Rok 2024 oczami nNi – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Poprzedni rok upłynął mi pod znakiem notorycznego spóźniania się z blogowymi tekstami. Ten, jak widzę, nie zaczyna się dużo lepiej. Odpowiedzialności za ten stan rzeczy dopatrywałam się przede wszystkim po stronie nowych obowiązków związanych z pojawieniem się w naszym życiu psa. Z perspektywy wydaje mi się też, że zaczęłam naprawdę żyć i przestałam mieć czas na opisywanie tego. To raczej dobrze, ale ciągle do tego nie przywykłam. Poczułam apetyt na życie, a nawet z zadeklarowanej introwertyczki przeistaczać się w ekstrawertyczkę, która… lgnie do ludzi i sytuacji towarzyskich. A smutna prawda o pisaniu jest taka, że to bardzo samotnicze zajęcie, wymagające umiejętności wyciszenia i odizolowania się. Już nawet miałam ten niemal w całości napisany tekst wyrzucić na śmietnik niepoznanej przez nikogo historii, lecz z pomocą przyszła dzisiejsza data – 1 kwietnia, prima aprilis. W końcu kiedy zrobić spóźnione podsumowanie poprzedniego roku, jak nie 1 kwietnia roku następnego, skoro nie zdążyłam z tym ani na początku, ani na końcu stycznia? Co się zaś tyczy „niemal w całości napisanego tekstu”, przeczytałam dzisiaj na stronie Kur niezwykle mądre słowa:

płyta jest gotowa w 60%, co znaczy dokładnie tyle, że nie jest jeszcze gotowa,

które staną się chyba moim nowym mottem. A w każdym razie powinny się nim stać.

Mijający rok był jednym z najbardziej zaskakujących w moim życiu. Z jednej strony wszystko wydarzało się tak naturalnie i płynnie, że kiedy o nim myślę, wydaje mi się, że był całkiem nudny i zwyczajny. Z drugiej jednak strony jestem po tylu rewolucjach i radykalnych zmianach, że trudno mi sobie wyobrazić, że to wszystko wydarzyło się w ciągu zaledwie dwunastu miesięcy. Z ogromną przyjemnością postaram się go (dopiero) dzisiaj podsumować.

Stycz 2024

fot. Bożena Szuj

W styczniu straciłam przyjaciółkę. Nasze drogi się rozeszły. Mniejsza o szczegóły. Każdy ma w każdym momencie prawo opuścić relację, jeśli coś go w niej uwiera. Jeśli znajomość po pewnym czasie robi się całkowicie jednostronna, trudno mieć żal do osoby, która jako pierwsza nazwie to po imieniu. Oczywiście przykro jest być wybitym ze złudzeń co do ważności miejsca, które zajmuje się w czyimś życiu, ale jeszcze gorzej jest utknąć we własnej odrealnionej fantazji i karmić się substytutami tego, czego dla samych siebie chcemy.
Ludzie w naszym życiu pojawiają się z różnych powodów. Są dla nas lustrami. Uświadamiają nam nasze potrzeby, tęsknoty. Pokazują nam, jakie są nasze ograniczenia, ale też, jak wiele jesteśmy w stanie udźwignąć. Uskrzydlają nas lub nasze skrzydła podcinają. Nikt nie jest nam dany raz na zawsze, natomiast prawie każdy pomaga nam dowiedzieć się czegoś o sobie samym.
Utrata, którą przeżyłam, jak bolesny upadek, w rzeczywistości zrzuciła mi z oczu klapki. Dostrzegłam (trochę na zasadzie kontrastu), że mam wokół siebie osoby, które chcą i mogą dać mi dokładnie to, czego potrzebuję. Moja ukochana Iyanla Vanzant często powtarza, że nie możemy nikogo zmusić do tego, żeby nas pokochał na naszych warunkach. Możemy natomiast uważnie przyjrzeć się temu, w jaki sposób potrafią kochać inni i na tej podstawie wybrać, z kim chcemy w relację wejść. Nie tylko zresztą romantyczną – jakąkolwiek.
Uświadomienie sobie tego było dosyć przerażające. Przyjaźń, którą straciłam (choć do niedawna jeszcze uważałam ją za niemal idealną), zostawiała niesłychanie dużo miejsca dla wyobraźni. Zbyt dużo. Brak fizycznych spotkań przez dzielącą nas odległość, coraz rzadsze rozmowy telefoniczne (wiecznie obiecywane i wiecznie przesuwane na inny termin, bo „codzienne życie”, którego ja – nie mając męża, dzieci, stałej pracy i późno rozpoczętych studiów – przecież nie miałam); moje coraz bardziej obsesyjne nagrywanie się na komunikator. Z pewnością męczące. Czy to przypadkiem nie ten sam schemat, który przerabiam w przeróżnych formach już od dziecka? Pragnienie miłości z zewnątrz przesłaniające nieumiejętność kochania siebie samej. Strach przed zawalczeniem o coś lepszego dla siebie z obawy o to, że utracę dawno niedziałającą, ale jednak istniejącą atrapę. Tu nie ma winnych i ofiar. Są ludzie, ich potrzeby i możliwości, a także określony czas, który czemuś sprzyja, a czemuś innemu nie.
Niezależnie, co w tamtym momencie o sobie usłyszałam i pomyślałam, wiem dziś jedno. Ta sytuacja, podobnie jak cały ten rok, była o umiejętności stawiania swojego dobra na pierwszym miejscu. To ciągle niesłychanie dla mnie trudne ze względu na wpojone mi kiedyś przekonania, by zamiast do wewnątrz, patrzeć na zewnątrz. Zmiana tej zwrotnicy zajęła mi wiele, wiele lat, pochłaniając też sporo pieniędzy. Dziś, choć wiem już, że dobrym człowiekiem można być tylko w pełnej ze sobą integracji, nadal czuję zagubienie, kiedy muszę wybrać między swoim, a cudzym dobrem. Już uwzględniam swoje potrzeby (co jest ogromnym postępem), ale powtarzana mi w dzieciństwie, jak mantra fraza:

ale wtedy jej/jemu będzie przykro

nadal mnie prześladuje. Ten drugi odrębny byt ma we własnych rękach taki sam ster do swojego życia, jaki ja dzierżę do swojego. Ma takie samo prawo do odczuwania bólu i przykrości. Ja jednak mimo to zarzucam pelerynkę i lecę na ratunek, narcystycznie wierząc w swoją urojoną omnipotencję. Oto ja tę osobę uchronię. Ja jej pomogę. Odrobię za nią jej lekcję. Tylko że… to jej lekcja. Nauczyłam się nie odchodzić z sytuacji, w których ktoś z pewnością okaże się przegrany, z zupełnie niczym. Wyszarpywałam (staczając wcześniej walkę z samą sobą) kompromisy i wszelkie mniejsze zła. Żeby komuś nie było bardziej przykro, niż by mogło. A jeśli, do cholery, ograbiałam go w ten sposób z lekcji, którą tak czy tak będzie musiał odrobić?! Nie chodzi przecież o to, by wyzbywać się życzliwości do ludzi, ale o pokorne przyjęcie do wiadomości, że nie wszystkie nasze wybory będą się innym podobać. Niektóre, mimo naszych najlepszych intencji, chociaż nie mają z innymi ludźmi nic wspólnego, mogą ich zranić (najczęściej z powodu ich własnych nieprzepracowanych traum i ran, na które nie mamy najmniejszego wpływu). To zawsze boli, kiedy jesteśmy empatyczni. Nie chcemy przecież ranić. Dlatego tak łatwo wpaść w pułapkę umniejszania sobie, odpuszczania w ważnych dla siebie kwestiach, bo ja to przecież jakoś przeboleję, a ten ktoś – nie wiadomo. Jak można nazwać taką postawę, jak nie zwykłą pychą i paradoksalnie myśleniem o sobie z pewną wyższością?
Po trudnej, burzliwej i kilkuetapowej rozmowie z przyjaciółką, po raz pierwszy w życiu postawiłam sobie następujące pytania:

Jak od tej chwili chcę być traktowana w relacjach?
Dlaczego tak łatwo w przyjaźniach rezygnuję ze wzajemności?
Co cenię w sobie, jako przyjaciółce?
Czy chciałabym mieć przyjaciółkę, która potrafi dać mi to, co daję ja?
Czy umiałabym się przyjaźnić z osobą, której potrzeb nie zaspokoję nigdy, bo mój sposób kochania i dawania jest całkowicie odmienny od jej oczekiwań?
Czy jestem na tyle silna, żeby tym razem udźwignąć zarzuty o to, że „się obrażam”, „uciekam”, czy „postępuję wg schematu”, wg którego wiem, że nie postępuję i z podniesioną głową stanąć za sobą, nie dyskutując z tym, co prawdą nie jest?
Czy jestem na tyle silna, żeby stanąć za swoją decyzją o tym, że zasługuję na znacznie więcej niż w danej relacji dostaję i – jeśli zostanę – będę dostawać?

Dwa ostatnie były najtrudniejsze. Po raz pierwszy udźwignęłam. Opowiedziałam o bólu i przestałam go czuć. Zanurkowałam w siebie. Nie chowałam urazy czy żalu. Rozumiałam nareszcie, że moje racje mają prawo być wypaczane z pierwotnych intencji. Nie mam wpływu na ich odbiór, nie mam wpływu na czyjąś złość i smutek. Jednak ani ta złość, ani smutek nie są o mnie. Nie mogą mi nic zrobić, kiedy mocno trzymam własne plecy. Tak, mogę sięgnąć po więcej dla siebie teraz. I to wcale nie odbiera drugiej osobie jej wartości i doskonałości. Piękne i uwalniające doświadczenie, a jesteśmy dopiero w styczniu.

Luty 2024

fot. Bożena Szuj

Najcudowniejsze w moim życiu Walentynki spędziłam na wizycie w gabinecie psychiatrycznym online, podczas której dostałam w końcu opartą na długiej rozmowie i wcześniejszym teście diagnozę ADHD. W tej jednej chwili wszystkie porozrzucane elementy poskładały się nagle w czytelną całość. Byłam niewiarygodnie szczęśliwa, oszołomiona, ale też… wkurzona. Wkurzona na wszystkich, którzy moje problemy zdrowotne, kiedy można było zacząć działać, zaniedbali. Wkurzona na społeczną nieświadomość, na brak kompetencji wszystkich moich kolejnych lekarzy, a także wkurzona na to, że od samego początku miałam rację, tylko nikt nie chciał mnie słuchać. Oczywiście nie przyszło mi wcześniej do głowy, że moja inność ma związek z ADHD, ale większość wynikających z niego ograniczeń była z pogardą uznawana za lenistwo. Najwidoczniej nie starałam się wystarczająco. Owszem, starałam się ponad siły, żeby być wystarczająco dobrą dziewczynką, wystarczająco dobrą przyjaciółką, wystarczająco dobrą córką, wystarczająco mądrym człowiekiem (choć od zawsze palił mnie i pali nadal wstyd, ilu rzeczy nie wiem), wystarczająco dobrą partnerką, wystarczająco dobrą katoliczką. Kiedy nie jest się w oczach najbliższych, ale przede wszystkim swoich własnych wystarczającym, żadne ponadludzkie starania nie uczynią nas w niczyich oczach wystarczająco jakimikolwiek.

I jeśli ktoś ma teraz ochotę pouczyć mnie frazesem, że:

nie mogę się złościć za to, że nikt nie umiał tego wtedy zdiagnozować,

odpowiem krótko:

mogę!

Mam prawo do emocji, nawet skrajnych. Czy kogoś obwiniam? Nie, choć irytuje mnie zarówno poziom medycznej niewiedzy, jak i braku większej wrażliwości na osoby mające inaczej.
Po radości, oszołomieniu i wkurzeniu związanymi z diagnozą, przyszła bezsilność. Pytanie, jak odnaleźć się w świecie, który ADHD odkrywa dopiero teraz, razem ze mną. Pytanie, czy pomogą mi leki, czy pomoże mi psychoedukacja. Wielka niewiadoma, od której nie ma odwrotu. Miałam gigantyczne szczęście, trafiając na doskonałą psychiatrę. Mniejsze – w kwestii psychoedukacji, ale i to udało się po jakimś czasie wywalczyć. Bo tak, zaczęłam w końcu o siebie walczyć, sięgać wyżej, nie przyjmować ochłapów i nie przepraszać za domaganie się tego, co mi się należy. Czy po trupach do celu? Nie. Po prostu wreszcie odmówiłam bycia stratną z powodu czyichś zaniedbań. Dla osób, które znają mnie od lat i wolą mnie sprzed terapii, to rodzaj buty. Dla osób asertywnych, kibicujących mi w moim rozwoju, absolutna normalność.

📖 Nie zamierzam wymieniać tu wszystkich lektur każdego miesiąca, ale faktycznie obydwie przeczytane w lutym pozycje odcisnęły na mnie piętno. Zarówno książka „Wszyscy wiedzieli” Karoliny Korwin-Piotrowskiej, jak i „Małe końce świata” Justyny Mazur. Obie przeniosły mnie do smutnych czasów, kiedy przemoc wobec kobiet, dzieci, a także podwładnych była społecznie akceptowana. Do czasów, w których wierzyło się tzw. autorytetom, zapominając, że bycie w jakiejś dziedzinie fachowcem nie jest równoznaczne z posiadaniem monopolu na moralność. Istniało straszne powiedzenie (na szczęście niepopularne w środowisku, w którym dorastałam):

nie mów nikomu co się dzieje w domu

czy inne, może już bardziej w nim popularne:

zły to ptak, co swoje gniazdo kala,

więc gniazda nie kalano. Odnosząc się do książki Korwin-Piotrowskiej, wielkich artystów, ale chamów, nie uczono, jak chamem nie być, tylko się do nich dostosowywano. Trudno się nawet dziwić, że potem taki osiemdziesięcioletni Krystian Lupa, stykając się ze szwajcarską cywilizacją, doznaje szoku. Prawa? Pracownicze? Przecież on jest pan i władca, a nie, jakiś tam, szeregowy zwierzchnik. Śmieszne, ale nie dla aktorów zaznających przemocy.
Z kolei Mazur, opisując własne doświadczenia, przypomina, jak głuche było nasze społeczeństwo w latach dziewięćdziesiątych na głos dzieci i młodzieży. Samozwańczymi autorytetami byli rodzice, nauczyciele i księża. Szczęśliwy ten, kto trafił na autorytety sensowne.
Czytając obie książki, zwłaszcza w kontekście „Chłopek”, zrobiłam kolejny całkiem spory krok w kierunku zrozumienia siebie.

Marzec 2024

fot. Bożena Szuj

W marcu stał się cud. Po marzeniu przez całe życie o psie, a potem kilku latach snucia z Partnerem wizji powiększenia naszej rodziny o czworonoga, w końcu dojrzeliśmy do podjęcia ostatecznej decyzji i… adoptowaliśmy Żuli. Nie chcę powtarzać całej, często przytaczanej tu historii. O tym, ile ten pies dla nas obojga znaczy, ile nas uczy, w końcu jak pomógł nam zweryfikować niektóre znajomości – pisałam dużo.
W poprzednim tekście, pisałam:

I tu z pomocą przyszła psióreczka, którą przy szukaniu pracy muszę brać przecież pod uwagę, ale zrobiła to w nieco bardziej złożony sposób. Pokazała mi, że przy swojej reaktywności i poważnych traumach, jakich doświadczyła przed trafieniem do nas, potrzebuje silnych i zrównoważonych opiekunów. Nie kogoś, kto się nią zasłoni, szukając pracy, tylko kogoś, kto szukając pracy uwzględni najpierw swoje własne potrzeby. Kogoś, kto będzie wiedział, jak uszczęśliwić siebie samego, bo dopiero wtedy będzie mógł się zabrać za uszczęśliwianie jej!

– fragment wpisu „Uważaj, czego sobie życzysz, czyli październik i listopad

I tak bym też dziś podsumowała rewolucję, jaką było dla nas jej przygarnięcie. Ta niespełna siedmiokilogramowa futrzasta istotka pokazała nam kompletnie inny wymiar miłości. Pomogła nam też zredefiniować naszą relację – dziś nie mamy najmniejszych wątpliwości co do tego, że tworzymy rodzinę. Nie mamy też wątpliwości co do tego, jakie zajmuje ona miejsce w naszej hierarchii wartości. Nie oznacza to, rzecz jasna, że wcześniej nasz związek nie był dla nas istotny. Od początku był. Dziś jednak oboje staliśmy się zdecydowanie bardziej asertywni. Priorytetem jest dla nas nasza rodzina, co nie każdemu się oczywiście podoba. Na szczęście nie musi.

Kwiecień 2024

fot. Bożena Szuj

W kwietniu nie wydarzyło się specjalnie dużo, może oprócz nerwów związanych z pakowaniem, bo na początku maja wyjeżdżaliśmy do Gdańska. Wypracowaliśmy już, zwłaszcza z pieskiem, jakąś rutynę, więc nieco się obawiałam, jak to będzie nad morzem. Z drugiej strony zaczęłam z panią doktor proces dobierania odpowiednich leków na ADHD, w związku z czym znacznie lepiej niż wcześniej panowałam nad własnym życiem. Spędziliśmy cudowne święta we trójkę – bez spiny i stresów. Pozostał tylko jeden powód do zmartwień – mój brak stałej pracy. Cieszyłam się jednak, że zaczęłam psychoedukację, która ostatecznie miała mi pomóc przede wszystkim właśnie w tym. Wierzyłam, że krok po kroku zbuduję większą świadomość własnego zaburzenia i pokonam opór mózgu. Opór, którego powodu jeszcze wtedy nie rozumiałam.

Maj 2024

fot. Bożena Szuj

W maju byliśmy już w Gdańsku. Pierwszą rewolucją była moja decyzja o odejściu z Mary Kay. Opisałam ją dokładnie w majowo-czerwcowym tekście. Streszczając, czułam, że zgodna ze sobą będę dopiero wtedy, kiedy ze swoich kosmetyków do pielęgnacji twarzy wyeliminuję te, co do których składu nie mam stuprocentowej pewności, jak również te, których producenci testują swoje produkty na zwierzętach. Był to doskonały moment, bo kosmetyki zaczęły mi się kończyć, a pieniędzy na kolejne nie miałam zbyt dużo. Szukając na własną rękę, odkryłam wspaniałe polskie firmy, produkujące świetne jakościowo i zadziwiająco tanie mleczka, żele, toniki, kremy i sera. W dodatku cruelty free. Niby drobiazg, głupota, ale dla mnie ogromny krok w kierunku samodzielnego stanowienia o sobie i życiu w zgodzie z własnymi wartościami.
W Gdańsku natomiast czułam, że omija mnie większość przyjemności, takich jak np. wspólne wyjścia do Boto czy innych lokali, gdzie Partner mógł sobie pograć na perkusji, a ja z naszą przyjaciółką pogadać i pożartować. Jako świeżo upieczona adopcyjna matka, nie umiałam zostawić Żuli samej na zbyt długo. Tak, oczywiście trzeba ją było tego nauczyć, no i nie była już przecież szczeniaczkiem (trafiła do nas, mając 1,5 roku), ale też ze względu na brak jakiejkolwiek wcześniejszej socjalizacji, właściwie trzeba jej było pokazywać wszystko całkowicie od początku. W dodatku weterynarz stwierdził jej pierwszą urojoną ciążę, więc była duża szansa, że jej agresja lękowa jest tylko przejściowa i z czasem się uspokoi. Nie oczekiwałam od Partnera, że zamknie się z nami w domu. Chciałam, żeby wychodził, grał i bawił się z naszymi znajomymi, pozdrawiając ich ode mnie. Ale sama nie byłam jeszcze na taką rozłąkę gotowa.
Z jednej strony więc maj był dla mnie mniej rozrywkowy niż mógłby być, ale z drugiej, wspominam go bardzo dobrze. Chodziłyśmy z małą na długie i piękne spacery po pobliskim lesie. Jedno jedyne wspólne wyjście nad morze skończyło się zjedzeniem przez Żuli prawie całego piasku z plaży, a potem wydalaniem go przez kilka dni w postaci mokrych piaskowych klocków o przykrym zapachu psiej kupy. Na wejście do wody się jednak nie skusiła. Ograniczyłam więc nasze spacery wyłącznie do lasu.
Zaczęłam też sprzedawać na Vinted nienoszone ubrania, co mocno mnie wciągnęło. Leniwy maj był ciepły i miły.

Czerwiec 2024

fot. Bożena Szuj

Czerwiec był porównywalnie leniwy i porównywalnie ciepły, a ja całkowicie zatopiłam się w niezwykłym mózgu Tymona Tymańskiego, czytając jego fenomenalnego „Sclavusa”.

📖 „Sclavus” to jedna z najlepszych książek, jakie trafiły w moje ręce. Po więcej rozważań na jej temat odsyłam do swojej recenzji, w której zapomniałam niestety zwrócić uwagę na bardzo istotny aspekt. Tymański w „Sclavusie” nie tylko zdradza historię Totartu, czy obnaża swoją fascynującą nastoletnią głowę, ale też rozlicza się ze swoim patriotyzmem. Pisze pięknie i czule o kraju, w który – mimo rozpanoszonej strasznej komuny – wierzył. O kraju, który na jego oczach z komuny się wyzwolił. Rozkłada na czynniki pierwsze nasze narodowe traumy, porównując doświadczenia polskich chłopów do piętna niewolnictwa, z którym do dziś zmagają się czarnoskórzy. A potem z bolesną szczerością ujawnia, czemu to już nie jego kraj. Te fragmenty są dla mnie wstrząsające, bo czuję bardzo podobnie.

Lipiec 2024

fot. Bożena Szuj

W lipcu zaczęłam pracę w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, kontynuując przygodę sprzed roku. W nowym letnim zespole byłam weteranką. Poznałam fantastyczne dziewczyny i trochę nowych dzieci. Zobaczyłam też wszystko… w nieco inNych barwach. Moim problemem jest zbyt szybkie idealizowanie tego, co początkowo robi na mnie dobre wrażenie. Niby wiem to o sobie, próbuję jakoś powstrzymywać ogromną emocjonalność, z jaką podchodzę do wszystkiego, co nowe, ale nie zawsze mi się to udaje. Niewątpliwie ma to nierozerwalny związek z potrzebami ADHD-owego mózgu. W końcu pociąga mnie to, co fascynujące, ekscytujące i niesamowite, a odrzuca to, co zwyczajne, nudne czy niezgodne z moimi przekonaniami.
Rok temu pracę w świetlicy postrzegałam jako kontrast do pracy w gastronomii, gdzie niechcący utknęłam. Z dziwnego, nastawionego na napiwki i jak największe zarobki (choć nasze wypłaty były naprawdę słabe) środowiska trafiłam do imponującej biblioteki prawdziwego Społecznika mającego wielkie idee i ciekawy literacki gust. Choć moja sytuacja materialna była, delikatnie mówiąc, nie do pozazdroszczenia, kiedy miałam do wyboru urabianie się po pachy jako dostająca hojne napiwki kelnerka, albo opiekę nad dziećmi ze Stogów na pół etatu przez dwa miesiące w przybibliotecznej świetlicy prowadzonej przez człowieka z wizją, nie wahałam się nawet minuty. Nie ma nic gorszego od pracy bez sensu, a ja w gastronomii nie umiałam odnaleźć dla siebie sensu (co nie oznacza rzecz jasna, że wszędzie tak jest).
W tym roku zdjęłam różowe okulary i zobaczyłam sporo niekonsekwencji, którą trudno mi było przyjąć. Moja wiedza związana zarówno z terapią własną, jak i psychologią oraz rozwojem dzieci nie pozwalała mi się zgadzać z tezami, które uważałam za szkodliwe. Oczywiście pracując w miejscu, które ma szczytne cele, a ciągle boryka się z brakiem pieniędzy, staje się przez innymi wyzwaniami niż w profesjonalnie wyposażonych świetlicach. Z jednej strony nie rozmnożymy uwielbianych przez dzieci flamastrów, z drugiej limitowanie darów, żeby „starczyły na dłużej” budzi w dzieciach zrozumiałą frustrację, bo przecież są to dary dla nich. Wolą ich nie mieć, niż mieć, ale nie móc z nich korzystać na swoich zasadach. Uczenie cierpliwości i oszczędzania ma ogromny sens (zwłaszcza, jeśli połączy się to z lekcją ekologii), ale to wszystko powinno być powiązane nie z naszym wyrobionym kiedyś – nawet jeśli na lekturach Korczaka – obrazem dzieci, ale z ich aktualną obserwacją. Duży bunt budzi we mnie sformułowanie, że dziecięce rysowanie, kolorowanie, czy układanie koralików jest „bezproduktywne”. Co to w praktyce oznacza? Wszelkie plastyczne aktywności są mózgowi potrzebne, pomagają mu się zrelaksować. Łatwo to zaobserwować na oddziałach psychiatrycznych podczas terapii zajęciowej. Czy istnieje po to, by robić potem z tych prac wystawy? Nie. Ona pomaga się mózgowi uspokoić po trudnej i wymagającej terapii. Dzieci sięgają po kolorowanki instynktownie. Nawet, jeśli dorosłym się wydaje, że powinny akurat w tym momencie jeździć na hulajnodze, bo jest ładna pogoda.
Paradoksalnie dopiero widząc sprawy jakimi są, zaczęłam tę pracę naprawdę czuć. Moje odrębne zdanie na niektóre (bo przecież nie wszystkie) tematy zaczęłam rozumieć, jako pewną wnoszoną do zespołu wartość. Różnice są dobre i mogą być niezwykle twórcze. A poza wszystkim to ważna oczywiście dla mnie i dająca sporo satysfakcji i spełnienia, ale jednak tylko praca. Byłam sumienna i oddana, ale też wracałam z niej do własnej rodziny. Do Żuli, która mnie potrzebowała, do Partnera, któremu pomagałam porządkować apartament. Odnalazłam nową, zdrowszą perspektywę.

📖 Książkę „Naku*wiam Zen” Marii Peszek wypożyczyłam właśnie z Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” i choć jej lektura wywołała u mnie bardzo mieszane uczucia, cieszę się, że ją zgłębiłam. Znakomicie wpisała się w moje lipcowe odnajdywanie siebie w kontrze do świata, która wcale nie musi być destrukcyjna dla tej mojej ze światem relacji.

Sierpień 2024

fot. Bożena Szuj

W sierpniu nadal jeszcze pracowałam w świetlicy, a co weekend jeździłam na przepiękną plażę na Stogach skorzystać ze słońca, względnie ciepłego i czystego morza, a także całkiem pustych fragmentów tej wyjątkowej plaży. Czułam się, jak na wakacjach. Dodatkowo w piątki odwiedzaliśmy obowiązkowo naszą Przyjaciółkę, a Żuli coraz bardziej się z nią oswajała, co nas niebywale cieszyło. Moje letnie życie towarzyskie powoli zaczęło wracać do normy. No spełniło się też jedno z moich większych marzeń – poszliśmy na koncert Kur! W dodatku Kury grały piosenki z „Polovirusa”, więc już w ogóle obłęd!

📖 Kiedy tylko dowiedziałam się, że Natalia Tur wydała kolejną książkę – „I po związku. Jak przeżyć i zrozumieć rozstanie”, wiedziałam, że chcę ją przeczytać. Cudownie było ją zamówić, a potem zabierać ze sobą na plażę, choć obawiałam się pewnej ciężkości tematu, tym bardziej, że nie dotyczył mnie bezpośrednio. Tak mi się przynajmniej wydawało. Okazało się, że byłam w błędzie. Nie rozstawałam się co prawda z Partnerem, ale wybieranie siebie przeważnie oznacza rezygnowanie na poszczególnych etapach życia z relacji, które z różnych powodów nas już nie karmią (lub wręcz nas trują). Książka okazała się zadziwiająco  pomocna w wielu moich rozterkach. Pomagała mi też oswoić bardzo trudne w tym roku dla mnie rozstanie z latem.

