Uważaj, czego sobie życzysz, czyli październik i listopad

fot. Bożena Szuj

Dotychczas siedzieliśmy w Gdańsku najpóźniej do pierwszej połowy września. Potem odbywała się „Warszawską Jesień”, a w październiku rozpoczynaliśmy nasz zakopiański sezon. Niestety, ze względu na brak stałej pracy, coraz dla mnie trudniejszy. Póki odbywałam trzymiesięczną terapię w nowotarskim oddziale dziennym (koniec 2022 roku i początek roku 2023), moje życie wydawało się bardziej uporządkowane, a wytyczone cele jasne. Czułam, że choć nie pracuję (a od pewnego momentu pracowałam tylko w weekendy), wkładam teraz całą swoją uwagę i energię w przyjrzenie się sobie z wielu różnych perspektyw, co umożliwi mi poskładanie się od nowa, więc lepsze funkcjonowanie. Nie wszystkie perspektywy mi się podobały. Miałam momenty zwątpienia oraz silnych psychicznych zjazdów, jednak znałam kierunek, jaki mam po terapii obrać: uwierzyć we własne możliwości i przestać mierzyć (przede wszystkim zawodowo) niżej, niż powinnam. Oczywiście wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby personel tego oddziału odrobił lekcję z wiedzy na temat ADHD. Przez co nie chcę wcale powiedzieć, że mi ta terapia w ogóle nie pomogła. Dziś jednak rozumiem, czemu nie pomogła mi tak, jak w końcu odpowiednio dobrane leki i naprawdę przyzwoita psychoedukacja.
Tak czy inaczej, po każdej terapii – lepszej czy gorszej – trzeba się zmierzyć z prawdziwym życiem, a to potrafi zmieść z planszy. I mnie zmiotło. Na półtora roku. Do starych zakopiańskich prac zastępczych nie umiałam już wrócić, wiedząc, że byłby to krok w tył. Nowych szukać nie potrafiłam, bo paraliżował mnie strach i dawne schematy myślenia. A potem zaczął się sezon w Gdańsku i przyspieszony kurs utrzymywania się na powierzchni w zupełnie nowych warunkach. W czerwcu bardzo szybko udało mi się znaleźć pracę sezonową. Równie szybko zrozumiałam też, że muszę z niej uciekać. Tak – po zaliczeniu dnia próbnego w żłobku – na mojej drodze stanęła Świetlica Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” wraz ze swoim charyzmatycznym założycielem Janem Urbanikiem. Doświadczenie to przypomniało mi, że czuję – mówiąc szumnie – powołanie do pracy z dziećmi. Jednak szkoła jako instytucja całkowicie odpadała. Nie byłam w stanie narazić się na wielką pustkę po raz drugi. Praca w świetlicy otworzyła mi co prawda furtkę w postaci możliwości przepracowania lipca i sierpnia również w następnym roku, jednak nic poza tym.
Kolejny jesienno-zimowy sezon w Zakopanem miał być dla nas czasem remontowym, jednak napotkaliśmy wiele przeciwności losu (czasami myślę, że Zakopane to generalnie jedna wielka przeciwność losu) i nie udało się nam zrealizować wszystkich planów. Przełomem była dla mnie diagnoza ADHD i w końcu otrzymanie profesjonalnej pomocy.

fot. Bożena Szuj

🍁 Gdzie jest pies pogrzebany?

fot. Bożena Szuj

Oczywiście kolejnym ogromnym przełomem była przypadająca na ten sam czas adopcja Żuli. Nie mieliśmy pojęcia, że półtoraroczna sunia będzie tak długo absorbująca i wymagająca naszej uwagi. Dzięki temu, że ciągle byłam osobą bezrobotną, mogłam być cała dla niej podczas niezauważalnej w Zakopanem wiosny i na początku lata w Gdańsku. Uczyłam się o swoim ADHD, równocześnie pracując z małą nad jej reaktywnością. Udało się na tyle, że mój pracujący lipiec i sierpień przyjęła całkiem spokojnie.
Żuli nie trafiła do nas przypadkowo – co do tego nie miałam nigdy złudzeń. Oprócz pokazywania mi, czasem w dość krzywym zwierciadle, moich własnych problemów pomogła mi też odważniej stawiać granice. Bo to ja (z Partnerem) jestem jej rzecznikiem w ludzkim świecie. I jeśli ktoś ją w jakikolwiek sposób drażni lub strzela fochy, że Żuli nie zachowuje się zgodnie z jego wyobrażeniem o małym słodkim piesku (skandal!), moim obowiązkiem jest stanąć za nią i zrobić wszystko, by czuła się dobrze. Ona i tylko ona, gdyż tylko za nią jestem odpowiedzialna. Kilka takich sytuacji zdjęło ze mnie gigantyczny ciężar. Okazało się, że wcale nie muszę nosić na barkach oczekiwań innych wobec swojego psa. A skoro nie muszę nosić oczekiwań wobec swojego psa, mogę z powodzeniem nie nosić również oczekiwań wobec samej siebie. Nie chodzi o butę, czy agresję – chodzi o zrozumienie, że wcale nie trzeba brać każdej wypowiedzianej tonem wyższości nieproszonej rady do siebie. Komuś wydaje się, że na moim miejscu zrobiłby lepiej to czy tamto (w kwestii wychowania psa, ale też każdej innej)? Świetnie. Tylko, że… nikt nigdy nie będzie na moim miejscu, więc te spekulacje najzwyczajniej w świecie nie mają sensu. Dużo osób marnuje w ten sposób swój czas. Ja już nie chcę, choć byłam w to długo uwikłana. Żuli nauczyła mnie, że ani ona, ani ja, nie musimy się wszystkim podobać. Nie musimy spełniać niczyich oczekiwań. Jeśli coś warto w sobie zmieniać, to trzeba to zrobić, ale tylko po to, żeby… to nam było łatwiej z nami wytrzymać. Tak, trochę osób się poobraża, trochę pooburza, kilka domów przed nami pozamyka, ale za to jak bardzo nową jakość odnajdziemy w relacjach wspierających!
Ten wyjątkowo długi wstęp do opisu mojego nadmorskiego października i listopada miał przede wszystkim zarysować istotny dla mnie kontekst. W październiku skończyłam psychoedukację, na której dowiedziałam się wielu ważnych rzeczy, a wśród nich też czegoś szokującego. Otóż, szukając pracy, mogę wypisać sobie najpierw swoje własne wobec niej oczekiwania! Własne… oczekiwania! To był prawdziwy game changer, bo dotychczas – niezrażona przeróżnymi doświadczeniami – miałam w sobie jakąś niezrozumiałą uległość wobec ewentualnego przyszłego pracodawcy. Jak by z urzędu miał nade mną władzę. Szukałam w głowie usprawiedliwień, czemu nie chcę już pracować po dwanaście godzin dziennie. Czemu nie chcę pracować w niedziele i święta. Czemu, skoro nie mam dzieci, marzę o wolnych weekendach i pracy od poniedziałku do piątku do najwyżej 16:00. Bo dzieci to już jakiś argument, a troska o higienę psychiczną to tylko synonim lenistwa. I tu z pomocą przyszła psióreczka, którą przy szukaniu pracy muszę brać przecież pod uwagę, ale zrobiła to w nieco bardziej złożony sposób. Pokazała mi, że przy swojej reaktywności i poważnych traumach, jakich doświadczyła przed trafieniem do nas, potrzebuje silnych i zrównoważonych opiekunów. Nie kogoś, kto się nią zasłoni, szukając pracy, tylko kogoś, kto szukając pracy uwzględni najpierw swoje własne potrzeby. Kogoś, kto będzie wiedział, jak uszczęśliwić siebie samego, bo dopiero wtedy będzie mógł się zabrać za uszczęśliwianie jej!

fot. Bożena Szuj

🍁 Taka Warszawa

fot. Bożena Szuj

W październiku przyszedł trudny moment mojego psiacierzyństwa i pewien rodzaj inicjacji dla Żuli. Wyjechałam na weekend do Warszawy. Sama. Już raz jedno z nas wyjechało na dwa dni – Partner w środku sezonu. Żulinka była lekko zaniepokojona i trochę markotna, ale całkiem nieźle zniosła to krótkie rozstanie. Jednak – niczego nikomu nie ujmując – ja to ja. Mama to mama. Ja byłam zawsze. Pojawiłam się w jej życiu kilkanaście godzin po Partnerze (odbierał ją sam z Kutna), ale kiedy już się pojawiłam, byłam z nią każdej nocy. Oczywiście w trakcie mojego pobytu w Warszawie została pod najlepszą możliwą opieką, bo Partnera, ale jednak nie było mnie przy niej przez dwie noce.
Serce mi się krajało, kiedy dowiadywałam się o jej piszczeniu i zagubieniu. Albo o tym, że zaczepiała kobiety podobne do mnie z tyłu (siwe lub z włosami w kolorze platyny) i gdy orientowała się, że to nie ja, wydawała się rozczarowana. Nie mogłam znieść, że nie da się jej wytłumaczyć, że ja niedługo wrócę. Ona zresztą rozumie słowo „wracać”, ale niestety czas przyszły to dla niej abstrakcja nie do przeskoczenia. Za każdym razem, kiedy Partner gdzieś wyjdzie i tłumaczę jej, że „zaraz wróci”, zbiega sprawdzić, czy już wrócił i patrzy na mnie z wyrzutem, jak bym ją oszukała. Będąc w stolicy i rozmawiając przez komunikator z Partnerem, pokazywałam się jej w kamerce, ale nie wiem, czy to nie spotęgowało jej smutku. Krytycznym momentem był ten, w którym sobie uświadomiłam, że nie dam rady tego znieść. Byłam skłonna wsiąść w pociąg i od razu wrócić, żeby tylko nie czuła się przeze mnie opuszczona. Przecież o tym, że wrócę, dowie się dopiero wtedy, kiedy wrócę. I tu musiałam się zmierzyć nie tylko z rozpaczą własną, ale też lodowatą pustką, w którą wcisnął mnie brak wsparcia i zrozumienia. Musiałam się mierzyć z wypowiadanymi wielokrotnie, więc i po jakimś czasie niecierpliwie stwierdzeniami, że nic jej nie będzie, albo że się musi przyzwyczaić, zupełnie, jak bym sama tego nie wiedziała. Jak by racjonalność była lekiem na ból duszy.
Szybko przypomniało mi się niezrozumienie, z jakim spotykałam się u dorosłych, kiedy, pracując w szkole, przeżywałam wraz z dziećmi ich problemy.

To przecież tylko lalka

– mówili ze śmiechem

To nieprawda. To nigdy nie jest „tylko lalka”. Tak jak, nieco później, to nigdy nie jest „tylko koniec pierwszej miłości”, „tylko utrata pracy”, „tylko rozwód” czy „tylko trzydniowe rozstanie z psem”. Nie płaczemy z powodów błahych, nawet jeśli nasze łzy są następstwem wydarzenia pozornie błahego. Płaczemy najczęściej z powodu niemocy, samotności, pustki, utraty bądź braku. Dlatego płakał też mój pies, a ja – choć 345 km dalej – razem z nim. Nikt z nas nie wie, co w tak pokiereszowanym psychicznie zwierzątku wywoła kolejną traumę i kiedy jest odpowiedni czas na taki krok, jak dłuższa rozłąka. Może zrobiłam to zbyt wcześnie. Nigdy się tego nie dowiem. Wiem natomiast, że niedługo po moim przyjeździe okazało się, że przeszła kolejną urojoną ciążę.
Kiedy jednak udało mi się choć na chwilę odciąć myślami od zdezorientowanego pieska i lęku separacyjnego, który mnie złapał i nie chciał puścić, miło spędziłam czas. Odwiedziłam mamę, zobaczyłam słynną w artystycznych kręgach Kaliską (mój rodzinny dom i miejsce wielu fantastycznych przyjęć, na których tata brylował w roli kucharza) po dużym i imponującym remoncie. Spotkałam się z długo niewidzianym znajomym, a także zobaczyłam uroczą wystawę Józefa Chełmońskiego w Muzeum Narodowym. A sama Warszawa… cóż. Z pewnością jest miastem magicznym. Za każdym razem w magiczny sposób zmienia mnie z pięknej, pewnej siebie, dobrej i przebojowej dziewczyny w dziewczynę grubą, niezgrabną i wyzywającą. W złego, egoistycznego, wywyższającego się człowieka i generalnie życiowego nieudacznika. Zakładając oczywiście, że faktycznie jesteśmy tym, jak postrzegają nas inni ludzie. Jeśli są na świecie miejsca, która mogą nam podładować akumulatory, dla mnie Warszawa jest właśnie takim miejscem, tylko że na odwrót. Mam wrażenie, że nie dość, że mi za każdym razem akumulatory rozładowuje, to dodatkowo jeszcze podkrada paliwo z baku.
W jakimś sensie na pewno dobrze było wyjechać, ale jeszcze lepiej było wrócić. Żuli, widząc mnie, doznała szoku, który zmienił ją na kilka dobrych sekund w nieruchomą psią bryłę. A potem popuściła z radości. Jeszcze nigdy żaden mocz mnie tak nie wzruszył. Inna sprawa, że też nikt wcześniej nie oddał go na mój widok.

