Trzech z dziesięciu

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Od momentu powstania bloga, obchodziłam na nim zarówno Dzień Kobiet, jak i Dzień Mężczyzn. Ten pierwszy wpisami w cyklu „8 kobiet na 8 marca”, a ten drugi wpisami w cyklu „10 mężczyzn na 10 marca”.
Nie chciałabym od tej formuły na blogu definitywnie odchodzić, ale ten rok jest dla mnie inny od pozostałych. Z okazji Dnia Kobiet napisałam bardzo osobisty tekst o samej sobie, więc pomyślałam, że wpis z okazji Dnia Mężczyzn też powinien być w tym roku nieco inny.
Zadałam sobie pytanie, których mężczyzn – gdybym nie była ograniczona liczbą dziesięć – wskazałabym jako najmocniej mnie inspirujących swoją osobą/sztuką/działalnością między kwietniem 2022 a marcem 2023. Odpowiedź przyszła do mnie szybko i była całkowicie jednoznaczna.

Bartek Szmit

fot. Sara Stima

Mojego Partnera oraz bohatera cyklu „Kochanków rozmowy” (cykl ten doczekał się zresztą własnego odrębnego facebookowego fanpage’a, na który serdecznie zapraszam) przedstawiłam w tekście „His name is Szmit. Bartek Szmit”, a także wielokrotnie wspominałam o nim na blogu w innych wpisach. Dziś wybrałam go do opisywanej trójki, ponieważ mamy za sobą najtrudniejszy jak do tej pory rok, który byłby trudniejszy nieporównywalnie bardziej, gdyby nie on.
Moje leczenie, zmiana lekarza i leków, skierowanie na terapię, krakowska trauma oraz w końcu trafienie na doskonałą terapię na nowotarskim oddziale dziennym stanowiły trudną i wyboistą drogę, którą jednak nie szłam sama. Dużo miejsca poświęciłam na blogu temu, że terapii potrzebuje w swoim życiu absolutnie każdy (choćby krótkiej), że dopiero ona pomaga skorygować naszą relację z samym sobą, przez co polepsza się też nasza relacja ze światem, bo jako dorośli ludzie sami odpowiadamy za swoje emocje i reakcje. Nie rozwinęłam jednak wątku niekoniecznie dla każdego oczywistego – w trakcie terapii pozwalamy terapeucie (terapeutom, grupie) rozłożyć się na maleńkie kawałeczki, by poskładać się na nowo z trochę nowych już części, którym na każdym etapie uważnie się przyglądamy. Pewne z nich trzeba będzie wyrzucić, inne mocno poczyścić, a część całkiem nieużywanych wyjąć w końcu z opakowań i zainstalować. Choć efekt, do którego dążymy znacząco poprawi jakość naszego życia oraz życia innych z nami, jednak do momentu jego uzyskania będą się z nami działy rzeczy trudne, niezrozumiałe dla nas i nie do końca przewidywalne. Równocześnie dużo miejsca poświęciłam na blogu temu, że zdrowa relacja to relacja, w której jest wzajemność, a więc w której dostajemy tyle samo, ile sami dajemy. Zdrowa relacja romantyczna wyklucza bycie dwiema połówkami – zdrowa relacja romantyczna to związek dwóch zdrowych, samodzielnych, odpowiedzialnych za siebie jednostek, które siebie nie potrzebują, lecz wybierają wspólne życie, bo taka jest ich wola. Dziś mogę z przykrością stwierdzić, że przechodzenie przez proces terapeutyczny, kiedy jest się w związku, na jakiś czas zaburza definicję zdrowej relacji. Przez ostatni rok dostawałam od Partnera znacznie więcej, niż byłam w stanie mu dać. Nie byłam ani zdrowa, ani samodzielna, ani całkowicie za siebie odpowiedzialna, a z Partnerem nie tylko być chciałam, ale też potrzebowałam go jak nigdy wcześniej.
Za wszelkimi sukcesami mojej terapii (które raz widzę wyraźnie, a innym razem nie widzę ich wcale) stoi on. Spokojny, wyważony, kochający, wyrozumiały. Zawsze gotowy do pokazania mi perspektywy zdrowszej niż ta, która pojawia się czasem w mojej głowie, sprawiając mi ból. Niewiarygodnie cierpliwy, zawsze wspierający, podnoszący mnie z trudnych stanów nie tylko poważną rozmową, ale też podsuwaniem mi znakomitej sztuki, której jestem zawsze złakniona. W tym roku odegrał jedną z najważniejszych i najtrudniejszych ról w naszym związku, w dodatku usuwając się w nim trochę w cień – po prostu był… i patrzył.
Kochanie, dziękuję!

Robert Jędrzejewski

fot. Adam Walanus

Postać Roberta Jędrzejewskiego i historię naszej znajomości przybliżyłam na blogu w swojej recenzji jego znakomitego koncertu „Projekt Patkowski”.

Półtora roku temu, ujarzmiając swój galopujący introwertyzm, wyszłam z domu na kawę z nieznajomym wiolonczelistą, kompozytorem i organizatorem życia muzycznego – Robertem Jędrzejewskim. Nie byłam nawet pewna, czy go kiedykolwiek poznałam osobiście (okazało się, że nie), wiedziałam natomiast, że odszukał mnie, bo miał do mnie sprawę, co podniosło jeszcze stopień mojego permanentnego niepokoju.
Na samym początku spotkania Robert ujął mnie tym, że  zrozumiał moją recenzję książki „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” Agnieszki Pindery w sposób inNy od tego, z którym się do tej pory stykałam. […] Tymczasem Robert zdawał się dostrzegać to wszystko, co było pod spodem, co było sednem, mięsem – zauważył, że mimo wszystko zapraszam do dialogu, nawet jeśli nikt nie chce go podjąć. Szybko zrozumiałam, że jesteśmy na tej samej stronie, w dodatku całkiem niezłej książki.

„Projekt Patkowski”

Dlaczego nie tylko sam koncert był tak wyjątkowy i ważny, ale też cała jego otoczka, filozofia oraz historia towarzysząca jego powstaniu, opisałam szczegółowo w swojej recenzji, do lektury której gorąco zachęcam.
Dziś wskazuję Roberta jako jednego z trzech mężczyzn najmocniej mnie w tym roku inspirujących, ponieważ stwarzając jeden z najpiękniejszych hołdów dla taty, wyrażał równocześnie swój zdecydowany sprzeciw wobec budowania pomników. (Do tego stopnia zresztą, że kiedy jedna część jego pomysłu wydała mu się zbyt pomnikowa, zdecydował się z niej zrezygnować w późniejszych edycjach koncertu.) Obserwowanie tej postawy ośmieliło mnie do czegoś, na co nie umiałam się zdobyć przez całe życie. Ośmieliło mnie mianowicie do tego, żeby zburzyć w sobie pomnik Patkowskiego i sięgnąć wreszcie po to, na co zasługuję – bycie córką fantastycznego, ale jednak tylko człowieka.
Robercie, dziękuję!

Józef Patkowski

fot. Jan Rolke

Kochany Tato,

nie bardzo możemy pić, bo Ty bierzesz leki i ja biorę leki, więc chodźmy na piwo. Nie mam kasy, a Ty masz pewnie jakieś niewielkie zaskórniaki, więc stawiasz. Szkoda, że nie ma już Baru Ochotka, do którego lubiłeś zapraszać mamę. Właściciel za każdym razem proponował jej do czerwonego wina lód, a na jej za każdym razem zdziwione spojrzenie i odmowę, reagował spojrzeniem zdziwionym jeszcze bardziej. Na pewno znajdziesz jakieś inne świetne miejsce – albo najbardziej speluniarską melinę w mieście, albo najbardziej wysmakowaną knajpkę, uchodzącą chwilowo za szpanerską. Nieważne, chodźmy gdzieś, gdzie będziemy się czuć dobrze. Może na sushi? To był nasz rytuał. No to wtedy nie na piwo, ale sake. Sake i sushi.
Wiesz, nastał ten moment, w którym postanowiłam sobie, że przestanę Cię idealizować. Co nie jest łatwe, bo byłeś bardzo wyjątkowy. Nikt, kogo znałam, nie dorównywał Ci ani wrażliwością, ani poczuciem humoru. Mało kto, jeśli się Tobą nie zachwycił, okazywał się potem w moim życiu osobą, z którą czułam się naprawdę dobrze. (Inna sprawa, że te osoby, które się Tobą zachwyciły, też rzadko okazywały się potem w moim życiu ludźmi, z którymi czułam się naprawdę dobrze.) Ojciec o Twoim intelekcie, a równocześnie tak dobry i ciepły jak Ty, to zawsze wyzwanie dla wszelkich późniejszych relacji córki.
Nigdy nie chciałeś stać na piedestale, a ja nie chciałam Cię na nim stawiać, ale tak się jakoś stało, że się tam znalazłeś. Stworzyliśmy od samego początku głęboką, ważną, przyjacielską więź. Często powtarzałeś, że mnie bardzo lubisz i że to wcale nie musi być takie oczywiste. Byłam Twoim oczkiem w głowie, a Ty moim nNajukochańszym dorosłym. Jednak w tym wszystkim zapomnieliśmy niestety o jednej ważnej rzeczy – Ty byłeś moim tatą. I o ile oboje mamy podobne podejście do konwenansów, jednak najważniejszą rolą rodzica nie jest przyjaźnienie się ze swoim dzieckiem, a wychowywanie go i monitorowanie tego, jak kształtuje się jego osobowość (moja jest zaburzona, więc coś w pewnym momencie poszło jednak nie tak). No i jeśli tak na to spojrzymy, to trochę sam na ten piedestał wszedłeś, pozwalając mi czerpać z tego, co mogę zaobserwować podczas wpatrywania się w Ciebie (i było tego rzeczywiście sporo), a wszelkie przyziemne sprawy wychowawcze, pozostawiając innym.
Kiedy sięgnę pamięcią w najczarniejsze momenty mojego dorastania, dostrzegam Twoją paraliżującą nieobecność. Moja niedojrzała strona już biegnie z odsieczą i chce tu koniecznie podkreślić, że cierpiałeś na bardzo ciężką chorobę, która wyłączała Cię z życia, na co nie miałeś wpływu. Jednak wiem dziś, że jednym z bardzo ważnych elementów zdrowienia jest umiejętność opowiadania historii własnych przeżyć bez umniejszania ich informacjami o cudzych intencjach czy niedyspozycjach.
Najbardziej przykre jest dla mnie to, że nie zdążyliśmy o tym nigdy porozmawiać, bo kiedy żyłeś, byłam w kompletnie innym punkcie. Mało wiedziałam o sobie. Zbyt mało. Gdybyś tylko zobaczył, ile udało mi się w sobie zmienić, ile wspaniałych osób poznać. Niedaleko szukać, dwie wyżej opisane skradłyby Twoje serce!  Ciekawe, czy polubiłbyś też taką nową mnie? Zawsze najbardziej pragnąłeś dla mnie szczęścia, więc na pewno tak! Jestem chwilowo pogubiona i targana lękami, ale równocześnie szczęśliwa, jak chyba nigdy wcześniej. Dziś, kiedy to całe moje dzieciństwo i dorastanie mamy odbębnione (a raczej Ty masz… na trójkę z minusem), moglibyśmy się wreszcie zacząć tak naprawdę przyjaźnić. Nie potrzeba by nam było dużo słów, bo w końcu jestem Twoją update’owaną wersją, ale stworzylibyśmy siłę, jakiej nie złamałby nikt. Dziś tak bardzo mi jej potrzeba, ale…

