólnie nad naszą komunikacją i kiedy nie mamy jasności, jaką drogą najlepiej pójść, przywołujemy dra Hondę i to już bardzo często wystarcza, żeby odnaleźć właściwą ścieżkę.
Dear Kirk, I am very grateful for everything you do!🌹

🌹 Wszystkim moim dzisiejszym Bohaterom
i wszystkim Czytelnikom,

życzę pokoju. 🌹

🌻 Wpisy z okazji Dnia Mężczyzn
z poprzednich lat🌻

8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)

Kiedy cztery lata temu opublikowałam na swoim blogu wpis „8 kobiet na 8 marca”, nie planowałam, że będzie to początek jakiegoś cyklu, tak jednak wyszło. Regularnie z okazji Dnia Kobiet przedstawiam od tamtego momentu ósemkę kobiet, które najmocniej na mnie w ostatnim czasie wpłynęły. W analogiczny sposób obchodzę na blogu również Dzień Mężczyzn. Rok temu przez pandemię trochę zaburzyłam formułę, opisując 8 marca jedną tylko kobietę, a 11 marca jednego mężczyznę.
Zastanawiałam się, czy z powodu bestialskiej napaści Rosji na Ukrainę nie zrezygnować w tym roku z wpisu w ogóle. Uznałam jednak, że niewiele by to zmieniło. Opisuję wspaniałe, ważne, inspirujące Kobiety. Równocześnie wszyscy – i ja, i moje Bohaterki, i moi Czytelnicy – mamy świadomość, że dzieją się rzeczy straszne i tragiczne. Wszyscy wyrażamy swój sprzeciw oraz pomagamy na tyle, na ile możemy. Wierzę, że w tej jedności tkwi ogromna siła.

Spis treści:

🌼 Katarzyna Nosowska
🌼 Anna Górecka
🌼 Beyoncé
🌼 Ilona Kostecka
🌼 Julia Izmałkowa
🌼 Paulina Młynarska
🌼 Edith Eger
🌼 Natalia de Barbaro

🌼 Katarzyna Nosowska

Kiedy zastanawiam się, jak ten nasz biedny naród uzdrowić ze wszystkich potężnych kompleksów, które pchają go ciągle w nacjonalistyczne objęcia, w zatęchłe powietrze dawnego myślenia i mniej od oryginalności samotną banalność, nasuwa mi się tylko jedna odpowiedź – musiałby zostać, choćby w małej tylko części, zaadoptowany przez Katarzynę Nosowską.
Moje pokolenie wychowała swoim głosem dosłownie i w przenośni. Dzisiaj, kiedy część z nas wróciła już z Bambuko, a druga ciągle w nim uparcie tkwi, cierpliwie, spokojnie, bez oceniania, morałów czy kazań, wskazuje nam wszystkim drogę we właściwym kierunku. Właściwym, bo prowadzącym do wewnątrz. Jej niesamowite ciepło, ogromna wrażliwość, życzliwość i czułość są tym, czego wszyscy potrzebujemy, choć nie zawsze umiemy się do tego przed sobą przyznać.
Kasiu, dziękuję, że jesteś! 🌷

🌼 Anna Górecka

Kiedy na tegorocznym Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie wybuchł skandal związany z ocenzurowaniem utworu it’s fine, isn’t it? Pawła Szymańskiego za użycie przez niego w partii taśmy słynnej (i wiele wyjaśniającej) wypowiedzi „nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne”, byłam wstrząśnięta. Nie wiem, skąd moja wiara w to, że w dzikim, niepraworządnym kraju, którym się za rządów obecnej władzy staliśmy, żaden jej środowiskowy przydupas nie zaknebluje Absolutu, jakim jest Muzyka (zwłaszcza Pawła Szymańskiego). Przecież to było do przewidzenia – w końcu wielkość musi być niezwykle drażniąca dla małości. Tak czy owak, zasiliłam nie tylko grono oburzonych, ale też to mniejsze – szczerze zdziwionych. W tych silnych emocjach zaczęłam się kontaktować z tymi, od których oczekiwałam wsparcia. Mówiłam – w największym uogólnieniu:

mogę sobie porobić hałas, jako córka Patkowskiego (i nie omieszkam!), ale Ty jako ważny festiwal/stowarzyszenie/uznany w kraju i na świecie zespół/artysta grający za chwilę na tych samych „Eufoniach” masz mocniejszy i dużo bardziej słyszalny od mojego głos.

Odpowiedzi były w tym samym duchu: po nieskrywanym zaskoczeniu moją egzaltacją, bo przecież od dawna wiadomo, że cenzura w muzyce ma miejsce, wyrażenie smutku i solidarności z haniebnie potraktowanym kompozytorem, ale takie bezpieczne i po cichu, żeby przypadkiem nie ucierpiały na tym przyszłe dotacje. Wszystko oczywiście w trosce o polską kulturę.
Swój niesmak i poczucie zawodu próbowałam tłumić tym, że przez wspomnianego wyżej Patkowskiego mam zdecydowanie zawyżone standardy tzw cywilnej odwagi. Posiadam bardzo niską tolerancję na tchórzostwo, a równocześnie bardzo wiele zachowań jako tchórzostwo odbieram. Starałam się więc zagłuszyć w sobie ten oceniający głos. „Ja bym zrobiła to i to, ale też nie zatrudniam pracowników, którzy skutkiem mojej postawy mogliby stracić pracę/nie walczę o każdą złotówkę na wydarzenie kulturalne, które jest w tym kraju właśnie teraz takie ważne/ nie wierzę w konieczność wyboru mniejszego zła, a są przecież tacy, którzy wierzą” – tłumaczyłam sobie, nadal nie umiejąc się tymi argumentami w pełni przekonać. Aż tu nagle weszła Ona – cała na biało-czarno… Anna Górecka – polska pianistka i córka Henryka Mikołaja Góreckiego, również występująca na „Eufoniach”. W mediach społecznościowych zamieściła zdjęcie swojej, będącej wyrazem buntu, koncertowej kreacji (biała koszula z czarnym napisem „białe” i czarne spodnie z białym napisem „czarne”) oraz słowa:

Ze względu na zobowiązania wobec zagranicznej orkiestry postanowiłam – mimo poważnych kontrowersji – wystąpić na festiwalu Eufonie. Dzisiejsze wykonanie koncertu op. 40 mojego Ojca dedykuję Pawłowi Szymańskiemu. Całość honorarium przeznaczam na PAH Janiny Ochojskiej.

Nie chcę być złośliwa (ani niegrzeczna wobec Pani Góreckiej), wykrzykując wcześniejszym adresatom swoich próśb: tak właśnie wyglądają, drodzy panowie, jaja!, więc zamilknę.
Pani Anno, ogromne wyrazy szacunku! 🌷

🌼 Beyoncé

Że Beyoncé jest doskonałą wokalistką, przepiękną kobietą i osobą sprawiającą wrażenie bardzo ciepłej i serdecznej, wiem nie od dziś. Jej muzyczna droga zaczęła mnie jednak interesować dopiero w momencie, w którym poczułam, że wychodzi poza jakiś schemat i swoją własną muzyczną strefę komfortu. Nadal, porównując te próby chociażby z najwcześniejszą nawet twórczością Björk, było to szalenie zachowawcze, ale zaintrygowało mnie.
Niedawno obejrzałam najpierw przecudowną reklamę jej kolekcji dla Adidasa, a potem jeden z jej koncertów w całości i uświadomiłam sobie, że nie wiem nawet kiedy z grzecznej, przepraszającej za swój seksapil dziewczynki zmieniła się wreszcie w fantastyczną, spójną kobietę. Doszło do mnie z całą mocą, jakie to smutne, że całkiem jeszcze niedawno żyliśmy w czasach, w których jedna z najpiękniejszych kobiet świata musiała sobie wymyślić sceniczne alter ego (Sasha Fierce), żeby „usprawiedliwić” swoją ponętność. Jakie to smutne, że – nie mając psychicznej konstrukcji Madonny – zdawała się podnosić nieśmiało rękę do góry, tłumacząc światu w wywiadach: „ten seksualny wamp to Sasha Fierce, ja tak naprawdę jestem fajna i miła”.
Nie wiem, jaką przeszła drogę i w jaki sposób dokonała się jej transformacja, wiem jednak, że jest ikoną i boginią. Mam ogromną nadzieję, że młodsze pokolenia jej fanek nie będą już chciały być jak ona, lecz być tak ze sobą zintegrowane jak ona.
Dear Goddess Beyoncé, thank you! 🌷

🌼 Ilona Kostecka

Prowadząca blog parentingowy Mum and the city Ilona Kostecka jest głosem rozsądku, którego tak często w innych zakątkach internetu brakuje. W wyważony, spokojny sposób tłumaczy, na czym polega prawdziwa równość płci i jak wychowywać dzieci, by nie zarazić ich patriarchalnym wirusem, który był zmorą naszego, nie tak w końcu odległego, dzieciństwa. Bardzo lubię słuchać jej relacji na Instagramie i nieustająco podziwiam jej cierpliwość, bo w mediach, w których każdy może się wypowiedzieć, naprawdę łatwo ją stracić.
Ilono, robisz doskonałą robotę, dziękuję! 🌷

🌼 Julia Izmałkowa

Instagramowe konto Psycho Mamy, czyli Julii Izmałkowej odkryłam przypadkiem niecały rok temu i… wpadłam po same uszy! Dzień bez #MatchaTalk, a od momentu, kiedy wyjechała do Meksyku #MatchaWalk – czyli kilkuminutowych pogadanek o życiu, w których Julia dzieli się z nami swoim nieszablonowym, wyjątkowym spojrzeniem na świat – jest dniem straconym. Czy zgadzam się z nią we wszystkim? Nie, to oczywiście nierealne. Czy zatem zgadzam się z nią we wszystkich sprawach rzeczywiście istotnych? Również nie zawsze. Niezwykle ją jednak szanuję za trwanie we własnej prawdzie, autentyczność i za ogromną psychologiczną wiedzę, którą się z nami dzieli. Lubię jej słuchać nawet wtedy, kiedy wiem, że jej prawda jest kompletnie inna od mojej, bo nie zawłaszcza sobie całej przestrzeni, jak w takich sytuacjach ludzie często mają w zwyczaju. Jest na tyle zintegrowana ze sobą, że mówi jedynie o sobie, swoich odczuciach i swoich przekonaniach, nie zakładając, że jej słuchacze muszą mieć tak, jak ona, co jest niezwykle rzadkie, przez co niewiarygodnie cenne.
Julio, jesteś niesamowita, dziękuję! 🌷

🌼 Paulina Młynarska

„Moja lewa joga” Pauliny Młynarskiej jest jedną z tych książek, które mnie zachwyciły, porządkując mi w głowie wiele spraw. Dodatkowo poczułam jakąś więź z Autorką, co mnie ostatecznie pchnęło ku temu, by do niej napisać i podesłać swoją recenzję. Kiedy następnego dnia rano dostałam od Pauliny Młynarskiej przemiłą odpowiedź wraz z pytaniem, czy może opublikować na swoim fanpage’u link do mojej recenzji, bo ją „poruszyła”, myślałam, że śnię. Wtedy również poznałam magię tzw zasięgów – w ciągu niecałej doby miałam prawie 2,5 tysiąca blogowych wyświetleń, co nie zdarzyło się tu nigdy wcześniej, ani też nigdy później (dla porównania, w ciągu doby są to na ogół liczby dwucyfrowe). 24 stycznia jest dniem, który bardzo się w moich blogowych statystykach wyróżnił, bezpowrotnie zmieniając drugą połowę miesiąca w wielkiego graficznego fucka.
Pani Paulino, serdecznie dziękuję! 🌷

🌼 Edith Eger

Całkiem niedawno recenzowana tu przeze mnie książka „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” Edith Eger, była dla mnie lekturą przełomową, bo stanowiącą pomost między starym a nowym światem. Autorka, niosąca na swoich barkach wstrząsające doświadczenie Holokaustu, z zadziwiającą siłą i ogromną mądrością pomaga czytelnikom znajdywać równowagę wewnątrz siebie.
Pani Edith, ďakujem veľmi pekne! 🌷

🌼 Natalia de Barbaro

Żyjemy w czasach krzyku. Krzyczą na nas pralki, zmywarki, kuchenki mikrofalowe. Krzyczą reklamy. Krzyczą ludzie, którym w porę nie wyrwiemy z ręki megafonu, krzyczymy sami na siebie we własnej głowie głosem swoich rodziców czy byłych przemocowych partnerów. Krzyczą nadużywane wersaliki i wykrzykniki, krzyczy jarmarczny substytut sztuki. Krzyczą też pozornie nieme gesty dezaprobaty – krzywe spojrzenia, wywracanie oczami, pogardliwe uśmiechy. Krzyczą, bo pod nimi krzyczy tłumiony ból całych pokoleń.
Ucieczką od krzyku mogą być dobre, mądre książki. Ja ostatnio tak sobie z tym radzę. I właśnie przeczytałam „Czułą przewodniczkę” Natalii de Barbaro. Książkę, którą dostałam w idealnym miejscu i czasie swojego życia od opisywanej rok temu Matki Rewolucji na Podhalu. Recenzja dopiero się na moim blogu pojawi, więc nie chcę dziś pisać zbyt dużo o samej książce, ale pozostaję pod ogromnym urokiem niespotykanej wrażliwości Autorki, jej doskonałego pióra i autentycznej czułości, która choć jest zrodzona z tego, co indywidualne i unikatowe, potrafi objąć tyle kobiet, że zmienia się w coś zupełnie uniwersalnego, pokazując, ile – jako ludzie – mamy tak naprawdę ze sobą wspólnego. Nie umiem tego wytłumaczyć prościej. Niewiele jest osób (choć już na szczęście coraz więcej), które bez oceniania, bez złości, bez tłumionej agresji czy niechęci tworzą w rozmowie bezpieczną przestrzeń. Czytając „Czułą przewodniczkę”, czułam się bezpiecznie. Czułam się ukojona i zrozumiana.
Pani Natalio, bardzo za to dziękuję! 🌷

🌷 Wszystkim moim dzisiejszym Bohaterkom,
wszystkim Czytelniczkom,
a także sobie samej
życzę pokoju. 🌷

💐 Wpisy z okazji Dnia Kobiet
z poprzednich lat: 💐

„Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” Edith Eger

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Magdalena Hermanowska
wydawnictwo: Rebis
rok wydania: 2021
oryginalny tytuł: The Gift: 12 Lessons to Save Your Life

To, że maluję paznokcie pod kolor książek, które czytam, to już pewna świecka – dziwna, ale – tradycja. Natomiast kupienie sobie książki, która pasuje do mojego zastanego manicure’u, to już zupełnie nowy level tego szaleństwa.
Tak właśnie zaczęła się moja przygoda z recenzowaną dziś pozycją – weszłam do księgarni, a „Dar” szepnął do mnie z półki:

Hej, Maleńka – fajne hybrydy! Dobrze byśmy razem wyglądali na zdjęciach!

