Wakacje: dogrywka, czyli nNieoczekiwany powrót na Thassos

fot. Zofia Mossakowska

W tekście opisującym mój sierpień zdradziłam, że czułam się kompletnie niegotowa na koniec lata i wakacji, mimo że nad polskim morzem – gdzie mieszkałam od kwietnia – dały one pogodowo w kość. Większość sierpnia była deszczowa i dosyć zimna, więc perspektywa rychłego początku jesieni bez przeżycia lata z prawdziwego zdarzenia nie napawała mnie entuzjazmem. Jakimż szokiem okazała się więc propozycja mojej mamy, żeby… wspólnie we dwie polecieć na Thassos! Ponieważ od pandemii nie opuściłam granic kraju, wzmogła się moja tęsknota nie tylko za podróżami w ogóle, ale też szczególnie właśnie za tą cudowną grecką wyspą. Nie wiedziałam kiedy i czy w ogóle uda mi się ją jeszcze zobaczyć, więc perspektywa dogrzania się przez tydzień właśnie tam, była niesłychanie ekscytująca!

fot. Zofia Mossakowska

Ukochane Thassos

fot. Zofia Mossakowska

Szybko okazało się, że pod jednym względem nic się nie zmieniło. Od kiedy przyjechałam na wyspę po raz pierwszy, w 2008 roku, każdy kolejny mój przyjazd okazywał się powrotem. Zawsze. Moje serce – a na pewno duża jego część – należy do tego greckiego raju, choć przeżyłam tam też swoje piekło.
Wyjazd zorganizowany budził mój lekki sceptycyzm. Tym bardziej, że – mając przez pewien czas wątpliwą przyjemność obserwowania poczynań rezydencko-tasyjskiej mafii – miałam jak najgorszą opinię o wszystkich dużych biurach podróży, a zwłaszcza tym, z którym miałyśmy lecieć. No ale jest ono gigantem na rynku, zapewniało dolot do samej Kawali, a ja zostałam na wakacje zaproszona, więc nie mogłam wybrzydzać. Wybrzydzać zresztą bym nie śmiała – byłam niezwykle z powodu zbliżającego się wyjazdu szczęśliwa! Dziś muszę z przyjemnością odnotować, że biuro wyraźnie podwyższyło swoje standardy od czasu, kiedy korzystałam z jego usług lata temu. Nasza rezydentka okazała się kopalnią wiedzy, w dodatku z dużym i specyficznym poczuciem humoru. (Spotkanie informacyjne przerosło moje najśmielsze oczekiwania.) A przede wszystkim – czym już kompletnie podbiła moje serce – bywała w naszym hotelu tak rzadko, że właściwie się nie widywałyśmy. Okazało się, że wylatujący na Thassos Polacy z tegoż biura ulokowani byli w wielu różnych częściach wyspy, dzięki czemu w naszym dużym, przepięknie położonym i fantastycznie wyposażonym hotelu Ilio Mare mieszkało ich bardzo niewielu.
Cudownie było się przekonać, że Thassos nadal ma się świetnie; że jest ciągle piękne i magiczne. Że choć pandemia zabrała mi je na chwilę z oczu i z mapy podróży realnych, to jednak nie zabrała mi go bezpowrotnie. Musiałam się przekonać, że wszystko wróciło w tym względzie do normy. Że moja ukochana wyspa jest znowu na wyciągnięcie ręki.
Który to mój przyjazd? Po trzynastym przestałam już liczyć. Może to był mój szesnasty, może siedemnasty raz. A który podczas sezonu turystycznego? Który zaś podczas jesieni? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że choć teoretycznie nic mnie nie powinno już tu zaskoczyć, jak zawsze, odkryłam to miejsce zupełnie na nowo.

fot. Zofia Mossakowska

Moja praktyczno-sentymentalna
mapa Thassos

fot. Zofia Mossakowska

Czytelnicy tego bloga oraz „Praktyczno-sentymentalnego przewodnika po Thassos” wiedzą już, że „moją częścią wyspy” był przez lata jej północny-wschód, a przede wszystkim Skala Potamia. (Lata, choć ściślej sezony turystyczne, trwające od maja do września.) Tutaj mieszkałam na początku jako turystka, wierna nieistniejącemu już niestety Biuru Podróży Olimp. Potem jako kolejno rezydentka, pilotka i kelnerka w kilku różnych pubach oraz część nie tak licznej społeczności napływowej. Anglików, Niemców, Czechów i Ukraińców łączyła odrębność i podobieństwo doświadczeń. Bez względu na to, czy ktoś spędził tu rok, czy trzydzieści lat, dla Greków i tak w głębi ducha był ξένος, czyli obcy.
Sezon nieturystyczny z kolei, trwający na Thassos od października do kwietnia, zamieszkiwałam z ówczesnym partnerem w północno-zachodniej części wyspy, już w jej głębi. Mianowicie na niemal samym szczycie pięknej górskiej miejscowości Kazaviti. Pierwszym kontaktem z szeroko pojętą cywilizacją było Prinos, a drugim – portowe Skala Prinos, skąd dało się dopłynąć promem na ląd.
Moje tasyjskie życie toczyło się więc w tych dwóch częściach wyspy, przybierając w każdej z nich inny tryb i charakter. Raz czy dwa spędzałam wakacje (z mamą zresztą) w Skala Prinos, jednak czułam się tam mocno oderwana od swoich i ludzi, i miejsc. Rodził się we mnie jakiś lokalny patriotyzm związany nie tylko z ukochaną Skala Potamią, ale też plażą Golden Beach i tamtym krajobrazem, który na tej maleńkiej wyspie jest bardzo zmienny. (Warto zaznaczyć, że jej obwód wynosi ok. 105 km, a powierzchnia – 380 km². Całość bez przystanków objeżdża się w dwie godziny, więc zmienność krajobrazu może zaskakiwać.) Oczywiście, Skala Prinos, jak każda tasyjska miejscowość jest przepiękna. Ja jednak mieszkając tam podczas wakacji, tęskniłam za „swoją wakacyjną stroną wyspy”. Do tego brak samochodu i niezbyt wygodna komunikacja miejska (ostatni autobus kończył trasę o godzinie 17:00) odcinały mnie od mojego letniego życia.

mapa z ulotki Iris Gold, na której zaznaczyłam bliskie mi okolice Skala Potamii oraz Skala Prinos, w którym mieszkałyśmy tym razem

Burzliwe rozstanie z ówczesnym partnerem oznaczało dla mnie niestety także odcięcie się na jakiś czas od samej wyspy, czego bałam się chyba najbardziej. Ten niezwykle trudny czas stał się dla mnie punktem zwrotnym. Rozpoczęłam terapię, dowiedziałam się sporo o sobie, zaczęłam powoli odzyskiwać (a być może nawet „zyskiwać”) własną tożsamość. Dopiero po kilku latach wróciłam na Thassos, budując swoje doświadczenia na nowo. Świadomie i z rozmysłem wybierając, jakimi ludźmi chcę się w tym ważnym dla siebie miejscu otoczyć, które relacje mi służą, a które mi nie służą.
Od czasu swojego wielkiego powrotu spędzałam wakacje w dalszym ciągu głównie w Skala Potamii, dostrzegając z coraz większym smutkiem, że podupada. Mieszkańcy zaniedbali to miejsce, budując za duże hotele i apartamenty, nagłaśniając niepotrzebną i agresywną muzyką plaże czy sprzedając w pobliskich sklepikach coraz brzydszy badziew. Jednym słowem – Zakopane. Bardzo przykro było na to patrzeć. Szalę goryczy przelał ostatni mój przedpandemiczny przyjazd z mamą, podczas którego niestety trudno nam było naprawdę wypocząć przez hałas i pewną krzyczącą bylejakość. Po takich doświadczeniach oczywistym wakacyjnym kierunkiem stało się spokojne Skala Prinos z kameralną, piękną plażą Dasilio.

fot. Zofia Mossakowska

Pięć gwiazdek

fot. Zofia Mossakowska

Kiedy dowiedziałam się, że będziemy mieszkać w hotelu pięciogwiazdkowym, trochę się zaniepokoiłam. Pamiętałam z przeszłości, że hoteli pięciogwiazdkowych na całym Thassos było bardzo niewiele i że stanowiły pewnego rodzaju enklawy dla ludzi majętnych, którzy chcieli trwać w złudzeniu, że ta wyspa jest bardziej ekskluzywna niż faktycznie jest. Owszem, jest obezwładniająco piękna, ale jej siła nie tkwi w przepychu czy luksusie, a w odczuwalnej przez niemal wszystkich turystów magii. Bogaci Rosjanie się tu nawet nie zapuszczali, bo nie mieli gdzie wydawać swoich pieniędzy – to chyba mówi wszystko.
Raz jeden, ponad dekadę temu, zostałam zaproszona na pool party do pięciogwiazdkowego hotelu
Alexandra Golden Boutique w Skala Panagii, co wywarło na mnie przygnębiające wrażenie. Przepiękny, bardzo zadbany obszar, doskonałe i gustownie podane drinki, kelnerzy uprzejmi do granic możliwości, wszystko dopracowane w najmniejszym detalu. No, Grecja taka nie jest. A przede wszystkim Thassos takie nie jest. Oczywiście, goszcząc często w brytyjskich domach, wiedziałam, że można tu wprowadzić wiele zupełnie niegreckich rozwiązań, jednak porażająca sztuczność przestrzeni pięciogwiazdkowej zadziałała na mnie odpychająco. (Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nawet w hotelach dwu, trzygwiazdkowych, czystość jest na Thassos priorytetem, więc nie trzeba się obawiać warunków urągających człowiekowi higienicznemu.)
Zostałam zaskoczona wzruszającym zaproszeniem na wspólne wakacje, więc cieszyłam się jak dziecko, a wszystkie ewentualne obawy postanowiłam na spokojnie zweryfikować. Moje serce nie wyrywało się już do Skala Potamii. Cieszyłam się, że mamy pod nosem dużo spokojniejszą plażę Dasilio, również piaszczystą – co na Thassos nie jest oczywistością. Pamiętałam też, że okolica jest piękna.

fot. Zofia Mossakowska

Czar Skala Prinos i plaży Dasilio

fot. Zofia Mossakowska

Od przyjazdu uderzył mnie cudowny, niezmienny od lat zapach wyspy. Zapach gorąca, sosnowej żywicy, morza i ziemi. Upały – najpewniej przez mniejszą wilgotność – mają tu inny smak. Słońce błyskawicznie rozleniwia, rozluźnia; wrzuca nam niższy bieg. Nasz pięciogwiazdkowy hotel Ilio Mare (pamiętajmy też, że pięć gwiazdek na Thassos to nie to samo pięć gwiazdek, do których przyzwyczajona jest reszta świata) okazał się naprawdę fantastycznym obiektem. Obiektem złożonym z kilku dwupiętrowych budynków, z własnymi basenami, beach barem, restauracją i pubem. Baseny zresztą oraz beach bar zamykane były o 18:00, co z jednej strony pozbawiało gości pewnej frajdy wieczornego pływania, ale za to z drugiej zapewniało wszystkim ciszę i spokój. Odległość od hotelowej plaży wynosiła zaledwie 200 metrów, a hotelowe ręczniki kąpielowe były dostępne dla gości zarówno przy basenach, jak i przy wejściu na plażę. Na tej zresztą goście mieli do dyspozycji nie tylko leżaki pod słomkowymi parasolami, ale też materace, łóżka, hamaki, a nawet stół z krzesłami. Z niedużego głośnika sączyły się bardzo przyjemne chilloutowe nuty. Dosyć ciche i doskonale komponujące się z szumem morza. Kiedy próbowałam sobie przypomnieć swoje doświadczenia sprzed lat z krótkiego pobytu w Alexandra Golden Boutique w Skala Panagii, uświadomiłam sobie jedną potężną różnicę między tymi hotelami. Opuszczając Ilio Mare, nie wchodziło się w inny, biedniejszy świat. Przestrzeń pozahotelowa była tak samo zadbana, jak ta na jego obszarze. Co więcej, wszystkie nowo wybudowane miejsca (a pojawiło się ich przez te lata naprawdę dużo) zachowały jeden styl, idealnie współgrający z pięknem tutejszej przyrody. Palmy, których jest na wyspie sporo, nie rosną tu naturalnie. Poza tym są to drzewa, o które trzeba dbać, żeby wyglądały imponująco. I w całym Skala Prinos właściciele turystycznych obiektów palmy sadzą i wkładają sporo pracy w to, by cieszyły nasze oczy.
Warto jednak zaznaczyć, że choć Skala Prinos jest miejscowością portową – wraz z Limenas, stolicą wyspy, jedną z dwóch, z których dopłyniemy na ląd, – w ścisłym centrum oprócz portu, prowizorycznego dworca autobusowego, dwóch dobrze zaopatrzonych sklepów, kilku świetnych tawern, baru i kawiarni, nie znajdziemy nic więcej. Tzw. downtown, do którego codziennie po południu spacerowałyśmy, to jedna mała ulica.  Dla ludzi młodych, imprezowych, spragnionych szalonego życia nocnego na pewno dużo atrakcyjniejsze może się okazać Potos położone w południowo-zachodniej części wyspy. Miejsce, które mnie z kolei nigdy nie porwało.

fot. Zofia Mossakowska

Wycieczka dookoła wyspy
– część pierwsza

fot. Zofia Mossakowska

Stałym i niezmiennym punktem programu podczas każdego mojego przyjazdu na Thassos była wycieczka dookoła wyspy. Osobom, które są tu po raz pierwszy i zastanawiają się, jak ją najlepiej zaplanować, polecam wypożyczenie samochodu na trzy dni i poświęcenie jednego na objechanie całej wyspy dookoła, drugiego na zwiedzenie miejscowości w jej głębi, takich jak: Theologos, Kastro, Maries i wspomniane Kazaviti, a trzeciego na dokładne zwiedzenie stolicy wyspy Limenas. Wszystkie, a zwłaszcza dwie pierwsze wyprawy wymagają wyjechania o wczesnej porze i są dosyć intensywne, ale robią ogromne wrażenie, dając ogląd, jak niesamowita i różnorodna jest ta wyspa. Dopełnić całości może tylko zdobycie szczytu Ipsarion (1204 m n.p.m.) na piechotę albo jeepem (wiele biur podróży ma w ofercie fakultatywną wycieczkę safari trip), ale taką eskapadę – ze względu na upały – trzeba rozpocząć o godzinie 6:00, najpóźniej 7:00.
Postanowiłyśmy w tym roku z mamą wypożyczyć samochód na dwa dni, ale podzielić sobie tę wyprawę jeszcze inaczej niż dotychczas. Nie musiałyśmy dotrzeć wszędzie, bo wszystko na wyspie już widziałyśmy (mama może jeszcze nie wszystko, ale znakomitą większość). Mogłyśmy zwyczajnie zrobić sobie przyjemność, wysiadając tylko tam, gdzie miałyśmy na to ochotę, na luzie i bez stresu. Wpadłam też na pomysł zrobienia kilkudniowej sesji do zilustrowania tego wpisu. Sesji, która odda różnorodność Thassos, wszystkie jego barwy oraz ich odcienie. Podczas wycieczki powstało oczywiście najwięcej zdjęć.

fot. Zofia Mossakowska

Panagia

fot. Zofia Mossakowska

W małej uroczej Panagii przywitała nas złota grecka jesień. Liście na drzewach zaczęły niespiesznie zmieniać kolory, a czasem nawet opadać. Sezon oficjalnie dobiegał już końca, choć ludzi było ciągle niespodziewanie dużo. Tłoczyli się przed najstarszą tasyjską fabryką oliwy z oliwek, w małych kawiarniach i sklepikach oferujących m.in. drewniane penisy (gr. ξύλινος πότσα [xilinos putsa] – nie ma za co). Sama z przyjemnością nabyłam tam imponujących rozmiarów… otwieracz do butelek. Za to okolice kościoła i cmentarza, a także droga do fabryki tsipouro, o której ciągle chyba niedużo osób wie, były wyludnione.

fot. Zofia Mossakowska

Miło było znów zobaczyć Most Pocałunków otoczony drzewami z wyciętymi w pniach sercami. (Spojler alert – jednak pocałunek na Moście Pocałunków wcale nie zapewnia nierozerwalności związku, sprawdzone dwukrotnie.) Byłam tak ukontentowana wizytą po latach, że z tego wszystkiego nie wstąpiłam – jak to miewałam w zwyczaju – do tutejszej cukierni po najlepsze na wyspie ciastka. Nie nabyłam też żadnego miodu sosnowego, z którego wyspa słynie; Panagia jest jedną z kilku miejscowości, w których warto takiego zakupu dokonać. (Pozostałymi są Theologos i Limenas.)

fot. Zofia Mossakowska

Potamia

fot. Zofia Mossakowska

Z Panagii zjechałyśmy trochę niżej do Potamii (leżącej u podnóża góry Ipsarion). Mam do niej ogromny sentyment. Była pierwszą wioską, do której – mieszkając w Skala Potamii – doszłam na piechotę. Ponieważ nazwy mogą być dla czytelników trochę mylące, warto uporządkować jedną rzecz. Większość miejscowości na wyspie posiada nazwę „występującą w dwóch wariantach”: ze słowem „Skala” na początku oraz bez niego. „Skala” (gr. σκάλα) to po grecku: „schody, drabina”.

