Uważaj, czego sobie życzysz, czyli październik i listopad

fot. Bożena Szuj

Dotychczas siedzieliśmy w Gdańsku najpóźniej do pierwszej połowy września. Potem odbywała się „Warszawską Jesień”, a w październiku rozpoczynaliśmy nasz zakopiański sezon. Niestety, ze względu na brak stałej pracy, coraz dla mnie trudniejszy. Póki odbywałam trzymiesięczną terapię w nowotarskim oddziale dziennym (koniec 2022 roku i początek roku 2023), moje życie wydawało się bardziej uporządkowane, a wytyczone cele jasne. Czułam, że choć nie pracuję (a od pewnego momentu pracowałam tylko w weekendy), wkładam teraz całą swoją uwagę i energię w przyjrzenie się sobie z wielu różnych perspektyw, co umożliwi mi poskładanie się od nowa, więc lepsze funkcjonowanie. Nie wszystkie perspektywy mi się podobały. Miałam momenty zwątpienia oraz silnych psychicznych zjazdów, jednak znałam kierunek, jaki mam po terapii obrać: uwierzyć we własne możliwości i przestać mierzyć (przede wszystkim zawodowo) niżej, niż powinnam. Oczywiście wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby personel tego oddziału odrobił lekcję z wiedzy na temat ADHD. Przez co nie chcę wcale powiedzieć, że mi ta terapia w ogóle nie pomogła. Dziś jednak rozumiem, czemu nie pomogła mi tak, jak w końcu odpowiednio dobrane leki i naprawdę przyzwoita psychoedukacja.
Tak czy inaczej, po każdej terapii – lepszej czy gorszej – trzeba się zmierzyć z prawdziwym życiem, a to potrafi zmieść z planszy. I mnie zmiotło. Na półtora roku. Do starych zakopiańskich prac zastępczych nie umiałam już wrócić, wiedząc, że byłby to krok w tył. Nowych szukać nie potrafiłam, bo paraliżował mnie strach i dawne schematy myślenia. A potem zaczął się sezon w Gdańsku i przyspieszony kurs utrzymywania się na powierzchni w zupełnie nowych warunkach. W czerwcu bardzo szybko udało mi się znaleźć pracę sezonową. Równie szybko zrozumiałam też, że muszę z niej uciekać. Tak – po zaliczeniu dnia próbnego w żłobku – na mojej drodze stanęła Świetlica Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” wraz ze swoim charyzmatycznym założycielem Janem Urbanikiem. Doświadczenie to przypomniało mi, że czuję – mówiąc szumnie – powołanie do pracy z dziećmi. Jednak szkoła jako instytucja całkowicie odpadała. Nie byłam w stanie narazić się na wielką pustkę po raz drugi. Praca w świetlicy otworzyła mi co prawda furtkę w postaci możliwości przepracowania lipca i sierpnia również w następnym roku, jednak nic poza tym.
Kolejny jesienno-zimowy sezon w Zakopanem miał być dla nas czasem remontowym, jednak napotkaliśmy wiele przeciwności losu (czasami myślę, że Zakopane to generalnie jedna wielka przeciwność losu) i nie udało się nam zrealizować wszystkich planów. Przełomem była dla mnie diagnoza ADHD i w końcu otrzymanie profesjonalnej pomocy.

fot. Bożena Szuj

🍁 Gdzie jest pies pogrzebany?

fot. Bożena Szuj

Oczywiście kolejnym ogromnym przełomem była przypadająca na ten sam czas adopcja Żuli. Nie mieliśmy pojęcia, że półtoraroczna sunia będzie tak długo absorbująca i wymagająca naszej uwagi. Dzięki temu, że ciągle byłam osobą bezrobotną, mogłam być cała dla niej podczas niezauważalnej w Zakopanem wiosny i na początku lata w Gdańsku. Uczyłam się o swoim ADHD, równocześnie pracując z małą nad jej reaktywnością. Udało się na tyle, że mój pracujący lipiec i sierpień przyjęła całkiem spokojnie.
Żuli nie trafiła do nas przypadkowo – co do tego nie miałam nigdy złudzeń. Oprócz pokazywania mi, czasem w dość krzywym zwierciadle, moich własnych problemów pomogła mi też odważniej stawiać granice. Bo to ja (z Partnerem) jestem jej rzecznikiem w ludzkim świecie. I jeśli ktoś ją w jakikolwiek sposób drażni lub strzela fochy, że Żuli nie zachowuje się zgodnie z jego wyobrażeniem o małym słodkim piesku (skandal!), moim obowiązkiem jest stanąć za nią i zrobić wszystko, by czuła się dobrze. Ona i tylko ona, gdyż tylko za nią jestem odpowiedzialna. Kilka takich sytuacji zdjęło ze mnie gigantyczny ciężar. Okazało się, że wcale nie muszę nosić na barkach oczekiwań innych wobec swojego psa. A skoro nie muszę nosić oczekiwań wobec swojego psa, mogę z powodzeniem nie nosić również oczekiwań wobec samej siebie. Nie chodzi o butę, czy agresję – chodzi o zrozumienie, że wcale nie trzeba brać każdej wypowiedzianej tonem wyższości nieproszonej rady do siebie. Komuś wydaje się, że na moim miejscu zrobiłby lepiej to czy tamto (w kwestii wychowania psa, ale też każdej innej)? Świetnie. Tylko, że… nikt nigdy nie będzie na moim miejscu, więc te spekulacje najzwyczajniej w świecie nie mają sensu. Dużo osób marnuje w ten sposób swój czas. Ja już nie chcę, choć byłam w to długo uwikłana. Żuli nauczyła mnie, że ani ona, ani ja, nie musimy się wszystkim podobać. Nie musimy spełniać niczyich oczekiwań. Jeśli coś warto w sobie zmieniać, to trzeba to zrobić, ale tylko po to, żeby… to nam było łatwiej z nami wytrzymać. Tak, trochę osób się poobraża, trochę pooburza, kilka domów przed nami pozamyka, ale za to jak bardzo nową jakość odnajdziemy w relacjach wspierających!
Ten wyjątkowo długi wstęp do opisu mojego nadmorskiego października i listopada miał przede wszystkim zarysować istotny dla mnie kontekst. W październiku skończyłam psychoedukację, na której dowiedziałam się wielu ważnych rzeczy, a wśród nich też czegoś szokującego. Otóż, szukając pracy, mogę wypisać sobie najpierw swoje własne wobec niej oczekiwania! Własne… oczekiwania! To był prawdziwy game changer, bo dotychczas – niezrażona przeróżnymi doświadczeniami – miałam w sobie jakąś niezrozumiałą uległość wobec ewentualnego przyszłego pracodawcy. Jak by z urzędu miał nade mną władzę. Szukałam w głowie usprawiedliwień, czemu nie chcę już pracować po dwanaście godzin dziennie. Czemu nie chcę pracować w niedziele i święta. Czemu, skoro nie mam dzieci, marzę o wolnych weekendach i pracy od poniedziałku do piątku do najwyżej 16:00. Bo dzieci to już jakiś argument, a troska o higienę psychiczną to tylko synonim lenistwa. I tu z pomocą przyszła psióreczka, którą przy szukaniu pracy muszę brać przecież pod uwagę, ale zrobiła to w nieco bardziej złożony sposób. Pokazała mi, że przy swojej reaktywności i poważnych traumach, jakich doświadczyła przed trafieniem do nas, potrzebuje silnych i zrównoważonych opiekunów. Nie kogoś, kto się nią zasłoni, szukając pracy, tylko kogoś, kto szukając pracy uwzględni najpierw swoje własne potrzeby. Kogoś, kto będzie wiedział, jak uszczęśliwić siebie samego, bo dopiero wtedy będzie mógł się zabrać za uszczęśliwianie jej!

fot. Bożena Szuj

🍁 Taka Warszawa

fot. Bożena Szuj

W październiku przyszedł trudny moment mojego psiacierzyństwa i pewien rodzaj inicjacji dla Żuli. Wyjechałam na weekend do Warszawy. Sama. Już raz jedno z nas wyjechało na dwa dni – Partner w środku sezonu. Żulinka była lekko zaniepokojona i trochę markotna, ale całkiem nieźle zniosła to krótkie rozstanie. Jednak – niczego nikomu nie ujmując – ja to ja. Mama to mama. Ja byłam zawsze. Pojawiłam się w jej życiu kilkanaście godzin po Partnerze (odbierał ją sam z Kutna), ale kiedy już się pojawiłam, byłam z nią każdej nocy. Oczywiście w trakcie mojego pobytu w Warszawie została pod najlepszą możliwą opieką, bo Partnera, ale jednak nie było mnie przy niej przez dwie noce.
Serce mi się krajało, kiedy dowiadywałam się o jej piszczeniu i zagubieniu. Albo o tym, że zaczepiała kobiety podobne do mnie z tyłu (siwe lub z włosami w kolorze platyny) i gdy orientowała się, że to nie ja, wydawała się rozczarowana. Nie mogłam znieść, że nie da się jej wytłumaczyć, że ja niedługo wrócę. Ona zresztą rozumie słowo „wracać”, ale niestety czas przyszły to dla niej abstrakcja nie do przeskoczenia. Za każdym razem, kiedy Partner gdzieś wyjdzie i tłumaczę jej, że „zaraz wróci”, zbiega sprawdzić, czy już wrócił i patrzy na mnie z wyrzutem, jak bym ją oszukała. Będąc w stolicy i rozmawiając przez komunikator z Partnerem, pokazywałam się jej w kamerce, ale nie wiem, czy to nie spotęgowało jej smutku. Krytycznym momentem był ten, w którym sobie uświadomiłam, że nie dam rady tego znieść. Byłam skłonna wsiąść w pociąg i od razu wrócić, żeby tylko nie czuła się przeze mnie opuszczona. Przecież o tym, że wrócę, dowie się dopiero wtedy, kiedy wrócę. I tu musiałam się zmierzyć nie tylko z rozpaczą własną, ale też lodowatą pustką, w którą wcisnął mnie brak wsparcia i zrozumienia. Musiałam się mierzyć z wypowiadanymi wielokrotnie, więc i po jakimś czasie niecierpliwie stwierdzeniami, że nic jej nie będzie, albo że się musi przyzwyczaić, zupełnie, jak bym sama tego nie wiedziała. Jak by racjonalność była lekiem na ból duszy.
Szybko przypomniało mi się niezrozumienie, z jakim spotykałam się u dorosłych, kiedy, pracując w szkole, przeżywałam wraz z dziećmi ich problemy.

To przecież tylko lalka

– mówili ze śmiechem

To nieprawda. To nigdy nie jest „tylko lalka”. Tak jak, nieco później, to nigdy nie jest „tylko koniec pierwszej miłości”, „tylko utrata pracy”, „tylko rozwód” czy „tylko trzydniowe rozstanie z psem”. Nie płaczemy z powodów błahych, nawet jeśli nasze łzy są następstwem wydarzenia pozornie błahego. Płaczemy najczęściej z powodu niemocy, samotności, pustki, utraty bądź braku. Dlatego płakał też mój pies, a ja – choć 345 km dalej – razem z nim. Nikt z nas nie wie, co w tak pokiereszowanym psychicznie zwierzątku wywoła kolejną traumę i kiedy jest odpowiedni czas na taki krok, jak dłuższa rozłąka. Może zrobiłam to zbyt wcześnie. Nigdy się tego nie dowiem. Wiem natomiast, że niedługo po moim przyjeździe okazało się, że przeszła kolejną urojoną ciążę.
Kiedy jednak udało mi się choć na chwilę odciąć myślami od zdezorientowanego pieska i lęku separacyjnego, który mnie złapał i nie chciał puścić, miło spędziłam czas. Odwiedziłam mamę, zobaczyłam słynną w artystycznych kręgach Kaliską (mój rodzinny dom i miejsce wielu fantastycznych przyjęć, na których tata brylował w roli kucharza) po dużym i imponującym remoncie. Spotkałam się z długo niewidzianym znajomym, a także zobaczyłam uroczą wystawę Józefa Chełmońskiego w Muzeum Narodowym. A sama Warszawa… cóż. Z pewnością jest miastem magicznym. Za każdym razem w magiczny sposób zmienia mnie z pięknej, pewnej siebie, dobrej i przebojowej dziewczyny w dziewczynę grubą, niezgrabną i wyzywającą. W złego, egoistycznego, wywyższającego się człowieka i generalnie życiowego nieudacznika. Zakładając oczywiście, że faktycznie jesteśmy tym, jak postrzegają nas inni ludzie. Jeśli są na świecie miejsca, która mogą nam podładować akumulatory, dla mnie Warszawa jest właśnie takim miejscem, tylko że na odwrót. Mam wrażenie, że nie dość, że mi za każdym razem akumulatory rozładowuje, to dodatkowo jeszcze podkrada paliwo z baku.
W jakimś sensie na pewno dobrze było wyjechać, ale jeszcze lepiej było wrócić. Żuli, widząc mnie, doznała szoku, który zmienił ją na kilka dobrych sekund w nieruchomą psią bryłę. A potem popuściła z radości. Jeszcze nigdy żaden mocz mnie tak nie wzruszył. Inna sprawa, że też nikt wcześniej nie oddał go na mój widok.

fot. Bożena Szuj

🍁 Moje miasto?

fot. Bożena Szuj

Już dawno pisałam o swoim zachwycie Trójmiastem, a w szczególności Gdańskiem. Kiedy cztery lata temu po raz pierwszy odwiedziłam swojego Partnera w jego gdańskim domu z tym słynnym garażem opisanym w „Sclavusie”, w którym rodziło się nowofalowe Sni Sredstvom Za Uklanianie, a potem kultowy zespół Miłość, pomyślałam, że chciałabym tu kiedyś zamieszkać. Nie pomieszkiwać w sezonie letnim, jak w kolejnych latach miałam w zwyczaju, ale po prostu zamieszkać. Zabezpieczyć strome schody przed ewentualnym dzieciątkiem lub/i psem i uwić tu z Partnerem rodzinne gniazdko. W tym niesamowitym domu z historią i ogrodem położonym w najpiękniejszej części świata – starym Wrzeszczu.
Marzenia to jednak marzenia. Są bezpieczne, dopóki umiejscowimy je w czasie przyszłym. W przypadku marzenia o zamieszkaniu tutaj, oddalenie jego realizacji w czasie, uczyniłoby tę realizację znacznie bardziej luksusową. W nieokreślonej przyszłości miałabym szansę zamieszkać w domu podczas późnej jesieni, a potem zimy ogrzewanym. Tymczasem przez nieoczekiwany splot wydarzeń, pewnego dnia Partner zapytał mnie wprost:

– A czy Ty widziałabyś możliwość przeprowadzenia się tutaj na zimę?

