
wydawnictwo: Wydawnictwo
Części Proste
rok wydania: 2021
Jak już w kilku miejscach na tym blogu wspominałam, moja relacja z Tymonem Tymańskim od samego początku była dosyć nietypowa. Istniał w moim życiu długo, długo zanim poznaliśmy się osobiście. Jako nastolatka trafiłam w telewizji na program „Muzyka łączy pokolenia”, w którym wykonywał jakąś straszną piosenkę Jerzego Połomskiego, akompaniując sobie do tego na kontrabasie i to mnie absolutnie zachwyciło: jego umiejętność stworzenia arcydzieła z byle czego. Zrozumiałam wtedy, że jest artystą wybitnym. Jednak emanował energią, której się… bałam. Kiedy tylko natrafiłam na jakikolwiek z nim wywiad, przerażona przełączałam kanał. No i lata później Mężczyzna Mojego Życia, kiedy zaczęliśmy się poznawać, oświadczył mi, że przyjaźni się od przeszło pięćdziesięciu lat z… Tymańskim właśnie. Ze wszystkich artystów, celebrytów, ludzi mediów przyjaźnił się akurat z tym jedynym, którego ja się panicznie – z niezrozumiałych dla siebie powodów – bałam. Wzięłam to jednak na klatę i byłam coraz bardziej podekscytowana na myśl o nadchodzącym i nieuniknionym spotkaniu z Maestro.
Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać, więc na wszelki wypadek nie spodziewałam się niczego. Tymański podjął mnie w swoim domu niezwykle ciepło i życzliwie, choć… z pewnym wyczuwalnym, zwłaszcza na początku, dystansem. (Na przywitanie podał mi rękę, ale już żegnając się, serdecznie mnie przytulił.) Czy chcę przez to powiedzieć, że przed upływem pierwszych wspólnie spędzonych pięciu minut nie opowiedział mi anegdoty o masturbacji w kolejce z moim Partnerem? Ależ skąd! Opowiedział. Opowiedział z tym swoim chłopięcym szelmowskim błyskiem w oku, jak gdyby chciał sprawdzić, gdzie są moje granice. Odepchnęłam swoją wewnętrzną pensjonarkę i strzeliłam zaskakująco szybko, jak na siebie, celną ripostę. Całkowicie zresztą zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że anegdotę znam od Bartka, ale do niedawna – ponieważ nie doprecyzował szczegółów – myślałam nie dość, że masturbowali się wzajemnie (jeden drugiego), to jeszcze, że robili to do swoich późnych lat trzydziestych. (Anegdota dotyczyła ich wczesnego okresu nastoletniego.) Mina całkowicie zdegustowanego Tymańskiego – bezcenNa!
Kiedy zacny Gospodarz parzył nam doskonałą, aromatyczną kawę, postanowiłam mu opowiedzieć o lęku, jaki we mnie do niedawna wzbudzał. Wysłuchał z uwagą, po czym, ruszając ku lodówce po mleko roślinne, stwierdził:
– Bardzo słusznie! Bardzo słusznie. Jestem jednak kawałem ch…ja.
Dość nieśmiało doprecyzowałam wtedy, że to nie koniec tej historii, bo choć owszem, bałam się wiele lat, to im więcej opowiedział mi o nim Bartek, tym bardziej lęk zaczął mnie opuszczać, po czym dziś już całkowicie ustąpił.
– Może się zmieniłaś – stwierdził autorytatywnie, otwierając drzwi lodówki. Po czym wychynął zza nich, z rozmarzoną miną dodając: – może JA się zmieniłem…
Spotkanie miało w sobie sporo magii. Byliśmy wszak kompletnie obcymi sobie ludźmi, których łączył jeden człowiek, kochany przez nas oboje. Nie było w tym jednak żadnej rywalizacji. No, przynajmniej nie o Bartka. Nie jestem pewna, czy wolno mi przytoczyć tę anegdotę, ale sam fakt, że się nad tym zastanawiam, uświadamia mi, że jednak powinnam. Nasze spotkanie przeniosło się z kuchni do ogrodu. Był sierpień, gorąc, Tymon w pewnym momencie zdjął koszulkę, pokazując nam swoje tatuaże i opowiadając o nich. Potem temat związany z tatuażami został już zamknięty, ale Tymon ciągle siedział bez koszulki. Bartek, który nagle to sobie uświadomił, powiedział coś w stylu:
– Ty weź już schowaj ten tors. Lepszego biustu od Patkowskiej i tak nie masz!