fot. Bożena Szuj

🍁 Moje miasto?

fot. Bożena Szuj

Już dawno pisałam o swoim zachwycie Trójmiastem, a w szczególności Gdańskiem. Kiedy cztery lata temu po raz pierwszy odwiedziłam swojego Partnera w jego gdańskim domu z tym słynnym garażem opisanym w „Sclavusie”, w którym rodziło się nowofalowe Sni Sredstvom Za Uklanianie, a potem kultowy zespół Miłość, pomyślałam, że chciałabym tu kiedyś zamieszkać. Nie pomieszkiwać w sezonie letnim, jak w kolejnych latach miałam w zwyczaju, ale po prostu zamieszkać. Zabezpieczyć strome schody przed ewentualnym dzieciątkiem lub/i psem i uwić tu z Partnerem rodzinne gniazdko. W tym niesamowitym domu z historią i ogrodem położonym w najpiękniejszej części świata – starym Wrzeszczu.
Marzenia to jednak marzenia. Są bezpieczne, dopóki umiejscowimy je w czasie przyszłym. W przypadku marzenia o zamieszkaniu tutaj, oddalenie jego realizacji w czasie, uczyniłoby tę realizację znacznie bardziej luksusową. W nieokreślonej przyszłości miałabym szansę zamieszkać w domu podczas późnej jesieni, a potem zimy ogrzewanym. Tymczasem przez nieoczekiwany splot wydarzeń, pewnego dnia Partner zapytał mnie wprost:

– A czy Ty widziałabyś możliwość przeprowadzenia się tutaj na zimę?

W tym miejscu warto zaznaczyć, że Partner tak czy tak w Zakopanem w zimie musi bywać, więc moja przeprowadzka do Gdańska oznaczałaby też naszą chwilową rozłąkę (lub trochę krótsze „rozłąki”).

Pytanie, którego przecież od dawna wyczekiwałam, wprawiło mnie w autentyczne przerażenie. Z jednej strony oczywiście, że chciałam. Z drugiej – przecież ten czas był czasem zakopiańskim. Tęskniłam nie tylko za przyjaciółką, ale też za przytulnym mieszkankiem, za biurkiem skrojonym na moje pisarskie potrzeby. Za fotelem, w którym lubię czytać, za lampą, przy której lubię w tym fotelu czytać. Za kuchnią z tylko jednym palnikiem, ale za to wygodną i budzącą moją kulinarną kreatywność. Nie mówiąc rzecz jasna o ciepłej kurtce, zimowych butach, czapkach, rękawiczkach i szalikach, za którymi zdecydowanie tęskniłam najbardziej już od pierwszych dni lodowatego października. No i… szukałam przecież pracy. W Zakopanem, nawet jeśli nie znalazłabym nic stałego i bardziej ambitnego, miałam przemiłe zaproszenie od koleżanki do pracy sezonowej, w której przebidowałam już kilka srogich zim.
Po przespaniu się z tym tematem i kilku rozmowach z Partnerem, strach ustąpił. Do Zakopanego można przecież wpaść po ubrania zimowe, ulubiony fotel i lampę. (Z biurkiem trudniej, ale udało się coś satysfakcjonującego zorganizować na miejscu.) Rynek pracy w Gdańsku jest większy i z pewnością łatwiej będzie mi znaleźć coś w zawodzie, a z przyjaciółką i tak mam przecież intensywny kontakt telefoniczny. Pozostała kwestia zimy w nieogrzewanym domu. Tej nie umiemy jeszcze rozwiązać, ale na horyzoncie majaczy kilka pomysłów. Mały elektryczny grzejnik na razie się sprawdza.

fot. Bożena Szuj

🍁 Marność, marność w Zakopanem

fot. Bożena Szuj

W Zakopanem mieliśmy spędzić tydzień, ale już pierwszego dnia po przyjeździe stwierdziliśmy, że chcemy jak najszybciej wracać. Choć przyłapałam siebie samą na małej tęsknocie za swoim podhalańskim światkiem, jednak wyjątkowo długi czas spędzony w cywilizacji sprawił, że trudno mi było wrócić do tego, co chyba wyłącznie z przyzwyczajenia wcześniej tolerowałam.
Jest takie powiedzenie:

W Zakopanem prawo się nie przyjęło.

I – jak już się skończymy śmiać – łatwo zaobserwujemy, że to niestety nie żart. Bogobojni górale, uwieczniani na fotografiach i filmikach na ogół w pozycji klęczącej przed figurami, obrazami bądź ludźmi, nie rozumieją na czym polega taki zwykły, prosty, codzienny i niemedialny szacunek do bliźnich. Może ewentualnie mają go odrobinę do tych kanonizowanych, ale to już po ptakach, bo tamci nie żyją. Nie możemy z Partnerem uwierzyć, że miasteczko, które żyje z turystów, może rok w rok oddawać im do użytku kompletnie nieodśnieżane, oblodzone chodniki, a raczej te ich skrawki, na których nie uformowały się śnieżne zaspy. I nie mam na myśli jakichś małych zapomnianych przez najstarszych górali dróżek. Mówię o ulicach największych, m.in. Krupówkach, po których w brzydszy, ale cieplejszy zimowy dzień nieraz brodziliśmy w brudnej śniegowej papie aż po łydki. Słyszałam różne wyjaśnienia. A to, że właściciele budynków są odpowiedzialni za odśnieżanie, a nie władze miasta. A to, że  przy tak potężnych opadach śniegu nikt ze skutecznym odśnieżaniem nie nadąży. To ostatnie byłoby usprawiedliwieniem, gdyby na ogół śnieg padał od rana do wieczora przez kilka dni z rzędu, a miasto odśnieżało chodniki i skuwało z nich lód regularnie dwa razy w ciągu doby. No nikt normalny by się nie czepiał. Natomiast jeśli tak obfite opady są od wielu lat raczej rzadkością, a od listopada do marca rokrocznie ten sam chodnik przy jednej z większych zakopiańskich ulic zmienia się w lodowisko ukryte pod mniejszą lub większą warstwą śniegu, z drobnymi przerwami na temperatury dodatnie, a przy halnym zaczyna pełnić honory ostatniej drogi, to coś tu jest zdecydowanie nie halo.
Trudno też żyć z turystów, kiedy uważa się ich za irytujące dodatki do wyczekiwanych dutków. Kilka lat temu w okresie świątecznym podczas silnego halnego wielka przystrojona choinka dekorująca Krupówki spadła na grupę Węgrów, raniąc jedną osobę, która w konsekwencji trafiła do szpitala. Na moją szczerą troskę o stan zdrowia choinkowej ofiary i zadeklarowaną nadzieję na to, że otrzyma szybko jakieś zadośćuczynienie od miasta, usłyszałam pełne wzburzenia:

Kto normalny wychodzi z domu podczas halnego i staje pod choinką?!

No, głupi turyści oczywiście! Ci sami, którzy nie wiedzą, że w góry nie idzie się w klapkach lub trampkach, albo że im wyższy szczyt, tym zimniej, więc wybierając się w góry, warto wrzucić do plecaka oprócz wody, również cieplejsze ubrania, a czasem nawet czapkę i rękawiczki, mimo że w mieście jest dwadzieścia stopni na plusie. Ci sami głupi turyści, którzy stołują się w karczmach i restauracjach na Krupówkach (bo przecież wiadomo, że tam się nie je), mylą jakikolwiek krzyż na jakiejkolwiek górze z krzyżem na Giewoncie (co bywa faktycznie zabawne), czy zadają w okienku kasy pytania, choć odpowiedzi na nie mają wydrukowane i powieszone na wysokości wzroku. Ta wyśmiewana przez górali „głupota” tak naprawdę jest:

  • brakiem wiedzy o górach, z którymi czasem stykają się po raz pierwszy w życiu
  • naiwną wiarą w to, że na ulicy, która jest wizytówką Zakopanego, restauratorzy nie planują ich pozatruwać (swoją drogą nie jest prawdą stwierdzenie, że na samych Krupówkach nie ma przynajmniej kilku przyzwoitych restauracji – nie pytajcie dlaczego, ale swojego czasu miałam przecieki z Sanepidu)
  • pewną dezorientacją i bardzo klasyczną reakcją mózgu na zbyt dużo bodźców.

Mieszkałam w Zakopanem czternaście lat. Obserwowałam to miasto również w nielicznych w roku momentach, kiedy pozostawali w nim sami mieszkańcy. Naśmiewający się z nieczytających kartek turystów zakopiańczycy do pobliskiej Biedronki regularnie wchodzą „wyjściem”, a wychodzą „wejściem”, nie mówiąc już o tym, że wchodzący pchają się na wychodzących, jak by nigdy nie słyszeli o całkowicie logicznej i obowiązującej zasadzie

najpierw wylazł, potem wlazł!

Nie zamierzam jednak też wymyślać bajek o reprezentujących szczyt kultury, klasy i obycia odwiedzających Zakopane turystach. No nie. Od lat ich kulturalny poziom drastycznie spada, dopasowując się do obecnych zakopiańskich standardów. Innymi słowy, ciągnie swój do swego. (Sytuację ratują przyjeżdżający od kilku lat turyści muzułmańscy, cieszący się tanimi połączeniami, nowymi dla siebie krajobrazami oraz… deszczem, z którym nie mają u siebie styczności.) Czasy, w których Zakopane przesiąknięte było duchem Modrzejewskiej, Witkacego, Szymanowskiego, Karłowicza, Żeromskiego czy Kasprowicza, już dawno przeminęły. Ludzie, którzy Zakopane autentycznie kochali, przyjeżdżając tam po latach, doznają szoku.

– Już nigdy więcej tu nie wrócę

– stwierdzają z wielkim smutkiem,

a potem odkrywają uroki Witowa, Kościeliska czy Murzasichla i omijają Zakopane szerokim łukiem.
Na turystów głośnych, pijanych, roszczeniowych, chamskich i nieobliczalnych Zakopane ciężko sobie zapracowało. I jest to dosyć naturalna kolej rzeczy. Wspominane z sentymentem dawne Zakopane przyciągało artystów ze względu na przepiękne położenie, magię otaczających miasteczko Tatr, ale też na pewną fascynującą surowość i autentyczność prostych górali, wyczuwalną również w ich intrygującym folklorze. Trudno jednak oczekiwać, że kolejne pokolenia górali odetną się od cywilizacji i będą za dnia tłumnie pasać owce, a wieczorami grywać dla przyjemności w góralskich kapelach. Żyją w miasteczku turystycznym, więc ich podstawowym źródłem utrzymania są turyści. Folklor jest bardzo opłacalną walutą, a jego autentyczność wymaga nakładów pracy i czasu. Czas to z kolei pieniądz, więc nikogo nie powinny dziwić wciskane turystom tanie pseudogóralskie szyte w Chinach szale (podczas gdy autentyczne części tradycyjnego góralskiego stroju są kosmicznie drogie), czy cały ten pstrokaty badziew sprzedawany na wielkim, smutnym i brzydkim jarmarku, jakim stały się Krupówki (ustawa krajobrazowa niczego niestety nie zmieniła). I tu również pojawia się kwestia szacunku. Gdyby był wbudowany w moralny góralski szkielet, uchroniłby pamięć przodków, nadwyrężoną Planetę oraz zachwyconych górskim klimatem nieco naiwnych, czy też niezorientowanych turystów przed zalewem plastikowego śmiecia sprzedawanego przymiotnikiem „góralskie”. Ale wbudowany niestety nie jest. Występuje rzadko i raczej pojedynczo. Dlatego już mnie nawet nie dziwi, że absurdalnie drogimi samochodami zakopiańczycy regularnie prawie rozjeżdżają przechodniów. To z pewnością wina tych ostatnich – w końcu kto normalny przechodzi na pasach przez ulicę, którą jedzie zakopiańczyk?
Jeśli ktoś zastanawia się, skąd niektórzy mieszkańcy niezbyt bogatego Podhala mają pieniądze na absurdalnie drogie samochody, mogę tylko podpowiedzieć, że jeszcze nigdzie w Polsce nie spotkałam się z przyzwoleniem na kantowanie na podatkach na taką skalę, jak tutaj. Jedna rzecz to powszechność pracy na czarno (którą nawet proponują prowadzonym przez siebie bezrobotnym urzędnicy z Urzędu Pracy), druga to zaniżanie zarobków na umowie, a trzecia – niewystawianie lub nieczęste wystawianie paragonów klientom. O to pracodawca, jeśli jest fajny, często prosi swojego pracownika. Jeśli jednak nie jest – nakazuje mu to. Na to wszystko jest gigantyczne przyzwolenie.
W jednej z prac, które wykonywałam, moje biuro sąsiadowało z pewną pizzerią, do której regularnie przychodziłam na przerwę. Zdążyłam poznać i polubić pracowników. Byli zobowiązani przez szefową do niewystawiania paragonów, bo w razie czego wolała zapłacić mandat. Miała zresztą z czego. Nie musiało jej dobrze iść w pizzerii, bo prowadziła równolegle dom publiczny pod szyldem masażu tajskiego. Pech chciał, że jeden z jej pracowników marzył o dostaniu się do służb mundurowych, a mandat od skarbówki (nawet jeśli nie musiał go zapłacić z własnej kieszeni) pokrzyżował mu plany. Wychwalałam w myślach swoją szefową, która bardzo nas na konieczność wydawania paragonów wyczulała. Potem dostałam od niej PIT roczny, z którego wynikało, że zarobiłam u niej tylko ⅓ tego, co faktycznie zarobiłam (mając umowę, w której podana jest stawka godzinowa i nikt do końca nie wie, ile godzin przepracuje w miesiącu, bardzo łatwo w taki sposób okraść nie tylko wszystkich podatników, ale też samego pracownika).
Pracując na Gubałówce, obserwowałam, jak pobliskie stoisko puszcza cynk pozostałym, za każdym razem, kiedy pojawia się tam kontrola ze skarbówki (maksymalnie dwa razy podczas sezonu). Wtedy inni wyjmują w popłochu kasy fiskalne, przecierają z nich kurz i uczą się ich obsługi. (No dobra, tu przesadziłam. Znają ją, na taki właśnie wypadek.) Kiedy ktoś czasem zapyta:

