Kiedy wszystko jest tak jak ma być, czyli moja samotna wyprawa do Grecji cz. 2

fot. Geo Dask

Dzisiejszy wpis to druga część wpisu poprzedniego. Zachęcam do czytania w kolejności 😉

5. Dzień piąty… Zakochana oślica i girls night w Skala Potamii

Już nazajutrz wracałam do Salonik (i mojego ulubionego hotelu Kastoria), więc to był mój ostatni dzień na wyspie. Po śniadaniu odwiedziłam swoją znajomą na jej ziemi, gdzie ma właściwie swoje prywatne mini zoo (swoją drogą zachęcam do zaglądania na jej stronę, przyjeżdżania do tego miejsca i wsparcia finansowego, bo utrzymuje się ono jedynie z darowizn, a jest domem dla wielu cudownych, ale niestety opuszczonych tasyjskich zwierząt). Kiedy pewnego dnia zaprzyjaźniony Grek stwierdził, że

dziś już nikt na Thassos nie hoduje osłów,

– stwierdzenie zaprzyjaźnionego Greka

odparłam:

a moja znajoma ma ich siedem!

– to, co mu na nie odparłam

Siedem osłów, pięć kóz (w tym też małe), cztery żółwie, dwa króliki, sporo kaczek i całe zastępy kur. Jednym słowem miejsce, w którym nie mogło mnie zabraknąć i za tym pobytem!
Tego dnia było trochę ludzi, przez chwilę siedzieliśmy sobie w większej grupie, a potem uwaga skupiła się na dzieciaczku, który chciał się przejechać na osiołku, więc zostałam sama, siedząc przy ogrodowym stoliku i spokojnie dopijając kawę. Nagle podeszła do mnie oślica Bella. Pomyślałam, że to miłe, że nie ucieka, kiedy wyciągam rękę, by ją pogłaskać. Ale nie ukrywam, że czułam się coraz bardziej niepewnie, kiedy zaczęła do mnie podchodzić bliżej i bliżej. Zastanawiałam się jakie ma zamiary, ale postanowiła possać mi (bardzo delikatnie i z wyczuciem) rąbek sukienki, a potem położyła pysk na moich kolanach, ewidentnie się w nie wtulając. To było rzeczywiście niesamowite. Kiedy oderwałam od niej na chwilę dłonie – zaczęła… tupać! ❤
Dziś był znowu przepiękny, upalny dzień. I znowu udało się trochę popływać.
A wieczorem miałyśmy babskie wyjście. Jeśli ktoś zastanawia się, co można robić w Skala Potamii wieczorem, zwłaszcza w większym gronie, to najlepiej pójść potańczyć do Mandragoras. Parkiet będzie cały dla nas (bo Grecy nie tańczą), no i dostaniemy tam doskonałe drinki (cherry colada podbiła moje serce), a jak już wybierzemy się ze znajomą, która przypadkiem jest też DJ-em i zacznie tam puszczać swoją muzykę, to już w ogóle jest absolutna pełnia szczęścia!

6. Dzień szósty… Powrót do Salonik

fot. Marianna Patkowska

Dzień powrotu był dla mnie najtrudniejszym dniem ze wszystkich, z powodów, o których nie chciałabym się rozpisywać. Przyjazdy na Thassos to dla mnie trochę jak podróż do Delf – za każdym właściwie razem. Thassos odpowiada na wszystkie moje pytania, choć nie zawsze tak, jakbym sobie tego życzyła.