W tym miejscu warto zaznaczyć, że Partner tak czy tak w Zakopanem w zimie musi bywać, więc moja przeprowadzka do Gdańska oznaczałaby też naszą chwilową rozłąkę (lub trochę krótsze „rozłąki”).

Pytanie, którego przecież od dawna wyczekiwałam, wprawiło mnie w autentyczne przerażenie. Z jednej strony oczywiście, że chciałam. Z drugiej – przecież ten czas był czasem zakopiańskim. Tęskniłam nie tylko za przyjaciółką, ale też za przytulnym mieszkankiem, za biurkiem skrojonym na moje pisarskie potrzeby. Za fotelem, w którym lubię czytać, za lampą, przy której lubię w tym fotelu czytać. Za kuchnią z tylko jednym palnikiem, ale za to wygodną i budzącą moją kulinarną kreatywność. Nie mówiąc rzecz jasna o ciepłej kurtce, zimowych butach, czapkach, rękawiczkach i szalikach, za którymi zdecydowanie tęskniłam najbardziej już od pierwszych dni lodowatego października. No i… szukałam przecież pracy. W Zakopanem, nawet jeśli nie znalazłabym nic stałego i bardziej ambitnego, miałam przemiłe zaproszenie od koleżanki do pracy sezonowej, w której przebidowałam już kilka srogich zim.
Po przespaniu się z tym tematem i kilku rozmowach z Partnerem, strach ustąpił. Do Zakopanego można przecież wpaść po ubrania zimowe, ulubiony fotel i lampę. (Z biurkiem trudniej, ale udało się coś satysfakcjonującego zorganizować na miejscu.) Rynek pracy w Gdańsku jest większy i z pewnością łatwiej będzie mi znaleźć coś w zawodzie, a z przyjaciółką i tak mam przecież intensywny kontakt telefoniczny. Pozostała kwestia zimy w nieogrzewanym domu. Tej nie umiemy jeszcze rozwiązać, ale na horyzoncie majaczy kilka pomysłów. Mały elektryczny grzejnik na razie się sprawdza.

fot. Bożena Szuj

🍁 Marność, marność w Zakopanem

fot. Bożena Szuj

W Zakopanem mieliśmy spędzić tydzień, ale już pierwszego dnia po przyjeździe stwierdziliśmy, że chcemy jak najszybciej wracać. Choć przyłapałam siebie samą na małej tęsknocie za swoim podhalańskim światkiem, jednak wyjątkowo długi czas spędzony w cywilizacji sprawił, że trudno mi było wrócić do tego, co chyba wyłącznie z przyzwyczajenia wcześniej tolerowałam.
Jest takie powiedzenie:

W Zakopanem prawo się nie przyjęło.

I – jak już się skończymy śmiać – łatwo zaobserwujemy, że to niestety nie żart. Bogobojni górale, uwieczniani na fotografiach i filmikach na ogół w pozycji klęczącej przed figurami, obrazami bądź ludźmi, nie rozumieją na czym polega taki zwykły, prosty, codzienny i niemedialny szacunek do bliźnich. Może ewentualnie mają go odrobinę do tych kanonizowanych, ale to już po ptakach, bo tamci nie żyją. Nie możemy z Partnerem uwierzyć, że miasteczko, które żyje z turystów, może rok w rok oddawać im do użytku kompletnie nieodśnieżane, oblodzone chodniki, a raczej te ich skrawki, na których nie uformowały się śnieżne zaspy. I nie mam na myśli jakichś małych zapomnianych przez najstarszych górali dróżek. Mówię o ulicach największych, m.in. Krupówkach, po których w brzydszy, ale cieplejszy zimowy dzień nieraz brodziliśmy w brudnej śniegowej papie aż po łydki. Słyszałam różne wyjaśnienia. A to, że właściciele budynków są odpowiedzialni za odśnieżanie, a nie władze miasta. A to, że  przy tak potężnych opadach śniegu nikt ze skutecznym odśnieżaniem nie nadąży. To ostatnie byłoby usprawiedliwieniem, gdyby na ogół śnieg padał od rana do wieczora przez kilka dni z rzędu, a miasto odśnieżało chodniki i skuwało z nich lód regularnie dwa razy w ciągu doby. No nikt normalny by się nie czepiał. Natomiast jeśli tak obfite opady są od wielu lat raczej rzadkością, a od listopada do marca rokrocznie ten sam chodnik przy jednej z większych zakopiańskich ulic zmienia się w lodowisko ukryte pod mniejszą lub większą warstwą śniegu, z drobnymi przerwami na temperatury dodatnie, a przy halnym zaczyna pełnić honory ostatniej drogi, to coś tu jest zdecydowanie nie halo.
Trudno też żyć z turystów, kiedy uważa się ich za irytujące dodatki do wyczekiwanych dutków. Kilka lat temu w okresie świątecznym podczas silnego halnego wielka przystrojona choinka dekorująca Krupówki spadła na grupę Węgrów, raniąc jedną osobę, która w konsekwencji trafiła do szpitala. Na moją szczerą troskę o stan zdrowia choinkowej ofiary i zadeklarowaną nadzieję na to, że otrzyma szybko jakieś zadośćuczynienie od miasta, usłyszałam pełne wzburzenia:

Kto normalny wychodzi z domu podczas halnego i staje pod choinką?!

No, głupi turyści oczywiście! Ci sami, którzy nie wiedzą, że w góry nie idzie się w klapkach lub trampkach, albo że im wyższy szczyt, tym zimniej, więc wybierając się w góry, warto wrzucić do plecaka oprócz wody, również cieplejsze ubrania, a czasem nawet czapkę i rękawiczki, mimo że w mieście jest dwadzieścia stopni na plusie. Ci sami głupi turyści, którzy stołują się w karczmach i restauracjach na Krupówkach (bo przecież wiadomo, że tam się nie je), mylą jakikolwiek krzyż na jakiejkolwiek górze z krzyżem na Giewoncie (co bywa faktycznie zabawne), czy zadają w okienku kasy pytania, choć odpowiedzi na nie mają wydrukowane i powieszone na wysokości wzroku. Ta wyśmiewana przez górali „głupota” tak naprawdę jest:

  • brakiem wiedzy o górach, z którymi czasem stykają się po raz pierwszy w życiu
  • naiwną wiarą w to, że na ulicy, która jest wizytówką Zakopanego, restauratorzy nie planują ich pozatruwać (swoją drogą nie jest prawdą stwierdzenie, że na samych Krupówkach nie ma przynajmniej kilku przyzwoitych restauracji – nie pytajcie dlaczego, ale swojego czasu miałam przecieki z Sanepidu)
  • pewną dezorientacją i bardzo klasyczną reakcją mózgu na zbyt dużo bodźców.

Mieszkałam w Zakopanem czternaście lat. Obserwowałam to miasto również w nielicznych w roku momentach, kiedy pozostawali w nim sami mieszkańcy. Naśmiewający się z nieczytających kartek turystów zakopiańczycy do pobliskiej Biedronki regularnie wchodzą „wyjściem”, a wychodzą „wejściem”, nie mówiąc już o tym, że wchodzący pchają się na wychodzących, jak by nigdy nie słyszeli o całkowicie logicznej i obowiązującej zasadzie

najpierw wylazł, potem wlazł!

Nie zamierzam jednak też wymyślać bajek o reprezentujących szczyt kultury, klasy i obycia odwiedzających Zakopane turystach. No nie. Od lat ich kulturalny poziom drastycznie spada, dopasowując się do obecnych zakopiańskich standardów. Innymi słowy, ciągnie swój do swego. (Sytuację ratują przyjeżdżający od kilku lat turyści muzułmańscy, cieszący się tanimi połączeniami, nowymi dla siebie krajobrazami oraz… deszczem, z którym nie mają u siebie styczności.) Czasy, w których Zakopane przesiąknięte było duchem Modrzejewskiej, Witkacego, Szymanowskiego, Karłowicza, Żeromskiego czy Kasprowicza, już dawno przeminęły. Ludzie, którzy Zakopane autentycznie kochali, przyjeżdżając tam po latach, doznają szoku.

– Już nigdy więcej tu nie wrócę

– stwierdzają z wielkim smutkiem,

a potem odkrywają uroki Witowa, Kościeliska czy Murzasichla i omijają Zakopane szerokim łukiem.
Na turystów głośnych, pijanych, roszczeniowych, chamskich i nieobliczalnych Zakopane ciężko sobie zapracowało. I jest to dosyć naturalna kolej rzeczy. Wspominane z sentymentem dawne Zakopane przyciągało artystów ze względu na przepiękne położenie, magię otaczających miasteczko Tatr, ale też na pewną fascynującą surowość i autentyczność prostych górali, wyczuwalną również w ich intrygującym folklorze. Trudno jednak oczekiwać, że kolejne pokolenia górali odetną się od cywilizacji i będą za dnia tłumnie pasać owce, a wieczorami grywać dla przyjemności w góralskich kapelach. Żyją w miasteczku turystycznym, więc ich podstawowym źródłem utrzymania są turyści. Folklor jest bardzo opłacalną walutą, a jego autentyczność wymaga nakładów pracy i czasu. Czas to z kolei pieniądz, więc nikogo nie powinny dziwić wciskane turystom tanie pseudogóralskie szyte w Chinach szale (podczas gdy autentyczne części tradycyjnego góralskiego stroju są kosmicznie drogie), czy cały ten pstrokaty badziew sprzedawany na wielkim, smutnym i brzydkim jarmarku, jakim stały się Krupówki (ustawa krajobrazowa niczego niestety nie zmieniła). I tu również pojawia się kwestia szacunku. Gdyby był wbudowany w moralny góralski szkielet, uchroniłby pamięć przodków, nadwyrężoną Planetę oraz zachwyconych górskim klimatem nieco naiwnych, czy też niezorientowanych turystów przed zalewem plastikowego śmiecia sprzedawanego przymiotnikiem „góralskie”. Ale wbudowany niestety nie jest. Występuje rzadko i raczej pojedynczo. Dlatego już mnie nawet nie dziwi, że absurdalnie drogimi samochodami zakopiańczycy regularnie prawie rozjeżdżają przechodniów. To z pewnością wina tych ostatnich – w końcu kto normalny przechodzi na pasach przez ulicę, którą jedzie zakopiańczyk?
Jeśli ktoś zastanawia się, skąd niektórzy mieszkańcy niezbyt bogatego Podhala mają pieniądze na absurdalnie drogie samochody, mogę tylko podpowiedzieć, że jeszcze nigdzie w Polsce nie spotkałam się z przyzwoleniem na kantowanie na podatkach na taką skalę, jak tutaj. Jedna rzecz to powszechność pracy na czarno (którą nawet proponują prowadzonym przez siebie bezrobotnym urzędnicy z Urzędu Pracy), druga to zaniżanie zarobków na umowie, a trzecia – niewystawianie lub nieczęste wystawianie paragonów klientom. O to pracodawca, jeśli jest fajny, często prosi swojego pracownika. Jeśli jednak nie jest – nakazuje mu to. Na to wszystko jest gigantyczne przyzwolenie.
W jednej z prac, które wykonywałam, moje biuro sąsiadowało z pewną pizzerią, do której regularnie przychodziłam na przerwę. Zdążyłam poznać i polubić pracowników. Byli zobowiązani przez szefową do niewystawiania paragonów, bo w razie czego wolała zapłacić mandat. Miała zresztą z czego. Nie musiało jej dobrze iść w pizzerii, bo prowadziła równolegle dom publiczny pod szyldem masażu tajskiego. Pech chciał, że jeden z jej pracowników marzył o dostaniu się do służb mundurowych, a mandat od skarbówki (nawet jeśli nie musiał go zapłacić z własnej kieszeni) pokrzyżował mu plany. Wychwalałam w myślach swoją szefową, która bardzo nas na konieczność wydawania paragonów wyczulała. Potem dostałam od niej PIT roczny, z którego wynikało, że zarobiłam u niej tylko ⅓ tego, co faktycznie zarobiłam (mając umowę, w której podana jest stawka godzinowa i nikt do końca nie wie, ile godzin przepracuje w miesiącu, bardzo łatwo w taki sposób okraść nie tylko wszystkich podatników, ale też samego pracownika).
Pracując na Gubałówce, obserwowałam, jak pobliskie stoisko puszcza cynk pozostałym, za każdym razem, kiedy pojawia się tam kontrola ze skarbówki (maksymalnie dwa razy podczas sezonu). Wtedy inni wyjmują w popłochu kasy fiskalne, przecierają z nich kurz i uczą się ich obsługi. (No dobra, tu przesadziłam. Znają ją, na taki właśnie wypadek.) Kiedy ktoś czasem zapyta:

Gdzie są nasze podatki?

nie zważając na to, że pytanie było retoryczne, odpowiadam:

W Zakopanem!