czuję tylko jej paraliżującą nieobecność.

TęsknNi


10 mężczyzn na 10 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)

Dwa dni temu, z okazji Dnia Kobiet, opublikowałam wpis „8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)”, wracając do formuły, którą przez pandemię, w drodze wyjątku zmodyfikowałam rok temu. Wahałam się, czy w sytuacji wojny w Ukrainie nie zrezygnować z tego wpisu w ogóle. Ostatecznie zdecydowałam, że niedużo by to zmieniło, a wskazywanie własnych bohaterów roku jest w gruncie rzeczy dzieleniem się dobrem.
Temu, kto nie zna tej formuły, spieszę wyjaśnić, że 8 marca opisuję osiem kobiet, które w danym roku najmocniej na mnie wpłynęły i analogicznie 10 marca – dziesięciu mężczyzn.

Spis treści:

🌻 Wołodymyr Zełenski
🌻 Donald Tusk
🌻 Bartek Szmit
🌻 Tymon Tymański
🌻 Freddie Mercury
🌻 Jay Shetty
🌻 Arthur Schopenhauer
🌻 Bartłomiej Trokowicz
🌻 Władysław Hasior
🌻 Kirk Honda 

🌻 Wołodymyr Zełenski

Chciałabym nie musieć pisać dziś o heroicznym prezydencie Ukrainy. Chciałabym, jak do tej pory, nie wiedzieć o nim nic więcej niż to, jak się nazywa i jaką pełni funkcję w sąsiadującym z nami kraju. Niestety Rosja, napadła na Ukrainę, rozpoczynając nie tylko wojnę (ta – czego byśmy o niej nie myśleli, rządzi się pewnymi ściśle określonymi prawami), ale okrutną rzeź i ludobójstwo. Giną cywile, Rosjanie bombardują szpitale i domy dziecka.
W rozgrywającej się na naszych oczach krwawej tragedii wyłania się bohater – człowiek niezłomny, odważny, oddany swojemu narodowi. Prezydent, jakiego każdy chciałby mieć, zwłaszcza w tak dramatycznym czasie.
To, czego jesteśmy dziś świadkami to nie tylko wojna w Ukrainie, ale też walka starego, złego, zatęchłego, patriarchalnego, zacofanego i psychopatycznego z nowym, dobrym, jasnym, równościowym, postępowym i zdrowym. Jak pewnie każdy, chciałabym wierzyć, że dobro zwycięży.
Пане Президенте, мої найщиріші вітання!🌹

🌻 Donald Tusk

Jakiś czas temu po raz pierwszy od dłuższego czasu obejrzałam wywiad z Donaldem Tuskiem i była to – mimo wstrząsających okoliczności i tematu rozmowy – prawdziwa rozkosz. Urzekły mnie jego spokój, mądrość, opanowanie, imponująca asertywność i przede wszystkim klasa polityczna, którą bije wszystkich polskich polityków (również z własnej oczywiście partii) na głowę. Pomyślałam sobie, że w mądrym kraju zaraz zostałby premierem. Oh, wait…
Panie Premierze, najszczersze wyrazy szacunku!🌹

🌻 Bartek Szmit

Szmit jest moim Partnerem i mężczyzną, który – mówiąc górnolotnie – zmienił moje życie, nie zmieniając jednak mnie. Wręcz przeciwnie, Jego obecność pomogła mi w zdjęciu wielowarstwowej, nabytej dawno temu maski i staniu się wreszcie nNajprawdziwszą Sobą. Kiedyś Drapieżnik, dzisiaj Bartek. Mężczyzna, który mnie co dzień inspiruje i zachwyca.
Naszą dosyć w gruncie rzeczy niesamowitą historię opisałam w poniższych tekstach:

🌻 Wycieczka na planetę Dyskomfort

🌻 Powrót z planety Dyskomfort

🌻 I żyli długo i szczęśliwie na planecie Komfort

A rok temu z okazji Dnia Mężczyzn poświęciłam Mu wpis:

🌻 His name is Szmit. Bartek Szmit.

Regularnie też uzupełniam moje ulubione:

🌻 Z cyklu kochanków rozmowy

To bardzo dużo, tym bardziej, że nie jest tak wielkim ekshibicjonistą jak ja. Ostatnio, unosząc głowę znad cudownej książki, którą zrecenzuję tu niebawem, spytałam, czy mogę Mu przeczytać fragment. Okazało się, że zdanie:

Ale prawdziwe ćwiczenie w parach następuje wtedy, kiedy naprzeciwko ciebie siedzi osoba, z którą spędzasz życie, najważniejszy dla ciebie człowiek, który równocześnie posiadł tajemniczą umiejętność wkurwiania cię jak nikt inny.

– „Czuła przewodniczka” Natalia de Barbaro

rezonuje z każdym z nas tak samo mocno.

Kochanie, dziękuję, że jesteś!🌹

🌻 Tymon Tymański

To, że Tymon Tymański wielkim artystą jest, wie każdy, kto posiada muzyczny słuch. Dwa lata temu w tym samy cyklu opisywałam go, zanim jeszcze poznaliśmy się osobiście. Wspominałam o dziwnym, irracjonalnym strachu, jaki zawsze we mnie wzbudzał. Pisałam też, dosyć enigmatycznie, że:

[…] od początku tego roku, niejako pośrednio, jest obecny w moim życiu dość intensywnie.

„10 mężczyzn na 10 marca (kwiecień 2019 – marzec 2020)”

Mogłam w końcu wyjaśnić, o co chodziło, w późniejszym wpisie „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kury, który był nie tylko recenzją tej niesamowitej płyty, ale też opisem naszego pierwszego, przemiłego spotkania. Tymon jest przyjacielem mojego Partnera Bartka. Przyjacielem z podstawówki. Bliskim i ważnym. Kiedy poznajemy przyjaciół naszych partnerów, dają nam oni często pewien kontekst. Zaczynamy pewne rzeczy rozumieć, układają się nam one w jakąś całość. Jak wtedy, kiedy przyjechała do nas moja z kolei przyjaciółka z podstawówki, która – zanim do nas dotarła – zdążyła na dworcu w Krakowie niechcący włożyć swój bagaż do złego autobusu i ten pojechał sobie sam do Bukowiny Tatrzańskiej. Bartek, kiedy o tym usłyszał, nie był nawet zdziwiony. Wiedział natomiast, że jeśli przeżyje trzy najbliższe wspólne dni, przeżyje też wszystko inne!
Kiedy wsłuchiwałam się w język Tymona, rozpoznawałam żargon, który słyszałam wcześniej tylko u Bartka. Idea rodzeństwa jest mi obca, bo nie posiadam żadnego, ale to prawdopodobnie tak, jak poznać brata albo siostrę swojego ukochanego. Dodatkowo nie ma nic piękniejszego i prawdziwszego, niż obserwowanie kochanej osoby z drugą, którą tak dobrze zna, z którą czuje się bezpiecznie, z którą może być naprawdę sobą.
To wszystko działa zresztą również w drugą stronę. Mam wrażenie, że tolerancja Bartka na mnie jest tak duża właśnie przez te lata przyjaźni z Tymonem. Czasem słyszę, że „jestem jak Tymon”, co – chociaż nigdy nie jest wypowiadane z podziwem, raczej przybiera formę wyrzutu – uznaję zawsze za komplement, bo Tymon jest fantastycznym, ciepłym, niesamowicie oryginalnym, jedynym w swoim rodzaju, mądrym, wrażliwym Człowiekiem i doskonałym Artystą.
Tymonie, dziękuję za ciepłe przyjęcie!🌹

🌻 Freddie Mercury

Freddie Mercury zawsze był moim idolem, ale piszę o nim dziś dlatego, że dopiero niedawno zobaczyłam film „Bohemian Rhapsody”, który przypomniał mi, za co kocham Queen i pokazał, jak bardzo charyzmatycznym, intrygującym, trudnym, ciekawym i fascynującym człowiekiem był Freddie Mercury. Podstawówka muzyczna (łączona ze zwykłą) odebrała mi bardzo wiele rzeczy: przede wszystkim czas, który rówieśnicy poświęcali na zabawę, edukację z przedmiotów pozamuzycznych na poziomie wyższym od haniebnego czy możliwość kontaktu z dziećmi z rodzin, które nie uważały się za elitarne. Dała mi natomiast podstawową umiejętność czytania nut i grania na fortepianie (moja trzecia nauczycielka tego instrumentu potrafiła nawet na nim grać, co było ewenementem na skalę szkoły!). Bardzo szybko zaczęłam układać akompaniamenty do piosenek, które lubiłam, by móc je śpiewać. Repertuar grupy Queen był jednym z najbardziej wymagających, bo harmonicznie otwierał się tam kosmos. Miło było sobie to wszystko, podczas oglądania filmu, przypomnieć.
Freddie, thank you for your Art!🌹