Miejscowości z tym przedrostkiem w nazwie są położone niżej i mają zawsze bezpośredni dostęp do morza. Są więc „schodami”, a właściwie pierwszym schodem, do sąsiedniej miejscowości położonej wyżej. Są to także miejsca, do których mogą przypłynąć łodzie z różnymi dobrami.

– wyjaśniam w swoim „Praktyczno-sentymentalnym przewodniku po Thassos”

Potamia jest więc siostrą Skala Potamii położoną nieco wyżej. Rosnący w jej sercu rozłożysty platan, pod którym mieści się urocza tawerna Platanos, naprzeciwko sklep mięsny (na ogół zresztą nieczynny), obok tawerny pub, vis-à-vis maleńka cukiernia, sklep spożywczy (widoczny na poniższym zdjęciu za moimi plecami), charakterystyczne drzewo (za mną) i dwie tawerny (przede mną) to całe centrum! Domy mieszkalne są ciasto pobudowane na wąskich ścieżkach okalających Potamię, a starsi mieszkańcy, których można, udając się tam na spacer, spotkać – podobnie, jak w Panagii – nie mówią po angielsku. Za to w przeciwieństwie do Panagii nie jest tak popularna i rozsławiona, by przyciągać rzesze turystów, mimo że nie brakuje jej miejsc wartych zwiedzenia, takich jak m.in. bajkowo położona fabryka miodu, piękny kościół czy muzeum intrygującego greckiego rzeźbiarza Polygnotosa Vagisa.

fot. Zofia Mossakowska

Skala Potamia

fot. Zofia Mossakowska

Dotarcie do ukochanej Skala Potamii sprawiło, że zabiło mi mocniej serce, ale nie chciałam się zapuszczać na główną promenadę wzdłuż Golden Beach. Pamiętam jej najlepsze czasy, pamiętam też coraz gorsze i jakoś nie byłam gotowa na kolejne w tej kwestii rozczarowania. Obserwowałam za to z zachwytem góry, które w tej części wyspy są najbardziej surowe. (Swoją drogą patrzenie na nie z morza zawsze nieustająco mnie tu fascynowało.)

fot. Zofia Mossakowska

Nieuporządkowane działki i wysokie chaszcze uświadomiły mi, jak gigantyczny rozdźwięk cywilizacyjny nastąpił między Skala Potamią, a (zamieszkiwanym przez nas teraz) Skala Prinos. Zabawne, bo dotychczas mając do wyboru ogród w stylu francuskim i angielskim, z dwojga złego wybierałam angielski. Wydawało mi się, że ład jest dla przeciętniaków. Ale Skala Potamia zdążyła już przekroczyć subtelną granicę między dzikim chaosem czy też romantycznym nieładem a prymitywnym zaniedbaniem. I żeby nie było nieporozumień – kocham Thassos, a Skala Potamia zajmuje w moim sercu miejsce szczególne. Jej przyroda i położenie zwalają z nóg. Mieszkańcy nie dźwignęli jednak spoczywających na nich obowiązków, co myślę że prędzej czy później się na nich skrupi.

fot. Zofia Mossakowska

Gaje oliwne

fot. Zofia Mossakowska

Kolejnym charakterystycznym dla krajobrazu Thassos (i Grecji w ogóle) cudem są liczne gaje oliwne. Drzewa oliwne są tu największym bogactwem i trochę miejsca poświęciłam im w swoim przewodniku. Dają nie tylko cień, ale też skarby, jakimi są oliwki oraz przede wszystkim oliwa. Liście oliwkowe przerabia się na paszę dla zwierząt, a z drewna drzewa oliwnego powstają przepiękne przedmioty domowego użytku (nie bez powodu bardzo drogie).

fot. Zofia Mossakowska

Między październikiem (czasem listopadem) a styczniem cała wyspa żyje zbiorami oliwek. Moje przyjazdy w pozasezonowym czasie na ogół przypadały na takie zbiory. Dla mnie była to zbyt ciężka fizycznie praca, ale pomagałam przy zbiorach na inne sposoby. M.in. przez pewien czas zajmowałam się zarobkowo gotowaniem dla zatrudnianych do tego pracowników. Jak każdy tubylec, mam do tych drzew ogromny szacunek.

fot. Zofia Mossakowska

Limenas – stolica wyspy

fot. Zofia Mossakowska

Stolica Thassos jest punktem obowiązkowym podczas zwiedzenia wyspy. W Limenas (zwanym też, przez wzgląd na turystów, Thassos Town) mieści się imponujące Muzeum Archeologiczne, antyczna agora (z której pochodzą zdjęcia ilustrujące ten rozdział), dwa zabytkowe porty, Evreokasro, starożytny amfiteatr, akropol oraz Sanktuaria Ateny i Pana. Część atrakcji znajdziemy w samym centrum (jak muzeum czy agorę), a do części dotrzemy, wspinając się w górę. W ścisłym centrum jest oczywiście cała masa tawern, snack barów, kawiarenek i cukierni oraz zatrzęsienie wszelkiego typu sklepów. Co dosyć nietypowe, pamiątki i tutejsze specjały (spożywcze, kosmetyczne, a nawet – co ostatnio odkryłam – odzieżowe) kupimy tu dużo taniej niż w pozostałych częściach wyspy. Warto o tym pamiętać, bo asortyment wszędzie jest właściwie ten sam, natomiast ceny potrafią być bardzo różne i od lat niezmiennie najtaniej jest właśnie w Limenas.

fot. Zofia Mossakowska

Osobiście nigdy za stolicą nie przepadałam. Owszem, fajnie było przyjechać do niej na chwilę, załatwić coś na poczcie i u operatora sieci komórkowej, a potem zjeść w zaprzyjaźnionym Panos Place lub Simi lunch, kupić kilka drobiazgów i wrócić autobusem do Skala Potamii. Jednak kiedy dostałam tam pracę rezydentki i miałam wątpliwą przyjemność zetknięcia się z krwiożerczym i dzikim kapitalizmem w bułgarsko-serbsko-greckim wydaniu (bo takie biuro było kontrahentem mojego polskiego pracodawcy), poczułam się obco i źle. Na tyle zresztą źle, że mimo próśb przemiłego szefa, postanowiłam rzucić naprawdę dobrze płatną pracę, w której mogłam jeszcze sobie doskonale dorobić na prowizji z wycieczek fakultatywnych (opiekowałam się wspaniałą grupą bogatych i hojnych Ślązaków). Szybko też spadłam z drabiny społecznej, zmieniając najbardziej prestiżową pracę rezydentki na najmniej prestiżową pracę kelnerki. Okazało się też, że zmieniając pracę, można w oczach niektórych Greków zmniejszyć z dnia na dzień swoją wartość. Interesująca lekcja.

fot. Zofia Mossakowska

Wycieczka dookoła wyspy
– część druga

fot. Zofia Mossakowska

Pierwszy dzień naszej wycieczki poświęciłyśmy wyłącznie starym kątom opisanym wyżej. Bo rzeczywiście mieszkając w Skala Potamii w sezonie turystycznym zwłaszcza dłużej, dosyć często spacerowałam do Potamii, a nawet Panagii na piechotę, a także przyjeżdżałam czasem autobusem do Limenas. To były moje rejony i byłam w tym całkiem niezależna, czego mi trochę w Skala Prinos brakuje. Czasami musiałam zresztą pojechać właśnie do Skala Prinos, kiedy potrzebowałam odwiedzić Kawalę – miejscowość lądową, do której dopłyniemy stamtąd bezpośrednio (promy z Limenas płyną do Keramoti oddalonego od Kawali o 40 km). Z Kawali z kolei w dwie godziny dojedziemy autobusem ekspresowym do Salonik, które nota bene naprawdę warto zobaczyć. Reasumując, pierwszy dzień wycieczki objął całą północ, północny-wschód wyspy oraz jej północny-zachód, z którego wyruszyłyśmy.
Drugiego dnia pojechałyśmy na południe wyspy, objeżdżając jej południowy-zachód. Była to ta część, która zawsze stanowiła jedynie cel zwiedzania. Uwielbiałam ją podziwiać, ale nigdy nie mieszkałam w tamtych stronach, więc naturalną koleją rzeczy czułam się tam bardziej obco niż na północy. Jak wspominałam, za turystycznym Potos nie przepadam, a Limenaria choć ciekawa architektonicznie, pięknie położona i w dodatku serwująca w jednej z tawern najlepsze spaghetti na wyspie, nie jest miejscowością, w której chciałabym spędzać wakacje. Niemniej jednak południe Thassos to przede wszystkim zagłębie miejsc, które obowiązkowo trzeba zobaczyć!

fot. Zofia Mossakowska

Oko Zeusa, czyli Giola

fot. Zofia Mossakowska

Największą atrakcją tych wakacji było z pewnością zobaczenie Gioli!

Giola, zwana też Okiem Zeusa, jest bardzo wyjątkowym oczkiem wodnym w skałach, tuż przy morzu, przypominającym naturalny basen o głębokości od 2 do 4 metrów.

opisuję w swoim „Praktyczno-sentymentalnym przewodniku po Thassos”

Moja mama nie była tam nigdy, a ja – wstyd przyznać – przez te wszystkie lata dotarłam tam zaledwie dwa razy. Po raz pierwszy w 2009 roku: małą grupą objeżdżaliśmy wtedy wyspę wypożyczonym samochodem, którym nie można zjeżdżać na drogi nieasfaltowe, ze względu na nieubezpieczone podwozie. Musieliśmy więc zaparkować auto przy drodze głównej i wyruszyć stamtąd piechotą. Była to dosyć wymagająca wyprawa, podczas której wykonywaliśmy slalom pomiędzy krzewami, pod koniec schodząc niemal pionowo w dół. Za drugim razem zostałam tam zawieziona jeepem, więc samo dojście było już o wiele krótsze i łatwiejsze. Myślę, że to był 2011 lub 2012 rok, bo zbierałam wtedy materiały do przewodnika. Zależało mi nie tylko na ponownym ujrzeniu niebywałego cudu natury, jakim jest sama Giola, ale przede wszystkim na zlokalizowaniu zjazdu dla jeepa lub miejsca parkingowego przy drodze głównej. Mój przewodnikowy opis brzmi dość kuriozalnie, ale rzeczywiście trzeba było wtedy najpierw szukać zawieszonej między drzewami tabliczki informującej… nie o Gioli, lecz jakimś pobliskim pensjonacie, a potem przyglądać się okolicznym głazom, na których tubylcy narysowali kredą strzałki prowadzące do celu. Jedno z najbardziej unikatowych miejsc na wyspie i dostęp do niego niemal całkowicie uniemożliwiony turystom.

fot. Zofia Mossakowska

Wielkim i pozytywnym zaskoczeniem było więc dla mnie odkrycie, że Giola nie tylko została przez ostatnie lata naprawdę przyzwoicie oznaczona, ale że prowadząca do niej dzika droga zmieniła się wreszcie w asfaltową i można całkiem daleko dojechać każdym samochodem albo na specjalnie utworzony wygodny parking, albo jeszcze trochę niżej. Przy parkingu schłodzimy się w cieniu rozłożystych drzew (o czym warto pamiętać, bo od parkingu do samego celu cienia nie uświadczymy już nigdzie) i będziemy mogli napić się czegoś zimnego, siadając z tym przy pięknych drewnianych stołach. (Osobiście odradzam Virgin Mojito, chyba że lubimy zapłacić 7€ za kwaśną wodę z jednym smutnym liściem mięty podaną w plastikowym kubku.) Jednym słowem biznes kwitnie, i dobrze!
Samo zejście od parkingu jest nadal trochę strome i nieco wymagające. Zajmuje ok. pół godziny. Jednak jego przewagą nad tym, co było tu przed laty jest z pewnością doskonałe oznakowanie trasy i możliwość zrobienia sobie dwóch przystanków po drodze – przy wspomnianej budce na parkingu oraz w połowie trasy przy budce z kawą, gdzie również można usiąść, tyle że już bez cienia. Minusem skomercjalizowania tego miejsca są oczywiście tłumy ludzi, ale coś za coś. W samym oczku wodnym jak najbardziej można pływać, a nawet nurkować, warto jednak pamiętać, że otoczenie jest kamieniste, więc przydadzą się buty do pływania (znajdziemy je w absolutnie każdym sklepie na wyspie). Choć Giola mnie autentycznie zachwyca, nie jest – przez swoje nasłonecznienie, a także liczbę turystów – miejscem, w którym wytrzymałabym cały dzień, nawet z własnym parasolem (patent, który podpatrzyłam i wytrwałym serdecznie polecam).

fot. Zofia Mossakowska

Monaster Archanioła Michała

fot. Zofia Mossakowska

Kolejnym miejscem, które bezsprzecznie trzeba na Thassos zobaczyć jest największy z trzech prawosławnych klasztorów – Monaster Archanioła Michała, patrona wyspy. Ten żeński klasztor posiada jeden z najwspanialszych widoków, mianowicie widok na półwysep Athos, zwany też Świętą Górą. Historię samego monasteru oraz klasztorów mieszczących się w Autonomicznej Republice Góry Athos opisałam szczegółowo w swoim przewodniku.

fot. Zofia Mossakowska

Zdjęcia ilustrujące ten rozdział pochodzą sprzed monasteru, bo na jego terenie obowiązuje zakaz fotografowania. Niby można coś tam machnąć z przyczajki, ale po pierwsze bardzo dyskretnie, a po drugie w odpowiednim stroju – przy wejściu dostaniemy chusty na ramiona i spódnice na zbyt krótkie mini oraz każdej długości spodnie. Jak już chyba wiecie, pisać i robić sesje lubię na własnych warunkach. Ukazany przeze mnie rodzaj krajobrazu jest dosyć charakterystyczny dla całego południa wyspy. Jednym słowem takie widoki będą nam towarzyszyć przez dłuższy czas podczas wycieczki.

fot. Zofia Mossakowska

Jeśli chodzi o sam monaster, nie jestem jego fanką. Siostry, choć częstują przy wejściu do samego kościoła najlepszym, jakie jadłam, domowym różanym loukoumi (czyli słodkimi kostkami obsypanymi cukrem pudrem), emanują jakąś złą, niezrozumiałą energią. Niby nic nie mówią, bo złożyły śluby milczenia, ale mają powykrzywiane w nienawistnym grymasie twarze, co dziwi, zważywszy na to, w jakim miejscu mają szansę mieszkać (oraz że żyją wśród bliźnich, którym nie wolno się odzywać). Widać Thassos nie tylko dla mnie stało się w pewnym momencie piekłem… Tak czy siak, widok wart jest grzechu.