I wtedy stało się coś absolutnie fascynującego. Tymon trochę zmieszany, a trochę niezadowolony spojrzał na mój – przyznaję, spory – dekolt ukazujący wiadomy biust, na swój tors, znowu na mój dekolt, znowu na swój tors i skończył pospiesznie dyskusję burknięciem:
– No… Młoda jest.
Bartek miał minę typu „dwie sekundy nieuwagi i już te dwa egole ze sobą rywalizują”, a ja byłam zachwycona. Nie tylko tym, że wygrałam (bo tym też), ale siłą osobowości kogoś, kto w ogóle startuje do rywalizacji w dziedzinie, w której nie ma najmniejszej szansy na wygraną. Żadna kobieta nigdy nie próbowała rywalizować ze mną na wielkość biustu, a tu zjawia się Tymański z męskim, wytatuowanym torsem, rzucając rękawicę, a potem próbując mnie w jakiś przedziwny sposób zdyskwalifikować. (Chyba, że w wieku pięćdziesięciu kilku lat rzeczywiście będę miała nagle męski tors, czego wykluczyć się nie da.) Niby wiedziałam to już wcześniej, ale zyskałam niepodważalne dowody na to, że mam do czynienia z człowiekiem absolutnie fenomenalnym, nietypowym, nietuzinkowym (jak mówi o sobie Doda), fascynującym, innym. W dodatku Artystą przez duże „A”.

Miałam zaszczyt odwiedzić jego domowe studio i posłuchać, nad czym pracuje. Obserwowanie pasji, z jaką mówi o swoich wizjach było rozczulające. I chyba poruszyło we mnie najczulszą strunę. Pochodzę bowiem ze specyficznego domu. Przez muzykologiczne wykształcenie obojga rodziców, ale też charyzmę i niezwykłą osobowość mojego taty, stykałam się od najmłodszych lat z wybitnymi artystami, których wielkość byłam w stanie sama docenić dopiero po latach. Nie każde dziecko widuje w domu Witolda Lutosławskiego, Krzysztofa Pendereckiego czy Tadeusza Łomnickiego. Nie każde regularnie odwiedza z tatą Władysława Hasiora i nie każde zostaje podjęte i rozpieszczane we Francji przez samego Iannisa Xenakisa. Nie wspominam o tym przez snobizm. Zmierzam raczej do tego, że dorastanie w takim środowisku zostawia w sobie jakiś ślad, pewną tęsknotę i dotkliwe nieprzystosowanie. Bardzo długo byłam na przykład przekonana, że niebycie artystą jest rodzajem upośledzenia. Życie tę tezę zweryfikowało. To znaczy potwierdziło ją (zwłaszcza w kontekście muzykologów), ale nauczyło, że nie warto mówić o tym głośno i wszczynać niepotrzebnych dyskusji. Dziś każdy, kto nie pochyla się jeszcze nad grobem, a zna i ceni artystów, którzy mnie ukształtowali, wzbudza moją ciekawość. Tymon niesłychanie mi zaimponował rozległą wiedzą o muzyce. Płynnie przechodził z opowieści o Beatlesach na te o komponowaniu Johna Cage’a inspirowanym pasją do zbierania grzybów. O wszystkich wielkich artystach mówił, nie klasyfikując ich, nie szufladkując, nie dzieląc na tworzących sztukę „niższą”, czy „wyższą”.
W takim podejściu mój tata był niestety w swoim środowisku odosobniony. Uświadomiłam sobie wtedy, że Tymon również bardzo od swojego środowiska odstaje, choć nie wiem, czy mu ta odrębność doskwiera. Wiele świetnych zespołów rozpoczynających swoją karierę w tym samym czasie, co on, dziś albo nie istnieje, albo nie ma na siebie pomysłu, bo dopadła ich mentalna starość. Albo alkoholizm. Czasem – Bartek zza pleców dopowiada, że „na ogół” – jedno i drugie. Tymon niesamowicie się na tym tle (choć właściwie na każdym tle) wyróżnia, bo pielęgnuje w sobie dziecko. Przychodząca z wiekiem dojrzałość objawia się u niego podobno większym niż kiedyś spokojem, opanowaniem, świadomością swojej wartości, no i znakomitym muzycznym warsztatem. Nie ma w nim natomiast ani zamknięcia się we własnej bańce, ani tego starczego zaśpiewu, że „drzewiej to było”. Jest artystyczna ciekawość, co i jak jeszcze można.
Kiedy pojawiła się w końcu jego książka „Sclavus” (a kilka razy odwiedzaliśmy go, kiedy był w procesie jej pisania), byłam zaintrygowana, ale też… powrócił do mnie dawny irracjonalny lęk. Bezpodstawny i bezsensowny, jak się miałam wkrótce okazję przekonać.