No i się zaczęło… Kolor okładki, ale też jej projekt oraz cała szata graficzna kompletnie mnie urzekły. Do obietnicy „odmiany swojego życia” podeszłam co prawda dosyć sceptycznie, ale kiedy przeczytałam, że autorka jest „uznaną terapeutką, która przeżyła Holokaust”, poczułam respekt, który ostatecznie doprowadził mnie z ową książką do kasy. Nie mogłam jeszcze wtedy wiedzieć ani jak wielką odegra w moim życiu rolę, ani że ostatnie dni jej czytania przypadną na początek wojny, którą zbrodniarz Vladimir P. wytoczył człowieczeństwu i całej cywilizacji europejskiej.
Dr Edith Eva Eger jest urodzoną w Koszycach Żydówką węgierskiego pochodzenia. Ma dziewięćdziesiąt cztery lata i niesie na swoich barkach wstrząsające doświadczenie Auschwitz. W jej pisaniu nie czuć jednak zgorzknienia, żalu czy nienawiści do oprawców i losu (które nota bene byłyby w pełni zrozumiałe). „Dar” od pierwszych zdań wciąga, po chwili paraliżuje (już na drugiej stronie czytamy, że trafiła do obozu mając szesnaście lat i pierwszego wieczoru, zaraz po zagazowaniu jej rodziców, Josef Mengele kazał jej dla siebie zatańczyć), by uświadomić czytelnikowi, że chciałby zdobyć klucz do tak niezwykłego i mądrego postrzegania świata, jaki prezentuje autorka. Że prawdopodobnie właśnie dzięki niemu ocalała, nie stając się w tamtym tragicznym momencie martwą za życia. Projekt okładki daje nam nadzieję, która nie okazuje się złudna. Ta książka jest kluczem.
Nie rozmawiałam nigdy z osobami, które przeżyły Auschwitz o towarzyszących im w tym straszliwych okolicznościach uczuciach, emocjach. Rozpieszczających, kochanych dziadków znam tylko z opowiadań, nie poznałam też żadnej swojej babci. (Jednej chyba na szczęście, drugiej chyba niestety.) Tych seniorów, których mogłam o to zapytać, się bałam. Tych, których się nie bałam, spytać z kolei nie umiałam. Wydawało mi się, że to niewłaściwe, niestosowne (choć znam przecież siebie i wiem, że o wszystko potrafię zapytać i we właściwy, i w stosowny sposób). Nie oznacza to, że nigdy z żadną starszą osobą nie rozmawiałam o wojnie, bardziej jednak niż daty i fakty, które znałam ze szkoły, interesowało mnie, jak to jest przeżyć piekło. Jak się po tym podnieść, jak w miarę normalnie (choć to nie jest odpowiednie słowo) funkcjonować. Jak, mając przed oczami wciąż te przerażające obrazy, nie stracić wiary w człowieczeństwo, w samego siebie, w miłość. Znałam ludzi zgorzkniałych i niezwykle trudnych, w jakimś sensie nawet toksycznych, których destrukcyjne zachowania (wpływające na wszystkich bliskich dookoła) tłumaczone były tymi doświadczeniami. Gdzieś w środku było we mnie jednak przeświadczenie, że traumy „usprawiedliwiają” bardzo wiele, ale nie „usprawiedliwiają” wszystkiego. Że odpowiedzialność za nasze reakcje na to, co się nam przydarza, spoczywa mimo wszystko na nas. Szybko jednak wpędzałam się w poczucie winy, bo przecież co ja tam o obozie wiem – urodziłam się w czasach pokoju, miałam dobry, ciepły dom, wspaniałego tatę, dostęp do edukacji; byłam zaopiekowana, zdrowa, więc w tym znaczeniu również uprzywilejowana. Dlatego tak poruszyła mnie książka „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie”, w której dr Edith Eger nie tylko potwierdza to, co od dawna intuicyjnie czułam, ale wręcz jasno wskazuje, że nie ma innej drogi do równowagi emocjonalnej niż praca nad własną reakcją na to, co nas spotyka. I że w gruncie rzeczy nie ma aż tak wielkiego znaczenia, czy spotyka nas wojna, rozwód czy dzieciństwo przepełnione nałogiem rodziców. Żeby jednak taką pracę podjąć, trzeba wyjść z roli ofiary i takie postawienie sprawy napotyka na ogół na pierwszy opór. Bycie ofiarą niesie za sobą szereg korzyści. Najistotniejszą jest zwolnienie nas z odpowiedzialności za to, co się z nami dzieje. Tymczasem o ile na wszystko, co zewnętrzne mamy wpływ umiarkowany, a najczęściej żaden, o tyle na siebie i swoje reakcje mamy wpływ absolutny. Tylko my i wyłącznie my. Choć oduczenie się reakcji autodestrukcyjnych nie nastąpi na pstryknięcie palcami i tylko nielicznym (jeśli w ogóle komuś) uda się bez pomocy terapeuty. A tak się składa, że dr Eger jest uznaną i cenioną terapeutką.

fot. Marianna Patkowska

Warto w tym miejscu wspomnieć, jaką „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” ma budowę. Dwanaście lekcji to tak naprawdę dwanaście kluczy do więzień, w których się najczęściej zdaniem dr Eger zamykamy. Metafora (czy rzeczywiście metafora?) jest szczególnie wstrząsająca w kontekście tytułu, jaki autorka nadała wstępowi:

Wyzwól się z więzienia swojego umysłu.
W obozie zagłady nauczyłam się, jak żyć.

Wymienię je wszystkie. Nie są to tytuły rozdziałów, lecz ich podtytuły, które tak właśnie brzmią w książce (choć w spisie treści nie poprzedza ich słowo „więzienie”).

🗝  Więzienie bycia ofiarą
🗝  Więzienie unikania
🗝  Więzienie zaniedbywania własnych potrzeb
🗝  Więzienie tajemnic
🗝  Więzienie wstydu i poczucia winy
🗝  Więzienie nieprzeżytej żałoby
🗝  Więzienie skostniałego myślenia
🗝  Więzienie urazy
🗝  Więzienie paraliżującego lęku
🗝  Więzienie osądu
🗝  Więzienie beznadziei
🗝  Więzienie braku przebaczenia

Autorka nie pisze tylko o własnych doświadczeniach. Przytacza wiele przykładów ze swojego gabinetu, co pozwala nam zrozumieć istotę omawianych przez nią mechanizmów. Bardzo często wpadamy w pułapkę myślenia, że inni mają gorzej i pomniejszania przez to własnych emocji lub – o zgrozo! – próbujemy w ten sposób „pocieszać” najbliższych. Przesłaniem dr Eger wcale nie jest teza, że zadręczamy się głupotami niewspółmiernymi do jej osobistej wojennej tragedii. Przesłaniem dr Eger jest to, że zadręczamy się problemami, którymi – niezależnie od ich wagi – wcale nie musimy się zadręczać, gdyż mamy wybór („Wybór” to też zresztą tytuł debiutanckiej książki autorki).
Są wśród nas ludzie, którzy kurczowo chwycili się kiedyś dawnego, odchodzącego już na szczęście powoli w zapomnienie, świata pewnych wartości, inaczej mówiąc, patriarchalnego świata przemocy. Chwycili się i nie chcą puścić, bo to jedyne, co znają. Jedyne, w co wierzą. Spoglądają więc na nas z niedowierzaniem, nieraz ironicznym uśmieszkiem, czasem pogardą czy wyższością, kiedy próbujemy im wytłumaczyć filozofię pokochania siebie, doceniania siebie, zaczynania od siebie. Łatwo zbijają każdy nieudolnie czasem przez nas przedstawiany argument słowem „egoizm”. Egoizm i kropka. Jakie to łatwe, jakie niewymagające. I jakie niesprawiedliwe. Do tego moda na tę filozofię paradoksalnie nie zawsze jest naszym (tych, którzy chcą ją pokazywać i głosić światu) sprzymierzeńcem. O miłości własnej czytamy i słyszymy nie tylko od ludzi mądrych, ale też od głupich. W mediach społecznościowych aż roi się od podpisywanych wyświechtanymi frazesami (typu #selflove #pokochajsiebie #mymyselfandi) zdjęć wyginających swoje doskonałe, wysportowane i wyfotoszopowane ciała celebrytek w markowych ciuchach do jogi. Bez dogłębnego wytłumaczenia czym tak naprawdę miłość własna jest i jakie spustoszenie sieje jej brak, takie hasła robią więcej złego niż dobrego, bo nie o hedonizm w tym wszystkim chodzi. Kiedy więc tę właśnie filozofię (nota bene w wielu miejscach całkowicie pokrywającą się z tym, co o buddyzmie pisze Jay Shetty) przedstawia w poważny i rzetelny, a równocześnie pełen empatii i ciepła sposób piękna krucha dziewięćdziesięcioczteroletnia ekspertka w dziedzinie psychologii, możemy odzyskać spokój. To nam się nie przyśniło. Ta filozofia nie ma nic wspólnego z ciężkostrawną papką, którą karmią nas media, a my, mocno w nią wierząc, wcale nie jesteśmy miałcy.
Jak się pewnie nietrudno domyślić, „Dar” aż się roi od cudownych cytatów. Wybrałam jednak ten, który wywarł na mnie największe wrażenie.

Kiedy Lindsey i Jordan byli mali, Marianne [córka autorki] i Rob postanowili, że każde z nich będzie miało od czasu do czasu wieczór tylko dla siebie, z dala od rodziny. Gdy Marianne wychodziła, Rob opiekował się dziećmi i na odwrót. Pewnego razu przyjechał z Londynu sławny ekonomista i Rob chciał posłuchać jego wykładu. Ale ten wieczór należał do Marianne: już kupiła bilety do teatru i umówiła się z przyjaciółką, a Rob zobowiązał się, że zostanie z dziećmi w domu. Kiedy powiedział, że nie zdoła znaleźć opiekunki w tak krótkim czasie, Marianne mogła zadzwonić do przyjaciółki, przełożyć spotkanie i spróbować wymienić bilety na inny spektakl. Zawsze możemy przecież dokonać wyboru i dostosować się do okoliczności. Problem w tym, że wielu z nas nie może się powstrzymać i z przyzwyczajenia robi wszystko, żeby się dopasować lub coś naprawić. Bierzemy zbyt dużą odpowiedzialność za sprawy innych ludzi, ucząc ich, żeby polegali na nas, a nie na sobie, i przy okazji torujemy sobie drogę do gniewu i frustracji. Marianne pocałowała Roba w policzek i powiedziała:
– Ojej, skarbie, wygląda na to, że masz problem. Mam nadzieję, że zdołasz go rozwiązać.
Ostatecznie Rob zabrał dzieci ze sobą; spędziły ten wieczór pod schodami w audytorium, bawiąc się tam w piżamach.

– Edith Eger „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” ,  str. 82, 83

Myślę, że jeśli naszym pierwszym odruchem po lekturze tego cytatu jest bunt (u mnie był), należy czytać go tak długo, by w końcu zrozumieć, że w tej sytuacji tylko opisana postawa mojej imienniczki jest zdrowa i właściwa.

