Rozstania, asertywność i przyjaźń, czyli sierpień

fot. Bożena Szuj

Sierpień był gorący i słoneczny. W dodatku miałam pracę, którą uwielbiałam i w której czułam się coraz pewniej. Dość elastyczny grafik pozwolił mi dopasować godziny pracy do pomagania Partnerowi w sprzątaniu apartamentu. Jeździłam na Stogi sześć razy w tygodniu: pięć do pracy, a szósty (w sobotę lub niedzielę – w zależności od pogody i pracy w apartamencie), na najpiękniejszą trójmiejską plażę trochę się poopalać i popływać. Woda była obłędna, w dodatku w porównaniu z innymi miejskimi plażami, całkiem czysta. Dwie, trzy, maksymalnie cztery godziny tych słoneczno-wodnych kąpieli ładowały moje akumulatory na cały tydzień. Wygrałam życie! Niemal regularnie raz w tygodniu spotykaliśmy się z naszą gdańską przyjaciółką u niej. Na piwko (ja bezalkoholowe), pyszności, w których przygotowywaniu jest mistrzynią, ploteczki i gry planszowe. Braliśmy ze sobą Żulinkę, dla której nasza przyjaciółka szybko stała się Ciocią Chipsikową, rozpieszczając rzeczonymi niezdrowościami naszą sunię. W okolicach września mała dała się jej już nawet pogłaskać, co było ogromnym osiągnięciem. Cierpliwość, systematyczność i życzliwość okazały się w tej kwestii kluczowe.
Cotygodniowe wypady do Boto przestały być dla mnie cotygodniowe z kilku powodów. Często byłam po prostu zmęczona, ale też – powiedzmy to sobie szczerze – lęk separacyjny dotknął nie tylko Żuli, ale również mnie. Mnie może nawet w większym stopniu. Dłuższa rozłąka z psem była dla mnie torturą. Ciągle myślałam tylko o małej. Kiedy zorientowałam się, że już lepiej sobie radzi w domu sama, wychodziłam do Boto czasem wręcz na siłę. Nie ma w końcu nic zdrowego w całkowitym uzależnieniu od siebie psiórki, a ja chcę być mądrą adopcyjną matką. Matką kochającą z całego serca, ale mającą też swoje życie (i pozwalającą podopiecznej mieć swoje, beze mnie). Zawsze zresztą okazywało się, że umalowanie się i wyjście chociaż na dwie godziny – jak bym z początku nie wolała zostać w domu w dresie – było dobrym pomysłem. Partner i tak grał na kongach na scenie (to dla niego przede wszystkim rehabilitacja ręki), a ja mogłam przy wodzie z cytryną i sokiem imbirowym pospędzać jeszcze trochę czasu z naszą przyjaciółką i coraz większą grupą botowych znajomych, śmiejąc się do łez.
W sierpniu miałam też ogromną przyjemność – poszliśmy na koncert Kur z materiałem z „Polovirusa”. Byłoby więc niemal idealnie, gdyby nie to, że niedużym, ale jednak cieniem, położył się na to wszystko jeden wyczytany w pewnym memie, boleśnie prawdziwy tekst:

Sierpień to taka niedziela wśród miesięcy. Niby odpoczywasz, ale wiesz, że zaraz wszystko się skończy.

Nie byłam gotowa na koniec lata.

fot. Bożena Szuj

Rozstania 

fot. Bożena Szuj

Sierpień w całości upłynął mi pod znakiem rozstań. Wspomniane już zbliżające się i nieuniknione rozstanie z wakacjami i latem oraz drugie, z cudowną, dającą mi mnóstwo satysfakcji i spełnienia pracą były oczywiste. I wiadome na długo wcześniej. Do tego jedną z moich sierpniowych lektur była długo wyczekiwana książka Natalii Tur „I po związku. Jak zrozumieć i przeżyć rozstanie”. Po lekturze literackiego debiutu autorki („Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?”) cieszyłam się na zapowiedź kolejnej części. Cudownie było wrócić do tego bezpretensjonalnego i przystępnego języka, którym autorka wyjaśnia mnóstwo zagadnień współczesnej psychologii, powołując się na badania oraz autorytety ze świata psychologii i filozofii. (Recenzja pojawi się wkrótce.) Teoretycznie temat nie dotyczył bezpośrednio mojego życia; jestem przecież w związku, o który wspólnie dbamy i którego kończyć nie chcemy (choć rozstajemy się średnio raz w tygodniu, na ogół w mojej własnej głowie). Szybko musiałam jednak zweryfikować pułapkę myślową, w którą wpadłam. Temat rozstań dotyczy nas wszystkich. Zawsze. Za każdym razem coś lub kogoś tracimy, albo się czegoś lub kogoś pozbywamy. Niemal na każdym etapie swojego życia coś lub kogoś zmuszeni jesteśmy odrzucić, ale też przez coś lub kogoś jesteśmy odrzucani. Rozstania nie są zarezerwowane dla kochanków. Rozstajemy się z przyjaciółmi, pracą, środowiskiem, jakimś miejscem, nałogiem, zdrowiem, dziećmi, kiedy przestają nimi być, młodością, pojmowaną w jakiś sposób urodą, własnymi wyobrażeniami, złudzeniami czy bliskimi, którzy umierają. Całkiem tego sporo. Słowo „rozstanie” ma pejoratywny wydźwięk, choć powinno być neutralne. Przywołuje na myśl nierzadko porażkę, choć czasem może stać się naszym największym sukcesem. Oznaką pokory i dojrzałości jest wszak zrozumienie, że nic nie jest nam dane raz na zawsze, a kończąc jakiś rozdział, automatycznie zaczynamy następny.
Właśnie w sierpniu też zupełnie niezależnie od siebie, kilka bliskich nam osób doświadczyło rozstań z partnerami. Wspieraliśmy i byliśmy obecni. Nic więcej niestety nie można zrobić, ale wbrew pozorom to nie jest wcale mało. Ten czas jest zawsze trudny, związany z bólem i żałobą, ale też odkrywaniem na nowo siebie i swojej drogi. Z jednej strony obserwowałam rozdzierającą serce rozpacz, znikanie i zapadanie się w mroku własnych demonów i lęków bez ukochanej osoby; walkę o relację z nią, o nową szansę, nowy początek. Nie uważam, że istnieje jakaś jedna rada czy mądrość, której należy się w takich sytuacjach trzymać. Rozstanie nie jest ani dobre, ani złe – czasem bywa nieuniknione i pewnie dobrze umieć rozróżnić, kiedy takie właśnie jest. Wiem jednak, że nawet jeśli po rozstaniu ludzie się ze sobą schodzą i uczciwie pracują nad swoim związkiem, to jest to właśnie wspomniany „następny rozdział”. Rozstanie pomaga nam uświadomić sobie kruchość wszystkiego, co nas spotyka i czyni nas mimo wszystko silniejszymi. Czy swoją nową drogą podążymy już samotnie, z inną osobą, czy z tą samą, z którą się kiedyś rozstaliśmy – nie ma to znaczenia. Najważniejsze, że się na niej w końcu znaleźliśmy. A jak mawiał Heraklit z Efezu:

nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki,

co jest niestety tak nagminnie błędnie używane i rozumiane, że czuję się w obowiązku łopatologicznego wyjaśnienia jego słów. Wszystko płynie, a naturą świata materii jest ciągła przemiana. Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, bo ona co chwilę staje się już inną rzeką. Schodząc się więc z byłym partnerem, nie stworzymy nigdy po raz drugi tego samego związku, co wcześniej. (Oczywiście w przypadku osób uzależnionych i odmawiających leczenia, powtarzać się będą wcześniejsze schematy, bo nie mają one związku z samą osobowością czy charakterem konkretnego człowieka, lecz naturą jego choroby, o czym należy pamiętać.)
Z drugiej strony byłam świadkiem innego rozstania, w którym ktoś, z nie do końca nawet własnej woli, ucinając relację niezdrową i przytłaczającą, odblokował w sobie ogromne pokłady siły. Przecierałam oczy ze zdumienia, odkrywając na nowo bliską mi osobę, która jakby nagle znalazła w sobie włącznik do poczucia własnej wartości. Zaczęła świecić nieznanym mi dotąd blaskiem, zdając sobie w jednym momencie sprawę z tego, że wszystko dobre i piękne, co w niej widzimy, nie jest żadną kurtuazją czy grzecznością, tylko niezaprzeczalnym faktem. Możesz znać i uwielbiać jakieś pomieszczenie, w którym nie ma światła, więc oświecasz je mocną latarką, ale kiedy zobaczysz je wreszcie w jego własnym oświetleniu, rozumiesz, że dokładnie tego mu brakowało do całkowitego bycia sobą. (Tak, Kochanie, to była aluzja do braku światła w naszej łazience.) Tym włącznikiem okazało się oderwanie od osoby, która nie tylko światło odbierała, ale jeszcze rzucała duży, przytłaczający cień. Potem niespodziewanie życie ruszyło z kopyta, przyspieszając jak szalone i obsypując naszego Człowieka z Włącznikiem szczęściem, na które naprawdę zasługiwał. Przyglądanie się temu z bliska było dla mnie zaszczytem i niezwykle wartościową lekcją.
Z boku często wydaje nam się dziwne to, że ktoś z własnej nieprzymuszonej woli tkwi w jakimkolwiek układzie, który nie jest dla niego dobry, podkopuje jego poczucie własnej wartości, nie pomaga się rozwijać, czy uzależnia. Łatwo jednak oceniać cudze życie z kanapy i ferować proste wyroki typu: „przecież nie mają dzieci” lub „dzieci już są dorosłe”, więc w domyśle „może bez problemu odejść”. Tymczasem ludzi wbrew pozorom łączy bardzo dużo mechanizmów. Jednym z nich jest trzymanie się za wszelką cenę schematów, które znamy. Nasz mózg podpowiada nam: „może i zdradza/pije/bije/mną gardzi/mnie nie kocha, ale przynajmniej już to znam, wiem jak się z tym obchodzić; dużo gorsze jest nieznane w samotności lub z kimś nowym”. To oczywiście nie jest prawda – nasz mózg nas okłamuje, ale faktycznie nie wiemy, co czeka na nas poza tym, co już znamy, czyli poza słynną strefą komfortu. Wyjście z relacji nie tylko przemocowej, ale również już nam niesłużącej jest nie lada wyzwaniem i wymaga ogromnej odwagi m.in. dlatego, że dopiero z miejsca, w którym się po wyjściu z niej znajdziemy, widać, że była dla nas nieodpowiednia. Będąc w środku, nie jesteśmy w stanie tego dostrzec.
Oczywiście czym innym jest rozpad związku toksycznego, a czym innym rozpad relacji, która była kiedyś bardzo udana, a po czasie coś się zmieniło, wypaliło, ewoluowało w kompletnie inną niż romantyczna stronę. To trudne do zaakceptowania i bardzo smutne, niezależnie, czy to my już nie chcemy w tej relacji być, czy druga osoba. Niełatwo się po czymś takim poskładać. Myślę, że nie ułatwia tego również narracja, w której rozstanie z partnerem czy rozwód ze współmałżonkiem określane są jako porażka lub wygodnictwo wynikające z braku podjęcia walki o relację. Sami w środku czujemy najlepiej, czy jest o co walczyć, czy już nie. Porażką jest brak rozwoju, a ten czasem nie jest możliwy, jeśli utkniemy w czymś, co oddala nas od esencji nas samych. Każdego dnia się zmieniamy. I my, i nasz partner. (Wszystko płynie…) Związki są nam dane na określony czas. Bywa, że jest nim większość naszego życia, bywa, że kilka lat, miesięcy, tygodni czy nawet dni. I nie ma w tym nic złego, czy niewłaściwego, choć jeśli przywiążemy się do myśli, że mamy być ze sobą do końca życia (równocześnie nic w tym kierunku nie robiąc), uświadomienie sobie innego terminu ważności naszej relacji straszliwie boli. Jeśli coś nas kiedyś wzbogacało, a dziś odbiera nam nas samych, musimy zadbać w pierwszej kolejności o siebie. Nikt za nas tego nie zrobi.
Wydaje mi się, że zbyt mało rozmawiamy o tym z dziećmi. Nie przygotowujemy ich na rozstania z ich miłościami, przyjaciółmi, wymarzoną pracą, zwierzętami, z nami. Nie mówimy im o kruchości życia. Nie mówimy im także o niestałości i nietrwałości, a jeśli tak, to raczej w kontekście obwiniania „młodych, co to się teraz ciągle rozwodzą”. Tymczasem tworząc temat tabu z tego, co naturalne, urządziliśmy sobie świat niezgodny z jego i naszą naturą. Również tą niemonogamiczną. Nie mówimy o codziennych wyborach, wyrzeczeniach, codziennej pracy czy terapii. Oczekujemy, że ze wszystkim, co raz sobie wybierzemy rozłączy nas dopiero śmierć. Gdzie w tym miejsce na rozwój? Rozstania każdego rodzaju mogą być realnymi końcami świata. Ale na ogół są też początkami zupełnie nowej, bardziej dla nas odpowiedniej drogi, na którą wkraczamy silniejsi.

fot. Bożena Szuj

Asertywność

fot. Bożena Szuj

Ważnym punktem mojej psychoedukacji była nauka asertywności oraz komunikacji bez przemocy, a sierpień miał mi pokazać w praktyce, jak z niej korzystać. Mniej przyjemne sytuacje czy spory, które jeszcze rok temu by mnie załamały, urastając w mojej głowie do nieadekwatnych rozmiarów i skłaniając mnie do wyciągania kuriozalnych wniosków,  teraz stały się dziwnie… nieistotne. Jestem wrażliwcem, biorę wszystko do siebie, przeżywam każdą bzdurę i to się pewnie nigdy nie zmieni. Jednak po emocji, jaką jest smutek czy złość zawsze nadchodzi moment wyboru, co z nią dalej zrobimy. Kiedyś wybierałam działania histeryczne, dziś okazuje się, że wystarczy trochę poprzeklinać, ponarzekać z tymi, którzy mają podobny punkt widzenia, a potem razem z nimi obrócić wszystko w nieraz złośliwy żart i zdrowo się ze wszystkiego pośmiać. A potem pobawić się z psem i wziąć go na długi spacer. Podzieliłam się z prowadzącą moją (nareszcie dobrą) psychoedukację panią psycholog wątpliwością, że:

właściwie wcale nie wiem, czy to asertywność lub komunikacja bez przemocy, bo przecież nie zawsze nawet podejmowałam merytoryczną rozmowę o tym, co mnie zabolało lub było wobec mnie nie fair. Wiele rzeczy, uczciwie mówiąc, po prostu przemilczałam.

Pani psycholog kompletnie zbiła mnie z tropu, słowami:

najwyraźniej była pani przyzwyczajona do wybierania w trudnych sytuacjach walki, ale ucieczka wcale nie jest złym wyborem. Powiem coś być może mało popularnego, ale w świecie zwierząt ucieczka jest wybierana dużo częściej niż u ludzi. Dla zwierząt walka jest raczej ostatecznością.
– Czy ucieczka chroni je przed niepotrzebnym zużywaniem energii? – zapytałam, zaintrygowana.
– Tak – odparła.