🌻 Jay Shetty

Jay’a Shetty’ego obserwowałam już od jakiegoś czasu w mediach społecznościowych, zachwycona jego mądrością, łagodnością i prostotą przekazu tematów głębokich, ważnych i w gruncie rzeczy trudnych. Lektura jego doskonałej książki „Zacznij myśleć jak mnich” delikatnie i z czułością poukładała mi wiele, dając do myślenia. Czasem jak mnich.
Dear Jay, thank you for your wisdom!🌹

🌻 Arthur Schopenhauer

„Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artura Schopenhauera (którą niedawno recenzowałam), to po pierwsze lektura obowiązkowa w czasach, w których nie umiemy ani się ze sobą spierać, ani ze sobą dyskutować, ani nawet rozmawiać. A po drugie – niesamowita rozkosz obcowania z tak doskonałym językiem, ostrym jak brzytwa umysłem i obezwładniającym poczuciem humoru.
Sir, ich verbeuge mich tief!🌹

🌻 Bartłomiej Trokowicz

Myślę, że o jakości związku świadczy to, ile dobrej i wartościowej sztuki poznajesz dzięki osobie, z którą jesteś. Gdyby nie mój Partner, nigdy nie dowiedziałabym się o istnieniu książki, której nakład został już niestety wyczerpany i nie dostałabym od samego jej Autora (bliskiego kolegi wspomnianego Partnera) pliku z najcudowniejszą powieścią, jaką od wielu lat dane mi było przeczytać. „Pan Misio. Czy lisy śnią o gadających kurach?” Bartłomieja Trokowicza – bo o tej książce i tym Autorze mowa – to literacki majstersztyk. Wszystko tam gra – idealnie nakreślone postacie, niebanalna fabuła, przepyszne dialogi. Gdyby „Pan Misio” wyszedł spod pióra zawodowego pisarza, byłabym tylko zachwycona. Jest to jednak pierwsza i jedyna książka Bartłomieja, napisana – co zdołałam ustalić w naszej przemiłej rozmowie – ot tak, przy okazji. Pozostaję pod niesamowitym wrażeniem talentu, delikatności i wrażliwości Autora, z którym wywiad już za jaki czas pojawi się na tym blogu.
Bartku, ogromnie dziękuję!🌹

🌻 Władysław Hasior

O Władysławie Hasiorze już w tym cyklu pisałam. Pojawiał się też w różnych wpisach po drodze, bo jest na pewno bardzo ważnym mężczyzną w moim życiu. Jednak w tym roku moje serce znowu mocniej zabiło, kiedy znalazłam w końcu w rodzinnym domu album z dedykacją, której tak długo szukałam, że aż byłam skłonna uwierzyć w to, że cała historia z nią związana mi się przyśniła.
Całość opisałam w tekście „Krótka historia pewnej dedykacji”, więc nie chciałabym się powtarzać, ale słowa Hasiora skierowane do dziesięcioletniej mnie szczerze mnie dziś poruszyły.
Panie Władysławie, uwielbiam Pana coraz mocniej! 🌹

🌻 Kirk Honda

Dr Kirk Honda prowadzący najwspanialszą część internetu, czyli „Psychology In Seattle”, to człowiek, który całkiem dosłownie poprawił jakość mojego życia. Jego imponująca psychologiczna wiedza połączona z niespotykaną wrażliwością, empatią, delikatnością i wiarą w równość sprawiają, że mogłabym go słuchać w nieskończoność. Dodatkowo, jako terapeuta również par, jest często przywoływany nie tylko przeze mnie, ale też przez mojego (zarażonego moją fascynacją drem Hondą) Partnera w wielu naszych rozmowach. Każde z nas wykonuje codziennie dużą autoterapeutyczną pracę, dodatkowo pracujemy też wspólnie nad naszą komunikacją i kiedy nie mamy jasności, jaką drogą najlepiej pójść, przywołujemy dra Hondę i to już bardzo często wystarcza, żeby odnaleźć właściwą ścieżkę.
Dear Kirk, I am very grateful for everything you do!🌹

🌹 Wszystkim moim dzisiejszym Bohaterom
i wszystkim Czytelnikom,

życzę pokoju. 🌹

🌻 Wpisy z okazji Dnia Mężczyzn
z poprzednich lat🌻

His name is Szmit. Bartek Szmit.

fot. Bartosz Wołk-Karaczewski

Z okazji dzisiejszego Dnia Mężczyzn, analogicznie do wpisu sprzed dwóch dni,  zdecydowałam się również nie wyłaniać swojej subiektywnej dziesiątki mężczyzn roku – jak robiłam to do tej pory, – lecz napisać o jednym. Wybór, tak jak w przypadku Marty, był dla mnie oczywisty.

***

Z Tymonem Tymańskim oprócz bijatyk połączyła go muzyka. W ostatniej klasie podstawówki dołączył do zespołu The Howling Dogs, który w drodze ewolucji przekształcił się w Sni Sredstvom Za Uklanianie. Wersja Bartka jest taka, że jako instrument docelowy wybrał gitarę, żeby wyrywać laski, ale kiedy Tymon wysłuchał jego gry, dobrodusznie doradził mu jednak perkusję. Świat zawdzięcza więc Tymonowi po pierwsze naprawdę znakomitego perkusistę, a po drugie odrobinę lepsze jakościowo podrywy w wykonaniu tegoż (choć kronikarski obowiązek nakazuje mi wyjaśnić, że to akurat świat zawdzięcza Tymonowi jedynie w stopniu umiarkowanym). Sni Sredstvom Za Uklanianie było czymś niesamowicie świeżym wtedy, ale nawet dziś, po latach, wczesne teksty Tymańskiego (wtedy przecież jeszcze chłopca) wzruszają, niebanalne harmonie intrygują, a werwa i poziom wykonawczy budzą uznanie. Sni Sredstvom Za Uklanianie po jakimś czasie przerodziło się w słynną Miłość, w której grali m.in. Mikołaj Trzaska, Mazzol czy – po odejściu Mazzola – Leszek Możdżer.
Bartek, w którym drzemie również literacki talent (którego czuję się głównym odkrywcą), opisał mi początki Miłości w następujący sposób:

Dawno, dawno temu, jak byłem młodym muzykiem, jednemu z kolegów wpadło do głowy, żeby zmienić nazwę zespołu na „Miłość”. Bardzo się z tym czułem niekomfortowo. „Miłość” to słowo grubego kalibru. Dla mnie ma w sobie tak potężny ładunek, że nie występowało w moim użyciu. Jak czterech dwudziestolatków może mieć prawo do używania słów takiego formatu? Co oni mogą na ten temat wiedzieć? Zrozumiałbym, gdyby nazwa stawała się prowadzącą nas ideą, a nie jedynie reklamowym szyldem.
Udało się nam zorganizować imponujący koncert w wielkiej sali w starym Żaku. Był koniec lat osiemdziesiątych. Lejtmotywem tamtych czasów była zagłada nuklearna. Mówiło się o tym tak, jak dziś o ociepleniu klimatu. Koncert nosił tytuł „Modlitwa o pokój”. Dzieło konceptualne. Partytura czasowa. Skład poszerzony o przynajmniej dwudziestu innych (dość przypadkowych) muzyków. Jedna próba. Katastrofa. Porażka. Wstyd. Kilkaset osób skanduje. Owulacje na stojąco. Ludożerka nic nie czai. Jak przed koncertem ludziom powiesz, że będzie super, to ci uwierzą. Jedynie Maciek Sikała, późniejszy saksofonista Miłości, wychodząc rzucił: „To żadna Miłość, to zwykłe pierdolenie”. Puchar zdobywców pucharów za najinteligentniejszą recenzję jaką słyszałem. Jej krótka forma tylko podkreśliła wartość recenzowanego zjawiska.