fot. Marianna Patkowska

Zrobiłam sobie krótki postój w stolicy Thassos – Limenas i postanowiłam zjeść drugie śniadanie w swoim ulubionym snack barze. Z właścicielem znamy się o tyle, że jak tylko mogę, tam właśnie jadam, ale nie nazwałabym tego jakąś wielką zażyłością. Trafiłam na gigantyczną kolejkę, lecz gdy tenże właściciel mnie zobaczył – obsłużył mnie poza nią. Zamówiłam doskonałe souvlaki w picie, dobierając jeszcze do nich napój, a kiedy wyciągnęłam portfel, żeby zapłacić, właściciel zdecydowanym gestem pokazał, że nie chce ode mnie pieniędzy, szeroko się do mnie uśmiechając. To było niesłychanie miłe, jeszcze nigdy w tak krótkim czasie nie nakarmiło mnie za darmo tylu Greków! 😉
A jadąc już autobusem miejskim, znowu jakąś okrężną drogą przez trochę rozkopane Saloniki, siedziałam obok greckiego brodatego popa, z którego słuchawek dochodził do mnie Νίκος Βέρτης, a dokładnie piosenka „Μόνο για σένα” z płyty pod tym samym tytułem (wiem, bo mam w domu trzy płyty tego artysty, co w moim greckim artystycznym środowisku zdecydowanie nie jest powodem do dumy, co dano mi niejednokrotnie odczuć). Nuciłam sobie z nim pod nosem, a potem, upewniając się, czy na pewno dojadę tym autobusem na interesujący mnie przystanek, zagadnęłam o to popa i wdałam się z nim nawet w krótką konwersację po grecku na temat mojego pochodzenia.
Po dotarciu do Kastorii byłam ledwie żywa. Pod koniec poprzedniego pobytu, bojąc się, że nieoswojone zapyziałe będzie gorsze od zapyziałego oswojonego, poprosiłam, żebym na dwie kolejne noce, które tam spędzę po powrocie z Thassos, mogła dostać ten sam pokój. „Nie było problemu”. Nowy pokój jaki dostałam, okazał się jednak o niebo lepszy, mniejszy, ale za to ładniejszy i bardziej może – że pozwolę sobie to tak szumnie nazwać – „przytulny”, no i na pierwszym piętrze. Ogromnym zaskoczeniem były ręczniki, którym dałabym zdecydowanie mniej dekad, niż poprzednim. Więc właściwie dobrze się stało, że nikt nie potraktował mojej prośby poważnie.

7. Dzień siódmy… Ostatni dzień w
Salonikach, powódź i noc bez wody

fot. Marianna Patkowska

Niech ktokolwiek jeszcze kiedyś spróbuje mnie wyśmiać, widząc, że wybierając się do Grecji, pakuję do walizki parasolkę…

Po co ci parasolka w Grecji?

– pytanie, którego nie należy mi zadawać

Tego dnia trochę się zanosiło na pogorszenie pogody. Parasolkę mam ze sobą zawsze, więc nie robiło mi to wielkiej różnicy, ale na śniadanie i swój rytualny poranny spacer z Placu Arystotelesa do parasolek wybrałam się dość beztrosko w sandałkach i zwiewnej tunice na ramiączkach. Wracając z założeniem, że przebiorę się w hotelu w sportowe buty i coś cieplejszego, zorientowałam się, w okolicach Białej Wieży, że zaczyna padać. Deszcz jednak nieoczekiwanie przerodził się w prawdziwe oberwanie chmury. Dodatkowo zerwał się naprawdę silny wiatr i moja parasolka wyginała się na nim we wszystkie możliwe strony. Plan był taki, by przedostać się z promenady przy Białej Wieży na drugą stronę ulicy, gdzie są restauracje i kawiarnie i tam przeczekać ten najgorszy czas przy kubku czegoś ciepłego. Pech chciał, że… nie znalazłam przejścia dla pieszych. Do dziś zresztą nie mam pojęcia, w jaki sposób legalnie przemieścić się spod Białej Wieży na drugą stronę ulicy, równoległą do promenady, bo przejście na pasach prowadzi do zupełnie innego miejsca, z którego wcale nie jest łatwiej. Wiatr, deszcz i coraz niższa temperatura też nie ułatwiały sprawy. Wylądowałam pod jakimś bankiem, później pokonałam tę samą drogę, by wrócić do punktu wyjścia – znowu pod Białą Wieżę, tylko już całkowicie przemoczona i coraz bardziej zziębnięta. Jakoś, po raz pierwszy się rzeczywiście bojąc, pokonałam tę ulicę bez pasów i przystanęłam pod jakimś daszkiem, próbując złapać oddech – wiatr był coraz mocniejszy.

fot. Marianna Patkowska

Nagle ktoś otworzył drzwi miejsca, pod którym stanęłam i wciągnął mnie do środka. Znalazłam się w sklepie z pamiątkami, a ekspedientki zlitowały się nade mną, co było naprawdę wzruszające. Przyniosły mi krzesło oraz dużą rolkę ręcznika papierowego i kazały się osuszyć, siedzieć i czekać,

 

chyba, że masz łódkę.