Wrzesień 2024

fot. Bożena Szuj

Wrzesień nadciągnął wraz z jakąś straszliwą pustką. Niby nadal było ciepło, ale kilka chłodniejszych dni zaczęło zapowiadać niechybne nadejście jesieni, a potem zimy. Skończyłam pracę, więc znowu znalazłam się w punkcie wyjścia. Wiedziałam jedynie, że muszę szukać nowej, ale nie miałam pojęcia, gdzie. Zakopane przerabiałam już tyle razy. Gdańsk był całkowicie nowym lądem. Najbezpieczniejsza wydawała się jakaś bliżej nieokreślona praca zdalna, ale marzenia o pisaniu za pieniądze i podróżowaniu za to po świecie też już przerabiałam. Niedawna afera związana z wynagrodzeniem fenomenalnej Joanny Kuciel-Frydryszak za „Chłopki” nie napawa optymizmem…
Potykałam się o rzeczywistość, zapadając a to na covid, a to na kolejne przeziębienia, co pociągnęło za sobą przykre konsekwencje – leki na ADHD przestały działać.

📖 Jednym z nielicznych jasnych punktów września była lektura – nomen omen książki autorstwa Joanny Kuciel-Frydryszak właśnie – znakomitych „Służących do wszystkiego”. Również zresztą nienapawająca optymizmem…

Październik 2024

fot. Bożena Szuj

Początek października był zimny i ponury. Zaczęłam nałogowo gotować, a soundtrackiem mojego życia stała się najnowsza wspaniała płyta Tymańskiego „Republikacje”. Po wielu rozterkach, wspólnych rozmowach z Partnerem i pewnym nieoczekiwanym zwrocie akcji, przed jakim postawiło nas życie, podjęliśmy decyzję o tym, że zostanę w Gdańsku i tu będę szukać pracy. Decyzję trudną, ale też w pewnym sensie oczywistą. Do dzisiaj zresztą (a mamy już kwiecień), nie jestem w stanie uwierzyć w to, że tu mieszkam, choć nie wszystko układa się tak, jak bym chciała. Wracając jednak do nieco cieplejszego później października – był dla mnie w całości utkany z drżenia i niepewności.

📖 Słońce wlała w moją duszę wspaniała Pamela Anderson, swoją świetną, zabawną i wzruszającą (oraz napisaną przez siebie, a nie ghostwritera) autobiografią „Love, Pamela”. Jak już po tym wpisie widać, całkiem sporo książek czeka na zrecenzowanie ich tutaj. Z tym również jestem niestety spóźniona. Nie napiszę więc dziś za dużo, oprócz tego, że Pamela była dla mnie wspaniałą kompanką w październiku.

Listopad 2024

fot. Bożena Szuj

W listopadzie, o czym wspominałam w poprzednim wpisie, pojechaliśmy dosłownie na chwilę do Zakopanego po artykuły pierwszej potrzeby – kurtki, czapki, szaliki, fotel, lampę. Pobyt z planowanego tygodnia skróciliśmy do kilku zaledwie dni, bo zaraz po przyjeździe przypomnieliśmy sobie, czemu za Zakopanem nie tęskniliśmy. Miałam w sobie mnóstwo ekscytacji, bo od grudnia… zaczynałam pracę w szkole. Zrobiłam podejście drugie. Po latach. A ktoś chciał dać mi szansę. Choć nie miałam jeszcze podpisanej umowy i wszystko mogło się tak naprawdę wydarzyć, byłam już po słowie i wiele wskazywało na to, że od grudnia zasilę kadrę całkiem sympatycznej szkoły podstawowej Montessori.

📖 Lektura głośnej „Kobiety, którą jestem” Britney Spears (napisanej tym razem niestety przez ghostwritera) – choć nieporównywalnie gorszej od dwóch pozostałych – idealnie dopełniła wyłaniający się ze „Służących do wszystkiego” i „Love, Pamela” obraz losu kobiet. Obraz niestety wstrząsający.

Grudzień 2024

fot. Bożena Szuj

Zaczęłam pracę w pięknej, nowoczesnej szkole i w fantastycznym, zgranym teamie przemiłych, mądrych i empatycznych nauczycieli. Okazało się, że to, jak sobie wyobrażałam szkołę, kiedy w niej pracowałam te kilka lat temu, nie było wcale – jak próbował mi wmówić świat – jakąś idealistyczną i równocześnie nierealistyczną wizją. Czy to kwestia samej metody Montessori? Może, ale z pewnością nie tylko jej. Trafiłam do uśmiechniętego, zaangażowanego grona, w którym nie byłam jakimś dziwolągiem, wyróżniającym się „niekonwencjonalnym podejściem do dzieci” (czyt. zwykłą empatią i rozumieniem ich potrzeb). Stałam się częścią zespołu hołdującego tym samym co ja zasadom. Czy wszyscy mówili jednym głosem? Czy ze wszystkimi zgadzałam się w pełni? Oczywiście, że nie. Jednak patrzyliśmy w tę samą stronę, co było dla mnie cenne. Dodatkowo szkoła współpracowała z psychologiem dostępnym również dla nas, nauczycieli, w razie gdybyśmy mieli jakieś problemy związanych z pracą. Wydawało mi się, że złapałam Pana Bobra za nogi. Tylko ten niepokojący przymiotnik „katolicka” widniejący w nazwie pracodawcy na umowie…

nie ma się co czepiać i nakręcać,

– stwierdziłam

Stwierdzałam tak zresztą zawsze, doskonale pacyfikując swoją, jak się okazuje jednak słuszną, intuicję. Ale o tym kiedy indziej. Na razie cieszyłam się pracą w fantastycznym zespole autentycznie życzliwych i przyjaznych ludzi. Cieszyłam się tym, jak ta praca budziła moją kreatywność. W końcu również tym, jak przyjęły mnie dzieci, mimo że nie wyróżniałam się tu niczym szczególnym. A do tego jeszcze świetnie (jak na swoje zapotrzebowanie) zarabiałam!
W grudniu musiałam też dość wyraźnie wyznaczyć bliskim granice, co nigdy nie jest specjalnie przyjemne czy łatwe. Po pierwsze, musiałam się na rodzinnym forum… wstawić za sobą. Nie jest komfortowo być tą jedyną, której interesy są rozbieżne z interesami reszty rodziny, kiedy ma się z nią do rozwiązania wspólny problem. Czasem jednak tak bywa, że co korzystne dla jednego, jest niekorzystne dla drugiego. Dawna ja położyłaby uszy po sobie i jeszcze przeprosiła, że dla kogoś moje gorsze położenie może być niewygodne. Dzisiejsza ja zauważyła w tym wszystkim siebie. Jasne, że padłam ofiarą łatwej do przewidzenia manipulacji i presji. W dodatku dość agresywnie wypieranej przez drugą stronę. Nieprzyjemna lekcja, z której jednak wyszłam zwycięsko. To niewiarygodne, o ile łatwiej jest poświęcić siebie, żeby było dobrze czy względnie miło. O ile łatwiej być przezroczystym. Tyle, że już nie mogę taka być. I to mnie ciągle nieco przeraża.
Po drugie, wiedzieliśmy już od kwietnia, że niezależnie od tego gdzie, tegoroczne Boże Narodzenie spędzimy w swoim własnym gronie; mianowicie ja, Partner i nasz pies – były to zresztą nasze pierwsze wspólne święta z Żuli. (Ostatecznie spędziliśmy je, oboje chorując, w Gdańsku.) Zaczęliśmy dostrzegać, że to wszystko kosztuje nas emocjonalnie zbyt dużo. Nie wiem, czemu ciągle tak mało mówi się o tym, co psychiatrom i psychoterapeutom od dawna wiadomo – mianowicie, że cała ta przedświąteczna napinka jest niesamowicie obciążająca psychicznie. I bardzo chciałabym być w tym miejscu dobrze zrozumiana – uwielbiam gotować i choć nikt ode mnie tego nigdy nie wymagał, najchętniej przygotowałabym wszystko od podstaw sama. Bywało, że na przyjęciach podawałam na przystawkę chleb ze smalcem i ogórkiem kiszonym, a każdy z tych składników był całkowicie mojego autorstwa. Jeśli więc idzie o Święta, barszcz na własnym zakwasie, domowe pierogi i uszka czy kompot z suszu były dla mnie przez wiele lat oczywistością. Żaden z moich partnerów nigdy nie rozumiał tego ambicjonalnego podejścia pod tytułem zaharuję się, ale zrobię wszystko sama, a mnie ten brak rozumienia wyprowadzał z równowagi. Bo robiłam to wszystko z potrzeby serca (no dobra, trochę też z chorej ambicji), a że byłam tym wyczerpana i przy okazji zestresowana – to chyba normalne. Potem trochę wrzuciłam na luz. Praca wymagająca ode mnie dyspozycyjności w Święta też mnie nieco przystopowała, nad czym ubolewałam, z kolei późniejsza depresja również nie pomogła. To wszystko jednak nie ma w końcu większego znaczenia. Można się zawsze przecież złożyć na catering lub zarządzić jakiś podział obowiązków, choć zdumiewająco łatwo przyzwyczaić bliskich do brania wszystkiego na własne barki.
To, z czym większość pacjentów psychiatryków sobie nie radzi, to oczekiwania najbliższych. Wchodzimy w jakieś role – nieważne, że przyciasne, już nam niepasujące, już nie nasze. Wchodzimy w nie, bo mamy w głowie (realne lub wyobrażone) oczekiwania drugiej strony. Oczekiwania niewypowiedziane, oczekiwania wyczytywane z gestów i mimiki twarzy. Oczekiwania splecione z osobą, którą byliśmy wczoraj, ale być może nie jesteśmy już dzisiaj. I to rzadko kiedy pojawia się w relacjach przyjacielskich, a niestety jest na ogół obecne w relacjach z rodziną. Sama nie jestem istotą rodzinną. Nigdy nie byłam. Nie dostrzegam w rodzinie jako pewnym społecznym konstrukcie wartości. Być może wiąże się to z ADHD – ostatnio dowiedziałam się, że to, że kompletnie obce jest mi uczucie tęsknoty za ludźmi wynika właśnie z tego zaburzenia, więc kto wie. (Sprawa ma się też całkowicie inaczej w przypadku rodziny, którą z własnej nieprzymuszonej woli buduję dziś sama z Mężczyzną i Pieskiem mojego życia.)
Nie oznacza to jednak, że nie rozumiem wielkiej miłości i przyjaźni między członkami rodziny, czy że w nią nie wierzę. Chodzi mi raczej o to, że pokrewieństwo nie musi w ogromnej zażyłości przeszkadzać, ale wcale jej też z automatu nie generuje. Nasze uczucia do bliźnich kształtują się na podstawie tego, jak byliśmy i jesteśmy przez nich traktowani. Bardzo trudno cofnąć się do czasów, w których – z racji wieku – nie byliśmy dla nich równorzędnymi partnerami, tylko zależnymi, kochającymi bezwarunkowo bytami. Tamta relacja rozpływa się w momencie, w którym stajemy się dorośli. Jeśli chcemy ją kontynuować, trzeba ją zredefiniować i zmodyfikować. Inaczej utkniemy w cudzych oczekiwaniach niemożliwych przez nas do spełnienia, bo dotyczących dziecka, a nie niezależnego, samostanowiącego dorosłego, jakim się staliśmy.
Jako dziecko nie mogłam mieć psa z powodów, których nie musiałam rozumieć. Dziś mam psa na własnych zasadach. To moja (nasza) decyzja i moja (nasza) odpowiedzialność. Najlepsza rzecz, jaką zrobiliśmy wspólnie jako para, czyli przygarnięcie Żulinki zweryfikowało relacje nie tyle koleżeńskie, co właśnie rodzinne. Starcie starej rodziny z nową jest na ogół skazane na porażkę, bo zawsze bliższe nam będzie to, co budujemy sami, niż to, co zostało kiedyś zbudowane dokoła nas. Oczywiście mogę się mylić. Bywa różnie. Ja wolę swoją sprawczość od niemocy i pewnego rodzaju bezsilności. Co nie oznacza, że co jakiś czas nie zdarza mi się w tej drugiej brodzić po kolana.

📖 Czas wdrażania się w nową pracę, poznawania siebie cudzymi oczami i odkrywania nowych prawd o sobie i świecie wzbogaciły mi trzy wspaniałe książki: „Niewygodna. Autobiografia” Patrycji Volny oraz „A ja żem jej powiedziała” i „Nie mylić z miłością” Katarzyny Nosowskiej. Pierwsza pozycja dość dobrze korespondowała zarówno z moimi rodzinnymi przemyśleniami, jak i nakreśloną przez wyżej opisywane książki smutną konstatacją dotyczącą pozycji kobiet. Z kolei Katarzyna Nosowska – jak już kiedyś pisałam – powinna nas wszystkich zaadoptować, wtedy świat stałby się zdecydowanie lepszym miejscem. Jej wyjątkowe poczucie humoru, ogromna wrażliwość i empatia, a także zmysł obserwatorski, to przepis na świetną, mądrą i poruszającą książkę. Obie fantastyczne, choć bardzo inne.

No i tym sposobem dobrnęliśmy… do 2 kwietnia. To nie jest nawet zabawne…

P.S. A na deser oczywiście Tymański. Piosenka ze ścieżki dźwiękowej do „Polskiego gówna” stanowiła mój soundtrack nie tylko grudnia, ale też stycznia i lutego.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Uważaj, czego sobie życzysz, czyli październik i listopad

fot. Bożena Szuj

Dotychczas siedzieliśmy w Gdańsku najpóźniej do pierwszej połowy września. Potem odbywała się „Warszawską Jesień”, a w październiku rozpoczynaliśmy nasz zakopiański sezon. Niestety, ze względu na brak stałej pracy, coraz dla mnie trudniejszy. Póki odbywałam trzymiesięczną terapię w nowotarskim oddziale dziennym (koniec 2022 roku i początek roku 2023), moje życie wydawało się bardziej uporządkowane, a wytyczone cele jasne. Czułam, że choć nie pracuję (a od pewnego momentu pracowałam tylko w weekendy), wkładam teraz całą swoją uwagę i energię w przyjrzenie się sobie z wielu różnych perspektyw, co umożliwi mi poskładanie się od nowa, więc lepsze funkcjonowanie. Nie wszystkie perspektywy mi się podobały. Miałam momenty zwątpienia oraz silnych psychicznych zjazdów, jednak znałam kierunek, jaki mam po terapii obrać: uwierzyć we własne możliwości i przestać mierzyć (przede wszystkim zawodowo) niżej, niż powinnam. Oczywiście wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby personel tego oddziału odrobił lekcję z wiedzy na temat ADHD. Przez co nie chcę wcale powiedzieć, że mi ta terapia w ogóle nie pomogła. Dziś jednak rozumiem, czemu nie pomogła mi tak, jak w końcu odpowiednio dobrane leki i naprawdę przyzwoita psychoedukacja.
Tak czy inaczej, po każdej terapii – lepszej czy gorszej – trzeba się zmierzyć z prawdziwym życiem, a to potrafi zmieść z planszy. I mnie zmiotło. Na półtora roku. Do starych zakopiańskich prac zastępczych nie umiałam już wrócić, wiedząc, że byłby to krok w tył. Nowych szukać nie potrafiłam, bo paraliżował mnie strach i dawne schematy myślenia. A potem zaczął się sezon w Gdańsku i przyspieszony kurs utrzymywania się na powierzchni w zupełnie nowych warunkach. W czerwcu bardzo szybko udało mi się znaleźć pracę sezonową. Równie szybko zrozumiałam też, że muszę z niej uciekać. Tak – po zaliczeniu dnia próbnego w żłobku – na mojej drodze stanęła Świetlica Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” wraz ze swoim charyzmatycznym założycielem Janem Urbanikiem. Doświadczenie to przypomniało mi, że czuję – mówiąc szumnie – powołanie do pracy z dziećmi. Jednak szkoła jako instytucja całkowicie odpadała. Nie byłam w stanie narazić się na wielką pustkę po raz drugi. Praca w świetlicy otworzyła mi co prawda furtkę w postaci możliwości przepracowania lipca i sierpnia również w następnym roku, jednak nic poza tym.
Kolejny jesienno-zimowy sezon w Zakopanem miał być dla nas czasem remontowym, jednak napotkaliśmy wiele przeciwności losu (czasami myślę, że Zakopane to generalnie jedna wielka przeciwność losu) i nie udało się nam zrealizować wszystkich planów. Przełomem była dla mnie diagnoza ADHD i w końcu otrzymanie profesjonalnej pomocy.

fot. Bożena Szuj

🍁 Gdzie jest pies pogrzebany?

fot. Bożena Szuj

Oczywiście kolejnym ogromnym przełomem była przypadająca na ten sam czas adopcja Żuli. Nie mieliśmy pojęcia, że półtoraroczna sunia będzie tak długo absorbująca i wymagająca naszej uwagi. Dzięki temu, że ciągle byłam osobą bezrobotną, mogłam być cała dla niej podczas niezauważalnej w Zakopanem wiosny i na początku lata w Gdańsku. Uczyłam się o swoim ADHD, równocześnie pracując z małą nad jej reaktywnością. Udało się na tyle, że mój pracujący lipiec i sierpień przyjęła całkiem spokojnie.
Żuli nie trafiła do nas przypadkowo – co do tego nie miałam nigdy złudzeń. Oprócz pokazywania mi, czasem w dość krzywym zwierciadle, moich własnych problemów pomogła mi też odważniej stawiać granice. Bo to ja (z Partnerem) jestem jej rzecznikiem w ludzkim świecie. I jeśli ktoś ją w jakikolwiek sposób drażni lub strzela fochy, że Żuli nie zachowuje się zgodnie z jego wyobrażeniem o małym słodkim piesku (skandal!), moim obowiązkiem jest stanąć za nią i zrobić wszystko, by czuła się dobrze. Ona i tylko ona, gdyż tylko za nią jestem odpowiedzialna. Kilka takich sytuacji zdjęło ze mnie gigantyczny ciężar. Okazało się, że wcale nie muszę nosić na barkach oczekiwań innych wobec swojego psa. A skoro nie muszę nosić oczekiwań wobec swojego psa, mogę z powodzeniem nie nosić również oczekiwań wobec samej siebie. Nie chodzi o butę, czy agresję – chodzi o zrozumienie, że wcale nie trzeba brać każdej wypowiedzianej tonem wyższości nieproszonej rady do siebie. Komuś wydaje się, że na moim miejscu zrobiłby lepiej to czy tamto (w kwestii wychowania psa, ale też każdej innej)? Świetnie. Tylko, że… nikt nigdy nie będzie na moim miejscu, więc te spekulacje najzwyczajniej w świecie nie mają sensu. Dużo osób marnuje w ten sposób swój czas. Ja już nie chcę, choć byłam w to długo uwikłana. Żuli nauczyła mnie, że ani ona, ani ja, nie musimy się wszystkim podobać. Nie musimy spełniać niczyich oczekiwań. Jeśli coś warto w sobie zmieniać, to trzeba to zrobić, ale tylko po to, żeby… to nam było łatwiej z nami wytrzymać. Tak, trochę osób się poobraża, trochę pooburza, kilka domów przed nami pozamyka, ale za to jak bardzo nową jakość odnajdziemy w relacjach wspierających!
Ten wyjątkowo długi wstęp do opisu mojego nadmorskiego października i listopada miał przede wszystkim zarysować istotny dla mnie kontekst. W październiku skończyłam psychoedukację, na której dowiedziałam się wielu ważnych rzeczy, a wśród nich też czegoś szokującego. Otóż, szukając pracy, mogę wypisać sobie najpierw swoje własne wobec niej oczekiwania! Własne… oczekiwania! To był prawdziwy game changer, bo dotychczas – niezrażona przeróżnymi doświadczeniami – miałam w sobie jakąś niezrozumiałą uległość wobec ewentualnego przyszłego pracodawcy. Jak by z urzędu miał nade mną władzę. Szukałam w głowie usprawiedliwień, czemu nie chcę już pracować po dwanaście godzin dziennie. Czemu nie chcę pracować w niedziele i święta. Czemu, skoro nie mam dzieci, marzę o wolnych weekendach i pracy od poniedziałku do piątku do najwyżej 16:00. Bo dzieci to już jakiś argument, a troska o higienę psychiczną to tylko synonim lenistwa. I tu z pomocą przyszła psióreczka, którą przy szukaniu pracy muszę brać przecież pod uwagę, ale zrobiła to w nieco bardziej złożony sposób. Pokazała mi, że przy swojej reaktywności i poważnych traumach, jakich doświadczyła przed trafieniem do nas, potrzebuje silnych i zrównoważonych opiekunów. Nie kogoś, kto się nią zasłoni, szukając pracy, tylko kogoś, kto szukając pracy uwzględni najpierw swoje własne potrzeby. Kogoś, kto będzie wiedział, jak uszczęśliwić siebie samego, bo dopiero wtedy będzie mógł się zabrać za uszczęśliwianie jej!

fot. Bożena Szuj

🍁 Taka Warszawa

fot. Bożena Szuj

W październiku przyszedł trudny moment mojego psiacierzyństwa i pewien rodzaj inicjacji dla Żuli. Wyjechałam na weekend do Warszawy. Sama. Już raz jedno z nas wyjechało na dwa dni – Partner w środku sezonu. Żulinka była lekko zaniepokojona i trochę markotna, ale całkiem nieźle zniosła to krótkie rozstanie. Jednak – niczego nikomu nie ujmując – ja to ja. Mama to mama. Ja byłam zawsze. Pojawiłam się w jej życiu kilkanaście godzin po Partnerze (odbierał ją sam z Kutna), ale kiedy już się pojawiłam, byłam z nią każdej nocy. Oczywiście w trakcie mojego pobytu w Warszawie została pod najlepszą możliwą opieką, bo Partnera, ale jednak nie było mnie przy niej przez dwie noce.
Serce mi się krajało, kiedy dowiadywałam się o jej piszczeniu i zagubieniu. Albo o tym, że zaczepiała kobiety podobne do mnie z tyłu (siwe lub z włosami w kolorze platyny) i gdy orientowała się, że to nie ja, wydawała się rozczarowana. Nie mogłam znieść, że nie da się jej wytłumaczyć, że ja niedługo wrócę. Ona zresztą rozumie słowo „wracać”, ale niestety czas przyszły to dla niej abstrakcja nie do przeskoczenia. Za każdym razem, kiedy Partner gdzieś wyjdzie i tłumaczę jej, że „zaraz wróci”, zbiega sprawdzić, czy już wrócił i patrzy na mnie z wyrzutem, jak bym ją oszukała. Będąc w stolicy i rozmawiając przez komunikator z Partnerem, pokazywałam się jej w kamerce, ale nie wiem, czy to nie spotęgowało jej smutku. Krytycznym momentem był ten, w którym sobie uświadomiłam, że nie dam rady tego znieść. Byłam skłonna wsiąść w pociąg i od razu wrócić, żeby tylko nie czuła się przeze mnie opuszczona. Przecież o tym, że wrócę, dowie się dopiero wtedy, kiedy wrócę. I tu musiałam się zmierzyć nie tylko z rozpaczą własną, ale też lodowatą pustką, w którą wcisnął mnie brak wsparcia i zrozumienia. Musiałam się mierzyć z wypowiadanymi wielokrotnie, więc i po jakimś czasie niecierpliwie stwierdzeniami, że nic jej nie będzie, albo że się musi przyzwyczaić, zupełnie, jak bym sama tego nie wiedziała. Jak by racjonalność była lekiem na ból duszy.
Szybko przypomniało mi się niezrozumienie, z jakim spotykałam się u dorosłych, kiedy, pracując w szkole, przeżywałam wraz z dziećmi ich problemy.

To przecież tylko lalka

– mówili ze śmiechem

To nieprawda. To nigdy nie jest „tylko lalka”. Tak jak, nieco później, to nigdy nie jest „tylko koniec pierwszej miłości”, „tylko utrata pracy”, „tylko rozwód” czy „tylko trzydniowe rozstanie z psem”. Nie płaczemy z powodów błahych, nawet jeśli nasze łzy są następstwem wydarzenia pozornie błahego. Płaczemy najczęściej z powodu niemocy, samotności, pustki, utraty bądź braku. Dlatego płakał też mój pies, a ja – choć 345 km dalej – razem z nim. Nikt z nas nie wie, co w tak pokiereszowanym psychicznie zwierzątku wywoła kolejną traumę i kiedy jest odpowiedni czas na taki krok, jak dłuższa rozłąka. Może zrobiłam to zbyt wcześnie. Nigdy się tego nie dowiem. Wiem natomiast, że niedługo po moim przyjeździe okazało się, że przeszła kolejną urojoną ciążę.
Kiedy jednak udało mi się choć na chwilę odciąć myślami od zdezorientowanego pieska i lęku separacyjnego, który mnie złapał i nie chciał puścić, miło spędziłam czas. Odwiedziłam mamę, zobaczyłam słynną w artystycznych kręgach Kaliską (mój rodzinny dom i miejsce wielu fantastycznych przyjęć, na których tata brylował w roli kucharza) po dużym i imponującym remoncie. Spotkałam się z długo niewidzianym znajomym, a także zobaczyłam uroczą wystawę Józefa Chełmońskiego w Muzeum Narodowym. A sama Warszawa… cóż. Z pewnością jest miastem magicznym. Za każdym razem w magiczny sposób zmienia mnie z pięknej, pewnej siebie, dobrej i przebojowej dziewczyny w dziewczynę grubą, niezgrabną i wyzywającą. W złego, egoistycznego, wywyższającego się człowieka i generalnie życiowego nieudacznika. Zakładając oczywiście, że faktycznie jesteśmy tym, jak postrzegają nas inni ludzie. Jeśli są na świecie miejsca, która mogą nam podładować akumulatory, dla mnie Warszawa jest właśnie takim miejscem, tylko że na odwrót. Mam wrażenie, że nie dość, że mi za każdym razem akumulatory rozładowuje, to dodatkowo jeszcze podkrada paliwo z baku.
W jakimś sensie na pewno dobrze było wyjechać, ale jeszcze lepiej było wrócić. Żuli, widząc mnie, doznała szoku, który zmienił ją na kilka dobrych sekund w nieruchomą psią bryłę. A potem popuściła z radości. Jeszcze nigdy żaden mocz mnie tak nie wzruszył. Inna sprawa, że też nikt wcześniej nie oddał go na mój widok.

fot. Bożena Szuj

🍁 Moje miasto?

fot. Bożena Szuj

Już dawno pisałam o swoim zachwycie Trójmiastem, a w szczególności Gdańskiem. Kiedy cztery lata temu po raz pierwszy odwiedziłam swojego Partnera w jego gdańskim domu z tym słynnym garażem opisanym w „Sclavusie”, w którym rodziło się nowofalowe Sni Sredstvom Za Uklanianie, a potem kultowy zespół Miłość, pomyślałam, że chciałabym tu kiedyś zamieszkać. Nie pomieszkiwać w sezonie letnim, jak w kolejnych latach miałam w zwyczaju, ale po prostu zamieszkać. Zabezpieczyć strome schody przed ewentualnym dzieciątkiem lub/i psem i uwić tu z Partnerem rodzinne gniazdko. W tym niesamowitym domu z historią i ogrodem położonym w najpiękniejszej części świata – starym Wrzeszczu.
Marzenia to jednak marzenia. Są bezpieczne, dopóki umiejscowimy je w czasie przyszłym. W przypadku marzenia o zamieszkaniu tutaj, oddalenie jego realizacji w czasie, uczyniłoby tę realizację znacznie bardziej luksusową. W nieokreślonej przyszłości miałabym szansę zamieszkać w domu podczas późnej jesieni, a potem zimy ogrzewanym. Tymczasem przez nieoczekiwany splot wydarzeń, pewnego dnia Partner zapytał mnie wprost:

– A czy Ty widziałabyś możliwość przeprowadzenia się tutaj na zimę?

W tym miejscu warto zaznaczyć, że Partner tak czy tak w Zakopanem w zimie musi bywać, więc moja przeprowadzka do Gdańska oznaczałaby też naszą chwilową rozłąkę (lub trochę krótsze „rozłąki”).