Gdzie są nasze podatki?

nie zważając na to, że pytanie było retoryczne, odpowiadam:

W Zakopanem!

Wisienką na torcie jest zakopiańskie podejście do ekologii, a w szczególności do problemu smogu. Wielokrotnie spotykałam się z głębokim przekonaniem, że winne są samochody, ale tylko przyjezdnych. A już najbardziej te na warszawskich rejestracjach. (Nie na przykład sąsiad palący w piecu kaloszem na zmianę z podkładem kolejowym.)
I oczywiście nie wszyscy są tacy. Strajk Kobiet Podhale pokazał, że to w młodych kobietach Podhala tkwi największa siła, jednak czy zechcą tu zostać i uwrażliwiać tę specyficzną społeczność? Czas pokaże. W tej chwili jeden wspaniały Krzysztof Trebunia-Tutka nie zdoła w pojedynkę odkręcić tego wizerunku.

fot. Bożena Szuj

🍁 Szkoła – podejście drugie

fot. Bożena Szuj

Kiedy już postanowiliśmy, że w sezonie zimowym zostanę w Gdańsku, moje szukanie pracy ograniczyło się do tego miasta. Sporządziłam, wg wytycznych pani od psychoedukacji, listę swoich własnych wobec nowej pracy wymagań. Oprócz tego zaznaczyłam sobie, gdzie mogę się ugiąć, a gdzie na pewno nie. O ile na przykład wolałabym jeździć do pracy krócej niż dłużej, ale mogę być w tym punkcie elastyczna, o tyle absolutnie nie wyobrażam już sobie pracy zmianowej, zmian nocnych, czy ponad ośmiu godzin pracy dziennie. Nie wyobrażam sobie też weekendów pracujących, ani głodowej pensji (smaczki, karma i przede wszystkim weterynarz nie opłacą się same). Umowa inna niż o pracę nie wchodzi w grę, ale już ciekawa propozycja za ½ lub ¾ etatu zostałaby wzięta przeze mnie pod uwagę, mimo że marzeniem byłby cały etat. No i – the last but not least – żadnych przewałów w umowie. Odzyskałam głos, odzyskałam sprawczość, chociaż prawdopodobniej zawsze je miałam, tylko nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Najpierw w ogłoszeniach o pracę na stronie Trójmiasto.pl  wpisałam w wyszukiwarkę hasło „nauczyciel”. Wyskakiwały liczne oferty pracy w przedszkolu. Zaczęłam nawet rozważać studiowanie pedagogiki wczesnoszkolnej, aż nagle doznałam olśnienia.

Po co zdobywać nowy zawód, skoro mam już jeden, w którym mogłabym w tym momencie podjąć pracę?

Lęk, który mnie na tyle lat zupełnie zamroził, nagle i niespodziewanie mnie opuścił. Jestem redaktorką i pisarką, ale też… nauczycielką polskiego. I właśnie zamieszkałam w cywilizowanym mieście. Nieśmiało wpisałam w wyszukiwarkę hasło „nauczyciel języka polskiego”. Wyskoczyło kilka ciekawych ofert, ale jedna biła inne na głowę. Praca w szkole podstawowej Montessori. Potrzebny nauczyciel w klasach od czwartej do szóstej. Doświadczenie nie jest wymagane. Ogłoszenie dodane dzisiaj. Był piątek, późna godzina nocna. W sobotę aplikowałam, a w poniedziałek zanim zdążyłam zadzwonić i zapytać, czy moje CV dotarło, odebrałam telefon… z tej szkoły właśnie z zaproszeniem na rozmowę.
Już pod koniec listopada wiedziałam, że zaczynam pracę w grudniu. Miałam więc czas na przyjazd do Zakopanego i zabranie stamtąd swojego zimowego życia. Czy mocno nerwowa tam Żulinka, podczas wycierania jej łapek, wierzgnęła tak niefortunnie, że głową nabiła mi odstającego na centymetr małego siniaka pod okiem, który po okładach z lodu się rozlał, więc wracając z Podhala, wyglądałam jak typowa ofiara przemocy domowej? Tak. Czy w związku z tym mój i tak już stresujący pierwszy dzień pracy rozpoczął się przed godziną 5:00, bo zamiast lekkiego makijażu dziennego musiałam sobie zrobić całą charakteryzację? Również tak. Choć oczywiście ta, mimo że czasochłonna, niczego specjalnie nie wniosła. Siniak do dzisiaj zupełnie jeszcze nie zniknął.
Pewnym wyzwaniem jest rzeczywiście wstawanie najpóźniej o 5:30. Kiedy przed weekendem wymówiłam kompletnie absurdalną, jak na siebie frazę, mianowicie, że:

będę się mogła wyspać do 9:00,

przypomniała mi się jedna z moich ulubionych scen z „Zakonnicy w przebraniu”, w której główna bohaterka grana przez Whoopi Goldberg wierci się przez całą noc na swojej pryczy, a kiedy wreszcie udaje się jej zasnąć, wpada do niej pocieszna uśmiechnięta zakonnica i oznajmia:

– Już piąta, siostro śpioszko!

Ale da się do takiego rytmu przywyknąć. Niewiarygodna jest dla mnie natomiast panująca w tej szkole atmosfera. Mądrzy i przyjaźnie nastawieni dorośli, wyjątkowo dojrzałe dzieci. Rozmawianie z nimi o emocjach, jako norma. Nacisk na to, żeby nie pracować po godzinach. W ramach całego etatu siedmiogodzinny dzień pracy. W ciągu tygodnia pięć dni. Wreszcie praca, do której idę z prawdziwą przyjemnością. Wyjątkowo silnego przeziębienia, na które zapadłam tydzień po swoim Partnerze, nie udało się niestety wyleczyć domowymi metodami przez weekend. Z duszą na ramieniu udałam się w poniedziałek do lekarza, który wypisał mi L4 do końca tygodnia. Oczywiście czułam się z tym wyjątkowo niezręcznie i źle. Bo przecież jak to będzie wyglądało, co o mnie pomyślą, czy już teraz to na pewno nie przedłużą mi pierwszej próbnej umowy. Ale przyłapałam się na tym, że najsilniej odczuwam… smutek, że w tym przedświątecznym tygodniu nie mogę w życiu szkoły uczestniczyć. Że nie wysłuchałam świątecznego koncertu, nie było mnie na Wigiliach klasowych, opuściłam Wigilię nauczycielską, a także ominie mnie jutrzejszy tradycyjny spacer po lesie zakończony ogniskiem. Boję się zapeszyć, boję się napisać cokolwiek nie w porę, ale… chyba jestem naprawdę szczęśliwa.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser będę niestety przewidywalna. Tymon Tymański najpierw skradł moje lato książkowym arcydziełem „Sclavus”, by następnie skraść też moją jesień doskonałą płytą „Republikacje”. Obiecuję, że jej recenzja pojawi się tu niebawem.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Warszawa (nNie) da się lubić

Mój warszawsko-jesienny pobyt w stolicy nieco się w tym roku przedłużył. Spędziłam w niej kilka pierwszych dni września przed fantastycznym tygodniem na Thassos, a potem jeszcze ponad miesiąc po festiwalu, na który tu przyjechałam, rozkładając się całkowicie na anginę i dosyć powoli wracając do zdrowia. Dzięki tej sytuacji (odliczając czas umierania na łożu śmierci) miałam okazję trochę Warszawą pooddychać i trochę się jej poprzyglądać. Choć – jak pisałam w tekście o moim ukochanym Gdańsku – pierwsze dwadzieścia pięć lat, które tam spędziłam, nie były szczęśliwe. Nie lubiłam jej. Podejrzewam, że ze wzajemnością, choć ją prawdopodobnie przepełniała raczej obojętność. Czułam, że to ciężkie i trudne do mieszkania miasto. Niespecjalnie ładne, a w najlepszym razie nierówne. Męczące, dołujące, pozbawione przyrody z wydzielonymi tylko parkami, co od zawsze wydawało mi się dogłębnie smutne. Tak czy tak, zatrzymując się tu na dłuższą niż zazwyczaj chwilę, mogłam sprawdzić, jak dziś odbieram Warszawę. Jaka dzisiaj dla mnie jest.