– Bartek Szmit, fragment listu do mnie

Cała ta niezwykła muzyczna podróż miała w tle kultowy TOTART, który zrzeszał wiele artystycznych przedsięwzięć, odciskając na nich swoje piętno. Sni Sredstvom Za Uklanianie od początku istnienia TOTARTU stanowił jeden ze stałych elementów totartowych występów.
Bartek był perkusistą Miłości do ’89 roku. W tym trudnym dla kraju czasie zaangażował się też politycznie, biorąc udział w organizacji strajków na Politechnice Gdańskiej oraz reaktywując NZS, czego skutkiem było skreślenie go z listy studentów architektury, a także  uhonorowanie (prawdopodobnie w 2009 roku) medalem Solidarności. Stosunek Bartka do tego odznaczenia jest na tyle ambiwalentny, że pytany o jego nazwę, odpowiada: „nie wiem, coś tam z niepokornym chyba”.
To, co budzi mój ogromny szacunek do tego człowieka, to jego odwaga, siła i determinacja. On zawsze walczy niestrudzenie do końca, nie uznając poddawania się. (Jednym z przykładów wyznaczania sobie ścieżek krętych, jest to, że przed dwudziestym rokiem życia zupełnie zrezygnował z jedzenia mięsa, co na tamte czasy nie było ani wyborem łatwym, ani przede wszystkim popularnym.) Dostanie się na architekturę bez wcześniejszej nauki rysunku graniczyło z cudem. Udało mu się jednak w niespełna dwa tygodnie (między maturą a egzaminem wstępnym) nadrobić wszystkie zaległości i nie tylko zdać na studia, ale też się na nich utrzymać (do wzmiankowanego narażenia się władzy).
W pierwszej połowie lat 90. założył z kolegami agencję reklamową BTL, co postawiło przed nim kolejne wyzwanie: zgłębienie tajników obcej sobie do tej pory poligrafii. Dzięki pracowitości i wytrwałości stał się ekspertem w dziedzinie opakowań, łącząc (co jest rzadkością na skalę kraju) zarówno umiejętność wykonania projektu, jak i nadzoru technologicznego nad produkcją. Firma w krótkim czasie stała się drugą co do wielkości agencją BTL w Polsce, zdobywając wiele nagród.
Siłą rzeczy muzyka zeszła na dalszy plan, jednak w 1995 roku Tymański zaprosił Szmita do powtórnego nagrania płyty „1983-1986” (dekadę od jej pierwotnego powstania) Sni Sredstvom Za Uklanianie. Dwa lata później Bartek zaprojektował też okładkę albumu ze ścieżką dźwiękową Miłości do filmu „Sztos”. Na fali nieporozumień z wytwórnią zrodził się pomysł założenia własnej. W ten sposób powstało Biodro Records. Podczas pierwszego roku, w którym Bartek zaangażował się w jego działalność, wydało cztery doskonałe płyty, z czego dwie („P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur i debiut Ścianki „Statek kosmiczny Ścianka”) dostały Fryderyka.
Oprócz muzyki, wielką pasją Bartka były rajdy samochodowe (warto w tym miejscu zaznaczyć różnicę między rajdem a wyścigiem). Z różnych względów zarzucił amatorskie uprawianie tego sportu, jednak nadal chętnie jeździł kibicować na rajdy i wyścigi. Przełomowym wydarzeniem w jego życiu były wyścigi górskie w Sopocie w 2006 roku, podczas których doszło do wypadku. Samochód wypadł z trasy i z prędkością 130 km/h… wjechał prosto w niego. Kierowca nie przeżył. Bartek w wyniku wypadku niemal stracił lewą rękę (którą udało mu się lekarzom… przyszyć, w co dziś, patrząc na nią, nie sposób uwierzyć) i śledzionę (tę niestety już bezpowrotnie), a jedynymi częściami ciała, które zostały nienaruszone, była lewa noga i miednica. Największym dramatem był dla niego jednak bardzo poważny uraz mózgu. Wszystko to, co opowiadał mi o tamtym czasie, przywodzi mi na myśl frustrację mojego dziadka, który po wylewie był w stanie pokazać w słowniku niemieckim, angielskim czy rosyjskim słowo, o które mu chodzi, ale nie umiał go wypowiedzieć w języku ojczystym. Myślę, że mężczyzna, który jest u szczytu kariery, ma poukładane życie zarówno zawodowe, jak i prywatne, kiedy dostaje tak ciężkim obuchem w głowę, ma prawo się kompletnie załamać i nigdy już z tego nie podnieść. Jednak nie Bartek. On ma duszę wojownika, więc nawet z tego dramatu udało mu się powstać. Zaczął niemal wyłącznie jeździć rowerem, wrócił do grania na perkusji (znakomite ćwiczenie dla mózgu i ręki). Gdyby mieszkał w Stanach (miejscu, w którym bohaterów się lubi), myślę, że z powodzeniem mógłby jeździć po kraju z mowami motywacyjnymi. Bo… nie wiem, czy o tym wspominałam, ale oprócz talentu literackiego ma też dar posługiwania się słowem jak szpadą.

P.S. Na deser łączę swój nagrany rok temu cover piosenki „Thank you” Alanis Morissette, którą zadedykowałam kiedyś Drapieżnikowi, myśląc, że to już koniec naszej przygody. Dziś chciałabym mu podziękować za to, że… nie jest wcale żadnym drapieżnikiem (jak myślałam) i że zagościł w moim życiu na dobre, codzienNie mnie inspirując do stawania się lepszą wersją siebie.
Bartku, dziękuję!

10 mężczyzn na 10 marca (kwiecień 2019 – marzec 2020)

Analogicznie do tego, co stało się z umieszczanymi na blogu wpisami z okazji Dnia Kobiet, powstał tu równolegle także cykl związany z Dniem Mężczyzn – przybliżam w nim sylwetki panów, którzy najmocniej na mnie wpłynęli w tym roku.

Spis treści:

  1. Dawid Podsiadło
  2. Tomasz Sekielski
  3. Christopher Ciccone
  4. Stanisław Moniuszko
  5. Paweł Mykietyn
  6. Woody Allen
  7. Józef Patkowski
  8. Jerzy Pobocha
  9. Tymon Tymański
  10. Michał Heller

1. Dawid Podsiadło

O mojej wieloletniej fascynacji Dawidem pisałam już przy okazji recenzji jego płyty „Małomiasteczkowy”.

„I złapałam się na tym, że nie wiem właściwie do końca kiedy (choć przecież już druga płyta coś sygnalizowała, ale…) Dawid… stał się mężczyzną. Niby strasznie banalna to prawda, że „dzieci rosną”, ale uświadomiłam sobie, że już nie ma tamtego zamkniętego w sobie, nieśmiałego chłopaczka o unikalnym głosie, lecz gdzieś w międzyczasie z tego uroczego pąka rozwinął się naprawdę przepiękny wielobarwny kwiat”.

fragment wpisu  „Małomiasteczkowy” Dawid Podsiadło

Teksty (wszystkie tym razem po polsku) niesamowicie zgrały się z sytuacją, w której znalazłam się w tamtym czasie, być może dlatego tak mocno mnie poruszyły i we mnie zapadły.
Dawidzie, dzięki!

2. Tomasz Sekielski

Na samo wspomnienie filmu „Tylko nie mów nikomu” braci Sekielskich mam łzy w oczach. Ogrom zła i ohydy w nim ukazany przeraża, ale też… oczyszcza. Nakręcenie w Polsce dokumentu obnażającego skalę problemu pedofilii w kościele katolickim to akt niezwykłej odwagi. Mnie samo jego omówienie z dziećmi w podstawówce, w której uczyłam, kosztowało utratę pracy, ale z tą wiedzą po raz drugi zrobiłabym to samo bez mrugnięcia okiem.
Rzetelne dziennikarstwo na najwyższym poziomie i uparte docieranie do prawdy, nawet tej najtrudniejszej, to powody, dla których Tomasz Sekielski zyskał mój ogromny, dozgonny szacunek.
Panie Tomaszu, dziękuję!

3. Christopher Ciccone

Cudowne i inspirujące poznanie Madonny, które opisywałam ostatnio, zawdzięczam przede wszystkim jej bratu Christopherowi Ciccone i napisanej przez niego książce.

„Chwytem marketingowym jest nazwanie dzieła nieautoryzowaną biografią Madonny, tymczasem dla mnie jest to przede wszystkim autobiografia jeszcze ciekawszej (choć nie z powodu medialnej charyzmy) osoby – wrażliwego, uroczego i delikatnego Christophera Ciccone”.

– fragment wpisu „Moje życie z Madonną” Christopher Ciccone

Niespodziewanie okazało się też, że przy okazji odkryłam kogoś, kto szybko stał mi się bardzo bliski.
Thank you, Christopher!

4. Stanisław Moniuszko

Ubiegłoroczna edycja Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”, przypadająca na rok moniuszkowski, spowodowała, że po raz pierwszy w życiu ujrzałam Stanisława Moniuszkę w zupełnie innym niż do tej pory świetle. Moniuszko jaki jest, każdy słyszy. Muzyka lekka, łatwa i przyjemna, w dodatku wbita w przyciężkawe polskopatriotyczne opakowanie. Wydawałoby się, że trudno byłoby mi znaleźć coś bardziej odpychającego. Aż… dowiedziałam się o jego dążeniu do rozwiązań nietypowych, poszukiwaniu do swych pieśni prozy nowoczesnej, kreatywnym umyśle.

„Właściwie przez sposób, w jaki Snakowski mówił o Moniuszce (jeszcze nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby ktoś tak go przedstawiał), a potem przez samą doskonałą reżyserię Poutney’a, po raz pierwszy w życiu dostrzegłam w Moniuszce intrygującego kompozytora, który – co było dla mnie szokiem – zwracał ogromną uwagę na to, by teksty, do których pisał swoje pieśni, były autorstwa najbardziej jemu współczesnych, dobrych, „topowych” poetów. (Oczywiście, że część z tych wierszy dziś trąci już myszką, jednak dbałość kompozytora o to wtedy niesamowicie mnie rozczuliła.)”

fragment wpisu „XI Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” (2019)”

Niezależnie od tego, jak dziś brzmią jego kompozycje (a brzmią… miło), nabrałam do niego jakiejś zaskakującej sympatii.
Panie Stanisławie, dziękuję!

5. Paweł Mykietyn

Co do tego, że mój warszawski sąsiad, Paweł Mykietyn, jest kompozytorem wybitnym, nie miałam najmniejszych wątpliwości już od momentu, kiedy usłyszałam jego muzykę po raz pierwszy. Z ogromną sympatią i rosnącym zachwytem śledziłam jego artystyczną karierę. Jednak dopiero podczas wspominanej już wyżej tegorocznej edycji Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”, słuchając II Koncertu wiolonczelowego, uświadomiłam sobie w pełni… jego geniusz, bo już konstrukcja tego utworu jest arcydziełem samym w sobie… Wielkie słowa bywają nadużywane. Staram się być bardzo ostrożna w ich doborze. Tym bardziej czuję wzruszenie, kiedy uświadomię sobie, że tak wyjątkowe osoby są wśród nas (Paweł ciągle zalicza się do grona tzw. kompozytorów żyjących 😉 ) i mogą jeszcze stworzyć tak wiele dobra.
Drogi Pawle, dziękuję!

6. Woody Allen

Woody Allen jest niesamowicie ważnym mężczyzną w moim życiu, który bardzo mocno mnie ukształtował. Cudownie było się przekonać w kinie na filmie „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”, że ciągle jest w doskonałej reżyserskiej formie.
Trudno mi się pogodzić z nagonką, której stał się – a wraz z nim także pamiętniki, których wydanie zostało wstrzymane – ofiarą. Nie napiszę, że z całą pewnością nie molestował swojej pasierbicy, o co jest dziś podejrzewany. Nie wiem tego, podobnie, jak większość łatwo oskarżających go osób. Wierzę jednak w to, że sprawiedliwości powinno się dochodzić w sądzie, a nie w prasie.
Thank you, Woody!