Wisienką na torcie jest zakopiańskie podejście do ekologii, a w szczególności do problemu smogu. Wielokrotnie spotykałam się z głębokim przekonaniem, że winne są samochody, ale tylko przyjezdnych. A już najbardziej te na warszawskich rejestracjach. (Nie na przykład sąsiad palący w piecu kaloszem na zmianę z podkładem kolejowym.)
I oczywiście nie wszyscy są tacy. Strajk Kobiet Podhale pokazał, że to w młodych kobietach Podhala tkwi największa siła, jednak czy zechcą tu zostać i uwrażliwiać tę specyficzną społeczność? Czas pokaże. W tej chwili jeden wspaniały Krzysztof Trebunia-Tutka nie zdoła w pojedynkę odkręcić tego wizerunku.

fot. Bożena Szuj

🍁 Szkoła – podejście drugie

fot. Bożena Szuj

Kiedy już postanowiliśmy, że w sezonie zimowym zostanę w Gdańsku, moje szukanie pracy ograniczyło się do tego miasta. Sporządziłam, wg wytycznych pani od psychoedukacji, listę swoich własnych wobec nowej pracy wymagań. Oprócz tego zaznaczyłam sobie, gdzie mogę się ugiąć, a gdzie na pewno nie. O ile na przykład wolałabym jeździć do pracy krócej niż dłużej, ale mogę być w tym punkcie elastyczna, o tyle absolutnie nie wyobrażam już sobie pracy zmianowej, zmian nocnych, czy ponad ośmiu godzin pracy dziennie. Nie wyobrażam sobie też weekendów pracujących, ani głodowej pensji (smaczki, karma i przede wszystkim weterynarz nie opłacą się same). Umowa inna niż o pracę nie wchodzi w grę, ale już ciekawa propozycja za ½ lub ¾ etatu zostałaby wzięta przeze mnie pod uwagę, mimo że marzeniem byłby cały etat. No i – the last but not least – żadnych przewałów w umowie. Odzyskałam głos, odzyskałam sprawczość, chociaż prawdopodobniej zawsze je miałam, tylko nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Najpierw w ogłoszeniach o pracę na stronie Trójmiasto.pl  wpisałam w wyszukiwarkę hasło „nauczyciel”. Wyskakiwały liczne oferty pracy w przedszkolu. Zaczęłam nawet rozważać studiowanie pedagogiki wczesnoszkolnej, aż nagle doznałam olśnienia.

Po co zdobywać nowy zawód, skoro mam już jeden, w którym mogłabym w tym momencie podjąć pracę?

Lęk, który mnie na tyle lat zupełnie zamroził, nagle i niespodziewanie mnie opuścił. Jestem redaktorką i pisarką, ale też… nauczycielką polskiego. I właśnie zamieszkałam w cywilizowanym mieście. Nieśmiało wpisałam w wyszukiwarkę hasło „nauczyciel języka polskiego”. Wyskoczyło kilka ciekawych ofert, ale jedna biła inne na głowę. Praca w szkole podstawowej Montessori. Potrzebny nauczyciel w klasach od czwartej do szóstej. Doświadczenie nie jest wymagane. Ogłoszenie dodane dzisiaj. Był piątek, późna godzina nocna. W sobotę aplikowałam, a w poniedziałek zanim zdążyłam zadzwonić i zapytać, czy moje CV dotarło, odebrałam telefon… z tej szkoły właśnie z zaproszeniem na rozmowę.
Już pod koniec listopada wiedziałam, że zaczynam pracę w grudniu. Miałam więc czas na przyjazd do Zakopanego i zabranie stamtąd swojego zimowego życia. Czy mocno nerwowa tam Żulinka, podczas wycierania jej łapek, wierzgnęła tak niefortunnie, że głową nabiła mi odstającego na centymetr małego siniaka pod okiem, który po okładach z lodu się rozlał, więc wracając z Podhala, wyglądałam jak typowa ofiara przemocy domowej? Tak. Czy w związku z tym mój i tak już stresujący pierwszy dzień pracy rozpoczął się przed godziną 5:00, bo zamiast lekkiego makijażu dziennego musiałam sobie zrobić całą charakteryzację? Również tak. Choć oczywiście ta, mimo że czasochłonna, niczego specjalnie nie wniosła. Siniak do dzisiaj zupełnie jeszcze nie zniknął.
Pewnym wyzwaniem jest rzeczywiście wstawanie najpóźniej o 5:30. Kiedy przed weekendem wymówiłam kompletnie absurdalną, jak na siebie frazę, mianowicie, że:

będę się mogła wyspać do 9:00,

przypomniała mi się jedna z moich ulubionych scen z „Zakonnicy w przebraniu”, w której główna bohaterka grana przez Whoopi Goldberg wierci się przez całą noc na swojej pryczy, a kiedy wreszcie udaje się jej zasnąć, wpada do niej pocieszna uśmiechnięta zakonnica i oznajmia:

– Już piąta, siostro śpioszko!

Ale da się do takiego rytmu przywyknąć. Niewiarygodna jest dla mnie natomiast panująca w tej szkole atmosfera. Mądrzy i przyjaźnie nastawieni dorośli, wyjątkowo dojrzałe dzieci. Rozmawianie z nimi o emocjach, jako norma. Nacisk na to, żeby nie pracować po godzinach. W ramach całego etatu siedmiogodzinny dzień pracy. W ciągu tygodnia pięć dni. Wreszcie praca, do której idę z prawdziwą przyjemnością. Wyjątkowo silnego przeziębienia, na które zapadłam tydzień po swoim Partnerze, nie udało się niestety wyleczyć domowymi metodami przez weekend. Z duszą na ramieniu udałam się w poniedziałek do lekarza, który wypisał mi L4 do końca tygodnia. Oczywiście czułam się z tym wyjątkowo niezręcznie i źle. Bo przecież jak to będzie wyglądało, co o mnie pomyślą, czy już teraz to na pewno nie przedłużą mi pierwszej próbnej umowy. Ale przyłapałam się na tym, że najsilniej odczuwam… smutek, że w tym przedświątecznym tygodniu nie mogę w życiu szkoły uczestniczyć. Że nie wysłuchałam świątecznego koncertu, nie było mnie na Wigiliach klasowych, opuściłam Wigilię nauczycielską, a także ominie mnie jutrzejszy tradycyjny spacer po lesie zakończony ogniskiem. Boję się zapeszyć, boję się napisać cokolwiek nie w porę, ale… chyba jestem naprawdę szczęśliwa.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser będę niestety przewidywalna. Tymon Tymański najpierw skradł moje lato książkowym arcydziełem „Sclavus”, by następnie skraść też moją jesień doskonałą płytą „Republikacje”. Obiecuję, że jej recenzja pojawi się tu niebawem.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Blok czekoladowy

fot. Marianna Patkowska

Od przyjazdu do Zakopanego stałam się pełnoetatową panią domu oraz na drugi etat niewolnicą Izaurą. Trochę żartuję, ale tylko trochę. Szykowanie sobie backgroundu, miękkiego lądowania i zabezpieczenia finansowego, by móc za grosze (lub nawet – z czym się liczę – za darmo) wykonywać swoją posługę w Świetlicy Biblioteki Społecznej „Przyjazne Pomorze” w Gdańsku, wymaga poświęceń. Więc pracować, pracuję, ale nieodpłatnie, licząc, że w najbliższej przyszłości przyniesie to długo oczekiwane plony. Jednak ponieważ pracuję nie do końca ruszając się z domu, mam też więcej czasu na gotowanie, w czym się rzeczywiście artystycznie spełniam. W Gdańsku bardzo doskwiera mi brak kuchni (mam nadzieję, że już kolejny sezon letni się pod tym względem zmieni), za to w zakopiańskim domu, posiadającym w dalszym ciągu moją ukochaną kuchnię Jednopalnikową z piecem, mogę się kulinarnie wykazać.
Zrozumiałam, że gotowanie jest moim językiem miłości. Że uwielbiam ludzi zarówno karmić, jak i uwodzić smakiem. Zależy mi nie tylko na tym, żeby byli najedzeni, ale też, żeby byli wniebowzięci, bo jedzenie może być niesamowitą rozkoszą. I nie chodzi tu o tworzenie kulinarnych towarów luksusowych. Ostatnimi czasy nie ma w moim gotowaniu mowy o jakichś drastycznie drogich czy niespotykanych składnikach. Chodzi wyłącznie o wyobraźnię, pomysł, smak i serce, a im taniej, tym lepiej!
W tym roku Święta pod kątem kulinarnym wyszły fantastycznie. Wszyscy byli szczęśliwi, więc prawdopodobnie prze(w)pisy na niektóre z dań wrzucę tu niebawem. Zacznę od tego na deser, który okazał się hitem – mianowicie na blok czekoladowy. Deser, który pewnie wiele osób robi. Ja zapragnęłam spróbować swoich sił i oczywiście bez przepisu, metodą prób i błędów, sprawdzałam, co jest rozwiązaniem dobrym, a co gorszym. Przed Świętami przygotowałam swój pierwszy blok, na Święta drugi, na Sylwestra trzeci, a po wyjeździe wszystkich gości czwarty. Czy za każdym razem odrobinę zmieniałam składniki i proporcje? Oczywiście tak, ale poproszona właśnie o przepis przez kolejne zachwycone nim obdarowane osoby, pomyślałam, że już mi się skrystalizował, więc może warto puścić go, mówiąc szumnie, w świat.

fot. Marianna Patkowska

SKŁADNIKI:
Wszystkie składniki dostaniemy w Biedronce!

– kostka margaryny do pieczenia (np. Tortowej)
– niecałe 2 szklanki cukru
– 5 łyżeczek kakao
– 0,5 szklanki mleka
– 2 tabliczki czekolady deserowej Allegro
– tabliczka czekolady mlecznej Allegro
– 4 łyżki mleka w proszku (ten składnik można pominąć)
– 75 g migdałów blanszowanych w płatkach (0,5 opakowania)
– 100 g wiórków kokosowych (0,5 opakowania)
– herbatniki Petit Beurre (Bonitki)

fot. Marianna Patkowska

PRZYGOTOWANIE:

fot. Marianna Patkowska

W małym garnku rozpuścić margarynę i dodać do niej cukier. Cały czas mieszając, wsypać kakao, a potem dolać mleko. Po chwili zacząć dodawać kawałki czekolad, powoli, mieszając. Na samym końcu, kiedy czekolady się rozpuszczą, dosypać mleka w proszku (jeśli nie mamy tego składnika, również nie ma problemu). Wszystko wymieszać tak, by stanowiło jednolitą masę, a potem przelać do miski, do której dodamy płatki migdałów, wiórki kokosowe i kilka startych w rękach jak najdrobniej herbatników (ja ścierałam ok. 7, 8 herbatników). Wszystko dokładnie i porządnie wymieszać. Formę do pieczenia ciasta wyłożyć papierem do pieczenia, a na dole poukładać herbatniki. Jeśli nie wypełnią całe przestrzeni, można dołożyć kawałki herbatników, żeby zrobić z nich spód. Na herbatniki wlewamy naszą czekoladową masę i na samej górze również układamy herbatniki tak samo, jak na dole. Całość studzimy. Jak będzie zimna, wkładamy na noc do lodówki.

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę swój cover znakomitej piosenki okolicznościowej Sii – „Death By Chocolate”.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Moje (Trój)miasto

fot. Bożena Szuj

Kiedy nieubłaganie skończył się lipiec i moja warszawska przyjaciółka przyjechała odebrać od nas swojego/naszego psa, przywiozła mi w podzięce suwenir z wakacji – przepiękną biżuterię z chalcedonem i awenturynem (pozostających w mojej pamięci lactacydem i awanturnikiem). Nie wierzę w magiczną moc kamieni i minerałów. Wierzę w to, co widzę (a i to nie zawsze) – mocą kamieni i minerałów jest więc dla mnie ich piękno. Przyjaciółka, będąca pod wrażeniem mojej sesji zdjęciowej do wpisu „Mięta do rewolucji”, postanowiła sprawić mi biżuterię w kolorze miętowym. Ja natomiast widząc prezent, doznałam olśnienia i zobaczyłam oczami wyobraźni nNi sesję kolejną. Wyśnioną sukienkę i szpilki (znalezione na Vinted) później byłam gotowa do zdjęć na jednej z najpiękniejszych chyba ulic Gdańska – ulicy Mariackiej, bo przecież temat wpisu stał się dla mnie oczywisty.

fot. Bożena Szuj

inNe miasta

fot. Bożena Szuj

Temat stał się dla mnie oczywisty, choć nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek poczuję do jakiegokolwiek polskiego miasta to, co nagle zalęgło się w moim sercu wobec Gdańska. Zacznijmy jednak od początku…
Urodziłam się w Warszawie i tkwiłam tam do dwudziestego piątego roku życia, czyli do końca swojej edukacji. Ta była cenna i ważna, więc trzymała mnie w mieście, którego nie lubiłam od samego początku, i do którego niechęć zaczęła we mnie coraz bardziej narastać. Jak do tego doszło? Nie wiem. Każdy ma podczas dorastania jakieś problemy w domu, jakieś w szkole, jeszcze do tego sercowe a czasami też zdrowotne. Na ogół jednak nie przekłada się to na wrogość do miejsca zamieszkania. Nawet niektórzy potrafią mieć po latach sentyment do starych kątów. Ja go nie mam. Od piątego roku życia cierpiałam na przewlekłe migreny (prawdopodobnie potęgowane bezprawnie dobudowanym do naszej kamienicy transformatorem Telekomunikacji Polskiej, który przylegał do mojego pokoju). Być może to właśnie z ich powodu większości swojego dzieciństwa zwyczajnie nie pamiętam. To, że Warszawy nie lubię, powtarzam bliskim od niemal czterech dekad i mam wrażenie, że jest to dla nich prawda nieprzyswajalna. Spotykam się w odpowiedzi najczęściej z trzema narracjami:

  1. Warszawa jest duża i gdybym mieszkała gdzie indziej (czyt. z dala od transformatora, który bezduszna korporacja, popełniając przestępstwo, umieściła na mojej ścianie!), czułabym się lepiej i na pewno ją polubiła
  2. pewnie mi się tylko wydaje, że Warszawy nie lubię (poproszę Partnera o zaprojektowanie mi takiego nagrobka: „umarła w wieku 99 lat i całe życie pewnie jej się tylko wydawało, że nie lubi Warszawy”)
  3. Warszawa wcale nie jest brzydka, bo przed wojną była piękna, tylko ją zburzono – rzeczywiście argument, który jest w stanie przekonać każdego współczesnego estetę.