Znaleźliśmy się jako ludzkość w bardzo trudnym i dziwnym położeniu. W czasach pokoju (tak, wiem, że są miejsca, w których ciągle toczą się wojny, ale w skali globalnej nie są one tak powszechne i częste, jak kiedyś) niebezpieczny szaleniec napada na naszych oczach na Ukrainę. Uruchamiają się w nas niesamowite pokłady dobra. W nas ludziach. Piszę tu nie tylko o płynącej z całego świata pomocy materialnej, ale także o rosyjskich chłopcach, którzy dostają rozkazy strzelania do cywilów, choć nie chcą tego robić i próbują nie robić. Piszę o ukraińskim wojsku, które oddaje rosyjskich jeńców ich matkom. Te wzruszające, niesamowite gesty świadczą o tym, o czym pisałam na początku – to nie jest wojna między Rosją a Ukrainą. To wojna zbrodniarza Vladimira P. z człowieczeństwem, dobrem i cywilizacją europejską. Marząc, by – jak w każdej bajce – zwyciężyło dobro, zdajemy sobie sprawę z tego, że jedynym ratunkiem jest unicestwienie  zła. Warto jednak pamiętać, że między świadomością, że jedyną drogą do lepszego świata będzie usunięcie z tego zbrodniarza Vladimira P., a życzeniem mu w odwecie śmierci różnica jest zasadnicza. W nowym, lepszym świecie obojętność wobec jakiejkolwiek śmierci powinna być szczytem okrucieństwa, na jaki możemy sobie w takim przypadku pozwolić. Jeśli jednak zaczniemy pragnąć zemsty (oko za oko, ząb za ząb), nowy świat nawet już bez reliktu w postaci zbrodniarza Vladimira P., nadal będzie skażony starym myśleniem, które on sam reprezentował. I właśnie takie jest przesłanie książki dr Edith Eger „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie”: budujmy nowy, lepszy świat. Narzędzia mamy już w sobie.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę niesamowity, wstrząsający wywiad z autorką. Nie umiem go słuchać, nie tonąc we łzach. Ważne, mądre, a dziś szczególnie potrzebne słowa…

Wojna w Ukrainie

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

W ubiegły czwartek (tłusty zresztą), 24 lutego 2022 roku, Rosja zaatakowała Ukrainę. Sytuacja toczącej się tuż za naszą granicą wojny przeraża, obezwładnia oraz budzi w nas równocześnie bezsilność i ból. Płaczemy (tu w Polsce) nad Ukraińcami, ale też ze strachu, bo to, co spotkało naszych sąsiadów wczoraj, jutro może przytrafić się nam. Czy rzeczywiście może? Z jednej strony pamiętamy, że należymy do NATO i o planach zbrodniarza Vladimira P. (obecnego prezydenta Rosji) wobec Ukrainy, z drugiej wiemy i widzimy, że to niebezpieczny psychopata, który nie cofnie się przed niczym, by świat uwierzył w mit o potędze Rosji.
Minęło już kilka dni i chciałabym się podzielić kilkoma obserwacjami.

Nie każda reakcja jest moralna,
ale do każdej mamy prawo

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

W obliczu tak straszliwych wydarzeń, reagujemy często bardzo emocjonalnie i skrajnie. To ważne, żeby pozwolić sobie na odczuwanie wszystkiego, co się w nas dzieje, bo dzięki temu jesteśmy w stanie zrozumieć jakąś prawdę o sobie (jaka by nie była). Dopiero z tej pozycji możemy pogłębiać lub korygować postawy, które dostrzeżemy. Z tej pozycji możemy się też zdystansować, co z kolei ułatwi nam mądre i efektywne działanie.

to tak straszne, że muszę się od tego zupełnie odciąć, żeby ratować swoje zdrowie psychiczne, więc wyłączę wszystkie media i zajmę się czymś miłym – w tej postawie boli mnie wykorzystanie konceptu, który w wielu innych sytuacjach jest jedyną i bardzo mądrą radą. Od wszelkich toksycznych osób, które karmią się naszą energią, obciążają nas swoimi problemami, z którymi nie umiemy sobie później poradzić, czy też żerują na naszym braku asertywności, wiecznie nas o coś prosząc, dobrze jest się umieć odciąć. Nawet, jeśli będą nas szantażować emocjonalnie (np. popełnieniem samobójstwa), mamy prawo, a nawet obowiązek wpierw zadbać o siebie; odciąć się, wyciszyć, zmienić otoczenie, odzyskać równowagę. Jednak różnica między tym co nam nie służy i na co mamy wpływ, a tym, co nam nie służy i na co nie mamy wpływu jest taka, że w pierwszym wypadku odwrócenie oczu od zła (wyrządzanego nam) jest aktem odwagi i mądrości, a w drugim, odwrócenie oczu od zła (wyrządzanego innym i pośrednio również nam) – wyrazem tchórzostwa.
Wojna jest niewyobrażalnym złem na bardzo wielu poziomach, ale jesteśmy teraz zewsząd atakowani informacjami o niej nie dlatego, że ktoś czerpie chorą, perwersyjną przyjemność ze sprawiania nam tymi obrazami bólu. Oczywiście, że nie da się tego oglądać, nie zalewając się łzami, ale argument, że jest się na to „zbyt wrażliwym” jest w moim odczuciu szczytem bezczelności wobec tych, którzy bez względu na stopień swojej wrażliwości są właśnie atakowani. Na tych przerażających materiałach widzimy wycinek straszliwej rzeczywistości. Problemem nie jest fakt, że to widzimy, tylko że to się naprawdę dzieje.

w tylu miejscach toczą się wojny, a wszyscy się teraz tak przejęli Ukrainą… – ta reakcja mnie nieustająco zadziwia. W tym konkretnym przypadku, biorąc pod uwagę nasze położenie geograficzne, naprawdę trudno oczekiwać, że w masie (jako naród) będziemy w takim samym stopniu przejęci ciągle toczącą się wojną w Syrii, co atakiem na sąsiadującą z nami Ukrainę. Z drugiej strony, pamiętam dokładnie takie same głosy, kiedy wojna wybuchła w Syrii i oczy świata zwróciły się w jej kierunku. Pamiętam te – przyznajmy jednak, dziecinne – wyrzuty, że no tak, teraz to płaczecie, a o innych wojnach nawet nie wiecie, albo wiecie bardzo mało i nie płaczecie.
Na świecie dzieje się mnóstwo zła. Codziennie. Dzieci umierają na raka, inne tracą w wypadkach rodziców, wybuchają wojny, do władzy dochodzą fanatycy, płoną lasy, zwierzęta są okaleczane przez zwyrodnialców. Zarzut, że jest się hipokrytą, bo jedna wojna nas porusza do żywego, a nad inną łatwiej nam przejść do porządku dziennego, jest niemoralny, bo żeby w takim sensie hipokrytą nie być, musielibyśmy każdego dnia zapłakać nad co najmniej kilkoma wstrząsającymi informacjami, którymi codziennie bombardują nas media. A nasz mózg nas na ogół chroni. Jako osoba wysoko wrażliwa przeżywam wszystko mocniej. Jednak o wielu przykrych doniesieniach udaje mi się stosunkowo szybko zapomnieć.

ta wojna to początek III wojny światowej, ziszcza się właśnie najgorszy scenariusz, trzeba wykupić wszystkie potrzebne produkty i śledzić na bieżąco informacje, czekając na rychłą śmierć – strach jest jedną z bardziej oczywistych i zrozumiałych reakcji. Nie jest jednak dobrze, gdy pierwsze emocje już osłabną, nakręcać się tak radykalną, przez co z założenia nieprawdziwą narracją. Nie wiemy, co się wydarzy, więc skupmy się wyłącznie na faktach, obserwując sytuację i będąc w gotowym do weryfikacji poglądów.

to wojna z Ukrainą, więc nas nie dotyczy – niestety, jak byśmy tego nie próbowali wypierać, dotyczy.

Niezależnie jednak, jakie mamy poglądy, jakie przybieramy postawy, co jest dla nas do przyjęcia, a co właśnie nie jest, musimy sobie zdać sprawę z tego, że każdy ma prawo do swoich reakcji. Nawet tych, które uznajemy za niemoralne, do czego również mamy oczywiście pełne prawo.

Ponosicie odpowiedzialność

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

Bardzo często w momentach krytycznych, kiedy spotykaliśmy się na ulicach polskich miast, protestując przeciw łamaniu naszych praw, słyszałam, że to nie czas na rozliczanie obywateli z tego, na kogo głosowali. Mnie ten czas wydaje się najwłaściwszy. To jak wziąć dziecko, które narozrabiało za rękę, pokazać mu przykre efekty jego działań i powiedzieć: „przypatrz się, to jest konsekwencja twoich wyborów”. Bez krzyku, kar czy kazań. Niech samo zobaczy i poczuje – znakomita metoda wychowawcza, dzięki której można osiągnąć cuda.
Obecny rząd Polski robi wszystko, żeby jeszcze bardziej ogłupić swój elektorat, uprawiając w publicznej telewizji (czyli za nasze pieniądze) ohydną propagandę, siejąc nienawiść, napuszczając na siebie ludzi i przede wszystkich szerząc nieprawdę. Wśród wielu kłamstw wpajanych wyborcom jest również to, że obecna władza jest anty-rosyjska, anty-putinowska. I choć takie z zewnątrz może sprawiać wrażenie, jednak warto się temu przyjrzeć krytycznie, zapoznając się chociażby z dorobkiem Tomasza Piątka z zakresu literatury faktu.
Kiedy przeczytałam stanowisko Związku Kompozytorów Polskich w sprawie wojny, nazywające napaść Rosji na Ukrainę „bandycką”, podpisane przez prezesa ZKP-u, zrobiło mi się niedobrze. Ten sam prezes jeszcze niecałe trzy miesiące temu, wykorzystał swoje stanowisko do ocenzurowania związkowego kolegi, wielkiego polskiego kompozytora Pawła Szymańskiego, wypełniając tym samym putinowski plan osłabienia krajów unijnych. Że bezmyślnie – co do tego nie mam wątpliwości, ale bycie marionetką w rękach proputinowskiej władzy nie zdejmuje z niego odpowiedzialności. Każda osoba oddająca w wyborach głos na partię obecnie rządzącą – proputinowską, anty-unijną – jest współwinna temu, co się dziś dzieje, mimo że całym sercem może być przeciwna tej wojnie. Choć wielu nie będzie chciało tej prawdy przyjąć, tylko osłabienie Unii Europejskiej (poprzez sukcesywne, wieloletnie osłabianie unijnych krajów od środka) otworzyło przed zbrodniarzem Vladimirem P. furtkę do rozpoczęcia wojny z Ukrainą. A ewidentnym osłabieniem państwa jest oddanie go w ręce zgrai nieobliczalnych dyletantów.
Czy ponosimy odpowiedzialność za nasze polityczne preferencje? Za naszą wrażliwość? Chyba nie. Jednak za stanie po stronie zła już tak. Do tej pory uważałam wyborców Donalda Trumpa tylko za ludzi trochę przaśnych, o dużej tolerancji na prostactwo, o trochę niższej inteligencji, z niezrozumiałych dla mnie powodów zafascynowanych tym psychopatycznym wiejskim głupkiem. Natomiast jeśli dziś, po jego publicznym wsparciu działań zbrodniarza Vladimira P., dotychczasowi zwolennicy Trumpa nie złapią się za głowę i nie przyznają, że się co do niego pomylili, nie jestem w stanie uważać ich za godnych podania ręki.
Jak w przypadku każdej przemocy, najgorsze jest przyzwolenie tłumu. Psychopatyczny morderca statystycznie występuje w przyrodzie dużo rzadziej niż ci, którzy okazali się podatni na jego manipulacje. Więc zbrodniarza Vladimira P. zostawmy na chwilę w spokoju, mając nadzieję, że jak najszybciej podzieli los Nicolae’a Ceaușescu. Zróbmy rachunek sumienia i zastanówmy się, kiedy i jaki popełniliśmy błąd.

Co możemy zrobić

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

Jako osoba mająca dużą łatwość wpadania w skrajności, mam przeświadczenie, że zamiast albo się zadręczać i załamywać tą sytuacją, albo udawać, że jej nie ma, najlepiej wybrać sam środek, czyli działanie. Ale żeby zacząć działać, trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie:

Co mogę zrobić?

Odradzam formułowanie tego pytania w taki sposób:

Jak mogę pomóc?

bo jestem przekonana, że w tak trudnych sytuacjach, jak ta, trzeba zdać się na tych, którzy pomagają zawodowo, żeby w ferworze dobrych chęci przypadkiem nie przyczynić się efektu odwrotnego od zamierzonego. Innymi słowy, do zrobienia jest masa rzeczy, ale sprawdźmy, co dokładnie możemy zrobić sami.
W internecie i na portalach społecznościowych znajdziemy informacje dotyczące działań w konkretnych częściach Polski (gdzie są i czego dokładnie zbiórki), jak i ogólnopolskich zbiórek pieniędzy. To, co na pewno jest potrzebne, to:

odzież/zabawki
artykuły higieniczne
butelki do karmienia dzieci
karimaty, śpiwory
żywność
krew
transport (z Ukrainy do granicy/przez ukraińską granicę – szczegółów dowiemy się na grupach dotyczących tej części Polski, w której mieszkamy)
pieniądze

Warto prześledzić wspomniane wyżej grupy, z których dowiemy się szczegółów. Odradzam działanie na własną rękę. Jeśli nie jesteśmy skomputeryzowani, zapytajmy kogoś z naszych bliskich, kto mógłby nam podać adresy punktów zbiórek wraz z informacją, co przyda się tam najbardziej.

Co jeszcze możemy zrobić

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

BOJKOT

Metodą, w którą mocno wierzę, jest bojkot. Bojkot oznacza życie w zgodzie z własną prawdą, co jest niesłychanie uwalniające. Jeśli uważam homofobię za coś odrażającego, a właściciel jakiejś firmy jest zadeklarowanym homofobem, nie chcę go finansowo wspierać. Choćby robił najlepsze piwo, skarpetki czy kosmetyki – nie muszę i nie chcę go w najmniejszym choćby stopniu utrzymywać. Uważam bojkot za niesłychanie elegancki sposób okazania swojej niezgody na postawy, które są nieetyczne i szalenie niebezpieczne.
To, co każdy z nas może zrobić, to bojkot rosyjskich produktów (każdy artykuł ma kod kreskowy, prefiks Rosji mieści się w przedziale od 460 do 469). Można powiedzieć, że to – w większej skali – uderzy w zwykłych Rosjan, ale to są przykre skutki złych wyborów większości społeczeństwa, za które płaci niestety całe społeczeństwo. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że wielu Rosjan protestuje przeciw działaniom zbrodniarza Vladmira P., narażając swoje życie. Aktorka Liya Akhedzhakova przelała ukraińskiej armii 10 tysięcy dolarów i opuściła Rosję, w której za „zdradę państwa” grozi jej 20 lat więzienia.