7. Józef Patkowski

W tym roku ukazała się książka o tacie, co było poprzedzone wejściem jej autorki w nasze życie. Efekt tej pracy jest dopiero w drodze do mnie, więc nie mogę się jeszcze o nim wypowiedzieć. Ufam opiniom znajomych, będących w trakcie lektury, że redaktorzy podołali karkołomnemu zadaniu, jakim było zapanowanie nad zatrważającym infantylnością językiem, nadal myśląc – pewnie naiwnie – że lepiej byłoby, gdyby książki po prostu pisały osoby… umiejące pisać.
Bliskość taty czuję często, czasem dużo mocniej i chyba tylko dzięki niej przetrwałam ten naprawdę trudny dla siebie czas.
Dzięki, Tato! ❤️

8. Jerzy Pobocha

Psychiatra sądowy doktor Jerzy Pobocha w pewnym wywiadzie, na który przypadkiem trafiłam, absolutnie mnie zachwycił przede wszystkim wielką kulturą osobistą, doskonałym władaniem słowem i ogromną wiedzą. Szybko weszłam w posiadanie fascynującej książki „Zrozumieć zbrodnię”, do której często zdarza mi się wracać.

„W rozmowie poruszonych zostaje wiele wątków, między innymi: realne i symulowane choroby psychiczne, tajniki i problemy psychiatrii sądowej, psychopatia czy fascynacja złem. Doktor Jerzy Pobocha przywołuje przykłady wielu głośnych spraw z różnych lat (część z nich sam konsultował). Zamieszczana co jakiś czas „prasówka” (cytaty z prasy dotyczące omawianych przypadków) oraz przytaczane fragmenty innych książek są doskonałym zabiegiem pozwalającym czytelnikowi zrozumieć szerszy (od dialogu dwojga specjalistów) kontekst”.

– fragment wpisu „Zrozumieć zbrodnię” Ewa Ornacka

Panie Jerzy, dziękuję!

9. Tymon Tymański

Bardzo niewielu rzeczy się boję. Prawdopodobnie dlatego, że rzadko kiedy wpadam na czas na to, że w ogóle w jakiejś sytuacji mogłabym, a jak to już sobie uzmysłowię, jest zazwyczaj za późno. Jeśli jednak mocniej pogrzebać, wśród swoich nielicznych powodów do strachu znalazłabym: ewentualną utratę zmysłów, wizję świata bez sztuki oraz… Tymona Tymańskiego. Ten ostatni zaskakuje w tym zestawieniu o tyle, że nigdy go osobiście nie poznałam i właściwie nie znam też całej jego twórczości. Dwie dekady temu zachwycił mnie w programie „Muzyka łączy pokolenia”, w którym wykonał jakiś koszmarek z repertuaru Jerzego Połomskiego zupełnie po swojemu. Pamiętam, że bardzo mnie to wtedy poruszyło. Na pewno jest we mnie duży szacunek do jego muzycznych dokonań (zwłaszcza uwielbiam jego magiczny cover „Space Oddity” Bowiego). Równocześnie emanująca z niego energia sprawia, że… kiedy trafię w mediach na jakikolwiek wywiad z nim, dosłownie trzęsę się ze strachu i nie umiem nad tym zapanować.
Pewnie nie urosłoby to do rangi jakiegokolwiek problemu, gdyby nie to, że od początku tego roku, niejako pośrednio, jest obecny w moim życiu dość intensywnie. Co po dwóch miesiącach takiej sytuacji mogę powiedzieć? Że na pewno łatwiej się do niego przyzwyczaić niż do świata bez sztuki…
Dosyć niepewne, ale jednak, dzięki, Tymonie!

10. Michał Heller

Ksiądz profesor Michał Heller zniszczył mój dotychczasowy świat i zbudował go na nowo swoją książką „Moralność myślenia”, a zwłaszcza słowami:

A człowiek głupi nie milczy. Mówi, zwykle mówi wiele, i powiększa sumę bezsensu we Wszechświecie. […] Mowa głupiego udaje Słowo, ale nim nie jest. Jest czymś, co… opiera się racjonalnym wyjaśnieniom. Ale głupota może wcielać się w czyn, a czyn taki nie zostaje natychmiast rozerwany wewnętrzną sprzecznością i wyłączony z istnienia, lecz trwa i produkuje skutki, które głupotę utrwalają na Ziemi.

„Moralność myślenia” Michał Heller, str. 21

Stały się one dla mnie drogowskazem na naprawdę trudnych życiowych zakrętach, wyznaczając mi zupełnie nowe drogi i pomagając w pełnym zintegrowaniu się ze sobą.
Księże Profesorze, dziękuję!

🍍🍍🍍 Wszystkim Panom z okazji Dnia Mężczyzn życzę odwagi, siły i niezachwianej wiary w siebie i swoje wybory. Nigdy i nikomu nie dajcie sobie wmówić, że nie zasługujecie na szczęście! Długo zastanawiałam się, jaką piosenkę Wam dziś zadedykować. Rozważałam moje ukochane i dziko męskie „Le sirene opisywanego tu przeze mnie boskiego  Demetria Stratosa, ale ponieważ ten utwór pojawił się już na blogu, dołączę do życzeń innego wokalnego boga… 🍍🍍🍍

🌻 Wpisy z okazji Dnia Mężczyzn
z poprzednich lat🌻

10 mężczyzn na 10 marca (kwiecień 2018 – marzec 2019)

Analogicznie do wpisu sprzed dwóch dni – „8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2018 – marzec 2019)”, a także tego sprzed dokładnie roku – „10 mężczyzn na 10 marca”,  przedstawiam dziś, z okazji Dnia Mężczyzn, kolejną dziesiątkę panów, których twórczość i wrażliwość mocno na mnie wpłynęły w tym roku (od ubiegłorocznego święta do teraz).

Spis treści:

1. Piet Mondrian
2. Psubrat
3. Alexander McQueen
4. Michel Houellebecq
5. David Harrington
6. Krzysztof Penderecki
7. Yannis Kyriakides
8. Jurek Owsiak
9. Stromae
10. Janusz Korczak
11. Okoliczności śmierci Keitha Flinta

1. Piet Mondrian

Piet Mondrian jest jednym z tych artystów, którzy wywarli na moje życie ogromny wpływ bardzo wcześnie, co szczegółowo opisywałam TUTAJ.
W kwietniu ubiegłego roku, przy okazji wyjazdu do Hagi na występ Laurie Anderson, miałam ogromną przyjemność zobaczyć największą na świecie kolekcję prac tego artysty w Muzeum Miejskim Hagi (Gemeentemuseum Den Haag). Było to naprawdę wielkie i niesłychanie inspirujące przeżycie. Nie chciałabym się jednak powtarzać, więc tych, którzy jeszcze go nie czytali, zachęcam do lektury mojego sprawozdania z tej przygody: „Haga: wystawa prac Pieta Mondriana w Gemeentemuseum Den Haag ❤”
Bedankt, Piet!

2. Psubrat

Definicja słownikowa hasła „mężczyzna” brzmi:

osoba dorosła płci męskiej

– definicja słownikowa hasła „mężczyzna”

i choć z kolei w wyrazie „osoba” doszukać się można „jednostki ludzkiej”, ja jednak, skupiając się na tym, że „osoba” przede wszystkim posiada osobowość, postanowiłam umieścić w swoim zestawieniu zmarłego w czerwcu ubiegłego roku Psubrata – mojego pięknego zewnętrznie i wewnętrznie królika.
Nabyłam go rok po śmierci taty i bardzo szybko stał się integralną częścią naszej rodziny. Pokazał mi swój fascynujący króliczy świat, a jego odejście (choć żył zaskakująco, jak na królika, długo, bo aż dwanaście lat!) było dla mnie ciosem.
Życia bez niego musiałam się na nowo nauczyć, ale trochę mi w tym pomogło napisanie o nim kilku słów zaraz po jego śmierci (zachęcam do lektury wpisu „Psubrat we wspomnieniach”).
🥕
🥕🥕, 🥕🥕!

3. Alexander McQueen

Alexandra McQueena – projektanta, wizjonera, geniusza – znałam jako autora nieprawdopodobnych, ujmujących kreacji, jednak niewiele wiedziałam o jego życiu. W lipcu ubiegłego roku na polskie ekrany wszedł poruszający dokument „McQueen”, który wywarł na mnie ogromne wrażenie (pozostaję pod nim zresztą do teraz). Przedstawił bardzo chyba wiernie sylwetkę tego niesamowitego, skomplikowanego i złożonego człowieka. Człowieka, w którym kotłowało się mnóstwo emocji. Człowieka, który dźwigał ogromny ciężar własnej przytłaczającej wielkości. (O filmie pisałam szerzej TUTAJ.)
Thank you, Alex!

4. Michel Houellebecq

Michela Houellebecq’a pokochałam i czytałam już wiele lat temu, jednak chęć zrecenzowania w sierpniu ubiegłego roku na blogu jednej z jego ważniejszych dla mnie książek, „Uległości”, zmusiła mnie do przypomnienia sobie, czym mnie już dawno temu zauroczył i pod tym urokiem pozostałam na dłuższy czas.
Aktualność tej książki właśnie teraz, przy obecnej sytuacji politycznej (nie tylko zresztą w Polsce niestety) poraża i przeraża, ale równocześnie zmusza do refleksji nad tym, jak jesteśmy, jako ludzie, skonstruowani. Przynosi więc, paradoksalnie, też jakiś rodzaj ukojenia, bo Houellebecq, mając niesamowity dar obserwacji, stawia bardzo trafną diagnozę.
Pisząc swoją recenzję „Uległości” Michela Houellebecq’a, udało mi się też dotrzeć do Beaty Geppert – tłumaczki książek Houellebecq’a. Miałam wielki zaszczyt i przyjemność skonsultować z nią kilka kwestii i porozmawiać chwilę z kimś, na kogo ten niesamowity pisarz wpłynął równie mocno jak na mnie.
Merci, Michel!