fot. Bożena Szuj

Dawne życie, czyli edukacja

fot. Bożena Szuj

Kiedy myślę o swoim dawnym życiu w Warszawie, zawsze prześladuje mnie (również w snach) największy koszmar – wspomnienie podstawówki. Chodziłam do szkoły muzycznej połączonej ze szkołą kształcącą ogólnie, więc nie tylko przedmioty muzyczne, ale również te ogólne były na żenująco niskim poziomie. Kiedy w siódmej klasie (szkoła była wówczas, jak znowu dzisiaj, ośmioletnia) zmieniłam nauczycielkę fortepianu na mamę mojej koleżanki z klasy, znakomitej już wtedy skrzypaczki – pianistkę aktywnie koncertującą, doznałam szoku. Była to pierwsza moja nauczycielka fortepianu, która potrafiła na nim grać. Co więcej, podsuwała mi do repertuaru (miałam zawsze wybór!!!) utwory współczesne, np. Witolda Lutosławskiego. (Reszta nauczycieli była przekonana, że jedynym ledwo nadającym się do grania kompozytorem muzyki współczesnej była patronka szkoły Grażyna Bacewicz.) Dramatem była ciężko chora psychicznie pani od historii, kwitująca wszystko słowami „ku chwale ojczyzny”, podnosząc przy tym rękę jak do hajlowania i ukazując nam w cieplejszych miesiącach bujny czarny busz spod pachy. Dramatem byli nasi kolejni nauczyciele religii od katechetek dewotek (jedna mnie uderzyła, ale w przeciwieństwie do baby od plastyki, która również mnie uderzyła, przynajmniej przyszła do moich rodziców przeprosić) po wszystkich zboczonych księży pedofilów, którzy rozbierali nas wzrokiem i wprowadzali dziwną, niekomfortową i niezrozumiałą dla mnie wtedy atmosferę. (Dziś wiem, że była seksualna, co obrzydza mnie jeszcze bardziej.) Zresztą podstarzały wuefista, pan Wojmir, również nie stronił od kolanek ładnych dziewczynek (mówimy o przedziale wiekowym 7 – 14), kładąc się czasem na nich. Taki żartowniś. Dramatem była „polonistka” sadząca takie byki, że moja mama nie była mi w stanie uwierzyć, że przepisałam te błędy z tablicy (nie uwierzyła mi – zrozumiała to dopiero, kiedy porównała mój zeszyt z zeszytami koleżanek). Dramatem była pani od umuzykalnienia, która w pierwszej czy drugiej klasie, kiedy na moje zupełnie naiwne i spontaniczne stwierdzenie po usłyszeniu znajomego nazwiska: „Lutosławski? Był u nas wczoraj!” odparła „Patkowska, przestań się przechwalać znajomościami ojca!”. Dramatem była geograficzka z mopem na głowie (modna wówczas mokra włoszka), która braki w swojej własnej wiedzy nadrabiała niewyobrażalną wobec nas surowością. Dramatem była w końcu nasza wychowawczyni, pani od biologii, z której lekcji zapamiętałam tylko tyle, że istnieją dziewczynki, które podczas miesiączki wrzucają zużyte podpaski za szafę. Opowiedziała nam o tym, nakazując, żeby tak nie robić, „bo to potem śmierdzi” i na wszelki wypadek potraktowała nas wszystkie, jakbyśmy robiły tak samo. Zero rozmowy o wstydzie (było tylko potępienie zachowań, do których wstyd doprowadza), zero znormalizowania nowego dla nas wtedy zagadnienia miesiączki, zero wsparcia dla dziewczynek, które już się stały lub dopiero zaraz staną kobietami. Za to kiedy z przyjaciółką (obecną właścicielką naszego psa) w ramach godziny wychowawczej poruszyłyśmy bardzo trudny dla większości dziewczynek, których bezpośrednio dotknął, problem pedofilskich zapędów pana przewodnika uczestniczącego w wycieczce naszej klasy i klasy równoległej do Jury Krakowsko-Częstochowskiej, zostałyśmy zbesztane i nazwane kłamczuchami, bo przecież „pan Piotr ma żonę”. Na końcu pani wychowawczyni pozwoliła sobie na ohydny komentarz dotyczący mojej „być może zbyt krótkiej czerwonej sukienki” na wycieczkowej dyskotece. Sukienkę – niezbyt urodziwą, przyznaję – wydziergała mi z czerwonej wełny ciocia, a ja miałam wtedy dwanaście lat. Moi rodzice na przemian przychodzili do szkoły, gdzie musieli się stykać ze światem, w którym na co dzień nie funkcjonowali (ja musiałam…). Mama regularnie wykładała pani od polskiego gramatykę języka polskiego na poziomie podstawowym (choć jest redaktorem z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, skończyła muzykologię), pani od umuzykalnienia podziękowała, że podsunęła ośmioletniej wówczas mnie pomysł, że znajomościami ojca w ogóle można „się przechwalać”, pani od geografii wyjaśniała (nie pamiętam z jakim skutkiem), że nie może mi wpisać uwagi za trzyminutowe spóźnienie na lekcję, w momencie, kiedy mam usprawiedliwienie od pielęgniarki, przez wizytę u której się spóźniłam (cierpiałam długie lata na przewlekłe silne bóle głowy). Rozmowy z wychowawczynią z kolei przebiegały w ten sposób, że ta zawsze zakładała, że rodziców w jakiejś kwestii okłamałam i kiedy okazywało się, że oni wiedzą wszystko o zdarzeniu, o którym przyszli porozmawiać, była tak samo zdziwiona. Tata więc – co już kiedyś cytowałam na tym blogu – na jej agresywną sugestię:

Albo ja kłamię, albo pana córka kłamie!

uraczył ją jednym ze smakowitszych swoich tekstów. Mianowicie spokojnym i wyważonym:

Proszę pani, moja córka nie kłamie. A do pani sumienia nie będę zaglądał.

Wyszła obrażona. A potem wróciła. Taka rozmowa osoby stabilnej z niestabilną. Zabawna, choć nie kiedy chodzi o sprawę tak ważną, jak edukacja dziecka.
Rówieśników ze szkoły prawie nie pamiętam. Kilkoro z nich robi dziś zawrotne muzyczne kariery zarówno w branży rozrywkowej, jak i poważnej. Z kilkoma osobami z klasy utrzymuję wirtualny kontakt, bo po latach nasze drogi się przecięły, ale nie patrzę na nich przez pryzmat wspólnych szkolnych doświadczeń. Są teraz dorosłymi ukształtowanymi ludźmi. Wtedy w większości klasy (wyłączając z tego chyba tylko moją przyjaciółkę) widziałam stado owiec zapatrzonych w „surową, ale sprawiedliwą wychowawczynię”. Nie widzieli zła i przemocy, którą moglibyśmy powstrzymać, bo było nas więcej. Byli potulni, tchórzliwi i ulegli. Nigdy nie ceniłam takich ludzi. Może dlatego niezwykle szybko zapomniałam, z kim spędziłam siedem lat dzień w dzień, pięć dni w tygodniu z przerwami świątecznymi i wakacyjnymi. W połowie siódmej klasy zaczęłam po prostu odmawiać wstania z łóżka i pójścia do szkoły. Mocno zaniepokojeni rodzice poszli ze mną do psychologa, który dość szybko stwierdził tzw. nerwicę szkolną i zalecił natychmiastową zmianę szkoły. Nie byłam na to gotowa po pierwsze dlatego, że bałam się wejścia w zupełnie nowe środowisko w połowie roku, a po drugie byłam beznadziejnie zakochana w pianiście z klasy ósmej. Był to najbrzydszy chłopak nie tylko w całej szkole, ale prawdopodobnie też w całym powiecie. Z jakiegoś powodu uznałam, że jeśli ulokuję swoje uczucia w kimś, kto – mówiąc eufemistycznie – nie jest urodziwy, on z dozgonnej wdzięczności je odwzajemni i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Oczywiście nic bardziej mylnego i niezdrowego równocześnie. Niestety miałam się o tym przekonać już jako dorosła kobieta po kilku tego typu poważniejszych i tym razem nieplatonicznych relacjach. (Podobnie zresztą jak z wchodzeniem w związki z dużo starszymi partnerami – myślałam, że będę dzięki takim wyborom z kimś dojrzałym, tymczasem okazywało się, że dzielę życie z mężczyzną nie tylko niedojrzałym, ale też starym a w dodatku niezbyt pięknym.)
Szkołę zmieniłam więc w klasie ósmej. Wylądowałam w fantastycznej, jak nam się wtedy wydawało szkole społecznej (tak wyszło, w moim roczniku było dużo dzieci i trudno było się dostać pod koniec podstawówki do szkoły publicznej). Niestety jej pretensjonalna do granic możliwości nazwa „Stowarzyszenie Kultury i Edukacji” nie zapaliła w nas czerwonej lampki. Dyrektorem szkoły (podstawówki łączonej z liceum) był brat ówczesnego dyrektora „Warszawskiej Jesieni”, z którym w biurze festiwalu pracowała z kolei mama, muzyki zaś uczył obecny dyrektor „Warszawskiej Jesieni”. Na naszym pierwszym spotkaniu dyrektor szkoły zapytał mnie, jak rozumiem termin „makdonaldyzacja społeczeństwa” (co pasowało jak ulał do pretensjonalności nazwy szkoły), a potem, kiedy rozmawiał z moimi rodzicami już sam na sam, oznajmił, że „uśmiecham się w odpowiednich momentach, co wskazuje na moją wysoką inteligencję”. Taki był z niego samozwańczy znawca IQ. Po co robić testy Mensy, kiedy można przez pięć minut porozmawiać z takim fachowcem i od razu człowiek wie, na czym stoi.
Sama klasa ósma była całkiem fajna. Czy pamiętam chociaż trzy osoby, z którymi do niej chodziłam? Oczywiście nie, ale nie czułam się wykluczona, co było mi wtedy potrzebne. Pamiętam natomiast, że poznałam tam jedną z najbardziej toksycznych osób w moim życiu, która potem przez jedenaście kolejnych lat podtruwała mnie, udając przyjaciółkę. Egzaminy do szkoły średniej zdawałam do kilku wybranych przez siebie szkół, również tej. Dostałam się do kilku, również do tej. Ostatecznie w tej właśnie postanowiłam pozostać. Klasa się trochę zmieniła (nie, nadal nie pamiętam rówieśników), ale w dalszym ciągu było w porządku. Największe wrażenie zrobił na mnie pan od filozofii, który chociaż miał straszliwie zaślinione kąciki ust, mówił niezwykle ciekawie. Filozofia interesowała mnie od zawsze, ale on zaszczepił we mnie jeszcze większą do niej pasję. Od ósmej klasy przeczołgała mnie – ucząca również w liceum – pani od historii. Przeczołgała, bo przyszłam z zaległościami sięgającymi klasy czwartej, ale była sprawiedliwa. Niebywale wymagająca, ale uczciwa w ocenach, przez co mocno się z historii podciągnęłam. Najsłabszym ogniwem okazał się pan od polskiego, który przejął potem niestety też filozofię. Przypominał wielkiego leniwca i miał żółte od tytoniu zęby. Został naszym wychowawcą, przez co miałam się z kim regularnie kłócić. Zakończyłam tę szkołę po dwóch latach liceum (i trzech w sumie, wliczając w to ósmą klasę podstawówki) z dwóją z polskiego. Dwóje dostawałam regularnie z pisania, bo „pisałam zbyt krótko” (kto by dziś pomyślał…). Kiedy odeszłam, dowiedziałam się, że w trzeciej, a potem czwartej klasie liceum wszedł w dwa romanse z moimi koleżankami z klasy, co nawet mnie z moim ówczesnym gustem nie mieściło się w głowie. Jego żona z kolei nie kryła romansu z inną polonistką z tej szkoły, a cichym obserwatorom tej sytuacji najbardziej szkoda było ich dwójki maleńkich synów, którzy jeździli z nami na wszystkie klasowe wycieczki. Doszły też do mnie słuchy, że dyrektor w międzyczasie utworzył jakieś fikcyjne stanowisko dla swojej kochanki, a ja się zastanawiałam czemu, świadomie nie czytając prasy plotkarskiej, muszę o tym wszystkim wiedzieć.
Na dwie ostatnie klasy ogólniaka trafiłam do najlepszej szkoły pod słońcem. Wreszcie narkotyki, alkohol i papierosy nie były używane pokątnie, panował cudowny luz, w dodatku na swojej studniówce poznałam samego Kazika Staszewskiego, którego syn chodził do klasy równoległej. Mieliśmy szczęście do wybitnej polonistki i równocześnie naszej wychowawczyni, pod okiem której z kolei robiłam wiele lat później, na studiach, praktyki przygotowujące do zawodu nauczyciela. Przemiła pani od niemieckiego (całkowite przeciwieństwo baby od niemieckiego w Kulturze i Edukacji) przywróciła moją miłość do tego języka. Pokochałam go po raz pierwszy, kiedy usłyszałam, jak perfekcyjnie posługiwał się nim mój tata. Choć różniłam się od kolegów z klasy statusem finansowym czy abstynencją narkotykową, byłam akceptowana taka jaka jestem. Dostałam przestrzeń umożliwiającą mi efektywne uczenie się. To był wspaniały czas, jeśli chodzi o szkołę, ale równocześnie jeden z gorszych, jeśli chodzi o moje życie prywatne. Ciężkie załamanie psychiczne związane z barbarzyńskim porzuceniem przez starszego o trzydzieści trzy lata pierwszego facecika (bo na żadne inne miano nie zasługuje) przyszło w okolicy matury. Podniosłam się i dałam radę, dostając się na naprawdę dobre studia. A na nich mogłam wreszcie poznać autorytety (prof. Jerzy Bralczyk, prof. Krzysztof Kłosiński, prof. Włodzimierz Gruszczyński, dr Jacek Wasilewski, Jerzy Sosnowski), z którymi już samo przebywanie niesamowicie mnie wzbogaciło i dało mi skrzydła. Ludzie z roku chyba fajni, ale… oczywiście kompletnie ich nie pamiętam.
Co być może ciekawe – większość moich historii prywatnych rozgrywała się poza Warszawą. Znajomości na odległość miały mnie być może wyrwać z tego, co w tym mieście było dla mnie zbyt trudne.

fot. Bożena Szuj

Stare kąty

fot. Bożena Szuj

Słowo „stare” w odniesieniu do kątów, w których się wychowałam, jest z pewnością wieloznaczne. Moją dzielnicą, o czym już kiedyś wspominałam, jest w Warszawie Stara Ochota.

Od dawna mam podejrzenie, że „stara” w nazwie ma jakiś związek z tym, że jest to najbardziej geriatryczna dzielnica Warszawy. Średnia wieku jej mieszkańców to 98 lat, a kiedy umierają, na ich miejsca pojawiają się nowi… w tym samym wieku, co sprawia, że to miejsce jest w całości w jakimś sensie spowite jesienią życia.

– pisałam w tekście „Wiosna, ach, to ty?”