Oczywiście jestem rebeliantką. Walkę ze złem, uciskiem czy niesprawiedliwością mam wpisaną w DNA. Stąd moja – opisana w recenzji książki „Sclavus” Tymona Tymańskiego – niezgoda na umniejszanie zła komunizmu, czy jakiegokolwiek totalitaryzmu. Stąd czynne uczestnictwo w Strajku Kobiet Podhale, skarga na przemocowe zachowanie OLZON-u (skoro wobec mnie, to też wobec innych – o czym zresztą, dzięki Czytelnikom, doskonale wiem i zapewniam, że to nie koniec mojej batalii) czy reagowanie na zachowania haniebne, nawet jeśli dopuszcza się ich osoba znajoma, z tzw. środowiska. Pod tym względem jesteśmy z Partnerem identyczni i uważam to za naszą największą supermoc. Obyśmy nigdy nie przeszli obojętnie wobec zła, które należy najpierw wskazać, a potem sukcesywnie eliminować.
Słowa pani psycholog uświadomiły mi, że po prostu nie wszystko jest walki warte. Póki jakaś sytuacja dotyczy wyłącznie mnie samej, mam pełne prawo zadecydować, że nie stanę się jej ofiarą; że podniosę się, obśmieję ją i pójdę dalej. Nie muszę ani „rozumieć wszystkich wokół” (przekleństwo, z którym przyszłam na terapię). Nie muszę rozkładać na czynniki pierwsze, czemu jeden jest złośliwy, drugi antypatyczny, a trzeci niesprawiedliwy. Nie muszę tego „wyjaśniać”, albo „oczyszczać atmosfery”. Mogę, jeśli będzie mi to w danym momencie potrzebne, ale do niczego nie jestem zobligowana. Zobaczyłam, że równie fajnie jest czasem zwyczajnie odpuścić. Robić swoje, nie żywić do nikogo urazy, ale nie dać się też nikomu stłamsić. „Ucieczka” nie brzmi dobrze, ale jak zadałam sobie pytanie:

Od czego?

a potem uczciwie sobie na nie odpowiedziałam, wszystko nabrało sensu. Bo nigdy nie uciekałam przed trudnymi czy nieprzyjemnymi rozmowami (choć często się ich bałam). Zaczęłam w końcu uciekać od nadawania głupotom (średnio fortunnym odzywkom, irytującym nierealnym oczekiwaniom, niemiłym docinkom) rangi wyższej niż ta, na którą zasługują. Czy to nie rozsądniejsze?
W sierpniu zdarzyło się też coś dosyć nieoczekiwanego. Ktoś pozwolił sobie na zbyt dużo, uderzając niestosowną odzywką w mój najczulszy punkt, w dodatku w bardzo trudnym tygodniu i jeszcze gorszym dla mnie dniu. Zareagowałam w sposób uwzględniający mój komfort (pierwsza nowość) – opisując problem jako szersze zjawisko, którego od dłuższego czasu doświadczam i mam już serdecznie dość. Sytuacja koniec końców przerodziła się w słowną jatkę, która obnażyła bardzo wiele, jaskrawo pokazując mi, że moja intuicja od początku była słuszna, tylko jak zwykle jej nie posłuchałam. Stało się, ale po kłótni należy posprzątać, do czego czułam się zobowiązana. Zobaczyłam wtedy, z jaką łatwością przychodzi mi wycofywanie się z własnych przekonań, żeby tylko… „było dobrze”. Dla kogo „dobrze”? Z przerażeniem zauważyłam, że naprawdę gdzieś w środku wierzę w to, że gdybym nie zareagowała, nie byłoby problemu. Naprawdę? A moje poczucie krzywdy? Dlaczego to moja reakcja ma być zła, a już to, na co reaguję lepiej puścić w niepamięć? Jasne, można wybrać ucieczkę, ale nie przy tak silnej emocjonalnej reakcji. Tu chodziło o coś innego – o zaznaczenie swoich granic, mówiąc szumnie, światu.
Więc już spokojniejsza siadłam, zastanowiłam się, za co mogę szczerze przeprosić (w kwestii treści wątpliwości nie miałam, w kwestii formy – to nie był mój dzień) i listownie przeprosiłam. Szczerze. Bez tłumaczenia się i usprawiedliwiania. Nie pozwoliłam jednak sobie samej posłuchać tego zbyt dobrze znanego głosu grzecznej poukładanej dziewczynki, która się przymila, wije, wstydzi i przeprasza za wszystko, błagając, by ktoś o niej źle nie pomyślał. Zdenerwowałam się, bo ktoś mnie zdenerwował. Dlaczego miałabym mu to odbierać? Z pewnością mój list spełniał wszelkie wymogi komunikacji bez przemocy, a ja zaczęłam się zastanawiać, czemu to jest takie trudne. Czemu bycie sobą, stawanie za sobą przysparza tylu lęków? Czy dlatego, że staję się wreszcie widzialna?

fot. Bożena Szuj

Przyjaźń

fot. Bożena Szuj

Nie obserwowałam jako dziecko kobiecej przyjaźni. Jedyny wzór przyjaźni, jaki miałam w zasięgu, był wzorem przyjaźni męskiej (stąd tak mnie wzruszają opowieści mojego Partnera oraz opisy Tymona). Jednak… byłam dziewczynką. Potrzebowałam przyjaciółek. Nie umiałam budować przyjaźni, bo nie wiedziałam, na czym one polegają, więc już od podstawówki wchodziłam w dziwne i często toksyczne układy. (Dopiero po latach okazało się, że istniał tylko jeden od tego wyjątek i – z pewną nieistotną przerwą – trwa do dziś.) Myliłam przyjaźń z fascynacją, a umiejętność dobrego sprzedania się z powodem do zaufania. W dodatku byłam straszliwie naiwna, więc łatwo było mnie wykorzystać.
Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy w życiu jestem w naprawdę właściwym miejscu. Szybciej niż kiedykolwiek wcześniej rozpoznaję fałsz i go ze swojego ogródka wypleniam. Mam trzy wspaniałe przyjaciółki, które stają mi się coraz bliższe i pokazują mi też, kim dziś jestem, czego potrzebuję, ile mogę z siebie dać. Po jedenastu latach wyniszczającej przyjaźni (przypadającej na mój okres dojrzewania), w ciągu których wszystkie moje sekrety były przekazywane dalej, nie mam już potrzeby zwierzania się. Wolę słuchać, niż „się wygadywać”, choć może to nieuczciwe i niewłaściwe. Skąd miałabym wiedzieć? Czasem oczywiście zrzucam jakiś zalegający na barkach ciężar. Nigdy też nie kłamię, choć mam gigantyczny problem z zaznaczaniem, kiedy moje granice są przekraczane i przy wsparciu jednej z przyjaciółek, próbuję go rozwiązywać. Odkrywam też przyjemność w mówieniu o błahostkach. Każda z tych przyjaźni i kobiet jest inna, jednak we wszystkich relacjach czuję się szanowana, co po pięciu latach innej przyjaźni (już w dorosłym życiu) z osobą, która – jak się na końcu okazało – liczyła, że mnie „nawróci”, jest bardzo miłą odmianą. Nie z każdą przyjaciółką dzielę światopogląd, jednak szacunek jest tu właśnie rozwiązaniem. Nikt nikogo nie „nawraca” i nie zmienia. Przyjmujemy siebie takimi, jakie w danym momencie życia jesteśmy i nie musimy nikogo przed sobą udawać. Może po prostu… wreszcie zaprzyjaźniłam się też ze sobą?

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi przez większość sierpnia – „Marching Band” Natalii Kukulskiej.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️
Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Co znaczy „kochać siebie”?

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Pod jednym z wpisów dostałam od swojego wiernego Czytelnika komentarz, który mocno mnie poruszył. (Właściwie nastąpiła wymiana kilku komentarzy.) Nie naruszę tajemnicy korespondencji, cytując fragmenty, bo nasze wiadomości znajdują się w dostępnym dla wszystkich miejscu, jednak celowo nie będę go wskazywać.

Co znaczy „kochać siebie”? Jestem sam, samotny źle mi z tym, ale wszyscy mówią „pokochać siebie”. Ok, ale co to znaczy? Wydaje mi się, że to o coś innego chodzi. Ja nie potrafię znaleźć tego włącznika, aby ktoś mnie pokochał. […] chętnie przeczytam, jak Ty to widzisz. Mam blokadę, której kompletnie nie rozumiem. Nawet nie potrafię do tego podejść od jakiejś strony. To straszne uczucie. To jest tak, jak bym nie mógł dokończyć puzzli, bo brakuje mi tego jednego kawałka. Samotność to straszne uczucie. To ból, który trudno opisać. Brak dotyku drugiej osoby. Podłe odczucie. Czekam aż napiszesz.

– napisał Czytelnik

Bardzo mi przykro. Myślę, że ten ból jest często interpretowany jako brak innej osoby, ale tak naprawdę nikt oprócz nas samych nie jest w stanie wypełnić naszej pustki. Szukamy na zewnątrz, ale rozwiązanie jest w nas samych. Też wpadam w tę pułapkę i bycie w niej w związku jest jeszcze gorsze niż samemu, bo przerzucamy na partnera nierealne oczekiwania, których nie może spełnić. Rozwiązaniem naszej samotności nie jest drugi człowiek. Postaram się stworzyć jakiś wpis o tym.

– odpowiedziałam

Minęło trochę czasu. Z różnych powodów pomysł napisania o tym, jak się pokochać i co to w ogóle znaczy, zaczął mi się wydawać swoistą ironią losu, zważywszy na stan psychiczny, w jakim się znalazłam. Z drugiej strony poruszający komentarz, w którym wyczułam oprócz zdumiewającej otwartości i szczerości także bezradność, bezsilność oraz wołanie o pomoc sprawił, że nie umiałam przejść obojętnie wobec dość jednak jasno wyartykułowanej prośby o wpis. Spróbuję sprostać.

💊 Jesienna deprecha

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Zacznę od obniżenia nastroju, stanów lękowych i depresyjnych, na które prawie wszyscy jesteśmy podatni podczas tej pięknej, ale trudnej dla naszej psychiki pory roku. Chociaż to pozornie nie na temat, jednak na przykład towarzyszące nam od dłuższego czasu poczucie samotności może się nasilać i sprawiać wrażenie przeszkody, z którą sobie sami nie poradzimy. Prawda jest natomiast taka, że rzeczywiście możemy sobie nie poradzić sami, ale nie z samotnością (lub każdym innym przytłaczającym nas problemem), tylko ze stanem psychicznym, z którym trzeba się po prostu udać do lekarza. Wszyscy do znudzenia powtarzają, więc powtórzę i ja: jeśli złamiemy nogę, boli nas ząb lub drastycznie pogorszy nam się wzrok, idziemy do lekarza. Niektórzy z nas mają może pewne opory, ale większość jest jednak zgodna, że nie ma co ze złamaną nogą leżeć i dywagować, czy przypadkiem samo nie przejdzie. Raczej wiemy, że nie przejdzie. Zdrowie psychiczne jest mniej oczywiste, niedużo o nim wiemy, być może czasem boimy się – nie umiejąc się przecież sami zdiagnozować – czy nasza sytuacja się już kwalifikuje do odwiedzenia psychiatry, czy jeszcze nie. (Mnie długo powstrzymywały takie właśnie opory.) Analogicznie mogę tylko napisać, że idąc do internisty z objawami przeziębienia rzadko kiedy zakładam, że to na pewno grypa, albo na pewno angina. Nie wiem. Często to ani jedno, ani drugie. Jednak jeśli moje samopoczucie utrudnia mi codzienne funkcjonowanie, a w dodatku boję się, że kogoś tym zarażę, wolę sprawdzić. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby internista mnie wyśmiał, że przychodzę do niego z głupotą.
Myślę, że jeśli jest w nas „trudny do opisania ból”, który nie trwa dzień czy dwa, ale dłuższy czas, to nawet, jeśli go sobie racjonalizujemy (chociażby tym, że jesteśmy sami), warto odwiedzić psychiatrę i sprawdzić, czy to, co się z nami dzieje, mieści się w jakiejś normie, czy nie. Mądry psychiatra nie tylko przypisuje leki, jeśli stwierdzi, że są one pacjentowi potrzebne, ale też potrafi wskazać odpowiednią terapię. A jeśli trafimy na kiepskiego (ja się trochę naszukałam w życiu), nie poddawajmy się i szukajmy do skutku.

Załączam krótki filmik o tym, o czym napisałam wyżej, który nagrałam i zamieściłam na swoim kosmetycznym fanpage’u:

oraz piosenkę z jednej z najciekawszych polskich płyt „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur:

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Miłość

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Co znaczy „kochać siebie”? Myślę, że problem z odpowiedzią na to pytanie jest taki, że dla każdego prawdopodobnie znaczy trochę co innego. Staram się nie dawać ludziom rad, bo wiem, że to, co mi służy, nie musi wcale służyć drugiemu człowiekowi. Spróbuję więc opisać swoje własne doświadczenia.