– jak dodała jedna z nich

Wiedziałam już, że nie dojdę na żaden postój taksówek (nie miałam łódki), więc poprosiłam ekspedientki o wezwanie mi jednej, w duchu żegnając się z 10€ lub Zeus raczy wiedzieć jaką tak naprawdę kwotą (kwestię niezliczonej ilości taryf w greckich taksówkach omówiłam bardziej szczegółowo TUTAJ). Okazało się jednak najpierw, że w sklepie nie ma zasięgu, a potem, że nigdzie się nie idzie dodzwonić. Pragnęłam znaleźć się w Kastorii jak jeszcze nigdy wcześniej (oraz jak już nigdy później).

fot. Geo Dask

Przyglądając się zza szyby wodzie na chodnikach, która sięgała teraz do wysokości kostek, i którą co jakiś czas przepływały pojedyncze cytryny, jabłka i pomidory – ku ogólnej uciesze ekspedientek – zastanawiałam się, czy dobrze się ubrałam na tę okoliczność, czy źle. Bo z jednej strony z moich skórzanych sportowych sandałów można było dosłownie wyżymać wodę, podobnie zresztą jak z tuniki na ramiączkach oraz wszystkich niewielu pozostałych części garderoby, a z drugiej, wziąwszy pod uwagę, że jutro o 4.00 muszę być już z walizką na przystanku i prawdopodobnie nie wszystko mi doschnie, wolę mieć w szczelnej siatce niedoschnięte sandały, niż na nogach mokre adidasy. Zwiewna tunika też szybciej schła, niż cieplejsza bluza, która z pewnością rano się przyda także sucha. Tak więc bilans zysków i strat zdawał się przemawiać na moją korzyść, choć ściekające mi po twarzy strugi deszczu i dreszcze z zimna zdawały się tego nie potwierdzać.
Spojrzałam jeszcze raz za okno i ogarnęło mnie jakieś chwilowe poczucie beznadziei płynące (nomen omen) z bezsilności. I nagle przypomniałam sobie Laurie Anderson i jej cudowną płytę „Landfall”, którą artystka poświęciła utracie całego dorobku swojego życia na skutek powodzi, która zalała jej piwnicę podczas huraganu Sandy. Przypomniał mi się najbardziej poruszający mnie utwór na tej płycie, „Everything is floating” i słowa, które wymawia tak smutno i tak pięknie:

and I looked at them floating there
in the shiny dark water, dissolving
all the things I had carefully saved
all my life becoming nothing but junk
and I thought how beautiful
how magic and how catastrophic

– Laurie Anderson „Everything is floating”

Z zadumy wyrwała mnie jedna z ekspedientek – które teraz śmiały się z przepływającego chodnikiem ziemniaka – częstując mnie krakersem.
W sklepie spędziłam jednak nie wieczność, jak to samodzielnie oszacowałam, a godzinę dwadzieścia. Nagle woda zniknęła, co prawda nadal trochę kropiło, ale dało się już przejść suchą stopą, gdyby owa stopa w tym momencie taka właśnie była.

(Niedowiarkom oraz tym, którzy się opisaną przeze mnie powodzią zainteresowali, polecam zilustrowany zdjęciami anglojęzyczny artykuł w greckiej prasie na jej właśnie temat  – znajdziemy go TUTAJ.)