I owszem, okolice Placu Narutowicza są nadal geriatryczne, ale coś się też powoli zmienia. Począwszy od zdetronizowania w naszej spółdzielni zarządu, czyli typowych dziadów borowych z wąsem, którzy tam przez całe dekady przede wszystkim pili kawę i – mówiąc delikatnie – nieudolnie zarządzali pieniędzmi mieszkańców. Dziś pojawili się na ich miejsce młodsi, znakomicie wykształceni (stopień doktora brzmi dumnie), inteligentni… (wreszcie) społecznicy! Lubię okolice Filtrowej i zabytkowy Park Wielkopolski, z którego można dojść na Pole Mokotowskie. (Tak, nadal uważam, że parki w miastach są smutne, ale z braku laku lepsze to niż nic.) Ostatnio odkryliśmy z Partnerem i mamą uliczkę wcześniej mi nieznaną – Bł. Ładysława z Gielniowa. Nasz wieczorny po niej spacer wśród liści z nastrojowym oświetleniem latarni był całkiem magiczny. Partner zachwycony przepięknym budownictwem dał nam ciekawy wykład, po czym stwierdził, że zachwycam się starym Wrzeszczem, a nie doceniam warszawskich perełek. Pomyślałam wtedy, że zachwycam się zawsze, kiedy jesteśmy w pięknym miejscu, a On opowiada o architekturze.
Miałam też szalony pomysł, żeby pojechać po latach do swojej muzycznej podstawówki, sprawdzić, czy nadal jest tak straszna, jak w moich snach. Jednak ostatecznie nie dałam rady. Choć brzmi to przerażająco, słysząc w dzieciństwie wszystkie te doniesienia ze Stanów Zjednoczonych o szaleńcach, którzy wpadali z karabinami do szkoły i strzelali na oślep, całkowicie umiałam ich zrozumieć. Oczywiście nie pochwalałam, ale rozumiałam. Myślę, że lata frustracji, tłumienia złości i gnębienia mogą z łatwością doprowadzić do tragedii.
Na Starówkę pojechałam tylko raz – odbierając książkę programową „Warszawskiej Jesieni”. Nie umiem dziś stwierdzić, czy kiedykolwiek te okolice lubiłam. Były – wraz z Parkiem Szczęśliwickim i Carrefourem na Reducie – stałym miejscem moich częstych wagarów, ot co. Dziś poczułam, że nic mnie tam nie ciągnie. Za to spacer na piechotę do domu przez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat i Chmielną był przyjemny.
W starych kątach mieszczą się też stare przyzwyczajenia, więc kiedy zobaczyłam na jakimś słupie reklamę „Piły X”, wiedziałam, że nie mogę opuścić takiej okazji. Nigdy nie lubiłam chodzić do kina z kimś, jednak na filmy bezdennie głupie chętnie brałam bliskie osoby, jak również wódkę wymieszaną z colą w termosie. Oglądając kuriozalnie idiotyczną „Piłę X”, uświadomiłam sobie, że najprawdopodobniej żadnej z poprzednich dziewięciu części (tak, na wszystkich byłam w kinie) nie widziałam zupełnie na trzeźwo. Być może zresztą tytuł nie jest wcale jednoznaczny. Powiedzieć, że to zły film, to nic nie powiedzieć. Jedną z moich ulubionych jego recenzji z Gazety Wyborczej sprzed bardzo, bardzo wielu lat była ta zakończona słowami:

Krew leje się tu strumieniami, ale naprawdę straszne jest tu jedynie aktorstwo.

– no recenzyjny majstersztyk!

fot. Bożena Szuj

Wyznaczanie nowych tras

fot. Bożena Szuj

Po pierwsze, jak ostatnio wspominałam, podczas mojego pobytu w Warszawie było niebywale ciepło. Nawet na początku października, kiedy już trzeba się było pożegnać z krótkimi spodenkami i przeprosić z lekką kurtką. To mnie zachęciło do spacerów na tyle, by niemal całkowicie zrezygnować z komunikacji miejskiej, której, nie ukrywam, nad wyraz w stolicy nie lubię. W komunikacji miejskiej nasilały się zawsze moje lęki, bo to jednak mała przestrzeń i dużo ludzi. Różnych. I nie ma jak od ewentualnego dyskomfortu uciec pomiędzy przystankami. Chodzenie z domu do bliższego i dalszego centrum pomogło mi poczuć to miasto na nowo. Stwierdziłam, że wyładniało i jakoś się ujednoliciło. Warszawa wreszcie też dostrzegła, że mieszkają w niej ludzie i zaczęła się na nich otwierać (np. tworząc naziemne przejście dla pieszych w okolicach Rotundy). Lepiej późno niż wcale.

fot. Bożena Szuj

Ludzie

fot. Bożena Szuj

Stara prawda głosi, że miejsca tworzą ludzie, więc przyglądałam się im uważnie. Odkryłam, że mam w Warszawie naprawdę fantastycznych sąsiadów (z czym różnie bywało przez lata), na których w trudnych momentach można liczyć. Sąsiedzi nie zatruwający życia to skarb, o czym mieliśmy się w ostatnim czasie niestety okazję przekonać.
Podobno najłatwiej nawiązać ważne i głębokie relacje w młodości, a potem to niemal niemożliwe. W moim przypadku jest całkowicie odwrotnie. Wszystkich ludzi, których spotykałam na kolejnych poziomach edukacji musiałam tolerować, ale nie były to relacje z wyboru. Odczuwałam w nich konieczność, więc się automatycznie odsuwałam na pewien dystans. Dzisiaj z kolei prócz odnowienia po latach przyjaźni z właścicielką naszego psa, nawiązałam też kilka nowych bardzo dla mnie ważnych relacji. Nie tylko podczas terapii w Nowym Targu z ludźmi o problemach podobnych do moich, ale też poniekąd przez swoje pisanie i tkwienie jedną nogą w środowisku artystyczno-muzycznym. Znajomości stały się naturalną koleją rzeczy też nasze – moje i Partnera. Przemiło było wyjść z naszym wspaniałym, utalentowanym, inspirującym kolegą do pubu i fantastycznie spędzić wieczór. Przemiło było też odwiedzić nie tylko naszego psa, ale też przyjaciółkę i jej uwielbiające nas dzieci. Po terapiach, ale też po upływie wielu lat, które mnie zmieniły i ukształtowały, mam już inne, nowe potrzeby. Pewnie dlatego zawsze mi trochę trudno na „Warszawskiej Jesieni”, gdzie za każdym razem widzę tych samych ludzi. Ludzi, których nawet nie wiem skąd znam, bo znam ich od zawsze. Rzadko kiedy nawet dobrze. To świat moich rodziców, ale już nie mój.
Do tego tegoroczne doświadczenia z muzyczną gazetką przypomniały mi o pewnej manierze „noszenia się wysoko” z powodu:

  1. mieszkania w Warszawie
  2. bycia mężczyzną
  3. pracy w kulturze, w prestiżowym przez wiele lat miejscu, które dziś jedynie jedzie na dawnej opinii, ale nikt tego nie powie głośno.

Przerabiałam to przez całe swoje życie w Warszawie. Wymienione wyżej powody występowały pojedynczo lub zbiorowo. Moje dorastanie przypadało na czasy jeszcze niesłychanie unurzane w patriarchacie. Do tego ślepa wiara w prestiż miejsca czy instytucji (która przydarza mi się do dzisiaj) utrudniała nazwanie niekompetencji po imieniu. Nagle wszyscy się oburzali, stwierdzając, że „tak to nie można powiedzieć”. No właśnie nie tyle można, co nawet trzeba, jeśli chcemy mieć prestiżowe miejsca czy instytucje, a nie tylko mrzonki o takich (lub wspomnienia dawnej świetności). Potem przyjechałam do Zakopanego, które jest jakie jest, prawo się w nim nie przyjęło, po ulicach biegają niedźwiedzie, a górale z kulturą się wykluczają, ale jednak w prywatnej firmie (branża sportowo-turystyczna) nauczyłam się takiej etyki pracy, jakiej nigdy i nigdzie wcześniej nie widziałam. Głowy nie unoszone zbyt wysoko potrafiły dostrzec realne problemy i sukcesywnie je rozwiązywać. Tymczasem w warszawskich kręgach kultury często niekompetencja goni niekompetencję, nieudolność jest wręcz groteskowa, a odpowiedzialny za cały ten bałagan wysoko postawiony pracownik pęka z dumy. (Czemu? Tego nie wie nikt.) Ale tu, uczciwie mówiąc, widzę też spore podobieństwo do działań krakowskich instytucji kultury, z którymi również miałam nieprzyjemność. Irytujące, ale tym bardziej doceniam, że jestem od tych wszystkich śmiesznych zależności, układów i układzików całkowicie wolna.

fot. Bożena Szuj

Czy Warszawa da się lubić?

fot. Bożena Szuj

Wbrew temu, jak zawsze postrzegałam różnice między miastem a wsią, przyjeżdżając do Warszawy mam wrażenie, że kiedy idę ulicą ludzie są znacznie bliżej niż np. w Zakopanem. Prawdopodobnie bierze się ono stąd, że w Zakopanem rzadko w ogóle wychodzę z domu. Jednak w stolicy uderza mnie liczba ludzi, których w sporych przestrzeniach jest naprawdę dużo. I w momentach, w których muszę wysłuchiwać tez, z którymi się absolutnie nie zgadzam, ale nie będę przecież dyskutować z obcym, często chorym człowiekiem, czuję się bardzo niekomfortowo. Natomiast niesłychanie podnoszący na duchu był z pewnością Marsz Miliona Serc, który uświadomił mi, że nie jestem sama, że potrzeba normalności tkwi też w wielu rodakach. Zobaczyłam kraj, w którym rzeczywiście chciałabym mieszkać. Kraj ludzi empatycznych i otwartych (zdumiewające, jak miło, grzecznie i kulturalnie odnosiły się do siebie całkiem obce osoby podczas tego marszu). Potem wybory również podnoszące na duchu nie tylko przez wynik, ale też frekwencję. Poczułam się częścią wspólnoty, za czym raczej nie przepadam, ale czego jednak czasem potrzebuję.
Pisałam w recenzji „Zielonej granicy” (na którą nota bene poszłam do kina również w Warszawie), że przedstawia dwie Polski. I dokładnie ten podział jaskrawo widać w stolicy. Podhale jest zaczadzone PiS-em, w Trójmieście czuć z kolei centrowo-lewicowy oddech, a w Warszawie skrajności wręcz unosiły się w powietrzu w czasie poprzedzającym wybory. Polska, której kibicuję, utworzy nowy, sensowny rząd. Zrobi to nawet z przedszkolnymi zagraniami poprzedniej partii rządzącej i podkładaniem przez nią nogi, by zagrać na zwłokę, by jeszcze dokraść i omamić swój żelazny elektorat. Czy nowy sensowny rząd będzie idealny? Czy okaże się rządem marzeń i snów? Potrzeba dużej naiwności, żeby nie powiedzieć głupoty, aby w to uwierzyć. Jednak odsunięcie od władzy chamstwa, nazizmu, złodziejstwa, rosyjskiej agentury, jak również niedopuszczenie, by zapanował totalitaryzm (a było naprawdę blisko) jest sukcesem. Taki kraj mogłabym polubić. Nawet jego stolicę.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę zawsze wzruszającą mnie piosenkę „Warszawo ma” w wykonaniu Kayah.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

66. Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” (2023)

fot. Bożena Szuj

Jedyny podpisany moim nazwiskiem i  autoryzowany przeze mnie tekst
o tegorocznym festiwalu „Warszawska Jesień”.