Ok, ale co to znaczy? Wydaje mi się, że to o coś innego chodzi. Ja nie potrafię znaleźć tego włącznika, aby ktoś mnie pokochał. […]

– napisał w cytowanym wyżej komentarzu Czytelnik

Zdaję sobie sprawę, że sformułowanie: szukaj w sobie, nie poza sobą może zabrzmieć jak wyświechtany frazes. W dodatku bez dogłębnego jego zrozumienia, niezwykle trudny do wprowadzenia w życie. Bardzo mądrze mówi o tym Iyanla Vanzant, warto jej posłuchać:

Wracając jednak do treści komentarza, ten włącznik jest w każdym z nas i miłość innych osób jest czymś w rodzaju bonusu, a nie celem samym w sobie. Uświadomienie sobie tego jest bolesne, bo przewraca do góry nogami nasze dotychczasowe myślenie, ale mogę obiecać, że jak już sobie wszystko poukładamy w ten nowy sposób, doświadczymy szczęścia, jakie nam się nawet nie śniło.
To, co mnie najmocniej poruszyło w słowach Czytelnika, to krzyczące z nich poczucie samotności i braku. Jestem przekonana, że sposobem na najtrudniejsze nawet problemy jest zmierzenie się z nimi. Innymi słowy, jeśli czujemy samotność, nie umniejszajmy jej, ale spróbujmy się w nią właśnie zagłębić. Odpowiedzmy sobie na pytanie, jak ją interpretujemy. Czym dla nas jest (mogę zagwarantować, że dla każdego będzie czymś nieco odmiennym). Najlepiej spiszmy to sobie na kartce; w punktach. Potem zastanówmy się, jak każdy z tych punktów można rozwiązać. Jeśli marzymy o królewiczu na białym koniu czy zafascynowanej nami królewnie, odbieramy sobie możliwość rozwiązania tego problemu lub raczej zaspokojenia tej potrzeby we własnym zakresie, bo cały ciężar naszego szczęście przerzucamy na kogoś, kto ma przyjść i nam je dać, a takie myślenie prowadzi do budowania związków toksycznych. Jeśli rozłożymy poczucie samotności na czynniki pierwsze, szybko zobaczymy, że niektóre z naszych potrzeb da się zrealizować szybciej niż inne. Jeśli brakuje nam kontaktu z ludźmi, spróbujmy częściej wśród nich przebywać (lokale, grupy dyskusyjne lub nawet grupy wsparcia), a jeśli nie mamy takiej możliwości, poszukajmy jej w internecie. W mediach społecznościowych jest wiele wartościowych grup tematycznych, gdzie możemy spotkać osoby podzielające nasze pasje lub światopogląd. Jeśli brakuje nam głębszych rozmów z drugim człowiekiem, a nikogo takiego nie mamy w pobliżu i to nas frustruje oraz obniża nasze samopoczucie, warto sprawdzić możliwości psychoterapii dostępnej dla osób w naszym miejscu zamieszkania (w Ośrodku Interwencji Kryzysowej można uzyskać bezpłatną pomoc, nawet nie posiadając ubezpieczenia). Czy to alternatywa dla kawy z przyjacielem czy długo wyczekiwanej randki? Oczywiście nie, ale jeśli za naszym poczuciem samotności stoją poważniejsze problemy np. w nawiązywaniu relacji, dobry terapeuta to wychwyci i zaproponuje terapię dostosowaną do naszych potrzeb (ewentualnie odeśle nas tam, gdzie dostaniemy fachową pomoc).
Zdefiniowanie miłości własnej wymaga od nas zdefiniowania, czym w ogóle jest dla nas miłość do drugiej osoby. Często łatwiej nam się nad tym zastanowić dopiero, kiedy odpowiemy sobie na pytanie, kim jest ta osoba oraz kim jest dla nas. W tym miejscu odsyłam do tekstu „Kim jestem”, w którym opisałam wspaniałe ćwiczenie zaproponowane przez wspomnianą Iyanlę Vanzant, pomagające nam samym się zdefiniować. Skoro mamy się pokochać, musimy się najpierw lepiej poznać.
Na ogół też niestety traktujemy siebie gorzej niż innych, więc myślę, że pierwszym krokiem do wprowadzenia w życie tej enigmatycznej miłości własnej może być zmienienie stosunku do siebie na taki, jaki mielibyśmy do kogoś, kogo byśmy kochali.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Czułość

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W dzisiejszym, bardzo z wielu powodów podzielonym, świecie brakuje czułości. Na mnie stres związany z toksycznymi zachowaniami innych ludzi bardzo mocno oddziałuje i potrafi zaburzać moją samoocenę. Nauczyłam się nie oceniać już, czy to dobrze, czy źle, czy powinnam mieć tak, czy siak. Czy powinnam to i tamto zmienić, czy nie. Mam tak i już. I teraz posiadając tę wiedzę na swój temat, staram się podchodzić do siebie sama z maksymalną łagodnością i czułością. Efektem ubocznym tego zachowania jest zresztą umocnienie własnej samooceny i większa odporność na to, na co nie mam wpływu.
W tej chwili całkowicie wyeliminowałam nazywanie siebie i w żartach, i w myślach słowami obraźliwymi i przemocowymi (co się kiedyś zdarzało: „ależ idiotka ze mnie!”, „jestem głupia, totalnie zapomniałam”, „widać nie starczyło mi intelektu”). Jestem mądra period. Jestem inteligentna period. A czasem coś mi nie wyjdzie, tak jak bym chciała (lub jak ktoś by sobie życzył), o czymś zapomnę, czegoś nie skojarzę na czas – każdy miewa gorszy dzień. Dziś jestem na tyle wrażliwa na dowalanie sobie samemu, że interweniuję nawet, jak ktoś w moim towarzystwie robi to sobie. Może psuję zabawę, może go peszę czy wysadzam z siodła, ale z serdecznym uśmiechem, proszę:

Nie mów takich rzeczy o sobie w moim towarzystwie. Bardzo źle się z tym czuję.

Na ogół atmosfera na chwilę wtedy gęstnieje, ale trudno. Wierzę, że wzbudzam swoją postawą w ludziach chociaż chwilową refleksję.
Nie mam już problemów z przemocowym zwracaniem się do siebie, ale w momentach stresu bywam sobą zniecierpliwiona i wtedy wychodzą ze mnie wszystkie poupychane w podświadomości nieprzyjemne odzywki innych na mój temat. Kiedy zaczynam się lekko besztać, popychać czy pospieszać w myślach, szybko już to wychwytuję i zarządzam natychmiastowy reset. Przywołuję wszystkie swoje nNi do porządku, głęboko oddycham i przytulam sama siebie (nie, to nie jest ani głupie, ani śmieszne). Rozumiem, że im jest mi trudniej, tym łagodniej i czulej muszę sama do siebie podejść. Zmiana sposobu mówienia do siebie (nawet w myślach) jest zmianą ogromną, otwierającą nas nie tylko na samych siebie, ale też na innych ludzi.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Pokarm

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Wydaje mi się też, że jakąś formą miłości własnej jest zadbanie o odpowiedni pokarm zarówno dla naszej duszy, jak i naszego intelektu, bo to sprzyja rozwojowi. Co dokładnie mam na myśli? Przede wszystkim świadomą selekcję wszelkich treści, które przyswajamy i dbałość to, by były wartościowe. U mnie punktem zwrotnym była całkowita rezygnacja z oglądania telewizji (a ponad rok temu również z posiadania telewizora). Stopniowo, rezygnując z tego nośnika, zaczęłam też rezygnować z telewizyjnych propozycji dostępnych w internecie. Dziś oglądam wyłącznie bardzo starannie wyselekcjonowane przez siebie treści, które wzbogacają moją wiedzę z różnych dziedzin (często równocześnie pomagając mi przyswoić język obcy), pobudzają do myślenia lub mają walory artystyczne. Siedzenie przed telewizorem to pozwalanie się karmić gotową, ogłupiającą papką (nawet, jeśli włączymy go w celu obejrzenia konkretnego filmu, dopadną nas prędzej czy później reklamy). W internecie to my decydujemy, co chcemy, a czego nie chcemy oglądać.
Kolejnym ważnym pokarmem są książki, które czytamy i sztuka, której doświadczamy (płyty, filmy, sztuki plastyczne). Ich zadaniem jest nie tylko dostarczanie rozrywki i wypełnianie naszego czasu; dobrze, by w nas coś zasiewały, pobudzały do refleksji, rodziły w nas zachwyt lub przeciwnie – obrzydzenie czy bunt. Ambitna literatura i sztuka ma wielką moc. Warto podejść do niej z pokorą, odrzucając snobizm (lub lęk o to, że zostaniemy o niego posądzeni) i mając na uwadze wyłącznie własny rozwój.
Pokarmem są także ludzie, jakimi się otaczamy. Ograniczajmy sobie czas z tymi, z którymi czujemy się źle, którzy są toksyczni i wpływają na nasze samopoczucie negatywnie (czerpmy z tego lekcje, bądźmy za nie wdzięczni, ale póki nie uda nam się złapać potrzebnego dystansu, dawkujmy sobie ich towarzystwo). I, analogicznie, dążmy do tego, by spędzać więcej czasu z tymi, którzy pomagają nam wzrastać.
Mnie osobiście bardzo pomogło też odstawienie fast foodów, takich jak: plotki czy ocenianie. Z plotkami łatwo poszło, bo nigdy nie byłam nimi specjalnie zainteresowana, ale dziś nie zdarza mi się już też bezmyślnie klikać w jakieś nastawione na klikalność nagłówki (co łączy się również z bardziej świadomym korzystaniem z internetu). Nie odpowiadam też na pytania: Co u kogoś?, Z kim się spotyka?, Dlaczego się rozstał? nawet – a może przede wszystkim – kiedy znam na nie odpowiedź. Wychodzę z założenia, że nie jest moją rolą przekazywanie dalej ekscytujących fragmentów z czyjegoś życia. Chętnie za to wyciągam telefon, wybieram numer do omawianej osoby, by sama, jeśli sobie życzy, odpowiedziała na nurtujące innych pytania. Mnie nie nurtują.
Z ocenianiem sprawa ma się o tyle gorzej, że niektóre rzeczy zostały nam wdrukowane w dzieciństwie i trudno się od tych złych nawyków zupełnie uwolnić, ale próbuję. Jeśli złapię się na ocenianiu kogoś lub siebie samej, z dużą wyrozumiałością i spokojem próbuję sobie przypomnieć, jak bardzo świat jest zróżnicowany i nieoczywisty, wobec czego jak bardzo nasze prywatne oceny są oderwane od rzeczywistości obiektywnej, jeśli ta w ogóle istnieje.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Akceptacja

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Akceptacja siebie, ale też punktu, w którym się chwilowo znajdujemy to chyba najtrudniejsze zadanie, bo wymaga od nas zdjęcia wszystkich filtrów, przez które patrzymy na świat – np. takiego, że potrzebujemy drugiej połówki, że dopiero czyjaś bliskość nas dopełni, czy że samotność jest naszym przekleństwem. To, że naprawdę możemy tak myśleć i czuć to jedno, ale to, że są to jedynie filtry, które mogą nam przesłaniać prawdę, to zupełnie inna sprawa.
Mój tata, który był jedną z najmądrzejszych osób, jakie znałam, zawsze mi powtarzał:

Nie będziesz szczęśliwa w związku, jeśli nie nauczysz się być szczęśliwa sama ze sobą.

– Józef Patkowski

Zawsze mi się te słowa podobały, ale minęło bardzo wiele lat, zanim zrozumiałam, co naprawdę oznaczają. Tylko my sami wiemy (czasem ta wiedza jest głęboko ukryta i musimy trochę się jej w sobie naszukać), jak się uszczęśliwić i co nam służy. Jeśli przerzucimy to na drugą osobę, która takich kompetencji nie ma, to w najlepszym wypadku będziemy rozczarowani, że nie dostajemy od niej tego, czego i tak nam nie może dać, a w najgorszym zostaniemy wykorzystani (świadomie lub nieświadomie).
W moim życiu momentem przełomowym było rzeczywiście spotkanie Drapieżnika, a potem dalszy z Nim rozwój wypadków, ale wcale nie dlatego że mnie dopełnił. Wręcz przeciwnie! Dopiero, kiedy zrozumiałam, ile jest we mnie siły, jak bardzo zintegrowana ze sobą potrafię być i jak bardzo umiem sobie wyobrazić swoje życie samej już do końca bez czekania na księcia z bajki, żalu, frustracji czy poczucia braku spełnienia, okazało się, że Drapieżnik jest właśnie TYM CZŁOWIEKIEM. Nawet się jakoś specjalnie z tego powodu nie ucieszyłam, bo poczułam barkami wyobraźni spadający na mnie właśnie ciężar odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale też (w połowie, ale zawsze) za związek, w który wchodzę. Dziś jednym z fundamentów naszej relacji jest świadomość odrębności i to, że w chwilach słabości oczywiście się wzajemnie wspieramy, ale pamiętając o tym, że słabość i zależność to sytuacje przejściowe, a zdrowy związek to nie dwie połówki, tylko dwie odrębne, samostanowiące całości.
Innymi słowy, jeśli wiemy, co jest zdrowe, łatwiej wychwycimy to, co takie nie jest, żeby móc się wyleczyć. Zdrowa nie jest ucieczka od samego siebie w ramiona innego człowieka (jeśli sami ze sobą nie wytrzymujemy, on z nami nie wytrzyma tym bardziej). Zdrowa jest taka relacja z samym sobą, w której nie będziemy odczuwać żadnego braku i pustki. Zbudowanie jej jest możliwe. A jeśli, już uleczeni i szczęśliwi sami ze sobą, poznamy kogoś również wewnętrznie zintegrowanego i poczujemy się gotowi na stworzenie związku, to pięknie. Jednak wtedy będziemy go chcieli, a nie potrzebowali. Wszystko, czego potrzebujemy mamy w sobie!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę magiczną piosenkę Björk.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Rozważna i erotyczna

fot. Marianna Patkowska

Nigdy nie marzyłam o ślubnej sukni, rycerzu, który przybędzie na białym koniu czy miłości, która mnie dopełni. (Może dlatego, że miałam mądrego ojca.) Nie czytywałam romansideł, a ostatnia miłość bez wzajemności (i wszelkie dramaty z nią związane) wydarzyła mi się w siódmej klasie podstawówki. Miałam więc nadzieję, że cała ta pretensjonalna, znienawidzona przeze mnie (bo kojarząca mi się ze słabością) romantyczność ominęła mnie szerokim łukiem, aż tu nagle wjechał cały na biało Vladimir Nabokov i rozłożył mnie na łopatki „Lolitą”. (Temu, jak bardzo mnie ta książka ukształtowała, mogłabym poświęcić cały oddzielny wpis i być może nawet kiedyś poświęcę.) Że doskonała literatura na wrażliwych ludzi wpływa, nie jest niczym odkrywczym. Mnie zaniepokoiła jednak siła, z jaką oddziaływały na mnie historie miłości niemożliwych do zrealizowania (podobnie miałam z mniej może wybitnym, ale intrygującym filmem „Skaza”). Nabokov jedynie poruszył we mnie strunę, o której istnieniu nie miałam pojęcia. Od tej pory aż do swojej pierwszej terapii, zdołałam wylać rzeki łez po usłyszeniu o jakiejkolwiek wielkiej nieszczęśliwej miłości, utwierdzając się tym samym w kłamliwym przekonaniu, że prawdziwe uczucie wiąże się z bólem, trudnościami, koniecznością ukrywania się przed światem oraz poświęceniem tego, co dla nas ważne w imię czegoś wyższego. Takie spojrzenie zresztą doskonale wpisywało się w moją ówczesną religijność. Czy wchodząc z taką wizją miłości w dorosłe życie, lądowałam w toksycznych związkach? Oczywiście! Lądowałam w nich też z kilku innych powodów, które kiedyś być może opiszę, ale idealizacja miłości z pewnością była jednym z elementów składowych.