5. David Harrington

Kronos Quartet jest jednym z najlepszych kwartetów smyczkowych na świecie, wielkim więc wydarzeniem (nie tylko dla mnie osobiście, ale przede wszystkim dla tego miasta) był jego koncert w Zakopanem, inaugurujący jubileuszową edycję X Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka na Szczytach” (2018). Pierwszy skrzypek, David Harrington, zupełnie mnie zauroczył swoją delikatnością i wrażliwością już na pierwszym z nim spotkaniu w ramach Klubu Rozmów na Szczytach. Potem, po wspaniałym koncercie, miałam przyjemność pójść za kulisy pogratulować zespołowi i spotkałam się z olbrzymią serdecznością wszystkich jego członków. Udało mi się zapytać Davida Harringtona, który doskonale pamiętał mojego tatę, o współpracę z Laurie Anderson, z którą nagrali przepiękna płytę „Landfall”. Szerzej opisałam to spotkanie w tekstach: „Kronosi w Zakopanem!” oraz „Landfall”.
Thank you, David!

6. Krzysztof Penderecki

W ubiegłym roku Krzysztof Penderecki kończył 85 lat, z której to okazji w całej Polsce odbywały się uroczyste obchody tego jubileuszu w formie wielu wspaniałych koncertów. Przez większość swojego życia miałam pewien rozdźwięk między dwoma obliczami tego kompozytora. Z jednej strony pamiętałam go jako często bywającego u nas w moim dzieciństwie przyjaciela taty, fantastycznego kompozytora m.in. wybitnej muzyki elektroakustycznej i przemiłego człowieka z ogromnym dystansem do siebie i poczuciem humoru. Z drugiej zaś ten sam człowiek nieco później znacząco i w dosyć brutalny sposób odciął się od swojego macierzystego środowiska „Warszawskiej Jesieni”, z kolei na krakowskich koncertach będąc traktowanym przez publiczność z takim namaszczeniem, że kiedy śmiałam, klaszcząc, nie wstać (bo owacjami na stojąco nie zwykłam szastać), obdarowywano mnie zewsząd złowrogimi spojrzeniami. Popełnił też koncert fortepianowy „Zmartwychwstanie”, mający swoją polską premierę właśnie podczas WJ w 2002 roku i byłam w tej grupie słuchaczy, którzy opuścili w jego trakcie salę Filharmonii Narodowej, nie mogąc znieść pompatyczności nowej estetyki tego twórcy.
Jednak tegoroczna, wspominana już wyżej, edycja festiwalu „Muzyka na Szczytach”, również dosyć mocno skoncentrowana na ubiegłorocznym jubileuszu kompozytora, ukazała mi jeszcze jedną twarz Krzysztofa Pendereckiego. Twarz, której albo nie znałam, albo do której odkrycia musiałam dojrzeć – twarz niepodważalnego geniusza, który może i umie wszystko. Dopiero podczas tego festiwalu (we wrześniu 2018) miałam ogromną przyjemność zobaczyć perłę polskiej kinematografii, mianowicie „Rękopis znaleziony w Saragossie” Wojciecha Jerzego Hasa i zachwyciłam się doskonałą, odważną, świeżą i zupełnie ponadczasową muzyką Pendereckiego (zrealizowaną zresztą częściowo w studiu taty). O geniuszu jednak zapewnił mnie cały festiwal i poznanie w tak krótkim czasie bardzo wielu jego zupełnie od siebie różnych utworów, ukazujących niespotykane możliwości warsztatowe. Zobaczyłam twarz wielkiego kompozytora, który ma niesłychaną lekkość tworzenia i sprawia wrażenie, że się tym bawi. (Choć w dalszym ciągu wysłuchanie fragmentu „Zmartwychwstania” tylko raz, w zupełności mi wystarczy.)
Panie Krzysztofie, dziękuję!

P.S. Gorąco zachęcam do lektury mojej recenzji całej ubiegłorocznej „Muzyki na Szczytach”.

7. Yannis Kyriakides

Ten zjawiskowy grecki kompozytor, od lat mieszkający w Holandii, oczarował mnie już sześć lat temu swoim utworem „Telegraphic”, o czym bardziej szczegółowo pisałam zarówno w recenzji jego pięknej płyty „Antichamber”, jak i we wpisie o Psubracie, który wyraźnie na wspomniany wyżej utwór Kyriakidesa reagował.
W tym roku (od ostatniego Dnia Mężczyzn) najpierw z powodu śmierci mojego króliczka i opisywania go na blogu, a potem z powodu niewiarygodnej zaobserwowanej przeze mnie reakcji dzieci, które uczę na „Telegraphic”, odświeżyłam sobie tę kompozycję i zanurzyłam się w niej znowu na dłuższy czas. Artysta pozwolił mi zauważyć, że dziewięcio- i dziesięcioletnie dzieci odbierają muzykę w zupełnie inny sposób, niż dorośli. Puściłam im zresztą ten utwór w ramach eksperymentu, bo spodobały im się bardzo dźwięki alfabetu Morse’a, o którym mówiliśmy na języku polskim. Pomyślałam, że skoro to na nie oddziałuje, to istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że podobnie przyjmą też „Telegraphic”. Rzeczywistość przerosła jednak moje najśmielsze oczekiwania, bo dzieci – pozbawione jeszcze myślenia schematycznego – absolutnie się w nim zakochały i potem na każdej lekcji dopytywały,

czy jeszcze im puszczę morsową piosenkę?

– pytania moich dzieci na lekcjach polskiego

Wzruszył mnie też mały chłopczyk, który wlepił we mnie swoje ogromne ślepka i niemal płacząc, stwierdził:

to jest takie przepiękne…

– reakcja dziesięciolatka na „Telegraphic” Kyriakidesa

I miał rację, bo to naprawdę wyjątkowy utwór…
Σας ευχαριστώ, Γιάννη!

8. Jurek Owsiak

Są takie osoby, które tak nas przyzwyczaiły do niekończących się pokładów energii, czynienia dobra wbrew wszelkim przeciwnościom, niegasnącego optymizmu i rozmachu, że przestajemy je w ogóle postrzegać jak zwykłych ludzi, którzy mimo wszystko mają przecież swoje ograniczenia, słabości, wytrzymałość i może przesunięte, ale jednak granice odporności.
Złapałam się na niebezpieczeństwie podobnego myślenia po tragicznej śmierci prezydenta Gdańska – Pawła Adamowicza, kiedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam tak przybitego i poddającego się Jurka Owsiaka – nasz narodowy skarb. Doszło do mnie z jakim ogromem hejtu, pomówień i wylewanych na siebie pomyj musi się codziennie zmierzać, a śmierć przyjaciela spowodowała, że coś w nim pękło. Dbajmy o ludzi, którzy są dla nas tak ważni i tak nam potrzebni, jeśli rzeczywiście chcemy, żeby zwyciężyło dobro.
Jurku, dziękuję!

9. Stromae

Stromae zachwycił mnie wszystkim! Swoją kreacją, nieoczywistością, głosem, oryginalnością i kipiącym z niego artyzmem. Jego piosenki przez dłuższy czas stanowiły ścieżkę dźwiękową dla mojego codziennego życia. Więcej na temat tej fascynacji napisałam w tekście „Stromae – Jacques Brel muzyki tanecznej”.
Stromae, merci!

10. Janusz Korczak

Kiedy we wrześniu ubiegłego roku przychodziłam, z drżeniem, na swoje pierwsze w życiu lekcje w szkole podstawowej, nie bardzo wiedziałam co myśleć, czego się spodziewać. Nie miałam dotąd właściwie żadnego kontaktu z dziećmi w takim wieku (9 – 12) i zakładałam, że prawdopodobnie nie znajdziemy wspólnego języka. A raczej bałam się, że nie zostanę przez dzieci zaakceptowana. Tydzień później… zakochałam się we wszystkich swoich dzieciach i w pracy, którą właśnie rozpoczęłam. Choć całą sobą nie znoszę instytucji szkoły, nie bardzo solidaryzuję się z grupą społeczną, jaką stanowią nauczyciele, a własną podstawówkę wspominam jak najgorszy koszmar, jednak współpraca z dziećmi, uczenie się od nich, dawanie im najlepszej części siebie i dostawanie w zamian niesamowitej dawki pozytywnej energii (o dowodach miłości i oddania nie wspominając) jest jedną z najpiękniejszych przygód, jaka mi się przytrafiła.
Do tej pory nie jestem zbyt biegła w dzienniku (który, gdyby szatan istniał, byłby z pewnością jego wymysłem), nie mam wrodzonej łatwości w socjalizowaniu się z resztą pedagogicznego ciała, popełniam prawdopodobnie mnóstwo dydaktycznych błędów, jednak odkryłam też w sobie dar, o którego istnieniu nie wiedziałam – intuicję, która mnie jeszcze nigdy nie zawiodła, jak obchodzić się z dziećmi.
Szokująca była dla mnie niedawna lektura „Myśli” Janusza Korczaka, który niemal wiek temu sformułował wszystko to, co gdzieś we mnie w środku jest (nie wiem skąd) i wg czego intuicyjnie postępuję. W momentach zwątpienia cudownie znaleźć oparcie w kimś tak wspaniałym i pięknym!
Panie Januszu, dziękuję!