ROŚNIJ DUŻY, OKRĄGLUTKI
– relacja z drugiej części 66. Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej
„Warszawska Jesień”

Sześć lat temu, opisując 60. edycję Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” – i równocześnie pierwszą, od kiedy funkcję dyrektora objął Jerzy Kornowicz – nie kryłam zaniepokojenia kierunkiem, który obrał festiwal. Mocno odczuwalny chaos (zwłaszcza w kwestii programowania koncertów) i zaskakujące estetycznie wybory nie napawały mnie nadzieją na dobry dla „Warszawskiej Jesieni” czas. Z drugiej zaś strony zdawałam sobie sprawę z tego, że pierwszy festiwal jest dla dyrektora zawsze najtrudniejszy i nie byłoby uczciwym wyciąganie z niego zbyt daleko idących wniosków. W następnych latach było już tylko ciekawiej (przynajmniej w kontekście przywołanej edycji), a 64. „Warszawska Jesień” jako spójna, a równocześnie różnorodna całość bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Ponieważ rok temu zostałam pokonana przez covid zmuszający mnie do festiwalowej absencji, mój tegoroczny apetyt na muzyczną ucztę był jeszcze większy niż zazwyczaj. I wpadłam w najgorszą z możliwych pułapek – pułapkę własnych oczekiwań. A jak wiadomo, nie ma nic gorszego niż zawiedzione oczekiwania osoby piszącej. Sam Jerzy Kornowicz twierdzi, że bywają one atrakcyjne dla czytelnika, ale obawiam się, że mogę tej tezie nie sprostać, bo nie ma we mnie żadnej ekscytacji. Jest raczej świadomość, że wszystko, co się w tym roku nie udało, zapowiedziała sześć lat temu sześćdziesiąta edycja festiwalu.
Podczas poniedziałkowego (18.09) wieczornego koncertu w Studiu Koncertowym Polskiego Radia Chaya Czernowin swoją piękną skądinąd kompozycją Seltene Erde: alchimia communicationis wzbudziła we mnie bardzo niewygodną konstatację, że „to wszystko już było”. Że kompozytorka utkała swój utwór z cytatów nieświadomie, niecelowo, uwikłana w pewną skończoność muzycznych rozwiązań. Konstatacja była niewygodna, gdyż przywodziła mi na myśl krytykę każdego starego zblazowanego muzykologa, który już to wszystko „czterdzieści lat temu słyszał”. Tymczasem ja czterdziestu lat jeszcze nie mam, ale tegoroczna „Warszawska Jesień” była moją trzydziestą czwartą. I choć „wszystko już było”, zaskakiwana, urzeczona, poirytowana czy wstrząśnięta bywałam co roku. Porażający utwór Song for Rachela Bernharda Langa na 19 instrumentów, live electronics i głos Sary Marii Sun do tekstów z Archiwum Ringelbluma opisujących warszawskie getto uświadomił mi z kolei, że te rozważania bezpowrotnie znikają, kiedy wyczuwam autentyczność i prawdę, ale też świadomość twórcy. Bernhard Lang mnie porwał. Choć, jak się miało wkrótce okazać, niestety nie na długo.
We wtorek (19.09) podczas wieczornego koncertu „Warszawska Jesień” gościła inny ważny festiwal – „Ad Libitum”. Ponownie w Studiu Koncertowym Polskiego Radia wybrzmiały trzy improwizacje: pierwsza Eirika Brandala, Ryszarda Lubienieckiego i Mai Miro na robotyczne rzeźby dźwiękowe, portatyw i flety barokowe, druga Czajki i Puchacza na fortepian preparowany i perkusję oraz trzecia Madhiry de Saran, Johna Edwardsa i Steve’a Beresforda na skrzypce, kontrabas i fortepian. Mieliśmy okazję usłyszeć i subtelne, spowite elektroniką lekko transowe flety, i żywy, błyskotliwy, zabawny fortepianowo-perkusyjny dialog, i w końcu bardzo intrygujące trio. I choć każda improwizacja była kompletnie inna, jednak łączyło je jedno – pewna zachowawczość. Każda miała spory potencjał, ale ostatecznie w żadnej z nich nie został on w pełni wykorzystany. Najmocniejsze miało się jednak dopiero wydarzyć.
Pod wpływem wrażenia, jakie wywarło na mnie dzieło A Song for Rachela Bernharda Langa, byłam więcej niż pewna, że wtorkowy nocny koncert w Garnizonie Sztuki z jednym tylko utworem tegoż kompozytora (Radical Loops w wykonaniu Radical Polish Ansambl) będzie niezapomnianym przeżyciem. I rzeczywiście. Na swój sposób był. W każdym razie z pewnością nie wyobrażałam sobie godzinnego (chyba) łojenia wiejskich mazurków na sześcioro skrzypiec i perkusję mordowanych bezlitosnym zapętlaniem i rytmicznym beatem, co w przypadku muzyki ludowej nie jest pomysłem fortunnym. Nie jest, bo jej energia płynie z pewnej spontaniczności, z tego, co wytwarza się podczas gry w tzw. tu i teraz. Tymczasem beaty i zapętlenia były odtwarzane z playbacku, wzbogacając tę muzykę jedynie o austriacki temperament. Pomijając jednak zamordowanie polskich mazurków: nawet gdyby te dożyły do końca koncertu, czy rzeczywiście międzynarodowy festiwal muzyki współczesnej jest odpowiednim miejscem dla takiego wydarzenia? Ostatniej części kolorytu dodały – zupełnie niestety dosłownie – trzy reflektory świecące w rytmie muzyki. I wnętrze Garnizonu Sztuki szybko zamieniło się w weselną remizę, bardzo się zresztą dobrze w tej roli odnajdując. Było swojsko, biesiadnie. „Nóżka sama chodziła”, choć pech chciał, że akurat nie moja. Grupy Radical Polish Ansambl nie znałam. Przeczytałam w książce programowej, że jest to „spotkanie dawnego etosu wiejskich muzykantów z najbardziej awangardowymi ideami muzyki współczesnej”. Podczas tego koncertu wzmiankowane spotkanie nie doszło jednak do skutku.
Środa (20.09) dostarczyła trochę innych emocji. W południe byłam w Austriackim Forum Kultury na spotkaniu z Bernhardem Langiem prowadzonym przez Krzysztofa Kwiatkowskiego. Kompozytor dość wyraźnie odciął się od utworu Radical Loops, podkreślając, że była to „fantastyczna i owocna współpraca z zespołem Radical Polish Ansambl”. Rozmowy o tych owocach jednak zgrabnie unikał. Dowiedzieliśmy się natomiast, że w trakcie pisania A Song for Rachela spadła na Langa wstrząsająca wiadomość o ataku Rosji na Ukrainę, co wpędziło go na jakiś czas w twórczą niemoc. Rzeczywiście trudno było, słuchając tekstów o getcie podczas toczącej się tuż za granicą wojny, pozbyć się przytłaczającego poczucia bezsilności. Z kolei cały długi wykład na temat teorii gier, z której kompozytor czerpie w swojej pracy, dosyć mnie zaskoczył. Oczywiste, dawno odkryte fakty urosły tu do rangi prawd objawionych, nowych, zaskakujących, choć niektóre z nich liczą sobie równo wiek.
Wracając jednak do muzyki, podczas wieczornego koncertu w Nowej Miodowej usłyszeliśmy „Animalia” Simona Løfflera, które – wbrew wszelkim pozorom – nie zaliczały się do cyklu „Mała Warszawska Jesień”. Trzech performerów przy wtórujących im elektronicznych dźwiękach udawało zwierzątka (motyle, lisy, łabędzie i jeszcze jakieś ptaki, których rodzaju nie pomnę), a to się za nie przebierając, a to występując z lalkami-lisami. Utwór okazał się dziwaczną fantazją o muzyce, jaka mogłaby powstać w świecie zwierząt przy całkowitym zignorowaniu dźwięków, które te wydają z siebie w rzeczywistości. W książce programowej przeczytamy w opisie, że „na cykl składa się osiem obserwacji stworzeń nienależących do świata ludzkiego, w szczególności ich zachowań wykazujących jak gdyby muzyczne źródło inspiracji”. Myślę, że kluczowym jest tu sformułowanie „jak gdyby”. Dorota Szwarcman na swoim blogu „Co w duszy gra” recenzując ten koncert, napisała o oburzonych konserwatywnych głosach krytycznych, które ją rozśmieszyły. Ja tymczasem myślę, że można się ekscytować, można się nie ekscytować, jednak pytanie o to, czemu utwory, które podczas wcześniejszych edycji „Warszawskiej Jesieni” byłyby uznane za zwyczajnie zbyt słabe na tak ważny festiwal, dziś licznie na nim goszczą, jest jak najbardziej zasadne.
Nocny koncert w Uniwersytecie Muzycznym w wykonaniu Spółdzielni Muzycznej okazał się natomiast naprawdę dobry, zróżnicowany i równocześnie spójny. Znakomicie współgrała ze sobą część pierwsza. Mianowicie: How many balloons do you need to make your sound? Fabia Machiavelliego, hyperoxic Malin Bång oraz Black Horizon Marka Cicilianiego. Część druga byłaby lepsza, gdyby zakończyła ją Nina Fukuoka poruszającą, dynamiczną i skłaniającą do wielu refleksji kompozycją Polka is a Czech dance z ciekawą projekcją wideo, a nie Alex Mincek pięknym, ale nieco niknącym przez to muzyczne sąsiedztwo utworem Trace.
W czwartek (21.09) w Sali Kameralnej Filharmonii Narodowej miał miejsce jeden z najlepszych w moim odczuciu koncertów drugiej połowy festiwalu w doskonałym wykonaniu Riot Ensemble. Wysmakowany Best of Fibres Mai Bosnić, intrygujący Plucky Sky Macklay i znakomity, przenoszący nas w inny wymiar (choć niestety trochę za długi) Animals of your Pasture Báry Gísladóttir wypełniły część pierwszą. W drugiej usłyszeliśmy wstrząsającą Zonę Karola Nepelskiego oraz wzruszający  They left us grief-trees wailing at the wall Clary Iannotty. Nie sposób nie poświęcić kilku słów samej Zonie. Była muzycznie ciekawa, ale jej największa siła tkwiła w odwadze kompozytora – wykorzystał platformę, jaką udostępnił mu festiwal, zamawiając u niego utwór, do poruszenia tematu haniebnej sytuacji na granicy polsko-białoruskiej. Prezes Związku Kompozytorów Polskich Mieczysław Kominek nie zdążył na szczęście ocenzurować tego dzieła, jak onegdaj podczas Festiwalu „Eufonie” chciał ocenzurować  it’s fine, isn’t it? samego Pawła Szymańskiego (w wyniku czego wykonanie nie doszło do skutku) z powodu zamieszczonych w nim cytatów z wypowiedzi innego prezesa. W nagrodę wysłuchał ich znacznie więcej w utworze Nepelskiego.
Nocny koncert w ramach cyklu Warszawska Jesień Klubowo był przyjemnym jak zawsze spotkaniem ze świetnym Hashtag Ensemble. Co prawda nie bardzo rozumiem dlaczego w programie koncertu znalazł się utwór Six Chansons Iannisa Xenakisa, który okazał się jedynie punktem wyjścia dla pianistycznych improwizacji Grzegorza Tarwida, nawiązując do improwizacji Marcina Maseckiego. Umieszczenie w książce programowej nazwiska wielkiego artysty i zagranie zamiast jego utworu własnego – takiego, a nie innego – setu improwizatorskiego jest co najmniej w złym guście. Spuszczając jednak zasłonę milczenia na tę niezręczność, trzeba przyznać, że kompozycja koncertu była ciekawa: cheating, lying, stealing Davida Langa otoczona improwizacjami zespołu.
W piątkowy wieczór (22.09) w Uniwersytecie Muzycznym odbył się współorganizowany przez Polskie Wydawnictwo Muzyczne kolejny dobry koncert. W wykonaniu Orkiestry Muzyki Nowej  wybrzmiały: Phantomaticon Pawła Hendricha, Unseen Marcina Stańczyka, verb(a)renne life! Jagody Szmytki i Open/Close Krzysztofa Wołka. Trójkę z czwórki kompozytorów znałam i wiedziałam, że ich nazwiska są gwarantem wysokiego poziomu, natomiast objawieniem stał się dla mnie Marcin Stańczyk. Utworem Unseen na mezzosopran i orkiestrę (do wykonania Agaty Zubel mam pewne intonacyjne zastrzeżenia) przeniósł nas do lasu w wyjątkową i niezwykłą noc letniego przesilenia. Muzycy przemieszczali się między publicznością, ale kompozytor zasugerował w krótkim wstępie, żeby zamknąć oczy i nie podglądać; by to, co słyszalne, pozostało niewidzialne. Myślę, że zamknięcie oczu i sprawdzenie co tak naprawdę dzieje się w warstwie muzycznej, jest zawsze dobrym testem dla utworu. (Oczywiście pod warunkiem, że nie mówimy o teatrze muzycznym.) A tu zadziała się piękna, spójna, niesamowicie świeża i przemyślana kompozycja.
Na ziemię sprowadził mnie za to nocny koncert Ensemble Kompopolex w Garnizonie Sztuki. Na uwagę zasługuje na pewno znakomity Body X Ultra Marty Śniady. Śniady jest kompozytorką, która fantastycznie czuje formę. Widząc jej nazwisko w programie, nie miałam wątpliwości, że usłyszę coś ciekawego. Sam początek koncertu, mianowicie CARBON IS THE NEW BLACK Moniki Dalach, też zapowiadał się dobrze, ale… Najpierw bardzo trudno było zrozumieć lektora i mam wrażenie, że to techniczne niedociągnięcie związane było z samym nagraniem, nie zaś jego odtworzeniem. Utwór porusza problem zanieczyszczania środowiska przez nieograniczoną produkcję ubrań oraz kupowanie ich bez opamiętania, a potem wyrzucanie. Temat niebezpiecznego dla naszej planety bezmyślnego konsumpcjonizmu jest bardzo ważny. Wspaniale, że został podczas „Warszawskiej Jesieni” podjęty. Szkoda, że w napisanym przez autorkę tekście pojawił się konsekwentnie powtarzany błąd składniowy („ubierać coś”, zamiast „ubierać się w coś” albo „wkładać coś”). Od dobrego utworu oczekuję więcej. A reszta koncertu okazała się miałką, choć atrakcyjną ściemą (mimo że publiczność była zachwycona, wybuchając od czasu do czasu salwami śmiechu).
Znakomity okazał się natomiast sobotni (23.09) koncert finałowy w wykonaniu Chóru i Orkiestry Filharmonii Narodowej, rozpoczęty porywającą kompozycją Shift na orkiestrę i audio playback Teoniki Rożynek. Wszystkie utwory były dopracowane i intrygujące: oryginalny Kalesa Ed Kaluca na siedem kontrabasów Katherine Balch, zaskakujący II Koncert fortepianowy Agaty Zubel na dwa fortepiany (zagrany przez jedną Tomoko Mukaiyama) i orkiestrę symfoniczną, wysmakowany Biblaridion na osiem puzonów Alexa Vaughana i doskonały, traktujący o konsumpcjonizmie będącym „nową religią”, Liturgy of the Object na obiektofony, chór i orkiestrę symfoniczną Wojciecha Błażejczyka. Dzieło monumentalne, poruszające, zmuszające do refleksji, a przede wszystkim domagające się po wybrzmieniu ciszy. I tu nastąpił plot twist koncertu, gdyż organizatorzy postanowili „zrobić hałas” i uwieńczyć całość balonowym performance’em Hansa van Koolwijka. Performance ten polegał na wypuszczeniu białych balonów wypełnionych helem z przytwierdzonymi doń fletami bambusowymi (do każdego balonika jeden flet) ku sufitowi, od którego się odbijały i spadały na podłogę. W trakcie swojej niedługiej filharmonijnej wędrówki te specyficzne gumowo-bambusowe plemniki wytwarzały współgrające ze sobą dźwięki, powodujące jednak u słuchaczy z wyjątkowo dobrym słuchem silny dyskomfort. (Siedziałam obok jednego i wiem, jak go to zmęczyło.) Większość jednak była wyraźnie podekscytowana balonikami, nazywając je „magicznymi”. Cóż, tęsknię za nie aż tak odległymi czasami, kiedy koncertów znakomitych nie trzeba było przewiązywać biesiadną białą wstążeczką, żeby… No właśnie, żeby co?