OŚMIESZENIE

Powyższe zdjęcie podobno tak rozsierdziło zbrodniarza Vladmira P., że w Rosji od 2017 roku za samo jego posiadanie można trafić do więzienia. Z pewnością zalanie nim wszelkich portali społecznościowych jest zauważalnym aktem sprzeciwu wobec dyktatury tyrana, zwłaszcza, że jego bunt jest dosyć zabawny i być może odsłania pewną słabość.

JĘZYK

Wielu badaczy języka zachęca do zrezygnowania z formy „na Ukrainie/na Ukrainę” na rzecz formy „w Ukrainie/do Ukrainy”. To pozornie niewiele, ale zmieniając język, wpływamy na rzeczywistość. Bardzo dobrze tłumaczy to w swoim facebook’owym wpisie Paulina Mikuła:

Moi Drodzy,
kilka słów o tym, od czego zależy, czy mówimy „na Ukrainie”, czy „w Ukrainie”.
W skrócie chodzi o to, że mówimy „na Ukrainie”, „na Litwie”, „na Słowacji”, bo tak się przyjęło, taki jest zwyczaj językowy, taka tradycja.
Tyle że ta tradycja jest stosunkowo świeża, bo dziewiętnasto- lub dwudziestowieczna. Z analizy korpusów językowych wynika, że wcześniej częściej mówiliśmy „w Ukrainie” niż „na Ukrainie”, „w Litwie” niż „na Litwie”, „w Węgrzech” niż „na Węgrzech”.
Warto zaznaczyć, że w przeszłości zaczęliśmy łączyć „na” z nazwami państw historycznie traktowanych jak niesamodzielne terytoria, peryferyjne w stosunku do Polski.
Dla niektórych jest to wystarczający powód, by przy tym pozostać.
Dla mnie jest to główny powód, by wrócić do dawnej łączliwości.
Zwłaszcza teraz.
Ktoś powie, że to bzdury i wstyd, że się dziś tym zajmuję, ale uważam, że język ma znaczenie i wpływa na rzeczywistość. Mówiąc „w Ukrainie”, „do Ukrainy”, podkreślamy, że jest to państwo niepodległe, niezależne, samodzielne.
Wiem, że to wsparcie symboliczne, ale według mnie symboliczne gesty też są potrzebne.
Dlatego ja będę używać przyimków „w” i „do”, mówiąc i pisząc o Ukrainie.
Zachęcam do tego każdego z Was!
A jeśli ktoś obawia się, że to nowomowa i pogwałcenie gramatyki języka polskiego, uspokajam!
Nic z tych rzeczy.
Chodzi jedynie o zwyczaj językowy, a zwyczaje – jak powszechnie wiadomo – można zmienić.
Wszystko zależy od nas.
Źródło, z którego skorzystałam:

SPRAWDZANIE ŹRÓDEŁ

Pamiętajmy, że toczy się wojna informacyjna mająca na celu wprowadzenie opinii publicznej w błąd. Dlatego ważniejsze niż kiedykolwiek jest dziś weryfikowanie źródeł, z których korzystamy. W mediach społecznościowych zaglądajmy na profile dziennikarzy, do których mamy zaufanie.

NIERADYKALIZOWANIE SIĘ

Jednym z wielu okropnych konsekwencji wojny jest dostrzeganie w drugim człowieku wroga. Bojkot, o którym pisałam, powinien być dla zasady, ale nie na złość Ruskom. Trudno zachować spokój, kiedy widzi się zdjęcie dziesięcioletniej dziewczynki rozstrzelanej przez rosyjskich żołnierzy. Jednak trzeba próbować i pokazywać naszą postawą, po której stronie jest dobro, opowiadając się zawsze za nim.

I żyli długo i szczęśliwie na planecie Komfort

fot. Bożena Szuj

Chyba już czas najwyższy się do czegoś przyznać. Otóż… uwielbiam Walentynki! Uwielbiam ich czerwień i róż, a czasem czerwień z różem i całą tę cukierkową kiczowatość. Uwielbiam je tak bardzo, że w ich obchodzeniu nie przeszkadzało mi nawet to, że byłam singielką (w czasach, w których nią byłam). Czym tak naprawdę są? Świętem miłości! Stawianie w ich centrum par, wzbudza we mnie jakiś rodzaj buntu. Najmocniejszym fundamentem każdej relacji jest zdrowa miłość własna, a przedstawianie Walentynek w taki sposób, jak by dotyczyły wyłącznie związków, może wywoływać dyskomfort u tych, którym doskwiera samotność. Każdy ma swoje preferencje, każdego co innego cieszy, a co innego drażni, ale bardzo chciałabym, żeby wszyscy poczuli się dziś wyjątkowo sami ze sobą i trochę się porozpieszczali! Ja przywdziałam swoje ukochane niebieskie opale, które regularnie nabywałam na greckiej wyspie Thassos, bo ich kolor przypominał mi obezwładniająco piękne Morze Egejskie. I cała w barwach miejsca, które kocham, opowiem Wam pewną piękną miłosną historię…

Różne planety

fot. Bożena Szuj

Kiedy Go poznałam (na samym początku najdziwniejszego roku w historii – 2020) wydał mi się uosobieniem wszystkiego, z czym miałam problem. Równocześnie czułam się znacznie silniejsza niż kiedyś, więc postanowiłam usiąść, napić się wody i ani nie skakać – jak do tej pory – głową w dół w tę czyjąś zaskakującą dziwność, niedogodność czy trudność w nadziei, że ją naprawię, ani nie uciekać od niej pod byle pretekstem. Pomyślałam, że ufam sobie na tyle, by poobserwować to, co się będzie działo. Poczułam, że nastał moment, w którym spróbuję przyjąć świat takim, jakim jest – do tej pory raczej zakładałam, że jest wspaniały, a kiedy się sparzyłam, miałam pretensje do niego. Tym razem postanowiłam obserwować, czy jest mi w czymś dobrze, czy właśnie nie, jak również, kiedy jest mi dobrze, a kiedy nie. No i – najważniejsze! Co sama mogę zrobić, żeby było mi dobrze. Moment, w którym odważyłam się powiedzieć Mu (pierwszy raz w swoim życiu w ogóle!): „Słuchaj, nie czuję się dobrze, kiedy mówisz to i to w taki i taki sposób”, był niesamowicie uwalniający. Spodziewałam się agresywnej reakcji, byłam na nią gotowa. Tymczasem spotkałam się z poszanowaniem moich granic. To dało mi po pierwsze poczucie sprawczości, a po drugie świadomość, że nie zgadzając się na coś, ciągle mogę być lubiana i szanowana. Czy On był w tamtym momencie dla mnie ważny? Myślę, że nie. Właśnie dlatego, że był obcą osobą, mogłam skupić się po raz pierwszy przede wszystkim na sobie.  Więc tak, w jakimś sensie potraktowałam Go przedmiotowo, co paradoksalnie pomogło nam obojgu stworzyć stabilne fundamenty związku, w który po jakimś czasie weszliśmy. Całą tę niesamowitą drogę – dokładnie najdziwniejsze i najbardziej chyba intensywne dwa tygodnie mojego życia – opisałam w tekście:

Wycieczka na planetę Dyskomfort

a potem w jego dalszym ciągu, kiedy okazało się, że to jednak nie koniec, że On znakomicie pisze, czym mnie w sobie chyba najmocniej rozkochał, a także że jest w stanie całkowicie przemeblować dla mnie swoje dotychczasowe życie. W maju – po pandemicznych zawirowaniach – byliśmy już razem.

Powrót z planety Dyskomfort

Dlaczego nazwałam planetę, na której Go poznałam Dyskomfortem, opisałam bardziej szczegółowo w pierwszym tekście. W największym skrócie – cały ten czas naszej dziwnej znajomości, płynnie przechodzącej w przyjaźń, byłam na pewno daleko poza sferą swojego komfortu, nie usypiając swojej czujności ani na moment; ciągle na najwyższych intelektualnych obrotach. To „uosobienie wszystkiego, z czym miałam problem”, okazało się… pewnym lustrem. Dziś oczywiście rozumiem, że zakładamy maski, kiedy się chcemy komuś spodobać i że robimy rzeczy dziwaczne, żeby tylko wypaść jak najlepiej. Że im bardziej się staramy, tym bardziej wychodzi groteskowo. Wtedy na pewno nie wzięłam pod uwagę czynnika stresu. I mając na uwadze to, co wiem o Nim dzisiaj, widzę wyraźnie, co na początku naszej znajomości było pewną pozą. Ale to jest o Nim. Natomiast o mnie jest to, co w tym trzymanym przez Niego lustrze zobaczyłam. Zobaczyłam wszystkie swoje nieprzepracowane lęki. Zobaczyłam niezabliźnione rany po wielu trudnych i bolesnych związkach. Zobaczyłam dziewczynę, która nie umie komunikować swoich granic, przez co wszyscy wchodzą jej na głowę, choć bardzo chciałaby umieć. Zobaczyłam też kobietę, którą się staje, mówiącą „nie”, potrafiącą oddzielić kogoś od siebie, szanującą swoją inność i swoje potrzeby. W tym kontekście nigdy nie będzie dla mnie ważne, czy On trzymał swoje lustro, pożyczone, lekko potłuczone czy pokryte kurzem. Zobaczyłam w nim coś bardzo ważnego. I to ma dla mnie niewiarygodną wartość.
Dziś jesteśmy ze sobą od niecałych dwóch lat i zamieszkujemy oczywiście planetę Komfort. Naszą codziennością jest śledzenie promek w Biedrze, regularne wystawianie śmieci segregowanych i przypominanie sobie nawzajem o konieczności wzięcia leków. Czy jest nudno? Bynajmniej!

fot. Bożena Szuj

Pojawi się i mnie dopełni…

fot. Bożena Szuj

To chyba najbardziej wałkowana przeze mnie na blogu kwestia, ale będę o tym pisać do znudzenia, bo to szalenie ważne – zwłaszcza, jeżeli czytają mnie osoby młode, wchodzące dopiero w tzw. dorosłe życie. Pomysł, że jesteśmy niedoskonali i że potrzebujemy dopełnienia z zewnątrz jest najbardziej chyba niebezpiecznym i szkodliwym stereotypem promowanym przez większość literatury dziecięcej oraz potem przez komedie romantyczne. O ile z tych drugich można zrezygnować lub patrzeć na nie z przymrużeniem oka, o tyle baśnie nas kształtują (poświęciłam temu zresztą również jeden wpis). Nie jest prawdą, że dopiero druga osoba może dać nam to, czego nam brakuje. Nie jest też prawdą, że w ogóle musimy tworzyć z kimś związek – jako zwierzęta stadne potrzebujemy innych ludzi w naszym życiu, niekoniecznie jednak długich i trwałych relacji romantycznych.
Tata całe moje dzieciństwo powtarzał słowa, których znaczenia nie rozumiałam. Wydawały mi się bardzo mądre i głębokie, ale pojęłam ich sens niestety już po jego śmierci. Mianowicie:

Nigdy nie będziesz szczęśliwa w związku, jeśli nie będziesz potrafiła być szczęśliwa sama ze sobą.

Jeśli w osobie, którą kochamy, będziemy pokładać nadzieje na to, że da nam coś, czego nie jest nam w stanie dać, zacznie i w nas, i w naszym partnerze narastać frustracja. Obserwowałam wiele związków zżeranych właśnie tym niedopowiedzianym oczekiwaniem, że druga osoba zajmie się za nas naszymi nieprzepracowanymi problemami. Miłość nie jest magicznym kluczem, otwierającym wszystkie drzwi. Tak, jest magiczna, ale nie zwalnia nas z odpowiedzialności pracy nad sobą.
Serwowana i w baśniach, i w szeroko pojętej popkulturze wizja romantycznej miłości to obraz niedojrzałych dzieci:

dziewczynek, które nie chcą dorosnąć, więc od jednego tatusia przeprowadzają się do drugiego – „czyste” i nieskalane wiedzą o swojej seksualności, bez cienia refleksji nad tym, kim są i czego dokładnie potrzebują, wierząc, że zauroczenie i zakochanie (owszem, cudowne i uskrzydlające, ale też fetyszyzowane) to szczyt ich życiowych ambicji

i chłopców, którzy co prawda w odróżnieniu od dziewczynek będą mogli się bez wstydu i obawy przed hańbą splamienia oddawać rozkoszom cielesnym, ale wszystko powinno ich ostatecznie doprowadzić do ustatkowania się z dziewczynką „odpowiednią”, którą – przez zdobyte wcześniej doświadczenie – wprowadzą w dorosłość. (Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nawet pokaźna liczba kochanków bez dobrej i rzetelnej edukacji seksualnej nie jest tożsama z wiedzą.)