Idealizowanie miłości

fot. Marianna Patkowska

Kiedy mówimy o idealizacji, na ogół mamy na myśli upiększanie czegoś, co z natury rzeczy jest brzydsze niż byśmy chcieli. W kwestii miłości pojawia się pewien problem, bo choć sama w sobie jest idealna, jednak ukazanie jej właśnie taką, jaka jest, nie posiada aż tak medialnego potencjału, jak wszelkie sytuacje toksyczne. Innymi słowy łatwiej wycisnąć łzy np. historią o pożądaniu, któremu ulega dwoje ludzi uwikłanych już w jakieś zobowiązania i dryfuje tak, krzywdząc samych siebie i wszystkich dookoła oraz napawając się tym, jak bardzo niemożliwa przydarzyła im się miłość niż historią o zauważeniu i odłożeniu na chwilę na boczny tor pożądania, całkowitym przemeblowaniu przez jedną ze stron życia, które wykluczało wejście w romans, a potem rozpoczęcie codziennej, nieraz ciężkiej pracy nad nowym związkiem (to ostatnie to zresztą moja historia). Miłość wyklucza ból, zazdrość czy poświęcenie. Nie chcę przez to powiedzieć, że w związkach, w których się przytrafiają nie ma miłości, tylko, że ich źródło nie tkwi w niej. Dzisiaj głęboko wierzę w to, że zdrowy związek jest wyższym poziomem miłości własnej. Ci, którzy nie potrafią kochać samych siebie, nigdy nie stworzą zdrowej relacji z drugim człowiekiem. Nie ma na to szans. Ktoś, kto nie kocha samego siebie, decydując się na związek z drugą osobą, trochę jak by zaczynał naukę zupełnie nowego języka od poziomu C2. Nie da się, nawet jeśli jakieś zagadnienia przypadkiem zdoła opanować. Obserwujemy z Partnerem w naszym związku, że wszelkie pojawiające się w nim trudności są zawsze bezpośrednim skutkiem problemów każdego z nas w relacji z samym sobą. (Na pewno pomaga samoświadomość oraz fakt, że jesteśmy w procesie terapii.) Zawsze wchodzi się w związek z jakimś bagażem. I są to nie tylko trudne doświadczenia z poprzednich relacji, ale też to, czym zostaliśmy obarczeni w dzieciństwie. Naszą rolą jest się z tym uporać. Przerzucanie odpowiedzialności na drugą stronę i zdejmowanie jej z siebie jest pierwszym krokiem do uśmiercenia nawet największej miłości. Czy nie można pracować wspólnie nad demonami jednej strony? Oczywiście, że można! Trzeba jednak cały czas mieć świadomość, co jest czyim problemem i kto komu pomaga. To niesłychanie ważne. (Sama leczę teraz swoje lęki farmakologicznie oraz terapią i wiem, że bez niewyobrażalnego wsparcia Partnera, byłoby mi znacznie trudniej, jednak te granice, które nie pozwalają mi przerzucać na niego odpowiedzialności za to, co jest moje, jego chronią, a mi bardzo pomagają.)
Niedawno po raz kolejny usłyszałam piosenkę „Spijam z twoich ust” Moniki Urlik i to było dla mnie jak spotkanie z dawną sobą, wzruszającą się tym, co wyniszczające i toksyczne. Dziś moje uczucia są ze sobą sprzeczne, bo z jednej strony warsztatowy kunszt Moniki Urlik, jej muzykalność, frazowanie, umiejętność zbudowania historii i ciekawej urody głos, a do tego bardzo zgrabnie napisana piosenka, robią na mnie po prostu duże wrażenie. Z drugiej zaś strony, wsłuchując się w tekst, widzę konieczność długiej terapii dla obojga jej bohaterów. Piosenka opowiada o kobiecie beznadziejnie zakochanej w mężczyźnie, który jest z kolei beznadziejnie zakochany w innej kobiecie. Relacja między nimi, o ile dobrze rozumiem fragment:

Spijam z twoich ust me ciało,
Ścieram z siebie oddech twój,
Kiedy będzie ciebie mało,
odegram najdrobniejszy ruch…

nie jest jednak platoniczna. Obiektywnie patrząc, punkt, w którym znajdują się główni bohaterowie, nie jest najlepszą sytuacją wyjściową do pójścia ze sobą do łóżka.
Idea wdzięczności za lekcje, jakie dostajemy od innych, ale też idea odpuszczania i niechowania w sobie urazy, którą staram się (z różnym skutkiem) praktykować, nie jest tym samym, co całkowite zespolenie się z obiektem naszych uczuć i patrzenie na świat przez pryzmat jego potrzeb, jak interpretuję z kolei ten fragment:

Odejdę tak,
żebyś nie bał się
Że kolejny raz ktoś zrani cię
Tak miało być,
Lecz nie będzie, wiem
Bo nikt w życiu twym
Nie zastąpi jej
To jedno wiedz i pamiętaj że
Ja byłam też

Badania potwierdzają, że doświadczenie rozstania jest dla wielu osób porównywalne z doświadczeniem żałoby. Niezależnie więc od tego, czy rozstajemy się w żalu i złości, czy polubownie i w szacunku, jest to czas, w którym musimy zadbać przede wszystkim o siebie i swoją stabilność emocjonalną. Nęcące – zwłaszcza dla tych, którzy mają w siebie mały wgląd – wydaje się wtedy skupienie całej swojej energii na partnerze, z którym się rozstajemy. Jeśli w niezgodzie, to utyskując na niego, jeśli w zgodzie – próbując zdjąć z niego ciężar rozstania. W każdym z tych punktów kiedyś byłam i wiem, że są w równym stopniu wyniszczające, bo oddalają nas od samych siebie wtedy, kiedy najbardziej zaopiekowania się sobą potrzebujemy. Mnie udało się przełamać schemat dopiero, kiedy po którymś rozstaniu byłam na skraju załamania nerwowego, z czym poszłam na terapię. To był rzeczywiście krok w kierunku zrozumienia swoich emocji, z którymi konfrontacja może się wydawać na początku przerażająca. Czy jestem z perspektywy czasu wdzięczna osobie, która się do mojego ówczesnego stanu przyczyniła? Umiarkowanie. Czy jestem wdzięczna sobie za to, co z tym zrobiłam? Ogromnie!
Dlaczego tekst piosenki, do którego nota bene mam całkiem sporo językowych zastrzeżeń, mimo wszystko budzi we mnie jakieś niewyczyszczone resztki tęsknoty za stopieniem się z kimś w toksyczne jedno? Bo zostało to we mnie dawno temu wpojone i pozbycie się tego jest długim i żmudnym procesem.
Najlepszym komentarzem do tego, co mnie w piosence uwiera, czyli nadawania aury magii i głębi czemuś, co jest w gruncie rzeczy słabością (żebranie o miłość kogoś, w kim jej dla nas nie ma trudno nazwać siłą), będzie tu chyba mój ulubiony obrazek Andrzeja Mleczki, przedstawiający kopulujące na polanie łosie i obserwatorów, z których jeden stwierdza:

Oczywiście można powiedzieć, że jest to wielkie misterium przyrody.
Ale można po prostu powiedzieć, że pieprzą się łosie.

fot. Marianna Patkowska

Z miłości Cię wyzadręczę

fot. Marianna Patkowska

Jakiś czas temu przeczytałam wywiad z psychologiem i psychoterapeutą Wojciechem Eichelbergerem, który stwierdził, że mężczyźni:

zapytani o najważniejsze cechy ideału ich życiowej partnerki, jak jeden mąż wymieniają: opiekuńcza, kochająca, ciepła, wspierająca, wyrozumiała, doceniająca… Problem w tym, że są to cechy idealnej matki.

Duży Format „Wojciech Eichelberger: Upadek patriarchatu nie będzie łagodnym omdleniem”

Dało mi to do myślenia. Burza, która jakiś czas później przetoczyła się przez instagramowy profil „Mum and the city”, kiedy Ilona spytała swoich obserwatorek, czy pakują swoich partnerów na wyjazd (i przy okazji zebrała swoje żniwa też w mojej prywatnej fejsbukowej przestrzeni, kiedy udostępniłam „argumenty” kobiet pakujących) uzmysłowiła mi, że spaczone myślenie o związku, które znakomicie zidentyfikował Wojciech Eichelberg, dotyka w tak samo dużym stopniu obydwie płcie. Okazuje się, że z jednej strony mamy tabuny mężczyzn, którzy, wyobrażając sobie partnerkę idealną, fantazjują o mamusi, a z drugiej mamy równie spore zastępy kobiet, które zamiast partnera poszukują synka, którego będzie można wyręczyć w większości prac, połajać, jeśli okaże się niegrzeczny oraz na którego będzie można ponarzekać z jego biologiczną matką. Można oczywiście stwierdzić, że skoro dwójka dorosłych ludzi ma taką fantazję, by stworzyć dysfunkcyjny związek oparty na naśladowaniu relacji, którą nigdy nie będzie, to niech sobie przecież żyją jak chcą. Taki argument pojawiał się bardzo często. Dlaczego się z nim nie zgadzam? Dlatego, że świadome zostanie ofiarą nieświadomie stosowanej przemocy (za chwilę tę kwestię rozwinę) nie zmienia faktu, że jest się ofiarą przemocy. Do tego często patrzą na to dzieci. Patrzą i powielają potem te wzorce, bo nie znają innych. Ale jak przeszliśmy od pakowania partnera do przemocy? Nakreślę kontekst.
Ilona, przy okazji ankiety skierowanej do swoich obserwatorów, w której pytała o podział ról w związku (co należy do którego partnera w heteroseksualnej relacji), zadała też pytanie, czyją domyślną rolą jest pakowanie dzieci na dłuższy wyjazd i przy okazji, czy partnerki pakują też swoich partnerów. Wyniki tej ankiety mnie zaszokowały, bo okazało się, że dla całkiem sporej grupy kobiet czymś absolutnie normalnym i wręcz oczywistym jest pakowanie dorosłego faceta na dwutygodniowe wczasy. I nie, nie mówimy tu o wybranych i przygotowanych przez niego rzeczach, które partnerka wkłada do walizki tak, by zmieściło się w niej jak najwięcej rzeczy. (To bym jeszcze rozumiała, bo jeśli w związku jedna osoba – niezależnie od płci zresztą – ma umiejętność dobrego pakowania, a do tego jeszcze lubi to robić, to miłe, kiedy chce się tym podzielić z wybrankiem serca.) Mówimy tu o całym procesie pakowania zaczynającym się od przemyślenia, co osobie pakowanej będzie na wyjazd potrzebne – czyli dokładnie tym, co się robi za dzieci… i to też przecież do jakiegoś momentu. Najbardziej przerażającymi argumentami (powtarzającymi się naprawdę często, również na moim prywatnym profilu) za takim zachowaniem były te o:

  1. fatalnym, „wieśniackim” guście partnera, który gdyby wyszedł na wakacjach ubrany jak chce, „przyniósłby swojej partnerce wstyd”
  2. jego nieporadności („mógłby zapomnieć najważniejszych rzeczy!”)
  3. oraz mój ulubiony, że „jemu przecież wszystko jedno, a MNIE zależy”.
  • Ad 1 Stwierdzenie, że osoba, z którą jesteśmy może nam przynieść wstyd swoim wyglądem jest kuriozalne i przede wszystkim przemocowe. Związek nie uprawnia nas do przekraczania granic drugiej osoby i narzucania jej czegokolwiek. Jeśli coś nas w wyglądzie lub stylu partnera razi, to od tego jest rozmowa, żeby mu to zakomunikować i zastanowić się, czy i jakie kompromisy są w tej sytuacji możliwe. (Plus trzeba się oczywiście liczyć też z tym, że nie są.)
  • Ad 2 Jeśli pełnoletnia, posiadająca prawa wyborcze osoba zapakuje się na wyjazd źle, zapominając o ważnych rzeczach, najprawdopodobniej za drugim razem zapakuje się już dobrze. Albo trzecim. Ewentualnie czwartym.
  • Ad 3 Pisałam kiedyś o tym, że w związku są tak naprawdę trzy byty: ja, partner oraz my. Całkowitą odpowiedzialność ponosimy tylko za byt ja, połowiczną za byt my i absolutnie zerową za byt partner. To, że partnerowi wszystko jedno jak wygląda, nie oznacza wcale, że możemy go teraz dowolnie przebierać. Jeśli to nam zależy, żeby prezentował się w określony sposób, możemy ewentualnie spróbować rozwiązać to na polu my, mówiąc o naszych uczuciach i potrzebach.

Mój Partner oprócz tego, że nie przywiązuje tak dużej wagi do wyglądu jak ja (oboje szanujemy nawzajem swoje podejście, nie  dewaluując żadnego z nich), ma jeszcze poważne uszkodzenie mózgu po wypadku, skutkujące problemami z pamięcią. Mimo że oboje mamy świadomość tego, że niektóre rzeczy – dotyczące zarówno nas, jak i jego – muszę mu czasem przypominać, robię to z pełnym poszanowaniem jego granic. Ustalamy razem, o czym mam mu przypomnieć, a o czym nie, bo jego praca nad swoją pamięcią wymaga od niego również ponoszenia konsekwencji zapominania. To sytuacja, w której potencjalnie łatwo spróbować przejąć nad drugą osobą kontrolę, zasłaniając się źle rozumianą pomocą i troską. Każda kontrola niesie jednak ze sobą duże ryzyko przemocy, a ta wyklucza partnerstwo, na które się na początku zdecydowaliśmy.
Kolejnym aspektem wyręczania partnera w tym, co należy do niego, jest oduczanie go samodzielności, które po wielu latach utrwalania takiego schematu skutkuje kalectwem. Wiadomo, że wspólne życie różni się od życia w pojedynkę i jeśli jedna osoba np. nie potrafi gotować, ale umie i lubi reperować spłuczki, a druga akurat gotować umie i lubi, ale na spłuczkach się nie zna, to dosyć naturalnym jest takie podzielenie się zadaniami, żeby każdy czuł się zarówno pożyteczny, jak i spełniony. Natomiast dobrze jest mieć świadomość po pierwsze, że wszystko, co dotyczy wspólnego życia dotyczy też nas (ani przygotowanie obiadu, ani naprawa spłuczki nie robią się same), a po drugie, że bez drugiej osoby też sobie poradzimy, bo nie jesteśmy żadnymi połówkami, tylko odrębnymi całościami. Najwyżej ugotujemy coś prostszego albo przerzucimy się na wyroby garmażeryjne. Najwyżej do spłuczki będziemy wzywać hydraulika, wiedząc przynajmniej w teorii, co się nam zepsuło. W końcu – mamy dwie ręce! (A przynajmniej ci z nas, którzy mają dwie ręce.)

fot. Marianna Patkowska

Gdzie ci mężczyźni prawdziwi tacy?

fot. Marianna Patkowska

Często słyszę o tzw. kryzysie męskości. Myślę, że takie diagnozy mają swoje źródło w przywiązaniu do starego (patriarchalnego, ale to nie jedyny jego problem) porządku, w którym płciom zostały narzucone kulturowo pewne role. Z jednej strony ludzie zaczynają wreszcie dostrzegać szkodliwość idiotycznych haseł w stylu chłopaki nie płaczą, ale z drugiej mają ciągle pewien dysonans poznawczy, stykając się z mężczyznami, którzy zaczynają dbać o swoją psychikę i odbudowywać często utraconą łączność ze swoimi emocjami. Dość sporo miejsca poświęcałam na blogu temu, czym dla mnie samej jest kobiecość i męskość,  a ściślej problemowi w ich zdefiniowaniu. Dziś skłaniam się ku temu, że prawdziwa kobiecość i prawdziwa męskość są po pierwsze niekoniecznie ściśle związanie z płcią biologiczną, a po drugie nie występują u osobników constans. Co dokładnie mam na myśli? Po pierwsze to, że w każdym człowieku jest zarówno pierwiastek męski, jak i żeński (co też pokrywa się z teorią, że każdy człowiek jest odrębną pełnią), więc ta sama osoba w jakichś sytuacjach może być niesłychanie kobieca, jak i – w innych – szalenie męska. A po drugie, że nawet jeśli w jednym osobniku przeważają cechy uznawane za bardziej kobiece lub bardziej męskie, to i tak nie będą się w nim uaktywniać w każdej życiowej sytuacji. Tym samym oczekiwania społeczno-kulturowe związane z byciem w stu procentach kobiecą lub męskim, są niebezpieczne, bo próba sprostania im (skazana oczywiście z założenia na porażkę) stoi w sprzeczności z naszą naturą.
Reasumując, stworzyliśmy sobie świat, w którym postępowanie ludzi świadomych i mających większą niż kiedykolwiek wiedzę na temat istoty samych siebie, nazywamy kryzysem męskości lub upadkiem kobiecości. To dosyć smutne.