Więc jeśli miałabym podjąć ostatnią już próbę wytłumaczenia, dlaczego nie lubię tego miasta, napisałabym, że za każdym razem, kiedy je odwiedzam, czuję, że mierzi mnie każda jego cząstka. Że mnie przytłacza jakąś gigantyczną i niezrozumiałą dla mnie samotnością i pustką. Czuję w nim, jak w żadnym innym, że tonę.

[…] podczas tonięcia człowiek nie jest zwykle w stanie wezwać pomocy, gdyż całą swoją energię zużywa do oddychania lub utrzymania głowy nad wodą. Dodatkowo dostająca się do dróg oddechowych woda może wywołać skurcz, który całkowicie uniemożliwia wołanie o pomoc.

„Utonięcia – jak tonie człowiek”

Ten opis najbardziej adekwatnie opisuje pierwsze dwadzieścia pięć lat mojego życia. Warszawę odbieram jak miejsce, które powinno mnie chronić, kiedy byłam mała, ale które kneblowało mi usta i uniemożliwiało wzywanie pomocy, kiedy jej potrzebowałam. A potrzebowałam jej we wszystkich relacjach, bo nie potrafiłam tworzyć zdrowych. W każdej zlewałam się z drugim człowiekiem w jedno, co było dla mnie śmiertelnie niebezpieczne.

fot. Bożena Szuj

Przeprowadzka do Zakopanego była oczywista – mieszkanie po moim dziadku w rodzinnej kamienicy stało puste, ja potrzebowałam pójść na swoje, Zakopane zawsze lubiłam, a do tego dostałam nobilitującą propozycję pracy w Teatrze Witkacego. Zaczynałam nowy, fascynujący rozdział w swoim życiu. Kiedy już ruszył proces przeprowadzkowy, okazało się, że owszem, posada na mnie czeka… jeśli nie mam nic przeciwko temu, że przez dziewięć miesięcy będzie na zasadach wolontariatu. Jako dziecko krwiożerczego kapitalizmu, miałam. Potem było już tylko gorzej, choć przez ponad dziesięć lat tego nie dostrzegałam. Rozczulało mnie, że już po pięciu latach zaczynają mnie tu traktować jak swoją, choć „swoja” byłam w jednej czwartej zawsze, jako – chciał nie chciał – wnuczka pełnokrwistej góralki i córka pół góralki. (Co ciekawe, mój lwowski dziadek, do końca swojego życia był dla górali nie do końca swój, choć jeśli ktoś dopuścił się tu mezaliansu, to właśnie on, dając swoje szlacheckie nazwisko wykształconej góralce). Dziś ten lokalny nacjonalizm mnie ani nie zachwyca, ani nie śmieszy, a coraz bardziej drażni. To wszystkie nasze kompleksy w pigułce. I moje (skoro zaskarbiona po pięciu latach przychylność pani w mięsnym mogła stać się dla mnie powodem do dumy), i tego miejsca, skoro szanuje się tylko to, co swoje, a wszelkie odmienne traktowane jest ze sporą rezerwą i podejrzliwością.
Nieodległy Kraków, niby niebrzydki, niby klimatyczny, niby tętniący pełnym uroku miejskim życiem, okazał się dla mnie z bliska jeszcze bardziej problematyczny niż wcześniej. Uważam go za ciężkostrawne miasto z pretensjami. Miasto wysoko uniesionych głów, patrzących jednak w niewłaściwym kierunku, bo nie przed, ale za siebie. Tak, od XI do XVIII wieku stolica Polski. Pamiętamy! A jeśli nie, to i tak przypomni nam o tym człowiek najodważniejszej męskiej fryzury – Andrzej Sikorowski. Moknący od lat na Brackiej Grzegorz Turnau wzbudzi w nas opiekuńczość, wspomnienie czasów świetności Teatru Słowackiego czy Piwnicy Pod Baranami wywoła wzruszenie,  a deser w Jamie Michalika zapewni co najmniej kilkuminutowy orgazm. Może z tego wszystkiego nawet zarzucimy szalik i zwiedzimy wszystkie trzysta sześćdziesiąt kościołów, ale jeśli już będziemy chcieli się dostać do szpitala psychiatrycznego (nie sugeruję, że z tego powodu) do Kobierzyna, trafimy na opisywaną przeze mnie panią kierownik z piekła rodem, którą tolerują i władze szpitala, i władze miasta, choć szkodzi pacjentom, na co dostaję coraz więcej świadectw, bo kontaktują się ze mną jej kolejne ofiary.
Miastem, w którym nie mieszkałam długo, ale było dla mnie odkryciem, okazał się Poznań. W przeciwieństwie do stolicy odebrałam je jako miasto przepełnione tlenem, przestrzenią, nowoczesnością. (Z tym zastrzeżeniem, że oczywiście w porównaniu z Małopolską Warszawa jest bardzo nowoczesna. Jej duchotę odczuwam z innego niż konserwatyzm powodu.)
Wiele lat myślałam, że po prostu wolę wioski, że miasta są z założenia czymś obcym i dziwnym dla ludzkiej natury. Przynajmniej dla mojej natury. Potem poznałam całkiem dobrze Wiedeń, Budapeszt, wspomniany Poznań; zachwyciłam się przepięknym Lwowem. Zrozumiałam, że wcale nie musi tak być. Podchodziłam do tej myśli ciągle jednak z pewną dozą nieufności.

fot. Bożena Szuj

Trójca nieświęta

fot. Bożena Szuj

Trójmiasto, choć położone stosunkowo niedaleko od Warszawy (przynajmniej w porównaniu z Zakopanem, do którego jeździliśmy regularnie), pozostawało dla mnie przez całe dzieciństwo i wczesną młodość nieodkrytym lądem. Kiedy wybieraliśmy się z rodzicami nad polskie morze, destynacją były miejscowości wypoczynkowe na Kaszubach. Takie, w których po sezonie życie całkowicie zamiera. Dopiero przeprowadzka do Zakopanego sprawiła, że poczułam dotkliwą nieobecność Bałtyku i podczas każdego przyjazdu do Warszawy aranżowałam sobie podróż autobusową do Trójmiasta. Wyjeżdżałam z Warszawy o świcie, wracałam w nocy. Gdańsk stanowił dla mnie punkt przesiadkowy, a miejscem docelowym była sopocka plaża pełna fascynujących mnie łabędzi. Gdyni nie odkryłam. (Może z wyjątkiem przepięknego molo w Orłowie.) Wracałam z jodem w płucach i pięknymi zdjęciami w aparacie.
Po raz pierwszy przyjechałam do Trójmiasta na dłużej dopiero trzy lata temu z moim pochodzącym z Gdańska Partnerem. Zaznałam najpierw krótkiego (bodajże dwutygodniowego) życia tutaj. W kolejnych sezonach moje pobyty się wydłużały, a rozumienie tego miejsca wzrastało. Szybko stało się dla mnie jasne, że Sopot – jako miasteczko typowo rozrywkowe, z bardzo też ciekawą i charakterystyczną architekturą – jest fantastyczny w małych dawkach. (W im mniejszych, tym bardziej fantastyczny.) Gdynię najpierw omijałam szerokim łukiem. Potem zaczęłam ją poznawać i najpierw tolerować, potem akceptować, a na końcu nawet pewne jej zakamarki lubić. Jednak od początku czułam, że Gdańsk nie ma sobie równych. Stateczny, oddychający historią (tą rebeliancką), dumny, niezależny, wyjątkowy.

fot. Bożena Szuj

Jesteś z Gdańska?
Nie, z Wrzeszcza.

fot. Bożena Szuj

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam od swojej uroczej Teściowej, że „wróciła z Gdańska” – a mówiła mi to przed swoim gdańskim domem, – pobiegłam co sił w nogach do Partnera, żeby poinformować go o niepokojącym symptomie być może poważniejszych problemów z jej zdrowiem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ten ze stoickim spokojem stwierdził:

– No tak, rzeczywiście była dziś w Gdańsku.

Natychmiast poddałam więc w wątpliwość swoją orientację w terenie, ale po szybkim przemyśleniu byłam nadal pewna, że nie jesteśmy ani w Sopocie, ani w Gdyni. Gdzie więc byliśmy?

– Yyyy, to gdzie jesteśmy teraz? – zapytałam.
– We Wrzeszczu.
– Ale to przecież dzielnica Gdańska, więc gdzie pojechała Twoja mama, jadąc „do Gdańska”, skoro wyruszała z dzielnicy Gdańska?
– Nie no, wiadomo, że jesteśmy w mieście Gdańsku, ale ona pojechała do Gdańska. Do centrum. Jejku, w Warszawie, jak jedziesz do centrum, to nie jedziesz „do Warszawy”?
– Oczywiście, że nie! Jaki sens miałoby jechanie do Warszawy, kiedy jest się w Warszawie?
– Jesteście dziwni.
– Wy też.

– gdańskie kochanków rozmowy

W ten sposób dowiedziałam się, że ludzie z Gdańska, jeżdżąc „do Gdańska”, mają na myśli ścisłe jego centrum – Długi Targ, pełniący kiedyś funkcję rynku, gdzie mieści się słynna Fontanna Neptuna, Ratusz Głównego Miasta, stary port nad Motławą czy Wyspa Spichrzów. Urocze uliczki (w tym moja ukochana Mariacka), piękne zabytki oraz nowoczesne budownictwo o podobnym charakterze zabudowy są ujmujące. Przed sezonem i po nim. I – podobnie jak Sopot – im rzadziej odwiedzane, tym bardziej ujmujące. Podczas wakacji, a zwłaszcza w trakcie trwającego na ogół trzy tygodnie Jarmarku Dominikańskiego, Gdańsk rozumiany jako centrum mnie męczy.

fot. Bożena Szuj

zakotwiczenNie

fot. Bożena Szuj

Podczas tegorocznego kilkumiesięcznego pobytu zrozumiałam, że poważne, interesujące i stymulujące intelektualnie prace mogę dostać (m.in. nowo odkryta branża elektroniczna) i wykonywać, jedynie mieszkając tu na stałe. Czy myśl o przeprowadzce paraliżuje? Oczywiście, że tak. Jednak jakiś głos w środku podpowiadał mi, że po raz pierwszy znalazłam miasto, do którego mogłabym przynależeć. Ze zdziwieniem odkryłam, że zaczęłam zapuszczać tu korzenie, z którymi na ogół jestem bardzo ostrożna. Nie lubię się wiązać, wikłać, zatapiać.
Mój Gdańsk to przede wszystkim piękny Wrzeszcz, a mówiąc ściślej Strzyża. Miejsce, które przywodzi mi na myśl i Los Angeles, i Thassos, i w minimalnym stopniu nawet rodzinną warszawską Starą Ochotę, z tym że bez tego jej geriatrycznego capu. Wysmakowaną nowoczesność serwuje pobliskie osiedle Garnizon, gdzie można wybrać się do restauracji (co najmniej trzy są wybitne) i w jej ogródku poczuć się jak na wakacjach. Natomiast nic nie równa się ze starą zabudową Strzyży, krętymi uliczkami położonymi na Wzgórzach Morenowych doprowadzającymi pod sam Trójmiejski Park Krajobrazowy.
Mój Gdańsk to też bezpieczne poruszanie się niemal wszędzie rowerem, plaża w Brzeźnie (tak, miejska i żadna wyjątkowa, ale mi jakoś bliska), Jelitkowo i piękny Park Jelitkowski. Mój Gdańsk to też – dzięki ostatniej mojej wyjątkowej pracy – trasa Zaspa – Stogi. Mijanie terenów portowych położonych wzdłuż Martwej Wisły za każdym razem robiło na mnie ogromne wrażenie. Wreszcie mój Gdańsk to też Puszcza Darżlubsko-Oliwska (nazywana przez mojego Partnera Daszdupsko-Oliwską), której bliskość mnie zachwyca.
Mój Gdańsk to oczywiście również ludzie. Tutaj jestem zdecydowanie mniej introwertyczna i pozamykana na bliźnich. Nadal potrzebuję swojej przestrzeni i samotności, ale socjalizowanie się wychodzi mi już coraz lepiej. I – co najciekawsze – nie jest aż takie przerażające, jak się zawsze obawiałam. Regularne spotkania z bliskimi, wspólne jedzenie i picie, a nawet gry planszowe to rytuał dla mnie nowy, ale przemiły i okazuje się, że jakoś mi potrzebny. W pracy miałam z kolei nie tylko inspirującego, fantastycznego Szefa, ale też cudownych, mądrych współpracowników, od których codziennie mogłam się uczyć. Tak samo zresztą jak od dzieci, którymi miałam przyjemność się opiekować w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Mój Gdańsk to codzienne odnajdywanie w sobie wewnętrznego spokoju. Miasto, które ani nie pogłębia mojego lęku, ani nie próbuje mnie na siłę z trwania w nim wydostać. Miasto, które jest wolnością.

fot. Bożena Szuj

P.S. W Gdańsku mieszka też nasz narodowy skarb – Tymon Tymański. Odwiedzanie go jest dla mnie zawsze ważnym przeżyciem artystyczno-duchowym. Za zgodą Maestro umieszczam więc nagraną przeze mnie dzisiaj (i wykonaną przez Tymona na moją prośbę) jego najnowszą piosenkę „Zenon Martyniuk”. Piosenkę, której znakomity jak zawsze tekst uświadamia mi, że są w tym mieście  ludzie (nawet całkiem niemało), myślący w tę samą co ja stronę. Budujące!

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wiosna, ach, to ty?

fot. Bożena Szuj

Pory roku działają na mnie bardziej niż bym tego chciała. Dlatego zresztą utworzyłam na blogu kategorię „Jak w porach roku Vivaldiego” – każda pora roku to trochę inNa ja, inNe moje postrzeganie świata; zmiana optyki, zmiana oczu… Brak którejś z nich potrafi mnie mocno rozchwiać. Nawet, jeśli za nią nie przepadam.