Utrzymany w duchu powieści postmodernistycznej „Sclavus” nie jest autobiografią, choć Tymański z kronikarską dokładnością opisuje w nim kilka ważnych lat swojego życia, skacząc oczywiście przy okazji trochę wprzód, trochę w tył. Nie jest też historią trójmiejskiej Tranzytoryjnej Formacji Totart, choć dowiemy się z niego naprawdę dużo na temat tego fascynującego artystyczno-polityczno-filozoficznego ruchu. W dodatku z pierwszej ręki, trochę zza kulis. Odczytuję „Sclavusa” raczej jako powieść o Tymańskim w kontekście Totartu, ale też o Totarcie w kontekście Tymańskiego. Kosmicznym zrządzeniem losu (a może po prostu wielkie jednostki swoją grawitacją zakrzywiają czasoprzestrzeń, żeby móc się ze sobą zetknąć) wrażliwy, utalentowany, zbuntowany, poszukujący i zaczytany w doskonałej literaturze chłopak z Wrzeszcza poznaje założycieli trójmiejskiej Tranzytoryjnej Formacji Totart i wkrótce do niej dołącza. To odciśnie na nim ogromne piętno i ukształtuje go jako człowieka oraz artystę.
Autor rozpoczyna „Sclavusa” słowami:
Prolog tłumaczy, co, jak i dlaczego Totart (oraz totart), i skąd ta książka, ale na luzie można go pominąć. Gdyby jednak ktoś chciał go przeczytać, uprzedzam: nie uzurpuję sobie kompetencji do „obiektywnej”, analitycznej wypowiedzi. Przeciwnie, jestem skrajnie nieobiektywny, bo jako były uczestnik pochylam się nad wąskim i bliskim mi wycinkiem historii awangardy – związaną z działalnością trójmiejskiej Tranzytoryjnej Formacji Totart (1986 – 1993) i grupy poetyckiej „Zlali Mi Się Do Środka” (od 1987), która w sposób nieregularny i rozproszony funkcjonuje do dziś.
– str. 9, „Sclavus” Tymon Tymański
Mamy więc do czynienia z nieobiektywnym opisem totartowych działań drugiej połowy lat osiemdziesiątych i pierwszej lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Działań zabawnych, juwenilnych, ale taż poruszających, wstrząsających – niejednoznacznych, niejednorodnych. Totart w Tymańskim i Tymańskiego w Totarcie poznajemy, wgryzając się w osobliwy język autora, czasem nieznośny (co piszę z zachwytem i lekkim ukłuciem zazdrości), czasem wzruszająco poetycki, zawsze jednak niebywale spójny i niesłychanie… tymański. Specyficzne poczucie humoru Tymona, jego ironia, autoironia, czy niespodziewane odjazdy w fikcyjne przestrzenie osładzają tę piękną i miejscami trudną opowieść o dorastaniu, miłości i sztuce. Opowieść, w której tle słychać post-punk, awangardę, yass, eksperymenty elektroniczne, Beatlesów i Johna Coltrane’a.
Lata osiemdziesiąte w najbardziej zaangażowanym w walkę z komuną Gdańsku nie mogą być tu tylko czasem i miejscem akcji. Ponura, przytłaczająca rzeczywistość niemożliwa do zaakceptowania przez myślących i wrażliwych obywateli, równocześnie też jakoś ich kształtowała. Tranzytoryjna Formacja Totart była buntem młodych intelektualistów podchodzących z rezerwą do Solidarności (mówiącej całkowicie innym językiem). Tu warto wspomnieć o tym, że Tymon oddaje głos w książce również swoim totartowym towarzyszom, co bardzo dużo do niej wnosi. Jak chyba każdy z mojego pokolenia, kojarzę zabawnego Koñja, czyli Pawła Konnaka, słyszałam też o wielkim Zbigniewie „Mesjago” Sajnogu (w pewnym sensie totartowym przywódcy). „Znam” ich może nawet trochę lepiej niż inni, bo słyszałam od Bartka wiele opowieści i anegdot na ich temat. Jednak dopiero zetknięcie się z tym, jak piszą, jak myślą, jak niesamowitą mają wrażliwość, pomogło mi zrozumieć siłę, jaką był Totart. Nie ukrywam, że wylałam podczas lektury wiele łez wzruszenia czystym pięknem, z jakim dane mi było obcować. (Głosu autora z tego oczywiście nie wyłączając.)