Moje (Trój)miasto

fot. Bożena Szuj

Kiedy nieubłaganie skończył się lipiec i moja warszawska przyjaciółka przyjechała odebrać od nas swojego/naszego psa, przywiozła mi w podzięce suwenir z wakacji – przepiękną biżuterię z chalcedonem i awenturynem (pozostających w mojej pamięci lactacydem i awanturnikiem). Nie wierzę w magiczną moc kamieni i minerałów. Wierzę w to, co widzę (a i to nie zawsze) – mocą kamieni i minerałów jest więc dla mnie ich piękno. Przyjaciółka, będąca pod wrażeniem mojej sesji zdjęciowej do wpisu „Mięta do rewolucji”, postanowiła sprawić mi biżuterię w kolorze miętowym. Ja natomiast widząc prezent, doznałam olśnienia i zobaczyłam oczami wyobraźni nNi sesję kolejną. Wyśnioną sukienkę i szpilki (znalezione na Vinted) później byłam gotowa do zdjęć na jednej z najpiękniejszych chyba ulic Gdańska – ulicy Mariackiej, bo przecież temat wpisu stał się dla mnie oczywisty.

fot. Bożena Szuj

inNe miasta

fot. Bożena Szuj

Temat stał się dla mnie oczywisty, choć nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek poczuję do jakiegokolwiek polskiego miasta to, co nagle zalęgło się w moim sercu wobec Gdańska. Zacznijmy jednak od początku…
Urodziłam się w Warszawie i tkwiłam tam do dwudziestego piątego roku życia, czyli do końca swojej edukacji. Ta była cenna i ważna, więc trzymała mnie w mieście, którego nie lubiłam od samego początku, i do którego niechęć zaczęła we mnie coraz bardziej narastać. Jak do tego doszło? Nie wiem. Każdy ma podczas dorastania jakieś problemy w domu, jakieś w szkole, jeszcze do tego sercowe a czasami też zdrowotne. Na ogół jednak nie przekłada się to na wrogość do miejsca zamieszkania. Nawet niektórzy potrafią mieć po latach sentyment do starych kątów. Ja go nie mam. Od piątego roku życia cierpiałam na przewlekłe migreny (prawdopodobnie potęgowane bezprawnie dobudowanym do naszej kamienicy transformatorem Telekomunikacji Polskiej, który przylegał do mojego pokoju). Być może to właśnie z ich powodu większości swojego dzieciństwa zwyczajnie nie pamiętam. To, że Warszawy nie lubię, powtarzam bliskim od niemal czterech dekad i mam wrażenie, że jest to dla nich prawda nieprzyswajalna. Spotykam się w odpowiedzi najczęściej z trzema narracjami:

  1. Warszawa jest duża i gdybym mieszkała gdzie indziej (czyt. z dala od transformatora, który bezduszna korporacja, popełniając przestępstwo, umieściła na mojej ścianie!), czułabym się lepiej i na pewno ją polubiła
  2. pewnie mi się tylko wydaje, że Warszawy nie lubię (poproszę Partnera o zaprojektowanie mi takiego nagrobka: „umarła w wieku 99 lat i całe życie pewnie jej się tylko wydawało, że nie lubi Warszawy”)
  3. Warszawa wcale nie jest brzydka, bo przed wojną była piękna, tylko ją zburzono – rzeczywiście argument, który jest w stanie przekonać każdego współczesnego estetę.

Więc jeśli miałabym podjąć ostatnią już próbę wytłumaczenia, dlaczego nie lubię tego miasta, napisałabym, że za każdym razem, kiedy je odwiedzam, czuję, że mierzi mnie każda jego cząstka. Że mnie przytłacza jakąś gigantyczną i niezrozumiałą dla mnie samotnością i pustką. Czuję w nim, jak w żadnym innym, że tonę.

[…] podczas tonięcia człowiek nie jest zwykle w stanie wezwać pomocy, gdyż całą swoją energię zużywa do oddychania lub utrzymania głowy nad wodą. Dodatkowo dostająca się do dróg oddechowych woda może wywołać skurcz, który całkowicie uniemożliwia wołanie o pomoc.

„Utonięcia – jak tonie człowiek”

Ten opis najbardziej adekwatnie opisuje pierwsze dwadzieścia pięć lat mojego życia. Warszawę odbieram jak miejsce, które powinno mnie chronić, kiedy byłam mała, ale które kneblowało mi usta i uniemożliwiało wzywanie pomocy, kiedy jej potrzebowałam. A potrzebowałam jej we wszystkich relacjach, bo nie potrafiłam tworzyć zdrowych. W każdej zlewałam się z drugim człowiekiem w jedno, co było dla mnie śmiertelnie niebezpieczne.

fot. Bożena Szuj

Przeprowadzka do Zakopanego była oczywista – mieszkanie po moim dziadku w rodzinnej kamienicy stało puste, ja potrzebowałam pójść na swoje, Zakopane zawsze lubiłam, a do tego dostałam nobilitującą propozycję pracy w Teatrze Witkacego. Zaczynałam nowy, fascynujący rozdział w swoim życiu. Kiedy już ruszył proces przeprowadzkowy, okazało się, że owszem, posada na mnie czeka… jeśli nie mam nic przeciwko temu, że przez dziewięć miesięcy będzie na zasadach wolontariatu. Jako dziecko krwiożerczego kapitalizmu, miałam. Potem było już tylko gorzej, choć przez ponad dziesięć lat tego nie dostrzegałam. Rozczulało mnie, że już po pięciu latach zaczynają mnie tu traktować jak swoją, choć „swoja” byłam w jednej czwartej zawsze, jako – chciał nie chciał – wnuczka pełnokrwistej góralki i córka pół góralki. (Co ciekawe, mój lwowski dziadek, do końca swojego życia był dla górali nie do końca swój, choć jeśli ktoś dopuścił się tu mezaliansu, to właśnie on, dając swoje szlacheckie nazwisko wykształconej góralce). Dziś ten lokalny nacjonalizm mnie ani nie zachwyca, ani nie śmieszy, a coraz bardziej drażni. To wszystkie nasze kompleksy w pigułce. I moje (skoro zaskarbiona po pięciu latach przychylność pani w mięsnym mogła stać się dla mnie powodem do dumy), i tego miejsca, skoro szanuje się tylko to, co swoje, a wszelkie odmienne traktowane jest ze sporą rezerwą i podejrzliwością.
Nieodległy Kraków, niby niebrzydki, niby klimatyczny, niby tętniący pełnym uroku miejskim życiem, okazał się dla mnie z bliska jeszcze bardziej problematyczny niż wcześniej. Uważam go za ciężkostrawne miasto z pretensjami. Miasto wysoko uniesionych głów, patrzących jednak w niewłaściwym kierunku, bo nie przed, ale za siebie. Tak, od XI do XVIII wieku stolica Polski. Pamiętamy! A jeśli nie, to i tak przypomni nam o tym człowiek najodważniejszej męskiej fryzury – Andrzej Sikorowski. Moknący od lat na Brackiej Grzegorz Turnau wzbudzi w nas opiekuńczość, wspomnienie czasów świetności Teatru Słowackiego czy Piwnicy Pod Baranami wywoła wzruszenie,  a deser w Jamie Michalika zapewni co najmniej kilkuminutowy orgazm. Może z tego wszystkiego nawet zarzucimy szalik i zwiedzimy wszystkie trzysta sześćdziesiąt kościołów, ale jeśli już będziemy chcieli się dostać do szpitala psychiatrycznego (nie sugeruję, że z tego powodu) do Kobierzyna, trafimy na opisywaną przeze mnie panią kierownik z piekła rodem, którą tolerują i władze szpitala, i władze miasta, choć szkodzi pacjentom, na co dostaję coraz więcej świadectw, bo kontaktują się ze mną jej kolejne ofiary.
Miastem, w którym nie mieszkałam długo, ale było dla mnie odkryciem, okazał się Poznań. W przeciwieństwie do stolicy odebrałam je jako miasto przepełnione tlenem, przestrzenią, nowoczesnością. (Z tym zastrzeżeniem, że oczywiście w porównaniu z Małopolską Warszawa jest bardzo nowoczesna. Jej duchotę odczuwam z innego niż konserwatyzm powodu.)
Wiele lat myślałam, że po prostu wolę wioski, że miasta są z założenia czymś obcym i dziwnym dla ludzkiej natury. Przynajmniej dla mojej natury. Potem poznałam całkiem dobrze Wiedeń, Budapeszt, wspomniany Poznań; zachwyciłam się przepięknym Lwowem. Zrozumiałam, że wcale nie musi tak być. Podchodziłam do tej myśli ciągle jednak z pewną dozą nieufności.

fot. Bożena Szuj

Trójca nieświęta

fot. Bożena Szuj

Trójmiasto, choć położone stosunkowo niedaleko od Warszawy (przynajmniej w porównaniu z Zakopanem, do którego jeździliśmy regularnie), pozostawało dla mnie przez całe dzieciństwo i wczesną młodość nieodkrytym lądem. Kiedy wybieraliśmy się z rodzicami nad polskie morze, destynacją były miejscowości wypoczynkowe na Kaszubach. Takie, w których po sezonie życie całkowicie zamiera. Dopiero przeprowadzka do Zakopanego sprawiła, że poczułam dotkliwą nieobecność Bałtyku i podczas każdego przyjazdu do Warszawy aranżowałam sobie podróż autobusową do Trójmiasta. Wyjeżdżałam z Warszawy o świcie, wracałam w nocy. Gdańsk stanowił dla mnie punkt przesiadkowy, a miejscem docelowym była sopocka plaża pełna fascynujących mnie łabędzi. Gdyni nie odkryłam. (Może z wyjątkiem przepięknego molo w Orłowie.) Wracałam z jodem w płucach i pięknymi zdjęciami w aparacie.
Po raz pierwszy przyjechałam do Trójmiasta na dłużej dopiero trzy lata temu z moim pochodzącym z Gdańska Partnerem. Zaznałam najpierw krótkiego (bodajże dwutygodniowego) życia tutaj. W kolejnych sezonach moje pobyty się wydłużały, a rozumienie tego miejsca wzrastało. Szybko stało się dla mnie jasne, że Sopot – jako miasteczko typowo rozrywkowe, z bardzo też ciekawą i charakterystyczną architekturą – jest fantastyczny w małych dawkach. (W im mniejszych, tym bardziej fantastyczny.) Gdynię najpierw omijałam szerokim łukiem. Potem zaczęłam ją poznawać i najpierw tolerować, potem akceptować, a na końcu nawet pewne jej zakamarki lubić. Jednak od początku czułam, że Gdańsk nie ma sobie równych. Stateczny, oddychający historią (tą rebeliancką), dumny, niezależny, wyjątkowy.

fot. Bożena Szuj

Jesteś z Gdańska?
Nie, z Wrzeszcza.

fot. Bożena Szuj

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam od swojej uroczej Teściowej, że „wróciła z Gdańska” – a mówiła mi to przed swoim gdańskim domem, – pobiegłam co sił w nogach do Partnera, żeby poinformować go o niepokojącym symptomie być może poważniejszych problemów z jej zdrowiem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ten ze stoickim spokojem stwierdził:

– No tak, rzeczywiście była dziś w Gdańsku.