Czemu za wiosną nNie przepadam

fot. Bożena Szuj

Wiosna to zdecydowanie moja najmniej ulubiona pora roku. Kojarzy mi się przede wszystkim z wyłaniającymi się spod topniejącego śniegu psimi (oby tylko!) kupami na chodnikach. Coraz dłuższe dni przypieczętowane ostatecznie zmianą czasu z zimowego na letni oznaczają dla mnie w praktyce drastyczne skrócenie jedynej części dnia, podczas której czuję się stosunkowo bezpiecznie i spokojnie. Oczywiście milej wychodzić z pracy, kiedy nie otula nas zmrok, no a w lecie już w ogóle cudownie jest przebywać jak najdłużej poza domem, a potem chodzić na długie wieczorne spacery i obserwować piękne zachody słońca (zwłaszcza nad morzem). Jednak wiosna to nie lato. Podczas wiosny jest za ciepło na sweter, a za zimno na sukienkę. Przebywanie poza domem nie jest niczym przesadnie przyjemnym nawet, jeśli nie jest się alergikiem. Do tego wszystkiego ta wszechobecna presja by cieszyć się życiem, czy – wersja mniej wymagająca – by żyć. To bardzo wyczerpujące, kiedy trudno wykrzesać z siebie jakąkolwiek energię. Zwierzęta budzą się z zimowego snu, a ja, gdybym tylko mogła, przesypiałabym wiosnę. Chociaż oczywiście budząca się do życia przyroda jest na swój sposób piękna.

W poszukiwaniu straconej wiosny

fot. Bożena Szuj

W wiośnie na Podhalu lubię to, że prawie wcale jej nie widać. Objawia się wyższymi temperaturami i topniejącym śniegiem, a często też delikatnym, ciepłym wiatrem. Wreszcie można chodzić po mieście bez ryzyka skręcenia kostki na lodzie (Urząd Miasta Zakopane do wyższych rzeczy niż dbanie o odśnieżanie i odladzanie miasta jest stworzony). Jakimż więc rozczarowaniem był dla mnie w tym roku po tygodniu wiosny powrót zimy. Zimy, którą byłam zmęczona bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, bo w Zakopanem to niestety zima z prawdziwego zdarzenia wypełniona aż po brzegi śniegiem. Trudno zrozumieć awersję do niego, kiedy widuje się go rzadko. Kilka miesięcy w śniegu po kolana może jednak z uwielbienia zimy skutecznie wyleczyć. Wypatrywałam więc tej swojej najmniej ulubionej wiosny jak zbawienia, ale nie nadchodziła.

(Stara) Ochota na wiosnę

fot. Bożena Szuj

Święta wielkanocne spędziłam w swoim rodzinnym domu na Starej Ochocie. Od dawna mam podejrzenie, że „stara” w nazwie ma jakiś związek z tym, że jest to najbardziej geriatryczna dzielnica Warszawy. Średnia wieku jej mieszkańców to 98 lat, a kiedy umierają, na ich miejsca pojawiają się nowi… w tym samym wieku, co sprawia, że to miejsce jest w całości w jakimś sensie spowite jesienią życia. Jednak, w przeciwieństwie do Zakopanego, wiosnę widać tu na drzewach. Jest zielono. A przynajmniej bywało.
W tym roku wiosna objawiła się wyłącznie nieadekwatnością przywiezionej przeze mnie garderoby. Z jednej strony w zimowych butach (wypranych już i gotowych do schowania przed niespodziewanym powrotem zimy) oraz takiejż kurtce było mi za ciepło, ale za to w przywiezionym wiosenno-jesiennym płaszczyku na ogół było mi jednak za chłodno. Oprócz kilku deszczowych dni, zdarzyły się też co prawda dni ciepłe i całkiem słoneczne, ale mijający tydzień trudno było nazwać wiosną w pełnej krasie. Przypomniały mi się kolory zieleni wyłaniające się w trakcie ciepłych wiosennych deszczy lata temu. Pamiętam, jak patrzyłam na nie przez wielkie okna w kuchni. Przyroda wydawała się wtedy soczysta i fascynująca.

Tylko wiosny żal

fot. Bożena Szuj

W myśl banalnej prawdy, że doceniamy coś dopiero, kiedy to stracimy, nie doświadczywszy w tym roku wiosny, odczuwam pewien brak. Pięknem wiosny były dla mnie bardzo nieliczne, ale intensywne momenty zachwytu w jej trakcie. Zachwytu tym, co ulotne i nieuchwytne. Ciepły wiatr smagający znienacka policzki, poruszając przy tym jakieś odległe, miłe wspomnienie nie wiadomo czego (czasem snu). Niewiarygodne odcienie zieleni po deszczu, kolory kwiatów. Między sennością a depresją, w oczekiwaniu na upragniony mrok, chwile przemożnego i niezrozumiałego szczęścia opanowującego całe ciało. Jednym z tysiąca moich ulubionych cytatów Woody’ego Allena jest ten z filmu „Annie Hall”:

Dwie kobiety spędzają wczasy w pensjonacie. Jedna mówi: „jakie tu mają niedobre jedzenie”, a druga dodaje: „no i w dodatku takie małe porcje”. To samo myślę o życiu. Jest pełne bólu, cierpienia i nieszczęść, a na dodatek tak szybko przemija.

– „Annie Hall” Woody Allen

Myślę, że idealnie podsumowuje mój stosunek do braku wiosny w tym roku.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser mój cover piosenki „Happy” Pharrella Williamsa.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Zasługujesz na miłość” Sylwia Parol

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: ReWizja
rok wydania: 2023

Któż z nas nie lubi czasem przeczytać opowiadania erotycznego, które rozpali zmysły, pobudzi wyobraźnię, a może stanie się inspiracją lub wstępem do namiętnych chwil z ukochaną osobą lub samym sobą? No właśnie… ja.
Być może przez swoje długoletnie uzależnienie od pornografii, być może przez naprawdę fatalne opowiadania, na które natrafiałam w sieci (nic nie gasi pożądania szybciej niż słaba interpunkcja), w końcu może przez gustowanie w wersjach hard nie soft nigdy nie ciągnęło mnie do czytania ani romansów, ani delikatnych opowiadań erotycznych dla pensjonarek (jak o nich zawsze myślałam).
Tymczasem na mojej fejsbukowej drodze życia stanęła przeurocza, arcyciepła Sylwia Parol, której e-bookowego debiutu byłam niezwykle ciekawa. Po pierwsze dlatego, że wiem, jak cudownie i zmysłowo posługuje się językiem. Po drugie dlatego, że na miejsce akcji swojego opowiadania wybrała Zakopane, w którym mieszkam już od trzynastu lat.

 O czym jest opowiadanie?

fot. Bożena Szuj

Opowiadanie ma nieskomplikowaną fabułę, co przy jego długości (zaledwie 81 stron) jest atutem. Główna bohaterka Alicja jest trzydziestosześcioletnią mieszkanką Warszawy. To kobieta z lekką nadwagą, już prawie rozwódka, matka szesnastolatka, a przede wszystkim stereotypowa matka Polka, zamartwiająca się i zajmująca wszystkim, tylko nie sobą. Przekonana, że już nic jej w życiu nie spotka i nieznosząca swojego ciała, powoli wpada w schemat pruderyjnego myślenia oraz mentalną starość. Weekendowy samotny wyjazd do Zakopanego ma być dla niej odskocznią od trudnego i bolesnego rozwodu, a także możliwością podładowania akumulatorów. Choć wszyscy wokół pozwalają sobie na mniej lub bardziej subtelne aluzje, że

powinna sobie przygruchać jakiegoś górala na te kilka gorących nocy,

– niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu

ją cieszy perspektywa odpoczynku w pięknej górskiej scenerii. Na przystojnego hydraulika nie trzeba długo czekać, a rozwój wypadków łatwo przewidzieć.

Warsztat językowy

fot. Bożena Szuj

Nie ukrywam, że była we mnie pewna obawa, że Sylwia zagubi się w góralszczyźnie równie spektakularnie jak twórcy „Szpilek na Giewoncie”, którzy popełnili wszystkie możliwe błędy od doboru garderoby swoich bohaterów po włożenie w ich usta koślawej, żenującej gwary góralsko-warszawskiej. Na szczęście w opowiadaniu „Zasługujesz na miłość” udało się uniknąć tego typu wpadek. Czego natomiast się nie udało uniknąć? Pewnej naiwności na samym początku, która jednak dość szybko ustąpiła miejsca stopniowemu budowaniu erotycznego napięcia, w czym Sylwia jest naprawdę doskonała!
Jerzy Sosnowski, którego uważam za literackiego mentora, opowiadał nam podczas studiów na prowadzonych w naszej grupie przez dwa semestry warsztatach „twórcze pisanie”, że opisy erotyczne są szczególnie trudne i wymagające. Z jednej strony trzeba się dosyć mocno obnażyć, z drugiej trafić w jakiś uśredniony gust ogółu (ja ze swoim trafiłabym pewnie tylko do małej garstki zwyroli), z trzeciej z kolei nie stać się w tym wszystkim groteskowym. W pisaniu Sylwii bardzo cenię jej niesłychane wyczucie tego, co w erotyce jest uniwersalne. Mogę sobie pozwolić na drobne uszczypliwości w związku z fabułą, ale skłamałabym mówiąc, że opowiadanie na mnie nie zadziałało.

Podhale z marzeń i snów

fot. Bożena Szuj

Podhale ma swój niepowtarzalny urok. Tatry zapierają dech w piersiach nawet tym, którzy nie zamierzają ich zdobywać. Góralskie stroje są piękne, a górale to – mówiąc szczerze i obiektywnie –  najprzystojniejsi mężczyźni w całej Polsce. Muzykę Skalnego Podhala się albo kocha, albo się jej nienawidzi. Surowa, szorstka, chropowata, z gruba ciosana, ostra – najlepiej odzwierciedla góralski charakter; górale choć słyną z gościnności i serca na dłoni, są też uparci, przekorni i charakterni. Zakopane przyciągające onegdaj najciekawszych artystów z całej Polski, stanowiło swego czasu jedną wielką artystyczną bohemę. To wszystko sprzyja budowaniu podhalańskiego mitu – mitu surowego i pięknego miejsca zamieszkanego przez surowych i pięknych ludzi będących bliżej Prawdy. Bliżej Absolutu…
Tymczasem w rzeczywistości jest trochę inaczej. Już nie czepiając się tego, że Tatry są owszem, cudowne, ale najwspanialsza ich część leży po stronie słowackiej. Czy tego, że góralskie portki mają kolor kremowy, a nie – jak u większości fiakrów po latach nieprania – brunatno-szary. Nie czepiając się też tego, że w karczmach – mimo zapewnień, że jest inaczej – od wielu lat kapele góralskie nie grają muzyki Skalnego Podhala, lecz łatwiejsze dla ucha przygrywki słowackie i węgierskie. (Oryginalną podhalańską muzykę usłyszymy już tylko na tradycyjnych weselach oraz pogrzebach.) Przymykając oko na fakt, że góralskie świętości sprowadzają się w praktyce przede wszystkim do dutków, czy inny, że górale nie są nauczeni etyki pracy z klientem, więc na turystów, do których nie potrafią dotrzeć, głównie narzekają. Spuszczając na to wszystko zasłonę milczenia i utrzymując, że to kwestia „zmieniających się czasów” (nie sądzę)… największym odstępstwem od tego mitu są mężczyźni. Rzeczywiście przypominający na ogół urodą samego Adonisa, jednak najczęściej kiedy otwierają usta, wydobywają z siebie dyskryminacyjne hasła podlane bogoojczyźnianym ciężkostrawnym sosem. Jeśli jest się, jak ja, kobietą sapioseksualną, trudno rozpatrywać przeciętnego górala nawet w kategoriach one night stand’u. Podczas swojej działalności w Strajku Kobiet Podhale usłyszałam mnóstwo dramatycznych historii o przemocy domowej. Zgodnie z tradycją sprawcami byli mężczyźni, a ofiarami kobiety i dzieci. (Niewybredne „żarty” niektórych radnych pokazują dobitnie, że patologia w tej części kraju jest niestety normą.) Nadal – większość, to nie wszyscy, jednak świadomość skali zła każe trochę przewartościować początkowy zachwyt.
Czytając opowiadanie Sylwii Parol, przeniosłam się w świat mitycznego magicznego Podhala z wyobrażeń i snów reszty Polski. Z sielanki wytrąciła mnie co prawda sytuacja, w której przystojny hydraulik Maksymilian zaproponował Alicji, że odwiezie ją na pogotowie – zmroziła mnie perspektywa przeniesienia akcji do Szpitala Powiatowego w Zakopanem, który wystarczyłoby opisać jeden do jednego, żeby uzyskać efekt opowiadania grozy. Na szczęście szybko odetchnęłam z ulgą, kiedy okazało się, że ta przyjemność ominie nieświadomą niczego Alicję.

Romantyczna wizja miłości

fot. Bożena Szuj

Z romantyczną wizją miłości, o czym już tu wielokrotnie pisałam, mam spory problem. Bo pociąg seksualny to jedno, a budowanie zdrowej więzi, to zupełnie co innego. Oczywiście kiedy mówimy o relacjach romantycznych, trudno o to drugie bez pierwszego. Jednak pierwsze nie jest gwarancją drugiego, co romantyczna literatura i filmy zdają się kompletnie pomijać.
Sylwia poradziła sobie z tym całkiem nieźle, pokazując czułość i rodzącą się między bohaterami intymność. Cieszy mnie bardzo, że bohaterką opowiadania jest kobieta dojrzała o sylwetce „nieidealnej”, która jednak rozpala zmysły mężczyzny „obiektywnie” bardzo atrakcyjnego. To doskonale pokazuje, że w przyciąganiu seksualnym nie chodzi o wykreowane przez media, kulturę i popkulturę wzorce, tylko o bardzo subiektywne potrzeby każdej jednostki, które kształtują się w człowieku na bardzo wczesnym etapie rozwoju pod wpływem często zupełnie przypadkowych sytuacji. Jest sporo prawdy w tym, że chociaż poczucie wartości trzeba sobie samemu w środku wypracować, nie żyjemy na pustyni; otaczają nas inni ludzie, którzy mogą nas albo swoją serdecznością i otwartością uskrzydlić, albo za pośrednictwem wrogości wbić w ziemię. To potrafi wpłynąć na poczucie wartości, zwłaszcza, gdy nie jest ono wysokie. Kiedy Maksymilian próbuje pokazać Alicji ją samą widzianą jego oczami, może na chwilę oderwać ją od perspektywy, do której się przyzwyczaiła, zasiać w niej ziarno samoakceptacji, zaintrygować. Jednak w pewnym momencie spada na niego cały ciężar odbudowania jej poczucia wartości, co nie jest niestety najlepszą wróżbą. Po pierwsze dlatego, że nie jest to jego rola, a po drugie dlatego, że to praca na długie lata. Lata, które może spędzą razem, a może nie, co nie powinno mieć wpływu na decyzję Alicji o tym, by wziąć za siebie i swoje szczęście odpowiedzialność. A na płynącą z tego satysfakcję i polepszoną jakość życia, jak każdy, zasługuje!