Te bawiące się w dorosłych dzieci odgrywają potem role… własnych rodziców. Po jakimś czasie związku królewicz, którego ramiona były dla niej całym światem, zamienia się w poszturchiwanego synalka, na którego nasza podstarzała dziewczynka uskarża się jego biologicznej mamusi. Nie sądzę, by dla któregokolwiek z dwojga taka sytuacja mogła być komfortowa.
Piszę o tym z przekąsem i goryczą, bo znam całkiem niestety sporo dorosłych ofiar takich wtłaczanych za młodu modeli. Co właściwie znaczy powtarzana bezmyślnie przez niektórych po dziś dzień ludowa „mądrość”, że kobieta musi sobie faceta najpierw wychować? Z jakiego powodu dorosła kobieta miałaby dorosłego mężczyznę „wychowywać”? To nie jest jej rola.
Odwrotnością tego pokracznego pomysłu na związek jest układ partnerski, który z zasady wyklucza wszelką nierówność, ale jest z nim jeden podstawowy problem – mogą w niego wchodzić jedynie osoby dojrzałe.

Po raz kolejny odsyłam wszystkich do tego krótkiego filmiku:

Why You Shouldn’t Look for Mr. Right | SuperSoul Sunday | Oprah Winfrey Network

Niedawno obejrzeliśmy z Partnerem dokument „Oszust z Tindera”. Przeraziło nas, jak bardzo destrukcyjne może być fałszywe wyobrażenie miłości. Naiwność czy nawet głupota ofiar nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla naciągaczy i złodziei – to oczywiste. Równie oczywiste stało się dla nas to, by od samego początku mówić dzieciom prawdę o miłości i związkach. I podsuwać dobre, mądre lektury.
Ale skoro cały ten romantyczny przekaz jest jedną wielką patriarchalną ściemą, to na czym właściwie polega magia uczucia?

fot. Bożena Szuj

Na czym polega magia uczucia

fot. Bożena Szuj

Jak wiele osób, również zostałam skażona wyobrażeniem, że magia relacji romantycznej polega na ucieczce od samego siebie. To nieprawda. Jeśli próbujemy od czegoś w sobie uciec, to właśnie znak, że powinniśmy się temu uważnie przyjrzeć. Mieszanie w to osób trzecich nie jest dobrym pomysłem. Haj, który na początku daje związek, jest cudowny, ale łatwo zapomnieć, że relacja z drugą osobą to przede wszystkim ogromna odpowiedzialność. Jeśli w danym momencie nie umiemy jej w pełni wziąć za siebie, nie pakujmy się w związek!
„Magią” często nazywamy ucieczkę od samego siebie, ale też ucieczkę od codzienności. Zakochanie przypomina wakacje; na ogół zresztą wiąże się ze wspólnymi wyjazdami i byciem ze sobą w warunkach raczej wakacyjnych. Problem pojawia się wtedy, kiedy decydując się na wspólną codzienność (a do tego tzw. poważne związki się sprowadzają), orientujemy się, że… magia gdzieś zniknęła.
Jako osoba wysoko wrażliwa często czuję się przebodźcowana i zmęczona nadmiarem. Równocześnie odczuwam nieustanny głód wyjątkowości i magii wokół siebie. Niemal wszystko jest mnie w stanie zainspirować, ale powtarzalność i schematy, które porządkują życie (zwłaszcza we dwoje) potrafią mnie równocześnie całkowicie zdołować. Magię dostrzegam wtedy w tym, że mam wspaniałego, wspierającego Partnera, z którym mi się chce. Nie „dla którego”, nie „przed którym”. „Z którym”. Po prostu.
Magia tkwi również w uważności na siebie i dzieleniu swoich pasji lub wspieraniu się w nich. Mój Partner, jako architekt, robi mi eyelinerem najlepsze kreski na powiekach na świecie, jak również grzebieniem najrówniejsze przedziałki na głowie! Pomaga mi w realizacji wszystkich najbardziej czasem odjechanych pomysłów artystycznych, nigdy się nie dziwiąc, wspiera moją kosmetyczną działalność (zaprojektował na przykład przepiękne logo i wizytówki sklepu oczami Mary Kay). Rozumie technologię ukochanych przeze mnie hybryd, mając ogromne poligraficzne doświadczenie. Zawsze mogę liczyć na jego muzyczne ucho i fachową radę, kiedy coś nagrywam. Jest też wiernym czytelnikiem mojego bloga. Czasem sobie marzę, że po przeczytaniu jakiegoś mojego tekstu powie w końcu, jak czasami niektórzy, coś w stylu: „wow, jakie to mądre, odkrywcze i świeże”, ale nie powie. Nie powie, bo cała nasza relacja jest nieustającą głęboką rozmową. Nawet kiedy staram się nie zdradzać, o czym będę pisać, on i tak to wie, bo dobrze mnie zna i doskonale wyczuwa. Większość tez, które dla innych będą kontrowersyjne czy odważne, są dla niego oczywiste, bo myślimy w bardzo podobny sposób. I w tym właśnie dostrzegam dziś prawdziwą magię.

fot. Bożena Szuj

Nie ma miłości bez zazdrości

fot. Bożena Szuj

Związek, którego najsilniejszym fundamentem jest całkowita, brutalna wręcz czasem szczerość, ma tę wadę, że żadnych swoich problemów nie da się zamieść pod dywan, udając, że nie istnieją. W ten sposób musieliśmy się oboje zmierzyć z moją tzw. zazdrością wsteczną, która – co jest już dla mnie całkowicie jasne – nie ma najmniejszego związku z kimkolwiek innym niż ja sama. Moje nieprzepracowane ciągle jeszcze traumy z wczesnej młodości odbijają się echem w postaci irracjonalnych lęków związanych z wszystkim tym, co nie ma ani miejsca, ani znaczenia (ani nie miało znaczenia, kiedy miało miejsce). Lęki mają to do siebie, że – choć są bardzo trudne i dla osoby, która ich doświadcza, i dla najbliższego jej otoczenia – pokazują nam, czym w sobie musimy się jeszcze zaopiekować i zająć.
Pomijając jednak traumy, zazdrość „w czasie rzeczywistym” o to, co tu i teraz ewentualnie mogłoby się stać, jest mi obca. Dr Kirk Honda, komentując kiedyś pewien program, stwierdził, że tak naprawdę w każdym momencie nasz partner może nas zdradzić, a my nie będziemy o tym wiedzieć; nigdy nie będziemy w stu procentach pewni, czy nie jesteśmy oszukiwani. I że właśnie dokładnie na tym polega zaufanie, że mając świadomość, że nigdy nie poznamy prawdy, nie pozwalamy sobie na podejrzliwość. Przyjmujemy, że jesteśmy w relacji bezpieczni. Wiemy, że ani nie wolno, ani też się nie da kontrolować drugiej osoby 24/7 i wierzymy, że ona nas nie skrzywdzi, bo jest dobrym człowiekiem. I – być może paradoksalnie – rzeczywiście im większą wolnością i im większym zaufaniem obdarza się ludzi, tym bardziej są oni wobec nas fair.
Straszny frazes, że nie ma miłości bez zazdrości jest nie tylko nieprawdziwy, ale też uświęca coś niesłychanie toksycznego, co powinno być duszone w zarodku. Jeśli nam na kimś naprawdę zależy, na ogół nie chcemy się nim dzielić z innymi. Każdy ma inną definicję zdrady, ale prawdopodobnie łączy nas to, że nikt z nas nie chce zdrady doświadczyć. Jednak zazdrość jest niewyobrażalnie destrukcyjną siłą, niszczącą wszystko, co napotka na swojej drodze. W żadnej formie nie jest ani dobra, ani zdrowa.
A na koniec rozdziału taka oto anegdotka… Nasz pierwszy wspólny wyjazd do Krakowa. Wiosna. Z różnych powodów obiecałam Partnerowi, że będziemy wspólnie podziwiać i komentować między sobą pojawiające się na ulicach odsłonięte damskie dekolty, jako że oboje jesteśmy fanatycznymi pasjonatami pokaźnych biustów. Tuż przed spacerem zaczęłam mieć wątpliwości, czy to, co w sferze marzeń wydawało się zabawnym doświadczeniem, w rzeczywistości nie wywoła we mnie jednak jakiegoś ukłucia zazdrości. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy zamiast zachwytów lub przynajmniej fachowych uwag na temat innych piersi, co jakiś czas słyszałam:

Weź wypnij swoje! Niech ona sobie nie myśli – MY mamy większe!

Więc mimo podjętych prób – nie, nie jestem zazdrosna. On też nie jest zazdrosny o mnie. Ale może też dlatego, że nie mamy najmniejszych powodów, żeby zazdrość odczuwać.

fot. Bożena Szuj

Osiedleni na planecie Komfort

fot. Bożena Szuj

Czasem tęsknię za sobą z planety Dyskomfort, bo póki nie chodziło o Niego, póki był jeszcze Drapieżnikiem i w każdej chwili mogłam po prostu wstać i wyjść, miałam w sobie siłę. Czułam, jak bardzo mogę na siebie liczyć, jak mocno na sobie polegać. Dziś zdarza mi się zatracić w tym zachwycie Nim. Czasem lęk (na ogół irracjonalny) o to, że Go skrzywdzę, powoduje, że tracę z oczu siebie. A kiedy wysuwam się sobie z pierwszego miejsca, na którym powinnam być, zawsze wynikają z tego jakieś nieporozumienia – jakaś frustracja, jakieś żale. Wszystko rozwiązujemy na bieżąco, ale to właśnie ten punkt, w którym nie da się oszukać systemu. Nadmierne starania, poświęcanie się w imię, próba czytania w myślach drugiej osobie lub – co gorsza – oczekiwanie, że ona będzie nam czytała w naszych, to gotowy przepis na katastrofę. Tylko dwie pełne, szczęśliwe ze sobą osoby mogą stworzyć zdrowy związek.
Doświadczenie z planety Dyskomfort mnie ukształtowało. Kiedy czuję, że zaczynam na planecie Komfort zapuszczać korzenie, wracam myślami do tamtych momentów, w których zobaczyłam najprawdziwszą (i najbardziej przerażającą) siebie. Może będziemy się tam czasem wybierać na wakacje…

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swój cover jednej z nielicznych miłosnych piosenek, które naprawdę lubię.

fot. Bożena Szuj

„Wyznania socjopatki. Życie w ukryciu” M.E. Thomas

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Małgorzata Kafel
wydawnictwo: Znak
rok wydania: 2021
oryginalny tytuł: Confessions of a Sociopath: A Life Spent Hiding in Plain Sight

Są książki, po które sami byśmy nie sięgnęli, ale trafiają jednak w nasze ręce np. w formie prezentu i mamy wtedy niepowtarzalną okazję  przekonać się, czy intuicyjna niechęć była słuszna. Dokładnie tak weszłam w posiadanie „Wyznań socjopatki”. Wybór takiego prezentu był prawdopodobnie podyktowany moją fascynacją zjawiskiem psychopatii, bo to właśnie lektury na jej temat zajmują najwięcej półek na moim książkowym regale. Oprócz tego wydawnictwo, które ją wydało, jest pewnym gwarantem jakości. I rzeczywiście – książka jest doskonale napisana i bardzo zgrabnie zredagowana. Wróćmy jednak do intuicji…
Przepiękna, intrygująca okładka na pewno przykułaby w księgarni moją uwagę. Może nawet na dłuższą chwilę. Jednak już na poziomie samego tytułu pojawia się dla mnie kilka zgrzytów.

  • Po pierwsze znienawidzone przeze mnie słowo „socjopata”. Współczesna psychologia odchodzi od nazywania tzw. łagodniejszej wersji psychopatii „socjopatią”. Psychologowie, których cenię, nie stosują tego terminu wcale, zakładając, że psychopatia jest rodzajem zaburzenia, które występuje w różnej skali nasilenia. I te najcięższe jej przypadki są co prawda najgłośniejsze (seryjni mordercy, nekrofile, kanibale), ale zdarzają się niezmiernie rzadko. Z kolei te lżejsze mogą, ale wcale nie muszą utrudniać życia zarówno samym zaburzonym, jak i ich najbliższym.

Ze względu na negatywne konotacje przedrostka „psycho-” w kulturze popularnej wolę siebie nazywać socjopatką. Może i cierpię na zaburzenie, ale nie jestem stuknięta.

– pisze autorka („Wyznania socjopatki. Życie w ukryciu” M.E. Thomas, str. 14)

Równocześnie też, nie bez manipulacji, powołuje się na książki, które akurat znam, wkładając w usta ich autorów termin „socjopatia”, choć ten w nich – w odróżnieniu do „psychopatii” – nie pada.

W tym miejscu chciałabym gorąco polecić odcinek podcastu Psychology in Seattle, w którym mój ukochany dr Kirk Honda wyjaśnia różnicę między tymi dwoma terminami: „Psychopathy vs Sociopathy”.

  • Po drugie tytuł jest rozczarowująco pretensjonalny (i to zarówno jego pierwszy „Wyznania socjopatki”, – jak i drugi – „Życie w ukryciu” – człon). Swoją topornością, przy tak dużej lekkości pióra autorki, przywodzi na myśl raczej efekt burzy mózgów tęgich głów z działu marketingu niż wysublimowany pisarski warsztat. Gdyby jednak ktoś próbował doszukać się w słowach „Wyznania socjopatki. Życie w ukryciu” choć cienia finezji czy niedopowiedzenia, na wszelki wypadek na okładce – w roli ciężkostrawnej wiśni na torcie – widnieje napis:

Jedyna KSIĄŻKA O SOCJOPATACH napisana
przez OSOBĘ ZE ZDIAGNOZOWANĄ SOCJOPATIĄ.