Nie ukrywam, że gotuje się we mnie krew, kiedy słyszę dziś z ust niektórych starszych osób beztroskie stwierdzenie, że „za komuny nie było tak źle” albo że „pod niektórymi względami było nawet lepiej”. (Inna sprawa, że na komfort tego cudu niepamięci mogą sobie pozwolić jedynie ci, którzy nie zrobili nic, by komunę obalić.) Było bardzo źle. Szczególnie tym, którzy cenili wolność i niezależność myślenia. Owszem, wydawano większość książek porządniej. Tych, które wydawano. Przypomnijmy sobie instytucję cenzora (za którą kilka lat temu, jako przewodniczący Rady Programowej III Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie, tak zatęsknił Mieczysław Kominek).
Będąc małą dziewczynką, nie rozumiałam taty, który choć swojego klasowego kolegę z gimnazjum Stanisława Bareję wspominał bardzo ciepło, nie umiał śmiać się z jego filmów, bo „przedstawiane w nich realia były dla niego zbyt prawdziwe”. Wraz z rozwojem wyobraźni i empatii w końcu zrozumiałam. Myślę, że pewien rodzaj wrażliwości nigdy nie zgodzi się na żadną, nawet najlżejszą formę totalitaryzmu i nigdy też się z niej zupełnie nie otrząśnie.
Tymański w „Sclavusie” nie robi z polityki tematu przewodniego. Pisze z perspektywy chłopaka z dobrego, nauczycielskiego gdańskiego domu – obrzydzenie do władzy i ustroju jest tu oczywiste, wręcz domyślne. Zresztą każdy z bohaterów książki jest polityką nasiąknięty. Politycznym przemianom poświęcony jest nawet niewielki rozdział. Nie mniej dla mnie największą siłę rażenia mają te małe, rzucone raz po raz informacje o zamykanych w więzieniach (!) kilkunastoletnich (!!!) kolegach za roznoszenie bibuł, czy szkolne antykomunistyczne wygłupy (choć akurat jeden opisany przypadek był faktycznie aktem wandalizmu). Zamykanych w więzieniach! Nie poprawczakach, nie skazywanych na prace społeczne. (O szpitalach psychiatrycznych, które nieraz były wybawieniem od kratek nawet nie wspominam.) Te dzieciaki, znając rozmiar ryzyka, bibuły w dalszym ciągu przemycały, nie wiedząc przecież ani że komuna upadnie, ani że tego dożyją. Jakimż policzkiem dla nich jest więc stwierdzenie dziś, że „nie było aż tak źle”?
Lektura „Sclavusa” nadała głębszego wymiaru opowieściom Bartka. Nie tylko tym politycznym, ale też wspominkom z dzieciństwa i okresu nastoletniego. Ogromną przyjemnością było dla mnie czytanie uchwyconych przez Tymona anegdot, które już znałam z przekazów Bartka. I tych związanych ze wspólnym graniem najpierw w Sni Sredstvom Za Uklanianie, a potem w Miłości w garażu Bartka, i tych ze wspólnych wyjazdów (np. w celu umycia… babci Bartka). Tymon ma fenomenalną pamięć nie tylko do szczegółów, ale też swojej własnej narracji sprzed lat. Kiedy opisuje zdarzenia z czasów, kiedy miał dwanaście, albo dziewiętnaście lat, odtwarza swoje emocje z wtedy. Nie przepuszcza ich przez filtr dzisiejszej wiedzy i dojrzałości. Spotykamy się w książce z Tymonem z momentów, które opisuje. Myślę, że to urok pielęgnowania w sobie dziecka i wynikająca z niego umiejętność komunikowania się z nim.