fot. Zofia Mossakowska

Aliki

fot. Zofia Mossakowska

Z kolei Aliki to magia w czystej postaci. Tu fascynujące jest wszystko – sama historia miejsca, sięgająca VII wieku p.n.e., historia jego nazwy (obie szczegółowo opisałam w przewodniku), ruiny starożytnego miasta, w dużej części zanurzone pod wodą, pozostałości po dawnej kopalni marmuru i zapierające dech w piersiach widoki. (Nie wspominając o smaku frappe i tutejszych przysmaków w jednej z kilku znakomitych tawern.) Po raz pierwszy odpuściłyśmy sobie całą trasę, bo dużo czasu zajęła nam Giola, a obejście wszystkiego, zwłaszcza w palącym słońcu, jest rzeczywiście męczące. Miło było jednak spojrzeć choć z daleka na Aliki. Uspokoić się, że jest. I cieszy oczy wielu – sądząc po trudnościach w znalezieniu miejsca parkingowego – turystów.

fot. Zofia Mossakowska

Iris Gold

fot. Zofia Mossakowska

Iris Gold jest najsłynniejszym na wyspie sklepem z biżuterią, w którego podziemiach mieści się również fabryka. W Limenas (stolicy wyspy) znajdziemy mały sklepik  Iris Gold, jednak główna jego siedziba to okolice wspomnianej wcześniej Limenarii. Położenie na szczycie wzgórza jest obłędne. Ze sklepu rozciąga się widok na piękną, dużą i piaszczystą plażę, na której nawet w sezonie nie ma nigdy tłoku. Iris Gold to powiew luksusu w przystępniejszej dla mnie formie niż onegdaj zwiedzony pięciogwiazdkowy hotel w Skala Panagii. Co do samej biżuterii, wiele się przez lata zmieniło na plus, jednak specyficzny grecki gust był dla mnie te kilkanaście lat temu, kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy, swoistym szokiem. Największe wrażenie zrobiły na mnie wtedy pierścionki z bursztynowymi oczkami otoczonymi kuriozalną ilością złotych zdobień. (Na temat użycia tasyjskiego złota i opowiadanych kiedyś przez rezydentów farmazonów o nim również rozpisuję się w swoim przewodniku.) Dziś dużo łatwiej znaleźć tam naprawdę ładną biżuterię, a rozpiętość cen jest rzeczywiście duża, więc stwierdzenie, że to sklep na każdą kieszeń nie będzie nadużyciem.

fot. Zofia Mossakowska

Zaślubiny z Thassos

fot. Zofia Mossakowska

Cały nasz pobyt trwał tylko tydzień, ale był to tydzień niesłychanie intensywny i wypełniony chłonięciem wyspy w każdy możliwy sposób. Odkryłam dawno temu, że wbrew obiegowej opinii czas na wakacjach wcale nie ucieka, lecz się w jakiś magiczny sposób dłuży. Potem zresztą wpadła w moje ręce książka „Czas. Przewodnik użytkownika” Stefana Kleina, która moje przekonanie potwierdziła naukowo. Ten fantastyczny tydzień przeżyty z największą uważnością, by nie uronić ani minuty, sprzyjał budowaniu na nowo relacji nie tylko między mną a mamą, ale też między mną a wyspą oraz mną a mną. Thassos za każdym razem dawało mi odpowiedzi; nawet na te niezadane pytania. Przez lata szeptało mi różne prawdy. Nie na wszystkie byłam gotowa, nie wszystkie potrafiłam zrozumieć.

fot. Zofia Mossakowska

To, co odróżniało ten mój pobyt na wyspie od poprzednich, to mój własny wewnętrzny zdumiewający spokój. To całe tasyjskie ponapinanie (kompletnie przeze mnie nieuświadomione) nagle mnie opuściło. Ponapinanie, które do tej pory sprawiało, że czułam przymus posługiwania się w sklepach swoją kompletnie podstawową greką, czy też wstyd, kiedy okazywało się, że wypadło mi z głowy, jak nazywa się jakiś nieoznaczony na żadnej mapie zakamarek wyspy na południowym wschodzie. Nagle przestało mieć znaczenie, czy jestem „turystką”, czy „swoją”. Byłam sobą – każda etykieta była tylko etykietą, niczym więcej. Używałam niemal wyłącznie angielskiego, nawet kiedy mogłabym zabłysnąć znajomością jakiegoś greckiego sformułowania. Pozwoliłam sobie pozapominać lwią część tego, co miałam w głowie, oprowadzając onegdaj wycieczki. (Swoją drogą to niewiarygodne, jak szybko można sobie takie zapomniane informacje odświeżyć.) Zaczęłam dostrzegać, ile kosztowało mnie poznanie w stosunkowo krótkim czasie wyspy aż tak dogłębnie. Po raz pierwszy przyjechałam na nią w 2008 roku, a przewodnik opublikowałam w 2012 roku (na pomysł jego napisania wpadłam niecały rok wcześniej). Opublikowanie poprzedzone było długim, żmudnym i bardzo starannym researchem, polegającym przede wszystkim na wielokrotnym objeżdżaniu wyspy centymetr po centymetrze i sprawdzaniu wszystkich zjazdów, rozmawianiu z ludźmi o ogromnej wiedzy (m.in. archeologami pracującymi przy wykopaliskach w Aliki) i tłumaczeniu na polski bardzo złego tłumaczenia z greckiego na angielski (mowa m.in. o kopalni wiedzy, jaką były wszystkie podpisy pod eksponatami w Muzeum Archeologicznym w Limenas). Doszło do mnie, że w przeciwieństwie do urodzonych podróżników oraz fascynatów kartografii, ja nie miałam do geografii nigdy ani serca, ani pasji. U podstaw mojej rzeczywiście wytężonej pracy leżała tylko i wyłącznie miłość i pasja do… Thassos. I, rzecz jasna, do pisania. Przez długi czas żartowałam, że tym przewodnikiem złamałam swoją żelazną zasadę niepisania na tematy, o których nie mam pojęcia. Jednak to pojęcie – w koniecznym wąskim zakresie – zdobyłam. Sama. Żadna z otaczających mnie podczas zbierania materiałów do książki osób nie mówiła nawet po polsku, przez co czułam się w tym wszystkim w jakimś sensie odosobniona. Z drugiej strony pisanie jest ze swojej natury zajęciem samotniczym, więc czemu przygotowywanie napisania książki miałoby nieść za sobą ryzyko przesadnego socjalizowania się z ludźmi? To, że nieuchronne socjalizowanie odbywało się po angielsku (wiele rozmów, wywiadów, wyciągania przy alkoholu od bardziej świadomych mieszkańców wyspy tasyjskich legend), sprawiło, że czułam się równolegle zamknięta w swojej polskiej samotni. Ciekawe, dziwne i trudne doświadczenie. Na pewno potrzebne.

fot. Zofia Mossakowska

Nie wiedząc do końca na co się porywam (i prawdopodobnie tylko dzięki temu), przeżyłam jedną z ciekawszych życiowo-zawodowych przygód. Odniosłam nawet pewien sukces finansowy. O ile oczywiście sukcesem finansowym można nazwać wyjście po latach z poczynionych na rzecz realizacji przedsięwzięcia długów. Osobiście myślę, że to zawsze coś.
Moja niesterapeutyzowana strona już się wyrywa, żeby sobie umniejszyć, żeby koniecznie zaznaczyć drukowanymi, że nie dokonałam niczego wielkiego, pisząc pierwszy i jak dotąd ciągle jedyny przewodnik po wyspie, w której się zakochałam i której uczyłam się krok po kroku zupełnie od początku. Moja sterapeutyzowana strona ją przytrzymuje w serdecznym ciasnym uścisku przypominając, że sami jesteśmy swoją własną miarą. Dopiero dziś umiem dostrzec, ile swoich ograniczeń, stwarzając „Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos”, pokonałam. Patrzę na błędy, które w nim dostrzegam, życzliwiej. Tak, są. Tak, dziś zrobiłabym to czy tamto inaczej, ale wtedy mogłam i umiałam właśnie tak.

fot. Zofia Mossakowska

Od innych moich pobytów na wyspie ten odróżniał się tym, że nie zatraciłam siebie kompletnie. Po raz pierwszy nie byłam całkowicie pustym naczyniem, w które Thassos wlewało się swoją cudownością, wypełniając je po brzegi. Między opalaniem się a spacerami kończyłam pisać swój blogowy wpis. Wpadłam na pomysł zrobienia kilkudniowej sesji zdjęciowej, a w tych ostatnio naprawdę zaczęłam się spełniać. Jednym słowem przywiozłam tu jakąś swoją energię, przestałam być przezroczysta. Rozumiałam też, że nieuchronny powrót nie jest końcem świata. Wiedziałam dokąd i po co wracam. Widziałam nie tylko minusy, ale również plusy. Zjawiskową urodę Thassos przestałam w końcu porównywać z tym, co mam na co dzień. Zrozumiałam, że w Gdańsku, w którym zapuściłam korzenie, jest moje miejsce i do osiedlenia się tam muszę się porządnie przygotować. Świadomość, że Thassos jest gdzieś w miarę obok, jest cudowna, bo zawsze mogę tu wrócić. A jeśli zadbam o to, żeby piękno zamieszkało we mnie, pięknie będzie wszędzie, gdzie się pojawię,

fot. Zofia Mossakowska

P.S. Na deser łączę dziś nagrany kilka lat temu cover greckiej piosenki „Για ένα της φιλί”, którą oryginalnie wykonywał Νίκος Βέρτης. Kiedyś ją już na blogu umieszczałam, pomyślałam jednak, że do tego wpisu pasuje wyjątkowo dobrze.

fot. Zofia Mossakowska

Przewodnik po Thassos
Kup teraz!

baner Przewodnika po Thassos

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nic stałego

fot. Bożena Szuj

W wodzie, owej płynnej materii, nie ma nic stałego.

– „Selenographia” Jan Heweliusz

Słowa słynnego gdańskiego astronoma zdobią Fontannę Heweliusza na ulicy Rajskiej w Gdańsku, a mnie idealnie pasują do dzisiejszego wpisu o drugiej części mojego pobytu w Trójmieście. Pobytu od końca czerwca do połowy września. (Czas od kwietnia do czerwca opisywałam TUTAJ.)

⚓ Nie wchodzi się dwa razy
do tego samego morza

fot. Bożena Szuj

Heraklit z Efezu powiedział onegdaj, że

nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.

– Heraklit z Efezu

Jego wypowiedź przetrwała do tej pory w formie przysłowia. Niestety bardzo często błędnie używanego, więc moja językoznawcza strona spieszy wyjaśnić, które rozumienie słów Heraklita jest właściwe.

Nie należy wchodzić dwa razy do tej samej rzeki, czytaj tego samego miejsca, a więc np. drugi raz w sytuację, w której raz się już raz było. ZŁE ROZUMIENIE!!!

Wszystko płynie i rzeka, do której wejdziemy po raz drugi, nie będzie już tą samą rzeką, do której wchodziliśmy po raz pierwszy. Czyli jeśli wejdziemy w sytuację, w której już byliśmy po raz drugi, to będzie to już inna sytuacja. DOBRE ROZUMIENIE!!!

Łatwo zobaczyć, że podstawowym problemem z interpretacją tego powiedzenia jest doszukiwanie się w nim sformułowania „nie należy”. Tymczasem Heraklit nie mówi, czego nie należy robić, ale jak jest, gdyż wszystko płynie. To, co z tym zrobimy Heraklita już nie obchodzi. I właściwie czemu miałoby…

Teraz, kiedy wszystko jasne, mogę zacząć ten rozdział. Mój zarys planu na życie, jeszcze kiedy byłam nad morzem od kwietnia do czerwca był taki, że w czerwcu pojadę na chwilę na Podhale, załatwić kilka spraw, w tym najważniejszą – czwartą, ostatnią konsultację w szpitalu, na której miałam się dowiedzieć, czy zostanę przyjęta na prawie półroczną terapię (i, jeśli tak, to od kiedy), czy nie. Bilet powrotny nad morze już miałam, ale liczyłam się z tym, że mogę spędzić nad nim też tylko kilka dni, jeśli szpital mnie przyjmie już, bo postawiłam wszystko na tę jedną kartę – porządną, kompleksową terapię. Po ostatnim pobycie nad morzem zaczęłam mieć co prawda wrażenie, że te moje medytacyjne spacery, bycie z sobą i w swojej prawdzie jakoś mnie uzdrawia, ale miałam równocześnie świadomość, że samemu można sobie bardzo pomóc, ale leczenie należy jednak pozostawić wykwalifikowanym specjalistom.
Jak potoczyła się moja czwarta konsultacja, o nieprzyjęciu na oddział, ale też o przemocy, jakiej padłam ofiarą, pisałam szczegółowo w tekście „Niezgoda na przemoc”. Wizyta odbyła się zresztą w dniu mojego powrotu. (Nie mam pojęcia, jak bym to wszystko przetrwała, gdyby nie czekała mnie perspektywa znalezienia się wieczorem w ramionach Ukochanego.)
Ostatnie czerwcowe spojrzenie na morze przed zrobieniem jednego z ważniejszych kroków dla siebie, swojego związku i relacji z ludźmi, jak o tym przyjeździe myślałam, okazało się więc długim procesem wychodzenia z traumy wywołanej przez panią kierownik oddziału, załamaniem i świadomością znalezienia się na dnie (przez perspektywę ewentualnej możliwości dostania się do szpitala nie mogłam zorganizować sobie żadnej pracy sezonowej, jak robiłam dotychczas).
Poczułam wyraźnie, że moje poprzyjazdowe nadmorskie spacery są inne niż dotąd, bo moje postrzeganie siebie i świata jest inne. Wszystko płynie. Morze za każdym razem jest inne, bo za każdym razem rezonuje z czymś innym w nas. Jedyne, co w nim niezmienne, to to, że koi. Czasami potrzeba na to więcej czasu i uwagi, ale koi.

⚓ Pierwsze razy

fot. Bożena Szuj

Niedługo po czerwcowym przyjeździe do Gdańska miałam okazję przeżyć jeden ze swoich najcudowniejszych pierwszych razów, mianowicie dwutygodniową opiekę nad psem! Jak już pisałam w poświęconym temu fantastycznemu doświadczeniu tekście, psa nigdy wcześniej nie miałam, więc stanie się psią opiekunką było dla mnie niesamowicie nowe i wspaniałe! Każdy dzień z naszym kochanym, pięknym, wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju Kochim był na wagę złota. Przez cały ten czas tylko dwa moje depresyjne zjazdy uniemożliwiły mi wieczorny kilkunastokilometrowy spacer z nim (co zastąpiłam krótkimi, ale za to czterema spacerami w ciągu dnia). Pies to nie tylko odpowiedzialność. Pies to – nawet, kiedy mamy słabszy dzień – najlepszy antydepresant. Nie zawsze  jest nas w stanie wyrwać z najczarniejszej otchłani, ale na pewno pomaga złapać dystans i wywołuje uśmiech na twarzy.
Kolejnym pierwszym razem tych wakacji było moje ponowne – po dłuższej przerwie – wejście na rower. Stanie się, od momentu samodzielnego wyjechania na miasto, jeszcze bardziej świadomym uczestnikiem ruchu drogowego, uświadomiło mi, że spoczywa na mnie spora odpowiedzialność. Ponoszenie jej dawało mi ogromną satysfakcję.
Pierwszy raz też – krótko, bo krótko, ale jednak – pracowałam w sex shopie, co doskonale wspominam z kilku powodów. Po pierwsze przypomniałam sobie czasy, w których szybko musiałam przyswoić multum nowym informacji oraz uporządkować w głowie stare. Ten trening mózgu był czymś fantastycznym, ożywczym i bardzo dla mnie dobrym. Po drugie, poznałam pracujące tam cudowne osoby, z którymi na pewno mogłabym się szybko zaprzyjaźnić. A po trzecie, czułam, że w tej pracy szczególnie liczy się wrażliwość i empatia, które mogłam zaoferować. Powierzenie sprzedawcy tak delikatnego tematu, jak własne seksualne preferencje, niektóre osoby niezwykle spina i krępuje (co jest dla mnie całkowicie zrozumiałe). Spoczywała więc na mnie, znowuż, odpowiedzialność za to, jak ktoś się w tym na początku obcym, ale fascynującym miejscu poczuje.
Te trzy pierwsze razy miały więc wspólny mianownik – odpowiedzialność, której wzięcie na siebie pomogło mi odzyskać kontrolę nad swoim własnym życiem.