– na uwagę zasługuje wybór słów pisanych wersalikami

Co mnie w tym śmieszy? Właściwie wszystko, ale najbardziej chyba tabloidowe nastawienie na szukających sensacji tępych czytelników: popatrzcie sobie na prawdziwego socjopatę, którego wam pokażemy w klatce – nawet sam wam o sobie coś powie! A wszystko to ma się nijak do zawartości książki, bo choć można dyskutować, czy jest ona wartościowa czy nie – o czym za chwilę – jest z pewnością naprawdę świetnie napisana.

fot. Marianna Patkowska

O czym, dla kogo i po co powstała ta książka? To pytania, na które każdy autor powinien sobie odpowiedzieć, zanim zacznie pisać. Jako czytelnik mam wrażenie, że celem M.E. Thomas było przybliżenie zaburzenia, jakim jest psychopatia, bo dotyka ono – w swojej lekkiej formie – wcale niemałą część społeczeństwa i czy się nam to podoba, czy nie, skoro psychopatów i tak na swojej drodze raczej spotkamy, lepiej rozumieć, na czym ono polega. Jednym z podstawowych problemów ludzi jest przypisywanie innym określonych intencji (najczęściej zresztą złych), więc jeśli uświadomimy sobie, że część z nas ma bardziej elastyczne sumienie, inaczej niż my postrzega różnice między dobrem a złem, czy też nie jest naturalnie wyposażona w empatię, szybko pojmiemy, że szkoda tracić czas na analizowanie, czemu jakoś zostaliśmy przez nich potraktowani, a już – tym bardziej! – na szukanie winy w sobie. Ktoś postąpił w sposób nie mieszczący się nam w głowie, bo inaczej nie umie (nie posiada potrzebnych do tego narzędzi). Ale… tu pojawia się pewna pułapka.

Szacuje się, że psychopaci stanowią 1 – 2% społeczeństwa; autorka twierdzi, że liczba „socjopatów” dochodzi nawet do 4%. Załóżmy, że jest ich właśnie tyle. Po drugiej stronie są osoby nadwydajne mentalnie – jest nas 15%. Autorka nazywa wszystkich nie-psychopatów „empatami”. Jeśli większość społeczeństwa stanowią „empaci”, to my – osoby wysoko wrażliwe – jesteśmy empatami do sześcianu!

I teraz wracam do pułapki. Podczas, kiedy psychopaci, w największym skrócie, cierpią na brak empatii, osoby wysoko wrażliwe są wyposażone w jej nadmiar. Szybko więc i łatwo wczuwamy się w sytuację innych, rozumiemy (nawet, jeśli nie możemy sobie tego dokładnie wyobrazić, co czasem sobie wyrzucamy), jak druga osoba ma i… usprawiedliwiamy ją zarówno przed sobą, jak i przed światem. Zanim pójdziemy na terapię i nauczymy się prawidłowo zarządzać cudownymi zasobami, jakie dostaliśmy od losu, na ogół wielokrotnie padamy ofiarą cynicznych psychopatów, którzy lgną do nas, jak ćmy do światła, bo z nami jest milion razy łatwiej niż z resztą „empatów”. Nie znam ani jednej wysoko wrażliwej osoby – siebie nie wyłączając, – która nie niesie na swoich barkach ciężkich, przemocowych doświadczeń związanych z psychopatami. Może stąd też mój bunt do nazywania ich łagodniej „socjopatami” „ze względu na negatywne konotacje przedrostka psycho- w kulturze popularnej”. Właśnie ze względu na te negatywne konotacje z premedytacją używam i będę używać słowa „psychopaci”, żeby ich napiętnować i wskazać wysoko wrażliwym braciom i siostrom.
Moja być może niespójna z tym, co napisałam wyżej, fascynacja psychopatią wynika tak naprawdę z fascynacji ludzkim mózgiem, jego budową i możliwościami. Nic mnie więc w „Wyznaniach socjopatki” nie zaskoczyło. Po lekturze znakomitej książki „Odkryj w sobie psychopatę i osiągnij sukces” Kevina Duttona i Andy’ego McNaba jest dla mnie oczywiste, że nie chciałabym trafić na stół operacyjny do chirurga, który jakimś przedziwnym zbiegiem okoliczności nie miałby rysu psychopatycznego. Podobnie jak nie wybrałabym wysoko empatycznego prawnika, gdyż ten ma być przede wszystkim skuteczny, a empatia to utrudnia.
Doskonały „Mózg psychopaty” cenionego psychiatry i neurobiologa Jamesa Fallona, który w trakcie badań dotyczących psychopatii odkrył przypadkiem, że również na nią cierpi, znakomicie pokazuje z jednej strony zagadnienie psychopatii w neurologicznym ujęciu, a z drugiej strony drogę, jaką przebywa ktoś, u kogo psychopatię zdiagnozowano. Z „Wyznaniami socjopatki” mam ten problem, że nie są dla mnie do końca wiarygodne. Autorka pisze pod pseudonimem, zmienia pewne wydarzenia tak, by nikt w książce nie rozpoznał ani samego siebie, ani jej prawdziwej tożsamości, przez co, czytając, czuję, że brak mi punktu odniesienia. Nie ufam psychopatom, bo integralną częścią ich zaburzenia jest skłonność do kłamania. Jestem już dziś w punkcie, w którym nie obchodzą mnie ani ich intencje, ani neurologiczne ograniczenia. Fakt jest faktem – kłamią. A mnie dziś szacunek do siebie samej nie pozwala tolerować kłamstwa w najbliższym otoczeniu.
Reasumując, M.E. Thomas może jest kobietą, może nie jest. Może jest prawniczką, może nie jest. Może jest psychopatką, może nie jest, choć – jeśli nie jest – z pewnością ma ogromną wiedzę o tym zaburzeniu. Jednak czy wnikliwa i trafna analiza psychopatycznego mózgu w doskonałej pierwszoosobowej narracji to wystarczający materiał na książkę? Warto ocenić samemu.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swoją ulubioną piosenkę swojego ulubionego psychopaty.

fot. Marianna Patkowska

Zabieraj się z mojej maty!

fot. Bożena Szuj

W niedawno przeze mnie przeczytanej cudownej książce „Moja lewa joga” autorka, Paulina Młynarska, powtarza jak mantrę, by podczas jogi zajmować się wyłącznie obrębem swojej własnej maty. To doskonała metafora życia i wszystkich kontaktów międzyludzkich. Wiele osób potrzebuje intensywnej poświątecznej regeneracji, gdyż to właśnie Święta są czasem, w którym na naszej macie robi się na ogół wyjątkowo ciasno. Choć często wyobrażamy sobie, że stwarzamy sprzyjające warunki do wspólnego uprawiania jogi, przygotowując komfortowe miejsce do rozłożenia każdej z mat, nagle orientujemy się, że wszyscy goście… siedzą na naszej. Jedni w takim momencie grzecznie, acz stanowczo wyproszą towarzystwo na miejsca dla nich przeznaczone, inni obcesowo, acz skutecznie każą opuścić swoją matę. Ja niestety należę do tej grupy nieszczęśników, którzy – z szoku, zażenowania tym, jak bezpardonowo można tak komuś na macie po prostu usiąść oraz poczucia krzywdy – nie powiedzą nic, pozwalając, by złość i zbierający się tuż pod powierzchnią bunt w najmniej oczekiwanym momencie eksplodowały (w takich chwilach wyraża mnie tylko ta piosenka). Oczywiście, że taka postawa jest niezdrowa, bo generuje niepotrzebne napięcie, jednak jej zmiana to trudny, żmudny i czasochłonny proces, na który ciężko się przecież usunąć do pustelni.
Jedną z najcudowniejszych rad, jakie w ostatnim czasie dostałam, była ta od Tymona Tymańskiego:

A jak Ci się przeleje w Twoim kielichu doświadczenia, samowiedzy i goryczy… po prostu rzygnij treścią liryczną. To jest dobra forma autoterapii.

Wiele wskazuje na to, że mi się przelało.

Krytyka

fot. Bożena Szuj

Najbardziej chyba absurdalnym zarzutem, z jakim się spotkałam, był ten, że „nie znoszę krytyki” (aż chciałoby się powtórzyć za Panią Bukową, że „znoszę, tylko źle”). Oczywiście, że krytyki nie lubię. Nie spotkałam też jeszcze nikogo, kto by lubił. Prawda jest jednak taka, że zasłaniając się tym dość pojemnym sformułowaniem, bardzo łatwo przemycać przemoc. Czemu krytyka powinna służyć? Rozwojowi. Gdybym podczas studiów nie usłyszała całkiem nieraz druzgocących słów z ust Jerzego Sosnowskiego na temat swoich opowiadań, na pewno nie zrobiłabym widocznych postępów w pisaniu. Czy dziś nie pisałabym wcale? Czy pisałabym dużo inaczej? Tego nie wie nikt, ale rolą dobrego nauczyciela jest na pewno dawanie uczniowi rzetelnej informacji zwrotnej. Czasem przykrej. Z krytyką, o którą nie jesteśmy proszeni dobrze się jednak wstrzymać lub przynajmniej poprzedzić ją pytaniem, czy osoba, do której się zwracamy, życzy sobie, żebyśmy podzielili się z nią naszymi spostrzeżeniami dotyczącymi np. jej zachowania. Ma pełne prawo sobie nie życzyć, a my mamy obowiązek to uszanować.
Nie chcę jednak poświęcać blogowego miejsca tzw. konstruktywnej krytyce, bo ta jest niezwykle wartościowa, ale równie niezwykle rzadka (tak, na nią też nie reaguję na początku dobrze, ale bardzo ją zawsze po czasie doceniam). Piszę o czymś innym. Piszę o krytyce przebranej za troskę. Każdy z nas pewnie zna kogoś, kto każdą nadarzającą się okazję wykorzystuje do wygłaszania dobrych rad z własnej nieprzymuszonej woli. Dzięki niemu dowiemy się, jak dbać o własne dziecko lub kiedy się na nie zdecydować (a kiedy już nie), co powinniśmy zrobić z włosami, ile ważyć, kiedy wziąć ślub oraz jak dokładnie gotować potrawy, które przyrządzamy od lat. Pod przykrywką troski kryje się pouczanie nas na każdym kroku, które – w przeciwieństwie do prawdziwej troski – nie ma nas wzmocnić, lecz osłabić. Warto odpowiedzieć sobie na pytanie, czemu dokładnie takie wbijane licznie szpile mają właściwie służyć. Naszemu rozwojowi czy może dokarmianiu chorego ego osoby rozpychającej się na naszej macie?
Krytyki (żadnej), jak już pisałam, nie lubię i nie reaguję na nią ani dobrze, ani też często adekwatnie, co jest bezpośrednim wynikiem pewnych deficytów z dzieciństwa. Dopiero mój obecny Partner pokazuje mi, że można się w relacji w pełni akceptować, równocześnie wskazując sobie wzajemnie od czasu do czasu błędy w myśleniu, postrzeganiu świata lub wykonywaniu codziennych czynności; że zwracanie uwagi wcale nie musi być bezustannym poszturchiwaniem, lecz może być wymianą praktycznych wskazówek, by wspólne życie było łatwiejsze. Kluczem jest tu chyba po pierwsze wzajemność, po drugie szacunek, a po trzecie nienadawanie sprawom wyższej rangi niż ta, na którą zasługują. Jednak bycie wyłącznie obiektem permanentnego zwracania uwagi przypomina podróż w zatłoczonym autobusie brzydkiego miasta stołecznego; tu oberwiesz z łokcia, tam kolanem, jeszcze gdzieś indziej dostaniesz z bańki – a wszystko przez kierowcę, bo gwałtowanie zahamował. Odpowiedzialność się rozmywa.
Jestem osobą, która nie tylko nie lubi mieć na swojej macie nieproszonych gości, ale też odczuwa potrzebę powiększania swojej matowej samotni. Równocześnie przez swój brak asertywności łykam jak pelikan wszystkie tłumaczenia wyspecjalizowanych w nich narcyzów. Że ciemno, że zimno,  że na własną matę daleko, więc żebym jeszcze się trochę przesunęła, a najlepiej, to żebym w ogóle wstała i poszła, bo się robi ciasno. Jeśli macie podobnie, to nie łudźcie się, że moment, w którym wreszcie przeklniecie czy tupniecie nogą, będzie momentem zwrotnym. Nie, nie! Wasz bunt stanie się właśnie doskonałym przykładem na to, jacy jesteście niewdzięczni i podli! Wprost idealnym, żeby go sobie powiesić w ramce i tłumić nim swoje ewentualne poczucie winy. Wszystko wg scenariusza gry, na którą nigdy się nawet nie pisaliście.