fot. Marianna Patkowska

Racjonalność psuje magię?

fot. Marianna Patkowska

Kiedy co jakiś czas toczą się w mediach dyskusje na temat zmiany starej definicji gwałtu, w myśl której dochodzi do niego, „gdy ktoś doprowadza do obcowania płciowego przemocą, groźbą lub podstępem” na taką, która zakłada brak wyraźnej zgody na współżycie, od razu pojawia się wysyp komentarzy autorów płci obojga, że „to odbiera całą magię” oraz drwin, że „może jeszcze przed seksem umowy będziemy spisywać”. (Jako niezdiagnozowany lekki Asperger uważam to za doskonały pomysł, bo dopóki ktoś nie powie mi expressis verbis, że chce ze mną uprawiać seks, to rzadko kiedy potrafię się tego sama domyślić.) Zastanawiam się wtedy zawsze, jak spaczony obraz świata muszą mieć ludzie, którym konieczność zapytania drugiej osoby, czy ich postępowanie nie będzie dla niej przypadkiem przemocowe, „popsułoby magię”. Może bierze się to z nieumiejętności rozmawiania w ogóle, może z wzorców wpajanych nam od dzieciństwa (do dziś całkiem sporo osób nie widzi niestosowności w zachowaniu księcia w baśni o śpiącej królewnie, który całuje nieprzytomną dziewczynę bez jej przecież zgody), a może z połączenia obydwu. Oczywiście rozumiem, co ci buntujący się ludzie mogą mieć na myśli, jednak naprawdę niewiele jest w życiu sytuacji, których nie dałoby się potraktować jako wyjściowo erotycznych. Wystarczy otworzyć głowę. Czasy, w których to mężczyzna ma inicjować każde zbliżenie, rzucając się jak wygłodniałe zwierzę na bierną, zaszczyconą tym faktem dziewoję, której wypada się z początku trochę jednak mu opierać, by nie wyjść na łatwą, już na szczęście przeminęły (mam nadzieję). Bo rzeczywiście trzeba doskonale znać drugą osobę i jej granice, by ich w ten sposób nie przekroczyć. Stąd gigantyczny bunt rodzi we mnie seksistowska teza, że:

jak kobieta mówi „nie”, to myśli „tak”.

Nie dość, że idealnie wpisuje się w kulturę gwałtu, otwierając furtkę wszystkim zwyrodnialcom, traktującym innych ludzi jak pozbawione uczuć przedmioty, to utwierdza też chory stereotyp, że dorosłemu człowiekowi, nawet jeśli – do czego ma prawo – nie jest w danym momencie pewien, czego chce, można odebrać decyzyjność. Jestem wściekła zarówno na mężczyzn, którzy pozwalają sobie na takie żarty, jak i na kobiety, które przez wyuczony opór i udawanie niedostępnych, kiedy tak naprawdę niedostępne wcale nie chcą być, je utrwalają. Bądźmy poważni i traktujmy zarówno siebie, jak i innych poważnie. „Nie” zawsze znaczy „nie”, „tak” zawsze znaczy „tak”, a „nie wiem” zawsze znaczy „nie wiem” – może otwierać pole do rozmowy, ale nie do przemocy! Ale żebyśmy przestali się zachowywać jak prymitywne samce i pensjonarskie cnotki, musimy powychodzić z tych pretensjonalnych romantycznych ról, w których dostrzegamy magię, szukając jej ciągle po stronie infantylizmu i niedojrzałości.  Musimy przestać postrzegać mężczyznę i kobietę jak dwie dopełniające się połowy i zrozumieć, że każdy z nas, bez względu na płeć, jest odrębną całością, posiadającą zarówno tzw. męską (bardziej zdecydowaną i silną), jak i kobiecą (bardziej delikatną i wrażliwą) stronę oraz własną seksualność niezależną od nikogo innego.
Jak poradzić sobie z upadkiem całej tej romantycznej koncepcji, a nawet może z pewną tęsknotą za nią? Myślę, że warto zdać sobie sprawę z tego, że toksyczność relacji silnie uzależnia i może sprawiać wrażenie bardziej atrakcyjnej niż wszystko, z czym się spotkamy w zdrowym związku. W rzeczywistości naprawdę nie ma nic bardziej nudnego niż wielka spełniona miłość (choć mój Partner pewnie powiedziałby, że jest –  zbieranie grzybów). Codzienna praca u podstaw zarówno nad sobą, jak i nad samym związkiem to nudy na pudy, w dodatku wymagające i niezbędne, by wszystko funkcjonowało dobrze. Sprytnie schowana magia tkwi jednak w tym, że nawet takiej miłośniczce ekstremów jak ja, w której słowniku nie istnieje pojęcie systematyczności, się chce!

fot. Marianna Patkowska

Równość jest sexy

fot. Marianna Patkowska

Dawna romantyczna wizja miłości w relacjach heteroseksualnych bazowała przede wszystkim na nierówności płci. Pomysł na odwrotny typ związku, czyli taki, którego podstawą jest równość i partnerstwo, może się wydawać mniej ekscytujący, tymczasem jest dużo bardziej sexy niż uległość! Dlaczego? Bo nie ma w nim miejsca na eksploatację, czyli sytuację, w której potencjalnie może się w nas zgromadzić frustracja, nieuświadomione poczucie niesprawiedliwości czy złość do partnera. Problemy rozwiązuje się na bieżąco, więc nie urastają do rangi wielkich i nienaprawialnych.
Dałam się kiedyś, jak pewnie większość z nas, wplątać w pułapkę myślenia o partnerze jak o człowieku, który jako jedyny może spełnić wszystkie moje potrzeby. To nieprawda – tylko ja sama mogę spełnić wszystkie swoje potrzeby, choć czasami przy pomocy innych ludzi i niekoniecznie zawsze musi, a nawet nie zawsze może być to mój partner. Ta perspektywa pomaga zbudować dużo lepszą relację z samym sobą i na pewno ułatwia zarówno bycie razem, jak i wszelkiego typu rozstania (zarówno te chwilowe, jak i ostateczne), bo mamy jeden niezmienny punkt odniesienia – samych siebie. Stara wizja miłości zakładała nieumiejętność przeżycia rozstania; napawanie się tęsknotą, napawanie się brakiem. Tymczasem do zdrowej relacji każda ze stron wnosi 50%, więc przy rozstaniu (mówię tu zarówno o wspólnej decyzji o rozstaniu się, zostaniu porzuconym, jak i o śmierci partnera) nie zostajemy z niczym, tylko z połową. Czy ma nam nie być przykro? Ma być nam dokładnie tak, jak będziemy to czuć i tak długo, jak będziemy tego potrzebować. Jednak opłakiwanie relacji zdrowej tym się różni od opłakiwania relacji toksycznej, że jest w nim nie rozpacz, a pogodzenie się z tym, co jest. Mocno rezonuje ze mną ten fragment jednej z moich ulubionych piosenek Indii.Arie:

If he ever left me, I wouldn’t even be sad, no
‘Cause there’s a blessing in every lesson
And I’m glad that I knew him at all

„The Truth” India.Arie

Mój Partner jest pierwszym, za którym umiem tęsknić w niedestrukcyjny sposób. Wypełnia mnie niesamowity spokój, ale też świadomość, że nikt z nas nie wie, ile wspólnego czasu jest nam dane. Paradoksalnie właśnie dlatego, że mam dziś do stracenia dużo więcej, niż kiedykolwiek, z łatwością odnajduję w sobie pokorę i wdzięczność za każdy dzień, w którym ten niesamowity Człowiek jest w moim życiu, a także motywację, żeby codziennie wspólnie nad związkiem pracować.
No i – co bardzo ważne i dotyczy wszystkich płci – jak byśmy nie byli z partnerem dobrani i zgodni, jak byśmy się nie wyczuwali, to żaden człowiek nie potrafi czytać w naszych myślach, więc jeśli czegoś chcemy – mówmy o tym wprost, nie czekając (często latami), aż się sam domyśli! Weszłam w swoją dzisiejszą relację z bagażem zaszłości i pomysłów (cudzych) na to, co wypada, a czego nie wypada. Dziś, kiedy potrzebuję przytulenia, docenienia, miłych słów, pochwał czy delikatności – zwyczajnie o nie proszę. Bo mój Partner nie jest księciem z bajki, trudniącym się w wolnych chwilach wróżbiarstwem. Nie zawsze rozumie, a rzadko kiedy wie, co i dlaczego dzieje się w mojej głowie. Jednak kiedy mu o tym powiem, wszystko układa mu się w spójną całość, bo ma w sobie ogromną na mnie uważność. Więc choć patrzenie sobie głęboko w oczy bez słów w blasku świec wydaje się bardziej nęcące niż zakomunikowanie drugiej osobie, że jakieś zdarzenie rozdrapało właśnie naszą traumę z dzieciństwa i teraz przez trzy dni będziemy z niej wychodzić, więc prosimy, żeby to uwzględniła, to jednak komunikacja jest kluczem do szczęśliwej, zdrowej relacji.

fot. Marianna Patkowska

Wierność i zdrowy związek

fot. Marianna Patkowska

Wierność jest dla mnie fundamentem każdej relacji. Nigdy na szczęście w związkach romantycznych nie doświadczyłam ani cudzego, ani – co chyba jeszcze ważniejsze – własnego niedochowania wierności. Jednak bliżej niesprecyzowany lęk przed zdradą, a może jedynie zinterpretowany w ten sposób lęk przed odrzuceniem sprawiał, że nie zboczyłam na szczęście w stronę chorobliwej zazdrości, ale za to zakładałam ciasną uprząż na siebie samą. Co dokładnie mam na myśli? Narzucanie sobie za każdym razem przekonania, że związek czyni ze mnie intelektualną i fizyczną własność drugiej osoby, więc wybranie jednego partnera powinno mnie automatycznie zamknąć na wszystkich innych mężczyzn – wykasować ich z pola mojego widzenia. Prawdopodobnie nikt tego ode mnie nigdy nie wymagał, ale ja sama – przez własny, niczym zresztą niepoparty – brak zaufania do siebie, stworzyłam sobie więzienie, bojąc się konfrontacji z samą sobą. Dziś wiem o sobie to, że do funkcjonowania potrzebuję głębokich relacji z różnymi ludźmi. Te płytkie mogą dla mnie nie istnieć wcale, ale nawet krótkie, lecz głębokie, mnie budują i mam ogromną nadzieję, że budują też tych, z którymi w nie wchodzę. Tym samym założenie, że będąc w związku, nie mogę już wejść w głęboką relację przyjacielską z żadnym innym człowiekiem (w tym też mężczyzną), stoi w sprzeczności ze mną. I – jak każde kłamstwo – może działać wyłącznie na krótką metę. Po raz pierwszy jestem w związku, którego podstawą jest bezgraniczna i bezkompromisowa szczerość, która z kolei bazuje na znakomitej znajomości samego siebie u każdego z nas. W takim układzie nawet najmniejszy fałsz nie pozostanie niezauważony, nie warto nawet próbować tuszować swojej złości czy frustracji, bo i tak wypłyną na powierzchnię, co łatwe, kiedy woda jest taka niezmącona. Jestem z Partnerem, który mnie w niczym nie ogranicza, bo mnie przede wszystkim jak nikt inny rozumie. Wspiera mnie więc we wszystkim, co sprzyja mojemu rozwojowi. Inspiruje mnie też, bym sama była tak samo doskonałym partnerem dla niego, jakim on jest dla mnie.
Dziś nie wyobrażam sobie, żeby mu powiedzieć, że „zamyka mnie na innych mężczyzn”, bo to oznaczałoby, że zamyka mnie na ludzi. A jest wręcz przeciwnie – dopiero będąc z nim, jestem naprawdę otwarta i czuję mocniej niż kiedykolwiek, jak co (i kto) na mnie oddziałuje. Innymi słowy, co mnie buduje, a co niszczy. Zdradą jest moim zdaniem brak lojalności i brak rozmowy. Zarówno robienie czegokolwiek w ukryciu, jak i zmuszanie partnera poprzez traktowanie go jak swojej własności do tego, by musiał cokolwiek przed nami ukrywać, nie jest w porządku. Związek nie niweluje naszego niezbywalnego prawa do wolności. Każdy dorosły człowiek sam decyduje o tym, co robi ze swoim życiem, kim się otacza, z kim sypia, w co wierzy. Zdrowy związek nie może nikomu tej wolności odbierać. To, że na ogół rezygnujemy z wielu rzeczy, które były w zasięgu ręki przed wejściem w relację, powinno wynikać z miłości i empatii do drugiej osoby, a nie narzucanych przez nią ograniczeń. Dla każdego co innego będzie oczywiste, stąd tak ważna jest komunikacja, ale też jakiś wspólny background. Na przykład nie jest najlepszym pomysłem wiązanie się z poliamorystą, kiedy samemu jest się monogamistą i na odwrót (jako monogamistka nie chciałabym jedynej możliwej d l a  s i e b i e  wizji związku narzucać komuś, kto ma inaczej). Kwestie religijne też mogą być nie do pogodzenia, podobnie zresztą, jak przekonania polityczne. O tym wszystkim dobrze rozmawiać, zanim zaangażujemy się w związek emocjonalnie. Jestem przekonana, że będąc w relacji, powinniśmy się kierować wyłącznie tym, by się nawzajem nie ranić, bo choć przy zaniechaniach potem za jej rozpad najłatwiej winić ewentualne osoby trzecie, to jednak by mogły być one jakimkolwiek zagrożeniem dla związku, ten musi być najpierw od jakiegoś już czasu dysfunkcyjny. A odpowiedzialność za niego spoczywa wyłącznie na osobach, które go tworzą.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę piosenkę, do której mam ogromny sentyment, choć cieszy mnie, że opisuje moją dawno już minioną przeszłość.

fot. Marianna Patkowska

Powrót z planety Dyskomfort

fot. Bożena Szuj

Ponad rok temu napisałam „Wycieczkę na planetę Dyskomfort” – tekst o przełomowym wydarzeniu w moim życiu, jakim było poznanie Drapieżnika (jak go w celu utrudnienia identyfikacji nazwałam).

Jeśli ktoś tego wpisu jeszcze nie czytał (lub czytał, ale go nie pamięta), zachęcam do lektury, bez której „Powrót z planety Dyskomfort” może się wydać niekompletny.