⚓ Kolorowych jarmarków

fot. Bożena Szuj

Po wszystkich mniej oraz bardziej spektakularnych porażkach związanych z szukaniem pracy sezonowej (w ostatniej chwili, na obcym dla siebie terenie), dotrwałam jako wolny strzelec do początku wielkiego trzytygodniowego gdańskiego święta, mianowicie Jarmarku Dominikańskiego. Sprzedawanie na jarmarku wydawało mi się – nie wiem dziś nawet czemu – najmniej atrakcyjną ze wszystkich możliwych prac. W akcie desperacji zaczęłam jednak swoją wędrówkę od straganu do straganu z pytaniem o zapotrzebowanie na pracownika. Zadziwiająco szybko okazało się, że pracownika potrzebowali… akurat na stoisku z oscypkami! Przemiła, ujmująca swoim ciepłem rodzina z Czarnego Dunajca nie tylko dała mi szansę, ale też obdarowała mnie ogromną serdecznością. Ponad dwa tygodnie, przez które było mi dane dla nich pracować, dodało mi wiatru w żagle w każdym możliwym sensie. Tak więc dosyć płynnie przeszłam ze sprzedawania dild i wibratorów do handlowania m.in. gałką dużą i gałką małą.
Choć mogłabym przysiąc, że tęsknoty za Podhalem nie było we mnie ani krztyny, zetknięcie się z czystą gwarą, doskonałymi, uczciwymi produktami z tamtych stron, a nawet z góralską dumą dało mi poczucie, że jestem w domu; wśród swoich. A praca z klientem po raz kolejny mi udowodniła, że żyjemy w kraju specjalistów. Samozwańczych, bo samozwańczych, ale specjalistów. Z jednej strony co trzecia przechodząca obok naszego straganu osoba wykrzykiwała:

Oscypki??? W Gdańsku???

lub wszelkie pochodne, takie jak:

Oscypki??? Nad morzem???

W Gdańsku/nad morzem oscypków na pewno nie kupię, bo są jakieś nieprawdziwe.

I nieważne, że Jarmark Dominikański polega na przybliżaniu ludziom różnych kultur i produktów z całego świata. Nieistotne, że po jednej naszej stronie Turek sprzedawał tureckie specjały, a  po drugiej Hiszpan hiszpańskie. Nie turecka chałwa i nie hiszpańskie oliwki budziły w ludziach zdumienie. Zdumiewały ich góralskie przysmaki sprzedawane w centrum Gdańska. No bo jak to tak, górale nad morzem. Jak tu w ogóle dojechali? Koniem?
Z drugiej jednak strony prawie każdy napotkany w Gdańsku (!) klient miał rozległą „wiedzę” dotyczącą produkcji oscypków. Jak to podsumował mój szef, góral z krwi i kości:

On wie, bo on w górach był. Roz. Na Krupówkach.

Wyjaśnijmy więc może raz na zawsze, że nie istnieje coś takiego, jak stuprocentowo owczy oscypek. Jeśli ktoś nas do tego na Krupówkach przekonywał, to kłamał. Ot, cała tajemnica! Oscypek to nazwa zastrzeżona dla serów, które muszą mieć konkretny kształt i wagę, a także konkretny wzorek. Minimalna zawartość mleka owczego w oscypku to 60%, a maksymalna – na ogół 80%. Zanim wprowadzono certyfikowane sery, górale oscypki (czyli zarówno ten ser, który dziś spełnia określone standardy, jak i wszystkie pozostałe, których dziś oscypkiem nazwać nie można) robili na oko. Nigdy jednak żaden góralski ser nie miał stuprocentowej zawartości mleka owczego.
Wbrew wcześniejszym obiekcjom, dziś uważam, że praca na Jarmarku Dominikańskim to znakomita przygoda i świetna zabawa, bo klimat jest wyjątkowy. Poznałam wspaniałych ludzi, a przyjeżdżanie do pracy (oczywiście rowerem) było dla mnie ogromną przyjemnością.

⚓ Być turystą, być turystą

fot. Bożena Szuj

Pod koniec sierpnia odwiedziła nas moja mama i z nią mogłam się poczuć jak prawdziwa turystka. Na plaży wytrzymałam, ledwo, trzy dni. Wcześniej zdarzało mi się przyjeżdżać na opalanie, jednak będąc w pojedynkę, rozkładałam ręcznik na ogół blisko morza i fale zagłuszały mi ludzi. Opalanie się w dwie osoby wymaga wygospodarowania sobie troszkę większej połaci plaży, no i tu już było mniej możliwości. Uzmysłowiłam sobie, jak bardzo irytują mnie ludzie, zwłaszcza w masie. Jak drażni mnie konieczność bycia mimowolnym słuchaczem ich rozmów lub – co jeszcze mimo wszystko chyba gorsze – ich ulubionej muzyki, puszczanej przez głośnik, zupełnie jak w czasach, w których nie wynaleziono słuchawek. Jak szokuje mnie, że można, mając całkiem sporo miejsca obok, wbijać się komuś prawie na jego rozłożone rzeczy i nie reagować na zwrócenie uwagi. (Ponieważ jedna pani, rozkładając się na nas, kompletnie mnie zignorowała, wstając, wytrzepałam na nią ręcznik z piasku. Może nie było to super uprzejme, ale wszystkim serdecznie polecam.) Ludzie w tłumie budzą we mnie mordercze instynkty i myśli, do których wolałabym nie musieć się przyznawać.
Druga strona bycia turystką podczas wizyty mamy była jednak zdecydowanie przyjemniejsza – miałam mianowicie ogromną przyjemność zjeść kilka przepysznych obiadów w restauracjach na Garnizonie we Wrzeszczu. Z przyjemnością je opiszę, dodając do tej listy jeszcze kilka, które poznałam już wcześniej.

🍽 nNajciekawsze restauracje na Garnizonie

🍣  MaMi Sushi

W MaMi Sushi jadłam tylko raz, a ściślej zamówiłam stamtąd doskonały zestaw z okazji swoich urodzin, który zjadłam na swoim pięknym tarasie, patrząc w niebo i czując się najszczęśliwszą osobą na świecie. Wszystko było naprawdę doskonałe, świeże, przygotowane ze znawstwem, ale też z pomysłem.

🍕 Ferrara Cucina

Pyszne włoskie jedzenie dostaniemy w niedalekiej odległości od MaMi Sushi w restauracji Ferrara Cucina. W przeciwieństwie do MaMi Sushi jest to miejsce po pierwsze większe, a po drugie naprawdę pięknie i równocześnie przytulnie urządzone. Jedzenie jest rzeczywiście obłędne, w dodatku codziennie dostaniemy tu zestaw lunchowy (zupa i drugie danie) za 35 zł, co nie jest wcale ceną wygórowaną, zwłaszcza zważywszy na jakość składników, ale też rozmiar porcji. Znakomite pizze, fantastyczne zupy, doskonałe ryby, a do tego przemiła obsługa. Jedyny minus to brak świadomości, że ryba to mięso i opisywanie potraw rybnych w karcie jako wegetariańskich. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni, bo sporo potencjalnych klientów może to zwyczajnie zniechęcić.

🍛 Kucharia

Kucharia na Garnizonie (która przez długi ostatnio czas była nieczynna) to przemiły bar z fantastycznym polskim jedzeniem. Placki ziemniaczane są tu naprawdę pyszne i dostępne w wielu ciekawych odsłonach, naleśniki również trzymają fason. Więcej dań co prawda nie próbowałam, ale na placki ziemniaczane naprawdę warto się tu wybrać!

🍕 Ristorante Limoncello di Mielnik

Limoncello to kwintesencja klasy. Wspaniałe, niewymownie wykwintne, w dodatku przepięknie podane jedzenie usatysfakcjonuje najbardziej wymagające kubki smakowe! Kulinarnymi odkryciami były dla mnie: znakomity krem z pieczonej żółtej papryki z szafranem podany z plackiem z zielonego groszku, białą czekoladą, ricottą i migdałami oraz dwie fantastyczne pizze rzymskie. Jedna z cukinią, bazylią i świeżymi truflami, a druga z kurkami, cieniusieńkimi plasterkami ziemniaków i koperkiem. Orgia smaków, feeria barw, a do tego przemiła i fachowa obsługa. Czego chcieć więcej?

🥗 Masna Micha

Masna Micha – elegancki bar, głównie z bowlami, ale nie tylko – jest z kolei doskonałym miejscem dla wszystkich, którzy chcą zjeść nie tylko bardzo smacznie, ale też zdrowo i w dodatku najeść się do syta. Ogromne porcje, duży wybór (w karcie dania wegetariańskie i wegańskie!), a przede wszystkim wcielana w życie filozofia zero waste to coś, za co Masną Michę szanuję.

🍲 Pobite Gary

Pobite Gary szlachetnością potraw dorównują Ristorante Limoncello, choć nie jest to stricte restauracja włoska – serwuje, jak przeczytamy na ich stronie, „nowoczesną kuchnię europejską”. Miałam niebywałą przyjemność spróbować tam wyśmienitej pizzy z kaszubską gruszką, gorgonzolą i orzeszkami, obłędnego burgera z serem halloumi, tapenadą, pomidorem, rukolą i majonezem truflowym oraz chrupiącego filetu z polędwicy z dorsza. Wszystkie te pozycje najgoręcej polecam!

⚓ Nadmorskie refleksje

fot. Bożena Szuj

Dopiero wracając do swoich codziennych nadmorskich spacerów, uświadomiłam sobie, że w trakcie najbardziej ścisłego sezonu je przerwałam. Główną przyczyną była praca do późnych godzin i wyczerpujące upały. Chodzenie zastąpiłam jeżdżeniem niemal wszędzie na rowerze, a morze oddałam męczącym mnie tłumom. Chyba nawet bez żalu. Śliczne landschafty oglądane z pielgrzymką ich amatorów są dla mnie zbyt nudne i przewidywalne.
Powroty nad opustoszały już brzeg morza, znowu w ciepłej bluzie z kapturem, przypomniały mi ważne dla mnie chwile podczas mojego przedczerwcowego pobytu. Uświadomiłam sobie coś kompletnie oczywistego, ale doszło do mnie z całą mocą. Mianowicie cytowane dziś już słowa Heraklita, że wszystko płynie. Patrzyłam na morze, na rozbijające się o brzeg fale i uświadomiłam sobie, że wszystko się zmienia i tylko to jest niezmienne. Patrzyłam na morze, które obserwowałam jeszcze w maju pełna obaw, ale też nadziei związanych z pobytem w szpitalu, który miał mi pomóc. Patrzyłam na morze, nad które tuż po moim czerwcowym powrocie chodziłam zapłakana, przepełniona lękami i bólem po przemocy, jakiej ze strony tego szpitala doświadczyłam. Wreszcie patrzyłam na morze, którego widok mi towarzyszył, kiedy układałam w głowie treść skargi, będącej moją próbą przekonania siebie samej, że zawsze mogę na siebie liczyć, a potem patrzyłam na to samo morze w dniu, w którym swoją skargę ostatecznie wysłałam, a także wiele, wiele dni później. Patrzyłam na nie z odzyskanym z wielkim trudem spokojem i dumą. Czy za każdym razem było to to samo morze? Nie, za każdym razem było inne, bo za każdym razem rezonowało z trochę czym innym we mnie. Niezwykle silnie doszło do mnie, że wszystko, czego się boimy, na co się cieszymy lub co budzi w nas określone emocje, bo łączy się z jakimiś wspomnieniami, w rzeczywistości będzie inne, niż zakładamy. Ta perspektywa może przerażać, ale może też – i myślę, że powinna – wlewać w nasze serca spokój. Jak pisała, parafrazując Heraklita, Noblistka:

Nic dwa razy się nie zdarza.

– Wisława Szymborska

***

Zupełnie nieoczekiwanie, w przededniu planowanego w połowie września wyjazdu na Warszawską Jesień, zaatakowały mnie kolejne pierwsze razy. Dwie wyraźne kreski na teście, smaki na bardzo konkretne potrawy i utrzymujące się długo mdłości jak stąd na Księżyc. Jednym słowem – covid. Ominęła mnie ponoć wspaniała w tym roku edycja WJ (udało mi się przyjechać tylko na ostatni, doskonały koncert), a chorowanie rzeczywiście wypompowało mnie z wszelkiej energii. Trudno zresztą powiedzieć, żebym w stu procentach wydobrzała, ale jest nieporównywalnie lepiej niż było. Na mimo wszystko delikatniejszy przebieg choroby wpłynęły trzy dawki szczepionki, które przyjęłam do tej pory. Wiem, że nikogo rozsądnego do szczepień namawiać nie trzeba, ale apeluję do nierozsądnych: szczepcie się i nie słuchajcie bzdur, a już tym bardziej nie wymyślajcie nowych!

P.S. Na deser łączę coś, czego nazwę dopiero niedawno poznał aspirujący do miana Człowieka Mema Tomasz Lis, mianowicie playlistę, którą stworzyłam ze słuchanych podczas moich nadmorskich spacerów najczęściej właśnie w takiej kolejności piosenek Alicii Keys.

fot. Bożena Szuj

Bezpieczna przystań

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy tekst opisuje dwa miesiące z mojego życia, tuż po świętach wielkanocnych (czyli czas od końca kwietnia do końca czerwca 2022), kiedy trwałam w zawieszeniu. Największym chyba w życiu. Czekałam w napięciu na czerwiec, w którym miałam otrzymać informację, czy będę musiała na pół roku zniknąć dla świata zewnętrznego. Zawieszenie generuje chaos, a z nim dobrze próbować się mierzyć. Jadąc z Partnerem na dwa tygodnie do ukochanego Gdańska, nie sądziłam, ani że zostanę tam dwa miesiące, ani że po krótkim pobycie na południu Polski w sądnym czerwcu – kiedy okazało się, że jednak nie zniknę na pół roku dla świata zewnętrznego – znowu do Gdańska wrócę i będę musiała zacząć żyć, co stanowiło dla mnie w tamtym momencie największe wyzwanie.
Oczywiście najistotniejsze były dla mnie wsparcie i bliskość Partnera, ale jak by to trywialnie nie zabrzmiało, wierzę w energię miejsca. To trochę jak feromony. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że je wyczuwamy, ale do niektórych ludzi nas ciągnie, a od innych nas odrzuca. Myślę, że tak samo jest z miejscami – w jednym jest nam dobrze, w innym marzymy o rychłej śmierci. (Pewną ironią losu jest, kiedy urodzimy się w tym drugim.) Gdańsk ujął mnie od pierwszego wejrzenia. O ile Gdynia może dla mnie nie istnieć – owszem, dość ładna, ale całkowicie mi obojętna – o tyle Gdańsk, a w nim jedyny w swoim rodzaju Wrzeszcz, to miejsce wyjątkowe, dla koneserów i miłośników piękna w czystej postaci. Piękna nie zawsze zresztą oczywistego, ale ujmującego.
Było to więc miejsce idealne do leczenia swojej rozsypanej psychiki, powoli stabilizujących się stanów lękowych i towarzyszących mi od dłuższego czasu myśli samobójczych. Sama nawet nie wiem kiedy udało mi się pozbierać, ale nagle zastałam się w zupełnie innym, lepszym stanie. Napełnił mnie spokój.