P.S. Opowiadanie „Zasługujesz na miłość” znajdziemy na platformach:

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Idziemy po wolność

fot. Marianna Patkowska

artykuł z mojej e-gazety “Halny – wiatr zmian”

Wczoraj (13 grudnia), z okazji 39. rocznicy wprowadzenia stanu wojennego,   w Zakopanem przy oczku wodnym na Krupówkach  miało miejsce wydarzenie „Idziemy po wolność/Idziemy po wszystko”. Spotkaliśmy się porozmawiać oraz złożyć obecnemu rządowi życzenia z okazji nadchodzących świąt. Niezwykle cennym doświadczeniem, zwłaszcza dla młodszych pokoleń, było wysłuchanie wspomnień ludzi, którzy doskonale pamiętali 13 grudnia 1981. To były historie młodych wtedy osób, przerażonych nową, niezrozumiałą rzeczywistością. Rzeczywistością z jednej strony dużo straszniejszą od tej, z którą przyszło się nam dziś mierzyć, a z drugiej strony… straszniejszą tylko trochę.

Historia pisana od nowa

fot. Marianna Patkowska

Strajkowi Kobiet Podhale towarzyszył Komitet Obrony Demokracji na Podhalu. Przemówienia jego członków za każdym razem odbudowują moją nadwątloną wiarę w istnienie tzw. kultury słowa w debacie publicznej. Przewodniczący podhalańskiego KOD-u mówił m.in. o zakłamywaniu historii poprzez powolne wymazywanie z jej kart m.in. Tadeusza Mazowieckiego, Jacka Kuronia, Bronisława Geremka czy Lecha Wałęsy i doklejanie w ich miejsce ludzi, którzy się na tych kartach nigdy nie zapisali. Mówił również o odpowiedzialności każdego, kto nie przeciwstawia się nieprawdzie.

Dziś słyszymy, jak Mateuszek Morawiecki walczył w Powstaniu Warszawskim, ale nikt nie ma odwagi powiedzieć głośno: „chłopie, kłamiesz”!

– cytat z pamięci

Przypomniało mi to sytuację z mojego podwórka: tata stworzył pierwszy i jeden z ważniejszych ośrodków muzyki elektroakustycznej w Polsce – Studio Eksperymentalne Polskiego Radia. Zatrudnił w nim – „do noszenia kabli”, jak to nie bez życzliwości opisywał – młodego chłopaka, Eugeniusza Rudnika. Rudnik okazał się niezwykle zdolnym i ambitnym człowiekiem. Pod wpływem taty (i z pewną jego pomocą) poszedł na studia i profesjonalnie zajął się reżyserią dźwięku, a po jakimś czasie zaczął nawet sam komponować. Piękna historia – można powiedzieć amerykański sen (przy zachowaniu geograficznych proporcji). Z jakim więc zdziwieniem tata kilka tygodni po wyrzuceniu z Polskiego Radia przeczytał w wywiadzie z Rudnikiem, że ten był w swoim mniemaniu „współzałożycielem Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia”.
Megalomania i bajkopisarstwo – raz tylko groteskowe, innym razem niebezpieczne – po prostu wpisane są w naturę niektórych ludzi. Trzeba to przyjąć. Jednak przeciwstawianie się kłamstwom historycznym jest obowiązkiem każdego, kto je zdemaskuje. Największym grzechem jest grzech zaniedbania. Dlatego, zwłaszcza dziś, lekturą obowiązkową dla każdego Polaka powinna być „Uległość” Houellebecqa – to literackie arcydzieło przerażająco wręcz trafnie opisuje skutki bierności wobec zła.

Idziemy po wszystko

fot. Marianna Patkowska

Nazwa „Idziemy po wolność/Idziemy po wszystko” znakomicie oddaje nastroje i potrzeby manifestujących. Punktem zapalnym i powodem do wyjścia na ulice było zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej, ale dziś chodzi już o znacznie, znacznie więcej. Nie o wyszarpywanie skrawków kolejno nam zabieranych podstawowych praw (wszystkim zdziwionym „czy prawo do aborcji jest prawem podstawowym” spieszę wyjaśnić, że jednym z podstawowych praw człowieka jest prawo do decydowania o swoim ciele), ale o – mówiąc dosadnie – odpierdolenie się od naszej wolności raz na zawsze.
Jedna z uczestniczek wczorajszego spotkania przypomniała bardzo ważną rzecz, o której cała partia obecnie rządząca, a także niestety część społeczeństwa najwyraźniej zapomniała:

rząd ma społeczeństwu służyć, bo składa się z zatrudnionych przez nie urzędników.

Tym samym, jeśli ten przekracza swoje (nomen omen) kompetencje, notorycznie łamiąc najważniejszy dokument w państwie, czyli konstytucję, mamy prawo, a nawet obowiązek go zwolnić. Po prostu. (To, że od jakiegoś czasu rządzi nami z tylnego siedzenia Władimir Putin, nie oznacza, że mamy się zgadzać na carat.)
Ktoś zauważył też, że powodem strajków wielu grup zawodowych często są dopiero cięcia budżetowe – ludziom drastycznie zmienia się sytuacja finansowa i dlatego wychodzą na ulice. Tymczasem stopniowe odbieranie wolności trudniej zauważyć, jednak ono zawsze dzieje się najpierw. Jesteśmy przez obecny rząd okradani nie tylko z pieniędzy, ale przede wszystkim z wolności, która jest wartością nadrzędną.
Nie chcę przez to powiedzieć, że osoby protestujące z powodów ekonomicznych nie powinny manifestować swojego niezadowolenia – powinny. Każdy z nas jest inny, ma inne potrzeby, często też inne poglądy, a łączy nas wspólna niechęć do obecnego rządu, który próbujemy obalić. Razem jesteśmy ogromną siłą i to jest piękne. Zależy mi jednak na uświadomieniu wszystkim, że – jakkolwiek abstrakcyjnie by to nie zabrzmiało – brak pieniędzy, jeśli obudzimy się w państwie totalitarnym, naprawdę będzie naszym najmniejszym zmartwieniem.

Zakończę dzisiejszy wpis wierszem Kornela Filipowicza „Niewola” wielokrotnie cytowanym  przez inicjatorkę Strajku Kobiet Podhale na manifestacjach.

W państwie totalitarnym
Wolność
Nie będzie nam odebrana
Nagle
Z dnia na dzień
Z wtorku na środę
Będą nam jej skąpić powoli
Zabierać po kawałku
(Czasem nawet oddawać
Ale zawsze mniej, niż zabrano)
Codziennie po trochę
W ilościach niezauważalnych
Aż pewnego dnia
Po kilku lub kilkunastu latach
Zbudzimy się w niewoli

Ale nie będziemy o tym wiedzieli
Będziemy przekonani
Że tak być powinno
Bo tak było zawsze.

– „Niewola” Kornel Filipowicz

P.S. Na deser łączę równie poruszającą piosenkę Tymona Tymańskiego „Wolność” z płyty „Paszkwile” – jednego z moich ulubionych krążków ostatniego czasu.

Strajk Kobiet Podhale

Weto dla zabijania gospodarki

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

artykuł z mojej e-gazety “Halny – wiatr zmian”

Od poniedziałku 23.11 do poniedziałku 30.11 na Podhalu codziennie odbywały się manifestacje Strajku Kobiet Podhale. Pierwotnie miały być cyklem milczących protestów pod  nazwą „Solidarni z Warszawą”, będących reakcją na bandyckie zachowania policji używającej przemocy wobec pokojowo manifestujących (głównie kobiet) w Warszawie. Nie trzeba było jednak długo czekać na kolejny powód do wyjścia na ulice – dramatyczna decyzja obecnego rządu dotycząca skrócenia ferii i zamknięcia wielu miejsc pracy ogłoszona przez obecnego premiera w sobotę 21.11 pchnęła Strajk Kobiet Podhale do zainicjowania spontanicznego strajku samochodowego już w niedzielę 22.11 i wzbogacenia nazwy protestów nadchodzącego tygodnia o jeszcze jedno hasło: „Weto dla zabijania gospodarki”.

Biały jest Biały, a
Czarny jest Czarny… Dunajec

Strajk Kobiet Podhale

Milczące protesty zaczęły się w poniedziałek 23.11 w Białym Dunajcu. Następnie odbywały się każdego następnego dnia kolejno w: Nowym Targu, Rabce Zdroju, Mszanie Dolnej, Kościelisku, Zakopanem, Szczawnicy i Czarnym Dunajcu. Pisałam już kiedyś, że manifestacje w małych miastach mają odmienny charakter od tych w wielkich metropoliach. (Uczestnicy wykazują się innego typu odwagą, bo narażeni są niekoniecznie na pobicia czy szarpaninę z policją, ale np. na ostracyzm społeczny.) Jednak jeszcze czym innym od zgromadzenia pięciuset osób w Zakopanem (czy prawie tysiąca w Nowym Targu) są kameralne kilkudziesięcio, kilkunasto, a czasem nawet i kilkuosobowe spotkania w jeszcze mniejszych miejscowościach. Dobrze przemyślany Strajk Kobiet, jeśli nie ma być atrakcyjną pokazówką, to przede wszystkim nastawiona na długofalowe efekty praca u podstaw. Jesteśmy jako społeczeństwo bardzo podzieleni i zmanipulowani przez media. Jedyną możliwością zmiany  tego stanu rzeczy jest rzetelna edukacja. Kameralne manifestacje dają możliwość porozmawiania z każdym – wytłumaczenia mu naszych argumentów, ale też wysłuchania go. W jednej z podhalańskich wsi, słuchając dramatycznej historii kobiety przerażonej wizją pozostania bez środków do życia (będącego bezpośrednią konsekwencją niefrasobliwych poczynań obecnego rządu), zaczęłam się zastanawiać, czy ktoś z obecnej władzy weźmie na siebie odpowiedzialność za samobójstwa popełniane z powodu sytuacji ekonomicznej, w jakiej zostaliśmy jako społeczeństwo postawieni. (Bo co do tego, że będą popełniane, nie mam niestety wątpliwości.)
Po raz pierwszy odkleiłam od ludzi etykiety, które mi wcześniej – co przyznaję nie bez wstydu – uniemożliwiały spokojną komunikację. Okazało się, że w zadziwiająco wielu kwestiach zgadzam się zarówno z proliferem jak i korwinistą, o co bym siebie nigdy nie podejrzewała. (Nie były to rzecz jasna kwestie obyczajowe, ale na przykład gospodarcze i ekonomiczne.) Przede wszystkim stali przede mną ludzie, a nie zdehumanizowani nosiciele poglądów. Ludzie pragnący wolności i szacunku, ludzie zmęczeni niekompetencją partii obecnie rządzącej – ludzie tacy jak ja. To jedna z najpiękniejszych lekcji, jakie ostatnio dostałam.

102. rocznica wywalczenia
przez Polki praw wyborczych

Strajk Kobiet Podhale

W sobotę 28.11 obchodziliśmy datę szczególną – 102. rocznicę wywalczenia przez Polki praw wyborczych. Historia lubi zataczać koło, więc nie powinno mnie dziwić (chociaż dziwi), że kobiety walczące ponad wiek temu o swoje prawa spotykały się z niemal tymi samymi zarzutami, z którymi spotykają się dziś Strajki Kobiet. Że niby sprawa jest słuszna, ale dlaczego taka forma? Czy nie da się jakoś tak… grzeczniej, ciszej, spokojniej? Otóż, odpowiedź jest bardzo prosta: nie da się (choć jeśli ktoś chętnie dołączyłby do Strajku Kobiet, ale drażni go wulgarny język, mogę zaprosić do śledzenia bardzo pod tym względem wyważonego Strajku Kobiet Podhale). O tzw. brzydkich słowach pisałam już TUTAJ, poruszając aspekt językowy, natomiast niezwykle interesujące ujęcie filozoficzne zastosowała Magdalena Mateja-Furmanik w swoim doskonałym tekście „Nie musimy tłumaczyć się z tego, że każemy wam wypierdalać”, do którego lektury gorąco wszystkich zachęcam.
Dziś prawa wyborcze kobiet wydają się chyba każdemu oczywistością. Być może kiedyś wreszcie dla wszystkich stanie się taką samą oczywistością, że tylko i wyłącznie kobieta może decydować o swoim własnym ciele.