Natychmiast poddałam więc w wątpliwość swoją orientację w terenie, ale po szybkim przemyśleniu byłam nadal pewna, że nie jesteśmy ani w Sopocie, ani w Gdyni. Gdzie więc byliśmy?

– Yyyy, to gdzie jesteśmy teraz? – zapytałam.
– We Wrzeszczu.
– Ale to przecież dzielnica Gdańska, więc gdzie pojechała Twoja mama, jadąc „do Gdańska”, skoro wyruszała z dzielnicy Gdańska?
– Nie no, wiadomo, że jesteśmy w mieście Gdańsku, ale ona pojechała do Gdańska. Do centrum. Jejku, w Warszawie, jak jedziesz do centrum, to nie jedziesz „do Warszawy”?
– Oczywiście, że nie! Jaki sens miałoby jechanie do Warszawy, kiedy jest się w Warszawie?
– Jesteście dziwni.
– Wy też.

– gdańskie kochanków rozmowy

W ten sposób dowiedziałam się, że ludzie z Gdańska, jeżdżąc „do Gdańska”, mają na myśli ścisłe jego centrum – Długi Targ, pełniący kiedyś funkcję rynku, gdzie mieści się słynna Fontanna Neptuna, Ratusz Głównego Miasta, stary port nad Motławą czy Wyspa Spichrzów. Urocze uliczki (w tym moja ukochana Mariacka), piękne zabytki oraz nowoczesne budownictwo o podobnym charakterze zabudowy są ujmujące. Przed sezonem i po nim. I – podobnie jak Sopot – im rzadziej odwiedzane, tym bardziej ujmujące. Podczas wakacji, a zwłaszcza w trakcie trwającego na ogół trzy tygodnie Jarmarku Dominikańskiego, Gdańsk rozumiany jako centrum mnie męczy.

fot. Bożena Szuj

zakotwiczenNie

fot. Bożena Szuj

Podczas tegorocznego kilkumiesięcznego pobytu zrozumiałam, że poważne, interesujące i stymulujące intelektualnie prace mogę dostać (m.in. nowo odkryta branża elektroniczna) i wykonywać, jedynie mieszkając tu na stałe. Czy myśl o przeprowadzce paraliżuje? Oczywiście, że tak. Jednak jakiś głos w środku podpowiadał mi, że po raz pierwszy znalazłam miasto, do którego mogłabym przynależeć. Ze zdziwieniem odkryłam, że zaczęłam zapuszczać tu korzenie, z którymi na ogół jestem bardzo ostrożna. Nie lubię się wiązać, wikłać, zatapiać.
Mój Gdańsk to przede wszystkim piękny Wrzeszcz, a mówiąc ściślej Strzyża. Miejsce, które przywodzi mi na myśl i Los Angeles, i Thassos, i w minimalnym stopniu nawet rodzinną warszawską Starą Ochotę, z tym że bez tego jej geriatrycznego capu. Wysmakowaną nowoczesność serwuje pobliskie osiedle Garnizon, gdzie można wybrać się do restauracji (co najmniej trzy są wybitne) i w jej ogródku poczuć się jak na wakacjach. Natomiast nic nie równa się ze starą zabudową Strzyży, krętymi uliczkami położonymi na Wzgórzach Morenowych doprowadzającymi pod sam Trójmiejski Park Krajobrazowy.
Mój Gdańsk to też bezpieczne poruszanie się niemal wszędzie rowerem, plaża w Brzeźnie (tak, miejska i żadna wyjątkowa, ale mi jakoś bliska), Jelitkowo i piękny Park Jelitkowski. Mój Gdańsk to też – dzięki ostatniej mojej wyjątkowej pracy – trasa Zaspa – Stogi. Mijanie terenów portowych położonych wzdłuż Martwej Wisły za każdym razem robiło na mnie ogromne wrażenie. Wreszcie mój Gdańsk to też Puszcza Darżlubsko-Oliwska (nazywana przez mojego Partnera Daszdupsko-Oliwską), której bliskość mnie zachwyca.
Mój Gdańsk to oczywiście również ludzie. Tutaj jestem zdecydowanie mniej introwertyczna i pozamykana na bliźnich. Nadal potrzebuję swojej przestrzeni i samotności, ale socjalizowanie się wychodzi mi już coraz lepiej. I – co najciekawsze – nie jest aż takie przerażające, jak się zawsze obawiałam. Regularne spotkania z bliskimi, wspólne jedzenie i picie, a nawet gry planszowe to rytuał dla mnie nowy, ale przemiły i okazuje się, że jakoś mi potrzebny. W pracy miałam z kolei nie tylko inspirującego, fantastycznego Szefa, ale też cudownych, mądrych współpracowników, od których codziennie mogłam się uczyć. Tak samo zresztą jak od dzieci, którymi miałam przyjemność się opiekować w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Mój Gdańsk to codzienne odnajdywanie w sobie wewnętrznego spokoju. Miasto, które ani nie pogłębia mojego lęku, ani nie próbuje mnie na siłę z trwania w nim wydostać. Miasto, które jest wolnością.

fot. Bożena Szuj

P.S. W Gdańsku mieszka też nasz narodowy skarb – Tymon Tymański. Odwiedzanie go jest dla mnie zawsze ważnym przeżyciem artystyczno-duchowym. Za zgodą Maestro umieszczam więc nagraną przeze mnie dzisiaj (i wykonaną przez Tymona na moją prośbę) jego najnowszą piosenkę „Zenon Martyniuk”. Piosenkę, której znakomity jak zawsze tekst uświadamia mi, że są w tym mieście  ludzie (nawet całkiem niemało), myślący w tę samą co ja stronę. Budujące!

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wiosna, ach, to ty?

fot. Bożena Szuj

Pory roku działają na mnie bardziej niż bym tego chciała. Dlatego zresztą utworzyłam na blogu kategorię „Jak w porach roku Vivaldiego” – każda pora roku to trochę inNa ja, inNe moje postrzeganie świata; zmiana optyki, zmiana oczu… Brak którejś z nich potrafi mnie mocno rozchwiać. Nawet, jeśli za nią nie przepadam.

Czemu za wiosną nNie przepadam

fot. Bożena Szuj

Wiosna to zdecydowanie moja najmniej ulubiona pora roku. Kojarzy mi się przede wszystkim z wyłaniającymi się spod topniejącego śniegu psimi (oby tylko!) kupami na chodnikach. Coraz dłuższe dni przypieczętowane ostatecznie zmianą czasu z zimowego na letni oznaczają dla mnie w praktyce drastyczne skrócenie jedynej części dnia, podczas której czuję się stosunkowo bezpiecznie i spokojnie. Oczywiście milej wychodzić z pracy, kiedy nie otula nas zmrok, no a w lecie już w ogóle cudownie jest przebywać jak najdłużej poza domem, a potem chodzić na długie wieczorne spacery i obserwować piękne zachody słońca (zwłaszcza nad morzem). Jednak wiosna to nie lato. Podczas wiosny jest za ciepło na sweter, a za zimno na sukienkę. Przebywanie poza domem nie jest niczym przesadnie przyjemnym nawet, jeśli nie jest się alergikiem. Do tego wszystkiego ta wszechobecna presja by cieszyć się życiem, czy – wersja mniej wymagająca – by żyć. To bardzo wyczerpujące, kiedy trudno wykrzesać z siebie jakąkolwiek energię. Zwierzęta budzą się z zimowego snu, a ja, gdybym tylko mogła, przesypiałabym wiosnę. Chociaż oczywiście budząca się do życia przyroda jest na swój sposób piękna.

W poszukiwaniu straconej wiosny

fot. Bożena Szuj

W wiośnie na Podhalu lubię to, że prawie wcale jej nie widać. Objawia się wyższymi temperaturami i topniejącym śniegiem, a często też delikatnym, ciepłym wiatrem. Wreszcie można chodzić po mieście bez ryzyka skręcenia kostki na lodzie (Urząd Miasta Zakopane do wyższych rzeczy niż dbanie o odśnieżanie i odladzanie miasta jest stworzony). Jakimż więc rozczarowaniem był dla mnie w tym roku po tygodniu wiosny powrót zimy. Zimy, którą byłam zmęczona bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, bo w Zakopanem to niestety zima z prawdziwego zdarzenia wypełniona aż po brzegi śniegiem. Trudno zrozumieć awersję do niego, kiedy widuje się go rzadko. Kilka miesięcy w śniegu po kolana może jednak z uwielbienia zimy skutecznie wyleczyć. Wypatrywałam więc tej swojej najmniej ulubionej wiosny jak zbawienia, ale nie nadchodziła.

(Stara) Ochota na wiosnę

fot. Bożena Szuj

Święta wielkanocne spędziłam w swoim rodzinnym domu na Starej Ochocie. Od dawna mam podejrzenie, że „stara” w nazwie ma jakiś związek z tym, że jest to najbardziej geriatryczna dzielnica Warszawy. Średnia wieku jej mieszkańców to 98 lat, a kiedy umierają, na ich miejsca pojawiają się nowi… w tym samym wieku, co sprawia, że to miejsce jest w całości w jakimś sensie spowite jesienią życia. Jednak, w przeciwieństwie do Zakopanego, wiosnę widać tu na drzewach. Jest zielono. A przynajmniej bywało.
W tym roku wiosna objawiła się wyłącznie nieadekwatnością przywiezionej przeze mnie garderoby. Z jednej strony w zimowych butach (wypranych już i gotowych do schowania przed niespodziewanym powrotem zimy) oraz takiejż kurtce było mi za ciepło, ale za to w przywiezionym wiosenno-jesiennym płaszczyku na ogół było mi jednak za chłodno. Oprócz kilku deszczowych dni, zdarzyły się też co prawda dni ciepłe i całkiem słoneczne, ale mijający tydzień trudno było nazwać wiosną w pełnej krasie. Przypomniały mi się kolory zieleni wyłaniające się w trakcie ciepłych wiosennych deszczy lata temu. Pamiętam, jak patrzyłam na nie przez wielkie okna w kuchni. Przyroda wydawała się wtedy soczysta i fascynująca.

Tylko wiosny żal

fot. Bożena Szuj

W myśl banalnej prawdy, że doceniamy coś dopiero, kiedy to stracimy, nie doświadczywszy w tym roku wiosny, odczuwam pewien brak. Pięknem wiosny były dla mnie bardzo nieliczne, ale intensywne momenty zachwytu w jej trakcie. Zachwytu tym, co ulotne i nieuchwytne. Ciepły wiatr smagający znienacka policzki, poruszając przy tym jakieś odległe, miłe wspomnienie nie wiadomo czego (czasem snu). Niewiarygodne odcienie zieleni po deszczu, kolory kwiatów. Między sennością a depresją, w oczekiwaniu na upragniony mrok, chwile przemożnego i niezrozumiałego szczęścia opanowującego całe ciało. Jednym z tysiąca moich ulubionych cytatów Woody’ego Allena jest ten z filmu „Annie Hall”:

Dwie kobiety spędzają wczasy w pensjonacie. Jedna mówi: „jakie tu mają niedobre jedzenie”, a druga dodaje: „no i w dodatku takie małe porcje”. To samo myślę o życiu. Jest pełne bólu, cierpienia i nieszczęść, a na dodatek tak szybko przemija.

– „Annie Hall” Woody Allen

Myślę, że idealnie podsumowuje mój stosunek do braku wiosny w tym roku.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser mój cover piosenki „Happy” Pharrella Williamsa.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to