⚓ Spacery brzegiem morza

fot. Bożena Szuj

Spacery brzegiem morza były dla mnie medytacją i możliwością wejścia w najgłębszy kontakt ze sobą. A w stanie, w którym na początku byłam, ta wizja przerażała najbardziej. Pod koniec kwietnia nie było wcale ciepło. Nad morze szłam w puchowej kurtce, z kieszeni której wyjmowałam rękawiczki, nasuwając na głowę kaptur. Z biegiem czasu udało mi się pozbyć kurtki, ale ciągle jeszcze nie ciepłej bluzy i długich leginsów.
Na początku jechałam tramwajem na jedną plażę, przechodziłam brzegiem morza 3 kilometry do drugiej i stamtąd już innym tramwajem wracałam do domu. Urozmaicałam sobie te spacery raz przyjeżdżając jednym tramwajem z jednej strony, a raz drugim z drugiej. Potem Partner uświadomił mi, że od naszego domu niemal w linii prostej można dojść do molo, które łączy obie plaże. Pewnego razu więc pojechałam tramwajem, jak zawsze, a na drugim końcu swojej spacerowej marszruty zawróciłam do molo (kolejne 2,2 km – bo molo nie wypada w połowie drogi) i wróciłam stamtąd na piechotę (od molo do domu 4,4 km). Tym sposobem ze spaceru trzykilometrowego zrobił się niemal dziesięciokilometrowy. Czy byłam najpierw zmęczona? Tak, bo moją kondycję w tamtym czasie można spokojnie ocenić na minus sto. Jednak w tym zmęczeniu znajdywałam coś, czego niebywale mi do tej pory brakowało. Lubię chodzić, a widok morza – codziennie kompletnie innego, wynagradzał mi absolutnie wszystko. Potem ceny jednorazowych biletów tramwajowych wzrosły w ciągu jednego dnia z 3,60 zł  do 4,60 zł i ta cenowa patologia spowodowała, że zaczęłam chodzić na plażę już z domu na pieszo. W ramach niezgody. Czyli doszło mi kolejne 4,4 km z domu do molo. Od molo niecały kilometr w stronę punktu, od którego dotychczas zaczynałam spacery (lub w którym je kończyłam) i z powrotem – drugie tyle – do molo, a potem kolejne 2,2 km do drugiego punktu i z powrotem, po czym ostatnia prosta molo – dom 4,4 km. Nagle okazało się, że chodzę na piętnastokilometrowe spacery. Codziennie. Wyjątkiem były najpierw poniedziałki, a potem poniedziałki i piątki lub soboty (o czym za chwilę), kiedy mieliśmy już wieczorne plany. Spacery nie tylko przestały mnie męczyć, ale zaczęłam nawet odczuwać ich głęboką potrzebę. Bo morze fascynuje. I jego bezkres, i jego zmienność. Choć im bliżej czerwca, tym więcej pięknych, pocztówkowych zachodów słońca, ja i tak najbardziej lubiłam te nieoczywiste krajobrazy, kiedy morze tonęło w niepokojących szarościach, ukazywało swoje granatowoniebieskie oblicze lub kiedy tworzyło z chmurami obrazy, jakich nie powstydziłby się sam William Turner. Pod koniec maja w spacerach zaczął mi przeszkadzać koszmar każdego introwertyka, czyli inni ludzie w masie. Robienie zdjęć wymagało od mnie znacznie większej gimnastyki i polowania na wolny kadr. Bo z każdego spaceru miałam po kilkadziesiąt zdjęć, którymi dzieliłam się ze znajomymi w mediach społecznościowych. Jedni prosili mnie, żeby ich pod nimi oznaczać, inni – żeby blokować im dostęp do tych zdjęć, bo mi zazdroszczą tych widoków. Wszyscy z nich mieli w sobie jakąś wzruszającą wiarę w to, że na własnej ścianie będę się sugerować kimkolwiek innym niż ja sama. Zdjęcia miały swoich stałych fanów. A ja nie czułam się żadnym fotografem, a jedynie kimś, kto uchwycił otaczające go piękno. Umberto Eco powiedział kiedyś, że fotografując ważne miejsca i chwile, tracimy pamięć o nich. Nie umiem się z tym zgodzić. Dla mnie fotografia jest środkiem wyrazu i możliwością przede wszystkim tworzenia cudownego, magicznego, alternatywnego świata. Na ogół zresztą ciekawszego od rzeczywistości. Moje przeżycia i przemyślenia związane z morzem oraz siła, jaką dawały mi zapierające dech w piersiach odsłony Bałtyku, jakie miałam szczęście i zaszczyt zobaczyć, to coś, czego nikt (może oprócz Alzheimera) mi nie odbierze. Robiłam zdjęcia nie po to, by zapamiętać to, co widzę, lecz po to, by mając przed oczami piękny widok, wykreować w oparciu o niego zachwycający obraz. Niekoniecznie prawdziwy.
Spacery były tylko moim czasem i moją przestrzenią. Jak już kiedyś wspominałam, mój Partner nie jest entuzjastą chodzenia po piasku (tym bardziej doceniam jego ogromne poświęcenie w momentach, w których daje się namówić na zrobienie mi nadmorskich blogowych sesji fotograficznych), przez co żadne z nas nie wpadło nawet na pomysł, żeby chodzić na takie spacery razem. Owszem, zdarzało się, że po tych piętnastu kilometrach, szłam z nim jeszcze na mały, wspólny spacer po Wrzeszczu zakończony posiadówą na naszej ukochanej ławeczce na skwerze, po którym wieczorem chodzą jeże (narysowane na niej penisy nie są naszą sprawką). Najczęściej siadaliśmy tam z piwem, opowiadając sobie o mijającym dniu. I to było cudownie nasze i ważne. Jednak poczucie odrębności tych moich nadmorskich spacerów dało mi dużo siły, której potrzebowałam. W ogóle wydaje mi się, że rytuały w związku – zarówno te, dotyczące każdego z partnerów oddzielnie, jak i te odprawiane przez nich wspólnie – są ważne i budują więzi. I z samymi sobą (co w partnerstwie ma znaczenie kluczowe!), i ze sobą nawzajem.

⚓ Dojście do głosu

fot. Bożena Szuj

Przygoda z nagrywaniem własnego mówienia trwa u mnie już jakiś czas, ale dopiero teraz się wzmogła. Mówiąc w największym skrócie, mam Przyjaciółkę, która mieszka daleko, więc kontaktujemy się właściwie głównie przez komunikator mediów społecznościowych. Najczęściej po prostu rozmawiamy, ale kiedy nie mamy obydwie w danej chwili wystarczająco dużo na to czasu, piszemy do siebie lub nagrywamy sobie wiadomości głosowe. Ja musiałam do tej ostatniej formy komunikacji dojrzeć. Potem wydała mi się wygodna. No i w trakcie odsłuchiwania swoich własnych wiadomości – co robię zawsze, bo istnieje zawsze całkiem spore ryzyko, że mówiąc, pominę meritum – zaczęło do mnie dochodzić, jak terapeutyczną rolę może spełniać zarówno nagrywanie swojego mówienia, jak i potem sprawdzanie, czy powiedziało się to, co powiedzieć się chciało.
Nazywając rzeczy po imieniu, mówca ze mnie marny. Myślę dziś, że z wielu powodów. Jednym z nich jest na pewno moja nadwydajność mentalna i wynikające z niej myślenie rozgałęzione, które w wielu momentach powoduje tak wielki chaos w mojej głowie, że bardzo trudno mi się nad wypowiedzią skupić. Dlatego zdecydowanie łatwiej mi się pisze niż mówi. Reasumując, nawet kiedy mówię dużo, to i tak wiem, że to nie jest moje pole i wolałabym móc się komunikować ze światem tylko poprzez pisanie.
Ponieważ moja Przyjaciółka również jest osobą prawopółkulową (nadwydajną mentalnie), rozmawia się nam znakomicie, bo rozumiemy, czemu nasze mówienie wygląda tak, jak czasem wygląda i nie budzimy w sobie nawzajem irytacji. Wręcz przeciwnie – rozumiemy procesy zachodzące w głowie drugiej strony i umiemy odebrać komunikat na poziomie innym niż samych wypowiadanych, nieraz nieudolnie, słów. Kiedy więc nagrywam się jej, czuję się bezpieczna. I dopiero niedawno, kiedy tych nagrań zaczęło być więcej, uzmysłowiłam sobie, ile głos niesie w sobie emocji. O ilu własnych emocjach sama nawet nie wiem, póki nie usłyszę ich w swoim nagranym osobie bliskiej głosie.
Wieczorne nadmorskie spacery bardzo często stanowiły tło dla naszych rozmów. Przyjaciółce morze potrzebne jest do życia tak samo, jak mnie, więc uwielbiałam się nim z nią dzielić. Bardzo też często spacery były tym spokojnym momentem, w którym mogłam odsłuchać wiadomości, które nagrała mi wcześniej ona, a potem nagrać jej swoje (i też ich odsłuchać). W akompaniamencie morskich fal. Obserwowanie własnego głosu, uważne przyjrzenie się temu, co robię z językiem mówionym (który mnie od zawsze przerastał) i pochylenie się z czułością nad tym, co da się przecież jeszcze wypracować; to wszystko zrodziło w mojej głowie pomysł, którego realizacja pochłonęła dużo mojego czasu, pracy i energii, ale stworzyłam coś, czym już niedługo się z moimi Czytelnikami podzielę. A to niebywale mnie cieszy i ekscytuje!

⚓ Rytuały towarzyskie

fot. Bożena Szuj

Nasz przyjazd do Gdańska rozpoczął się od przemiłego zaproszenia do wystąpienia w teledysku Tymona Tymańskiego. Okazało się, że  to teledysk do jednej z moich ulubionych jego piosenek, ale na razie nic niestety nie mogę zdradzić. No, może oprócz tego, że mój Partner kleił Tymonowi po nocy Tupolewa (pięknego!) oraz że – kiedy tu nie przyjadę – nie ma seksowniejszej laski w całym Trójmieście od przebranego za kobietę Tymona! (Macałam, więc wiem!) Ogromnym zaszczytem było dla mnie poznanie wreszcie na planie tegoż teledysku Jarka Janiszewskiego, którego niesamowity głos i charakterystyczny sposób śpiewania już dawno mnie urzekł. Jak więc było mi miło, kiedy zaśpiewał coś specjalnie dla mnie!
I choć branie udziału w teledysku Tymona nie jest dla nas, kiedy jesteśmy w Trójmieście, towarzyskim rytuałem, już samo spotkanie z Tymonem – owszem!
Kolejnym rytuałem, cyklicznym, bo cotygodniowym, są bluesowe poniedziałki w Teatrze Boto w Sopocie, gdzie mój Partner regularnie grywa na perkusji. Robi to od kilku lat, przez które nawiązał relacje z wieloma fantastycznymi ludźmi (niektórych zresztą znał już wcześniej). Szybko poczułam się przyjęta do tej wyjątkowej muzycznej wspólnoty i dziś czuję się w Boto jak w domu. Ogromnym zaszczytem było dla mnie poznanie Glenna Meyera, który był m.in. wokalistą znakomitej, słynnej w czasach mojej podstawówki grupy Blenders. To człowiek o wybitnym mózgu, ogromnej językowej wrażliwości i cudownym, oryginalnym pomyśle na sposób śpiewania. Plus… jest to jedyna osoba, której do twarzy w pomarańczowym!
Wschodzącą gwiazdą jest też intrygujący zespół The Dames. Jego charyzmatyczny wokalista Piotr Łuba i sceniczne zwierzę – gitarzysta Piotr Słodkowski, kiedy wedrą się na scenę Boto, robią prawdziwy show! Choćby tylko dla nich, warto przyjść. Przy odrobinie szczęście, można w Boto usłyszeć również legendę polskiego punk rocka – Gary’ego Hella.
Poniedziałkowe wieczory w Boto to też doskonała okazja, żeby spotkać się z ludźmi, z którymi w tygodniu nie ma na to czasu. W ten sposób poznałam wreszcie Dorotę Korbut – dziennikarkę, pisarkę, poetkę oraz autorkę przepięknej biżuterii, którą mam na zdjęciach. Osobę niezwykle kreatywną, fantastycznie posługującą się piórem i znaną mi dotąd tylko z mediów społecznościowych, a dokładnie z grupy zrzeszającej ludzi uwielbiających językowe zabawy, na której poznałam onegdaj swojego Partnera.
Inny nasz tegoroczny towarzyski rytuał był też w pewnym sensie jakoś z Boto związany, a ściślej z naszą dobrą koleżanką poznaną (najpierw przez Partnera) właśnie tam. Otóż jakoś się tak przecudownie za tym moim pobytem przyjęło, że raz w tygodniu – w piątek lub sobotę – spotykaliśmy się u niej w domu, często z jeszcze jednymi znajomymi. Kiedy „nie miała czasu nic przygotować”, stół uginał się od pyszności: sałatek, ogórków, pomidorków, chipsów, dipów i innych przystawek. Kiedy „miała czas coś przygotować”, uginały się od nich trzy stoły, a na talerzykach wjeżdżał jeszcze domowy tort i inne smakołyki!
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, graliśmy w różne planszowe gry, a wszystko to obowiązkowo przed telewizorem nastawionym zawsze na program, z którego sączyła się polska muzyka minionych lat. Zasiadaliśmy bowiem równocześnie w Loży Szyderców. Komentowanie fryzur, makijaży i ubioru artystów, którzy trzy dekady temu wyglądali na siedemdziesiąt lat, mimo że dziś dobijają dopiero do pięćdziesiątki, było jedną z wielu naszych cotygodniowych aktywności. Obowiązkowe było też picie piwa i trzeźwienie podczas kilkukilometrowego spaceru powrotnego.

⚓ Do byle gdzie

fot. Bożena Szuj

Mój wspaniały Partner oprócz tego, że jest wegetarianinem i całkiem jawną opcją niemiecką, to jeszcze do tego cyklistą! Wiedziałam więc, że prędzej czy później, będę musiała się z rowerem przeprosić (o tym, jak ponad dwadzieścia lat temu zakończył się mój rowerowy romans, pisałam więcej w tekście „Duchowy triathlon”). Zresztą nie tyle nawet będę musiała, bo przecież niczego nie muszę, ale chciałam zrozumieć aktywność, która jest dla mojego Partnera ważna. Chciałam wejść w jego świat, lepiej go zrozumieć.
Kiedy jednak nastał sądny dzień, wiedząc, że mam dosiąść jednego z dwóch rowerowych potworów wielkości małego słonia, stojących pod naszym domem, zapytałam nieśmiało:

Czy damka to ten mniejszy?

i otrzymałam odpowiedź przeczącą, coś we mnie pękło. Niewielu rzeczy się boję. Rzadko mam świadomość potrzeby bania się – co nie zawsze jest dla mnie dobre. Jednak z jakiegoś niezrozumiałego powodu wejście na rower (co było w ogóle możliwe dopiero po znacznym obniżeniu siodełka), mnie dosłownie sparaliżowało. Łzy cisnęły mi się do oczu i choć ego pcha mnie na ogół w kierunku pokonywania własnych słabości, byłam niemal gotowa odpuścić. I w tym właśnie momencie mój Partner wzniósł się na wyżyny swojej ujmującej cierpliwości. Widząc mój lęk mieszający się z zawodem samą sobą i zmaganie się z demonami (nie sądziłam, że mój wypadek rowerowy sprzed lat ciągle we mnie tkwi w postaci traumy), okazał mi mnóstwo serdeczności i życzliwości, pozwalając powoli – podczas kiedy sam trzymał moją damkę mocno – oswajać się z rowerem od nowa. Dał mi tyle czasu, ile potrzebowałam, nie oceniając, nie wyśmiewając i nie pospieszając. To wystarczyło, żebym dość szybko z bocznej garażowej drogi wyjechała samodzielnie na prawdziwą rowerową ścieżkę. Drugi nasz rowerowy wyjazd był już bardziej wymagający, a za trzecim razem pojechaliśmy razem do Boto, więc – jak by nie patrzeć – do innego miasta (no i rzecz jasna z powrotem).
Na początku podchodziłam do jeżdżenia na rowerze sceptycznie. Wydawało mi się, że nie przestanę po zejściu z roweru chodzić jak paralityk oraz że zakwasy po nim nigdy nie miną. Siodełko – na wysokości pozwalającej mi z łatwością dotknąć nogami ziemi – trudno było nazwać wygodnym, więc coś takiego jak jeżdżenie dla przyjemności nie mieściło mi się nawet w głowie. Rower rozumiałam jak atrakcyjny środek komunikacji z punktu A do punktu B. Darmowy, szybki, dobry dla ciała i ducha. Nie miałam w dodatku nigdy do końca pewności, czy wszystko w mojej (wydającej podczas jazdy przeróżne dźwięki) damce działa, gdyż reperował ją Pan Waldek. A Pan Waldek – jeśli wierzyć szacunkom mojego Partnera – urodził się jakoś w okolicach tysiąc osiemset siódmego roku i tuż po naprawie naszych rowerów udał się na zasłużoną emeryturę.
Ten z początku, nie ukrywam, trudny związek z rowerem znacznie ewoluował po powrotnym przyjeździe do Trójmiasta, ale o tym następnym razem.