Dziel i rządź

Strajk Kobiet Podhale

Właśnie w opisaną wyżej 102. rocznicę wywalczenia przez Polki praw wyborczych spotkaliśmy się w centrum Zakopanego przy oczku wodnym nie tylko po to, by ją uczcić, ale przede wszystkim, żeby porozmawiać – tak, jak w innych miejscowościach – o tym, co nas boli, na co nie ma naszej zgody (a nie ma jej ani na brutalność policji, ani na zabijanie gospodarki) oraz jakiej Polski wszyscy – uwzględniając wszelkie różnice między nami – chcemy. Niesłychanie ważne jest uświadamianie obywateli, czym jest budżet państwa oraz że żaden rząd nie ma „własnych pieniędzy”, a jeśli jakieś komukolwiek ochoczo rozdaje, to wcześniej nam je odbiera w horrendalnych podatkach. Mamy więc nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek buntować się przeciw bezsensownemu rozdawnictwu wspólnie składanych do budżetu państwa pieniędzy na konkretne cele, na które nie są odpowiednio wykorzystywane (żeby niedaleko szukać, wystarczy spojrzeć chociażby na stan służby zdrowia czy kultury).
Charyzmatyczna, niesamowita inicjatorka Strajku Kobiet Podhale mówiła też o tym, o czym pisałam wyżej, czyli jak bardzo spolaryzowanym społeczeństwem się staliśmy. Jak łatwo – i tu wina rozkłada się po równo – szufladkujemy innych, słysząc konkretne hasła (np. nazwę partii politycznej, z którą ktoś sympatyzuje). Lewak, prawak, katolik, płaskoziemca, prolifer, antyszczepionkowiec, elgiebet (nazwa mnie, jako językoznawcę, urzekła) – przyznajmy uczciwie, że jeśli nie podzielamy niektórych określanych przez powyższe słowa postaw/poglądów, to już same te etykiety nas odrzucają od opisywanej nimi osoby i zamykają na racjonalną z nią rozmowę. Oczywiście, że z takiej rozmowy nie musi wyniknąć nic sensownego, ale warto próbować się na siebie otworzyć. Wszyscy jesteśmy przede wszystkim ludźmi, a to już niesamowicie wiele wspólnego.

P.S. Na deser łączę cover klasyka Sam Brown w wykonaniu cudownej Jamelii – piosenkę dedykuję obecnemu rządowi.

Strajk Kobiet Podhale

Samochodowy Strajk Kobiet Podhale

for. Marianna Patkowska

artykuł z mojej e-gazety “Halny – wiatr zmian”

Dzisiaj, w niedzielę 22 listopada, odbył się strajk samochodowy dosyć spontanicznie zorganizowany przez Strajk Kobiet Podhale. Postulaty Ogólnopolskiego Strajku Kobiet oraz Strajku Kobiet Podhale (ze względu na to, że gmina Zakopane od dziewięciu lat nie podpisała uchwały antyprzemocowej, są tu trochę inne priorytety niż w pozostałej części kraju) opisałam TUTAJ i TUTAJ. Do tej pory główne (chociaż nie jedyne) powody do buntu stanowiły: zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej, przyzwolenie na przemoc wobec słabszych, wprowadzanie dyktatury oraz represjonowanie środowisk LGBT.  Dzisiejszy strajk dodatkowo był też wyrazem solidarności wobec Warszawy i uczestników tamtejszych pokojowych manifestacji – ofiar bandyckich napaści umundurowanych i nieumundurowanych funkcjonariuszy policji. Jednak po wczorajszym wystąpieniu obecnego premiera dotyczącym zaskakującej i dramatycznej dla większości podhalańskich przedsiębiorców decyzji obecnego rządu w sprawie ferii zimowych, do Strajku Kobiet Podhale dołączyło pokaźne grono ludzi, którym z dnia na dzień w cyniczny, podły sposób zabrano jedyną możliwość zarobku w najbliższym czasie.

fot. Marianna Patkowska

Cios w budżet i strzał we własną stopę

fot. Marianna Patkowska

Jest pandemia, walczymy z koronawirusem. Zakaz większych zgromadzeń i nakaz noszenia maseczek jest, owszem, bez ogłoszenia stanu nadzwyczajnego nielegalny, ale rozsądny. Z logiki wynikałoby więc, że wszelkiego typu natężenia ruchu, na przykład ferie zimowe, dobrze jest rozciągnąć w czasie. Od wielu lat ferie w każdym województwie przypadały w innym terminie. W czasie pandemii miałoby sens rozdzielenie województw na mniejsze obszary, by zbyt dużo ludzi nie przemieszczało się w tym samym czasie. Co robi jednak obecny rząd? Ustala niecałe dwa tygodnie ferii wszystkim województwom oraz planuje uniemożliwić obywatelom wyjazdy.
Zamknięcie wyciągów narciarskich to ogromny cios dla większości podhalańskich przedsiębiorców. Ta decyzja osłabia nie tylko polską gospodarkę, która dzieli już swój los z końmi z Janowa, ale też… podhalański elektorat (całkiem spory) partii obecnie rządzącej. Trochę wydaje się więc… strzałem w stopę. Prawdopodobnie trudniejszym do zauważenia, kiedy ciągle ma się za co żyć.

fot. Marianna Patkowska

Trasa strajku

fot. Marianna Patkowska

Około godziny 15.00 z parkingu spod sklepu Leclerc w Zakopanem dziesięć samochodów oklejonych strajkowymi hasłami i symbolami wyruszyło ulicą Kościuszki, mijając Urząd Miasta Zakopane, w kierunku Nowego Targu, który był punktem docelowym. Prędkość nieprzekraczająca trzydziestu kilometrów na godzinę oraz wielokrotne objeżdżanie wszystkich możliwych rond, od ronda dra Chramca zaczynając, wygenerowały sporych rozmiarów korek. Strajk był głośny: klaksony, syrena z megafonu na zmianę z krzyczanymi przez niego hasłami:

– Weto dla zabijania gospodarki!
– Weto dla zabijania turystyki, hotelarstwa, gastronomii, sportu, kultury!
– Wydupcać mi z tym rządem!
– Wydupcać mi z Morawieckim!
– Wydupcać, dziadersi z Wiejskiej!

– wykrzykiwane hasła

budziły ciekawość. Sporo aut dołączyło do strajku po drodze. Do Nowego Targu dojechało już prawie dwadzieścia samochodów.

fot. Marianna Patkowska

Milicjanci z Kentucky*

fot. Marianna Patkowska

W Nowym Targu doszło do kilku niepotrzebnych incydentów z udziałem policji (w oznakowanym i nieoznakowanym samochodzie). Pouczenia niepokrywające się z żadnym przepisem ruchu drogowego czy grożenie odholowaniem zepsutego i zepchniętego na parking auta w odwecie za chodzenie wokół rynku z flagami nosiły znamiona próby zastraszenia strajkujących. Pech chciał, że żaden ze strajkujących się nie przestraszył.
Jeden z policjantów wręczył strajkującej mandat za… „sianie zgorszenia”. Użyła w przestrzeni publicznej słów:

Jebać PiS!

– słowa, za które można dostać mandat

Mimo że policjant ma obowiązek pokazać nam legitymację oraz podać swoje imię, nazwisko i stopień tak, żebyśmy je usłyszeli i zrozumieli, nowotarski policjant przedstawił się szybko i niedbale, ściszając głos. Na twarzy miał maseczkę, więc żaden ze strajkujących nie mógł usłyszeć jego słów. Więcej nie udało się od niego wyegzekwować, gdyż jak stwierdził:

Ma obowiązek przedstawić się raz i właśnie to zrobił.

Zajście zostało oczywiście nagrane, a mandat nieprzyjęty. Wracam jednak do tego, o czym pisałam w tekście „Rewolucja jest kobietą”, po raz drugi wklejając zalecenia Ogólnopolskiego Strajku Kobiet:

Ogólnopolski Strajk Kobiet

Policjant wywierał naciski na ukaraną mandatem strajkującą, namawiając ją do podania swojego numeru telefonu. Nie zrobiła tego. Wy też nigdy tego nie róbcie!

*Taki lokalny żart. Nowotarska rejestracja to KNT, stąd używana w Zakopanem – w odniesieniu do nowotarskich samochodów i kierowców – nazwa Kentucky.

P.S. Na deser łączę niesamowitą składankę piosenek wygranych… klaksonami! Pierwsza nie jest moją ulubioną, ale dalej zaczyna się robić naprawdę ciekawie!

Strajk Kobiet Podhale

 

Rewolucja jest Kobietą

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

artykuł z mojej e-gazety “Halny – wiatr zmian”

Feminizm zakłada oczywiście pełną równość płci przy zrozumieniu i akceptacji różnic między nimi. Równocześnie właśnie dlatego, że kobiety mają ciągle zdecydowanie trudniej od mężczyzn, potrafią się najefektywniej zmobilizować do walki o swoje prawa. Mężczyźni niczego nikomu nie muszą już udowadniać. Nas, kobiety, cechuje niewiarygodna determinacja, bo startujemy ze słabszej pozycji. Aktywność strajkowa i obserwowanie zaangażowania przedstawicieli obydwu płci uświadomiły mi, że najlepsze wsparcie, na jakie mogą sobie pozwolić mężczyźni, to nieprzeszkadzanie kobietom, sensowne branie udziału w burzy mózgów, służenie swoją często większą fizyczną siłą (np. w noszeniu rzeczy ciężkich) i zmywanie po obradujących kobietach naczyń (tu puszczam oczko do swojego nieocenionego, cudownego życiowego partnera). Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że bunt i rewolucja nie powstają z dobrobytu, lecz… poczucia braku. Obecny rząd uderza w kobiety, których nienawidzi i których się boi. Z tego powodu jest to nasza (kobieca) wojna. Żeby wygrać, musimy rozegrać ją na swoich zasadach. Każdy mądry mężczyzna to rozumie. Właśnie dlatego jednym z moich ulubionych strajkowych haseł jest tytułowe:

Rewolucja jest Kobietą!

– jedno z haseł Ogólnopolskiego Strajku Kobiet

Próba sił i granie pandemią, czyli kilka słów o naszych prawach

fot. Maciej Jonek/Tygodnik Podhalański

Trudno mi powiedzieć choć jedno złe słowo akurat o zakopiańskiej policji i straży miejskiej. Daleka też jestem od dehumanizowania wszystkich przedstawicieli służb mundurowych. Przyszły jednak czasy, w których trzeba zdawać sobie sprawę z tego, czyje polecenia ci – często dobrzy – ludzie wykonują i że już dawno nie ma to wiele wspólnego ze staniem na straży prawa. Jak jeszcze nigdy, ważne jest dziś, byśmy znali swoje prawa, mając pełną świadomość, że są one łamane, również przez ich strażników (którymi notabene bardzo sprawnie się zastrasza społeczeństwo).
Ze względu na koronawirusa, oczywiście powinno się nosić maseczki i trzymać się od siebie w rozsądnych odległościach (to drugie byłoby wskazane nawet bez koronawirusa). Jednak, żeby wprowadzić taki nakaz i miał on podstawę prawną, rząd musiałby wcześniej ogłosić stan nadzwyczajny, którego do tej pory nie ogłosił. Podobnie jest z tzw. zgromadzeniem spontanicznym, do którego każdy obywatel ma konstytucyjne prawo. Policja będzie nas celowo wprowadzać w błąd. Pamiętajmy więc, strajkując, żeby nie wdawać się z nią w żadne rozmowy (do tego musimy dostać wezwanie pisemne). Nie przyjmujmy też mandatów. Policjant ma zawsze prawo nas wylegitymować, my natomiast mamy prawo poznać wcześniej jego nazwisko i stopień. Dobrze też nagrywać każdą interakcję z policją telefonem od razu w trybie transmisji na portalach społecznościowych (w razie próby skonfiskowania komórki, mamy w sieci dowód na to, jak zajście wyglądało w rzeczywistości).
Poniżej wklejam planszę ze strony Ogólnopolskiego Strajku Kobiet – warto, klikając, zapoznać się z wpisem.

Ogólnopolski Strajk Kobiet

Cała Polska na Podhale

fot. Maciej Jonek/Tygodnik Podhalański

W miniony piątek w Zakopanem miała miejsce kolejna duża manifestacja Strajku Kobiet Podhale i Ogólnopolskiego Strajku Kobiet pod hasłem „Cała Polska na Podhale”. Odwiedziła nas sama Marta Lempart – inicjatorka Ogólnopolskiego Strajku Kobiet.
Jednym z podstawowych zarzutów przeciwników zakopiańskiego strajku był ten o inicjowanie go właśnie teraz, podczas pandemii. To nie tylko nie jest zły moment – to jedyny słuszny moment, bo jeśli ogłoszą nam kolejną kwarantannę, ofiary przemocy domowej po raz kolejny zostaną zamknięte w czterech ścianach ze swoimi oprawcami. I może się to dla nich skończyć tragicznie. Wychodzenie na ulice właśnie teraz, to krzyk rozpaczy.
Charyzmatyczna Marta Lempart wlała w nas ducha walki. Mówiła o odwadze, ale też o strachu; o tym, że ten jest naturalny i że łączy nas również pokonywanie go. Jednak – co jest moim drugim ulubionym strajkowym hasłem:

Solidarność naszą siłą!

– kolejne strajkowe hasło

Mówiła o tym, jak ważne są strajki właśnie w małych miastach (np. takich, jak mimo wszystko Zakopane). W piątek przyszło ponad 500 osób – to, co w wielkich metropoliach nazwiemy „garstką”, w małych miejscowościach (nierzadko będących bastionami partii obecnie rządzącej) jest sukcesem, przełomem, rewolucją! I – na co również zwróciła uwagę Lempart – skuteczniej wysuwa władzy dywanik spod nóg. Na to przecież, w swojej arogancji, nie była przygotowana.
Dosyć interesujące było to, że zarówno podczas poprzedniej manifestacji jak i tej – choć obydwie przebiegły bardzo pokojowo – wydarzył się podobny incydent: zakłócanie protestów (w pierwszej miało miejsce wyrwanie mikrofonu prowadzącej strajk, w drugiej – krzyczenie spod podestu) przez jedną wulgarną, agresywną i pijaną osobę. W obydwu przypadkach była to kobieta (choć nie ta sama). W miniony piątek Marta Lempart w mocny sposób wytknęła fotografom, których atencja skupiła się na awanturującej się pani, że „dają się sprowokować”. Kiedy padło krzywdzące porównanie fotografów do mediów TVP, nikt się już nie odważył robić zdjęć kobiecie, która została wyprowadzona przez policję. W pewnym sensie to dobrze, że ta – tak licznie przybyła z całego chyba województwa – mogła się zająć dla odmiany też czymś innym, niż tylko straszeniem młodzieży chcącej wziąć udział w strajku „konsekwencjami karnymi”. (Strach pomyśleć, ile osób odeszło z kwitkiem, zanim nie pojawiły się przed policyjnymi grupkami strajkowe anioły, uświadamiające młodzież, że nie ma się czego bać oraz że jest dla nich w razie czego wsparcie prawne.)