11. Okoliczności śmierci Keitha Flinta

Rok temu z okazji Dnia Mężczyzn opisywałam tragicznie zmarłego kilka dni temu Keitha Flinta. Ciągle bardzo trudno mi się pogodzić z jego przedwczesną śmiercią. Znane są już natomiast jej okoliczności – Keith Flint powiesił się, nie mogąc sobie poradzić z odejściem żony. Jest to jedna z najbardziej romantycznych i równocześnie tragicznych historii, jakie słyszałam. Keith poznał Mayumi Kai, japońską DJ-kę, w 2006 roku. Para zakochała się w sobie od pierwszego wejrzenia i po zaledwie kilku miesiącach wzięła ślub, od czego bardziej szokujące jest to, że przez pierwsze trzy miesiące tego małżeństwa nie umieli się ze sobą porozumieć, ponieważ Mayumi nie mówiła po angielsku, a Keith po japońsku. Bariera językowa nie była dla nich jednak problemem, szybko zresztą została pokonana, a związek przetrwał 12 lat. Flint wielokrotnie wspominał w wywiadach o tym, że to małżeństwo uratowało go od życia na haju, pomogło znaleźć prawdziwe szczęście i uwolnić się od nałogów. Definitywnie skończył z alkoholem i używkami już 10 lat temu. Para kupiła XV-wieczną angielską posiadłość i prowadziła sielskie, spokojne życie.
Rozwód i naciski byłej żony na sprzedaż posiadłości podobno załamały Keitha do tego stopnia, że nie potrafił się zmierzyć z trudną rzeczywistością. A nam wszystkim – fanom, entuzjastom – bardzo trudno się zmierzyć z rzeczywistością bez niego…

🌻🌻🌻Wszystkim Panom składam najserdecznNiejsze życzenia z okazji Dnia Mężczyzn, do których dołączam przepiękną piosenek z Kabaretu Starszych Panów – „O, Romeo” w poruszającym wykonaniu Kaliny Jędrusik.🌻🌻🌻

10 mężczyzn na 10 marca

[Tak, jak w poprzednich wpisach, dzisiejszy również zawiera spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]

    Spis treści:

  1. Wstęp
  2. Keith Flint
  3. Michael Jackson
  4. Kurt Cobain
  5. Władysław Hasior
  6. Vladimir Nabokov
  7. David Lynch
  8. Jeremi Przybora
  9. Demetrio Stratos
  10. Stanisław Dróżdż
  11. Jeffrey Dahmer

1. Wstęp

Wspaniale się składa, że właśnie dziś wypada Dzień Mężczyzn, bo mam szansę przedstawić – dla równowagi po ostatnim wpisie z okazji Dnia Kobiet – sylwetki wspaniałych, inspirujących mężczyzn, którzy istotnie wpłynęli na moje życie i myślenie. Tak jak poprzednio, nazwiska uporządkowane są w kolejności chronologicznej.

2. Keith Flint

Muzyka zespołu The Prodigy towarzyszyła mi od najmłodszych lat, kiedy tata po raz pierwszy przywiózł mi z zagranicy ich płytę (w tamtych czasach jeszcze na kasecie). Co ciekawe, ćwierć wieku później muszę przyznać, że ta muzyka ani trochę się nie zestarzała, no ale tata zawsze miał bardzo wysmakowany muzyczny gust.
Zawsze szanowałam Liama Howletta – mózg zespołu, byłam onieśmielona urodą Maxima Reality, ceniłam Leeroy’a Thornhilla, choć „znałam” go właściwie najmniej, jednak tylko jeden członek zespołu stał się od razu moim pierwszym poważnym ideałem mężczyzny – był nim Keith Flint. Szalony, inteligentny, utalentowany, przystojny (ten dziwny przypadek mężczyzny, którego osobiście wolę w makijażu), dowcipny, pełen pasji, mający pomysł na siebie i równocześnie wielki dystans do siebie. Jedną z moich ulubionych anegdot z nim związanych jest ta opisana przez Martina Roacha w książce „The Prodigy. Elektroniczny Punk”. Na jednym z lotnisk u Keitha znaleziono narkotyki. Po raz kolejny… Znudzony celnik spytał:

– Musisz brać narkotyki, żeby wykonywać swoją pracę?
– Nie, ale musiałbym je brać, gdybym wykonywał twoją – odparł Keith.

– Martin Roach „The Prodigy. Elektroniczny Punk”

Keithowi Flintowi zawdzięczam to, że stał się dla mnie na dosyć wczesnym etapie mojego rozwoju pierwszym modelem mężczyzny kompletnie różnego od mojego taty (choć równocześnie bardzo przez niego cenionego), z którym jednocześnie się utożsamiałam i który mnie fascynował, ciągle zapewniając o tym, że inność jest naprawdę fajna i porywająca.
Thank you, Keith!

3. Michael Jackson

Michael był moim jedynym idolem w prawdziwym tego słowa znaczeniu, co jest o tyle może dziwne, że akurat pop nigdy nie był gatunkiem mojego pierwszego wyboru. Oprócz tego, że wzruszał mnie niewiarygodny talent tego człowieka i uwielbiałam jego płyty (zwłaszcza „Dangerous”), fascynował mnie również tym, że był niesamowitą mieszanką wszystkiego, co najbardziej pociągające w: mężczyźnie, kobiecie, dziecku, osobie białej i czarnoskórej. To było aż niebywałe, ile mieścił w sobie barw i piękna.
Momentem przełomowym było dla mnie pójście na jego koncert w Warszawie w 1996 roku (ten jeden pamiętny raz, kiedy nie pojawiłam się na inauguracji Warszawskiej Jesieni), a potem przejechanie pod hotel, w którym się zatrzymał i… zobaczenie go na wyciągnięcie dłoni. Co prawda Warszawy nie spowijał jeszcze aż taki smog, a on przybył pod hotel w masce, ale widok nawet samych jego (naprawdę wyjątkowej urody) oczu z bliska był czymś, czego nie zapomnę do końca życia.
Mimo że wychowałam się w artystycznym domu i stykałam się z najwybitniejszymi tego świata osobiście już od najmłodszych lat (Iannis Xenakis ofiarował mi japońską laleczkę i przedziwne anyżowe czekoladki, siedząc na kolanach Tadeusza Łomnickiego, zadałam mu intrygujące mnie bardzo pytanie: „jak dokładnie wszedł do telewizora”, bo go tam parę dni wcześniej widziałam, państwo Lutosławscy zaopatrzyli w meble cały mój domek dla lalek, a od Władysława Hasiora dostałam całe mnóstwo zdekompletowanych zabawek i koralików), więc byłam do tego w pewnym sensie przyzwyczajona, zobaczenie Michaela Jacksona z bliska wpędziło mnie w dwutygodniowy stupor dysocjacyjny.
Zawdzięczam Michaelowi przede wszystkim niesamowite emocje i pokazanie mi, jak piękną można mieć więź z osobą, której się osobiście nie zna, dzięki jej talentowi i naszej na niego wrażliwości.
Thank you, Michael!

4. Kurt Cobain

Do Nirvany i Kurta Cobaina musiałam dojrzeć. Nadal nie uważam, że jest to zespół muzycznie doskonały, ale nie do końca o doskonałość w nim chodzi. Piękne, głębokie, mądre i przepełnione bólem teksty Cobaina bardzo mnie do niego przekonały, a potem zaczęło mnie coraz bardziej intrygować, co się kryje za tymi inteligentnymi, smutnymi oczami.
Kurtowi Cobainowi zawdzięczam przede wszystkim piosenkę „Dumb” i jej poruszające słowa, które raz na zawsze zmieniły coś w moim postrzeganiu świata i poezji.
Thank you, Kurt!

5. Władysław Hasior

O czym już tu wielokrotnie wspominałam, Władysław Hasior plasował się w czołówce moich ulubionych dorosłych. Dorastałam w domu, w którym były jego prace, w tym moja ukochana – prezent ślubny moich rodziców od Hasiora – przedstawiająca dwa kopulujące robaki. Mama niestety nigdy nie podzieliła mojego entuzjazmu dla tego akurat dzieła oraz jego kontekstu.
Prawie każdy mój przyjazd do Zakopanego w dzieciństwie (mieszkam tu na stałe dopiero od ośmiu lat), był związany z odwiedzeniem z tatą Galerii Hasiora, a potem samego Hasiora w jego mieszkaniu nad Galerią. Warto przypomnieć układ samej galerii: jej przestrzeń jest otwarta na wysokość parteru oraz pierwszego piętra. Na dole mieści się sala główna, w której jest ekspozycja stała (tylko dzieła Hasiora), a na górze, gdzie wystawiane są ekspozycje czasowe prac różnych twórców, wąski korytarz z balustradą prowadzi do drzwi lokalu, który zamieszkiwał Władysław Hasior. Nigdy nie był oczywiście dostępny dla zwiedzających, a dziś już pewnie ma nowe przeznaczenie. Mistrz czasem oglądał zwiedzających z góry, zza balustrady.
Był niesłychanie ciepłym, serdecznym i fajnym człowiekiem. Pamiętam, że zawsze sączył góralską herbatkę z prądem (nie mam stuprocentowej pewności co do herbatki, ale na pewno zawsze był tam prąd) i dużo się uśmiechał. Do mojej ulubionej części takiej wizyty należał zawsze moment, w którym Hasior otwierał małe drzwiczki na środku mieszkania, prowadzące w dół (układ tego miejsca był naprawdę przedziwny) do krainy skarbów, czyli czegoś w rodzaju piwnicy, gdzie składowane były zdekompletowane zabawki. Mogłam oglądać wszystko, natomiast to, co pan Władysław pozwalał mi sobie wziąć do domu, znajdywało się tylko na jednym stole. Zasady były bardzo proste i przejrzyste i niezwykle mi się podobały.
Do tego, choć byłam dosyć mała (miałam pewnie nie więcej, niż dziesięć lat), zakochałam się w jego pracach od pierwszego wejrzenia. Uwielbiałam ducha tej galerii, przejmującą twórczość Hasiora (od zawsze moją ulubioną jego pracą był Sztandar Niobe), idealnie dobraną do ekspozycji muzykę, która również się do dziś nie zmieniła.
Władysławowi Hasiorowi zawdzięczam ogromny wkład w budowanie mojej wrażliwości i poczucia piękna.
Panie Władysławie, dziękuję!