W tym miejscu warto przypomnieć towarzyszącą mi często podczas jazdy piosenkę Lecha Janerki:

⚓ Sprawa mniejszej wagi

fot. Bożena Szuj

Historia mojej wagi jest bardzo prosta. Do dwudziestego piątego roku życia miałam niedowagę. Opowieść, że od jedzenia się tyje, znałam tylko ze słyszenia i uważałam ją za mit i zabobon. Przypominałam kościstą, modelkę o chłopięcej sylwetce z mokrego snu każdego homoseksualnego projektanta mody. (Może wyłączając z tego mój biust, który nawet wtedy był dość zauważalny.) Mój metabolizm obudził się pewnego lata na Thassos i po czterech miesiącach jedzenia pokaźnych obiadokolacji wyłącznie wieczorami (dopiero, kiedy można było oddychać), przytyłam 10 kilo. Ta zmiana… napawała mnie dumą! Czułam się wreszcie kobieca i atrakcyjna. Nabrałam fantastycznych kształtów i pociągałam jeszcze bardziej nie tylko swojego ówczesnego partnera, ale też miejscowych amatorów kobiecego ciała. Wszyscy wokół mnie widzieli moją przemianę i uważali, że na ich oczach rozkwitłam, co było rzeczywiście piękne. Być może byłoby takie dla mnie nawet do tej pory, gdybym nie wróciła do Polski i nie usłyszała od bliskiej kobiety na dzień dobry:

Jesteś gruba.

Czy byłam gruba? Nie byłam. Moja waga mieściła się idealnie w samym środeczku wskaźnika BMI. Moje kości przestały być wreszcie wystające, moje kształty zrobiły się obfite i apetyczne. Wyszłam wreszcie z chorobliwej niedowagi, ale do otyłości, czy nawet nadwagi było mi jeszcze bardzo, bardzo daleko. Gdyby oprócz mojego ciała, uleczona była także dusza, rozumiałabym, że te okrutne słowa są o osobie je wypowiadającej, a nie o mnie. Moja dusza nie była jednak zdrowa, więc ten idiotyczny i przemocowy tekst zadał mi ranę, która goiła się jeszcze wiele, wiele lat. (Zakładając, że w ogóle już jest zagojona.) Jak ta, nie przymierzając, Ewa z raju, co się raptem dowiedziała, że ma się swojej nagości wstydzić, nagle przestałam lubić to, co jeszcze przed chwilą przez innych ludzi, w innej kulturze, było uznane za piękno w czystej postaci.
No a potem, to już sama to sobie robiłam. Ciągle nie dość ze swojego ciała zadowolona, traktowałam je – jak większość pokaleczonych patriarchatem kobiet – jak kartę przetargową do relacji z mężczyzną, która miałaby mnie definiować. Równocześnie wystawiałam swoje ciało na wieczne porównywanie do innych kobiecych ciał, choć osią tego porównywania był zawsze jakiś mężczyzna (realny lub hipotetyczny). Wielokrotnie marzyłam o tej cudownej, zabranej mi przez okrutną Polkę greckiej beztrosce i wolności od porównywania się. Beztrosce, która płynęła z poczucia wolności, pogodzenia się z własną seksualnością i miłości do siebie, miejsca i ludzi. To dosyć znamienne, że długi czas nie udało mi się tego stanu osiągnąć właśnie w Polsce.
Nie jestem dziś niestety zupełnie od porównywania się wolna. Praca nad tym jest długim i żmudnym procesem. Wiem już natomiast, że moje ciało jest najbardziej na świecie wyjątkowe, bo jest jedyne takie i przede wszystkim jedyne moje! Jego atuty są unikalne i jedyne w swoim rodzaju. Podobnie, jak jego niedoskonałości. To ono doprowadza do szaleństwa i utraty tchu Osobę, którą kocham. To ono Ją nieustająco zachwyca. To ono daje mi znać, kiedy powinnam zadbać o swoje psychiczne zdrowie; wskazuje mi, które sytuacje i którzy ludzie mi nie służą. To ono jest źródłem rozkoszy i przyjemności. Przekierowanie swojej energii na rozpieszczanie go, opiekowanie się nim i wsłuchanie się w nie, odciąga mnie od niezdrowego porównywania się.
Od tamtego czasu jeszcze wiele razy przybierałam na wadze, a potem nadprogramowe kilogramy traciłam. Zdarzała mi się czasem też realna nadwaga. Depresja, problemy z tarczycą, stres – wszystko to przekładało się na moje wahania wagi. A teraz, po dłuższym czasie aktywności zerowej i zaburzonej w pewnym momencie relacji z jedzeniem, czułam, że powinnam potraktować siebie – a więc i swoje ciało – lepiej. Z czułością i uważnością. Pobyt nad morzem i codzienne spacery były pewną niezwykle mi potrzebną rewolucją. Nowe nawyki żywieniowe (absolutnie nie diety!) sprowadzające się do jedzenia mniejszych porcji, włączenia do jadłospisu wielu różnych warzyw i owoców, żywienia się głównie sycącymi sałatkami oraz picia w dużych ilościach wody, a także zdecydowanego ograniczenia słodyczy w połączeniu z ruchem, mnóstwo mi dały. Docelowo po kilku miesiącach również spadek wagi, ale przede wszystkim inne samopoczucie, kontakt z własnym ciałem i poświęcenie tak mu potrzebnej uwagi. Czuję się lepiej, wiedząc, że moje ciało jest nie tylko wyjątkowe, ale i wyjątkowo dobrze przeze mnie zaopiekowane!

⚓ Piwo, kobieta i śpiew

fot. Bożena Szuj

Tytuł tego rozdziału nawiązuje oczywiście do mojego tekstu sprzed roku – „Wino, Kobieta i śpiew” o czasie spędzonym również w magicznym Gdańsku. O śpiewie (w Boto) trochę już było, o kobiecie – było dużo. Czas więc napisać o piwie. W tym roku stało się ono, dość nieoczekiwanie, alkoholem mojego pierwszego wyboru. Piwo pite raczej często niż rzadko, umilające wspólne chwile, czasem powodujące w głowie lekki szum, czasem – mimo zawartości procentów – niemal alkoholowo nieodczuwalne, jak również piwo bezalkoholowe, na które musiałam się przerzucić w momentach, w których byłam kierowcą roweru. Zimne cudownie i szybko gasiło pragnienie, pomagając przetrwać najgorętsze dni. Po kilku miesiącach mam pewne spostrzeżenia. Nie jest to reklama, lecz bezinteresowne wskazanie piw, które wydały mi się warte – albo właśnie niewarte – uwagi.

🍺 Piwa jasne

Łomża – zarówno Łomża Jasne, jak i Łomża Pils smakują mi chyba najbardziej z jasnych, kiedy nie da się ich potraktować sokiem imbirowym. No tak już mam, że jasne, niepszeniczne piwa są dla mnie na ogół zbyt nudne lub zbyt gorzkie. Łomża okazała się piwem, jakiego od dawna szukałam.

Namysłów Pils – Namysłów też mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Dużo od Łomży łagodniejszy, żeby nie powiedzieć, że nieco mdły, idealny na dłuższe piwne posiedzenia.

🍺 Piwa ciemne

Kozel Černý – od jasnych piw zdecydowanie wolę ciemne, a czeski Kozel Černý – delikatny, niezbyt goryczkowy i bardzo przyjemny w smaku – to wybór, którego dokonywałam często, również z powodu niewielkiej zawartości procentów.

Bytów Ciemne – bardzo ciekawym odkryciem było dla mnie piwo Bytów Ciemne. Piłam je tylko raz, w Boto, i na pewno jeszcze do niego wrócę. Lekko mleczne, delikatne, mało goryczkowe, intrygujące.

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Ciemne – czemu w moim nadmorskim rankingu piw znalazł się Zakopiańczyk i Ciupaga, niebawem się wyjaśni, gdyż dzisiejszy wpis będzie miał za jakiś czas swoją kontynuację. Zakopiańczyka znam z nazwy oczywiście z południa Polski. Nigdy go nie piłam, ale widywałam reklamy. Dopiero nad morzem dane mi było spróbować i muszę powiedzieć, że ciemne jest rzeczywiście fantastyczne! Urzeka lekko miodowym posmakiem.

Ciupaga Porter – za to Ciupaga Porter jest dla mnie nieporozumieniem. Niby wyczuwalny szlachetny porterowy smak, ale mieszający się z dziwną spirytusową ostrością, smakuje jak niewykończone i nieprzemyślane piwo. Moc swoją ma, ale i cenę. Porównywalny efekt daje podłe, ale lubiane przeze mnie Halne Mocne. I w cenie jednego Portera od Ciupagi dostaniemy Halnych Mocnych aż siedem…

🍺 Piwa smakowe

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Wiśniowy – w przeciwieństwie do Zakopiańczyka Ciemnego, Zakopiańczyk Wiśniowy nie jest wart próbowania. Tak jak lubię piwa smakowe, tak to jest trochę zbyt słodkie; przypomina sok. A szkoda.

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Żurawinowy – podobnie sprawa się ma z Zakopiańczykiem Żurawinowym. Jest na pewno ciekawszy w smaku od wiśniowego, ale nadal lata świetlne za znakomitym Zakopiańczykiem Ciemnym.

Browar na Jurze Wiśnia w Czekoladzie – odkryciem tego sezonu było dla mnie natomiast (znów dzięki Boto) piwo Wiśnia w Czekoladzie Browaru na Jurze. Znakomite, szlachetne, głębokie. Docenił je nawet mój, nieprzepadający za słodkimi piwami, Partner. Jest trudno dostępne, więc jeśli komuś uda się je zdobyć – polecam gorąco!

Książęce Cherry Ale – szukanie ciekawego smakowego piwa w Lidlu, zakończyło się znalezieniem Książęcego Cherry Ale. Doskonałe, nie za słodkie, głębokie. O ile wcześniej opisywana Wiśnia w Czekoladzie smakowała trochę jak śliwka (co absolutnie nie jest zarzutem), a tyle Książęce uchwyciło to, co w wiśni najdoskonalsze!

🍺 Piwa bezalkoholowe

Łomża 0,0% – ktoś, z bezalkoholowych piw, polecił na Łomżę 0,0%, więc kiedy ją tylko gdzieś znalazłam, natychmiast nabyłam. I muszę powiedzieć, że choć król bezalkoholowych piw – o którym za chwilę – jest tylko jeden, to Łomża zero naprawdę daje radę! Nie ma wstydu.

Kormoran 1 na 100 Lite APA – no i pora wreszcie na króla, czyli kolejne fantastyczne odkrycie sezonu, również za sprawą Boto. Kormoran 1 na 100 przypomina rasową alkoholową APĘ. Czyżby piwa bezalkoholowe przestały wreszcie smakować jak karykatury piw alkoholowych?

Ciupaga AIPA Bez Prądu – na to pytanie odpowiada, niestety przecząco, Ciupaga Bez Prądu, która w smaku przypomina rozwodnione siki. Nie ma się co łudzić, że pomoże jej dodanie soku malinowego. Tej obrazy kubków smakowych nie da się uratować niczym. Zdecydowanie nie polecam!

To tylko subiektywny wybór piw, które piłam podczas tego lata często lub które tylko raz czy dwa spróbowałam. Nadal pozostaję fanką piw kraftowych, ale miło było się też przekonać również do niektórych przemysłowych.

P.S. A na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi przez niemal cały opisywany czas. Piosenkę, o której kompletnie zapomniałam i na którą nigdy wcześniej nie zwróciłam jakoś specjalnie uwagi, a niesłusznie. Warto wsłuchać się w jej detale – od samej niezwykle przemyślanej emisji głosu, przez lekko miejscami eightiesowe brzmienia po to, co dzieje się tam z przestrzenią. Najbardziej polecam jej słuchanie podczas samotnych spacerów plażą w środku maja.

Zapraszam do lektury drugiej części wpisu:

fot. Bożena Szuj

Nasze wielkie krynickie wakacje

fot. Bożena Szuj

Z wielką przyjemnością przedstawiam dziś tekst z zaniedbanej przeze mnie ostatnimi czasy kategorii „Pod/różnNe”.

  Idea wakacji

fot. Bożena Szuj

Wakacje, rozumiane nie tylko jako odpoczynek od pracy, ale także od otoczenia – zarówno miejsca, w którym przebywamy przez większą część roku, jak i ludzi, z którymi widujemy się na co dzień, są czymś niezwykle ważnym i potrzebnym. Odrywając się od codzienności, ładujemy akumulatory, zmieniamy perspektywę, zdobywamy nowe doświadczenia, a jeśli robimy to z partnerem – wzmacniamy więź, zyskując kolejne historyjki, żarciki sytuacyjne i anegdotki, zrozumiałe potem tylko dla nas. (Nowe miejsca mogą być też same w sobie znakomitymi afrodyzjakami, jeśli to w związku cokolwiek zmienia.)
Poznałam swojego obecnego Partnera i weszłam z nim w związek już podczas pandemii, która bardzo utrudniła wszelkie podróżowanie – na początku z powodu obostrzeń, a potem z powodów finansowych (oboje jesteśmy rzecz jasna zaszczepieni trzema dawkami, więc wymogi paszportów covidowych nam niestraszne). Kierunek Thassos jest dla mnie oczywisty, ale to plany wymagające odbicia się od popandemicznego dna.
Jednak dopiero niedawno z całą mocą doszło do mnie, że nie tylko ja sama potrzebuję wakacji, ale że domaga się ich też nasz niespełna dwuletni związek, który zaczął się (niestety) nie jak podrzędny soft pornol, ale jak arcydzieło Hitchcocka. Pomyślałam, że zrobię coś, czego nie zrobiłam nigdy – zafunduję wczasy nam obojgu! Sezon był w tym roku całkiem udany, więc przeliczyłam odłożone, zarobione w pocie czoła, pieniądze, dodałam do tego zniżkę Genius na Bookingu i po chwili miałam to – trzy noce (i cztery dni!) w pięknym apartamencie w centrum Krynicy Zdroju!

fot. Bożena Szuj

  Krynica Zdrój – ciekawostki

fot. Marianna Patkowska

Dzielnie znosząc złośliwości w pracy, że geriatria het, że cały sezon zapier…lania, żeby wyjechać na trzy noce [i cztery dni! – przyp. nNi] do Krynicy Zdroju, potraktowałam ten wyjazd najpoważniej na świecie, robiąc notatki na temat miejsca, do którego się wybieraliśmy, przyswajając ciekawostki i sumienNie obmyślając swój image, łącznie ze stworzeniem specjalnej na tę okazję biżuterii, ale o tym za chwilę.
W pamięć szybko mi się wryło, że w 1547 roku Danko z Miastka (obecnego Tylicza) założył wieś Krzenycze, którą w 1783 roku przejął skarb austriacki. Ten z kolei

[…] wysłał tu krajowego radcę górniczego, profesora uniwersytetu lwowskiego Baltazara Hacqueta celem zbadania i oceny krynickich źródeł. Jego pozytywna opinia legła u podstaw późniejszego rozwoju krynickiego zdrojowiska.