Gdzie głupia Rada, tam zwada

fot. Maciej Jonek/Tygodnik Podhalański

Piątkowa manifestacja miała miejsce przed Urzędem Miasta Zakopane. Dosyć rozczulające było wcześniejsze zmobilizowanie zakopiańskiej straży miejskiej do ochrony mienia urzędu i oddzielenie się od strajkujących kobiet barierkami. (Ponoć nikt nie zarzucał Strajkowi Kobiet Podhale działań agresywnych, a jedynie bano się ewentualnej kontrmanifestacji, ale po pierwsze na Strajku Kobiet Podhale było za dużo dziewczynek, żeby chłopcy z ONR-u mogli się poczuć swobodnie, a po drugie kościoły przecież nie popilnują się same!)
Miejsce strajku nie było przypadkowe, ponieważ podpisanie uchwały antyprzemocowej przez Radę Miasta Zakopane jest jednym z najważniejszych obecnie postulatów Strajku Kobiet Podhale. Uchwała antyprzemocowa, czyli konwencja o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, zwana również konwencją stambulską, to opracowana przez Radę Europy konwencja o ochronie praw człowieka. Jej głównym celem jest ochrona ofiar przemocy domowej. Została podpisana przez Polskę, co oznacza, że każda gmina jest zobligowana do jej przyjęcia. Zakopane od dziewięciu już lat systematycznie, nie podpisując jej, łamie prawo. Ani gratulacje Beaty Szydło, ani członków fundacji Ordo Iuris (nieopłacanych przez Kreml fundamentalistów) nie są w stanie tego zmienić nawet, jeśli uspokajają sumienie większości zakopiańskich radnych. Strajk Kobiet Podhale apeluje więc do tych radnych, którzy sprzeciwiają się podpisaniu uchwały antyprzemocowej, by zawrócili ze złej drogi. Na Zakopane zwrócone są oczy licznie przyjeżdżających turystów, o których miasto tak zabiega. To powinno mobilizować do pokazywania się w jak najlepszym świetle. Osobiście myślę, że przyznanie się do błędu pod względem wizerunkowym działa mocniej niż samo jego popełnienie (pierwsze na plus, drugie na minus). Wymaga jednak odwagi i zrozumienia, w czym błąd tkwił. Byłoby na pewno łatwiej, gdyby burmistrz miasta wziął w obecnych wydarzeniach bardziej aktywny udział niż w większości wydarzeń kulturalnych, jednak najwyraźniej jest jednymi i drugimi niezainteresowany w stopniu równym.
W wywiadzie, którego udzieliłam wraz z kilkoma koleżankami anonimowo (pod zmienionym imieniem) do jednej z gazet, zostałam zapytana, jaka jest moim zdaniem przyczyna tego, że dopiero po tylu latach niepodpisywania tej uchwały kobiety wyszły na ulicę. Co je wstrzymywało wcześniej, a co sprawiło, że teraz strajkują. Odpowiedziałam, że prawdopodobnie wkurzenie na zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej, które jest zbrodnią i uderza w nas wszystkie. Po czasie dopiero uświadomiłam sobie jeszcze jedną rzecz – najgłośniej słychać dziś głos osób, które, kiedy uchwała nie przeszła po raz pierwszy, miały od sześciu do dziesięciu lat! Nie buntowały się wtedy, bo były jeszcze dziećmi. Dziś jako młodzi, świadomi obywatele wyrażają jasno swoje stanowisko.
Gorąco polecam lekturę całego artykułu, bo wypowiada się w nim też osoba niepełnosprawna; mówi, jak wygląda realny brak wsparcia obecnego rządu wobec znacznie mniej chorych niż ci, do których rodzenia próbuje nas zmusić.

Moje ciało – moja sprawa
Moje dziecko – nasza sprawa

fot. Maciej Jonek/Tygodnik Podhalański

Jednym z pojawiających się już podczas wcześniejszych protestów dotyczących aborcji haseł jest:

Moje ciało – moja sprawa

– jedno z haseł protestów antyaborcyjnych

Chociaż jestem za całkowitą legalizacją aborcji (również tej na życzenie), rozumiem moralne wątpliwości dotyczące konstrukcji prawnej, która decyzję utrzymania przy życiu lub pozbawienia życia zdrowego płodu powierza wyłącznie matce. Nie oznacza to, że je podzielam, ale je rozumiem. Chciałabym zaznaczyć, że nie mam na myśli wątpliwości związanych z poddaniem się lub niepoddaniem aborcji (legalny dostęp do aborcji nie oznacza jej nakazu – to indywidualna, dramatyczna, szalenie trudna i przede wszystkim bardzo intymna decyzja). Piszę wyłącznie o ustanawianiu prawa, pamiętając równocześnie o tym, że niezależnie od tego, czy płód nazwiemy człowiekiem czy nie, do momentu narodzin nie posiada praw człowieka. Hasło moje ciało – moja sprawa odbieram jako deklarację, że płód jest wyłączną własnością matki, na co dowód stanowi jego całkowita zależność od matki w czasie prenatalnym i w stu procentach z nim się zgadzam.
Przyjmuję, że można mieć różne definicje rozwijającego się w kobiecie prenatalnego życia. Niezmiennie dziwi mnie natomiast brak konsekwencji w myśleniu. Obecny rząd trąbi o „ochronie życia poczętego” i tym, że to życie „nie należy do matki” (choć poza nią nie może istnieć), jednak już od momentu narodzenia każdą ochronę dziecka jako autonomicznego organizmu nazywa „atakiem na rodzinę”. Już samo demonizowanie w Polsce norweskiego urzędu do spraw dzieci Barnevernet dobitnie pokazuje, jak długa i ciężka droga nas czeka do zrozumienia, że dziecko nie jest własnością rodzica. Nie powstawałyby pełne oburzenia artykuły o tym, jakie to bezduszne, że powołany do tego urząd zainteresował się  przypadkowym wyrwaniem przez matkę trzylatkowi ręki ze stawu. Moje koleżanki nauczycielki z wpisu „To tylko klaps” zrozumiałyby być może trochę więcej niż tylko krótki i najmniej istotny fragment o sobie, a w szkołach nauczyciele podchodzący do dzieci poważnie nie stanowiliby dziwacznych wyjątków. Jedyną nadzieją dla tego upadającego kraju jest porządna, rzetelna edukacja. Również seksualna. I to akurat obecny rząd wie, biorąc pod uwagę, jak wielkich dokłada starań, by utrzymywać ją na jak najniższym poziomie. Głupim społeczeństwem najlepiej się steruje. Nawet, czego nie doświadczamy, mądrym przywódcom.

P.S. Na deser łączę jedną ze strajkowych piosenek – polską przeróbkę „Bella ciao” (w oryginale była to pieśń włoskich partyzantów antyfaszystowskich), której wykonawczynię mieliśmy przyjemność gościć i wysłuchać w Zakopanem.

Strajk Kobiet Podhale

Strajk Kobiet Podhale: WYDUPCAĆ!

fot. Marianna Patkowska

Strajk Kobiet Podhale

Strajk Kobiet Podhale
artykuł z mojej e-gazety “Halny – wiatr zmian”

W historii toczącej się kołem, co jakiś czas przychodzi moment, w którym przyzwoity obywatel, czy  ma na to ochotę, czy nie (nawiązując do poprzedniego wpisu), musi wyjść na barykady i wywalczyć swoje prawa.  Podhale jest miejscem wyjątkowym, ale – co charakterystyczne dla małych hermetycznych społeczności – światopoglądowo uwstecznionym. Tym bardziej wzruszyła mnie godna podziwu postawa niesamowitej inicjatorki spontanicznego Strajku Kobiet Podhale, która swoją charyzmą pociągnęła za sobą tłumy nie tylko przybyłych na manifestacje, ale też chętnych do pomocy w ich przygotowywaniu. W miniony piątek (30.10) pod oczkiem wodnym na Krupówkach zebrało się ponad 400 osób zbulwersowanych barbarzyńskim orzeczeniem „trybunału konstytucyjnego” w sprawie aborcji, miernością obecnego rządu, jego absolutną indolencją w walce z koronawirusem, a także demontowaniem tego kraju od środka i powolnym wprowadzaniem dyktatury. Niesamowicie budujące było zarówno bardzo liczne przybycie młodzieży, jak i duża rozpiętość wiekowa. Manifestacja, co warto zaznaczyć, miała charakter pokojowy. Jej cudowna liderka znakomicie wyczuła, jak dobrze spożytkować silne emocje, z którymi przyszli protestujący i nieformalnie nazwała to wydarzenie Świętem Miłości i Radości. Celebrowano solidarność i chęć zmiany Polski w kraj, w którym znowu będziemy chcieli żyć. Poważne wystąpienia przeplatane były znakomitą, energetyczną muzyką, do której można się było porządnie wytańczyć.

Przemoc w rodzinie

Strajk Kobiet Podhale

Jednym z postulatów Ogólnopolskiego Strajku Kobiet jest „ochrona przed przemocą domową”, co w sposób oczywisty nałożyło na Strajk Kobiet Podhale jeszcze jeden obowiązek – zareagowania na skandaliczną decyzję Rady Miasta Zakopane. W całej przywiązanej do tradycji Polsce mówi się o świętości rodziny. Zakopane poszło jednak o krok dalej, wyznając świętość przemocy w rodzinie i – co jest ewenementem na skalę kraju – nie podpisując uchwały antyprzemocowej. Można mówić o wstydzie czy obciachu (co jest jak najbardziej uzasadnione), ale jak ogromnym jest to draństwem wie tylko ten, kto tu żyje. Przemoc domowa nie jest – jak chcą wierzyć zakopiańscy radni – tematem niedotyczącym naszej gminy. To problem nie dość, że realnie istniejący, to jeszcze niestety całkiem powszechny. Alkohol i ciężka góralska ręka stanowią smutną rzeczywistość wielu podhalańskich kobiet… i dzieci. Przemoc jest też na ogół przekazywana z pokolenia na pokolenie. Jeśli ktoś ma czelność twierdzić, że uchwała antyprzemocowa jest zamachem na rodzinę, to myli rodzinę z patologią.
Sama byłam ofiarą przemocy w związku. Nie tu, ale w miejscu równie hermetycznie zamkniętym, jak Podhale. Rozmawiając przez lata z wieloma tutejszymi i tamtejszymi kobietami, i słysząc mnóstwo naprawdę strasznych historii, uderzająca była dla mnie zawsze jedna rzecz: przyzwolenie środowiska na piekło ofiary oraz przerzucanie na nią odpowiedzialności. Bo jak wytłumaczyć sytuację, w której mężczyzna skazany za gwałt na młodej kobiecie po kilku latach więzienia wraca do swojej społeczności i jest witany w niej jak król, a miejsce zamieszkania z powodu ostracyzmu społecznego musi zmienić jego ofiara? Jak wytłumaczyć sytuację, w której kobieta matka, nasyłająca na męża tyrana i pedofila policję jest przez swoich sąsiadów odsądzana od czci i wiary, i wyzywana od najgorszych?
Będę do znudzenia powtarzać, że zło nie jest jaskrawe i że oprawcy stosunkowo rzadko przypominają Josefa Fritzla – kat naprawdę nie musi być w stu procentach zdemoralizowaną bestią. Może być inteligentnym, miłym człowiekiem z rozbrajającym poczuciem humoru, ujmującymi odruchami serca, którego zwyczajnie nie da się nie lubić (psychopaci idealnie się w tych rolach odnajdują). Wiem, że bardzo trudno w takiej sytuacji dopuścić do siebie myśl, że krzywdzi swoją rodzinę, bo wtedy trzeba byłoby zareagować, czyli wyzwać na pojedynek kogoś, kogo lubimy. Jednak jeśli uświadomimy sobie, że alkoholizm czy problemy z agresją są chorobą, łatwiej oddzielimy straszliwe czyny od dopuszczającego się ich człowieka. Często pomagając ofierze, pomagamy również oprawcy. Priorytetem powinna być jednak zawsze pomoc osobie poszkodowanej. Brak reakcji obarcza nas odpowiedzialnością za zło, na które pozwalamy.

Wydupcać!

Strajk Kobiet Podhale

Hasło przewodnie Ogólnopolskiego Strajku Kobiet brzmi:

WYPIERDALAĆ!

– hasło przewodnie Ogólnopolskiego Strajku Kobiet

Zadziwia mnie (jako językoznawcę, kobietę i człowieka równocześnie), że w kimkolwiek wzbudza ono – zważywszy na kontekst i powód strajków – jeszcze jakiekolwiek kontrowersje. Że jest „brzydkie”? Naprawdę? Z językowego punktu widzenia jako hasło jest doskonałe – jedno słowo, które zawiera w sobie maksimum treści, równocześnie nawiązując formą do klasy politycznej tych, do których jest skierowane. Słowo, którego nie da się (nawet rządzącym) nie zrozumieć. Słowo, wyrażające bunt, zdecydowanie i pozycję siły. Przyjęcie gwarowej wersji tego słowa, mianowicie:

WYDUPCAĆ!

– hasło Strajku Kobiet Podhale

jako hasła Strajku Kobiet Podhale, szczerze mnie wzruszyło. Dlaczego? Ponieważ – co było niesamowicie odczuwalne też podczas manifestacji – pokazuje, że nikt ze strajkujących tutaj nie chce odcinać się od góralskiej tradycji (co widać też w pięknie zaprojektowanej grafice). Jednak, by móc być w pełni dumnym ze swojego regionu, trzeba wyraźnie zaznaczyć, że zezwierzęcenie i przemoc nie są tradycją.

P.S. Na deser łączę jedną z najmocniejszych piosenek, które wybrzmiały w miniony piątek pod oczkiem wodnym na Krupówkach. Widok tańczącej do niej młodzieży mógł wzruszyć do łez. Idzie nowe. Lepsze.

Strajk Kobiet Podhale