Na mojej drodze pojawiła się osoba, która przez cały pakiet czynników zewnętrznych była mi z początku na tyle obca i w jakimś sensie nawet obojętna, że postanowiłam przy jej pomocy wejść w silną stabilną relację… ze sobą samą. Było to możliwe jedynie przy założeniu, że każde z nas pochodzi z innego świata, uznaje inne wartości, a polubienie się nie jest głównym celem tej znajomości, choć nie zaskoczyło mnie, że z biegiem czasu nawiązała się nawet pewna nić sympatii między nami. Siłą tego kontaktu była zmiana wektorów w mojej głowie i przyjęcie, że na żadnym napotkanym człowieku nie mogę się – jak dotychczas – uwiesić, oczekując, że się mną zaopiekuje. Każdy ma prawo świadomie lub nieświadomie nas skrzywdzić, a przeciwdziałania temu i opieki możemy oczekiwać wyłącznie od siebie samych. Wchodziłam więc w dyskusje na terenach dla siebie niekomfortowych, sprawdzając, czy uda mi się zidentyfikować i jasno wyartykułować swoje granice (zarówno dotyczące tematów, jak i – co chyba ważniejsze – sposobów mówienia o niektórych sprawach). Na ogół mi się udawało. Powoli zaczęliśmy się uczyć swojej odmienności, a nawet dochodzić do wniosku, że nie zawsze to, co za nią braliśmy, faktycznie nią jest.
Na początku naszej znajomości zastanawiałam się, jak to możliwe, by w jednym człowieku było tyle szumu i bałaganu. Jednak kiedy pospadały resztki maski, którą z niezrozumiałych dla mnie powodów przywdział, zobaczyłam pogubionego, nieszczęśliwego chłopaka z historią tak boleśnie przeczołganego przez życie i niewierzącego w swoje prawdziwe wewnętrzne piękno, że chwytającego się – być może w celu zaimponowania mi (choć niezbyt fortunnego) – rzeczywiście brzytwy. Na szczęście udało mi się ją w porę chwycić i odłożyć, zanim się nią pokaleczył.
Traktowałam całe to doświadczenie, jak rodzaj eksperymentu. Poczułam się po nim silna, bo miałam wrażenie, że się ochroniłam. I że jestem już w zetknięciu z drugą osobą zupełnie inna niż wcześniej. Bliższa prawdziwej sobie. Asertywna, otwarta, odrębna. To mnie zaskoczyło. Nie znałam siebie takiej.
Przyszła pora na zakończenie tej wyjątkowej relacji, bo wiedząc, jak bardzo absorbującą kobietą jestem, rozumiałam, że potrzebuję albo stuprocentowej atencji (a dostanie jej nie było w tamtym momencie możliwe), albo żadnej. Próby wycofania się spełzły jednak na niczym. Czułam się przytrzymywana za rękę i kuszona wizją posiadania brata i przyjaciela, jakiego nigdy dotąd nie miałam. Wiedziałam na pewno jedno: ten człowiek wyciągnął mnie daleko poza strefę mojego komfortu i nieustannie inspirował do ciągłego rozwoju. To mnie fascynowało, było intelektualnym i emocjonalnym wyzwaniem. Podobno byłam bezlitosna, „waląc w niego jak w bęben”. Wydawało mi się wtedy, że to lubił. (Po czasie okazało się, że jednak tego nie lubił.) Może faktycznie zbyt mocno okopałam się na swoich pozycjach, ale nasze kompletnie różne – jak wtedy myślałam – moralne postawy sprawiały, że czułam potrzebę bycia bardzo radykalną. Uważałam, że nie czas na rozważania o odcieniach szarości (które przecież doskonale widzę), kiedy ktoś najwyraźniej nie odróżnia czarnego od białego. Źle go oceniłam. Odróżniał czarne od białego dużo głębiej niż większość ludzi, których znam. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że dziś już rozumiem, że rozmowa z osobą o mocno zaniżonym poczuciu własnej wartości wymaga świadomości, że będzie ona przedstawiać fakty na swoją niekorzyść, że postawi się zawsze w gorszym świetle niż by mogła; że będzie najsurowszym sędzią dla samego siebie. Wtedy tego nie wiedziałam. To było zresztą źródłem wielu nieporozumień, bo jeśli coś nie składa mi się w spójną całość, na ogół mocno mnie uwiera i sprawia, że zaczynam szukać sensu na własną rękę, co najczęściej nie kończy się fortunnie (zrozumie to każdy, kto doświadczył kontaktu z jakimkolwiek prawopółkulowcem).

Koniec i początek

Cała opisana w „Wycieczce na planetę Dyskomfort” sytuacja rozgrywała się – choć mnie samej trudno w to uwierzyć – w ciągu zaledwie dwóch tygodni i kilku dni. Jej koniec był zasmucająco banalny – Drapieżnik przekroczył granicę ustaloną jako nieprzekraczalną, więc było dla mnie jasne (choć przykre), że to ostatnia próba dla mnie, czy z desperacji wybiorę nielojalność wobec siebie samej i będę rozdawać kolejne szanse, czy chirurgicznym cięciem skończę znajomość. Wyszłam z niej pomyślnie. Nie wiem nawet, czy było mi ciężko. Było mi dziwnie, ale ten niesamowity czas pomógł mi się zwrócić ku sobie, zrozumieć, że nie opuszczę się aż do śmierci. Być może przerabiałam traumę z wczesnej młodości, kiedy zawiodłam sama siebie w najtragiczniejszy z możliwych sposobów, nie umiejąc sobie poradzić z ogromem czyjejś podłości. Nie wiedziałam wtedy, że ta podłość nie mówi niczego o mnie. Dziś, mądrzejsza o tamte doświadczenia, zrozumiałam, że jeśli mam wybierać między sobą a kimkolwiek, wybór siebie musi być oczywisty. O dziwo tym razem był. Czułam wdzięczność do Drapieżnika za te wszystkie ważne lekcje, za odkrycie, że wreszcie mam kogoś, na kogo zawsze mogę liczyć, kto wyciągnie mnie z najgorszych tarapatów i zawsze obroni – siebie! Odzyskałam integralność ze sobą. Doceniłam swój wreszcie współpracujący z emocjami umysł. Wszystko zaczęło się układać. Oprócz jednego elementu. Pod każdym względem było tak dobrze, że nie chciałam tego zbyt mocno rozgrzebywać, ale zaczęłam mieć wrażenie, że weszłam na tak wysoki poziom samoświadomości, że… utraciłam bezpowrotnie łączność ze swoimi uczuciami. Że za bardzo wszystko rozumiem, by móc jeszcze cokolwiek poczuć. Myślałam, że to cena, którą muszę zapłacić.
Po trzech tygodniach Drapieżnik znalazł sposób, by do mnie dotrzeć ze swoim pożegnalnym listem, którego lektura (a liczył aż jedenaście stron!) była dla mnie przełomowa. Przede wszystkim zrozumiałam, że tamto przekroczenie moich granic wynikało wyłącznie z bezmyślności. Dziś myślę też, że było zachowaniem autodestrukcyjnym – motywowanym podświadomą chęcią zniszczenia czegoś, co było piękne i wartościowe. Kilka dni czytałam ten list bez przerwy. Nauczyłam się go w końcu na pamięć. I… odnalazłam w sobie brakujący element. Wreszcie zauważyłam wypełniające mnie po brzegi uczucie. Bez wstydu, bez cienia wątpliwości, bez kreowania jakichkolwiek scenariuszy, bez chęci posiadania. Czyste, żywe uczucie nieszukające ani poklasku, ani spełnienia, a przede wszystkim nieodbierające mi mnie. Wszystko dopiero wtedy znalazło swoje właściwe miejsce. (Dopiero wtedy zrozumiałam też w pełni magiczną piosenkę Ramony Ray „Wiem i mam”.) Dawno nie uroniłam tylu (niewiarygodnie oczyszczających) łez! Odkryłam też literacki talent Drapieżnika (nie pamiętam, kiedy czytałam coś równie znakomicie napisanego).
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę efektywność, był to chyba najgorszy list pożegnalny na świecie, bo nie dość, że niczego nie zakończył, to jeszcze tak naprawdę wszystko dopiero zaczął. Reszta potoczyła się niesamowicie szybko. Po trzech miesiącach, podczas których całkowicie przemeblował swoje życie, przyjechał do mnie jako wolny i gotowy na związek ze mną mężczyzna. Od tego momentu staliśmy się, z niewielkimi przerwami, właściwie nierozłączni.

I żyli długo i szczęśliwie

Czy to takie proste, że ludzie trafiają na siebie, zaczynają mieć przeświadczenie, że są dla siebie stworzeni i już wszystko układa się jak w bajce? Oczywiście, że nie! Potem okazuje się, że ona lubi zostawiać na stołach kubki z niedopitymi napojami, a on… właściwie nie ma wad, co niemiłosiernie ją drażni, bo początek znajomości wcale nie wskazywał na to, że w wyścigach o tytuł łatwiejszego partnera może w ogóle mieć jakąś konkurencję.
W zdrowym związku nie chodzi zresztą o to, żeby na siłę spełniać czyjekolwiek wyobrażenia idealnego życia we dwoje – to prosta droga do przyznania sobie prawa do przejęcia (niedopuszczalnej w partnerstwie) kontroli nad drugim człowiekiem. Myślę, że chodzi o umiejętność rozmowy i bezgraniczną szczerość, bez której nie da się zbudować nic wartościowego. Wiem, że nie byłabym dziś szczęśliwa, gdybym nie zrozumiała, że człowiekiem swojego życia jestem tylko i wyłącznie ja sama. Ukochany jest moim towarzyszem, przyjacielem i wsparciem. Pięknym wewnętrznie i zewnętrznie mężczyzną, którego szanuję, podziwiam i uwielbiam; właścicielem najdłuższych i najpiękniejszych męskich rzęs, jakie kiedykolwiek widziałam i najcudowniejszej barwy głosu, jaką kiedykolwiek słyszałam. Jest silnym, niezależnym, wolnym istnieniem. Piekielnie inteligentnym, niebywale mądrym, odważnym, prawym i dobrym człowiekiem z niepowtarzalnym poczuciem humoru. Mogę go słuchać godzinami (od kiedy nie mówi już tego, co wydaje mu się, że chcę usłyszeć), robiąc w głowie rozbiory logiczno-gramatyczne jego doskonale zbudowanych zdań i podziwiając jego ogromny zasób słów. Łączą nas wspólne pasje: jest znakomitym muzykiem (śpiewanie z nim to dla mnie mistyczne przeżycie), doskonale pisze, fantastycznie czuje muzykę współczesną, której często wspólnie słuchamy, czego nie muszę poprzedzać swoimi prelekcjami. Z drugiej strony urzeka mnie też obserwowanie go przy czynnościach, z których sama niewiele rozumiem. Kiedy coś w skupieniu rozkręca, albo skręca, otoczony całymi zastępami maleńkich obcych mi elementów, rozczula mnie, bo wiem, że patrząc na niego, widzę dokładnie to samo, co on, patrząc na mnie wśród moich kosmetyków. (No i ma też dla mnie dosyć symboliczne znaczenie, że Gabriel García Márquez w roku jego urodzenia wydał „Sto lat samotności”, a w roku mojego urodzenia – „Miłość w czasach zarazy”.)

Przeciwieństwa się nie przyciągają

Myślę, że wiele osób pada ofiarą funkcjonujących w powszechnej świadomości mitów na temat związków i to może zaważyć na podejmowaniu złych, a czasem nawet tragicznych w skutkach decyzji. Od dziecka słyszymy, że przeciwieństwa się przyciągają. To nieprawda. Owszem, inność może nas urzekać i ciekawić, ale prześledźmy, co się dzieje w literaturze i filmie, kiedy ułożona panienka wejdzie w relację z intrygującym bad boyem. Zmienia go! W swoim pojęciu oczywiście go ratuje i ocala, ale nazwijmy rzeczy po imieniu: mężczyzna będący kobieciarzem/nałogowcem/narwańcem/imprezowiczem, który trafia na „porządną” kobietę usiłującą zrobić z niego króla monogamii/abstynenta/oazę spokoju/domatora nie jest wcale przez nią ratowany, tylko nieakceptowany takim, jakim jest. Reasumując, to nie inność takiego mężczyzny nakręca decydującą się na związek z nim kobietę, lecz perspektywa ukształtowania go na własną modłę, perspektywa kontroli, a więc również perspektywa przemocy wykluczającej partnerstwo. Trudno też się dziwić, że osoba (nie zawsze jest to zresztą mężczyzna) pozwalająca się tak tresować szybko traci szacunek zarówno tresującego, jak i – co jeszcze bardziej tragiczne – swój własny.
Oczywiście zdarzają się sytuacje, w których ktoś zmienia swój dotychczasowy sposób postępowania pod wpływem fascynacji drugą osobą, ale po pierwsze musi to być wyłącznie jego własna decyzja, a nie efekt nacisków, a po drugie takie zmiany są możliwe, kiedy wcześniejszy styl życia nie wynikał z jego prawdziwej natury, lecz był wynikiem pogubienia i gdzieś w środku go uwierał.
Zakochujemy się nie w ludziach, którzy są naszymi przeciwieństwami, lecz w tych, w których umiemy odnaleźć siebie samych.  Ale dlaczego w ogóle o tym piszę? Ku przestrodze! W pewnym momencie z przerażeniem zdałam sobie sprawę z tego, że gdybym nie uświadomiła sobie tego wszystkiego w porę, być może, kierując się kłamliwą, serwowaną nam zewsząd wizją miłości, przeoczyłabym jeden z najcenNiejszych darów od losu.
Ponieważ od początku było dla mnie oczywiste, że moja znajomość z Drapieżnikiem opiera się na przyjęciu go takim, jaki jest, moje uczucia stały się dla mnie klarowne dopiero, kiedy zrozumiałam, jak wiele mnie z nim łączy, a nie dzieli. Wtedy poczułam się bezpiecznie (co automatycznie sprawiło, że opuściłam planetę Dyskomfort), umiejąc przyjąć bez świadomości jakiegokolwiek  zagrożenia występujące między nami różnice. Wiedziałam już, że zgadzamy się w tym, co dla mnie najistotniejsze, więc rozbieżności w naszym myśleniu przestały mnie niepokoić, a zaczęły fascynować.