fot. Bożena Szuj

Ocena

fot. Bożena Szuj

Bardzo długo nie wiedziałam, czemu katolickie wychowanie budzi w ludziach skłonność do łatwej i szybkiej oceny innych. Jaki mechanizm powoduje człowiekiem, który pozwala sobie na zaglądanie w piątek do cudzego talerza (tak, talerz również mieści się w obrębie cudzej maty!) i ocenianie jego właściciela na podstawie przestrzegania lub nieprzestrzegania przez niego postu? Jaki mechanizm powoduje człowiekiem, który pozwala sobie na zaglądanie do czyjejś sypialni i na podstawie jednego pomysłu na życie, rozliczanie bliźnich z ich własnych seksualnych wyborów? Tak, też tam byłam. Czasem zresztą ciągle bywam. I jeśli czegoś w sobie nie lubię, to właśnie tego wszczepionego dawno temu obcego ciała, które mnie swędzi, uwiera i którego chciałabym się raz na zawsze pozbyć.
Co tracimy, oceniając innych? Szerszą perspektywę i możliwość dotarcia do prawdy. Krzysztof Bosak dopiero tuż przed czterdziestką dowiedział się, że ryba to mięso, dając popis swojej ignorancji za pomocą mediów społecznościowych, bo za „złe” uważał jedzenie mięsa w piątek, a nie cierpienie maltretowanych zwierząt. Choć poligamia występuje wśród ludzi rzadziej niż monogamia, przekonani o moralnej wyższości tej drugiej, nie umieją dostrzec, że nie jest to jedyna, a już tym bardziej nie jedyna „dobra” droga dla każdego. Choć dla wielu osób zawarcie małżeństwa jest bardzo ważne, dla wielu też nie jest. Są i tacy, którzy się przed tym wręcz wzbraniają. Przekonywanie przeciwników legalizowania związków, że nie mają racji i vice versa, jest co najmniej pozbawione sensu. Przykładów można oczywiście mnożyć. Zmierzam natomiast do tego, że każda z tych postaw jest… tylko postawą. Każdy z nas ma swoją historię, swoje doświadczenia, swoje przekonania i przede wszystkim wiedzę o sobie, dzięki czemu jedynie my sami możemy podjąć decyzje najlepsze dla nas. Na tej podstawie wybieramy też najbliższy naszej prawdzie system moralny.
Nie wiedziałam, czemu katolickie wychowanie budzi w ludziach skłonność do oceniania innych, bo naiwnie myślałam, że skoro wierzymy, że jakieś postępowanie jest dobre, to wystarczy, że je wybierzemy we własnym życiu, w obrębie własnej maty. Tymczasem to nie zapewnia żadnej gratyfikacji. (Przynajmniej w tym życiu.) Widząc siebie jako „grzesznych”, „niewystarczających” i „niedoskonałych”, nie możemy bez ryzyka popełnienia grzechu pychy czerpać jej ze zwykłej dumy, że żyjemy wg obranych przez siebie kryteriów „dobrze”. Znajdziemy ją jednak w poczuciu wyższości wynikającym z porównywania się z innymi ludźmi. Bo taka Kowalska, to mieszka z chłopem bez ślubu, a na dodatek ma dziecko z nie wiadomo kim, a ja się przynajmniej dobrze prowadzę (cokolwiek by to miało znaczyć). Bo taki Nowak, regularnie jada w piątki schabowego, a ja przynajmniej zachowuję post! I wtedy wchodzi wegetarianin cały na biało (pod rękę z weganinem), który nie dość, że pości przez siedem dni w tygodniu, to jeszcze nie je żadnego mięsa. No przecież szlag może człowieka trafić! Na tej nieswojej macie…

fot. Bożena Szuj

Wymuszanie poczucia winy

fot. Bożena Szuj

Jeśli coś lub ktoś nam szkodzi, mamy obowiązek się przed nim obronić. Nie dajmy się zakrzyczeć „argumentami” o własnym egoizmie! Na ogół ci, którzy nam go zarzucają, nie ruszą się z naszej maty ani na milimetr. Wchodzą na nią, przepychają się, a kiedy zaczniemy się skarżyć, że brakuje nam powietrza, oznajmią nam, że widzimy jedynie czubek własnego nosa, jesteśmy źli i zachowujemy się karygodnie. Choć brzmi to kuriozalnie, wystarczy się takim zachowaniom na zimno przyjrzeć. Prześledzić je.
Od razu zaznaczę, że nie piszę tu o przypadkowym przekroczeniu naszych granic. Nie piszę więc o sytuacji, w której ktoś znalazł się na naszej macie, bo się potknął, poślizgnął, czy… zwyczajnie pomyślał, że nie będziemy mieli nic przeciwko temu, żeby się do nas dosiadł. Uczymy się siebie samych i siebie nawzajem, ale też granic naszych mat najlepiej właśnie wtedy.
Piszę o zachowaniach patologicznych, całkiem niestety często spotykanych. Jednym z najgorszych przekleństw są oczekiwania – zarówno nasze wobec innych (w 99% czeka nas zawód), jak i innych wobec nas (w 99% nie jesteśmy w stanie, mimo chęci, im sprostać). Oprócz zachowań, oczekuje się od ludzi też tego, jak się dokładnie mają w danych sytuacjach czuć. Tymczasem warto pamiętać, że uczucia nie powinny podlegać żadnej ocenie. Po prostu je przeżywamy. Ma prawo nas dziwić, że ktoś, kto nas oszukał czy zdradził, nie czuje się z tym źle. Mamy prawo nie chcieć tej osoby w naszym otoczeniu. Mamy prawo przestać jej ufać. Nie mamy jednak prawa oczekiwać, że poczuje skruchę. Jej uczucia są na jej macie, a te, którymi musimy się zająć, czekają na naszej.

fot. Bożena Szuj

Non-apology apology

fot. Bożena Szuj

Przepraszać należy albo właściwie, albo wcale. To wniosek, do którego doszłam po wielu, wielu latach bezsensownego przepraszania niemal każdego za niemal wszystko. Sporo miejsca właściwemu przepraszaniu poświęca na swoim cudownym kanale dr Kirk Honda. Po pierwsze zwraca uwagę na to, żeby nie ograniczać swoich przeprosin do ogólnikowego „przepraszam”, lecz zawsze doprecyzowywać, za co przeprasza się drugą stronę. Ego na ogół podpowiada nam, że nie mamy za co przepraszać, tymczasem zawsze można znaleźć coś, za co jednak przeprosić warto. Jeśli nie będzie to treść wypowiedzianego w złości komunikatu, to może być to jego forma. Jeśli wyjaśnimy przepraszanej osobie, za co dokładnie ją przepraszamy, ma ona możliwość zweryfikowania, na ile jej poczucie krzywdy pokrywa się z naszym rozumieniem zaistniałej sytuacji. Otwiera się pole do rozmowy o uczuciach.
Przeprosinami, których nie trawię, są non-apology apology, czyli coś, co z pozoru wygląda jak przeprosiny, ale w rzeczywistości nimi nie jest.

Przepraszam, że tak się poczułeś.

Moje uczucia są na mojej macie i zostaw je w spokoju! Jeśli zrobiłeś coś niewłaściwego – przeproś mnie za to. Jeśli nie czujesz, że zrobiłeś coś niewłaściwego, ale martwi cię moja emocjonalna reakcja na twoje zachowanie, przeproś mnie lub nie, ale nie przerzucaj ciężaru na mnie! Mam prawo reagować po swojemu. I to jest moje. Opowiedz mi o swoich uczuciach, pozwól się wypłakać albo pobyć samej, ale zejdź mi do cholery z maty!

Przepraszam, jeśli cię uraziłem.

A jeśli nie uraziłeś, to spoko? Jeśli zachowamy się wobec kogoś naprawdę podle, a jego to nie urazi, bo jest silnym, mądrym człowiekiem, to czy zwalnia nas to z odpowiedzialności za swoje czyny? Kiedy nie uważamy, że mamy za co przepraszać – nie przepraszajmy, to jest bardziej uczciwe. Jednak w przytłaczającej większości wypadków lepiej zrozumieć, co sprawiło drugiej osobie w naszym zachowaniu ból i znaleźć w sobie pokorę, by za to przeprosić.
Znam jeszcze lepszy wariant tych przeprosin, w ogóle bez słowa „przepraszam” – samo „nie chciałem cię urazić”. No fajnie, tylko że przepraszanie nie jest o intencjach.

Przepraszam, ale

Na ogół po magicznym „ale” dowiadujemy się albo tego, że wszystko jest naszą winą, albo, że inaczej postąpić się nie dało. Przeprosiny nie są właściwym momentem na tłumaczenia. Te mogą nastąpić dopiero po nich. W spokojnej rozmowie, kiedy napięcie minie.

Wiele lat temu pewna osoba, brutalnie kończąc jedenaście lat naszej przyjaźni kłamstwem i paskudną intrygą (wskutek której straciłam mnóstwo pieniędzy oraz wiarę w ludzi), stwierdziła:

Przeprosiłam Cię raz i więcej nie zamierzam.

Szczerze wzruszyły mnie wtedy te ochłapy litości, które mi wspaniałomyślnie na odchodne rzuciła, ale dziś dzięki doktorowi Hondzie już wiem, że przepraszać za to samo – jeśli czujemy, że rzeczywiście możemy – należy tyle razy, ile osoba pokrzywdzona tego potrzebuje. Inaczej przeprasza się za kwadrans spóźnienia, a inaczej za zdradę. Nie wszystkie rany goją się szybko. Dobre przepraszanie, to przepraszanie niekoniecznie wielokrotne i niekoniecznie jednorazowe. Dobre przepraszanie, to przepraszanie skuteczne, czyli takie, dzięki któremu zaopiekujemy się zranionymi przez siebie uczuciami drugiej strony. Utulimy jej żal, wygasimy gniew, uspokoimy lęk i odbudujemy zaufanie, a czasem nawet utracone na moment poczucie własnej wartości. Czyli, kiedy wejdziemy na moment na jej matę, by posprzątać bałagan, jaki na niej zrobiliśmy. Oczywiście tylko i wyłącznie za jej zgodą. Ma prawo jej nie wyrazić. To nadal jej mata.

fot. Bożena Szuj

Komunikat ja

fot. Bożena Szuj

Wielu ludziom trudno zaakceptować fakt, że nigdy nie wejdą w głowę drugiego człowieka i nie zrozumieją, jak myśli, jak odczuwa, jak ich postrzega. Wtedy często zaczynają się oszukiwać i żyć swoją fantazją, a nawet urojeniem na temat swoich najbliższych, więc wszelkie propozycje posługiwania się komunikatem ja, a nie komunikatem ty, odbierają jak atak. W pewien paradoksalny zresztą sposób, mówiąc:

bo ty zawsze…

używają właśnie komunikatu ja, gdyż nie odnoszą się do swojego rzeczywistego rozmówcy, lecz wytworu swojej własnej głowy na jego temat. Budzi to frustracje obydwu stron, bo celem takiej rozmowy nie jest naprawienie relacji, czy zrozumienie drugiej strony, lecz przekonanie samego siebie, że za nasz zawód, naszą nieszczęśliwość, nasz ból jest odpowiedzialny inny człowiek.
Zarówno pchanie się na cudzą matę, jak i obwinianie kogoś z zewnątrz za nieporządek na naszej, mają tę samą przyczynę – paniczny strach przed byciem sam na sam ze sobą. Przed doświadczaniem własnej maty, zgłębianiem własnej ciszy. Jest to na swój sposób tragiczne, natomiast często niestety rodzi lawinę zła, której trzeba zapobiegać zawczasu. Motywowane współczuciem pozwalanie na to, by ktoś przesiadywał większość czasu na naszej macie, mając obok własną, jeszcze nie rozwiniętą, nie służy ani nam, ani jemu.
Skupienie się na swojej macie ułatwia komunikację głównie dlatego, że nikogo nigdy nie poznamy tak dobrze, jak siebie. Zamiast mówić:

nie zrobiłeś tego i tego,

lepiej powiedzieć:

kiedy nie robisz tego i tego, czuję się tak i tak.

Ostatecznie nie mają przecież większego znaczenia niewyniesione śmieci czy niezrobione zakupy. Znaczenie ma zachwianie czyjegoś zaufania, sprawianie mu przykrości lub okazanie lekceważenia. Nie chodzi przecież o żadną obiektywną prawdę, tylko o zrozumienie emocji i uczuć drugiej osoby, by więcej jej nie ranić. Ale też – co piszę już na podstawie własnych doświadczeń – kiedy zrozumiemy motywację osoby, której zachowanie nas zabolało, może stać się dla nas jasne, że w świetle tej wiedzy, drugi raz by już nas nie zabolało, gdyż większość naszego bólu spowodowana była naszym mylnym założeniem jego złych intencji.

fot. Bożena Szuj

Asertywność

fot. Bożena Szuj

Obawiam się, że moje pisanie o asertywności jest równie dobrym pomysłem, jak ten, bym się pokusiła o pogadankę z zakresu chemii. Jednak spróbuję. Dla siebie samej, autoterapeutycznie.
W asertywność nie umiem. Podziwiam swojego Partnera, który znakomicie potrafi się odnaleźć w niemal każdej sytuacji. Wyczuwa ludzi, jest dla nich uprzejmy i serdeczny, ale nie daje im sobie wejść na głowę. Wie, kiedy odpuścić, wie, kiedy się obronić i robi to w sposób, który budzi respekt (i nie piszę tu akurat o straszeniu bitką, które również czasem budzi respekt). Znam go na tyle dobrze i obserwuję na tyle uważnie, żeby wiedzieć, w których sytuacjach czuje się bardziej komfortowo, a w których mniej, jednak nie sądzę, by ktokolwiek inny umiał to jednoznacznie rozszyfrować.
Wielokrotnie analizowaliśmy krok po kroku moje nieasertywne zachowania, żebym z jego pomocą i na ich przykładzie nauczyła się asertywności. I najczęściej dochodziłam wtedy do tego samego wniosku: to, co mojemu Partnerowi przychodzi z łatwością i w jego wykonaniu wydaje się zwykłym rozsądkiem i świadomością własnej wartości, w moim wykonaniu musiałoby przybrać postać jakiejś psychologicznej rozgrywki. Być może moja wysoka wrażliwość odgrywa tutaj jakąś rolę. Nie umiem udawać, kiedy coś mnie poruszy, zaboli, czy zezłości. Nie zawsze też umiem dać odpowiedni wyraz bólowi, natomiast, jeśli jest mi w rozmowie źle, natychmiast się zamykam. I to raczej bezpowrotnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że asertywność jest czymś niewłaściwym. Nie chcę nawet powiedzieć, że jest nie dla mnie. Chcę powiedzieć, że uczenie się jej przychodzi mi z ogromnym trudem, bo nie ma w niej dla mnie niczego naturalnego.
Nie zmienia to jednak faktu, że asertywność (podobnie, jak kurs samoobrony) to tylko narzędzie, które może nam pomóc w momentach zagrożenia. A wchodzenie na naszą matę stanowi dla nas realne zagrożenie.

fot. Bożena Szuj

Być może nie każde oko wychwyci ten szczegół, więc spieszę wyjaśnić, że na skarpetkach, które mam na powyższych zdjęciach, widnieje… moje imię. Czyż nie piękny prezent dostałam?