Pytanie, którego przecież od dawna wyczekiwałam, wprawiło mnie w autentyczne przerażenie. Z jednej strony oczywiście, że chciałam. Z drugiej – przecież ten czas był czasem zakopiańskim. Tęskniłam nie tylko za przyjaciółką, ale też za przytulnym mieszkankiem, za biurkiem skrojonym na moje pisarskie potrzeby. Za fotelem, w którym lubię czytać, za lampą, przy której lubię w tym fotelu czytać. Za kuchnią z tylko jednym palnikiem, ale za to wygodną i budzącą moją kulinarną kreatywność. Nie mówiąc rzecz jasna o ciepłej kurtce, zimowych butach, czapkach, rękawiczkach i szalikach, za którymi zdecydowanie tęskniłam najbardziej już od pierwszych dni lodowatego października. No i… szukałam przecież pracy. W Zakopanem, nawet jeśli nie znalazłabym nic stałego i bardziej ambitnego, miałam przemiłe zaproszenie od koleżanki do pracy sezonowej, w której przebidowałam już kilka srogich zim.
Po przespaniu się z tym tematem i kilku rozmowach z Partnerem, strach ustąpił. Do Zakopanego można przecież wpaść po ubrania zimowe, ulubiony fotel i lampę. (Z biurkiem trudniej, ale udało się coś satysfakcjonującego zorganizować na miejscu.) Rynek pracy w Gdańsku jest większy i z pewnością łatwiej będzie mi znaleźć coś w zawodzie, a z przyjaciółką i tak mam przecież intensywny kontakt telefoniczny. Pozostała kwestia zimy w nieogrzewanym domu. Tej nie umiemy jeszcze rozwiązać, ale na horyzoncie majaczy kilka pomysłów. Mały elektryczny grzejnik na razie się sprawdza.

fot. Bożena Szuj

🍁 Marność, marność w Zakopanem

fot. Bożena Szuj

W Zakopanem mieliśmy spędzić tydzień, ale już pierwszego dnia po przyjeździe stwierdziliśmy, że chcemy jak najszybciej wracać. Choć przyłapałam siebie samą na małej tęsknocie za swoim podhalańskim światkiem, jednak wyjątkowo długi czas spędzony w cywilizacji sprawił, że trudno mi było wrócić do tego, co chyba wyłącznie z przyzwyczajenia wcześniej tolerowałam.
Jest takie powiedzenie:

W Zakopanem prawo się nie przyjęło.

I – jak już się skończymy śmiać – łatwo zaobserwujemy, że to niestety nie żart. Bogobojni górale, uwieczniani na fotografiach i filmikach na ogół w pozycji klęczącej przed figurami, obrazami bądź ludźmi, nie rozumieją na czym polega taki zwykły, prosty, codzienny i niemedialny szacunek do bliźnich. Może ewentualnie mają go odrobinę do tych kanonizowanych, ale to już po ptakach, bo tamci nie żyją. Nie możemy z Partnerem uwierzyć, że miasteczko, które żyje z turystów, może rok w rok oddawać im do użytku kompletnie nieodśnieżane, oblodzone chodniki, a raczej te ich skrawki, na których nie uformowały się śnieżne zaspy. I nie mam na myśli jakichś małych zapomnianych przez najstarszych górali dróżek. Mówię o ulicach największych, m.in. Krupówkach, po których w brzydszy, ale cieplejszy zimowy dzień nieraz brodziliśmy w brudnej śniegowej papie aż po łydki. Słyszałam różne wyjaśnienia. A to, że właściciele budynków są odpowiedzialni za odśnieżanie, a nie władze miasta. A to, że  przy tak potężnych opadach śniegu nikt ze skutecznym odśnieżaniem nie nadąży. To ostatnie byłoby usprawiedliwieniem, gdyby na ogół śnieg padał od rana do wieczora przez kilka dni z rzędu, a miasto odśnieżało chodniki i skuwało z nich lód regularnie dwa razy w ciągu doby. No nikt normalny by się nie czepiał. Natomiast jeśli tak obfite opady są od wielu lat raczej rzadkością, a od listopada do marca rokrocznie ten sam chodnik przy jednej z większych zakopiańskich ulic zmienia się w lodowisko ukryte pod mniejszą lub większą warstwą śniegu, z drobnymi przerwami na temperatury dodatnie, a przy halnym zaczyna pełnić honory ostatniej drogi, to coś tu jest zdecydowanie nie halo.
Trudno też żyć z turystów, kiedy uważa się ich za irytujące dodatki do wyczekiwanych dutków. Kilka lat temu w okresie świątecznym podczas silnego halnego wielka przystrojona choinka dekorująca Krupówki spadła na grupę Węgrów, raniąc jedną osobę, która w konsekwencji trafiła do szpitala. Na moją szczerą troskę o stan zdrowia choinkowej ofiary i zadeklarowaną nadzieję na to, że otrzyma szybko jakieś zadośćuczynienie od miasta, usłyszałam pełne wzburzenia:

Kto normalny wychodzi z domu podczas halnego i staje pod choinką?!

No, głupi turyści oczywiście! Ci sami, którzy nie wiedzą, że w góry nie idzie się w klapkach lub trampkach, albo że im wyższy szczyt, tym zimniej, więc wybierając się w góry, warto wrzucić do plecaka oprócz wody, również cieplejsze ubrania, a czasem nawet czapkę i rękawiczki, mimo że w mieście jest dwadzieścia stopni na plusie. Ci sami głupi turyści, którzy stołują się w karczmach i restauracjach na Krupówkach (bo przecież wiadomo, że tam się nie je), mylą jakikolwiek krzyż na jakiejkolwiek górze z krzyżem na Giewoncie (co bywa faktycznie zabawne), czy zadają w okienku kasy pytania, choć odpowiedzi na nie mają wydrukowane i powieszone na wysokości wzroku. Ta wyśmiewana przez górali „głupota” tak naprawdę jest:

  • brakiem wiedzy o górach, z którymi czasem stykają się po raz pierwszy w życiu
  • naiwną wiarą w to, że na ulicy, która jest wizytówką Zakopanego, restauratorzy nie planują ich pozatruwać (swoją drogą nie jest prawdą stwierdzenie, że na samych Krupówkach nie ma przynajmniej kilku przyzwoitych restauracji – nie pytajcie dlaczego, ale swojego czasu miałam przecieki z Sanepidu)
  • pewną dezorientacją i bardzo klasyczną reakcją mózgu na zbyt dużo bodźców.

Mieszkałam w Zakopanem czternaście lat. Obserwowałam to miasto również w nielicznych w roku momentach, kiedy pozostawali w nim sami mieszkańcy. Naśmiewający się z nieczytających kartek turystów zakopiańczycy do pobliskiej Biedronki regularnie wchodzą „wyjściem”, a wychodzą „wejściem”, nie mówiąc już o tym, że wchodzący pchają się na wychodzących, jak by nigdy nie słyszeli o całkowicie logicznej i obowiązującej zasadzie

najpierw wylazł, potem wlazł!

Nie zamierzam jednak też wymyślać bajek o reprezentujących szczyt kultury, klasy i obycia odwiedzających Zakopane turystach. No nie. Od lat ich kulturalny poziom drastycznie spada, dopasowując się do obecnych zakopiańskich standardów. Innymi słowy, ciągnie swój do swego. (Sytuację ratują przyjeżdżający od kilku lat turyści muzułmańscy, cieszący się tanimi połączeniami, nowymi dla siebie krajobrazami oraz… deszczem, z którym nie mają u siebie styczności.) Czasy, w których Zakopane przesiąknięte było duchem Modrzejewskiej, Witkacego, Szymanowskiego, Karłowicza, Żeromskiego czy Kasprowicza, już dawno przeminęły. Ludzie, którzy Zakopane autentycznie kochali, przyjeżdżając tam po latach, doznają szoku.

– Już nigdy więcej tu nie wrócę

– stwierdzają z wielkim smutkiem,

a potem odkrywają uroki Witowa, Kościeliska czy Murzasichla i omijają Zakopane szerokim łukiem.
Na turystów głośnych, pijanych, roszczeniowych, chamskich i nieobliczalnych Zakopane ciężko sobie zapracowało. I jest to dosyć naturalna kolej rzeczy. Wspominane z sentymentem dawne Zakopane przyciągało artystów ze względu na przepiękne położenie, magię otaczających miasteczko Tatr, ale też na pewną fascynującą surowość i autentyczność prostych górali, wyczuwalną również w ich intrygującym folklorze. Trudno jednak oczekiwać, że kolejne pokolenia górali odetną się od cywilizacji i będą za dnia tłumnie pasać owce, a wieczorami grywać dla przyjemności w góralskich kapelach. Żyją w miasteczku turystycznym, więc ich podstawowym źródłem utrzymania są turyści. Folklor jest bardzo opłacalną walutą, a jego autentyczność wymaga nakładów pracy i czasu. Czas to z kolei pieniądz, więc nikogo nie powinny dziwić wciskane turystom tanie pseudogóralskie szyte w Chinach szale (podczas gdy autentyczne części tradycyjnego góralskiego stroju są kosmicznie drogie), czy cały ten pstrokaty badziew sprzedawany na wielkim, smutnym i brzydkim jarmarku, jakim stały się Krupówki (ustawa krajobrazowa niczego niestety nie zmieniła). I tu również pojawia się kwestia szacunku. Gdyby był wbudowany w moralny góralski szkielet, uchroniłby pamięć przodków, nadwyrężoną Planetę oraz zachwyconych górskim klimatem nieco naiwnych, czy też niezorientowanych turystów przed zalewem plastikowego śmiecia sprzedawanego przymiotnikiem „góralskie”. Ale wbudowany niestety nie jest. Występuje rzadko i raczej pojedynczo. Dlatego już mnie nawet nie dziwi, że absurdalnie drogimi samochodami zakopiańczycy regularnie prawie rozjeżdżają przechodniów. To z pewnością wina tych ostatnich – w końcu kto normalny przechodzi na pasach przez ulicę, którą jedzie zakopiańczyk?
Jeśli ktoś zastanawia się, skąd niektórzy mieszkańcy niezbyt bogatego Podhala mają pieniądze na absurdalnie drogie samochody, mogę tylko podpowiedzieć, że jeszcze nigdzie w Polsce nie spotkałam się z przyzwoleniem na kantowanie na podatkach na taką skalę, jak tutaj. Jedna rzecz to powszechność pracy na czarno (którą nawet proponują prowadzonym przez siebie bezrobotnym urzędnicy z Urzędu Pracy), druga to zaniżanie zarobków na umowie, a trzecia – niewystawianie lub nieczęste wystawianie paragonów klientom. O to pracodawca, jeśli jest fajny, często prosi swojego pracownika. Jeśli jednak nie jest – nakazuje mu to. Na to wszystko jest gigantyczne przyzwolenie.
W jednej z prac, które wykonywałam, moje biuro sąsiadowało z pewną pizzerią, do której regularnie przychodziłam na przerwę. Zdążyłam poznać i polubić pracowników. Byli zobowiązani przez szefową do niewystawiania paragonów, bo w razie czego wolała zapłacić mandat. Miała zresztą z czego. Nie musiało jej dobrze iść w pizzerii, bo prowadziła równolegle dom publiczny pod szyldem masażu tajskiego. Pech chciał, że jeden z jej pracowników marzył o dostaniu się do służb mundurowych, a mandat od skarbówki (nawet jeśli nie musiał go zapłacić z własnej kieszeni) pokrzyżował mu plany. Wychwalałam w myślach swoją szefową, która bardzo nas na konieczność wydawania paragonów wyczulała. Potem dostałam od niej PIT roczny, z którego wynikało, że zarobiłam u niej tylko ⅓ tego, co faktycznie zarobiłam (mając umowę, w której podana jest stawka godzinowa i nikt do końca nie wie, ile godzin przepracuje w miesiącu, bardzo łatwo w taki sposób okraść nie tylko wszystkich podatników, ale też samego pracownika).
Pracując na Gubałówce, obserwowałam, jak pobliskie stoisko puszcza cynk pozostałym, za każdym razem, kiedy pojawia się tam kontrola ze skarbówki (maksymalnie dwa razy podczas sezonu). Wtedy inni wyjmują w popłochu kasy fiskalne, przecierają z nich kurz i uczą się ich obsługi. (No dobra, tu przesadziłam. Znają ją, na taki właśnie wypadek.) Kiedy ktoś czasem zapyta:

Gdzie są nasze podatki?

nie zważając na to, że pytanie było retoryczne, odpowiadam:

W Zakopanem!

Wisienką na torcie jest zakopiańskie podejście do ekologii, a w szczególności do problemu smogu. Wielokrotnie spotykałam się z głębokim przekonaniem, że winne są samochody, ale tylko przyjezdnych. A już najbardziej te na warszawskich rejestracjach. (Nie na przykład sąsiad palący w piecu kaloszem na zmianę z podkładem kolejowym.)
I oczywiście nie wszyscy są tacy. Strajk Kobiet Podhale pokazał, że to w młodych kobietach Podhala tkwi największa siła, jednak czy zechcą tu zostać i uwrażliwiać tę specyficzną społeczność? Czas pokaże. W tej chwili jeden wspaniały Krzysztof Trebunia-Tutka nie zdoła w pojedynkę odkręcić tego wizerunku.

fot. Bożena Szuj

🍁 Szkoła – podejście drugie

fot. Bożena Szuj

Kiedy już postanowiliśmy, że w sezonie zimowym zostanę w Gdańsku, moje szukanie pracy ograniczyło się do tego miasta. Sporządziłam, wg wytycznych pani od psychoedukacji, listę swoich własnych wobec nowej pracy wymagań. Oprócz tego zaznaczyłam sobie, gdzie mogę się ugiąć, a gdzie na pewno nie. O ile na przykład wolałabym jeździć do pracy krócej niż dłużej, ale mogę być w tym punkcie elastyczna, o tyle absolutnie nie wyobrażam już sobie pracy zmianowej, zmian nocnych, czy ponad ośmiu godzin pracy dziennie. Nie wyobrażam sobie też weekendów pracujących, ani głodowej pensji (smaczki, karma i przede wszystkim weterynarz nie opłacą się same). Umowa inna niż o pracę nie wchodzi w grę, ale już ciekawa propozycja za ½ lub ¾ etatu zostałaby wzięta przeze mnie pod uwagę, mimo że marzeniem byłby cały etat. No i – the last but not least – żadnych przewałów w umowie. Odzyskałam głos, odzyskałam sprawczość, chociaż prawdopodobniej zawsze je miałam, tylko nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Najpierw w ogłoszeniach o pracę na stronie Trójmiasto.pl  wpisałam w wyszukiwarkę hasło „nauczyciel”. Wyskakiwały liczne oferty pracy w przedszkolu. Zaczęłam nawet rozważać studiowanie pedagogiki wczesnoszkolnej, aż nagle doznałam olśnienia.

Po co zdobywać nowy zawód, skoro mam już jeden, w którym mogłabym w tym momencie podjąć pracę?

Lęk, który mnie na tyle lat zupełnie zamroził, nagle i niespodziewanie mnie opuścił. Jestem redaktorką i pisarką, ale też… nauczycielką polskiego. I właśnie zamieszkałam w cywilizowanym mieście. Nieśmiało wpisałam w wyszukiwarkę hasło „nauczyciel języka polskiego”. Wyskoczyło kilka ciekawych ofert, ale jedna biła inne na głowę. Praca w szkole podstawowej Montessori. Potrzebny nauczyciel w klasach od czwartej do szóstej. Doświadczenie nie jest wymagane. Ogłoszenie dodane dzisiaj. Był piątek, późna godzina nocna. W sobotę aplikowałam, a w poniedziałek zanim zdążyłam zadzwonić i zapytać, czy moje CV dotarło, odebrałam telefon… z tej szkoły właśnie z zaproszeniem na rozmowę.
Już pod koniec listopada wiedziałam, że zaczynam pracę w grudniu. Miałam więc czas na przyjazd do Zakopanego i zabranie stamtąd swojego zimowego życia. Czy mocno nerwowa tam Żulinka, podczas wycierania jej łapek, wierzgnęła tak niefortunnie, że głową nabiła mi odstającego na centymetr małego siniaka pod okiem, który po okładach z lodu się rozlał, więc wracając z Podhala, wyglądałam jak typowa ofiara przemocy domowej? Tak. Czy w związku z tym mój i tak już stresujący pierwszy dzień pracy rozpoczął się przed godziną 5:00, bo zamiast lekkiego makijażu dziennego musiałam sobie zrobić całą charakteryzację? Również tak. Choć oczywiście ta, mimo że czasochłonna, niczego specjalnie nie wniosła. Siniak do dzisiaj zupełnie jeszcze nie zniknął.
Pewnym wyzwaniem jest rzeczywiście wstawanie najpóźniej o 5:30. Kiedy przed weekendem wymówiłam kompletnie absurdalną, jak na siebie frazę, mianowicie, że:

będę się mogła wyspać do 9:00,

przypomniała mi się jedna z moich ulubionych scen z „Zakonnicy w przebraniu”, w której główna bohaterka grana przez Whoopi Goldberg wierci się przez całą noc na swojej pryczy, a kiedy wreszcie udaje się jej zasnąć, wpada do niej pocieszna uśmiechnięta zakonnica i oznajmia:

– Już piąta, siostro śpioszko!

Ale da się do takiego rytmu przywyknąć. Niewiarygodna jest dla mnie natomiast panująca w tej szkole atmosfera. Mądrzy i przyjaźnie nastawieni dorośli, wyjątkowo dojrzałe dzieci. Rozmawianie z nimi o emocjach, jako norma. Nacisk na to, żeby nie pracować po godzinach. W ramach całego etatu siedmiogodzinny dzień pracy. W ciągu tygodnia pięć dni. Wreszcie praca, do której idę z prawdziwą przyjemnością. Wyjątkowo silnego przeziębienia, na które zapadłam tydzień po swoim Partnerze, nie udało się niestety wyleczyć domowymi metodami przez weekend. Z duszą na ramieniu udałam się w poniedziałek do lekarza, który wypisał mi L4 do końca tygodnia. Oczywiście czułam się z tym wyjątkowo niezręcznie i źle. Bo przecież jak to będzie wyglądało, co o mnie pomyślą, czy już teraz to na pewno nie przedłużą mi pierwszej próbnej umowy. Ale przyłapałam się na tym, że najsilniej odczuwam… smutek, że w tym przedświątecznym tygodniu nie mogę w życiu szkoły uczestniczyć. Że nie wysłuchałam świątecznego koncertu, nie było mnie na Wigiliach klasowych, opuściłam Wigilię nauczycielską, a także ominie mnie jutrzejszy tradycyjny spacer po lesie zakończony ogniskiem. Boję się zapeszyć, boję się napisać cokolwiek nie w porę, ale… chyba jestem naprawdę szczęśliwa.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser będę niestety przewidywalna. Tymon Tymański najpierw skradł moje lato książkowym arcydziełem „Sclavus”, by następnie skraść też moją jesień doskonałą płytą „Republikacje”. Obiecuję, że jej recenzja pojawi się tu niebawem.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Złota wrzesień

fot. Bożena Szuj

Ponieważ kilka pierwszych dni września spędziłam jeszcze w Gdańsku, postanowiłam, że wrzesień będzie ostatnim w tym sezonie miesiącem, który opiszę. Zakończę tym samym niespodziewany cykl opisywania przeżytych nad morzem miesięcy. Wrzesień przez swoją intensywność okazał się porównywalny jedynie do czerwca. Działo się rzeczywiście dużo, co zrekompensował z kolei październik, który w większości przechorowałam.

fot. Bożena Szuj

🔑 Ostatnie dni w Gdańsku i wyprawa
do stolicy

fot. Bożena Szuj

Choć rozstanie ze świetlicą Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, czyli z Janem, wspaniałymi współpracownikami i przede wszystkim dziećmi przypadło na sam koniec sierpnia, to jednak opuszczenie Trójmiasta początkiem września było w moim sercu pożegnaniem ostatecznym. Trudnym i smutnym. W dodatku żegnałam się też z przyjaciółmi i ukochanymi miejscami. Czekała mnie podróż do Warszawy, bo z niej kilka dni po przyjeździe wyruszałyśmy z mamą na Thassos. Podróż mogłaby być prosta, łatwa i przyjemna (w pociągu nadrabiam najwięcej książkowych zaległości), gdybym nie była przykładną i wspaniałą partnerką, która pomaga swojemu ukochanemu w jego interesach. A ponieważ taką partnerką właśnie jestem, z Gdańska do Warszawy jechałam przez Katowice, Kraków i Zakopane, w tym ostatnim zresztą nocując. Załatwiłam wszystko, co było w tamtych stronach do załatwienia i dotarłam do Warszawy po półtorej doby. Zmierzyłam się w ten sposób z lękiem, który od dłuższego czasu mi w Gdańsku towarzyszył – lękiem przed powrotem do Zakopanego. Wróciłam tam dosłownie na noc i uświadomiłam sobie, że te wszystkie rzeczywistości, które jakoś mi ciążą, których się obawiam, po prostu są. Z jakąś swoją energią, z przynależącymi do nich ludźmi, z powietrzem lub jego brakiem. I możemy się w nie zanurzyć i zatonąć, a możemy w nie wejść na szczudłach, tworząc ich nowe i lepsze dla nas wycinki. Ta świadomość pomogła mi spojrzeć z większym spokojem w zbliżającą się przyszłość.

fot. Bożena Szuj

🔑 Tropikalne miasto jednej palmy

fot. Bożena Szuj

Warszawa powitała mnie falami upałów, które przetoczyły się przez całą Polskę, zmieniając nieuchronnie nadchodzącą jesień w sam środek lata. Wszystko było rozgrzane do czerwoności. Krótkie spodenki i spódniczki odłożone do wzięcia na Thassos zastąpiły mi przygotowane na spodziewaną warszawską słotę długie jeansy. Zapragnęłam obecności wody i przypomniałam sobie, jaką męczarnią jest lato w mieście. Na szczęście dni do wakacji, na które nie mogłam się już doczekać, były policzone.

fot. Bożena Szuj

🔑 Wakacje na Thassos

fot. Bożena Szuj

Mój pierwszy od czterech lat przyjazd na Thassos opisałam szczegółowo w tekście „Wakacje: dogrywka, czyli nNieoczekiwany powrót na Thassos” i nie chcę się powtarzać (zarówno wielbicieli Thassos, jak i tych, którzy tej pięknej greckiej wyspy jeszcze nie poznali, gorąco zachęcam do lektury). Dzisiejszy wpis ma być syntezą całego tego niezwykle dla mnie bogatego w przeżycia miesiąca. Thassos jak zawsze pokazało mi, w którym punkcie podróży do siebie samej się obecnie znajduję. Z ogromną satysfakcją i dumą dowiedziałam się, że zaszłam w tej drodze naprawdę daleko dzięki swojej ciężkiej pracy i determinacji. Oczywiście krokiem milowym była ostatnia terapia, na której efekty wreszcie dostaję namacalne dowody, ale sukces mogę zawdzięczać przede wszystkim sobie, bo żadna terapia się nie uda, jeśli nie podejmiemy świadomych działań. Oczywiście drugą stroną terapeutycznego ponaprawiania choćby części siebie jest utrata tego, co było dotąd pewne. Utrata relacji (albo ich nieakceptowalnej dziś dla nas formy). Utrata aprobaty, którą wcześniej było nam niezwykle łatwo uzyskać od niemal wszystkich, bo staraliśmy się nieustająco zaspokajać ich potrzeby, dając sobie wmówić, że nasza próba wsłuchania się w te własne jest „egoizmem”. Czy w końcu utrata udawanej serdeczności tych, którzy chcieli (i do tej pory mogli) nami do woli manipulować, a dziś im wreszcie manifestujemy nasze granice. Przyjechałam na wyspę, na której nie wszyscy mnie kochają (jak lubiłam wcześniej myśleć), ale też na której nie wszystkich kocham ja. Przyjechałam na wyspę, na której dostrzegam to, co mnie drażni, ale też doceniam zarówno to, co jest wspaniałe, jak i to, co zmienia się na lepsze.
Nigdy nie umiem się nadziwić jak bardzo inny od polskiego gorąc mnie tam rozpala. Doświadczałam tego samego powietrza i tego samego obłędnie czystego Morza Egejskiego, co za każdym razem, będąc na Thassos, ale mój umysł był zdrowszy, inny. Głębokie, metafizyczne przeżycie, które podładowało moje akumulatory na, myślę, długi czas.

fot. Bożena Szuj

🔑 „Warszawska Jesień”

fot. Bożena Szuj

Wróciłyśmy z Thassos w niedzielę 17 września, czyli dwa dni po inauguracji tegorocznej „Warszawskiej Jesieni”. Przez trzydzieści cztery lata uczęszczania na festiwal samą inaugurację opuściłam tylko raz – w 1996 roku. Akurat wtedy Michael Jackson dał fantastyczny koncert na warszawskim Bemowie. Poświęciłam m.in. utwór „Arcana” Edgarda Varèse, ale było warto, bo mój Mistrz i Król (całkowicie zresztą złoty) dostarczył mi emocji, jakich nie znałam. Wszyscy najwięksi kompozytorzy wówczas żyjący, nie tylko polscy, znali się z moim tatą. Spora ich część była z nim całkiem blisko, więc bywali u nas w domu. Niektórych to myśmy odwiedzali. Iannis Xenakis na przykład rzucił na – trzyletnią w momencie rzucania – mnie swój urok, a ściślej przekupił mnie drewnianą japońską laleczką i najgorszymi na świecie anyżowo-lukrecjowymi kuleczkami. Słodycze były niemal niejadalne, a ja je mimo wszystko zjadłam, bo się w Xenakisie od pierwszego wejrzenia zakochałam. To mi się często zdarzało. Wychowałam się więc w przekonaniu, że nie ma nic dziwnego czy nadzwyczajnego w tym, że ktoś jest z jednej strony muzycznym geniuszem, a z drugiej człowiekiem na wyciągnięcie ręki, z którym można w każdym momencie porozmawiać. Być może dlatego kult idoli mnie niemal całkowicie ominął z jednym tylko spektakularnym wyjątkiem. I był nim właśnie fascynujący, wizjonerski, genialny Michael Jackson.
Wracając jednak do 2023 roku, przyleciałyśmy na Okęcie w niedzielę w nocy, a w poniedziałek wpadłyśmy już w warszawsko-jesienny wir. Do tego ciągle było nieprzyzwoicie ciepło. W tym roku pokonałam chyba swój rekord w wykorzystywaniu każdego możliwego czasu na długi i mozolny proces fotostarzenia skóry, czyli stare dobre rakotwórcze opalanie. Bardzo niezdrowe, wiem. Być może za rok rozważę samoopalacz, ale jakoś się uparłam i byłam w tym zadziwiająco (jak na siebie) konsekwentna, postanawiając nie tylko, że się opalę, ale także, że się opalę równo. Udało mi się to w Trójmieście, więc nieoczekiwany wyjazd na Thassos i wymuskanie opalonego już ciała promieniami greckiego słońca sprawiły, że poczułam się naprawdę sexy. Kiedy okazało się, że w Warszawie przywitały nas upały, odetchnęłam z ulgą, że nie muszę swoich opalonych nóg przyodziewać w rajstopy (i to miało się do samego końca festiwalu nie zmienić). Cieszyłam się więc potrójnie – i z powodu dobrej relacji z własnym ciałem, i na same koncerty (radość, jak się okazało, nieco na wyrost), ale też na myśl o tym, że… moja ich recenzja zostanie opublikowana w ważnym – w tym maleńkim muzycznym środowisku – czasopiśmie z tradycjami. Pewien splot wydarzeń sprawił, że dostałam taką propozycję. Jak zawsze nie myślałam o tym w kategoriach zarobkowych (choć oczywiście nie pisałam za darmo), tylko prestiżowych. Po tym doświadczeniu przypomniałam sobie, czemu nie pozwalam dotykać swoich tekstów redaktorom, których dorobku nie znam, więc nie mogę go sama ocenić. (Przy czym ocena pracy redaktorskiej jest znacznie trudniejsza od oceny czyjegoś pióra – wymaga porównania wielu tekstów przed redakcją i tuż po niej.) Przypomniałam sobie też, czemu żadna zapomoga nie jest warta nerwów i poczucia, że sprzedaje się godziny swojej pracy i rzeźbienia w tak delikatnej materii, jaką jest słowo, by potem przyszedł walec i wyrównał, co gorsza, podpisując wszystko moim nazwiskiem. Na kwestię tzw. autoryzacji tekstu, kiedy to, co dogadane, zostaje w ostatniej chwili zmienione, a moje prośby jako autora ostatecznie zlekceważone, spuszczę zasłonę milczenia. Dowodem na to, że nie zwariowałam (co zaczęłam w pewnym momencie rozważać) były dla mnie głosy osób, które przeczytały obydwie wersje mojego tekstu: na stronie internetowej gazety oraz na tym blogu pierwotną, którą wysłałam gazecie do redakcji (choć była – jak w przypadku wszystkich blogowych tekstów – po redakcji mojej mamy, redaktora z wieloletnim doświadczeniem). Planowałam zamieszczenie tu zresztą jedynie linku do strony gazety, ale przez niedopuszczalną dla mnie formę mojego tekstu w tejże gazecie, postanowiłam pokazać, jak wygląda naprawdę. Dostałam kilka podziękowań za blogową publikację – przeplatało się w nich przekonanie, że gazetowa wersja „nie brzmiała, jak ja”, a moi czytelnicy nie bardzo rozumieli, „co się z moim tekstem stało”, co jest najlepszym podsumowaniem jakości tej redakcji. Ale przychodząc w poniedziałek na koncert byłam jeszcze pełna wiary i w to, że tegoroczna edycja festiwalu będzie wspaniała, i że bez problemu dostanę od czasopisma zlecającego recenzję obiecany karnet na recenzowany festiwal, i że szybko podpiszę ustaloną ustnie umowę, jak również, że współpraca pójdzie gładko czy że na koniec dostanę wynagrodzenie w terminie. (Mam naprawdę bujną wyobraźnię, trzeba mi to przyznać.)
Na pewno nowym było dla mnie przeświadczenie, które rzeczywiście wynikało stąd, że pisałam do gazety, że nie tylko nie muszę, lecz nawet nie powinnam dzielić się swoimi przemyśleniami z innymi. Poczułam, że byłoby to wręcz niestosowne, bo wszystko, co mam w trakcie koncertu w głowie, co we mnie w środku buzuje, to materiał, z którego mam czerpać do napisania tekstu o drugiej części festiwalu. Tekstu, który nie podda się żadnym naciskom czy sugestiom. To z założenia sytuacja niewygodna, bo środowisko – jak już pisałam – jest małe, wszyscy się znają, mniej lub bardziej lubią. Osobom zwłaszcza neurotypowym trudno jest pisać mniej przychylnie o znajomych. Ja akurat nigdy nie miałam tego problemu. Nie tylko dlatego, że niewiele osób lubię (niewielu osób też nie lubię, większość jest mi po prostu dosyć obojętna), ale też z powodu bardzo poważnego podejścia do komponowania nie tylko programów całych festiwali, ale również pojedynczych koncertów. Jestem na to wyczulona jako córka mistrza w tej dziedzinie. Czuję jakiś wewnętrzny przymus wskazywania palcem zarówno tych, którzy robią to brawurowo (w tym miejscu muszę wspomnieć wybitny również w tym względzie Kwartet Śląski oraz doskonałego Roberta Jędrzejewskiego roztapiającego moje serce „Projektem Patkowski”), jak i tych, którzy robią to miernie. (Oczywiście koniec końców ci wybitni równają w górę, a ci mierni się obrażają, no ale odnotować stan rzeczy trzeba.) Tak czy owak, cudownie było wrzucić na luz i owiać tajemnicą wszystkie głosy toczące w mojej głowie zacięte dyskusje. Poczuć, jak nie tylko z wewnętrznego chaosu, ale też zewnętrznej ciszy rodzi się tekst. Cudownie było nacieszyć się tym, zanim praca nad tekstem przerodziła się w ratowanie kuriozalnych efektów dziwnie pojętej redakcji zleceniodawcy.