Wikipedia

W 1889 roku Krynica uzyskała prawa miejskie. Nie znalazłam nigdzie jednoznacznej informacji o tym, w którym momencie nazwa Krzenycze zmieniła się w Krynicę, jednak napotkałam na – dużo dla mnie ciekawsze – wyjaśnienie intrygującej kwestii dywizu.
Wbrew temu, co przeczytamy w wielu miejscach (również w przytoczonym wyżej artykule w Wikipedii), pisownia nazwy z dywizem (Krynica-Zdrój) nie jest poprawna, ale funkcjonuje w dokumentach urzędowych. Jak twierdzi prof. Mirosław Bańko, nalazła się tam „wskutek ortograficznej pomyłki”.

W drukach urzędowych (a także np. na stacjach kolejowych) można jeszcze spotkać pisownię z łącznikiem, gdyż dla urzędników ważniejsze są ich resortowe dokumenty niż słowniki. Z czasem jednak i oni pewnie zmienią swoje zwyczaje.

Poradnia Językowa PWN

Innymi słowy, najbardziej prawidłowym będzie zapis bez dywizu (Krynica Zdrój), ale zapis z dywizem jest – przez wdarcie się do języka urzędowego – wybaczalny.

fot. Marianna Patkowska

W tej przepięknej z zewnątrz księgarni dostaniemy dwa przewodniki po Krynicy Zdroju. Co prawda bardzo słabe, ale za to niskiej cenie. Jeśli zaś chodzi o album z reprodukcjami Nikifora, tu wydamy na niego więcej niż w pobliskim Muzeum Nikifora, więc warto się z jego zakupem wstrzymać.

  Biżuteria krynicka

fot. Marianna Patkowska

Bransoletki z muliny obsesyjnie wyplatałam w wieku lat czternastu, nosząc dzwony, bardzo długie włosy i tony drewnianych korali. Wróciłam do tego (wyplatania) bardzo niedawno. Zainspirowana piękną złotą jesienią, po raz pierwszy od wspomnianego czasu wykonałam biżuterię uwiecznioną na zdjęciach do wpisu „Złe wychowanie”.
Przed naszymi pierwszymi wakacjami również poczułam gwałtowny przypływ inspiracji: wiedziałam, że kolorami wyjazdu do Krynicy będą czerwień i granat. Wiedziałam też, że chcę połączyć mulinę z metalem, który nada jej pewien pazur. Pomysł skrystalizował się w mojej głowie podczas pewnej wizyty w jednym z kilku sklepów budowlanych, w których spędzamy teraz z Partnerem sporo czasu. I choć doskonale wiedziałam, że nie ma tam ani odrobiny tego, co lubię, za każdym razem jednak się łudziłam, że wśród gładzi szpachlowej, nypli i perlatorów znajdę coś fascynującego, urzekającego, albo chociaż względnie ciekawego. I stało się – w miejscu nudzącym mnie najmniej, czyli na dziale ze śrubkami zobaczyłam je… Duże i trochę mniejsze metalowe kółka, które wydały mi się w przeciwieństwie do pozostałego asortymentu sklepu cudownie niepraktyczne, a przynajmniej nieoczywiste i niejednoznaczne w swoim zastosowaniu.

fot. Marianna Patkowska

Zobaczyłam oczami wyobraźni nNi kolczyki i gruby choker. Po jakimś czasie, szukając kolejnego kółka i niestety nie znajdując go, nabyłam też haczyk w kształcie litery S. Mój wspaniały Partner nie tylko zdołał go wygiąć w wymarzony przeze mnie znak nieskończoności, ale jeszcze zapoznał mnie z ideą folii termokurczliwej, kiedy nie umiałam wykończyć kolczyków. Tak mi się to rozwiązanie spodobało, że w projekcie bransoletki również je uwzględniłam. Tak powstała moja biżuteria krynicka.

fot. Marianna Patkowska

  Przysmaki z zagranicy, pokój
z kominkiem i Netflix w telewizorze

fot. Marianna Patkowska

Zaopatrzona w biżuterię oraz pewną wiedzę, głodna wakacji i nowych przygód, postanowiłam ruszyć w podróż z niestygnącą ekscytacją, tłumacząc i sobie, i Partnerowi, że niespodziewane opady śniegu, utrudniające jazdę na letnich oponach, są po prostu żartem pogodowym z okazji 1 kwietnia. (Spoiler alert – nie były, a pogoda stała się wakacyjna dopiero w dniu naszego wyjazdu.)
Po drodze, na Słowacji – bądź co bądź zagranicą! – z przyjemnością nabyłam w supermarkecie trochę niezdrowych słowackich przekąsek na słodko i słono oraz must have stamtąd, czyli piwo Złoty Bażant, ale z ładniejszą niż ta klasyczna etykietą. Już niedługo mieliśmy dojechać do celu – pięknego apartamentu (większego od naszego mieszkania) z wygodnym, doskonale wyposażonym aneksem kuchennym, świeżą, przestronną łazienką, dużym łóżkiem w przytulnej sypialni i Netflixem wbudowanym w jeden z aż dwóch telewizorów w urokliwym salonie, w którym czekała na nas jeszcze jedna atrakcja – kominek. Ten był co prawda po pierwsze elektryczny, a po drugie zimny, ale do końca pobytu wzbudzał moją ogromną radość (oraz taką samą irytację Partnera). Miałam cichą nadzieję, że uda się wykupić chociaż jeden masaż dla nas dwojga w pobliskim sanatorium, z którego parkingu mogliśmy jako goście apartamentu skorzystać, ale niestety okazało się to niemożliwe.
W chłodne wieczory z przyjemnością siadaliśmy przed naszymi – jak zwykł je nazywać mój Partner – „zimnymi ogniami” ze słowackimi, a potem staropolsko-słowackimi smakołykami, połykając netflixowy mini serial „The Confession Killer”. Potwierdził on słuszność badań mówiących o tym, że z republikańskim mózgiem niektórzy ludzie się po prostu rodzą i jest to – jak każde upośledzenie – ogromna tragedia dla całej rodziny. Trzeba gigantycznego nakładu pracy, żeby coś z tym zrobić, ale też nie zawsze się da. Zwłaszcza w Teksasie.

fot. Marianna Patkowska

  Wody!

fot. Bożena Szuj

Krynica Zdrój, o czym informują nas obydwa człony jej dosyć tautologicznej nazwy, naturalną wodą mineralną stoi. Nie wypada więc nie odwiedzić Pijalni Głównej i nie „podelektować” się płynną chlubą tego miejsca. A chluba – co tu dużo kryć – jest raczej zdrowa, niż pyszna. Zdrój Główny i Słotwinka nawet się jako tako nadają się do picia, Zuber już jest grubszego kalibru, ale świetnie eliminuje zgagę (wraz z chęcią do życia), jednak już Tadeusz, przywodzący na myśl w smaku starego bąka i wyciek z akumulatora zupełnie mnie pokonał. Warto wypisać sobie na kartce wszystkie właściwości prozdrowotne tych wodnych delicji, żeby potem nie pluć sobie w brodę za zmarnowanie 1,80 zł za jeden plastikowy kubeczek wypełniony nimi po brzegi. Tym bardziej, że szybko się ich za darmo nie pozbędziemy, gdyż Mili Państwo – co jest hitem na miarę sałatki owocowo-warzywnej w Kawiarni Maleńka (o czym za chwilę) – toalety dla gości Pijalni Głównej są płatne! Toalety. Dla gości. Pijalni Głównej. Płatne. 2 zł. Na zdrowie!

fot. Bożena Szuj

  Maleńkie zdziwko i początek
krynickiego szlaku pieroga

fot. Bożena Szuj

Pierwszego dnia poszliśmy sprawdzić w Muzeum Nikifora, czy godziny podane na ich internetowej stronie przystają do rzeczywistości (przystawały) i wdaliśmy się w krótką pogawędkę z Panią Artystką, którą koniec końców zapytaliśmy, gdzie warto zjeść. Poleciła nam miejsce z doskonałymi domowymi pierogami i tak trafiliśmy do Maleńkiej – trochę zaniedbanego, ciemnego i niepozornego miejsca serwującego głównie naleśniki na słodko i gofry, a na słono tylko pierogi. Ponieważ nie jemy mięsa, wybór samoistnie zawęził się do pierogów ze szpinakiem. (Do farszu ruskich dodawana była słonina – ogromny szacunek do pani sprzedającej za udzielenie nam tej informacji!) W karcie zaintrygowała mnie dodawana do każdych pierogów „sałatka owocowo-warzywna”, ale kiedy o nią zapytałam, dostałam dosyć enigmatyczną odpowiedź, że to sałatka z białej kapusty z owocami. Nie wiem, czemu automatycznie pomyślałam, że w sumie dodawane często do sałatek jabłko to przecież owoc. Może mój mózg próbował mnie ochronić przed wizją tego, co w niedalekiej przyszłości zobaczyłam na swoim talerzu tuż obok znakomitych pierogów, mianowicie wizją połączenia kapusty białej, banana, truskawek, brzoskwiń, borówek kanadyjskich, pomarańczy, mandarynek, ogórka zielonego, pomidora, winogron, jednej marynowanej pieczarki i ogórka kiszonego ułożonego na samym wierzchu w formie serca. Myślę, że zabrakło już tylko jajka na twardo. Jeśli ktoś zastanawia się właśnie, czy jakimś cudem to wszystko do siebie wzajemnie pasowało, spieszę wyjaśnić: nie pasowało. Natomiast pierogi były absolutnym mistrzostwem. Duże, delikatne, z idealnym farszem, doskonale doprawione. Jedne z lepszych, jakie jadłam w życiu. Wcale nietanie, bo 10 sztuk za 27 zł to nie jest mało pieniędzy (aż 15 kubeczków tutejszej wody mineralnej!), ale mimo wszystko, gdyby nie podawano ich z tą dziwaczną sałatką, naprawdę porcja warta byłaby takiej ceny.
Tym sposobem rozpoczęliśmy nieplanowane wcześniej podążanie krynickim szlakiem pieroga, do czego za jakiś czas powrócę.

fot. Marianna Patkowska

  Nikifor Krynicki

fot. Bożena Szuj

Ale skoro Krynica, to przede wszystkim Nikifor! Moja miłość do tego artysty zaczęła się na wczesnym etapie podstawówki (choć wtedy jeszcze nie wiedziałam, że urodził się w 1895 roku, co jest zabawnym odwróceniem mojego roku urodzenia). Jeśli gust nie jest dziedziczony, to z pewnością może być wyuczony. Od zawsze otaczały mnie znakomite obrazy, wiszące na ścianach naszego mieszkania – często prezenty mniej lub bardziej wyłudzone przez mojego tatę od wybitnych malarzy. Oprócz tego dużo podróżowałam z rodzicami, zwiedzając z nimi też ważne światowe muzea. Stąd na infantylne uwagi moich rówieśników dotyczące twórczości Nikifora, że też by tak umieli narysować, wywracałam tylko oczami, ucinając krótko refleksją, że raczej wątpię. Różnica między rysowaniem nieutalentowanego plastycznie przemądrzałego małego muzyka a Nikifora jest mniej więcej taka, jak między prymitywem a prymitywistą.
W Nikiforze – oprócz jego niewiarygodnego daru – urzekała mnie zawsze niesłychana wrażliwość i rozczulający brak świadomości, jak wielkim i ważnym był artystą. Fantastycznym doświadczeniem było zobaczenie wystawy jego  prac. Najbardziej wzruszyła mnie historia jego modlitewnika, który – jak przeczytamy w opisie pracy w muzeum:

jest unikalnym dziełem artysty, jego książką do nabożeństwa. Młody Nikifor, nie mając pieniędzy na zakup prawdziwego modlitewnika, sam go sobie narysował. Chciał uczestniczyć w nabożeństwach na takich samych zasadach, jak inni ludzie, którzy przynosili do cerkwi swoje książki do modlitwy. […]

– opis pod Modlitewnikiem w Muzeum Nikifora w Krynicy Zdroju

Muzeum Nikifora w Krynicy Zdroju (będące oddziałem Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu), zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Przedstawienie sylwetki malarza zarówno poprzez odtworzenie filmu dokumentalnego o nim, plakatów jego wystaw, filmów jemu poświęconych, zdjęć, których był bohaterem, a nawet warsztatu malarskiego (oryginalne przybory do malowania) było doskonałym wstępem do wystawy jego prac, wyjaśniającym pewien kontekst.
W ostatnim pomieszczeniu muzeum miała miejsce wystawa czasowa Marty Kołodziej „Moje światy” – wystawa pełna mocnych, nasyconych kolorów, wyraźnych kształtów i w pewien sposób magiczna, przenosząca nas do całkiem innej rzeczywistości. Artystka siedziała przy sztalugach w rogu sali, wykańczając kolejne dzieło. Od momentu polecenia nam pierogów w Maleńkiej, widzieliśmy się z nią jeszcze kilka razy, wymieniając serdeczne uśmiechy i pozdrowienia, ale zobaczenie jej podczas procesu twórczego było dla mnie niesłychanie poruszające. Może dlatego, że uważam taki proces za niezwykle intymny i osobisty. Porozmawialiśmy chwilę o sztuce, architekturze, kolorach oraz samym miejscu. Ważne dla mnie doświadczenie.

fot. Marianna Patkowska, Marta Kołodziej „Stary Sącz I”

Warto w tym miejscu również wspomnieć o przepięknej Willi Romanówka, w której mieści się Muzeum Nikifora; pensjonacie z II połowy XIX wieku w charakterystycznym dla obiektów budowanych w tamtym czasie w Krynicy stylu szwajcarskim.

fot. Marianna Patkowska

Jak podaje Wikipedia:

Budynek do 1990 znajdował się przy ul. Piłsudskiego. Od lat 70. XX wieku dewastowany, był niedostępny dla osób postronnych. W 1990 został rozebrany, poddany konserwacji i zmontowany na nowo na obecnym miejscu. Jest to obiekt zabytkowy i znajduje się na małopolskim Szlaku Architektury Drewnianej.
W 1995 w budynku otwarto Muzeum Nikifora, co zostało uznane za największe wydarzenie roku w muzealnictwie.
Muzeum w Nowym Sączu posiada największą na świecie (ponad 1000 eksponatów) kolekcję obrazów Nikifora i pamiątek po artyście.