P.S. Mistrz zmarł dokładnie w dniu moich czternastych urodzin…

6. Vladimir Nabokov

Każdy z nas ma na pewno z okresu dzieciństwa niechlubny epizod myszkowania po „zakazanych”, mniej lub bardziej medycznych, książkach z kolekcji rodziców lub wujków, schowanych na teoretycznie niedostępnych dla nas półkach. Mój skończył się odkryciem jednej z największych miłości życia – Vladimira Nabokova, ale po kolei.
Moja „zakazana” pozycja składała się z części ilustracyjnej, której z powodzeniem można by nadać tytuł „Praktyczny przewodnik poruszania się po buszu” oraz tekstowej. Pierwszą odrzuciłam na wstępie z przyczyn estetycznych, natomiast druga zaintrygowała mnie przepięknym cytatem. Można się było domyślić, że cytat dotyczy intymnego zbliżenia dwóch osób, ale był tak niewiarygodnie subtelny, idealny językowo i działający na zmysły samą formą, że kwestia tego, co dokładnie opisywał, pozostawała w sferze wyobrażeń. Pod cytatem był podpis, który brzmiał mniej więcej tak (cytuję oczywiście z pamięci): „można by ten fragment uznać za przepiękną romantyczną literacką wizję stosunku seksualnego, gdyby nie fakt, że Vladimir Nabokov opisał w ten sposób w Lolicie akt samogwałtu czterdziestoletniego mężczyzny, dokonanego przy pomocy skarpetki należącej do dwunastolatki, o której fantazjował”. I wtedy właśnie nastąpił strzał Amora. Niemal na własne oczy zobaczyłam Kupidyna z łukiem! ❤
Wiedziałam, że muszę przeczytać „Lolitę” i lepiej poznać kogoś, kto pisze nie tylko TAKIE rzeczy, ale jeszcze kto TAK je pisze!
Jak wspominałam wcześniej, „Lolita” bardzo mocno namieszała w moim życiu i na pewno byłabym bez niej zupełnie inną osobą. Długi czas bałam się sięgnąć po inne książki Nabokova, mając poczucie, że nie da się już napisać nic lepszego, a ja go wolę zapamiętać właśnie takiego. Na szczęście w jakimś emitowanym dawno temu programie o książkach Wojciech Waglewski namówił mnie do sięgnięcia po rewelacyjne „Zaproszenie na egzekucję” i od tamtej pory przeczytałam większość dostępnych w języku polskim książek tego autora. Myślę, że to najlepszy pisarz w historii literatury w ogóle!
Vladimirovi Nabokovovi zawdzięczam zrozumienie, że plastycznie, pięknie i z klasą można pisać absolutnie na każdy temat, a najwięcej opowiedzieć można samą formą.
Спасибо, Владимир!

7. David Lynch

David Lynch jest królem nieoczywistości, więc nie mogło go zabraknąć na mojej dzisiejszej liście. Niebanalność (choć to raczej eufemizm) jego filmów oraz ogromne pole do interpretacji, jakie zostawia swoim odbiorcom, to rzeczy, za które cenię go najmocniej.
Davidowi Lynchowi zawdzięczam przede wszystkim jeden z najbardziej przełomowych filmów w moim życiu, czyli „Zagubioną autostradę”. Wyjątkowo urzekły mnie „Mulholland Drive” i „Dzikość serca”, jednak „Zagubiona autostrada” ukształtowała moje postrzeganie kobiecości i siebie samej.
Thank you, David!

8. Jeremi Przybora

Rzadko kiedy miewam do losu o cokolwiek pretensje, ale jak pewnego pięknego dnia usłyszałam od swojego taty:

Gdybym wiedział, że tak pokochasz twórczość Jeremiego Przybory,
poznałbym was ze sobą

– słowa, które powiedział mi tata pewnego pięknego dnia

to się odrobinę załamałam… (Nawiasem mówiąc, smutne jest też sobie uzmysłowić, że z opisywanej przeze mnie dziesiątki panów, żyje tylko dwóch.)
Choć w pamięci tzw. przeciętnego odbiorcy rolę „świetnego tekściarza” odgrywa po dziś dzień Agnieszka Osiecka (czego nigdy nie rozumiałam i już pewnie nie zrozumiem), mamy w historii tekstów polskiej muzyki rozrywkowej prawdziwą perłę w postaci twórczości Jeremiego Przybory. To, w jaki sposób Przybora władał piórem, jego niewymuszona elegancja, ale i przecież spora szczypta pikanterii, porywający dowcip, niesłychany urok i niewiarygodna wręcz świadomość językowa, to ewenement na skalę wszystkich polskich tekstów rozrywkowych w ogóle!
Jeremiemu Przyborze zawdzięczam przepiękną przygodę z Kabaretem Starszych Panów (był taki czas, kiedy nie dało się mnie zagiąć na żadnej piosence Kabaretu – znałam je wszystkie, wraz ze wszystkimi zwrotkami i wersjami, na pamięć) i rozsadzającą mnie dumę, że to właśnie w Polsce urodził się Nabokov tekstów piosenek rozrywkowych.
Panie Jeremi, dziękuję!

9. Demetrio Stratos

Ten niezwykle intrygujący niespotykanej urody multiinstrumentalista, badacz muzyki, wokalista i tekściarz grecko-włoskiego pochodzenia (urodzony w Egipcie) trafił do mojego serca jednym, zupełnie niesamowitym utworem – „Le sirene”.

Choć słyszałam w życiu mnóstwo utworów kwadrofonicznych, to, co Stratos zrobił w „Le sirene” z przestrzenią i relacją dźwięku do (uszu) słuchacza, przerosło moje najśmielsze oczekiwania i raz na zawsze zmieniło moją wizję zagospodarowania przestrzeni słuchacza w mojej własnej muzyce.
Demetriosowi Stratosowi zawdzięczam pokazanie mi kompletnie nowej i fascynującej perspektywy, a także opowiadanie „W rybich łuskach”, które napisałam zainspirowana tym jego utworem.
Σας ευχαριστώ, Δημήτριο!

10. Stanisław Dróżdż

Jak już pisałam w tekście „Językowe obserwacje”, twórczość Stanisława Dróżdża i poezję konkretną w ogóle odkryłam stosunkowo późno i od razu się w nich zakochałam. Dokładnie dwa miesiące przed terminem oddania pracy magisterskiej na studiach (a wbrew obowiązującym dziś trendom oddawałam ją pod koniec piątego roku studiów), kiedy utknęłam w ślepym zaułku w analizie tekstów Jeremiego Przybory, która miała być pierwotnym moim tematem, znakomita polska malarka, Zofia Broniek, pokazała mi twórczość Dróżdża, dla której zupełnie straciłam głowę. Z duszą na ramieniu przyszłam na seminarium magisterskie do mojego promotora, profesora Krzysztofa Kłosińskiego, i powiedziałam:

– Panie profesorze, mam dla pana wstrząsającą wiadomość.
– Napisała już pani całą pracę?!
– Gorzej – zmieniłam jej temat i zaczynam od początku, ale muszę
ją złożyć w pierwotnie wyznaczonym terminie… Za dwa miesiące.
– W takim razie proszę nie marnować czasu i zdążyć!

– rozmowa z promotorem idealnym, profesorem Krzysztofem Kłosińskim

Stanisławowi Dróżdżowi zawdzięczam te dwa najpiękniejsze miesiące mojego życia, przez które pisałam swoją pracę (i zdążyłam, dodatkowo zostając za nią wyróżniona!). Odkrywałam tę nową dla siebie, wciągającą, świeżą, poruszającą, głęboką, doskonałą Sztukę, równocześnie pisząc własną jej interpretację. Bardzo intensywny czas, który mnie ukształtował i przekonał, że wszystko naprawdę jest w języku. Że to nie moje przypuszczenie, tylko najprawdziwsza prawda. Zrozumiałam, że jestem wyznawcą języka, a Stanisław Dróżdż stał się moim doskonałym nauczycielem.
Panie Stanisławie, dziękuję!

P.S. Fragmenty mojej magisterki będę zamieszczać sukcesywnie na blogu – będą dostępne w kategorii Recenzje sztuk plastycznych oraz pod tagiem: Stanisław Dróżdż.

11. Jeffrey Dahmer

Ponieważ od zawsze temat samotności, poczucia odrzucenia i tęsknoty za bliskością nie był mi obcy, ogromnie poruszyła mnie historia zagubionego mężczyzny, który z tych właśnie powodów zdecydował się zamordować siedemnastu mężczyzn w różnym wieku (najmłodsza ofiara była niepełnoletnia), dopuścić się aktu nekrofilii na zwłokach i następnie je spożyć.
Ta strona mnie, w której już dawno temu rozgościł się na stałe Michał Fajbusiewicz, była zupełnie zafascynowana historią Dahmera (choć fascynacja ta oczywiście oscylowała na granicy przerażenia i współczucia). Tym bardziej, kiedy zaczęłam oglądać wywiady z nim i zrozumiałam, że choć był psychopatą i jak każdy psychopata miał ogromny talent manipulatorski, to jednak był też w pełni świadomy tego, czego się dopuścił, i potrafił z honorem ponieść konsekwencje swoich działań, nie zrzucając winy na innych (jak np. wręcz karykaturalny pod tym względem Ted Bundy). Dosyć mocno mnie co prawda rozczarował przyznaniem, że przeszedł na kreacjonizm, ale więzienie na pewno nie oddziałuje dobrze na żadną psychikę, a zwłaszcza tak zwichrowaną, jak jego.
Jeffrey’owi Dahmerowi zawdzięczam utwierdzenie mnie w przekonaniu, że nic nie jest do końca takie, na jakie wygląda, a w najstraszniejszych i najtrudniejszych do zrozumienia zbrodniach nigdy tak naprawdę – wbrew powszechnej opinii – nie mamy do czynienia z tylko jedną ofiarą.
Thank you, Jeffrey!

🌻🌻🌻 Wszystkim Panom w dniu ich święta składam najserdecznNiejsze życzenia, do których również dołączam piosenkę. Długo zastanawiałam się, którą wybrać, aż sobie uzmysłowiłam, że skoro Paniom wpis wcześniej zadedykowałam „Queen” Jessie J, to – żeby pozostać w klimatach królewskich – Panom podaruję dziś „Princes Of The Universe” wspaniałego i niepowtarzalnego zespołu Queen. I wy nućcie sobie codziennie – na przykład przy goleniu – te słowa, bo przecież są prawdziwe: 🌻🌻🌻

Here we are, born to be kings
We’re the princes of the universe

– Freddie Mercury