Praca u podstaw

Choć każde z nas charakteryzuje się romantyzmem umiarkowanym (że tak to eufemistycznie ujmę), ludzie znający nas dobrze widzą światło, jakim wypełnia nas ta relacja. Czy mam poczucie, że TO TEN? Mam. Czy mam nadzieję, że nic nigdy się nie zmieni? Nie mam. Wiem, że nie od nas zależą ani kryzysy, ani chwilowe odpływy i przypływy uczuć. Od nas zależy, jak bardzo będziemy na siebie uważni (zarówno siebie nawzajem, jak i siebie samych) i nie w bliżej nieokreślonym kiedyś tam, tylko każdego dnia.  Zmiany są wpisane w rozwój. W związku trudniej to zaakceptować, bo tam zmieniamy się nie tylko my sami, ale też partner oraz trzeci byt, jakim jest relacja.
Jak praktykować uważność na siebie? Bardzo prosto – dużo szczerze i otwarcie rozmawiając. Ludzie często wstydzą się mówić najbliższym, że nie są szczęśliwi; nie chcą nikogo urazić, nie chcą być niegrzeczni. Zupełnie, jakby nie zdawali sobie sprawy, że rzeczy zamiecione pod dywan nie tylko nie znikają, ale stają się większe. W efekcie narastającej w nas frustracji albo staniemy się agresywni w stosunku do partnera, albo zaczniemy się stopniowo od niego oddalać. Więc czyż nie lepiej jednak czasem urazić? Zwłaszcza, że zdrowa komunikacja rzadko kiedy niesie ze sobą realne ryzyko zrobienia komuś przykrości.
Przez cały ten niesamowity czas zarówno wyjazdu na planetę Dyskomfort, jak i powrotu z niej, a potem rozpoczęcia związku, nauczyłam się rozmawiać na chyba wszystkie możliwe tematy – od najbardziej błahych, po te krępujące, łącznie z ustalaniem, na które rozmawiać nie będziemy. Okazało się, że życie w relacji może być proste pod warunkiem, że cały czas pamiętamy, gdzie się kończy moje ja i zaczyna ja drugiej strony, ale także gdzie się dokładnie znajduje przestrzeń my. No, może jeszcze też pod drugim – kiedy się swojego partnera zwyczajnie lubi!

❤️ Z okazji dzisiejszych Walentynek składam Wszystkim swoim Czytelnikom nNajserdeczniejsze życzenia! ❤️

P.S. Na deser łączę piosenkę, którą nagrałam naprędce na samym początku znajomości z Drapieżnikiem. Uśmiechem próbowałam zatuszować wyczerpanie emocjonalne, poczucie chwilowej, lecz dojmującej pustki i przerażenie siłą, jaką w sobie przez przypadek odkryłam. Byłam wtedy przekonana, że śpiewam do niego. Dziś rozumiem, że adresatką tego nagrania byłam również ja sama.

Stara baśń

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Zainspirowana słowami pewnej vlogerki, postanowiłam uważnie przyjrzeć się temu, co przez literaturę, filmy, całą szeroko pojętą pop kulturę, ale też wychowanie było nam za młodu wpajane, chociaż nie powinno.

🌬️ Moje granice nie są istotne

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jakiś czas temu, na znakomitym kanale Nishka Movie, Natalia Tur powiedziała coś, co mocno mnie poruszyło i dało mi do myślenia. Mianowicie:

Ten cały przekaz w bajkach, kiedy książę całuje… nieświadomą, bo śpiącą, nieprzytomną królewnę? Całuje ją bez zgody?

„10 pytań, których nie zadawaj ofierze gwałtu” Nishka Movie

Przeraziło mnie, jak bezrefleksyjnie przyswajamy dziś elementy kultury gwałtu, uznając powyższy cytat za „fanaberię” i rozgrzeszając to, co jest godne napiętnowania wyświechtanym frazesem: „bez przesady” lub „to było pisane dawno”. (Mnie słowa Nishki zmroziły, ale wstyd mi, że nigdy nie wpadałam na to – co wydaje się przecież oczywistością – sama.) Co do tego, że kontekst potrafi ukazać wszystko w innym świetle – pełna zgoda. Sporo czasu poświęca się dogłębnym analizom tekstów na studiach filologicznych lub w dobrych liceach. Ciężko jednak małym dzieciom, będącym adresatami baśni, za każdym razem tłumaczyć, które niepotępiane przez ich autorów zachowania bohaterów są patologiczne i dlaczego. A co jest złego w całowaniu nieświadomej, bo śpiącej kobiety? Wszystko, jeśli ludzie się nie znają (z tego co mgliście pamiętam, Śpiąca Królewna nie poznała przed zaśnięciem swojego molestatora). Jeśli się natomiast znają, kwestię budzenia jakimikolwiek pieszczotami trzeba po prostu wcześniej omówić – jedni to przecież uwielbiają, a inni mogą poczuć się, będąc całowanymi i dotykanymi podczas snu, wykorzystani. Kiedy nie mamy pewności i wyraźnej na to zgody, nie wolno nam naruszać nietykalności śpiącej osoby. Jedną z funkcji baśni oprócz rozwijania wyobraźni jest kształtowanie w dziecku uproszczonego obrazu świata. Czy naprawdę chcemy przybliżać dzieciom taki, w którym granice drugiego człowieka nie mają najmniejszego znaczenia?

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🌬️ Potrzeby innych są ważniejsze
niż moje prawa

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Kiedy dziecko z jednej strony słyszy historię śpiącej dziewczyny, którą zaczął bez jej wyraźnej zgody całować jakiś facet, a z drugiej jest np. nakłaniane do ucałowania lub uściskania na przywitanie babci, cioci, wujka, kiedy nie ma na to ochoty, może odnieść wrażenie, że to normalne, że potrzeby innych (np. królewicza z rozbuchanym ego czy krewnych lubiących fizyczne czułości) są ważniejsze od jego praw (w tym wypadku do decydowania o własnym ciele). To oczywiście nie jest prawda. Niczyje potrzeby, ambicje czy oczekiwania nie mogą zakładać naruszania praw drugiego człowieka. Chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie ma nic złego w tym, że babcia ma ochotę wycałować wnuczka. Nie ma też nic złego w tym, że wnuczek nie ma chwilowo lub nigdy ochoty na fizyczną bliskość z babcią. Naganne jest uzależnianie swojego samopoczucia od tego, w jaki sposób ktoś skorzysta ze swojego prawa o decydowaniu o sobie i wyrażanie niezadowolenia, kiedy skorzysta z niego nie po naszej myśli. Przymuszanie dziecka do czegoś, czego nie chce robić (i z czego wcale nie musi się tłumaczyć) i szantażowanie go tym, że postępując w zgodzie ze sobą kogoś zawiedzie i zasmuci jest krzywdą, z której wielu dorosłych nie zdaje sobie sprawy. Nie tylko dlatego, że przytulanie na siłę jest rodzajem przemocy (bo oczywiście jest), ale też dlatego, że komunikujemy w ten sposób małemu człowiekowi, że jeśli dojdzie do jakiegokolwiek konfliktu między nim a resztą świata, powinien odrzucić siebie i wybrać resztę świata. A w żadnym wypadku nie powinien!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🌬️ Książę na białym koniu mnie dopełni

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Literatura i filmy już w dziełach adresowanych do najmłodszych idealizują i propagują niestety wypaczony model uczucia, nazywając go prawdziwą miłością. Wystarczy go bezkrytycznie przyjąć, a do tego jeszcze dorastać w domu, w którym zabraknie bezwarunkowej miłości i poczucia bezpieczeństwa, żeby uwierzyć w jeden z najgorszych i najgroźniejszych mitów – że drugi człowiek zdoła wypełnić jakąkolwiek naszą pustkę. Że przyjedzie rycerz (lub niewiasta) na białym koniu, my mu ten cały nasz bagaż oczekiwań, problemów ze sobą i traum wyniesionych z dzieciństwa zrzucimy na głowę, a on (lub ona) z uśmiechem je z niej strzepnie palcami, mocno nas przytulając. I wystarczy jedynie, że to ten (ta), by żyć długo i szczęśliwie bez żadnej codziennej pracy nad związkiem; tak, jakby ludzie na przestrzeni czasu się nie zmieniali i nie mogło się okazać, że jakaś relacja jest nam dana na ważną i wartościową, ale tylko chwilę.
Dlaczego nazwałam ten mit jednym z najgroźniejszych? Dlatego, że bardzo łatwo zrobić sobie w życiu ogromny bałagan, goniąc za czymś, co w przyrodzie nie występuje (np. skacząc z jednego nieudanego związku w następny, nieustająco szukając wrażeń czy uciekając od swojego ja, które we wszystkich naszych relacjach ma znaczenie kluczowe). Postaram się wyjaśnić te punkty fikcyjnego obrazu miłości, które niepokoją mnie najbardziej.

  • Wystarczy odnaleźć tego jedynego/tą jedyną

    Prawdziwa romantyczna miłość jest rzeczywiście niesamowitym darem losu, ale kiedy zorientujemy się, że to ten (ta), nikt nie da nam najmniejszej gwarancji, że wspólnie będziemy żyć długo i szczęśliwie tylko dlatego, że – mówiąc górnolotnie – byliśmy sobie pisani. To niesłychanie istotny, ale jednak wyłącznie początek – dostrzeżenie potencjału na udany związek z drugą osobą. Dopiero w tym momencie zaczyna się świadoma praca u podstaw.
  • Ktokolwiek oprócz nas samych może dać nam szczęście

    O tym pisałam już wielokrotnie, ale powtórzę po raz kolejny, bo to bardzo ważne: nikt, oprócz nas samych, nie może dać nam pełni szczęścia, nawet gdyby chciał! Spotkanie tego jedynego (tej jedynej) jest oczywiście piękne i daje mnóstwo radości, ale nie zapełni pustki, którą w sobie nosimy. To nasza rola. Nie łudźmy się też, że my zdołamy zapełnić jego pustkę. Każdy z nas odpowiada wyłącznie za siebie. Z dobrych wiadomości – dwie silne, sterapeutyzowane jednostki mają dużo większe szanse na doskonały zdrowy związek od słabych, uwieszających się na sobie wzajemnie i obarczających się swoimi zadaniami.
  • Przeciwieństwa się przyciągają

    Choć w książkach i filmach bawi nas to do łez, a na końcu wzrusza, jednak w rzeczywistości przeciwieństwa bardzo rzadko się przyciągają. Najmocniej kochamy w drugim człowieku to, co przypomina nam nas samych (wreszcie ktoś, kto mnie rozumie, nie jestem w takim myśleniu sam/a, niech świat myśli, co chce, ważne, że on/a ma tak jak ja). Dopiero odkrywając, co nas łączy, jesteśmy w stanie tak się przed sobą otworzyć i wzajemnie sobie zaufać, że zauważone różnice w myśleniu  – które są przecież nieuniknione – nas nie przerażą, nie wycofają. Co więcej, przyjrzymy się im z pewnym zaciekawieniem, bo skoro ktoś, kto na ogół myśli jak ja, w jakiejś sprawie myśli właśnie zupełnie odmiennie, to może warto się nad tym zastanowić? Nie po to, rzecz jasna, żeby zmieniać zdanie, ale żeby poszerzyć swoje horyzonty, otworzyć się na nowe, które wcale nie jest takie inwazyjne, jak nam się wydawało, kiedy słyszeliśmy o tym od osoby wrogo do nas nastawionej.
  • Miłość to ból

    Fetyszyzowanie bólu i cierpienia jest niebezpieczne, a twierdzenie, że są naturalnie związane ze zdrową miłością – bardzo dalekie od prawdy. Oczywiście, że kiedy ktoś nie odwzajemnia naszych uczuć albo chce od nas odejść, najczęściej cierpimy. Oczywiście, że jeśli następuje czas chwilowej rozłąki z ukochaną osobą  – tęsknimy za nią. To wszystko jest bardzo ludzkie. Sęk w tym, że nie cierpimy przez miłość. Cierpimy przez odrzucenie lub przez zmianę sytuacji, do której byliśmy przyzwyczajeni. Zmiany – choć są jedynymi niezmiennymi w naszym życiu – często nas przerażają, zasmucają, wzbudzają poczucie wyobcowania. I to jest naturalne. Jeśli jednak uwierzymy, że to miłość wiąże się z bólem, będziemy mieć doskonałą wymówkę, by pozostać w związku, który okaże się toksyczny.

W zdrowym związku nie ma:

– chorobliwej zazdrości i kontroli
– przemocy psychicznej, fizycznej, seksualnej lub finansowej
– uzależnień
– braku zaufania

W zdrowym związku:

– są problemy, które się rozwiązuje
– są różnice, o których się rozmawia
– jest akceptacja dla cudzej inności
– jest dawanie wolności, której każdy potrzebuje do wzrastania

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🌬️ Założenie rodziny
gwarantuje spełnienie

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ludzie, którzy nie chcą się rozmnażać lub pobierać i wiedzą to od wczesnej młodości, mogą odnieść mylne wrażenie, że coś z nimi nie tak. Zwłaszcza kobiety. Literatura i filmy często przestawiają chęć założenia rodziny z jednej strony jako coś oczywistego, a z drugiej – jako gwarancję spełnienia. Tymczasem nie każdy musi chcieć tego samego. Mówi się, że główną przyczyną rozwodów jest… zawarcie małżeństwa. Analogicznie, przyczyną wszelkich problemów z dziećmi jest ich posiadanie. Nie musimy wcale wybrać takiego modelu życia.
Podobnie, jeśli chcemy założyć własną rodzinę, a z jakichkolwiek powodów nam się to nie uda – nie ma to najmniejszego związku z naszą wartością lub jej brakiem. Rodzicielstwo, ale też małżeństwo jest jedną, ale na pewno nie jedyną z możliwych dróg, które możemy sobie wybrać. Nie definiuje nas.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🌬️ Powinnaś próbować
wszystkich zadowolić

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ten rozdział kieruję do kobiet, bo to właśnie nam od najmłodszych lat wmawia się, że naszym obowiązkiem jest zaspokajanie potrzeb wszystkich wokół oraz że jeśli tylko będziemy miłe, grzeczne i uczynne, wszyscy będą nas lubić. Uwaga, spoiler – nie będą! Po pierwsze dlatego, że nie istnieje jakaś jedna obiektywna prawda o nas – to, co jednych w nas zachwyci, innych będzie drażnić. Każdy człowiek jest inny i zarówno jego sympatie, jak i antypatie mówią najwięcej o nim samym. Jeszcze inni zresztą dostrzegą nasze walory i… właśnie dlatego nas znienawidzą. Nienawiść podszyta zazdrością bierze się z kompleksów i zaniżonego poczucia własnej wartości, więc per saldo nadal jest to opowieść o nich, a nie o nas. Nie ma fizycznej szansy, żeby dogodzić wszystkim, szkoda więc czasu, żeby podejmować takie starania. Nikt zresztą nie każe ich podejmować chłopcom. Podobnie, jak nikt w baśniach nie narusza ich nietykalności fizycznej, kiedy są nieprzytomni…

Kochane Dzieci, piszę przede wszystkim do Was. Pamiętajcie, że każde z Was jest niesamowitą, jedyną w swoim rodzaju istotą. Różnice między Wami są piękne i mogą być niesłychanie twórcze, jeśli nie będziecie ich chciały na siłę zacierać, udając kogoś, kim nie jesteście. Jedyne, co nas wszystkich jako ludzi łączy, to równość i prawo do szacunku. Nie dajcie sobie nigdy nikomu wmówić, że jest inaczej!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki z bajki „Mój przyjaciel smok”.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

„P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kury

fot. Bożena Szuj

 
fot. Marianna Patkowska

wytwórnia: Biodro Records
rok wydania: 1997

Nadrabiając swoje kulturoznawczo-muzyczne zaległości, trafiłam na krążek, którego nie wypada nie znać, a mnie się jednak udało. Tak, wstyd mi i kajam się, ale lepiej późno, niż wcale. Mowa o Najlepszej Alternatywnej Płycie Roku (Fryderyki 1998) – „P.O.L.O.V.I.R.U.S.-ie” Kur.
Powiedzieć, że to najdziwniejsza i najbardziej odjechana parodia różnych muzycznych stylów, to nic nie powiedzieć. Pierwotnym założeniem Tymona Tymańskiego było stworzenie albumu imitującego składankę piosenek różnych (nieistniejących) zespołów i to się właściwie udało, choć krążek finalnie został wydany pod szyldem Kur. Na pewno nie da się jej zarzucić spójności, choć równocześnie czuć w niej twórczą koncepcję. Usłyszymy tu właściwie większość gatunków muzycznych od disco polo przez yass, piosenkę patriotyczną, reggae, heavy metal oraz jazz po country. Wszystko z dużym przymrużeniem oka, okraszone wyczuwalną świadomością muzyczną i fantastycznymi tekstami.
Już dwie pierwsze piosenki („Śmierdzi mi z ust”  i  „Jesienna deprecha”) – utrzymane w podłym, kiczowatym klimacie disco polo – są dowodem na to, że dobrzy i wrażliwi muzycy nawet stylizując coś na największy chłam, przemycą (choćby niecelowo) pewną szlachetność. O „P.O.L.O.V.I.R.U.S.-ie” można byłoby pisać elaboraty (wiem o co najmniej jednej pracy magisterskiej na jego temat), więc w telegraficznym skrócie skupię się tu tylko na kilku swoich ulubionych piosenkach.