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki „All I want” The Offspring, której tekst idealnie podsumowuje mój dzisiejszy wpis.

Wszystko, czego chcę
Dzień po dniu
twoje życie staje się wrakiem
Wciąż czujesz na karku
oddech złych sił
Nikt cię nie szanuje
Nikt ci nie pomaga
Musisz głośno wykrzyczeć
O co ci chodzi
Więc odrzuć zasady
Odrzuć czczą gadkę
Bo mam już dość
tej wegetacji
Zostaw mnie w spokoju
O wiele nie proszę
Nie chcę być tylko kontrolowany
To wszystko, czego chcę
Wszystko, czego chcę
Jak długo potrwa,
Nim usłyszą wołanie?
Próbowałeś się dostosować,
A czułeś się jak kłamca
Grałeś na ich zasadach
Teraz przyszła ich kolej!
Mówiłem to wcześniej
Powiem to znów
Gdybyś tylko słuchał
Zrozumiałbyś sens
fot. Bożena Szuj

„Moja lewa joga” Paulina Młynarska

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2021

„Moja lewa joga” jest książką, której tytuł i okładka mnie zauroczyły, zanim jeszcze trafiła do sprzedaży. Od czasu, kiedy Paulina Młynarska pokazała ją światu w mediach społecznościowych, śledziłam z zapartym tchem kolejne jej fragmenty, zachwycając się coraz bardziej malowniczym językiem oraz mądrym i głębokim ujęciem ważnych tematów. Czułam, że to, co czytam, mocno ze mną rezonuje. Wyczekiwałam premiery jak dziecko, ale z różnych powodów moment zakupu się opóźniał. W końcu jednak, przed Świętami, sprawiłam sobie wspaniały prezent!
O czym jest ta książka? Mówiąc najkrócej, o doświadczeniu autorki z jogą, której dziś zresztą naucza.

Kiedy omawialiśmy w wydawnictwie pomysł na tę książkę, mój redaktor Michał Nalewski powiedział: „Napisz o jodze dla takich jak ja. Dla tych, którzy ciągle coś tam o jodze słyszą z różnych stron i czasem nawet czują się zaciekawieni, ale tak naprawdę nie wiedzą, jak się do tego zabrać, dokąd się zgłosić ani czego oczekiwać”. Zrozumiałam od razu. Sama byłam kimś takim, zanim cudem tysiąca zbiegów okoliczności trafiłam na matę w studiu mojego mistrza.

– „Moja lewa joga” Paulina Młynarska, str. 23

Nie jest to jednak praktyczny poradnik, jak jogę uprawiać. To osobista i przejmująca historia człowieka, który we właściwym miejscu i czasie odkrył jogę, otworzył się na nią i pozwolił jej wnieść w swoje życie dobro i światło. Znakomicie napisana, wciągająca, miejscami rozbawiająca do łez, a miejscami wywołująca łzy wzruszenia (albo bezsilności i wkurwu, ale o tym za chwilę). Powstawanie „Mojej lewej jogi” przypadło na czas pandemii, która bezpowrotnie zmieniła świat. Dziś zdążyliśmy się z tą nową rzeczywistością już odrobinę oswoić, ale ciekawie było podczas lektury wrócić do tamtych momentów. Ciekawie, bo Paulina Młynarska nie odjechała, jak część celebrytów, plandemicznym pociągiem wypchanym antyszczepowymi teoriami spiskowymi i innymi zastępującymi naukę bzdurami. Pisze o początkowym niedowierzaniu, potem lęku, a potem świadomym wyborze, jak postępować, żeby być bezpiecznym i równocześnie nie zwariować. W tym niewątpliwie pomogła autorce joga, choć – jak wielokrotnie powtarza – doświadczenie z nią poprzedzone było wieloletnią terapią, co na pewno nie jest bez znaczenia. Potępia modny dziś okołojogiczny bełkot i zachęca do zagłębienia się w istotę jogi, czyli wsłuchiwanie się we własną ciszę, nauczenie się siebie i życie w zgodzie z własną prawdą. Choć autorka tłumaczy znakomity tytuł swoim sercem po lewej stronie, ja widzę w nim jeszcze jeden sens – „lewa”, czyli niedoskonała, nieperfekcyjna, nieidealna. To tak bardzo nieinstagramowe, a równocześnie dość przewrotne, gdyż Paulina Młynarska posiada ogromną, imponującą wiedzę, której mogłaby jej pozazdrościć niejedna instajoginka.
We wpisie „Jestem feministką” zarzuciłam Młynarskiej kontynuowanie w niektórych facebookowych postach narracji: „kobieta = ofiara, mężczyzna = oprawca”, ponieważ głęboko wierzę, że bycie ofiarą bezsprzecznie opresyjnego patriarchatu nie jest wcale zarezerwowane dla kobiet. Podtrzymuję to, co napisałam, ale krótkie formy mają to do siebie, że używa się w nich pewnych skrótów. Lektura książki przybliżyła mi perspektywę autorki i pozwoliła mi zrozumieć to, co w jej postach wydawało mi się niedopowiedziane. Czy zawsze się z nią zgadzam? Nie zawsze.

  • Kiedy pisze, że jej dharmą jest „walka o kobiety, dzieci i dyskryminowane mniejszości” (str. 72), odczuwam wewnętrzny sprzeciw, bo wg mojej prawdy termin „walki” jest pułapką. Tego też nauczył mnie wyjątkowy Strajk Kobiet Podhale, który chyba jako jedyny postawił przede wszystkim na nudną i żmudną pracę u podstaw. Od kiedy zresztą wyrzuciłam ze swojego słownika słowo „walka” i zamieniłam je na „praca” (co podpowiedział mi ktoś bardzo mądry), przestałam się miotać, bo „walka”, w przeciwieństwie do „pracy” niesie ryzyko czyjejś przegranej. I zawsze możemy to być my.
  • Kiedy pisze, że Małgorzatę Kidawę-Błońską, pierwszą od dawna kandydującą na urząd Prezydenta RP kobietę, „Polska z wyborczego siodła wysadziła”, nie zgadzam się z niedopowiedzianą wprost sugestią (mogę więc uznać, że błędnie przeze mnie zinterpretowaną), że niechęć do niej jako ewentualnej przyszłej prezydent wiązała się z jej płcią. Z pewnością nie była wystarczająco dobrym i silnym liderem. (Inna sprawa, że nic nie tłumaczy wyboru osoby w tym momencie piastującej ten urząd – innymi słowy jedna sensowna decyzja nie jest gwarancją podjęcia drugiej mądrej.)
  • Kiedy pisze, że ludzie pouczają ją, że „jako joginka nie powinna okazywać, a może nawet odczuwać złości” (str. 103), rozumiem akurat doskonale jej bunt, ale też wiem chyba, skąd takie złote rady się biorą. Praktyka jogi jest kojarzona z buddyzmem, o którym pisałam niedawno w swojej recenzji książki Jaya Shetty’ego, a buddyjscy mnisi uczą wyzbywania się emocji; rozpoznawania ich w sobie, ale nie poddawania się im. Wspominałam w tamtym tekście, że moja terapeutka uznaje to za nieludzkie oraz że w złapaniu dystansu pomaga mi przypominanie sobie o tej mniszej umiejętności. Równocześnie wiem, jak ważne jest, by niczego w sobie nie dusić. Zgadzam się więc zarówno z autorką w tym, że ma pełne prawo i jako joginka, i jako człowiek, wyrażać swoje emocje, jak i z tymi, którym zbyt duża ekscytacja z praktykowaniem jogi się kłóci. (Nic nie usprawiedliwia jednak pisania komukolwiek, co powinien okazywać i co czuć!)
  • Kiedy nazywa siebie niewygodną, zbyt feministyczną, wyszczekaną, czy lewicującą, mam wrażenie, że walczy z rzeczywistością, którą sama w pewnym sensie tworzy. Odnajduję w tym – napisaną w smakowity, uroczy i autoironiczny sposób, ale jednak – narrację ofiary. Tymczasem kiedy patrzę na Paulinę Młynarską swoimi oczami (nNi), nie widzę ofiary. Widzę niezwykłą, silną, wyraźną, mądrą kobietę, której jasne, że nie będą uwielbiać wszyscy, właśnie dlatego, że ma swoje zdanie, jest spójna. Wyjątkowych i odważnych osób się niestety masowo nie ceni.

Tak więc, nie zawsze się z nią zgadzam (choć zgadzam się często), ale na pewno rozumiem ją po lekturze książki bardziej niż wcześniej, a na rozbieżności w naszym postrzeganiu rzeczywistości patrzę z jeszcze większym zaciekawieniem. Czytało mi się tę książkę znacznie lepiej wtedy, kiedy opuszczała gardę i odsłaniała swoją delikatniejszą stronę. Może dlatego, że jako osoba wysoko wrażliwa i przede wszystkim nastawiona do autorki przychylnie, jej nieskrywany czasami bunt odbierałam – z jakiegoś niezrozumiałego powodu – personalnie. Mówiąc o opuszczaniu gardy, nie miałam na myśli tylko cudownych opisów egzotycznych podróży, np. do Indii. Mówiłam przede wszystkim o fragmentach, w których pisała o lęku o córkę lesbijkę w momencie pojawienia się w naszym kraju haniebnych stref wolnych od, swojej szpitalnej dziecięcej traumie (ryczałam, czytając, jak bóbr) czy pewnym toczącym się gdzieś w tle – opisanym zresztą delikatnie i taktownie – rodzinnym konflikcie pokoleń. Nagle jednak ta podniesiona garda stała się dla mnie oczywista. Po pierwsze, kiedy doszło do mnie, jak ogromna jest skala hejtu, z którym autorka się mierzy (wytrzymania czegoś takiego nie umiem sobie nawet wyobrazić); po drugie, kiedy zrozumiałam, że chęć bronienia stęchłego patriarchatu „dla zasady”, „bo zawsze tak było” jest w niektórych ludziach tak silna, że włącza w nich agresję wobec innych, którzy próbują przemocowość patriarchatu cierpliwie i spokojnie tłumaczyć. Kiedy doświadczyłam tego na własnej skórze, poczułam gigantyczny bunt. Łzy bezsilności i wszechogarniającego wkurwu wywołało we mnie podczas lektury odkrycie, ile przemocy przez lata znosiłam (wszystkie znosiłyśmy), uznając, że coś, co jest na wskroś złe i chore, jest normalne. Mnie też np. „pilnowały inne kobiety”, bym „dobrze się prowadziła” (str. 237). Na szczęście – trochę pewnie z powodu wrodzonej przekory – prowadziłam się jak chciałam i gdzie chciałam, parafrazując słowa doskonałej piosenki Marysi Peszek. Jednak to, że coś mnie nie zabiło nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla oprawców. Wiele z nas w taki czy inny sposób zabiło.
Paulinę Młynarską widziałam na żywo tylko raz, podczas wspaniałego koncertu dla uchodźców z Syrii, który prowadziła razem z moim wujkiem Jurkiem Jureckim w Zakopanem, ale nie udało nam się niestety poznać. Bardzo żałuję, bo czuję, że sporo nas łączy. Obie chodziłyśmy do muzycznych podstawówek, obie jesteśmy wysoko wrażliwymi agnostyczkami, ale też w życiu każdej z nas ogromną rolę odegrało zarówno Podhale (gdzie Paulina Młynarska przez jakiś czas mieszkała, a ja mieszkam już jedenasty rok), jak i grecka wyspa (u mnie Tassos, gdzie pomieszkiwałam, u Pauliny Młynarskiej Kreta, gdzie obecnie mieszka i żyje). Każda z nas miała wybitnego, cenionego ojca (nie mam pewności, czy obaj panowie się zresztą nie poznali – ale nawet jeśli nie, mieli wielu wspólnych znajomych; sporo osób z ZKP-u parało się w tamtych czasach rozrywką). Z kolei ojciec każdej z nas cierpiał na chorobę afektywną dwubiegunową, co mocno na nas wpłynęło, ale też z czym mamy już zupełnie różne doświadczenia. Po pierwsze najwyraźniej choroba przebiegała u nich w inny sposób, a po drugie, miałam to szczęście, że od początku byłam uświadamiana przez rodziców, na czym polega choroba taty (urodzonego zresztą, jak Paulina Młynarska, 15 listopada).
Reasumując, „Moja lewa joga” jest fascynującą, wciągającą, mądrą i ważną książką. Kończyłam ją czytać z ogromnym smutkiem, że nadchodzi nieuniknione. Z pewnością jeszcze nie raz do niej wrócę.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser pod swoimi wpisami zamieszczam utwory wg przeróżnego klucza. Czasem jest nim tytuł, czasem tematyka, czasem wykonawca. W przypadku tej recenzji nie wiem nawet do końca dlaczego, ale oczywistym wyborem wydała mi się (moja zresztą ulubiona) piosenka Wojciecha Młynarskiego z muzyką doskonałego Jerzego Wasowskiego – „Lubię wrony”, z którą postanowiłam się zmierzyć. Jej znakomity tekst wydaje mi się, być może paradoksalnie, doskonale korespondować z książką, która opowiada o drodze do pełnej i mądrej akceptacji istoty samego siebie.