Kolejną mocną stroną tej książki jest niewiarygodna łatwość autora w opisywaniu swoich uczuć. Pisze pięknie i wzruszająco o swojej pierwszej wielkiej miłości – Hannie-Mii; pisze równie pięknie o miłości do kumpli (i tej bardziej, i tej mniej platonicznej). Nie ma w tym natomiast żadnego nieznośnego patosu, czy męczącej tkliwości. Bywa poetycki w najbardziej zaskakujących momentach. Jedną z wielu poważnych krzywd, jaką wyrządził nam wszystkim patriarchat jest przekonanie, że mężczyźni nie mówią (czy też mówić nie powinni) o swoich uczuciach. I że uczuciowość jest cechą żeńską, a więc przypisaną kobietom. Tymczasem nawet, jeśli przyjąć terminologię „męskie/żeńskie” (za którą z założenia nie przepadam), to przecież każdy człowiek, bez względu na płeć, ma w sobie i takie, i takie cechy. Patriarchalna narracja łaskawie pozwoliła mówić i pisać o uczuciach mężczyznom, kiedy byli wrażliwcami, czy poetami, szybko klasyfikując ich jako „zniewieściałych”. Tak, to oczywiście gigantyczne uproszczenie, ale czy stereotypowo nie czujemy gdzieś w środku, że „prawdziwy facet” (kolejne ohydne określenie) o uczuciach jednak milczy? Że raczej robi, niż mówi? Ile tak naprawdę my, kobiety, wiemy o tym, co dzieje się w męskim umyśle i sercu? Może od niedawna próbujemy rozmawiać ze sobą jak ludzie, a nie dwa żeńskie i męskie obozy, ale kiedyś było całkowicie inaczej. Ile wiedziałyśmy o męskich wnętrzach w latach dziewięćdziesiątych? I tu cały na biało wchodzi Tymański – o którym można naprawdę powiedzieć dużo, lecz nie to, że ze swoją aparycją i fizjonomią, ale też pewnością siebie i zdecydowaniem może się komukolwiek wydać „niemęski” – i otwiera się nie tylko z tym, jak czuje teraz, ale też z tym, jak czuł na poszczególnych etapach swojego dorastania. Ta niewiarygodna autentyczność jest obezwładniająca. Mnie – jak mawia Bartek – wyciąga dywanik spod nóg. Dzisiaj media, zwłaszcza społecznościowe, odmieniają „bycie autentycznym” przez wszystkie przypadki, zapominając, że „autentyczność” nie jest tożsama z ordynarnie pojętą szczerością, polegającą na bezrefleksyjnym publicznym obnażaniu się ze wszystkich aspektów swojego życia.
Do tego tematu powrócę zresztą jeszcze w recenzji książki „Naku*wiam Zen” Marii Peszek, którą zaczęłam tuż po „Sclavusie” czytać. Zaczęłam i przestałam, robiąc przerwę na całkiem inne stylistycznie „Piekło domowe” Heleny Kowalik, będące dość ciekawym zbiorem reportaży o zbrodniach popełnionych w czterech ścianach. Wspomniany wywiad z Janem Peszkiem przeczytałam więc nieco później, traktując reportaże jak marynowany imbir podczas jedzenia sushi – miały przeczyścić moje kubki smakowe. Jednak niestety ich nie przeczyściły. „Sclavus” wrył mi się w głowę tak mocno, że kolejną niezbyt gatunkowo odległą książkę czytałam w jego kontekście, na jej niestety niekorzyść.
Myślę, że ten mój dawny irracjonalny lęk związany z Tymańskim być może wiązał się właśnie z jego autentycznością, która niosła ze sobą pewną nieprzewidywalność, łamanie zasad, a czasem nawet przekraczanie tabu. Jedną z encyklopedycznych definicji (ludzkiej) autentyczności jest:
to, co spontanicznie wypływa z samej osobowości (prawdziwe uczucia, myśli, postępowanie) w przeciwieństwie do tego, co jest mniej lub bardziej uświadomioną formą gry, naśladownictwa, dostosowania do środowiska;
Dorastałam wśród fascynujących wielkich artystów, miałam w sobie dużo buntu, ale też równocześnie moja płeć i ówczesna przynależność religijna wtłoczyły we mnie przekonanie, że należy się dostosować do środowiska. Pozycja taty pozwalała mi przez lata utrzymywać podwójne standardy: podziwiać autentyczność u niego i jego przyjaciół, ale dusić ją w sobie samej i bać się jej u „obcych”. Dopiero teraz, pisząc tę recenzję uświadomiłam sobie z przejmującą mocą, że to ja długie lata nie byłam autentyczna. Może właśnie tę strunę tak mocno poruszał we mnie wtedy czasem widywany w telewizji Tymański.
Podejrzewam, że tak już jesteśmy skonstruowani – im bardziej próbujemy kontrolować samych siebie, tym bardziej skupiamy się na ocenie tych, którzy rozumieją, że nie muszą sobie tego robić. Dlatego wiem, że „Sclavus” może triggerować i być przez to czytany opacznie. (Z drugiej strony czy każde dzieło nie ma tylu odczytań, ilu odbiorców?) Nie zmienia to jednak faktu, że mamy do czynienia z doskonałą literaturą, czego dowodem jest chociażby nominacja do prestiżowej nagrody Nike. Lektura tej książki była dla mnie fantastyczną, wciągającą przygodą. Myślę, że jeszcze nie raz do niej wrócę, odnajdując nowe sensy.

P.S. A na deser łączę zwiastun filmu „TOTART czyli odzyskiwanie rozumu” z 2014 roku, którego zobaczenie również polecam.
Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ![]()