W hotelu Kastoria na szczęście nie od razu zrozumiałam, co mój ulubiony portier mi właśnie, swoją łamaną angielszczyzną, zakomunikował. Mówił coś o ulewie i wodzie, więc uznałam, że mnie informuje o tym, że przed chwilą była powódź. To bardzo praktyczna wiadomość, dobrze, że się nią ze mną podzielił, gdy stałam przed nim w kałuży ściekającej z moich włosów i ubrania deszczówki. Dopiero w pokoju dodałam dwa do dwóch – otóż przez powódź w całym mieście była wielka awaria prądu, a także braki ciepłej wody. Prąd na szczęście wrócił (i być może woda w obiektach, które nie były hotelem Kastoria, również), ale na razie prysznic nie był możliwy. No nie były to najwspanialsze wieści, ale ponieważ w pokoju miałam umywalkę, skorzystałam z jakichś rachitycznie płynących resztek zimnej wody, cudownego zakupionego niedawno greckiego płynu do kąpieli i ręczników, których się nie brzydziłam.

fot. Marianna Patkowska

Po przebraniu się w cieplejsze i przede wszystkim suche ubrania oraz wypiciu gorącej herbaty poczułam się jak nowo narodzona. Zupełnie się przejaśniło, więc wyszłam nieśmiało na swój ostatni już tutaj obiad – najcudowniejsze kalmary serwowane przez Jorgosa. A po nim, zachęcona brakiem deszczu, postanowiłam zaryzykować trasę z rana i znowu udać się pod Białą Wieżę na również ostatni już rejs statkiem. Morze i niebo były takie spokojne. Jakby zupełnie nic dziś nie zaszło. To zrobiło na mnie chyba jeszcze większe wrażenie, niż cała ta powódź. Po rejsie jeszcze ponad godzinę spacerowałam promenadą, aż wróciłam do hotelu, chcąc szybciej dziś zakończyć ten dzień. Czekała mnie pobudka o 3.00.
W najśmielszych snach nie przypuszczałam, że na ostatnią przed lotem powrotnym noc utknę w hotelu bez wody… jakiejkolwiek. Powódź, jak się okazało, zrobiła na hotelu Kastoria tak piorunujące wrażenie, że wody zabrakło zupełnie. Nie wiem, do której, bo przed 4.00 musiałam już go opuścić… Do północy byłam jeszcze na chodzie, mając ciągle nadzieję najpierw na prysznic, potem na choć kilka kropli w umywalce, a na końcu na cokolwiek w spłuczce w toalecie. Niestety. Do 4.00 nie uświadczyłam ani jednej kropli znikąd. Z pomocą przyszły jakieś niewielkie zapasy wody pitnej i chusteczek nawilżanych.
Po tym zresztą doświadczeniu jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że bycie czystym i pachnącym to kwestia wyboru, a nie realnych możliwości.

8. Dzień ósmy… Powrót

fot. Geo Dask

Przed 4.00 byłam już na przystanku, oczekując na autobus na lotnisko (78, N7 lub X1 – trzy możliwości, bo zapytałam tylko trzy osoby). Z moich doświadczeń wynikało, że muszę wsiąść w zastępczą linię X1, którą tydzień temu tu przyjechałam, bo 78 miało nie jeździć, a N7 to jakieś nieporozumienie chyba.  Jednak 78 cudownie ożyło. Już nawet nie miałam siły się tym niepokoić. Wiedziałam, że i tak muszę wsiąść po prostu w odpowiedni autobus.
Swoją drogą przejażdżka autobusem na lotnisko o 4.00 to fascynujące przeżycie. Wszyscy współpasażerowie podróży sprawiają wrażenie, jakby właśnie jechali do pracy – czyści, wymyci (jest to dla Polaków zdecydowanie egzotyczne w środkach komunikacji miejskiej) i uśmiechnięci. Na cały autobus tylko jeden pan był pijany. Oczywiście usiadł koło mnie akurat, ale przy każdym mijanym kościele trzeźwiał i wykonywał ręką znak krzyża.