fot. Bożena Szuj

🔑 Rozłąka

fot. Bożena Szuj

Chyba ani ja, ani mój Partner nie wiemy, kiedy to nastąpiło. Nagle okazało się, że po prostu mieszkamy razem. Od tego momentu – którego żadne z nas nie umiejscowi na osi czasu – nie rozstaliśmy się jeszcze nigdy na tak długo jak teraz. Żegnając się z nim w pierwszych dniach września, nie sądziłam, że po drodze wydarzy się tyle nieoczekiwanych zwrotów akcji, z moją anginą włącznie, z powodu których spotkamy się dopiero pod koniec października. Rozłąka jest jedną z lepszych i zdrowszych rzeczy dla związku. Będąc oddzielnie, mogliśmy się nie tylko nacieszyć kołdrą (znaczy mój Partner mógł się nacieszyć, bo on mi w cieszeniu się nią nie przeszkadza nigdy), czy po dłuższym czasie nawet trochę za sobą zatęsknić, ale też – co chyba najważniejsze – poprzyglądać się sobie poza kontekstem naszego związku. Pobyć w odrębności. Dla mnie okazało się to dużo trudniejsze, bo utknęłam w Warszawie, z którą mam własne nieprzepracowane sprawy. Trwałam w odrębności od Partnera, ale w kontekście własnej przeszłości. Z drugiej strony było to w pewnym sensie ciekawe, bo uświadomiłam sobie, że nie mogę przeżywać swojego związku w wypracowany we wczesnej młodości sposób. Mianowicie tak, że przyjeżdża jakiś on na białym koniu (czy innym rzęchem) i wybawia mnie od Wawy/mojej przeszłości/mnie samej (niepotrzebne skreślić). Pokusa była silna, żeby i w tym schemacie osadzić mojego Partnera. Zwłaszcza, że mózg sięga po te rozwiązania, które są mu najlepiej znane, najbardziej ograne, przez to pozornie bezpieczne. Jednak w jakiej mnie to stawia roli? Księżniczki, która jest bezwolna, zależna i niesamodzielna. W roli smutnego wysrywu patriarchatu. Nie taką kobietę spotkałam na Thassos. Choć niestety części takiej kobiety często zbierałam z Warszawy.
W odległości i odrębności zobaczyłam dużo jaskrawiej to, co mnie drażni i w Partnerze, i w naszym związku, i w końcu we mnie w tej relacji. Zrozumiałam też, dlaczego tak się dzieje. Zaczęłam dostrzegać i nazywać to, nad czym trzeba będzie wspólnie popracować. Uderzył mnie moment przyjazdu Partnera, bo uświadomiłam sobie, że wraz z naszym przytuleniem poczułam nagle siłę. Spadło na mnie dziwne, nieznane mi wcześniej przekonanie, że wszystko jest teraz na swoim miejscu. To nie Partner mnie określał czy dopełniał. Nie określała czy nie dopełniała mnie też relacja z nim. Partner i nasza relacja uwolniły te części mnie, które poupychałam głęboko, myśląc, że nie wypada, nie można, nie będę się wygłupiać. On i nasza relacja były kluczem do całej mojej zamkniętej na chwilę w szafie osobowości. Wreszcie mogłam być sobą. Ale… czy to jest zdrowe? Jeszcze tego nie wiem.

fot. Bożena Szuj

🔑 Relacje

fot. Bożena Szuj

Przyglądając się sobie w starych kątach, dokonałam pewnego odkrycia. A właściwie nawet kilku odkryć. Malowanie się i szykowanie na wieczorne warszawsko-jesienne koncerty przypomniały mi moje dawne niezdrowe podejście do wyglądu. Przez całe swoje dorastanie i młodość nadawałam zwłaszcza makijażowi zdecydowanie zbyt duże znaczenie. (Pewnym paradoksem jest to, że dopiero dziś, kiedy wiem jak mało jest istotny, potrafię się nim dużo lepiej bawić.)  Oczywiście niebezpieczny nie jest sam stosunek do makijażu, lecz bardziej do jego braku. Problem z akceptacją swojej twarzy bez makijażu ma na ogół źródło w braku akceptacji samego siebie. Od końca podstawówki, kiedy zaczęłam stawiać swoje pierwsze makijażowe kroki, każda „Warszawska Jesień” była dla mnie jedynym czasem w ciągu roku, kiedy swoją codzienną starannie dopracowaną stylizacją (makijaż, ubiór, dodatki) mogłam się wyrazić. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek miała kompleksy związane ze swoim wyglądem, ale z jakiegoś powodu przyjęłam za oczywistość, że moją atrakcyjność może zbudować tylko makijaż, a jego brak automatycznie mi ją zabiera. Że bez niego jestem „zwyczajna” czy wręcz niewidoczna. (Wszystkich mężczyzn zwracających na mnie uwagę na ulicy, kiedy szłam nią bez makijażu, uważałam za no-makeup’owych fetyszystów.) Dużo dzięki terapii poprzestawiałam w swojej głowie, ale nadal pewnym triggerem jest dla mnie stwierdzenie, że kobieta, która się nie umalowała (zwłaszcza na jakąś medialną uroczystość), wykazała się aktem „odwagi”. (Jak wielką odwagą muszą się więc z tego samego powodu od pokoleń wykazywać mężczyźni, czyż nie?) Przez swoje dawne podejście do atrakcyjności – której źródło tkwi przecież w naszej osobowości i pewności siebie – przyciągałam do siebie osoby równie emocjonalnie niestabilne jak ja. (Dla tych stabilnych musiałam być chodzącą czerwoną flagą.) I to moje tegoroczne szykowanie się na koncerty, na których spotykałam nie tylko znajomych, ale też tych, którym w prehistorii pozwoliłam się skrzywdzić, przypomniało mi siebie samą sprzed lat. Nie było to przyjemne wspomnienie. Pewnie gdyby był wtedy ze mną mój Partner, udałoby mi się je jakoś rozproszyć, przegadać, zracjonalizować. Ale byłam w tym sama. Co jest terapeutycznie dobre, choć trudne.
Kiedy już zrozumiałam siebie jako kobietę, której makijaż nie określa, a jest formą zabawy i artystycznego wyrazu, dotarłam do niezwykle trudnego i niewygodnego punktu – odkryłam, że w rozmowach z mężczyznami mogę być widoczna. Trudno mi to wytłumaczyć, ale zrozumiałam, że przez większość swojego życia, wchodząc w relacje z mężczyznami, miałam dziwne przekonanie, że spełniam w nich rolę słuchającego posągu. Osoby, które poznały mnie niedawno nigdy w to nie uwierzą, ale mówiłam mało. Skupiałam się na wyglądaniu (żeby mnie w ogóle dostrzegł) i uważnym słuchaniu (żeby połechtać jego ego), a potem wylewałam z siebie kilometrowe odpowiedzi w formie pisemnej. I dopiero teraz, kiedy opuściła mnie jakakolwiek presja, kiedy nie potrzebuję szczęścia z zewnątrz siebie oraz jestem kobietą spełnioną w związku, okazało się, że nie bardzo umiem tworzyć zdrowe relacje z mężczyznami. A przynajmniej umalowana i w warszawsko-jesiennym anturażu. Oczywiście część osób mogłaby zapytać, po co chcę tworzyć relacje z mężczyznami. Z prostej przyczyny – nie żyję na pustyni. Otaczają mnie ludzie płci obojga i chciałabym tworzyć z nimi relacje. Jeśli ktoś urzeka mnie swoją wrażliwością, inteligencją i mądrością, to jego płeć nie jest dla mnie istotna. Chcę chłonąć to, co mnie napędza i inspiruje. Nie każda relacja musi być romantyczna, ale bycie w zdrowej relacji romantycznej nie może wykluczać wchodzenia w inne relacje z ludźmi.
Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że od kiedy zaczęłam zdrowieć, wrzucona w dawny kontekst nie do końca umiem się odnaleźć. Przełomowa była dla mnie rozmowa z kolegą, w której nie tylko słuchałam, ale też mówiłam. W której czułam się szanowana i – co najważniejsze – traktowana jak osoba dorosła (a więc też sprawcza oraz odpowiedzialna). Nagle zrozumiałam, że nie jestem już „dziewczyną”, która wróci do domu, zmyje makijaż i zacznie pisać lub tworzyć we własnej głowie odpowiedzi na to, co się jej być może nie spodobało, z czym się nie zgadza, co ją dotknęło (pozarelacyjne przeżywanie relacji – pisałam o tym kilka razy). Byłam kobietą, która zareaguje, kiedy coś jej się nie spodoba, powie, gdy się z czymś nie zgodzi, zaznaczy swoje granice, zanim ktoś zechce je przekroczyć. A po miłej konwersacji wróci do domu i zajmie się sobą. Przed prysznicem zmyje makijaż, rozpoczynając tym przyjemny proces wieczornej pielęgnacji twarzy (tak, kosmetykami wiecie jakiej firmy). To wszystko mnie… przerosło. Nie to, że zaczęli mnie otaczać dobrzy ludzie, którzy traktują mnie tak, jak chcę być traktowana. Przerosło mnie, że opanowałam niemal do perfekcji zdrowe zachowania oraz reakcje na nie… jedynie w obrębie swojego romantycznego związku. Poza nim wszystko okazuje się nowym nieznanym terenem, w którym grzęznę. Wpadam w dawne schematy pogubionej młodziutkiej niepewnej siebie dziewczyny, którą już nie jestem. I ta rozbieżność miedzy tym, jak siebie postrzegam właśnie podczas festiwalu (bo z taką mną jego przeżywanie kojarzę), a tym, kim naprawdę dziś jestem (po terapii, w trakcie swojej własnej autoterapeutycznej pracy) jest wstrząsająca. Oczywiście jedyne, co nam zawsze pozostaje, to mówienie o tym, co się w nas w danym momencie dzieje. Ludzie, którzy mają zostać w naszym życiu zrozumieją to i zostaną. Innych lepiej odstraszyć zawczasu. Partner choć dojechał do mnie trochę później, był na wyciągnięcie telefonu. Z daleka uczestniczył w moich pierwszych, nie zawsze udolnych krokach ku normalności.
Zrozumiałam też – zarówno w kontekście relacji z ludźmi, jak i powrotu na Thassos, – że moje zaburzenie obsesyjno-kompulsywne przejawiało się również tym, że pragnęłam posiąść na stałe wszystko to, co wzbudziło mój zachwyt. W przypadku mężczyzn była to potrzeba stworzenia z nimi związku (nie umiem w one night standy). Oczywiście nazywałam to zawsze wielkimi słowami, dużo na wyrost, wierząc w wielkie uczucia, międzyludzką magię oraz połączenie dusz. Jednak motorem było zaburzenie. Obsesja, by zdobyć, wchłonąć, skonsumować to, co staje się dla mnie ważne. W tym sensie zawsze rozumiałam to, co mogło powodować Jeffrey’em Dahmerem, choć chciałabym wierzyć, że dzieli nas znacznie więcej, niż mój brak wiary w kreacjonizm. Po przyjeździe z Thassos odkryłam, że pośród wielu rzeczy, które odróżniły ten pobyt od pozostałych był spokój, że nic i nikt nie zburzy relacji, jaką z nim mam. W tym wcześniejszym miotaniu się, próbie udowodnienia, że mogę coś powiedzieć po grecku, że znam więcej magicznych miejsc na wyspie niż jakikolwiek turysta, że wiem, jak spędza się na niej zimę, a nawet widziałam ją pod śniegiem… była obsesja. Obsesja podszyta strachem, że bez niej będę nikim. Otóż nie. Zaznałam tego, że mogę być odrębna. I że ona jest. Inni ludzie – czy będą mnie oglądać w makijażu podczas jakichś uroczystości lub koncertów czy obcować z moją codzienną bezmakijażową odsłoną – też są. I nie muszę robić z tego niczego ostatecznego (i nie mam na myśli zjadania). Brak ostateczności wcale nie odbiera relacjom głębi. Nawet chyba wręcz przeciwnie.
Mam poczucie, że dzisiejszy wpis jest bardzo osobisty. Choć nie było to zaplanowane, czuję, że wykorzystana w nim sesja dobrze to obrazuje. Odsłoniłam (po raz pierwszy po nie wiem ilu latach, nie bez oporów) brzuch. Nie tylko dosłownie.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę z płyty „Renaissance” Beyoncé. Płytę przesłuchałam w całości po raz pierwszy dopiero w sierpniu i szybko stała się jedną z moich ulubionych w ostatnim czasie. Jej słuchanie umilało mi przyjazdy na gdańskie Stogi do najlepszej pracy, jaką miałam – Świetlicy Biblioteki Stowarzyszenia “Przyjazne Pomorze”. Energia i dobro, jakie tam otrzymałam, tkwią we mnie do dziś, pomagając mi w trudniejszych momentach.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Czasem słońce, czasem d(r)eszcz

fot. Bożena Szuj

Jeszcze długo przed sierpniem wymarzyłam sobie sesję zdjęciową do zilustrowania tekstu opisującego ten mój ostatni nadmorski miesiąc. Pracowałam w każdym wolnym momencie nad opalenizną, wymyśliłam stylizację, nie miałam też wątpliwości co do miejsca – falochron w Gdyni wydał mi się idealny. Kiedy jednak nastał długo oczekiwany sierpień, okazało się, że pogoda nas nie rozpieszcza równie mocno jak w lipcu. Kiedy akurat nie padało, często było zimno. Dni słoneczne zdarzały się rzadko, a już weekendy (kiedy nie pracowałam i mogłam zaplanować sesję), niezwykle rzadko. Prognozy też zmieniały się jak w kalejdoskopie. Widząc jednak w pewnym momencie obietnicę niedzielnego słońca, podjęłam decyzję – jedziemy zdjęciować, choćby nie wiem co. „Czymś” okazała się pierwsza odkąd tu jestem (i przy okazji jedyna) mgła. Ta na szczęście nie zabrała całego morza, jak miewa w zwyczaju na południu kraju zabierać góry. Stwierdziłam, że słoneczne zdjęcia z morzem w tle już miałam, więc może być intrygująco. Nie przemyślałam tylko jednego szczegółu. Falochron ma wysokość 1,20 m. Stanie na nim w dwudziestocentymetrowych szpilkach sprawiło, że po raz pierwszy w życiu przekonałam się na własnej skórze, czym jest lęk wysokości. Jednak ze śmiercią w oczach postanowiłam udawać, że jest dobrze. W końcu zależało mi na tej sesji.

fot. Bożena Szuj

Czasem rozstania

fot. Bożena Szuj

Sierpień wiązał się dla mnie z trudnymi rozstaniami. Pod koniec miesiąca pod naszą opiekę trafił jeszcze na kilka dni Kochi, a nieuchronne z nim rozstanie miało w sobie jakąś ostateczność. Choć planowaliśmy odwiedzenie go w Warszawie we wrześniu, wiedzieliśmy, że nasze wspólne wakacje z psem dobiegają definitywnego końca. Kończyła się też moja praca marzeń w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Nie jestem typem tęskniącym. Wręcz odnoszę wrażenie, że mam w tym aspekcie jakieś upośledzenie. Mogę spędzać z ludźmi dużo czasu, dobrze się w ich towarzystwie czuć, lubić ich, a kiedy nasze drogi się rozejdą, prawie tego nie zauważyć. (Tak było w przypadku pożegnania się z moją pierwszą w tym sezonie pracą w gastronomii.) Może mnie to chroni, kto wie. Jednak koniec pracy w świetlicy był trudny, bo wiązał się z kilkoma rozstaniami naraz. Po pierwsze rozstawałam się z samą pracą: ważną, potrzebną, inspirującą, uczącą mnie, wykorzystującą moje najlepsze strony i nieustająco mnie rozwijającą. Po drugie rozstawałam się z fantastycznymi współpracownikami: przefajnymi inteligentnymi ludźmi pełnymi energii, mądrości, doskonałego, nowoczesnego podejścia do dzieci i zapału do pracy. Z nikim nie pracowało mi się tak dobrze, jak z nimi. Po trzecie, co wymaga oddzielnego punktu, rozstawałam się z Janem – moim wspaniałym Szefem. Szefem, który zrobił ze mną dokładnie to samo, czego wymagał od nas wobec dzieci – złapał mnie i dał mi skrzydła. Po czwarte, wobec czego jest mi zawsze najtrudniej, rozstawałam się z dziećmi, którymi się opiekowałam. Kiedy jeden z największych urwisów (w którego – nie ukrywam – od samego początku bardzo wierzyłam, choć naszą cierpliwość wystawiał na próbę niemal codziennie przynajmniej raz) zrobił sobie z nami, opiekunkami, zdjęcia, a potem je wywołał i podarował nam odbitki wraz z czekoladą, to trudno mi było powstrzymać wzruszenie. Tym bardziej, że jego babcia tego samego dnia zdradziła nam, że nie przespał nocy, tak bardzo przeżywając nasze odejście. Musiałam samej sobie bardzo spokojnie wytłumaczyć, że nie mogę egoistycznie zagłuszać i rozpraszać jego bólu… żebym to ja się poczuła lepiej. Musiałam pomóc mu w tym trudnym uczuciu wytrwać. Pokazać mu, że jego cierpienie jest ok., że nie jest tragedią. Że ja muszę je dźwignąć i on też da sobie z nim radę.
W końcu – choć wyjeżdżałam z Gdańska dopiero początkiem września – doszło do mnie, że rozstaję się już za chwilę z miejscem, które stało się moim domem. Coraz mocniej limitowane słońce i ciepło oznaczało też zbliżający się wielkimi krokami koniec lata. Nie byłam na to wszystko gotowa.

fot. Bożena Szuj

Czasem ciało

fot. Bożena Szuj

W sierpniu też udało mi się chyba po raz pierwszy w życiu stanąć przed lustrem i zobaczyć coś na kształt obiektywnej prawdy o swoim ciele. Bez nadmiernej ekscytacji tym, że schudłam, ani jeszcze mocniej przesadzonej reakcji na to, że przytyłam. Zobaczyłam siebie mniej więcej taką, jaka jestem i udało mi się odpowiedzieć na to życzliwym „aha, ok. – kocham Cię”. Było to doświadczenie wstrząsająco nowe, wcześniej mi niedostępne. Zanurzyłam się więc głębiej w rozważania o ciele.
Kartezjański dualizm duszy i ciała podchwycony przez kościół lubujący się w dostrzeganiu grzechu wszędzie tam, gdzie mogłoby nam być dobrze, odcisnął na ludzkiej myśli ogromne piętno. Tymczasem oddzielanie ciała od ducha i fetyszyzowanie któregokolwiek z nich jest jedną z większych krzywd, jakie można sobie wyrządzić. Jeśli do tego doda się odrealnione oczekiwania patriarchatu wobec kobiet, okazuje się, że często to właśnie kobiety tkwią w pułapce. Odhumanizowane ciało ma spełniać określone kryteria. Przede wszystkim być zawsze młode. Starzenie się to chyba największa zbrodnia, jakiej możemy się dopuścić. Równocześnie kobieta ma też „starzeć się z godnością”, cokolwiek by to miało w praktyce oznaczać. Ciało ma być też oczywiście atrakcyjne. Przed każdym wakacyjnym sezonem kolorowe pisma upominają nas, żebyśmy przygotowały ciała do pokazania ich na plaży w bikini. Zatrzymajmy się tutaj. Czy na plaży naprawdę siedzi jakaś policja mierząca idealność naszych ciał? Kto przy zdrowych zmysłach, idąc na plażę, traci swój czas i energię na obserwowanie innych ludzi, przyglądanie się, czy mają wałki tłuszczu, krótkie czy długie nogi, okrągły, płaski czy może wklęsły brzuch? To nie wybory miss świata! Na plaży leży się wysmarowanym kremem, spoconym, oblepionym piaskiem, a przy Bałtyku czasem też glonami. Czy to serio okazja, do której trzeba się zacząć przygotowywać już kilka miesięcy wcześniej? Równocześnie, choć to przede wszystkim kobiety namawiane są do „zadbania o swoje ciało” z myślą o wbiciu się w skąpe bikini w sezonie letnim, to one właśnie nie mogą się pokazać na plaży miejskiej topless (wiem, prawo jest niepisane, ale niestety w większości miejsc respektowane). Ich ciała mają więc być idealne i kuszące, ale nie na tyle kuszące, by mężczyźni wokół zaślinili cały piasek. Mają być trochę zakryte, bo nic tak nie rozbudza zmysłów, jak nie do końca odkryta nagość. Nagość wprost jest nachalna i wulgarna. Czym jest to, co opisuję, jak nie seksualizacją kobiety w najbardziej odrażającym i prymitywnym sensie? Czytam głosy, że „się biologii nie oszuka”, że „gapienie się jest naturalnym męskim odruchem” i tak się zastanawiam, kto i kiedy zadecydował, że idąca na plażę kobieta ma intrygować, być zadbana, miła dla oka, seksowna, ale równocześnie z klasą, czyli spełniać potrzeby wszystkich dookoła (choć głównie heteroseksualnych panów), podczas kiedy idący na plażę mężczyzna może się zająć wyłącznie sobą, czyli (kompletnie obojętne, jak wyglądając): spędzić miło czas, poopalać się, popływać czy odpocząć? Mogę mieć miliony nieoczywistych fetyszy i musieć sobie jakoś radzić ze swoimi reakcjami na nie. Jako dorosły człowiek wyrobiłam w sobie umiejętność opanowywania się (a przynajmniej niedawania po sobie poznać – co bywa ekscytujące, polecam). To nie jest wcale trudne. Mężczyźni nauczyli się rządzić wielkimi państwami, uwierzmy w nich – opanowywanie chuci również bez problemu przyswoją!
Czy coraz więcej osób dostrzega tu absurd i nierówność traktowania (bardzo nie w porządku również wobec mężczyzn, co zawsze podkreślam)? Oczywiście tak, ale nawet najgłupsze przekonanie, jeśli jest odpowiednio utrwalone, może zasiać w nas ziarno niepewności podkopującej poczucie wartości. Może wywołać w nas kompleks. A to już nie jest sprawa tylko ciała. Wielkie koncerny kosmetyczne czy modowe oraz instytucje religijne osiągają swój wspólny cel, jakim jest wmawianie nam, że jesteśmy nie dość jakieś (nie dość atrakcyjne, nie dość zadbane, nie dość zakryte, nie dość pruderyjne). Płacimy (w zależności, czy jest to przemysł kosmetyczny lub modowy, czy religijny) pieniędzmi lub poczuciem wstydu i przynależności, ale nie umiemy się z tej machiny wydostać. Wątków jest tu oczywiście kilka i myślę, że każdy z nich zasługuje na rozwinięcie w odrębnym wpisie. Jakiś czas temu obejrzałam wywiad z pewną aktorką, która podzieliła się swoim wstrętem do karmienia piersią, argumentując tenże wstręt przekonaniem, że „piersi są seksualne”. Przedstawiła to jako swoje prywatne odczucie, apelując, by nie narzucać czegokolwiek kobietom odgórnie, do czego mam duży szacunek. Natomiast, patrząc szerzej, czy przekonanie, że piersi są jedynie seksualne, nie wpisuje się właśnie w patriarchalną seksualizację kobiet? Jak tu też obronić tezę o biologii? Skoro kobiecy biust „trzeba przyodziać, bo jest seksualny”, a prymitywne reakcje mężczyzn na jego odsłonięcie na plaży (!) to „czysta biologia”, to jak to wszystko połączyć z innym biologicznym faktem, że służy on matkom również do karmienia dzieci, więc być może sam w sobie nie jest ani seksualny, ani karmiący, a neutralny i jedynie bywający w zależności od sytuacji taki lub taki? Strona tradycyjno-konserwatywna będzie próbowała pójść w ekstrema i rozwijać przed nami wizję „nieskrępowanego chodzenia na golasa po ulicy”, więc warto jasno zaznaczyć, że

  1. po pierwsze biust to nie genitalia, które w miejscach publicznych wszyscy zakrywamy (na plaży nieoznaczonej jako ta dla nudystów również)
  2. po drugie, skoro uważam, że mężczyźni chodzący topless poza plażą (i wchodzący tak do restauracji, biur czy paradujący tak po deptaku) przekraczają granicę dobrego smaku i kulturowych norm, które są nam przecież potrzebne, to nie widzę powodu, dla którego kobiety miałyby chodzić topless poza plażą
  3. piszę o niezdrowym nadaniu kobiecemu biustowi statusu wyłącznie seksualnego i traktowaniu go na plaży inaczej niż męskiego torsu, który w sprzyjających okolicznościach również potrafi być seksualny
  4. w końcu piszę też o większej swobodzie własnej na plaży, ale równocześnie większej dyskrecji w stosunku do innych; o respektowaniu prywatności współplażowiczów (zaprzestanie tego biologicznie ponoć uwarunkowanego gapienia się na innych) przy równoczesnym poczuciu, że każda kobieta może (choć nie musi!) podczas opalania zdjąć stanik i nie wzbudzić tym niezdrowej sensacji. (Nie parawanozą biegnie droga do wyjścia z tego impasu.)