🎼 „Nie martw się, Janusz” to jeden z najciekawszych utworów na płycie. Muzycznie znakomity, zaskakujący, świeży, inny; tekstowo fenomenalny! Z przeszywającą precyzją oddaje polskie zaściankowe umiłowanie do zabobonu przy rezygnacji z samodzielnego myślenia (wracające dziś zresztą do łask).

🎼 Drugą (chronologicznie) moją ulubioną piosenką jest „Kibolski”. (Jak typowa blondynka śmiałam się zresztą dwa razy – najpierw, kiedy po raz pierwszy usłyszałam tekst, a drugi, kiedy zrozumiałam, że tak naprawdę, to Lechia Gdańsk, a Arka Gdynia. Bywa…) Podoba mi się bardzo trafność spostrzeżenia, że kibolskie oddanie dla sprawy jest przeważnie dużo większe, niż potrzeba rozumienia jej sedna.

🎼 Dosyć podobną w klimacie i zawsze wywołującą u mnie salwy śmiechu (i – co gorsza – od dłuższego czasu nieopuszczającą mojej głowy) jest „Sztany, glany”. Myślę, że pozostanie już na zawsze w pewnych środowiskach aktualna. Można by rzec, utwór ponadczasowy.

🎼 Absolutnie urzeczona jestem jednak songiem „Nie mam jaj” – to karykatura reggae doskonała na tak wielu poziomach, że jawi mi się jako utwór wręcz genialny. Nieczęsto spotyka się wysmakowane parodie samej formy. Bo śmieszy w niej najbardziej przecież nie sam absurdalny refren:

Ajajaj, nie mam jaj,

– refren piosenki „Nie mam jaj”

tylko połączenie najbardziej rasowego reggae grania z narracją, która do złudzenia przypomina właściwie każdą piosenkę w tym stylu, z tym że ta akurat celowo nie ma sensu. Do tego Larry Okey Ugwu, który swoim uroczym łamanym polskim śpiewa:

W Babilonie zdrada, każą nosić jaja
i wąsy

„Nie mam jaj”

sprawia, że za każdym razem leżę na podłodze ze śmiechu.

🎼 Tekstowego prztyczka w nos dostaje też jazz w utworze „Mój dżez”. Choć Tymański próbuje się naigrywać z wykonywania tego gatunku, to jakby się nie starał, nie jest w stanie uciec od tego, że naprawdę dobrze w nim brzmi!

To byłaby moja polovirusowa top piątka, ale bardzo mnie też urzekają „Ideały Sierpnia”, a zwłaszcza fragment:

Solidarność, Solidarmość, Solimarność – solej

„Ideały Sierpnia”

i absolutnie odjechany „Lemur”.

„P.O.L.O.V.I.R.U.S.” jest z pewnością jedną z tych płyt, których trzeba wysłuchać wielokrotnie, w skupieniu i na które po ich poznaniu trudno pozostać obojętnym.

Spis utworów:

fot. Marianna Patkowska
  1. Śmierdzi mi z ust
  2. Jesienna deprecha
  3. Nie martw się, Janusz
  4. Dlaczego
  5. gadka I
  6. Kibolski
  7. gadka II
  8. Sztany, glany
  9. Ideały Sierpnia
  10. Trygław cz. I
  11. Nie mam jaj
  12. Trygław cz. II
  13. Szatan
  14. gadka III
  15. Mój dżez
  16. Adam ma dobry Humer
  17. O psie
  18. Lemur
fot. Marianna Patkowska

SpotkanNie z Tymonem Tymańskim

Z Tymonem Tymańskim przed wejściem do jego studia Nei Gong

Kiedy pokochasz mężczyznę, który od dzieciństwa przyjaźni się z Tymonem Tymańskim, przez pewien czas grał z nim w różnych zespołach, a w swojej wytwórni Biodro Records wydał recenzowaną tu płytę „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” (projektował też m.in. okładkę i do niej, i do „Paszkwili”), jedną z naturalnych konsekwencji związania z nim swojego życia jest poznanie Tymona Tymańskiego osobiście.

fot. Bożena Szuj

Biorąc pod uwagę mój – opisywany już tu – paniczny lęk związany z tym artystą, wyzwanie nie lada, ale ja wyzwania lubię!
Mam przeświadczenie, (wywodzące się z przekonania, że idealny związek to dwie całości, nie połówki, a miłość jest dawaniem wolności), że przyjaźnie osób, które darzymy uczuciem, nie dotyczą nas i nie bardzo powinniśmy chcieć w nie ingerować. Oczywiście nie mam na myśli odciągania ukochanych od ich znajomych, którzy nam nie odpowiadają (to rodzaj przemocy w związku, której dopuszcza się nie partner, tylko przebrana za niego najwyższa izba kontroli), ale to, że skoro zadbanie o siebie leży w naszej gestii, to jedynie my wiemy, kim się otoczyć, żeby stawać się lepszymi ludźmi, a kogo unikać.
Może się zdarzyć, że ten sam człowiek przyczyni się do duchowego rozwoju pary, może się tak jednak nie zdarzyć. To, że nasz partner jest z kimś blisko, wcale nie znaczy, że my też musimy. Z drugiej strony, jeśli mamy świadomość, że wieloletnia przyjaźń z kimś zbudowała osobę, w którą jesteśmy wpatrzeni, narasta w nas szacunek do jej przyjaciela i potrzeba bycia przez niego zaakceptowanym.
Po przemiłym dniu spędzonym w domu Tymańskiego, mogę powiedzieć, że poznałam nie tylko fenomenalnego muzyka, ale też niesamowitego, nieprzewidywalnego, niewiarygodnie autentycznego, nietuzinkowego (jak mówi o sobie Doda), inspirującego, wzruszająco szczerego, piekielnie inteligentnego, skromnego, wrażliwego (choć się z tym nie afiszuje), a przede wszystkim naprawdę dobrego człowieka. Duchowy wymiar tego spotkania uważam za zbyt osobisty, by opisywać go szerzej, jednak rozmowa z tak pięknym wewnętrznie buddystą w wielu momentach bardzo mnie wzruszyła i z pewnością mocno wzbogaciła.
Ogromnym przeżyciem i zaszczytem było dla mnie zobaczenie prywatnego studia Nei Gong (w którym zostały nagrane „Paszkwile”) i… wspólne wykonanie jednej piosenki. W najśmielszych snach nie przypuszczałam też, że moją pierwszą jogę w życiu poprowadzi właśnie Tymon Tymański!
Jeśli miałabym jakoś podsumować to spotkanie, mogę napisać, że warto zmierzyć się ze swoimi lękami, bo te mogą się nieoczekiwanie okazać naszymi duchowymi mentorami!

fot. Bożena Szuj

Kwestia zaufania

fot. Bożena Szuj

Zaufanie z jednej strony jest fundamentem każdego związku, a z drugiej, pracuje się na nie latami. Jak więc pogodzić jedno z drugim? Wchodzić w relację z kimś, komu się nie ufa? Oczywiście nie. Rozwiązaniem może być pewien kredyt zaufania, którym obdarzymy ukochaną osobę na początku. Nie ma co się bać, bo z takim kredytem jest podobnie, jak z samym zaufaniem – druga strona w każdej chwili może nas zawieść. Nie mamy na to żadnego wpływu. Nikt nie da nam gwarancji, że nigdy nas nie skrzywdzi. Cały trik polega na tym, że inni mogą nas skrzywdzić tylko na tyle, na ile im na to pozwolimy. Co to oznacza w praktyce? Paradoksalnie właśnie to, że im więcej wolności dajemy drugiej osobie, tym mniejsze są szanse, że będziemy cierpieć. Po pierwsze dlatego, że człowiek obdarzony zaufaniem odczuwa zazwyczaj wielką odpowiedzialność z tym związaną i dokłada wszelkich starań, żeby go nie zawieść, a po drugie dlatego, że jeśli jednak zbłądzi, nie będziemy mieć sobie nic do zarzucenia. Teoretycznie w większości sporów wina rozkłada się na obydwie strony, jednak jeśli otwieramy przed kimś swoje serce i obdarzamy go zaufaniem oraz wolnością, a on… wykorzysta to do skrzywdzenia nas, to wychodzimy z tego obronną ręką. O winie czy ewentualnej głupocie można mówić dopiero, kiedy dajemy komuś drugą, trzecią czy jeszcze kolejną szansę, a on ciągle nas zawodzi. Wierzmy ludziom, kiedy pokazują nam swoje prawdziwe barwy. Jeśli twierdzą, że są źli, przyjmijmy, że widocznie tacy właśnie w tym momencie życia są – ostatecznie to oni sami znają się najlepiej. Wierzmy im, nie oceniajmy i absolutnie nie chciejmy tego zmieniać. Nie mamy do tego prawa. Człowiek będący z natury flirciarzem i erotomanem gawędziarzem będzie zawsze wzbudzał poczucie zagrożenia w drugim, który jest zasadniczy i niepewny siebie. Czy jedna ze stron powinna zmieniać drugą (lub się do niej naginać), jeśli ten sam rubaszny figlarz będzie idealnym partnerem dla kogoś silnego i otwartego, a z kolei zasadniczość tej drugiej osoby spełni marzenia kogoś bardziej obyczajowo konserwatywnego? Nie zmieniajmy ani siebie, ani nikogo innego „dla dobra związku”. Związek będzie udany tylko, kiedy od początku partner spełni nasze oczekiwania, będąc takim, jakim jest.

Najlepiej podsumowała to moja mentorka, nieoceniona Iyanla Vanzant:

Pisałam już kiedyś, co myślę o tezie: „nie ma miłości bez zazdrości” – to niezwykle niebezpieczna mądrość, sankcjonująca coś, co jest naprawdę złe. Czy część mnie nie czuje się połechtana, kiedy Ukochany jest o mnie odrobinę zazdrosny? Oczywiście, czuje się. Czy nie zdarza mi się odczuwać lekkich ukłuć zazdrości, nawet kiedy wiem, jak bardzo jest to irracjonalne? Oczywiście, zdarza mi się. Sęk w tym, że w momencie złapania się na tym trzeba się zatrzymać i nie dać się ponieść za daleko. Zazdrość jest potężną i niewyobrażalnie destrukcyjną siłą. Zaczyna zbierać żniwa, zanim w ogóle zdamy sobie z tego sprawę.

fot. Bożena Szuj

Istnieje ogromna nierówność w podejściu do zazdrości kobiecej i męskiej. Mężczyzna obsesyjnie zazdrosny i kontrolujący swoją partnerkę jest na ogół odbierany – nota bene całkiem słusznie! –  jako niebezpieczny tyran. Tymczasem obsesyjnie zazdrosna i kontrolująca partnera kobieta ma na zachowania niedopuszczalne absolutne społeczne przyzwolenie. „On i tak pewnie coś przeskrobał”, no a „skoro nie ma nic na sumieniu, to w czym problem”.
Zachowania, o których samo wspominanie budzi moją odrazę, czyli przeglądanie czyjegoś komputera, telefonu, rzeczy osobistych w celu przyłapania go na zdradzie, jest zawsze bezsprzecznie złe i nie można znaleźć na nie żadnego usprawiedliwienia. Wiele rzeczy umiałabym w związku wybaczyć. Myślę, że nawet zdradę, gdybym rozumiała jej przyczynę i widziała możliwość wzajemnej pracy nad tej przyczyny likwidacją. Nie wyobrażam sobie jednak kontynuacji relacji, w której już nigdy nie mogłabym zostawić przy partnerze otwartego komputera, komórki czy prywatnych zapisków i wiedzieć, że nawet nie przyjdzie mu do głowy zajrzenie do nich bez zapytania. To zaufanie, którego myślę, że nie da się odbudować. Co do przyczyn takiego zachowania – pojawia się ono tylko, kiedy zdrada miała już miejsce, ale niekoniecznie w sposób oczywisty. Na ogół to osoby szpiegujące dopuszczają albo dopuściły się kiedyś zdrady. Przeważnie względem samych siebie. Opuściły siebie wtedy, kiedy były sobie potrzebne. Nie mogły na sobie polegać. Z pomocą przyjdzie wtedy odpuszczenie sobie, wybaczenie i stanie się dla siebie prawdziwym oparciem. Zdarza się też oczywiście, że to osoba szpiegowana przekroczyła kiedyś granice i dziś mamy podejrzenia, że sytuacja się powtarza. Warto się wtedy zastanowić, czy przyznana jej wtedy druga szansa nie została właśnie przez nią zmarnowana. Ostatecznie nie ma znaczenia, czego się dogrzebiemy w czyichś rzeczach osobistych – jeśli ktoś, kto miał za zadanie upewnić nas w tym, że już nigdy więcej nie postąpi źle, sprawił, że znowu pojawiają się w nas poważne wątpliwości, to to samo w sobie jest nie w porządku. Umowa była inna. Jeśli ktoś nie umie się z niej wywiązać, odpowiedzialność za to, czy będziemy skrzywdzeni (podpisując umowy kolejne) czy nie, leży – jak pisałam na początku – tylko i wyłącznie po naszej stronie.

P.S. Na deser łączę fantastyczny cover (rozbrajający mnie kwintą w chórkach w refrenie) obłędnej Róisín Murphy. To cover utworu z repertuaru Miny. Jego tekst wydaje mi się dobrym dopełnieniem dzisiejszego wpisu.

fot. Bożena Szuj