fot. Geo Dask

Po upływie niespełna czterdziestu minut znalazłam się na opustoszałym lotnisku. Miałam jeszcze do odlotu spory zapas czasu. Na odprawie jak zwykle na luzie, nikt nie pofatygował się, by zważyć mój bagaż czy jakkolwiek się nim przejąć. Tym samym znowu przez przypadek przemyciłam jedzenie. Zorientowałam się dopiero po drugiej stronie, że miałam w torebce nadgryziony rano batonik. Podobną przygodę na tym samym lotnisku miała zresztą ostatnio moja mama, która po odprawie ze zdziwieniem zauważyła, że zapomniała się pozbyć dwudniowych kanapek z szynką, przygotowanych nam przez naszych gospodarzy jeszcze na Thassos! Nie zachęcam oczywiście do przemycania dyskusyjnego jedzenia z premedytacją, ale nie stresujmy się za bardzo – lotnisko Macedonia w Salonikach w niczym nie przypomina portu lotniczego Ben Guriona w Tel Awiwie!
Ponieważ czasu, jak wspominałam, miałam bardzo dużo, wybrałam się od niechcenia do sklepu bezcłowego. Z reguły bardzo takich sklepów nie lubię, bo co prawda nie mają cła, ale naliczają za to pięciokrotnie wyższe marże, więc ceny są w nich zupełnie kosmiczne, a produkty łatwe do dostania wszędzie indziej, za to dużo taniej. Jednak coś trzeba było robić. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że w greckim sklepie bezcłowym jest… taniej, a w najgorszym wypadku tak samo jak w każdym innym. Z drugiej strony to nie powinno zdziwić mnie aż tak, od momentu kiedy odkryłam, że wszystkie sklepowe triki (typu usytuowanie chleba na końcu sklepu, żeby klient musiał minąć wszystkie alejki, czy umieszczanie najdroższych produktów na poziomie oczu, a najtańszych najniżej) jeszcze do Grecji nie dotarły. Tym samym po raz pierwszy w życiu kupiłam dosyć spory zapas greckiego jedzenia w sklepie bezcłowym właśnie w całkiem przyzwoitej cenie.
Po powrocie, jak zawsze, jeszcze długo dochodziłam do siebie. Tęskniłam za tą swoją grecką wolnością i niezależnością, tęskniłam za poczuciem bezpieczeństwa, które tam – mimo wszystko – ciągle miałam i za każdym razem mam. Pozostaje mi odliczać dni (i finanse) do następnego, najchętniej również samotnego, przyjazdu! 😉

fot. Geo Dask
  • A z plotek… ponoć hotel Kastoria w latach swojej „świetności” oferował pokoje na godziny! Wątpię, by dziś takim klientom odpowiadał ten standard, ale tak naprawdę zbyt mało o nich wiem, żeby się wypowiadać.
  • Najbardziej osobiste, ważne i niezwykłe sytuacje pozostawiłam dla siebie, jednak cały dwuczęściowy opis mojego pobytu w Grecji spokojnie można potraktować jak literaturę faktu. Wszystko, co opisałam, wydarzyło się naprawdę 😉
  • Jeśli macie ochotę również wybrać się na taką wycieczkę, potrzebujecie garści praktycznych informacji na temat transportu, biletów i sposobu przemieszczania się po tej części Grecji, a przegapiliście mój wpis na ten temat, zachęcam do lektury tegoż:

    Jak dostać się na własną rękę z Salonik na Thassos i z powrotem

Jeśli kochasz Thassos,
podoba Ci się jak piszę i nie masz jeszcze
„Przewodnika po Thassos” mojego autorstwa
– zachęcam do zakupu:

baner Przewodnika po Thassos

11 thoughts on “Kiedy wszystko jest tak jak ma być, czyli moja samotna wyprawa do Grecji cz. 2”

      1. Na pewno nie, gdybym to ja miała być za kółkiem 🚗 🚗 🚗 😀 Ale tak poważnie, to nie bardzo niestety wiem. Spróbuję zrobić jakąś sondę wśród troszkę bardziej, niż ja, doświadczonych znajomych kierowców i wtedy odpowiem. Jednak w dobie tanich lotów i naprawdę fajnego transportu na miejscu na pewno mogę polecić nie branie samochodu. Ewentualnie wypożyczenie go już na wyspie 😉

        Liked by 2 people

  1. A propos cen na lotniskach, Grecja to faktycznie korzystne miejsce, podobnie jest na ATH w stolicy, które zaskoczyły mnie choćby wodą za 50 centów 😉

    Liked by 1 person

Leave a reply to 365dniwobiektywielg Cancel reply