A gdyby tak… przestać uporczywie oddzielać fizyczność od duchowości i popatrzeć na siebie, jak na całość? Całość seksualną, co nie oznacza, że targaną seksualną kompulsją. A gdyby tak… zrezygnować z oczekiwań wobec własnego ciała, które zawsze będą nas wpędzać w niezadowolenie i spróbować to ciało zrozumieć, nauczyć się je czytać. Usłyszeć, co nam próbuje przekazać? Czyli… nauczyć się mądrze i niepowierzchownie o nie dbać. Nauczyć się mądrze i niepowierzchownie dbać o siebie.

fot. Bożena Szuj

Czasem feminizm

fot. Bożena Szuj

Wątek feministyczny towarzyszy mi od dłuższego czasu, ale w sierpniu musiałam się zmierzyć z dość żywą dyskusją o pewnych podstawowych, choć zasadniczych sprawach, co uświadomiło mi, jak negatywny PR ma „feminizm”. Gdybym uznała, że ludzie rozumieją znaczenia słów, których używają, musiałabym za każdym razem, kiedy słyszę: „ja nie jestem feministką” po prostu wstać, wyjść i skreślić wypowiadającą te słowa osobę z grona bliskich, bo feminizm to równość płci, a ja nie wyobrażam sobie w najbliższym otoczeniu ludzi, którzy twierdzą, że kobiety i mężczyźni nie są równi. Są inni (tak, biologia!!!), ale są równi, w związku z czym przysługują im te same prawa w społeczeństwie. A z tym już bywa różnie. (To zresztą temat na odrębną rozmowę o tym, czym jest równość.) Uważam, że kobiety często nad wyraz ochoczo, czasem wręcz teatralnie, odżegnują się od feminizmu, nie podzielając nie samej idei, a sposobu manifestowania jej przez inne kobiety. Dobry wrażliwy człowiek zauważa i podnosi kwestie nierówności i wszelkiego typu dyskryminacji, biorąc udział w manifestacjach, wyborach, pisząc lub mówiąc o nich. Nie każdy musi być odważny i wybierać rozwiązania ryzykowne, ale nierobienie niczego, kiedy istnieje społeczny problem lub – co gorsza – niezauważanie go, jest w moim odczuciu jedną z najobrzydliwszych i godnych piętnowania postaw. Wydaje mi się, że ważne jest odróżnienie własnych przekonań (kwestie indywidualne, jednostkowe) od szeroko pojętego dobra ogółu. To, że wielu kobietom jest w patriarchacie wygodnie i dobrze, nie oznacza że:

  • patriarchat jest dobry (albo chociaż neutralny)
  • nie da się przenieść tego, co jest dla nich źródłem komfortu poza patriarchalny system

Łatwo wpaść w pułapkę źle pojętej wolności przekonań: niech każdy sobie myśli jak chce, wierzy w co chce, żyje po swojemu. Hasła te są na pierwszy rzut oka słuszne, ale niebezpieczne, bo rozmywają istotę problemu rozgrywającego się poza indywidualnymi podwórkami pojedynczych jednostek. Problemu widocznego ze znacznie szerszej perspektywy – perspektywy społecznej. Słyszę często argumenty, że kobietom wcale nie jest źle, bo mogą głosować, studiować, pracować (aż popłynęła mi po policzku łezka wzruszenia, jaką szczęściarą jestem, że w XXI wieku w Europie Środkowej uznawane są moje prawa człowieka!). Kobiety pracujące w zawodach sfeminizowanych nie zaznają raczej nierówności płac. I wspaniale! Nie oznacza to jednak, że ta realnie nie istnieje w innych miejscach. Negowanie faktów tylko dlatego, że nas na szczęście nie dotyczą jest postawą aspołeczną. Wreszcie argumentem, który słyszę bardzo często, a który boli mnie szczególnie, jest ten, że feministki wywalczyły nam prawa wyborcze i właściwie już nie ma o co walczyć, bo jesteśmy na równi z mężczyznami (w kraju, w którym strach zajść w ciążę, a jeszcze większy być w tragicznej sytuacji rozważania z jakiegokolwiek powodu aborcji). Myślę, że dopóki nie czujemy wkurwu z trzewi, wypowiadając sformułowanie „wywalczyły nam prawa wyborcze” (bo skoro posiadali je dorośli mężczyźni, powinny automatycznie przysługiwać także dorosłym kobietom bez żadnej „walki”, czy niczyjej łaski), dopóty feministyczna praca u podstaw nie tylko ma sens, ale jest absolutnie konieczna. Równie często słyszę też tezę, że feministki „zabraniają” kobietom, którym w patriarchacie dobrze, żyć po swojemu, opiekować się domem, wyglądać męża w oknie z rozmarzonym wzrokiem i czekać na niego z ciepłym obiadem. Cóż mogę na to odpowiedzieć; od obalenia którego błędnego założenia zacząć… Po pierwsze, jeśli spojrzeć na dwa przeciwstawne systemy, jakimi są patriarchat i feminizm, najważniejszą odróżniającą je rzeczą jest kwestia równości. Patriarchat cechuje nierówność, czyli założenie z góry, że mężczyźni i kobiety różnią się nie tylko biologicznie, ale mają też z racji swojej płci odgórnie (kulturowo) przypisane role, z których nie można się wypisać. Te kobiece, pech chciał, dają kobietom mniej wolności niż te męskie mężczyznom. Feminizm zaś zakłada, że wszyscy dorośli ludzie mimo wszelkich dzielących ich różnic (płci, koloru skóry, orientacji seksualnej, narodowości, itd.) są równi i z tej równości płyną te same prawa (m.in. wyborcze). Feminizm nie bawi się w wymyślanie i definiowanie ról kulturowych dla kogokolwiek. Chcesz przepuścić kogoś w drzwiach – przepuszczasz w nich człowieka (bo ma ciężko, bo ci się spodobał i chcesz być może sprowokować kontakt, bo chcesz, żeby się uśmiechnął, wreszcie BO WYCHODZI), a nie jego płeć i niedorzeczne pomysły na jej temat. Widać więc jak na dłoni, po której stronie wolność jest, a po której jej nie ma. Patriarchat zrobił z kobiety nieustająco seksualizowaną (określenie „kobieca kobieta” wyraźnie sugeruje, że z samej swojej natury kobieta nie jest dostatecznie kobieca, musi spełniać jeszcze całą masę określonych standardów) słabą jednostkę. Jednostkę troszkę głupszą, troszkę dziecinną, troszkę uroczo nieporadną. Wielu kobietom taka rola naprawdę odpowiada i czują się prawdopodobnie przez feministki zagrożone – no bo jak to, teraz będę musiała być mądrzejsza, doroślejsza, zaradniejsza? Nie oglądać się na mężczyzn? Otóż, sęk w tym, że nie. Problem polega bowiem nie na tym, że ktoś ma taką wizję kobiety, ale na tym, że ją wszystkim kobietom narzuca! Czyli dopóki jesteśmy dopasowane, bo taki pomysł na naszą rolę z nami rezonuje, jest super. Ale kiedy nie rezonuje, mamy bardzo poważny problem, a nieraz narażamy się na ostracyzm społeczny. Feminizm zasadniczo nie zajmuje się kobietami indywidualnie. Nie zagląda im do łóżka, nie mówi, jak się powinno, a jak nie wypada. Mówi tylko:

jesteśmy ludźmi, jesteśmy równi,

a na każdy najmniejszy przejaw nierówności reaguje alergicznie i nieraz rzeczywiście bardzo agresywnie. Jednak znowu, jak wszędzie, feminizm to idea, a feministami są ludzie. Różni. Nie zawsze mądrzy, nie zawsze oczytani, nie zawsze dysponujący odpowiednimi intelektualnymi narzędziami do zrozumienia idei, której są piewcami. (Najlepszym dowodem jest narzucanie ze ślepym uporem wszystkim kobietom używania feminatywów, mimo że język daje w tej kwestii dużą wolność.)
Reasumując, patriarchat niezależnie od indywidualnych upodobań jest zły, przemocowy i opresyjny, ale zwolenniczki „patriarchalnych ról” spokojnie mogą je wypełniać poza nim. Problemem jest to, że opresyjność patriarchatu nie jest dla nich zrozumiała i nie stanie się zrozumiała szybko. Nie ma nic złego (i też nic dobrego) ani w – upraszczając – „zajmowaniu się domem”, ani w szczerym lubieniu tego czy spełnianiu się w tej roli. Złe, a przede wszystkim nieprawdziwe jest przekonanie, że nasza płeć nas do tej roli predestynuje. I to przekonanie o poddańczości kobiet ma swoje źródło w głębokiej pogardzie do nich. Dlatego też przyzwoici mężczyźni nie są dziś w stanie patriarchatu szanować.

fot. Bożena Szuj

Czasem dzieci

fot. Bożena Szuj

No i the last but not least – dzieci! Sierpień był ostatnim miesiącem mojej pracy w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Z dziećmi zdążyłam się oczywiście mocno zżyć, a obserwowanie ich było dla mnie nieocenionym źródłem wielu przemyśleń. Po pierwsze przemyśleń dotyczących roli, jaką odgrywa szkoła w procesie niszczenia dzieci, przystosowując je na siłę nie do końca wiadomo do czego (bo sformułowanie „prawdziwe życie” jest pojemnym, ale pustym worem). Jan [Urbanik – pomysłodawca i właściciel Biblioteki] podsunął mi książkę przełomową, wywrotową, szokującą i rewolucyjną, mianowicie „Społeczeństwo bez szkoły” Ivana Illicha. Tę cieniutką lekturę trzymałam prawie cały miesiąc, czasem się wobec niej buntując, czasem się nią zachwycając, czasem czytając jedną stronę kilka razy. Idąc do przodu i wracając. Czy Illich snuje w niej utopijną wizję? Trochę tak. Jednak równocześnie niezwykle trafnie wyłapuje wszystko to, co w systemie powszechnej edukacji jest złe, zwracając uwagę na to, jaka jest natura uczenia się; w jaki sposób dzieci i młodzież najłatwiej i najszybciej przyswajają wiedzę, co instytucja szkoły wydaje się konsekwentnie ignorować. I widzi to już w 76. roku! Kolejną znakomitą książką podsuniętą mi przez Jana była „Godzina wychowawcza. Rozmowy o polskiej szkole” Aleksandry Szyłło – zbiór doskonałych wywiadów z nauczycielami, pedagogami, psychologami, wychowawcami. Wywiadów, z których wyłania się obraz szkoły nowoczesnej, przystosowanej do potrzeb uczniów (i rodziców!) z mądrą, wykwalifikowaną kadrą. Wyłania się obraz szkoły, którą można byłoby stworzyć, gdyby zajęły się tym osoby kompetentne. Poczułam się – podobnie jak przy lekturze każdej książki Christel Petitcollin – mniej samotna.
Pamiętam, jak na jednej z terapii grupowych, podsumowując moją opowieść o tym, co uwierało mnie w pracy w szkole, terapeutka zwróciła uwagę na to, że moja narracja sugeruje, że byłam jedyną nauczycielką, która faktycznie rozumiała potrzeby dzieci, a ona sobie myśli, że przecież są bardzo różni nauczyciele. Nie wszyscy aż tak źli. Uciekłam wtedy w swój ulubiony mechanizm obronny, czyli poczucie winy. Bo jak to tak można o sobie, nieskromnie! Tymczasem nie spotykałam się w pracy z wieloma nauczycielami (przychodzącymi tam jedynie na swoje lekcje), a życie sukcesywnie zatruwało mi tylko kilka pań, z którymi pracowałam w tym miejscu na etacie. I po sierpniowej lekturze obu wspomnianych wyżej książek, połączonej zresztą również z czytaniem „Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują” Christel Petitcollin (w której są nota bene nawiązania do kolejnej książki, o której dowiedziałam się od Jana i którą zakupiłam, mianowicie „Prawa naturalne dziecka” Céline Alvarez), uświadomiłam sobie, że owszem, tak – pracowałam niestety w szkole, w której niektóre bardzo istotne kwestie pedagogiczne były oczywiste jedynie dla mnie. To żaden powód do dumy mieć rzeczywiście dobrą intuicję, w momencie, w którym do uzyskania efektów potrzebna jest praca zespołowa. Co z tego, że będę zapamiętana, jako „najlepsza nauczycielka” (choć na pewno nauczycielką polskiego nie byłam wybitną), skoro koniec końców szkoła z takiego odszczepieńca jak ja zrezygnowała? Jednak ogromną nadzieją napełniła mnie świadomość, że myślących w tę samą co ja stronę jest więcej i że może praca na rzecz zmiany systemu szkolnictwa lub/i budowy szkół alternatywnych jest kierunkiem dla mnie.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę utwór rozpoczynający znakomity album Renaissance” królowej Beyoncé. Album, którym zasłuchiwałam się cały sierpień. Ciekawy i intrygujący muzycznie, świeży, energetyczny, inteligentny, przepełniony całkowitą artystyczną wolnością. Oczywiście nadal komercyjny (o wolności choćby zbliżającej się do tego, co robi Björk w przypadku Beyoncé nie da się nawet pomarzyć), ale frapujący i doskonale zrealizowany!

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Moje (Trój)miasto

fot. Bożena Szuj

Kiedy nieubłaganie skończył się lipiec i moja warszawska przyjaciółka przyjechała odebrać od nas swojego/naszego psa, przywiozła mi w podzięce suwenir z wakacji – przepiękną biżuterię z chalcedonem i awenturynem (pozostających w mojej pamięci lactacydem i awanturnikiem). Nie wierzę w magiczną moc kamieni i minerałów. Wierzę w to, co widzę (a i to nie zawsze) – mocą kamieni i minerałów jest więc dla mnie ich piękno. Przyjaciółka, będąca pod wrażeniem mojej sesji zdjęciowej do wpisu „Mięta do rewolucji”, postanowiła sprawić mi biżuterię w kolorze miętowym. Ja natomiast widząc prezent, doznałam olśnienia i zobaczyłam oczami wyobraźni nNi sesję kolejną. Wyśnioną sukienkę i szpilki (znalezione na Vinted) później byłam gotowa do zdjęć na jednej z najpiękniejszych chyba ulic Gdańska – ulicy Mariackiej, bo przecież temat wpisu stał się dla mnie oczywisty.

fot. Bożena Szuj

inNe miasta

fot. Bożena Szuj

Temat stał się dla mnie oczywisty, choć nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek poczuję do jakiegokolwiek polskiego miasta to, co nagle zalęgło się w moim sercu wobec Gdańska. Zacznijmy jednak od początku…
Urodziłam się w Warszawie i tkwiłam tam do dwudziestego piątego roku życia, czyli do końca swojej edukacji. Ta była cenna i ważna, więc trzymała mnie w mieście, którego nie lubiłam od samego początku, i do którego niechęć zaczęła we mnie coraz bardziej narastać. Jak do tego doszło? Nie wiem. Każdy ma podczas dorastania jakieś problemy w domu, jakieś w szkole, jeszcze do tego sercowe a czasami też zdrowotne. Na ogół jednak nie przekłada się to na wrogość do miejsca zamieszkania. Nawet niektórzy potrafią mieć po latach sentyment do starych kątów. Ja go nie mam. Od piątego roku życia cierpiałam na przewlekłe migreny (prawdopodobnie potęgowane bezprawnie dobudowanym do naszej kamienicy transformatorem Telekomunikacji Polskiej, który przylegał do mojego pokoju). Być może to właśnie z ich powodu większości swojego dzieciństwa zwyczajnie nie pamiętam. To, że Warszawy nie lubię, powtarzam bliskim od niemal czterech dekad i mam wrażenie, że jest to dla nich prawda nieprzyswajalna. Spotykam się w odpowiedzi najczęściej z trzema narracjami:

  1. Warszawa jest duża i gdybym mieszkała gdzie indziej (czyt. z dala od transformatora, który bezduszna korporacja, popełniając przestępstwo, umieściła na mojej ścianie!), czułabym się lepiej i na pewno ją polubiła
  2. pewnie mi się tylko wydaje, że Warszawy nie lubię (poproszę Partnera o zaprojektowanie mi takiego nagrobka: „umarła w wieku 99 lat i całe życie pewnie jej się tylko wydawało, że nie lubi Warszawy”)
  3. Warszawa wcale nie jest brzydka, bo przed wojną była piękna, tylko ją zburzono – rzeczywiście argument, który jest w stanie przekonać każdego współczesnego estetę.

Więc jeśli miałabym podjąć ostatnią już próbę wytłumaczenia, dlaczego nie lubię tego miasta, napisałabym, że za każdym razem, kiedy je odwiedzam, czuję, że mierzi mnie każda jego cząstka. Że mnie przytłacza jakąś gigantyczną i niezrozumiałą dla mnie samotnością i pustką. Czuję w nim, jak w żadnym innym, że tonę.

[…] podczas tonięcia człowiek nie jest zwykle w stanie wezwać pomocy, gdyż całą swoją energię zużywa do oddychania lub utrzymania głowy nad wodą. Dodatkowo dostająca się do dróg oddechowych woda może wywołać skurcz, który całkowicie uniemożliwia wołanie o pomoc.

„Utonięcia – jak tonie człowiek”

Ten opis najbardziej adekwatnie opisuje pierwsze dwadzieścia pięć lat mojego życia. Warszawę odbieram jak miejsce, które powinno mnie chronić, kiedy byłam mała, ale które kneblowało mi usta i uniemożliwiało wzywanie pomocy, kiedy jej potrzebowałam. A potrzebowałam jej we wszystkich relacjach, bo nie potrafiłam tworzyć zdrowych. W każdej zlewałam się z drugim człowiekiem w jedno, co było dla mnie śmiertelnie niebezpieczne.

fot. Bożena Szuj

Przeprowadzka do Zakopanego była oczywista – mieszkanie po moim dziadku w rodzinnej kamienicy stało puste, ja potrzebowałam pójść na swoje, Zakopane zawsze lubiłam, a do tego dostałam nobilitującą propozycję pracy w Teatrze Witkacego. Zaczynałam nowy, fascynujący rozdział w swoim życiu. Kiedy już ruszył proces przeprowadzkowy, okazało się, że owszem, posada na mnie czeka… jeśli nie mam nic przeciwko temu, że przez dziewięć miesięcy będzie na zasadach wolontariatu. Jako dziecko krwiożerczego kapitalizmu, miałam. Potem było już tylko gorzej, choć przez ponad dziesięć lat tego nie dostrzegałam. Rozczulało mnie, że już po pięciu latach zaczynają mnie tu traktować jak swoją, choć „swoja” byłam w jednej czwartej zawsze, jako – chciał nie chciał – wnuczka pełnokrwistej góralki i córka pół góralki. (Co ciekawe, mój lwowski dziadek, do końca swojego życia był dla górali nie do końca swój, choć jeśli ktoś dopuścił się tu mezaliansu, to właśnie on, dając swoje szlacheckie nazwisko wykształconej góralce). Dziś ten lokalny nacjonalizm mnie ani nie zachwyca, ani nie śmieszy, a coraz bardziej drażni. To wszystkie nasze kompleksy w pigułce. I moje (skoro zaskarbiona po pięciu latach przychylność pani w mięsnym mogła stać się dla mnie powodem do dumy), i tego miejsca, skoro szanuje się tylko to, co swoje, a wszelkie odmienne traktowane jest ze sporą rezerwą i podejrzliwością.
Nieodległy Kraków, niby niebrzydki, niby klimatyczny, niby tętniący pełnym uroku miejskim życiem, okazał się dla mnie z bliska jeszcze bardziej problematyczny niż wcześniej. Uważam go za ciężkostrawne miasto z pretensjami. Miasto wysoko uniesionych głów, patrzących jednak w niewłaściwym kierunku, bo nie przed, ale za siebie. Tak, od XI do XVIII wieku stolica Polski. Pamiętamy! A jeśli nie, to i tak przypomni nam o tym człowiek najodważniejszej męskiej fryzury – Andrzej Sikorowski. Moknący od lat na Brackiej Grzegorz Turnau wzbudzi w nas opiekuńczość, wspomnienie czasów świetności Teatru Słowackiego czy Piwnicy Pod Baranami wywoła wzruszenie,  a deser w Jamie Michalika zapewni co najmniej kilkuminutowy orgazm. Może z tego wszystkiego nawet zarzucimy szalik i zwiedzimy wszystkie trzysta sześćdziesiąt kościołów, ale jeśli już będziemy chcieli się dostać do szpitala psychiatrycznego (nie sugeruję, że z tego powodu) do Kobierzyna, trafimy na opisywaną przeze mnie panią kierownik z piekła rodem, którą tolerują i władze szpitala, i władze miasta, choć szkodzi pacjentom, na co dostaję coraz więcej świadectw, bo kontaktują się ze mną jej kolejne ofiary.
Miastem, w którym nie mieszkałam długo, ale było dla mnie odkryciem, okazał się Poznań. W przeciwieństwie do stolicy odebrałam je jako miasto przepełnione tlenem, przestrzenią, nowoczesnością. (Z tym zastrzeżeniem, że oczywiście w porównaniu z Małopolską Warszawa jest bardzo nowoczesna. Jej duchotę odczuwam z innego niż konserwatyzm powodu.)
Wiele lat myślałam, że po prostu wolę wioski, że miasta są z założenia czymś obcym i dziwnym dla ludzkiej natury. Przynajmniej dla mojej natury. Potem poznałam całkiem dobrze Wiedeń, Budapeszt, wspomniany Poznań; zachwyciłam się przepięknym Lwowem. Zrozumiałam, że wcale nie musi tak być. Podchodziłam do tej myśli ciągle jednak z pewną dozą nieufności.

fot. Bożena Szuj

Trójca nieświęta

fot. Bożena Szuj

Trójmiasto, choć położone stosunkowo niedaleko od Warszawy (przynajmniej w porównaniu z Zakopanem, do którego jeździliśmy regularnie), pozostawało dla mnie przez całe dzieciństwo i wczesną młodość nieodkrytym lądem. Kiedy wybieraliśmy się z rodzicami nad polskie morze, destynacją były miejscowości wypoczynkowe na Kaszubach. Takie, w których po sezonie życie całkowicie zamiera. Dopiero przeprowadzka do Zakopanego sprawiła, że poczułam dotkliwą nieobecność Bałtyku i podczas każdego przyjazdu do Warszawy aranżowałam sobie podróż autobusową do Trójmiasta. Wyjeżdżałam z Warszawy o świcie, wracałam w nocy. Gdańsk stanowił dla mnie punkt przesiadkowy, a miejscem docelowym była sopocka plaża pełna fascynujących mnie łabędzi. Gdyni nie odkryłam. (Może z wyjątkiem przepięknego molo w Orłowie.) Wracałam z jodem w płucach i pięknymi zdjęciami w aparacie.
Po raz pierwszy przyjechałam do Trójmiasta na dłużej dopiero trzy lata temu z moim pochodzącym z Gdańska Partnerem. Zaznałam najpierw krótkiego (bodajże dwutygodniowego) życia tutaj. W kolejnych sezonach moje pobyty się wydłużały, a rozumienie tego miejsca wzrastało. Szybko stało się dla mnie jasne, że Sopot – jako miasteczko typowo rozrywkowe, z bardzo też ciekawą i charakterystyczną architekturą – jest fantastyczny w małych dawkach. (W im mniejszych, tym bardziej fantastyczny.) Gdynię najpierw omijałam szerokim łukiem. Potem zaczęłam ją poznawać i najpierw tolerować, potem akceptować, a na końcu nawet pewne jej zakamarki lubić. Jednak od początku czułam, że Gdańsk nie ma sobie równych. Stateczny, oddychający historią (tą rebeliancką), dumny, niezależny, wyjątkowy.

fot. Bożena Szuj

Jesteś z Gdańska?
Nie, z Wrzeszcza.

fot. Bożena Szuj

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam od swojej uroczej Teściowej, że „wróciła z Gdańska” – a mówiła mi to przed swoim gdańskim domem, – pobiegłam co sił w nogach do Partnera, żeby poinformować go o niepokojącym symptomie być może poważniejszych problemów z jej zdrowiem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ten ze stoickim spokojem stwierdził:

– No tak, rzeczywiście była dziś w Gdańsku.

Natychmiast poddałam więc w wątpliwość swoją orientację w terenie, ale po szybkim przemyśleniu byłam nadal pewna, że nie jesteśmy ani w Sopocie, ani w Gdyni. Gdzie więc byliśmy?

– Yyyy, to gdzie jesteśmy teraz? – zapytałam.
– We Wrzeszczu.
– Ale to przecież dzielnica Gdańska, więc gdzie pojechała Twoja mama, jadąc „do Gdańska”, skoro wyruszała z dzielnicy Gdańska?
– Nie no, wiadomo, że jesteśmy w mieście Gdańsku, ale ona pojechała do Gdańska. Do centrum. Jejku, w Warszawie, jak jedziesz do centrum, to nie jedziesz „do Warszawy”?
– Oczywiście, że nie! Jaki sens miałoby jechanie do Warszawy, kiedy jest się w Warszawie?
– Jesteście dziwni.
– Wy też.

– gdańskie kochanków rozmowy

W ten sposób dowiedziałam się, że ludzie z Gdańska, jeżdżąc „do Gdańska”, mają na myśli ścisłe jego centrum – Długi Targ, pełniący kiedyś funkcję rynku, gdzie mieści się słynna Fontanna Neptuna, Ratusz Głównego Miasta, stary port nad Motławą czy Wyspa Spichrzów. Urocze uliczki (w tym moja ukochana Mariacka), piękne zabytki oraz nowoczesne budownictwo o podobnym charakterze zabudowy są ujmujące. Przed sezonem i po nim. I – podobnie jak Sopot – im rzadziej odwiedzane, tym bardziej ujmujące. Podczas wakacji, a zwłaszcza w trakcie trwającego na ogół trzy tygodnie Jarmarku Dominikańskiego, Gdańsk rozumiany jako centrum mnie męczy.

fot. Bożena Szuj

zakotwiczenNie

fot. Bożena Szuj

Podczas tegorocznego kilkumiesięcznego pobytu zrozumiałam, że poważne, interesujące i stymulujące intelektualnie prace mogę dostać (m.in. nowo odkryta branża elektroniczna) i wykonywać, jedynie mieszkając tu na stałe. Czy myśl o przeprowadzce paraliżuje? Oczywiście, że tak. Jednak jakiś głos w środku podpowiadał mi, że po raz pierwszy znalazłam miasto, do którego mogłabym przynależeć. Ze zdziwieniem odkryłam, że zaczęłam zapuszczać tu korzenie, z którymi na ogół jestem bardzo ostrożna. Nie lubię się wiązać, wikłać, zatapiać.
Mój Gdańsk to przede wszystkim piękny Wrzeszcz, a mówiąc ściślej Strzyża. Miejsce, które przywodzi mi na myśl i Los Angeles, i Thassos, i w minimalnym stopniu nawet rodzinną warszawską Starą Ochotę, z tym że bez tego jej geriatrycznego capu. Wysmakowaną nowoczesność serwuje pobliskie osiedle Garnizon, gdzie można wybrać się do restauracji (co najmniej trzy są wybitne) i w jej ogródku poczuć się jak na wakacjach. Natomiast nic nie równa się ze starą zabudową Strzyży, krętymi uliczkami położonymi na Wzgórzach Morenowych doprowadzającymi pod sam Trójmiejski Park Krajobrazowy.
Mój Gdańsk to też bezpieczne poruszanie się niemal wszędzie rowerem, plaża w Brzeźnie (tak, miejska i żadna wyjątkowa, ale mi jakoś bliska), Jelitkowo i piękny Park Jelitkowski. Mój Gdańsk to też – dzięki ostatniej mojej wyjątkowej pracy – trasa Zaspa – Stogi. Mijanie terenów portowych położonych wzdłuż Martwej Wisły za każdym razem robiło na mnie ogromne wrażenie. Wreszcie mój Gdańsk to też Puszcza Darżlubsko-Oliwska (nazywana przez mojego Partnera Daszdupsko-Oliwską), której bliskość mnie zachwyca.
Mój Gdańsk to oczywiście również ludzie. Tutaj jestem zdecydowanie mniej introwertyczna i pozamykana na bliźnich. Nadal potrzebuję swojej przestrzeni i samotności, ale socjalizowanie się wychodzi mi już coraz lepiej. I – co najciekawsze – nie jest aż takie przerażające, jak się zawsze obawiałam. Regularne spotkania z bliskimi, wspólne jedzenie i picie, a nawet gry planszowe to rytuał dla mnie nowy, ale przemiły i okazuje się, że jakoś mi potrzebny. W pracy miałam z kolei nie tylko inspirującego, fantastycznego Szefa, ale też cudownych, mądrych współpracowników, od których codziennie mogłam się uczyć. Tak samo zresztą jak od dzieci, którymi miałam przyjemność się opiekować w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Mój Gdańsk to codzienne odnajdywanie w sobie wewnętrznego spokoju. Miasto, które ani nie pogłębia mojego lęku, ani nie próbuje mnie na siłę z trwania w nim wydostać. Miasto, które jest wolnością.

fot. Bożena Szuj

P.S. W Gdańsku mieszka też nasz narodowy skarb – Tymon Tymański. Odwiedzanie go jest dla mnie zawsze ważnym przeżyciem artystyczno-duchowym. Za zgodą Maestro umieszczam więc nagraną przeze mnie dzisiaj (i wykonaną przez Tymona na moją prośbę) jego najnowszą piosenkę „Zenon Martyniuk”. Piosenkę, której znakomity jak zawsze tekst uświadamia mi, że są w tym mieście  ludzie (nawet całkiem niemało), myślący w tę samą co ja stronę. Budujące!

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Hel yeah, czyli kilka słów o dyscyplinie oraz o Bibliotece Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”

fot. Bożena Szuj

Jeszcze w czerwcu wybraliśmy się z Partnerem na Hel, gdzie powstała sesja ilustrująca dzisiejszy wpis. Od Chałup przejechaliśmy całkiem spory kawał na rowerach, co było fantastycznym doświadczeniem. Sezon turystyczny jeszcze na szczęście w pełni nie ruszył i mogliśmy się naprawdę nacieszyć tym pięknym miejscem.
Wracanie w jedną z najjaśniejszych nocy wzdłuż brzegu Zatoki Puckiej było niezwykle romantycznym przeżyciem. Niemal całkowita cisza, w której jechaliśmy, była niestety od czasu do czasu przerywana moim soczystym „noż kurwa!”, gdyż po drodze udało mi się zgarnąć rzęsami i resztkami błyszczyku z ust większość świeżych pajęczyn, co wspominam już z mniejszym rozrzewnieniem. Ale fakt faktem – było magicznie.

fot. Bożena Szuj

Lipiec w skrócie

fot. Bożena Szuj

Po emocjonującym maju i wyczerpującym psychicznie czerwcu nastał zdecydowanie spokojniejszy lipiec. Weszłam w niego z umową (na dwa najbliższe miesiące) o pracę w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. O pracę u najmądrzejszego i najwspanialszego Szefa, jakiego kiedykolwiek miałam, no i przede wszystkim pracę z dziećmi. Do tego jeszcze ostatniego dnia czerwca przyjechał do nas Kochi – opisywany już rok temu piesek mojej warszawskiej przyjaciółki – i został do samego końca lipca. Rozstanie oczywiście rozdarło nam serca, ale cofnijmy się na razie do początku lipca. Upragniona praca od poniedziałku do piątku z wolnymi weekendami i przemiłą atmosferą. Taka, w której widziałam głęboki sens (i jeszcze dodatkowo nikt mnie nie okradał!). To było jak sen. „A jednak da się”, powtarzałam sobie. „A jednak to wszystko, co sobie wymarzyłam i do czego dążyłam, okazało się realne”. Napełniłam się niesamowitym wewnętrznym spokojem. Ponieważ pracowałam tylko na pół etatu, mogłam więcej czasu poświęcić psu. A ten, bez względu na to, czy wracałam po pięciu godzinach nieobecności (dojazdy na odległe Stogi zabierały trochę czasu), czy po kwadransie spędzonym w sklepie, cieszył się tak, jak byśmy się nie widzieli całe lata. Szaleństwo! Okazywał obsesyjną, wręcz rozpaczliwą radość, która rozkładała mnie na łopatki. Zresztą nie tylko w przenośni, bo nasze przywitania zawsze kończyły się wspólnym runięciem na łóżko. W pracy z kolei bardzo szybko zjednałam sobie dzieci i te również zaczęły wtulać się we mnie szczęśliwe na powitanie i smutne na pożegnanie, co mnie za każdym razem rozczulało.
Reasumując, lipiec dał mi odsapnąć od dramatów świata, którego nie uważam za swój (zachłanność na pieniądze, zależność od osób, które – gdyby nie konieczność zarobku – nigdy nie znalazłyby się w gronie moich nawet najdalszych znajomych). Pomógł mi się też skupić na rzeczach naprawdę ważnych. Dostałam pracę, której atrakcyjność z pewnością nie tkwi w wysokości zarobków. Co jest zresztą fantastycznym odsiewem osób przypadkowych. Choć z różnych powodów zespół zdążył się kilka razy zmienić, zawsze łączyło go jedno – szczere powołanie do pracy z dziećmi, podejście do nich i autentyczna troska, by pokazać im, że można porozumiewać się bez przemocy.

fot. Bożena Szuj

Świetlica Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”

fot. Bożena Szuj

Gdzie tak naprawdę pracuję i co ma świetlica do biblioteki? Otóż Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” zapoczątkował prywatny księgozbiór mojego wspaniałego Szefa Jana Urbanika, o którym wspominałam już we wpisie „Mięta do rewolucji”. Dziś – wzięty pod skrzydła specjalnie utworzonego stowarzyszenia – zbiór liczy trzydzieści jeden tysięcy książek! Pierwotnym planem Jana było otworzenie na emeryturze antykwariatu, lecz po przyjrzeniu się swojej kolekcji zauważył, że jej siła tkwi nie tylko w merytorycznej wartości każdej z książek, ale przede wszystkim w spójnej całości, jaką razem tworzą. Całości, którą „szkoda byłoby rozpirzyć”. Tak powstała biblioteka społeczna

bez ani jednego kryminału i ani jednego romansu,

jak oznajmił mi z wielką dumą Jan podczas naszego pierwszego spotkania. Swoją drogą zbiór zapiera dech w piersiach. Najwięcej znajdziemy tu dzienników, pamiętników i listów oraz biografii. Drugim co do wielkości potężnym działem jest psychologia, edukacja, wychowanie i szkoła. Trzecim – nauka i technika, czwartym socjologia, a piątym malarstwo, architektura i sztuka. Imponuje też zbiór z zakresu religioznawstwa oraz moja ukochana filozofia.
Biblioteka nie jest jednak miejscem nastawionym wyłącznie na nałogowych czytelników, bibliofili i osoby poszukujące konkretnych tytułów, a zamkniętym na innych. Od jej powstania (czyli przeszło szesnastu lat) odbyło się tu już ponad siedemset koncertów! Miłośnicy kryminałów i romansów mogą je kupić w cenach (wahających się od złotówki do piętnastu złotych), wspierając tym samym to niezwykłe miejsce, które wyprzedaje przynoszone doń książki przypadkowe. Mieszkańcy Stogów (oraz przyjezdni) mogą skorzystać też w Bibliotece z „przysług sąsiedzkich”, czyli kserowania, skanowania, a nawet faksowania za symboliczną opłatą, która również pomaga Bibliotece się utrzymać. Jest tu kilka stanowisk komputerowych, z których można odpłatnie skorzystać, na zasadzie dawnych kafejek internetowych. Jednak w dobie smartfonów mało kto jest tym zainteresowany. Komputery służą więc przede wszystkim dzieciom (dla których zresztą zostały zakupione), bo w rozbudowanym, składającym się z kilku sporych pomieszczeń budynku biblioteki jest też świetlica dla nich. Przychodzą tu w wakacje. Podczas trwania roku szkolnego mogą przychodzić po szkole, albo na wagary, bo nikt ich tu z tego nie rozlicza. Świetlica jest miejscem, w którym mają czuć się dobrze. Do ich dyspozycji oprócz komputerów (w limitowanym czasie) pozostaje mnóstwo puzzli, gier (nie tylko planszowych), zabawek, rozstawiany codziennie na zewnątrz stół do ping-ponga i rozwieszana na gałęzi rozłożystej brzozy huśtawka. Mogą też korzystać ze sporej sali sportowo-muzycznej, w której można poszaleć na materacu oraz pouczyć się gry na fortepianie i perkusji. Do niedawna nie miały tylko opiekującej się nimi w pełnym wymiarze godzin załogi. Zmienił to hojny sponsor – Baltic Hub Container Terminal Sp. z o.o., dzięki któremu trwał w czerwcu nabór do pracy w świetlicy i dzięki któremu (nie bez pewnych zawirowań) udało mi się dostać w tym niesamowitym miejscu pół etatu na lipiec i sierpień.

fot. Bożena Szuj

„Łapcie dzieci i dawajcie im skrzydła”

fot. Bożena Szuj

Jedyną wskazówką, którą dostaliśmy od Jana (opiekujemy się dziećmi obecnie we trójkę) była ta, że

łapiemy dzieci i dajemy im skrzydła.

Absolutna swoboda i nasza, i dzieci. Mamy obserwować i szukać rozwiązań, które będą niekoniecznie efektowne, ale koniecznie efektywne. Przy pełnej świadomości, że efektów nie zobaczymy nigdy (bo będą widoczne dopiero za kilka lat, jeśli w ogóle), kroczyliśmy po omacku, sprawdzając, co działa, a co nie działa. Nieprzekraczalną granicą był opór dzieci. Nieprzekraczalną granicą dla wszystkich. Względem wszystkich. Oznacza to zarówno nieustanne powtarzanie dzieciom, że jeśli inne dzieci czegoś nie chcą, to tego nie robimy „bo my chcemy”, jak i umiejętność odpuszczania, kiedy dziecko wyraźnie komunikuje, że nie chce, żeby teraz mu czytać, nie chce uczestniczyć w zajęciach plastycznych czy muzycznych. I ta umiejętność odpuszczania – zarówno zresztą wobec dzieci, jak i dorosłych – stanowi dla wielu ludzi gigantyczny problem. A jest w zdrowych relacjach kluczowa.
Naszą rolą było dawanie przykładu, bycie ciepłym i empatycznym. Stawianie – kiedy trzeba – zdrowych granic i przekazanie dzieciom werbalnie i niewerbalnej prostej prawdy:

najważniejsze jest Twoje szczęście – naucz się osiągać je tak, żeby w żaden sposób nie krzywdzić i nie ranić innych ludzi.

fot. Bożena Szuj

Dyscyplina

fot. Bożena Szuj

Tak więc tematem przewodnim lipca stało się dla mnie zagadnienie dyscypliny. Z jednej strony miałam w domu przesłodkiego i przekochanego, ale znerwicowanego, przebodźcowanego, nieprzewidywalnego psa (takiego, który ciągnie na spacerach, oszczekuje przypadkowe osoby, a na niektóre nawet rzuca się z zębami), a z drugiej gromadę dzieci w przedziale wiekowym 5 – 13, które czasem walczyły ze sobą o dominację w sposób, na który nie mogliśmy się zgodzić, bo był krzywdzący dla innych. Pamiętam, jak jechaliśmy z Kochim samochodem. Ja siedziałam z nim z tyłu, a on zaczął lizać szybę. Odsunęłam go, tłumacząc mu, jak człowiekowi – którym przecież nie jest – dlaczego lizanie szyby jest niewskazane i wtedy sobie uświadomiłam, że dokładnie ten sam monolog raz już wygłaszałam – tego samego dnia rano podczas świetlicowej wycieczki, kiedy dwóch siedmiolatków zaczęło lizać szybę autobusowej wiaty. Potem liczne podobieństwa sytuacji w domu z pieskiem i w pracy z dziećmi wydały mi się uderzające. Oczywiście inaczej wychowuje się psy, a inaczej dzieci, jednak kluczem i tu, i tu, jest pokazanie właściwych wzorców i bycie w tym konsekwentnym.  Równie ważne wydaje mi się też danie przestrzeni osobie wychowywanej do bycia sobą. Przestrzeni, w której zrozumie, co jest esencją jej prawdziwej natury, a z czego może łatwo zrezygnować.
Nie wydaje mi się, żeby istota notorycznie krytykowana i karcona umiała łatwo znaleźć jakąkolwiek motywację do zmiany, a ta jest konieczna, jeśli zmiana ma być trwała. Owszem, można ją pewnie w jakiś sposób wytresować. (To słowo w kontekście wychowywania dzieci usłyszałam zresztą we wczesnym dzieciństwie w formie bardzo raniącego tekstu, który pozostawił we mnie do dziś odczuwalną bliznę.) Jednak czy na tym nam zależy? Na (zostawiając już psy) tresowanym społeczeństwie? Skutki przemocowego wychowania poprzednich pokoleń wszyscy widzimy w politycznych decyzjach podejmowanych przez większość. Jeśli tolerowaliśmy przemoc naszych rodziców i nauczycieli, przyjmując ją za oczywisty krajobraz naszego dorastania, łatwiej wybierzemy na najwyższe w tym kraju stanowiska głupców przepełnionych nieudolnie skrywaną pogardą do swoich wyborców. Głupców dla własnych małych interesów zmieniających nasz kraj w państwo  totalitarne.
Jeśli w zmienianiu tego społeczeństwa chcemy być efektywni, trzeba zająć się tylko dziećmi, w których jest jedyna nasza nadzieja. Rakiem toczącym nasze społeczeństwo są kompleksy i wypracowana przez kościół nieumiejętność polubienia samego siebie, które jest kluczem do wszystkiego. Inni ludzie są dla nas tylko lustrami. To, co nas w nich drażni, drażni nas w nas samych. Łatwiej jest skupić się na nich, opowiadać (na ogół zresztą osobom trzecim), jak tamci „powinni się zachować”. Zdecydowanie trudniej jest przyjrzeć się temu, co nas w innych triggeruje i dokopać się do odpowiedzi na najtrudniejsze pytanie: dlaczego nas triggeruje? Ta trudna i wymagająca praca nad sobą ma jednak głęboki sens, bo… jest właśnie efektywna. Utyskiwanie na innych nie przynosi żadnych efektów. Nikt od naszego narzekania niczego w sobie nie zmieni. Jednak jeśli z czułością i troską (a nie w pokutnym worku) zrozumiemy, o co nam naprawdę chodzi, jak jesteśmy poranieni, co nam służy, a co nie, będziemy reagować na otaczający nas świat mądrzej. Nie tracąc energii na to, na co nie mamy wpływu i oddając się temu, na co wpływ mamy.
Jak więc jest z tą dyscypliną? Na razie myślę, że możemy ją stosować tylko i wyłącznie w stosunku do samych siebie. Możemy, a nawet powinniśmy od siebie wymagać, rozwijać się, stawiać sobie poprzeczkę coraz wyżej. Nie możemy jednak dyscyplinować innych ludzi, nawet tych najmłodszych, pozostających pod naszą opieką. Wskazanie granic jest konieczne, jak najbardziej. Umawiamy się wspólnie na niektóre zasady, inne narzucamy z góry (jak chociażby zakaz przemocy fizycznej i psychicznej). Ustalamy też konsekwencje, jakie niesie ze sobą nieprzestrzeganie tych zasad. Możemy stać obok, asekurować, pomagać najmłodszym w nieprzekraczaniu granicy, uświadamiać, że się właśnie do niej zbliżają. Nie możemy jednak podejmować za dziecko decyzji, czy istniejącą granicę przekroczyć, czy nie. Łatwo ulec złudzeniu, że dzięki naszej przewadze fizycznej czy możliwości wydania z siebie krzyku, który może małego człowieka przerazić, możemy dziecko do czegokolwiek zmusić. W rzeczywistości nie mamy takiej mocy. I rzecz jasna w sytuacjach zagrożenia życia lub zdrowia trzeba działać szybko i zdecydowanie, jednak większość czujących istot, jeśli są zdrowe, posiada instynkt samozachowawczy i nie trzeba ich długo uczyć, jak uchronić się przed niebezpieczeństwem. (A nawet, jeśli trzeba, można robić to z poszanowaniem ich godności i nietykalności fizycznej.)

fot. Bożena Szuj

Praca z dziećmi

fot. Bożena Szuj

Wszystkim pragnącym znowu mi zarzucić, że „popracowałam w szkole tylko rok, więc co ja tam wiem” lub że nie mam własnych dzieci, więc to piękne teorie bez pokrycia w rzeczywistości, mam do powiedzenia jedno: owszem, pracowałam aż rok w jednej z najbardziej zdegenerowanych, głupich i niebezpiecznych instytucji, jaką jest szkoła. Owszem, nie mam własnych dzieci, być może dzięki czemu mam więcej czasu i energii na zgłębianie wielu pedagogicznych i psychologicznych zagadnień. Jednak nie jestem aż tak oderwana od rzeczywistości, żeby nie rozumieć, że mądre wychowywanie dzieci nie ogranicza się do powiedzenia jednej ważnej rzeczy raz. Dotarcie do dziecka krętymi ścieżkami kroczy. Każdy z nas, świetlicowych opiekunów, powtarza jak mantrę naszym podopiecznym świetlicowe zasady. Z jednej strony stosujemy metodę zdartej płyty (nie można się bić, przepychać, przezywać, grać na komputerze dłużej niż godzinę, itd.), z drugiej obserwujemy, z czym konkretne dziecko ma problem i próbujemy dotrzeć do niego indywidualnie poprzez rozmowę. Bardzo istotne jest nazwanie jego emocji. Czy czuję się co najmniej głupio, kiedy do czerwonego z wściekłości, zaciskającego piąstki, klnącego siedmiolatka, mówię: „widzę, że jesteś bardzo zły”? Tak, bo wiem też, że jest nieprzeciętnie inteligentny i na logikę z pewnością wie, że „jest bardzo zły”. Jednak wierzę, że pokazanie mu w tak kryzysowej i trudnej dla niego sytuacji, że nie jestem jego wrogiem i że rozumiem, co nim targa, może mu w przyszłości pomóc być dla siebie wyrozumiałym i dobrym.
Czy czuję, że poniosłam wychowawczą klęskę, kiedy niecałą minutę po wygłoszeniu do pewnego dziesięciolatka tyrady o tym, że nie możemy dotykać osób, które nie wyrażają na to zgody, on wkłada koledze ołówek do ucha, wszczynając w ten sposób awanturę? Czuję. Ale z drugiej strony wybór, czy mnie posłuchać i dać się przekonać, czy nie, leży po jego stronie. Moim zadaniem jest uświadamiać, nie dopuszczać do momentów krytycznych, a w razie ich nastania przypominać o konsekwencjach niedostosowania się do świetlicowych zasad. Nie ma nic gorszego niż pokrzykiwania i kary. I nic mniej efektywnego. W ten sposób pokazujemy dzieciom tylko własną bezsilność. Tego zresztą uczę dzieci. Że krzyk jest oznaką słabości.
Wszyscy pracownicy świetlicy praktykują i pokazują najmłodszym komunikację bez przemocy. Niektóre dzieci wyrobiły w sobie złe nawyki i psocą, żeby zwrócić na siebie uwagę. Niesamowite jest obserwowanie ich, kiedy oczekują patologicznych zachowań z naszej strony (krzyku, bicia), a dostają… słowa wsparcia:

Jesteś fantastycznym dzieckiem, ale to, co zrobiłeś, było bardzo zasmucające… Pogadamy o tym?

Widzę, że coś się w Tobie dzieje. Opowiesz mi o tym, czy chcesz na razie pobyć sam?

Na takie zachowanie nie możemy się w świetlicy zgodzić, bo rani inne dzieci i nie jest wcale fajne. Opowiedz mi, co się wydarzyło, że się tak zachowałeś.

Niemal zawsze wyciąga im to dywanik spod nóg. I mam głęboką nadzieję, że w przyszłości zaowocuje.
Ponieważ mamy okres wakacyjny, znów internet zalewają durnowate artykuły o tym, że „wszędzie dzieci – w restauracjach dzieci, na wyjazdach dzieci, w pociągach i samolotach dzieci”. I że „są głośno, że biegają, są rozpuszczone, a rodzice nie reagują”. Jestem jak najbardziej za tym, żeby dostępne były zarówno restauracje, jak i hotele, do których dzieci nie są wpuszczane. Tak samo, jak niektóre miejsca mają tzw. strefy ciszy. Jednak przestrzeń publiczna jest dla wszystkich i warto pamiętać, że dzieci po pierwsze mają prawo się w niej pojawiać, a po drugie dopiero się kształtują i rozwijają. Nie mamy wpływu na ich dorosłych, często irytujących nas swoją kulturą osobistą rodziców. Jednak alergiczna reakcja na jakiekolwiek dzieci jest przejawem zdziczenia. I nasze osobiste wybory lub sytuacje (brak chęci lub niemożność posiadania potomstwa) nie ma tu naprawdę nic do rzeczy. Nie musimy decydować się na dziecko, żeby spoczywała na nas odpowiedzialność za małego człowieka. Potrzeba całej wioski aby wychować dziecko, jak głosi słynne powiedzenie. Dzieci, żeby się prawidłowo rozwijać, potrzebują naprawdę wielu różnych dorosłych wzorców. Kogoś, kto je obroni na ulicy, kiedy padną ofiarą przemocy (nawet ze strony własnych rodziców). Kogoś, kto się do nich bezinteresownie uśmiechnie, kiedy coś zbroją, albo zapyta, co się stało, kiedy zobaczy ich zapłakanych. Dzieci (te narodzone!) są naszą polisą na lepsze jutro, ale też przepustką do zrozumienia samych siebie. Nie trzeba pragnąć rodzicielstwa, by zrozumieć potrzebę kontaktu z dziecięcą częścią nas samych. W której nota bene na ogół leży przyczyna wszelkich triggerów, o których pisałam wyżej. A dzieci (wszystkie) są lustrem dokładnie dla naszej dziecięcej części. Postrzeganie więc ich wyłącznie jako odrębnego, niewygodnego, hałaśliwego tworu pozbawionego uczuć i seksualności (mam głębokie przeczucie, że w tym ostatnim kryje się przyczyna wielu problemów) jest dowodem na brak sterapeutyzowania. A to jest niezbędne, żebyśmy – jako społeczeństwo – ruszyli z niebezpiecznego miejsca, w jakim się znaleźliśmy.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser, trochę w ramach żartu, łączę słodką landrynkę Janet Jackson.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Mięta do rewolucji

fot. Bożena Szuj

Wszystko zaczęło się od tego, że kupiłam kubek. A nawet nie kubek, tylko słoik ze słomką w pobliskim sklepie z estetyczną taniochą. Nastały fale gorąca, a wraz z nimi przemiła konieczność chłodzenia mrożonych herbat, kaw i lemoniad kostkami lodu. Chciałam mieć własny słoik z uszkiem zakręcany kolorową nakrętką, z której sterczy dumnie słomka. Taki, po który miło byłoby sięgać podczas lektury połączonej z opalaniem na naszym nasłonecznionym tarasie. W sklepie spośród wielu kolorów (zakrętek i słomek) najbardziej urzekł mnie kolor miętowy. W domu szybko przypomniało mi się, że mam też lakier do paznokci w tym samym odcieniu. Dzielił mnie więc tylko krok od nieuniknionej katastrofy – kolejnej wizji sesji zdjęciowej, rozgrzeszającej dokonywanie internetowych zakupów. Miętowe legginsy, bluzę, szpilki i torbę plażową później byłam gotowa na zapozowanie z morzem, jakie całkiem niedawno, oczarowana, odkryłam – w magicznej jego porannej odsłonie.
Nie wiedziałam jeszcze, o czym będzie wpis tą sesją ilustrowany. Cały czerwiec, trzymający mnie na dystans od strefy mojego komfortu, wszystkie jego nieoczekiwane zwroty akcji, skrajne emocje, których w jego trakcie doświadczyłam i w końcu zmierzenie się z esencją siebie samej uzmysłowiły mi jedno – czuję miętę do rozpętywania rewolucji. Jak bym się nie starała dopasować, wpłynąć na dobre samopoczucie otaczających mnie osób czy zasłodzić ich swoją grzecznością, siedzi we mnie rebeliantka, która prędzej czy później wyskoczy jak filip z konopii.

fot. Bożena Szuj

Praca, praca i po pracy

fot. Bożena Szuj

Jeśli chodzi o moją rozpoczętą wraz z początkiem maja karierę kelnerską, zacytuję (niestety z głowy, bo książka została w Zakopanem) swoją ukochaną Laurie Anderson:

Postanowiłam w końcu rzucić tę pracę. Co prawda nie przed tym, kiedy mnie zwolnili…

– Laurie Anderson „Język przyszłości” (opowiadanie „O uczeniu historii”)

Z wielu prac byłam wyrzucana w atmosferze większego lub mniejszego skandalu, ale dopiero w czerwcu tego roku dołączyła do nich branża turystyczno-gastronomiczna. Cofnijmy się jednak w czasie. Kiedy w pierwszym tygodniu mojego pobytu nad morzem dostałam posadę kelnerki w przecudnie położonym miejscu i w przemiłym zespole, byłam niezwykle szczęśliwa. Bardzo ważne było dla mnie szybkie wdrożenie się i podpisanie umowy (ciągłość ubezpieczenia, konieczność wypisania się z zakopiańskiego Urzędu Pracy oraz rozpoczęcie zarabiania pieniędzy). Brak stresu wynikającego z tarć ze współpracownikami sprawił, że mogłam przyswoić całkiem dużo wiedzy w stosunkowo niedługim czasie i skupić się na pilnowaniu formalności. I tu nastąpił pierwszy zgrzyt. Najpierw opóźnianie terminu podpisania umowy, a później postawienie mnie przed faktem dokonanym, że umowa ta nie będzie ani zgodna z prawem (z co najmniej kilku powodów), ani uczciwa wobec mnie. Pamiętam, jak poszłam na pobliską plażę i popłakałam się z bezsilności. Nic nie powinno mnie zdziwić, w końcu przyjechałam tu z Zakopanego, gdzie – jak głosi pewne mądre powiedzenie – prawo się nie przyjęło. Jednak wkrótce miałam się przekonać o tym, że polska gastronomia ma pod tym względem całkiem sporo z Zakopanem wspólnego. Tłumaczyłam sobie, że:

  • to tylko praca na wakacje
  • najważniejsze, że jest miła atmosfera, bo wiem już, że inna bardzo mnie zamyka
  • pewnie w większości miejsc będzie podobnie, więc nic się z tym nie da zrobić.

Wszystkimi tymi argumentami próbowałam zagłuszyć płynące z ciała sygnały, że nie powinnam wchodzić w tak niekorzystny dla siebie układ, choć chwilowo mnie na to (finansowo) niestety nie było stać. Do problemów natury cywilnoprawnej doszły te, które zrzuciłam początkowo na karb swojego wieku. Nie mam już, na szczęście, dwudziestu paru lat i praca w nieludzkich warunkach zwyczajnie mnie męczyła, choć kondycję mam tu nieporównywalnie lepszą niż w Zakopanem. Dużo jeżdżę na rowerze, dużo też chodzę, regularnie – ze względu na powracające problemy z kręgosłupem – się rozciągam. Dziś, kiedy czerwcowy rozdział jest już zamknięty, wszystko to widzę jeszcze inaczej. Oczywiście, osoby młodsze są bardziej wytrzymałe, mogą zatem mniej się zmęczyć, szybciej zregenerować, czy mocniej zagryźć zęby. Ale czy w czasach, kiedy zaczyna się mówić o prawach pracowników, a świat dąży do czterodniowego tygodnia pracy (co znakomicie się już w wielu krajach sprawdza), czy naprawdę usługi – bo rzecz tyczy się nie tylko gastronomii – muszą być ciągle patologicznym tworem zanurzonym częściowo w szarej strefie? Patologicznym tworem, w którym pracownik haruje po 12, 13 godzin dziennie z łaskawie przyznaną mu przez zleceniodawcę (choć jakoby pracodawcę jednak) piętnastominutową płatną przerwą? Czy muszą być miejscem, w którym pracownik, padając na twarz jednak musi zostać dwie godziny dłużej, bo jest duży ruch? A to wszystko z przyklejonym do twarzy uśmiechem, bo klient jest najważniejszy (jeśli zleceniodawca/pracodawca w ogóle przykłada do tego wagę). A wszystko to za śmieszne pieniądze. Wytrzymałość ludzi młodych to jedno, a wyzysk, któremu są poddawani to drugie. Z tej perspektywy widzę kolejne błogosławieństwo swojego wieku – mój organizm podpowiada mi nie tylko rozwiązania mniej forsujące, ale przede wszystkim dużo dla mnie zdrowsze.
Reasumując, praca zaczęła mnie zwyczajnie męczyć fizycznie, do czego doszło ogromne rozczarowanie nieuczciwością wyszarpanej w końcu umowy. Rozczarowanie, które znacznie ostudziło mój ogromny początkowo entuzjazm i zapał. W tym miejscu wyjaśnię, na czym polegał problem – bardzo powszechny zresztą – z umową. Kwota brutto została na niej mocno zaniżona. Wbrew obiegowej opinii płacenie pracownikowi części wynagrodzenia pod stołem, a opodatkowywanie jakiegoś tylko jego wycinka nie jest wcale „okradaniem państwa”, tylko tego pracownika. Okradaniem go z przyszłej emerytury. I gdyby prawdą było tak bezczelne, jak częste tłumaczenie pracodawców, że oszukują na podatkach, „żeby pracownicy mogli więcej zarobić”, to powinni płacić pracownikom kwotę brutto, a pracownicy mogliby wtedy sami zadecydować, co zrobić z różnicą między brutto a netto. W innym przypadku na tym przekręcie korzysta tylko i wyłącznie pracodawca. I jest to kolejny kamyczek do potężnej destabilizacji i tak już tekturowego państwa. Ponieważ panicznie boję się zmian, zwłaszcza, że kolejna praca mogła przynieść ze sobą problemy innej natury, uznałam, że dobra atmosfera jest wartością, ze względu na którą mogę spróbować przymknąć oko na to, co mnie uwierało. Jak pisałam w poprzednim tekście, musiałam zarabiać, więc ewentualne odejście z restauracji mogło nastąpić dopiero wtedy, kiedy znalazłabym coś innego. Być może nie zmieniłabym więc nic do końca wakacji, gdybym nie zdała egzaminu z karty menu i nie zaczęła samodzielnie obsługiwać stolików. Wtedy doszedł kolejny i potężnego kalibru problem – napiwki.

fot. Bożena Szuj

Kilka tipów odnośnie tipów

fot. Bożena Szuj

Z tego, co mgliście pamiętałam z pracy w kilku greckich i polskich knajpkach, napiwki były małym i miłym dodatkiem do pensji. Rodzajem kieszonkowego, ale takiego od babci. Czymś, co się raczej dostanie, ale nie wiadomo ani ile, ani czy na pewno. Czymś, od czego nie uzależnia się planowania swojego budżetu, bo pensję płaci pracodawca. I ta wytłuszczona maksyma będzie jeszcze w tym rozdziale wracać, bo jest prawdopodobnie sednem całego problemu. Wkładałam więc między bajki opowieści o życiu z tipów, rozumiejąc, że ze swoim szczęściem do pieniędzy, życie z tipów, nawet przy najlepiej pod słońcem wykonywanej pracy kelnerki, z całą pewnością mi nie grozi. Pamiętałam też, że choć jako klient napiwki chciałabym dawać tylko konkretnym kelnerom, a nie do podziału na cały zespół (bo jeden kelner jest wybitny i wart wyróżnienia, a inny wręcz przeciwnie), to w wielu miejscach podział jest praktykowany. Jednak kiedy – fakt, faktem, pierwszego dnia – dowiedziałam się w swojej nowej pracy, że niezależnie od tego, czy dostanę napiwki czy nie, muszę oddać firmie określony procent od wygenerowanego przeze mnie obrotu, uznałam, że coś musiałam źle usłyszeć, bo to przecież pachnie haraczem. Zostawiane pieniądze miały trafiać – jako napiwki – do kuchni, baru oraz na zmywak. Czy trafiały – nie mogłam tego zweryfikować. To, że źle coś zrozumiałam założył też zresztą najpierw mój Partner, a potem wszyscy kolejni przyjaciele i znajomi, którym o tym opowiadałam – pomysł takiego podziału jest na tyle absurdalny, że musi być wynikiem mojego złego zrozumienia słów przełożonego. Ale dopóki nie zdałam egzaminu z karty dań i byłam bardziej pomocą kelnerską niż samodzielną kelnerką, temat tipów mnie nie dotyczył. Dopiero kiedy dotyczyć mnie zaczął, okazało się, że zrozumiałam wszystko za pierwszym razem zdumiewająco dobrze. Przyjrzyjmy się temu uważnie. Mamy dwie pule pieniędzy:

  1. tę, którą jako kelner wygenerowaliśmy firmie
  2. tę, którą stanowią nasze napiwki.

Kwota z tej pierwszej zawsze będzie powyżej zera, bo w innym przypadku musielibyśmy obsłużyć zero stolików. Kwota drugiej natomiast raczej będzie powyżej zera, ale – ponieważ napiwki są dobrowolne – niekoniecznie. A już na pewno nie musi przewyższać ustalonego odgórnie procentu przychodów, które wygenerowaliśmy firmie w trakcie swojej zmiany i które mamy oddać. No ale zimne matematyczne podejście to jedno, a doświadczenie pracowników, to drugie. Przekonywano mnie, że sytuacje, w których oddawany przez nas procent wygenerowanych przychodów jest równy kwocie naszych napiwków (czyli po jego oddaniu, dostając w ciągu dnia napiwki, zostajemy z niczym) lub je wręcz przewyższa – a w takiej sytuacji mamy dopłacić z własnej kieszeni (!!!) – się nie zdarzają. Mnie się zdarzyła i kiedy odmówiłam dopłacenia, usłyszałam, że będę tę kwotę dłużna. Można zadać sobie pytanie, na ile jest to uczciwe wobec klientów, którzy są poinformowani o tym, że „serwis nie jest wliczony w cenę” (co brzmi jak prymitywny żebrotip), ale nie są poinformowani o tym, że jeśli napiwek ma do kelnera finalnie w ogóle trafić, lepiej, żeby był duży. Na maniery pracowników kuchni czy baru spuszczę zasłonę milczenia, więc jeśli to właśnie kultura osobista ma dla nas znaczenie i chcemy ją, zostawiając napiwek, docenić, to lepiej nie zostawiać go wcale.
Ta praca zresztą wyleczyła mnie z dawania napiwków. Nie dlatego, żebym chciała w jakikolwiek sposób karać kelnerów, ale myślę, że napiwkami przyzwyczailiśmy polskich januszy biznesu do tego, że ich wyręczamy, choć to oni mają wynagradzać swoich pracowników. W normalnych warunkach tak ciężka praca powinna być należycie opłacana, a tipy powinny stanowić tylko miły bonus. Tymczasem w bardzo wielu miejscach one podwyższają pensję z głodowej na tylko niską lub przyzwoitą. Kelnerzy więc zaczynają widzieć w obsługiwanych klientach zarobek, którego potrzebują. W przypadku restauracji, w której pracowałam, był to konieczny zarobek, pozwalający na pokrycie haraczu, jaki nam kazano płacić.

fot. Bożena Szuj

Ufaj i sprawdzaj

fot. Bożena Szuj

Aż dziw, że Wam nie każą wynajmować przestrzeni, na której możecie potencjalnie dostać napiwki.

– stwierdził mój Partner

i ten jego ironiczny komentarz był niezwykle trafny. Prędzej czy później ktoś na pewno na to wpadnie. Tymczasem od kiedy zaczęłam dostawać napiwki, wszystko zaczęło się komplikować. Nagle okazało się, że najwyraźniej mam spore problemy z liczeniem do maksymalnie dwustu, choć najczęściej jednak do stu. Ciągle coś mi się w napiwkach nie zgadzało, ciągle czegoś pod koniec dnia brakowało. Nabrałam podejrzeń, kiedy dowiedziałam się, że większość kelnerów na początku swojej pracy nie może się swoich napiwków doliczyć. No i czemu rozliczający mnie zwierzchnicy tak się tymi napiwkami interesowali? Czemu dopytywali o nie? Czemu czułam, że muszę się wytłumaczyć, że napiwków mam „za mało”? Przecież to moja sprawa. Ale nikogo o nic nie mogłam obwiniać, bo nie wiedziałam, co się dokładnie dzieje. Czy spisałam potajemnie nazwę firmy produkującej system POS wraz z numerem do jej sprzedawców z naszego restauracyjnego komputera i zadzwoniłam do niej, podając się za potencjonalnego klienta i wyciągając informacje pomagające mi ustalić, jakie restauracja może robić ewentualne przekręty? Tak. Wiedziałam, co jest możliwe, a co nie oraz gdzie system może mieć dziury, jednak nadal nie rozumiałam, co się dzieje. W końcu nie da się wykluczyć, że po prostu bez przerwy się myliłam w obliczeniach. Pieniądze zaczęły się zgadzać dopiero, kiedy pokazałam skrupulatność, z którą spisuję każdą złotówkę (na pewnym etapie liczyłam absolutnie wszystko z podziałem na rodzaje płatności), na co „nikt w tabace nie ma czasu”, jak mi mówiono.
Zaczęła mnie bardzo męczyć sytuacja, w której z jednej strony byłam okradana z przyszłej emerytury, z drugiej – przez nieadekwatny do rodzaju wykonywanej pracy rodzaj umowy – z przysługujących mi z kodeksu pracy przywilejów (m.in. dłuższej przerwy, kiedy pracuję ponad dziewięć godzin), a z trzeciej dodatkowo jeszcze z napiwków. Równocześnie wciąż naprawdę miła atmosfera doprowadziła do kuriozum, jakim były moje starania, by jej przypadkiem nie zepsuć upomnieniem się o swoje. A potem wracałam wykończona do domu i uzmysławiałam sobie, że no fajnie, że robią to w miły sposób, ale jednak mnie okradają. To nie ja będę nie w porządku, złoszcząc się na to, tylko oni są nie w porządku, tak mnie traktując. I tu właśnie dotknęłam tej części siebie, z którą mam największy, jak się okazuje, problem. Jeśli okazywałam w dorosłym życiu agresję, to tylko pasywnie. Zostałam z agresji wykastrowana we wczesnym dzieciństwie i nie umiem do dziś okazywać złości w sposób zdrowy. Uczę się tego i w czerwcu miałam zdać z tego swoje pierwsze poważne egzaminy.

fot. Bożena Szuj

W poszukiwaniu (straconej) pracy

fot. Bożena Szuj

Rozmowy kwalifikacyjne to dla mnie ogromny stres. Kiedy jest tylko cień szansy, że mogę jakąś posadę dostać, na ogół rezygnuję z pójścia na rozmowę o pracę gdzieś indziej. Ot tak, chociażby po to, żeby poznać warunki zatrudnienia, sprawdzić, czy by mnie tam chcieli i dopiero podjąć decyzję, gdzie rzeczywiście chciałabym pracować. Od maja jednak to pokonuję, chodząc na każde spotkanie z potencjalnym przyszłym pracodawcą. Nawet jeśli udając się na nie czuję, że to nie to. Więc bojąc się – przede wszystkim utracić miłą atmosferę, którą mi obecna nieidealna praca w restauracji zapewniała – umawiałam się na rozmowy o pracę, a nawet odbyłam w kilku miejscach dni próbne. Trudna decyzja, której podjęcie mgliście zarysowałam w poprzednim wpisie, dotyczyła wzięcia etatu w żłobku. Okazało się, że najbardziej potrzebuję dwóch rzeczy: umowy o pracę i pięciodniowego tygodnia pracy w wymiarze ośmiu godzin dziennie. Może to nudne, może nie dla wszystkich. Jednak zatęskniłam bardzo za taką normalnością, której już od lat nie miałam. W żłobku nie wyszło z przyczyn losowych – miałam zastępować kogoś, kto skrócił urlop macierzyński. Życie. Trochę mnie to podłamało, ale stwierdziłam pokornie, że widać, tak miało być i trzeba szukać dalej. Koniec końców szukałam już wszędzie, czując palący się pod stopami grunt. Również znowu w gastronomii. Poznałam też zasady panujące w kilku innych restauracjach i choć w każdej z nich system dzielenia tipów było dużo bardziej uczciwy (jeśli w ogóle nakazywanie kelnerowi oddawania części swoich napiwków na bar i kuchnię można nazwać uczciwym), to jednak ogrom patologii podatkowej w gastronomii jest porażający. I nie wiem, czy bardziej mnie załamuje sam fakt, że ludzie kradną, czy to, jak łatwo zdobyć dowody, które w sądzie pracy ich pogrążą. W pewnym momencie zastanawiałam się, czy nie zatrudnić się w Państwowej Inspekcji Pracy jako pracownik pod przykrywką. Chodziłabym na te wszystkie rozmowy, dni próbne, a potem nawet zaczynała pracować (bo do podpisania umowy i tak miną wieki), a potem rozchylała poły płaszcza, machając plakietką i mówiąc:

Dzień dobry, jestem Pipą z PIP-u.

– obawiam się, że mogę być jedyną osobą, którą ten żart bawi

Ktoś podrzucił mi ogłoszenie o pracę w świetlicy dla dzieci. Oczywiście wysłałam swoje CV. I tu zadziała się magia. Nie była to – jak początkowo myślałam – świetlica szkolna, lecz świetlica prowadzona przez Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Temu, jak bardzo jest to niezwykłe miejsce poświęcę osobny wpis. Pewnie nawet nie jeden. Rozmowa z jej charyzmatycznym, niesamowitym Założycielem Janem Urbanikiem nie dość, że była rozkoszą intelektualną sama w sobie, to przede wszystkim pozmieniała mi w głowie wektory. Czułam, że praca w świetlicy, której motto brzmi: „łapiemy dzieci i dajemy im skrzydła” to coś dla mnie. Praca była jednak niepewna. Pan Jan, po zapoznaniu się z moim życiorysem, miał dla mnie inną propozycję, wymagającą jednak czasu. Nawet gdybym miała kolejny raz przewrócić swoje życie do góry nogami i przenieść się tu na stałe (a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią o tym, że jest mi to pisane), to i tak muszę wrócić do Zakopanego, choćby na jakiś czas, podomykać niepodomykane sprawy.
W międzyczasie słane na oślep odpowiedzi na oferty pracy zaczęły niespodziewanie przynosić owoce. Odezwała się do mnie firma, do której aplikowałam miesiąc wcześniej, a moja wiadomość wpadła do spamu. I tak oto trafiłam na zupełnie przełomową rozmowę o pracę w miejscu, w którym przed nią nie umiałabym siebie nigdy zobaczyć. Z tego, co mgliście pamiętałam z ogłoszenia, wydawało mi się, że aplikuję do małego sklepu poczciwego pana Mietka; sklepu z częściami elektronicznymi, w którym potrzebna jest sekretarka do pracy biurowej. Tymczasem okazało się, że aplikowałam do jednej z największych i najbardziej nowoczesnych firm zajmujących się dystrybucją podzespołów elektronicznych, w której ujęły mnie nie tylko etyka i sam rodzaj pracy (jak by idealnie wpasowujący się w moją neuroatypowość), ale też klimat biura, osobowość ewentualnego przyszłego przełożonego. Wreszcie też nikt nie straszył, że panuje tu rodzinna atmosfera! I – co gorsza – wzbudziłam zainteresowanie. Od rozmów o pracę przeraża mnie bardziej już tylko chęć zatrudnienia mnie przez przyszłego pracodawcę. No i tu na drodze stanął mój brak dyspozycyjności w miesiącach, w których muszę choć na krótko, ale jednak wrócić do Zakopanego. Jednak rekruter zabiegał o mnie, co uświadomiło mi, że mogłabym odnaleźć się zawodowo w tym – zupełnie innym od wszystkiego, co znałam do tej pory – miejscu. Zobaczyłam nowe perspektywy.

fot. Bożena Szuj

Oswajanie swojej złości

fot. Bożena Szuj

Czerwiec ma tylko trzydzieści dni, a wydarzyło się w jego trakcie tyle ważnych i trudnych rzeczy, że aż dziś trudno mi w to wszystko uwierzyć. Wróćmy jednak do momentu, w którym świetlica była jeszcze niepewna, z firmą elektroniczną na tym etapie dopiero umawialiśmy się telefonicznie na pierwszą rozmowę, a ja ciągle jeszcze pracowałam w restauracji. Kiedy pewnego dnia po trzynastu godzinach pracy prawie zemdlałam ze zmęczenia, a swojej piętnastominutowej przerwy na obiad nie udało mi się w pełni wykorzystać, bo po siedmiu minutach zostałam wywołana do pracy, coś we mnie pękło. W dodatku dzień zakończyłam rozmową z menadżerem, któremu powiedziałam, że od dziś nie płacę haraczu i proszę o podanie procentu od swoich napiwków, jaki mam zostawiać, a ja będę to robić. Oczywiście padło wiele okrągłych i pustych frazesów marnujących nasz wspólny czas i niewnoszących nic konstruktywnego. Zrozumiałam jednak coś ważnego – pracowałam dla ludzi święcie przekonanych, że wysokie napiwki to coś, co się kelnerom należy, a jeśli dostają ich za mało, to widocznie zbyt słabo się starają. Zobaczyłam – co było chyba najboleśniejsze – że ten „gość” (nie „klient”!), o którego się staramy i którego mamy dopieścić, jest w rzeczywistości sprowadzony do pieniądza, którym ma wyręczyć naszego szefa. Koniec końców haracz musiałam zapłacić, a byłam zbyt zmęczona i głodna, żeby wzywać policję i zgłaszać próbę wyłudzenia. Poprosiłam o rozmowę z szefem (w takich wypadkach mój Partner, widząc niekompetencję osoby przydzielonej do rozmowy z nim, pyta „czy może rozmawiać z kimś dorosłym”). Oczywiście łatwiej umówić się na audiencję do papieża niż własnego szefa, zwłaszcza w przypadku poważnego problemu, który trzeba byłoby, nie daj Boże, rozwiązać, ale wyraziłam chęć rozmawiania z nim, ponieważ to właśnie nim każdy się zakrywał.
Następnego dnia, kiedy miałam wolne, weszłam w końcu na stronę fejsbukową Biblioteki i zaczęłam się zaczytywać w umieszczanych na niej wspomnieniach wpisów sprzed lat pana Jana Urbanika. Zalałam się łzami. To były traktaty, w których opisywał swój pomysł na mądre państwo i społeczeństwo, jakim mielibyśmy szansę się stać. Stawiał tak niewiarygodnie odważne i trafne tezy, że w jednej chwili stało się dla mnie jasne, że muszę swoją najbliższą przyszłość związać z biblioteczną świetlicą. Choćby nie wiem co. Chwyciłam za telefon, żeby spytać, kiedy mogę zacząć pracę. I wtedy padł jeden z najboleśniejszych ciosów – jeszcze nie teraz. Wszystko okazało się tak chwiejne (oczywiście finansowo), że z wyczuwalnym bólem pan Jan nie umiał odpowiedzieć, kiedy może do naszej współpracy dojść. Teraz, właśnie teraz, kiedy wiedziałam, że niesamowicie tego potrzebuję. Z tego ciosu trudno było mi się podnieść, a czekało mnie jeszcze całkiem sporo kolejnych.
Przez czas kilkudniowego wolnego w restauracji przemyślałam sobie wiele. Przemyślałam i napisałam do menadżera list, nakreślając swoje stanowisko. Piszę lepiej, niż mówię. A kiedy jeszcze staram się być grzeczna i miła (nie zapominajmy o ciągle naprawdę fajnej atmosferze w tej pracy!), to mój przekaz ginie, staje się przezroczysty. Jednak kiedy napiszę w sumie to samo, tylko w skondensowanej i bardziej wyrazistej formie, nagle wszyscy są w szoku, że „łuuuuu, ale ostro napisała”. Nigdy mnie to nie przestanie zaskakiwać. Kilka dni wcześniej zauważyłam, że w nowym lipcowym grafiku nie figuruję, a bezpośrednią reakcją na list było wykreślenie mnie z grafika czerwcowego, w którym zostało mi jeszcze kilka dni pracy. Zrozumiałam, że chcą się mnie pozbyć po cichu, więc opublikowałam treść swojego listu na wspólnej grupie dla pracowników, bo uznałam, że mają oni prawo poznać moje stanowisko. Czy spotkałam się z zarzutem o niestosowność udostępnienia prywatnej korespondencji? Tak, co mnie rozbawiło, bo udostępniłam treść swojego własnego listu. To ja, jako jego nadawca i autor decyduję, komu go prześlę. Sprawy mają się inaczej z nieoficjalnymi listami innych ludzi adresowanymi do mnie. Udało mi się jednak coś, czego nie planowałam – wzbudziłam popłoch. I nawet sam szef we własnej osobie (którego nigdy mi podczas pracy nawet nie przedstawiono, choć tam bywał) znalazł szybko czas na spotkanie.
Czy było to dla mnie przerażające? Bardzo. Zwłaszcza, że miałam w tych dniach prawdziwą kumulację, bo byłam też uczestnikiem ulicznej bójki. Po raz pierwszy w życiu. Każdy, kto choć raz coś takiego przeżył, wie, jak bardzo traumatyczne może to być przeżycie. Spotkanie się twarzą w twarz z żywą nienawiścią i chęcią rozszarpania cię zupełnie obcych osób to coś, na co nie można być przygotowanym. Coś, nad czym długi, długi czas nie da się przejść do porządku dziennego. Nieważne, że po wszystkim policja gratuluje ci opanowania i tego, że nie skończyło się gorzej. To sytuacja skrajna, trudna, wyczerpująca emocjonalnie i zostawiająca blizny. Dowiedziałam się o sobie dwóch rzeczy: że w obronie zasad, które uważam za słuszne oraz swojego Partnera (w tym wypadku jednego i drugiego) jestem w stanie wskoczyć w ogień oraz… że nie umiem się bić. Tu już nie chodzi nawet o kiepską technikę. Ja nie potrafię w ogóle nawet do walki fizycznej podejść. Zmierzyłam się ze swoją niemocą. I długi czas wyrzucałam ją sobie. Żadna to satysfakcja, myślałam. Dziś wydaje mi się, że to tylko prawda o mnie. O mnie teraz, w tym czasie i miejscu. Prawda ani dobra, ani zła. Nie okazałam się tchórzem. Tchórz by uciekł. Ja wkroczyłam. Ale to nie był najlepszy czas na powiedzenie panu szefowi, że to jednak tak trochę nie halo, że mnie okrada. A taka rozmowa mnie właśnie czekała. Tuż po zwolnieniu mnie przez menadżera restauracji i bez podpisanej nowej umowy gdzie indziej…

fot. Bożena Szuj

Konfrontacja

fot. Bożena Szuj

Na spotkanie wzięłam swojego Partnera – starego wyjadacza i wieloletniego przedsiębiorcę. Może nieładnie, że go nie zaanonsowałam przed przyjazdem, ale miałam przeczucie graniczące z pewnością, że panu szefowi mogłoby wtedy coś akurat wypaść. I tak strona mojego  Zleceniodawcy (on i dwójka menadżerów) była liczniejsza od naszej dwójki. Długi czas przed tym spotkaniem, ale też w jego trakcie zastanawiałam się, czy tak bardzo jestem słaba, że naprawdę nie umiem stanąć w swojej obronie sama. Mój Partner ma taką łatwość wyrażania swojego zdania, jest transparentny, mówi, co myśli. Jak czuje, że warto – odpuszcza. Może wzbudzać irytację, czasami strach, ale umie zmusić ludzi do tego, żeby go wysłuchali. A potem nawet jeśli drażni ich jeszcze mocniej, nie mogą go nie szanować. Ja od niemal dwóch miesięcy mówię przymilnym głosem, oczywiście „doskonale rozumiejąc drugą stronę”, że „jednak nie czuję się najbardziej komfortowo, będąc okradaną, ale… macie ładne kwiatki i generalnie wszyscy jesteście tacy super; cieszę się, że tu jestem – dziękuję i przepraszam”. Mój Partner przychodzi, dopilnowuje, żeby go wysłuchano, a potem mówi człowiekowi, który prowadzi swoje interesy nieuczciwie, że nie może go jako przedsiębiorcy szanować, bo psuje on rynek i sprawia, że ci uczciwi mają jeszcze trudniej. A wszystko w spokojnej – owszem, pełnej też napięcia, ale jednak kulturalnej – rozmowie. Mnie takie napięcie rozsadza. Niewiele umiałam z siebie wydusić oprócz tego, że sytuacja jest dla mnie bardzo nowa, bo gdybym miała ją rozwiązać po swojemu, poszłabym do sądu pracy, osiągając to samo. A cel, który chcieliśmy osiągnąć i który docelowo osiągnęliśmy był jeden – uzyskać opłacenie wszystkich podatków od pieniędzy, które faktycznie zarobiłam. Nie sądów się boję, ale konfrontacji. Więc był to dla mnie jeden z najtrudniejszych testów. Zmierzyłam się ze swoją kipiącą złością, a nieuczciwość okazała się dla mnie bardzo silnym triggerem. Ale przeszłam to i jestem dziś o to wydarzenie dużo silniejsza. Czy przyjście z Partnerem (postrzegane wcześniej przeze mnie jak przyjście z rodzicem, bo się samemu nie umie) było oznaką słabości? Potrzebowałam rozwiązać problem – sama nie umiałabym tego zrobić, więc wzięłam ze sobą osobę skuteczną. Więc czy koniec końców jest to oznaka słabości czy może siły? Poza tym dziś nie umiem, jutro albo pojutrze może już będę umiała.
No a po tym wszystkim poszłam na wcześniej opisywaną rozmowę o pracę w firmie dystrybuującej podzespoły elektroniczne. Wracając z niej, wiedziałam już, że nie mogę trzymać miejsca komuś, kto tu mieszka na stałe, ale cieszyłam się, że poznałam branżę, w której chyba mogłabym się odnaleźć. W domu odebrałam maila od pana Jana. Udało się, dzięki sponsorowi, dopiąć budżet i jest dla mnie praca na dwa miesiące i pół etatu w świetlicy Biblioteki. Po raz pierwszy wstrzymywałam łzy szczęścia, bojąc się, że zaraz znów coś się zmieni, a to było jak sen, którego tak bardzo nie chcę przestać śnić.
Ostatniego dnia czerwca przyjechał do nas we własnej psiosobie Kochi – cudowny piesek mojej przyjaciółki z dzieciństwa mieszkającej w Warszawie, który rok temu spędził z nami dwa tygodnie. Tym razem czekał nas wspólny lipiec. Lipiec, w którym miałam też zacząć jedną z najbardziej fantastycznych przygód swojego zawodowego życia – pracę w Świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser, ponieważ dzisiejszy wpis jest i o rewolucjach, i o pokonywaniu swoich słabości, zamieszczam swój cover piosenki Janelle Monáe „Turntables”. Piosenki o rewolucji, która w oryginale niemal cały czerwiec zagrzewała mnie do walki, a potem postanowiłam się z nią sama zmierzyć. Pomysł o tyle ryzykowny, że rapowanie jest również – jak wszystko, co wydarzyło się w czerwcu – kompletnie poza strefą mojego komfortu. Więc cóż bym dziś mogła zaserwować, jak nie to? Pod koniec wystąpił ze mną na misce w roli instrumentów perkusyjnych mój Partner. Symbolicznie. Jako ktoś z jednej strony zawsze mi akompaniujący, a z drugiej narzucający tempo i kierunek.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Morze jest jakby mniejsze, czyli kilka słów o filtrach

fot. Bożena Szuj

Po trudnym zimowym czasie na Podhalu, nieświątecznych świętach, przełomowej terapii w nowotarskim szpitalu, zmaganiach z podhalańską bogoojczyźnianą toksymentalnością, a także kolejnym sezonie wytkniętej mi (niewymagającej intelektualnie, to fakt) pracy na Gubałówce, znalazłam się wreszcie nad ukochanym morzem. I znów zamieniliśmy z Partnerem trzydzieści sześć metrów kwadratowych przytulnego mieszkanka, które powoli, ale sukcesywnie dopasowujemy do wspólnych potrzeb, na siedemnaście metrów kwadratowych niewykończonego apartamentu z malutką łazienką. Łazienką, gdzie podczas dnia wnosimy suszarkę na naczynia, które tam myjemy – w najmniejszej umywalce świata. Nie ma w naszej łazience co prawda lustra, ale za to brak w niej również światła. Apartament posiada ogromny atut, jakim jest spory taras. Na razie bez zadaszenia, więc w upały jest za gorąco, a w zimne dni za zimno by przebywać nań bez ograniczeń, ale ostatnio pogoda jest łaskawa i serwuje hojnie dni w sam raz. Uwielbiam kłaść się na nim z książką w swoim ukochanym – całkiem, jak na cenę, wygodnym – leżaku, opalając łydki i zatapiając się w rozważaniach Carla Junga, Julia Cortázara czy Christel Petitcollin.
Obok apartamentu mamy do dyspozycji prawie kuchnię z maleńkim pokoikiem pełniącym rolę składzika na artykuły bieliźniano-chemiczne oraz zestawy perkusyjne. Prawie kuchnia byłaby kuchnią z prawdziwego zdarzenia, gdyby posiadała zlew i choćby jeden palnik. Zresztą źle się wyraziłam, bo zarówno zlew, jak i dwa palniki – śladami wielu innych rzeczy, takich jak niezliczone plastikowe pojemniki na niezliczone mniejsze i większe narzędzia lub też samotne samochodowe kierownice – gdzieś są. Należy je tylko zamontować. Innymi słowy remont in progress. No i jakież pole dla wyobraźni! Wymyślanie sensownych, pożywnych, w miarę możliwości zdrowych i oczywiście smacznych obiadów na mikrofalę i toster to też całkiem niezłe ćwiczenie na kreatywność.

⚓ Z wiatrem w żaglach

fot. Bożena Szuj

Pierwszy tydzień od przyjazdu był niezwykle intensywny. Dwa pierwsze dni upłynęły nam na generalnych porządkach w apartamencie wynajmowanym gościom w sezonie. W międzyczasie rozpakowywaliśmy rzeczy, które przywieźliśmy na prawie pięć miesięcy życia tu. U mnie bagaż stanowiły nie tylko ubrania na wiosnę, lato i początek jesieni, ale jeszcze na Warszawską Jesień, a do tego kosmetyki, dyplomy, świadectwa i książeczka Sanepidu (pracować trzeba), no i obowiązkowo kostium oraz ręcznik do opalania, które do tej pory nie miało jeszcze miejsca. Wspólne rozpakowywanie bardzo wielu rzeczy w bardzo małej przestrzeni nastręcza problemów, których próba rozwiązania może zakończyć się zarzutem o morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. My jednak podeszliśmy do sytuacji zadaniowo i finalnie bez krwi na rękach.
Pod koniec pierwszego tygodnia byłam po dwóch rozmowach kwalifikacyjnych i… z pracą! Ani jedno, ani drugie miejsce, do którego przyszłam na rozmowę nie wydało mi się pracą marzeń, dla której zostanę w Trójmieście już na zawsze, ale gastro bierze pod swoje skrzydła wielu chętnych a często nawet zdesperowanych (jak ja w tamtym momencie) pracowników. Posiadanie książeczki i jakiegoś doświadczenia – trochę z Zako, trochę z Thassos – było moim dodatkowym atutem, przyspieszającym procedurę przyjęcia. Fantastyczna świadomość posiadania wyboru dodała mi pewności siebie. Zrozumiałam, że nie muszę się godzić na to, by odbyć najpierw bezpłatny dzień próbny, a potem pracować na umowę zlecenie po dwanaście godzin dziennie sześć dni w tygodniu za „zobaczymy jaką stawkę” dla kogoś, kto spóźnia się na rozmowę ze mną pół godziny i nawet za to nie przeprasza. Nie muszę, kiedy jestem równocześnie zaproszona na płatny dzień próbny z jasną godzinową stawką rokujący wakacyjną współpracę w niesamowicie miłym miejscu sprawiającym wrażenie solidnej, profesjonalnej firmy. Pierwsze wrażenia mają to do siebie, że też nas mogą wyprowadzić na manowce, ale miła atmosfera, która wydawała mi się wówczas najważniejszym kryterium (przestrzeganie przez pracodawcę prawa pracy przyjęłam, naiwnie, za oczywistość – mój błąd), pozostała taka do tej pory.
Poczułam wiatr w żaglach wtedy, kiedy uświadomiłam sobie, że podczas jednego tylko tygodnia zrobiłam znacznie więcej niż przez wiele miesięcy zimowego letargu (nie licząc oczywiście bardzo intensywnej terapii). Zrozumiałam, że bieg, który stał się moim udziałem, jest biegiem – uwaga, wjedzie ciężki kaliber pretensjonalności – po lepsze jutro. Kiedy nie pracowałam, pomagałam sprzątać apartament. Kiedy nie sprzątałam apartamentu i nie pracowałam – próbowałam nadrobić blogowe zaległości, wliczając w to również lekturę książek, które chcę tu zrecenzować. Bardzo malutko czasu zostawało na życie towarzyskie, ale również robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby go nie zaniedbywać. Moje nadmorskie spacery z oczywistych powodów przestały być codziennym rytuałem, jednak robiłam wszystko, by chłonąć morze tak często, jak się tylko da. By się w nie wsłuchiwać, a tak naprawdę wsłuchiwać się  w siebie samą. Zrozumiałam, że ustalanie priorytetów nie musi oznaczać, że czynność, której poświęcamy więcej czasu i z różnych powodów musi stać w naszej hierarchii wyżej (np. praca zarobkowa) ma większą wartość niż czynność, której nie możemy poświęcić chwilowo tyle czasu, ile byśmy chcieli (np. nasze hobby). Tak, poświęcanie energii temu, czego nie uważam za przesadnie wartościowe czy ważne zawsze budziło mój bunt. Jednak… to przecież postawa dziecka. Więc tłumaczyłam tej małej zbuntowanej dziewczynce, że owszem, czytanie, recenzowanie, pisanie własnych przemyśleń, nagrywanie piosenek ma dla mnie większą wartość niż noszenie talerzy (które w moim wykonaniu ma naprawdę małą wartość), ale za to pierwsze nie jestem w stanie zapłacić swoich rachunków, a za to drugie (jakoś…) jestem. To pacyfikowanie w sobie dziecka i naginanie czegoś, co uznawałam za swoje zasady (dziś widzę, że jednak trochę myliłam pojęcia) dało mi poczucie sprawczości. Tak, jestem w takim, a nie innym punkcie, nie stać mnie na zmienienie w sekundę tego, z czym nie czuję się aktualnie komfortowo, więc po pierwsze wytrwam, a po drugie, wytrwam, dążąc równocześnie do zmiany małymi i przemyślanymi krokami. To dla mnie bardzo nowe, bo do tej pory po prostu rzucałam zabawkami i się obrażałam, albo zaciskałam zęby i wytrzymywałam to, czego wcale wytrzymywać nie powinnam, nie układając w głowie nawet planu zmiany.
Bilans pod koniec maja (przyjechaliśmy tu w ostatnich dniach kwietnia) był następujący: miałam pracę, jakieś małe pieniądze z mocno okrajanych przymusowym haraczem napiwków, odbyłam cztery rozmowy kwalifikacyjne (w tym dzień po dniu jedną w żłobku, a drugą w sex shopie, co wydało mi się zabawne) i zdobyłam nowe doświadczenie podczas płatnego dnia próbnego w tym pierwszym miejscu. W dodatku po całym sezonie niejeżdżenia wsiadłam na rower i czułam się, jakbym nie miała żadnej przerwy! Jednak, żeby nie było zbyt kolorowo, znowu dopadły mnie straszne bóle pleców, co ostatecznie przekonało mnie do tego, żeby pozwolić Partnerowi na podwyższenie w mojej damce siodełka do prawidłowej wysokości. Czy przez pierwszy tydzień jeździłam jak paralityk, schodząc z roweru przy każdej konieczności zatrzymania się przerażona wizją ponownego ruszenia? Tak. Czy jeździłam najpierw głównie pod osłoną nocy i przy każdym ruszaniu modliłam się, żeby nikt mnie nie zobaczył, ale i tak właśnie wtedy na najmniej ruchliwych ulicach Wrzeszcza pojawiały się tłumy przepuszczających mnie i oślepiających reflektorami samochodów? Również tak. Jako że jeżdżę raczej agresywnie, szybko, wyzywając kiedy trzeba wszystkich wokół (a w pozostałych przypadkach robiąc to w myślach), ta nauka jazdy praktycznie od podstaw na podwyższonym siodełku dała mi do wiwatu. Ale warto się było przemęczyć, bo ból pleców rzeczywiście ustąpił. W ciągu tego miesiąca podjęłam też jedną z bardziej w tym czasie dla mnie ryzykownych decyzji, mierząc się z niezrozumieniem, ale mimo wszystko wsparciem Partnera i pokazując samej sobie, gdzie dokładnie przebiegają moje granice i na co mogę, a nawet powinnam godzić się wbrew sobie (wbrew beztroskiemu dziecku, które nie zna jeszcze ciężaru odpowiedzialności), a na co godzić się nie mogę.
Życie bywa przekorne i ostatecznie to, na co się zdecydowałam, miało się nie wydarzyć z przyczyn kompletnie ode mnie niezależnych. Jednak sama decyzja, samo moje nastawienie, samo odkrycie jakiejś nowej mojej strony sprawiło, że doznałam w pewnym momencie takiego przypływu ciepła i czułości do samej siebie, że… kupiłam sobie kwiatki! Tak się jakoś fortunnie złożyło, że cud samouwielbienia spłynął na mnie akurat podczas zakupów w Biedrze, a mają tam przeurocze goździki. I tu nie chodzi o jakąś niesamowitość kupowania sobie kwiatków, bo czasem mi się to zdarza, ale to nie były kwiatki do domu czy żeby było miło. Nie. To były kwiatki dla wspaniałej, cudownej kobiety, która jest silna, która wykonała i ciągle wykonuje dużo pracy, która nie boi się nowych wyzwań i choć nie jest jej łatwo, wybiera wychodzenie ze swojej strefy komfortu i próbuje sięgać po więcej. Poczułam, że jestem z niej niesamowicie dumna i naprawdę ją uwielbiam! Była to co prawda pierwsza i jak dotąd jedyna taka sytuacja, ale bardzo chcę zapamiętać punkt, w jakim się wtedy znalazłam. Chcę do niego wracać. Nie było w tym ani zadufania, ani pogardy dla innych – tam w ogóle nie było innych. Tam było oddanie sobie hołdu, szacunek do siebie i szczery podziw tego, co na podziw zasługiwało. Przepiękne uczucie!

fot. Bożena Szuj

⚓ Siła słabości

fot. Bożena Szuj

Kiedy jest się w nowym miejscu, potrzebuje się jakichkolwiek pieniędzy, ubezpieczenia i możliwości wypisania się z Urzędu Pracy z widokiem na Giewont, żeby nie musieć się w nim w połowie maja stawić na umówioną wizytę, obniża się poprzeczkę i szuka byle czego. No i tu pojawił się we mnie pierwszy konflikt – przecież terapię zakończyłam z zaleceniem od terapeutek, żeby przestać uciekać w prace „poniżej kwalifikacji”. (Nie przepadam za tym określeniem, ale bądźmy szczerzy – jeśli studiujemy wymagające kierunki wiele lat, to na ogół nie po to, by potem wybierać oferty pracy, do wykonywania których nie potrzebna jest nawet matura. A ja tak właśnie długi czas robiłam, bojąc się własnych możliwości.) Miałam zacząć stawiać poprzeczkę wyżej, widząc swoje realne zasoby (m.in. dobre wykształcenie), miałam szukać tam, gdzie trudniej się dostać i – jeśli znowu spotka mnie mobbing, zająć się tym w należyty sposób. Stawiać czoła problemom wtedy, kiedy będą miały miejsce, a nie bać ich, bazując na przykrych doświadczeniach z przeszłości. No ale te argumenty zostały szybko zakrzyczane przez inne: potrzebuję zacząć zarabiać w tej chwili, będę tu na pewno określoną liczbę miesięcy, na wymarzone prace czeka się miesiącami, a nawet latami, a mnie pewnie brakuje odpowiedniego doświadczenia, no i… tak się właśnie wpada w błędne koło. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że jedno wcale nie wyklucza drugiego. Jednak najpierw trzeba przeżyć.
Praca kelnerki to ciężki kawałek chleba. Wymaga nie tylko ogromnej uważności, koncentracji, doskonałej pamięci (nie wszystko i nie zawsze da się zanotować na kartce), ale przede wszystkim kondycji. Do tego dochodzi konieczna umiejętność pracy z klientem, czyli kultura osobista, cierpliwość, serdeczność, życzliwość, pozytywne nastawienie i zdolność łagodzenia konfliktów. Pracując przez lata w turystyce, opanowałam to wszystko niemal do perfekcji, więc dziś nie stanowi to dla mnie większego problemu (co może dziwić, kiedy wie się o mojej zdiagnozowanej fobii społecznej). Reszta okazała się wyzwaniem na bardzo wielu polach. Postanowiłam jednak wyciągnąć z tej nieidealnej sytuacji najwięcej, ile się da. Pierwszą lekcją była ta, że oczekiwanie od innych pochwał za pokonywanie własnych trudności jest kolejnym oczekiwaniem dziecka. (Choć oczywiście to, że pracodawca nie ma obowiązku nas chwalić nie oznacza, że może nas okradać, ale to zostawiam sobie na całkiem inny wpis o smutnych realiach polskiego januszobiznesu.) Tylko ja wiem, ile mnie kosztowało w mojej pracy dojście od kompletnego zera do punktu, w którym znajduję się w tej chwili. Rozumiem skróty myślowe, znam kolejność wykonywania zadań, robię coraz mniej błędów, nie boję się przyjmować stolików. Czy jestem dobrą kelnerką? Prawdopodobnie nie. Działam ciągle nie dość szybko. Równocześnie słyszę przemiłe komplementy od obsługiwanych gości i – co chyba w tym wszystkim najważniejsze – wypełniam swoje obowiązki najlepiej jak w danej chwili mogę. Nawet jeśli moje 100% to tylko 40% jakiegoś doświadczonego kelnera z prawdziwym drygiem i sercem do tej pracy, to nadal nie zmienia to faktu, że jest to moje 100%. Z punktu widzenia pracodawcy nie ma to oczywiście najmniejszego znaczenia, bo liczy się efekt. Ale… ja nie jestem swoim pracodawcą, więc nie muszę sobie zaprzątać głowy jego punktem widzenia. Pisałam już kiedyś, że drażni mnie narracja insynuująca, że wystarczy się postarać i we wszystkim da się odnieść spektakularny sukces. Nie każdy ma predyspozycje do wszystkiego i nie widzę sensu w zmienianiu tego na siłę. Myślę natomiast, że wykonywanie swojej pracy (jaka by nie była) rzetelnie i z ogromną starannością jest wartością samą w sobie. W końcu chcę z tego doświadczenia wyciągnąć dla siebie coś sensowniejszego niż kelnerskie skille – uczę się tu przecież nie kelnerstwa, lecz życia (gdybym patrzyła na to inaczej, perspektywa wykonywania bardzo trudnej i wymagającej pracy w nieludzkich warunkach za śmieszne pieniądze byłaby rozczarowująco beznadziejna).

fot. Bożena Szuj

⚓ Morze jest jakby mniejsze

fot. Bożena Szuj

Pamiętam swoje rozczarowanie, kiedy wiele lat temu po bardzo długiej przerwie znalazłam się w końcu na ukochanym Thassos z ówczesnym partnerem. Był to mój pierwszy w życiu nietoksyczny związek, uczyłam się normalności. Stawiałam w niej swoje pierwsze, nieporadne kroki. Przepiękna grecka wyspa tak ważna w moim życiu kojarzyła mi się niestety nie tylko z zapierającą dech w piersiach przyrodą, spokojem, górami oglądanymi z ciepłego morza czy wszechobecnym słodkim zapachem sosen, ale też przemocą, jakiej zaznałam wiele lat wcześniej, mieszkając na niej ze swoim byłym partnerem alkoholikiem. Rozczarowanie płynęło stąd, że choć wyspa nadal była przecudna i magiczna, a ja w stabilnym, zdrowym i szczęśliwym punkcie swojego życia, nie umiałam zachwycić się nią tak mocno, jak dawniej. Kiedy zwierzyłam się z tego swojej tasyjskiej znajomej z psychologicznym wykształceniem, ona odparła:

Wcale mnie to nie dziwi. Kiedyś nosiłaś w sobie pustkę, którą wypełniałaś tą wyspą. Dziś jesteś pełna i nie potrzebujesz wypełnienia z zewnątrz. Możesz się zachwycać niekwestionowanym pięknem Thassos, ale go nie potrzebujesz, bo wreszcie czerpiesz z piękna, które jest w Tobie!

– niezwykle mądre słowa mojej znajomej, od lat zamieszkującej Thassos

Nie ukrywam, że te słowa mną wstrząsnęły. Jak to? Straciłam tę niesamowitą zdolność zachwytu, jaką zawsze w sobie ceniłam? Zdolność odczuwania mocniej i głębiej? Nie. Ta zdolność jest powiązana z moją nadwydajnością i nawet gdybym chciała, nigdy się jej nie pozbędę. To nie utrata zdolności zachwytu, to uczucie pełności było dla mnie nowe i niezrozumiałe. Dziś widzę, że noszenie w sobie pustki – fetyszyzowane w dużej mierze przez niesterapeutyzowanych artystów – jest przereklamowane. Od tamtego czasu przeżyłam pokojowy, niesamowicie kulturalny, pełen wzajemnego szacunku i serdeczności (choć też oczywiście smutny) rozpad tamtego nietoksycznego związku, po raz pierwszy pozostając z byłym partnerem w relacjach przyjacielskich. Do dziś oboje wiemy, że możemy na siebie liczyć i życzymy sobie wzajemnie jak najlepiej. A przypomniałam sobie o tym wszystkim podczas któregoś z moich nadmorskich spacerów, czując, że morze jest jakby mniejsze. Że choć nadal mam słabość do jego bezkresu i surowości, choć nadal mogę się w nie wpatrywać godzinami, urzeczona spektaklem, jaki odgrywają nad nim co wieczór chmury, ono już… mnie nie wypełnia. Jest tylko, albo aż, tym, czym jest – morzem, nie częścią mnie. Nie potrzebuję go tak, jak rok temu, pogubiona przed ostatnią rozmową w krakowskim OLZON-ie, a potem kompletnie roztrzęsiona po niej. Nie jestem już porozrzucanymi fragmentami, których nie umiem pozbierać i na pewno w ogromnej mierze zawdzięczam to terapii na Oddziale Dziennym w Nowym Targu (tym bardziej boli mnie barbarzyństwo i uwikłanie w politykę oddziału patologii ciąży tego szpitala). Jest w tej refleksji coś, co mnie przeraża. Jeśli aspekty świata zewnętrznego nie muszą już być moją podporą, oznacza to, że muszę być nią dla siebie ja sama. I znowu wracamy do kwestii brania za siebie odpowiedzialności. Do wykonywania pracy, która pozwoli się jakkolwiek utrzymać, niezależnie od jej wad. Do realizowania równolegle planu polepszenia swojej sytuacji. Do zmieniania tego, w czym pozostanie godzi w moje poczucie sprawiedliwości. Do wyjścia z roli bezwolnej ofiary i wejścia w rolę kogoś, kto sobie radzi. Tylko w razie niepowodzenia kogo będzie można obwinić? No i stąd płynie kolejne odkrycie – obwinianie również nie ma większego sensu. Postępujemy zawsze tak, jak w danej chwili umiemy i możemy, a potem mierzymy się z konsekwencjami. To zawsze są lekcje, z których dobrze coś jednak dla siebie wyciągnąć, żeby nie musieć dostawać od losu tych samych w nieskończoność.

fot. Bożena Szuj

⚓ Ludzie

fot. Bożena Szuj

Kiedy jest się introwertykiem cierpiącym na fobię społeczną, kontakt z ludźmi nie jest, mówiąc eufemistycznie, priorytetem. Moje podjęcie pracy w żaden sposób nie było więc motywowane potrzebą poznawania nowych osób i chęcią podtrzymywania codziennego kontaktu z nimi, ale koniecznością zarobienia pieniędzy. Nie mam pojęcia, czy jestem w swojej restauracji jedyną osobą neuroatypową, czy nie, ale wiem, że większość miejsc pracy posiada zasady stworzone przez osoby neurotypowe dla osób neurotypowych. Oznacza to, że jest mi trudniej się do nich dostosować, bo ich nie rozumiem. To, co oczywiste dla innych i niewarte wyjaśniania, dla mnie jest enigmatyczne. Uczę się więc, jak dziecko, przez naśladowanie. Dlatego tak istotna była dla mnie miła atmosfera pracy, bo kiedy czuję się strofowana za swoją neurologiczną inNość, której nie zmienię, spinam się i pracuję mniej wydajnie.
Jednak, skoro już znalazłam się w sytuacji niemal codziennego narażania się na przebodźcowanie (oprócz naprawdę sporej liczby współpracowników, kontaktuję się też bezpośrednio z ogromną liczbą klientów), mogę wykorzystać tę sytuację do swoich obserwacji. Pierwszą i najbardziej szokującą obserwacją jest ta, że nigdy nie należy się kierować tzw. pierwszym wrażeniem. Wszystkie moje pierwsze wrażenia były całkowicie nieadekwatne do rzeczywistości. Ludzie, których po pierwszym dniu wspólnej pracy wkładałam do szufladki z napisem „na pewno się nie zaprzyjaźnimy” okazywali się naprawdę życzliwi, godni zaufania i bezinteresownie oferujący swoją pomoc w sytuacjach kryzysowych, a z kolei z tymi, którzy rokowali na „docelowo najbliższych kumpli”, drogi się jakoś szybko rozchodziły (choć nadal pozostawali przemili). Odkryłam też, że można lubić w kimś pewne jego cechy, doceniać jego poczucie humoru czy w końcu podziwiać jego pracownicze umiejętności, ale nie musi to automatycznie oznaczać, że się go lubi. Żeby kogoś nie lubić nie trzeba wyszukiwać argumentów, które nam na to pozwolą. Nie lubienie kogoś nie musi też wcale oznaczać wrogości czy braku szacunku. Od kiedy to sobie uświadomiłam, poczułam jakąś nieznaną do tej pory lekkość. Mogę obserwować. Czerpać z tego, co dla mnie wartościowe, a odrzucać to, czemu nie chcę poświęcać energii. Najtrudniejszą lekcją było dla mnie też zrozumienie, że to, że ktoś jest dla mnie miły nie neutralizuje faktu, że postępuje wobec mnie nieuczciwie (lub kogoś takiego reprezentuje). Można go szczerze polubić, ale na nieuczciwość nie należy się godzić, jeśli marzy nam się świat uczciwy. Mnie się marzy. I znów jak bumerang powraca temat odpowiedzialności – każdy ponosi odpowiedzialność za swoje postępowanie i to, że jest miły, nie może mu tego odbierać.

fot. Bożena Szuj

⚓ Teoria filtrów

fot. Bożena Szuj

Już dawno temu odkryłam coś, co na własny użytek nazwałam teorią filtrów. W pewien luźny sposób wiąże się ona z fantastycznym angielskim powiedzeniem:

what you focus on grows

– „to, na czym skupisz uwagę, będzie rosnąć”

Wybieramy (świadomie lub podświadomie) to, czemu chcemy poświęcać swoją uwagę, czyli przyjmujemy filtr, przez który odbieramy świat. Przydarzają się nam różne historie, czasem los doświadcza nas naprawdę okrutnie, jednak nadal mamy wybór, czemu nadamy jakie znaczenie. Znam ludzi, których nie dotykają dramaty, ale tak mocno skupiają się na negatywach, że są wiecznie nieszczęśliwi, a nieszczęść dostarczają im nie tylko sytuacje trudne, ale też te neutralne. Znam też ludzi, którzy mogliby przyjąć pozę męczenników, bo wychowywanie niepełnosprawnego dziecka jest ogromnym wyzwaniem, ale tryskają niespożytą energią, apetytem na życie i szczęściem. Są zwycięzcami noszącymi dumnie podniesione głowy. Moja teoria filtrów mówi o tym, że uwrażliwiamy się na konkretne tematy i widzimy wszystko tylko poprzez ich pryzmat. Feministki są na przykład wyczulone na wszelkie przejawy przemocowego patriarchatu i je piętnują, a ci, których ten ważny temat nie wzrusza są po jakimś czasie poirytowani „przesadą”, jaką widzą w feministycznych postulatach. Powiem coś niepopularnego, ale mimo że sama jestem feministką i większość feministycznych postulatów popieram (sprzeciwiam się tylko zmuszaniu wszystkich kobiet do używania feminatywów – język jest w tej kwestii dużo bardziej liberalny), rozumiem obie strony. Rozumiem, choć wiem, że ta druga nie ma racji. Irytacja, której skutkiem jest uznanie słusznych argumentów za „przesadę” wynika z niezrozumienia filtra, przez które patrzą na świat feministki. Filtra słusznego, by cokolwiek w kwestii nierówności płci zmienić, ale kiedy się na świat patrzy bez niego, zachowanie feministek rzeczywiście można uznać za dziwny upór. Filtry, które stosujemy mogą się oczywiście zmieniać. Zarówno z biegiem lat, jak i w zależności od sytuacji. Widzę po sobie, że moje zaangażowanie w tematy ważne pomaga mi po swojemu walczyć ze złem, ale nie pomaga mi zrozumieć drugiej strony. Do tego trzeba na chwilę zdjąć swój filtr i spróbować namówić swojego interlokutora do tego samego.
Pracując z klientem (już bardzo wiele lat, w wielu branżach, choć najdłużej w turystycznej), widzę jak łatwo patrzeć na klientów przez filtr „głupich pytań”, który umacnia w pracownikach w sektorze usług niezdrowe poczucie wyższości. Na ogół podszyte oczywiście kompleksami, bo – jak pisałam wcześniej – przeważnie nie są to prace wymagające solidnego wykształcenia. To, że ludzie faktycznie zadają wiele pytań, w których trudno doszukać się logiki to jedno, ale drugą stroną medalu jest to, że ludzie, którzy po raz pierwszy znajdą się w zupełnie nowym miejscu mają prawo być zdezorientowani. Jeśli do tego są jakoś zaburzeni lub introwertyczni, zapytanie o cokolwiek może być dla nich wyzwaniem. To dla nas, pracowników, oczywiste jest, gdzie jest toaleta i że wisi nad nią wielki napis o tym informujący. Dla kogoś, kto jest być może przebodźcowany nowością miejsca, w którym się znalazł, ten napis może stać się niezauważalny. No i filtry filtrami, ale czerpanie satysfakcji z tego, że ktoś zapytał o coś nielogicznie, jest już pierwszym objawem toksyczności, której łatwo się nabawić, pracując z ludźmi. Tu uratować nas może jedynie życzliwość i wyrozumiałość.
Po raz kolejny w swoim życiu dochodzę do wniosku na wskroś banalnego – mianowicie, że Platon wielkim filozofem był. Koncepcja jaskini platońskiej, w której skuci tyłem do wyjścia ludzie biorą za świat rzeczywisty tylko jego odbicie – a więc jedynie to, co przed sobą widzą i zniekształcone głosy zza jaskini, które w jej wnętrzu słyszą, jest absolutnym filozoficznym majstersztykiem. Od wczesnego dzieciństwa mam silne podejrzenie, że nie jest nam dane widzenie świata, jakim jest. Że być może nawet nie ma świata takiego, jakim jest. Że stwarzamy go swoimi wyobrażeniami, doświadczeniami i nastawieniem, a więc filtrami, jakie zakładamy. Czy jest przez to bardziej czy mniej barwny, no i mniej czy bardziej barwny od czego, to już kompletnie nowe filozoficzne rozważanie…

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser zaserwuję dziś swoją własną piosenkę, a ściślej… swój pierwszy własny kanon! Od momentu opublikowania ostatniego wpisu ze wzmożoną siłą powróciła do mnie ciekawość, jak konstruuje się taką formę. Zaczęłam dopytywać, ale odpowiedzi fachowców były na tyle enigmatyczne, że się wkurzyłam i postanowiłam zrobić to na czuja. Wyszło tak, jak na załączonym obrazku  i uważam to za osobisty sukces z samego początku czerwca. Miłego słuchania!

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to