Wikipedia

fot. Marianna Patkowska

  Gdzie na kawę, a gdzie nie…

fot. Bożena Szuj

Do Krynicy Zdroju przyjechałam z informacją od kogoś, kto niedawno tu był, że pił gdzieś jakąś doskonałą kawę, ale nie pamięta gdzie. Wydawało mi się, że mój nos mnie szybko zawiedzie do najlepszej kawiarni w mieście, jednak nie mam dziś stuprocentowej pewności, czy tak się stało. Maleńka, która jest w założeniu kawiarnią, serwuje kawę prawdopodobnie dobrą (wszyscy chwalą tam ciasta!), jednak ani atmosfera miejsca, które przypomina ciemny bar, ani – co jeszcze istotniejsze! – brak toalety, nie zachęciły nas do zostania na kawie właśnie tam. Ponieważ pierwszego dnia było dość zimno, a my po zwiedzeniu rynku i obiedzie mieliśmy do przebycia milion kilometrów do pobliskiej Biedronki, zapragnęłam usiąść i napić się doskonałej kawy w przytulnym miejscu z toaletą i dostępem do ciepłej wody. Pierwszy, wydawało się oczywisty, strzał okazał się kompletną klapą.

fot. Bożena Szuj

Czekolada i Zdrój, sprawiająca z zewnątrz wrażenie klimatycznej, rozczarowała nas już przy wejściu po pierwsze zapachem starego brudu przykrytego ciężkim aromatem kawy, a po drugie tym, że mimo kompletnego braku klientów, stoliki były brudne. Nie było więc mowy, żeby tam zostawać.

fot. Bożena Szuj

Strzałem w dziesiątkę okazał się jednak Dom Kawy i Wina, sąsiadujący z Restauracją Dwóch Świętych, o której za chwilę. Przyjemne, niebanalne wnętrze, miła, profesjonalna obsługa i przede wszystkim znakomita kawa. Robusta, o czym warto wspomnieć, bo osoby przyzwyczajone już raczej do Arabiki, mogą być zaskoczone jej kwaskowatym aromatem, jednak przygotowana była znakomicie.

fot. Bożena Szuj

  Restauracja Dwóch Świętych,
czyli kontynuując szlak pieroga

fot. Bożena Szuj

Po wizycie w Domu Kawy i Wina, dość szybko zrozumieliśmy, że ta kawiarnio-winiarnia nie tylko sąsiaduje z Restauracją Dwóch Świętych, ale jest jej częścią. Salą kawiarnianą o własnej nazwie, funkcjonującej również odrębnie. Mając bardzo dobre nastawienie po kawie, postanowiliśmy następnego dnia wybrać się do drugiej restauracyjnej sali na obiad. Zamówiliśmy pierogi ruskie oraz danie, które zachwyciło mnie swoim opisem, mianowicie kaszankę wegetariańską, która miała być miksem kasz, soczewicy i czarnej fasoli z jabłkiem i masłem. I wszystko, co nam zaserwowano, okazało się prawdziwym arcydziełem.

fot. Marianna Patkowska

Pierogi (12 sztuk 24 zł) podane niezwykle skromnie, wyglądały zupełnie niepozornie. Już nie mówię o braku banana, truskawki z kapustą białą i ogórkiem kiszonym, ale o ascetycznym podaniu; na białym talerzu znajdywały się tylko pierogi z niewielką ilością zeszklonej cebulki. I ta prostota przypomniała mi elegancję nieistniejącej już niestety fantastycznej restauracji w Hotelu Francuskim w Krakowie, którą oboje z tatą uwielbialiśmy. Przez prostotę nie uważam podania niedbałego czy niechlujnego, ale całkowity brak wszystkiego, co mogłoby swoją pretensjonalnością obniżyć standard dania, które było wybitne. Pierogi zupełnie inne od tych (znakomitych zresztą) w Maleńkiej. Bezbłędne, delikatne ciasto, idealnie doprawiony farsz, słuszna ilość! Rozpłynęliśmy się z Partnerem oboje.

fot. Marianna Patkowska

Kaszanka wegetariańska (33 zł) okazała się po prostu dziełem sztuki (kulinarnej). Mówiąc górnolotnie – symfonia smaków! Wszystko tam grało, wszystko przeplatało się ze sobą idealnie. Tradycyjnie przekazałam ogromne gratulacje dla Szefa Kuchni, który naprawdę dorósł do pięt mojemu ukochanemu Markowi Dudziakowi, niegdyś Szefowi Kuchni wspaniałej, również niestety nieistniejącej, Restauracji Koneser w Zakopanem.

fot. Marianna Patkowska

Na deser, za namową kelnera, zamówiliśmy kremówkę, z której podobno to miejsce słynie. Rzeczywiście była pyszna!
Choć oferta dla wegetarian nie jest bardzo rozbudowana i bogata, z ogromną przyjemnością wypróbowałabym wszystkie pozostałe bezmięsne propozycje tej fantastycznej restauracji!

  Karczma nad Kryniczanką,
czyli kończąc szlak pieroga

fot. Bożena Szuj

Porządkując i podsumowując nasze kulinarne wycieczki, pierwszego dnia zjedliśmy w Maleńkiej. Drugiego – w Restauracji Dwóch Świętych. Trzeciego postanowiliśmy zamówić pizzę do apartamentu z miejsca, które mijaliśmy, idąc do Biedronki. Niepozorna pizzeria U Źróbka, sprzedająca pizzę wyłącznie na wynos, zwabiła nas roztaczanym dookoła fantastycznym aromatem. Myślę, że biorąc pod uwagę perły, jakie udało nam się odkryć w Krynicy, był to akurat najsłabszy jakościowo obiad. Nie oznacza to jednak, że pizza nie była dobra. Była bardzo smaczna, ale nie wyrwała nas z kapci. Plan był jednak taki, żeby wziąć jedną na spółkę, a wcześniej wybrać się na zupę do miejsca, o którym czytałam i którego byłam ciekawa, mianowicie do Karczmy nad Kryniczanką. I tu mój Partner, kontynuując szlak pieroga, zdecydował się znowu na pierogi ruskie (10 sztuk 22 zł), a ja, na krem oscypkowy z grzankami (16 zł).

fot. Marianna Patkowska

Cóż mogę powiedzieć… Krem oscypkowy (wegetariański, nie na bazie mięsa – zawsze trzeba o to zapytać, bo z zupami nigdy nie wiadomo) – poezja, bajka, diament! A pierogi – fantastyczne! Jeszcze inne od tych, które to próbowaliśmy. Na pewno nie da się ich do siebie wzajemnie porównywać – każde inne i każde doskonałe. W tych czuć było dużo lubczyku. Pierogi w Karczmie nad Kryniczanką nazwałabym domowymi, wyraźnie doprawionymi, ale nie ostrymi. Pychota!

fot. Marianna Patkowska

Wiedzieliśmy już wtedy, że czwartego dnia (niestety już naszego wyjazdu), zjemy tu obiad, ciekawi innych potraw z karty, zwłaszcza, że wypatrzyłam w niej sporo wegetariańskich pozycji.
Nie mogąc się zdecydować, czy na pierwsze danie chcę powtórkę kremu oscypkowego, czy placki ziemniaczane, których byłam ciekawa, zdecydowałam się w końcu na kolejny majstersztyk, a mianowicie chrzanową z plackiem ziemniaczanym (18 zł). Oryginalnie dodają do niej  jeszcze skwarki, ale z wersją wegetariańską nie ma problemu.

fot. Marianna Patkowska

Wyśmienita, sycąca, ze wspaniałym, chrupiącym plackiem – palce lizać! Ciekawi byliśmy też oboje bardzo pierogów z rydzami (10 sztuk 28 zł) i te nie zawiodły naszych oczekiwań. Mnie bardzo przypominały w smaku moje ulubione ongiś pierogi z wątróbką. Partner pozostał przy ruskich jako numerze jeden.

fot. Marianna Patkowska

W przeciwieństwie do Restauracji Dwóch Świętych, Karczma nad Kryniczanką jest mniej zobowiązująca, bardziej swojska. To ani zaleta, ani wada. Biorąc też pod uwagę ceny, nie zjemy w niej taniej, niż w Dwóch Świętych. Wszystko zależy więc od preferencji, a nie zasobności portfela. Wszystkie trzy miejsca (wliczając w to Maleńką) zdecydowanie warto odwiedzić.

fot. Marianna Patkowska

  Góra Parkowa

fot. Marianna Patkowska

Trzeci dzień pobytu postanowiliśmy przeznaczyć na mniej miejski, a bardziej mówiąc szumnie górski spacer i wybraliśmy się na Górę Parkową (szczyt o wysokości 741 m n.p.m.) żółtym szlakiem. Jak przystało na wymarzone wakacje, sporo energii przeznaczyliśmy na unikanie żywego lodu i wyszukiwanie bezpiecznego śniegu, ale w końcu doszliśmy do celu. Samo podejście było całkiem przyjemne, ale miejsce nie wydało się nam wybitnie atrakcyjne. Być może przez remont kolejki PKL. Mieliśmy natomiast szczęście do pięknej pogody.

  Spacerkiem po centrum

fot. Bożena Szuj

Spacer po ścisłym centrum i Parku Mieczysława Dukieta, nie jest długi, ale bardzo lubiliśmy go robić. Krynica Zdrój jest niesłychanie urokliwym miasteczkiem, a kiedy zaświeci słońce i robi się cieplej, na wygodnych ławko-leżakach można spędzić pół dnia z dobrą książką, delektując się tym, że czas tu płynie jakoś inaczej. Niespiesznie.
Nikifor, choć podróżował trochę po świecie, nie widział dla siebie nigdzie indziej poza Krynicą miejsca. Myślę, że to dość dużo o nim mówi.

fot. Bożena Szuj

W parku oprócz widocznego na powyższym zdjęciu pomnika Nikifora znajdziemy też Ławeczkę Bogusława Kaczyńskiego ustawioną na tle Pensjonatu Wisła, w którym – będąc w Krynicy – się zatrzymywał, i w którym mieściło się też biuro Festiwalu im. Jana Kiepury, kolejnej ważnej dla tego miejsca postaci.

fot. Bożena Szuj; Jeśli z Kaczyńskim, to tylko Bogusławem!

Przepięknymi willami z drugiej połowy XIX wieku nie mogłam wprost nacieszyć oczu – za każdym razem zachwycałam się ich urodą, patrząc na nie. Dodatkowo ogromnym zaskoczeniem była dla nas wielka dbałość władz miasta o odśnieżanie chodników. Idea zupełnie obca burmistrzowi miasta Zakopane, zwanemu Leszkiem Orzeszkiem, który najprawdopodobniej wychodzi z (poniekąd słusznego) założenia, że wszystko kiedyś przeminie, śnieg się kiedyś stopi, a lód rozpuści. Nie traci więc cennego czasu na takie drobiazgi, jak zarządzenie regularnego odśnieżania ulic i chodników. Szacunek zarówno do mieszkańców, jak i wszystkich przyjezdnych nie powinien być przecież zbyt nachalny. Doznaliśmy więc z Partnerem ciężkiego szoku, widząc pracownika służb miejskich, odśnieżającego rano dwa centymetry śniegu z chodnika. Odbudowało to naszą wiarę w cywilizację. Ona istnieje. Tylko po prostu nie w Zakopanem.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

  Krynickie Spa

fot. Marianna Patkowska

Suweniry z wakacji dla samej siebie to dla mnie obowiązkowy punkt każdego wyjazdu. Zwłaszcza lubię takie artykuły, w których w pewnym sensie zaklęte jest miejsce, które odwiedziłam. Najczęściej będą to więc produkty spożywcze lub kosmetyczne zawierające składniki z tego właśnie miejsca.
Kompletnie zauroczył mnie maleńki sklepik Krynickie Spa w Pijalni Głównej na dole z wegańskimi kosmetykami na bazie (najczęściej) borowiny i innych krynickich dóbr. Szeroki asortyment i bardzo przystępne ceny sprawiają, że jest to idealne miejsce do nabycia czegoś dla siebie lub na prezent.
Już jakiś czas po powrocie mogę powiedzieć, że kosmetyki, które zakupiłam (widoczne na zdjęciu poniżej) są fantastyczne, delikatne i cudownie pachną, co potwierdził także mój Partner, stwierdzając, że nie pachnę po nich jak kobieta, tylko jak cukierek. I był to dosyć dziwny, ale jednak komplement.

fot. Marianna Patkowska

  Stary Sącz

fot. Marianna Patkowska

Zainspirowani rozmową z Panią Artystką w Muzeum Nikifora m.in. o Starym Sączu, postanowiliśmy w drodze powrotnej się tam zatrzymać i trochę pozwiedzać. Decyzja okazała się doskonała. Jedno z najstarszych polskich miast – prawa miejskie uzyskało już w XIII wieku – wywarło na nas ogromne wrażenie. Niekwestionowana jego uroda, ład i czystość oraz niezwykły spokój i cudowna energia tego miejsca sprawiły, że było nam tam błogo. Nie sposób też nie zauważyć znakomicie spożytkowanych funduszy unijnych, trudniej natomiast doszukać się tablicy o tym informującej, ale jest.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

  Wakacje – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Nasze pierwsze wspólne wakacje przede wszystkim… się odbyły! Mogłoby być dalej, mogłoby być dłużej, mogłoby być cieplej – wszystko mogłoby być. Myślę, że to nieistotne. Najważniejsze dla mnie było to, że spędzamy te wakacje razem, śpimy w innym niż zazwyczaj łóżku, że żadne z nas nie zajmuje się w tym czasie pracą, że poznajemy nowe dla siebie miejsce. Mój Partner był tu co prawda raz, ale bardzo dawno temu (prawdopodobnie jeszcze w czasach, kiedy obowiązywała nazwa Krzenycze), więc nic z tego nie pamięta.
Pospacerowaliśmy, przetarliśmy fantastyczny pierogowy szlak i poobcowaliśmy ze wspaniałą sztuką, co jest dla nas obojga bardzo ważne. Szybko zrozumieliśmy też, jak bardzo niewygodnie wybiera się na pilocie telewizora pozycje na Netflixie, a także że duże nowoczesne telewizory mają fatalny dźwięk. Dla mnie stało się też – nomen omen – jasne, że na następny mój wyjazd gdziekolwiek zaopatrzę się w żarówki z ciepłym światłem, gdyż zimne – nawet, jeśli jest w jednym tylko pomieszczeniu – bardzo źle na mnie wpływa. Nawet trochę zatęskniłam za tym naszym gniazdkiem, w którym wszystko powoli dostosowujemy do własnych potrzeb. Tak czy siak, były to pierwsze, ale na pewno nie ostatnie nasze wakacje. Niedługo wracamy do Gdańska, więc jeśli sezon okaże się dla nas łaskawy, szykuj się, Krynico Morska!

fot. Bożena Szuj

P.S. Przed wyjazdem moją głowę zdominowała straszna piosenka cudownej Madonny „Holiday”, ale widząc zdegustowanie w oczach Partnera zrezygnowałam z umieszczenia jej dzisiaj na deser. Pomyślałam, że tylko jeden artysta mógłby się tu idealnie tematycznie wpasować – Jan Kiepura. Tymczasem jego repertuar również pozostawia wiele do życzenia. Zamieszczam więc niewiele od „Holiday” lepszy utwór, nawiązujący za to z kolei do mojego pierwotnego wyboru.

P.S.2 A z ciekawostek, właśnie znalazłam taki oto cytat, będący chyba najlepszą klamrą.

W roku 1983 film fabularny „Wakacje z Madonną” zrealizował w plenerach Starego Sącza Jerzy Kołodziejczyk. Akcja filmu jest ściśle związana z miastem.

Wikipedia

Moje wielkie greckie wakacje

fot. Geo Dask

Jak już niedawno wspominałam, podczas tegorocznego lata wyjechałam wreszcie na upragnione (i w pełni zasłużone!) pierwsze prawdziwe wakacje od równo pięciu lat. Przez ten czas wybywałam oczywiście z kraju (głównie do Grecji), zawsze jednak – ze względu na specyfikę mojej poprzedniej pracy – było to grubo po sezonie urlopowym, lub też jakiś czas przed nim, co wiązało się z brakiem gwarancji nNieustającego słońca czy możliwości opalania się i kąpieli. Takie wyprawy mają oczywiście swoje niewątpliwe plusy, począwszy od mniejszej liczby turystów, a na niższych cenach hotelowego pobytu skończywszy; cieszę się, że choć tak dane mi było oderwać się od otaczającej mnie rzeczywistości i odpocząć w ukochanych miejscach. Jednak nie oszukujmy się – wakacje to wakacje!
W moim rodzinNym domu zawsze, przez całe moje dzieciństwo i wczesną młodość, kultywowało się  ideę odpoczywania po całym roku pracy/szkoły najlepiej jak najbliżej przyrody. Z powodu rodzinnych obowiązków nasz letni pobyt w Zakopanem był koniecznością, ale mama dbała też o jakiś czas nad morzem lub – kiedy trochę podrosłam – moje uczestnictwo w koloniach z rówieśnikami na łonie natury. Pewnie, że oderwać się od codzienności można nawet w październiku, zwłaszcza jeśli nie lubi się upałów, a nad odpoczynek bierny wyżej ceni się ten czynny. Jednak – choć lubię spacerować i zwiedzać nowe (i stare) miejsca – niesamowicie potrzebny mi był (co uświadomiłam sobie dopiero w tym roku!) całkowity reset w postaci opalania się do oporu przerywanego beztroskim chłodzeniem rozgrzanego ciała w rozkosznych morskich falach, a kiedy skóra odmówiła na chwilę współpracy, po prostu leżenia na leżaku w cieniu i czytania znakomitej książki. Potrzebny mi był całkowity reset w postaci wtopienia się w ten niesamowity grecki klimat, w którym niby nie da się oddychać, ale który uzależnia i zachwyca. Pomyślałam nawet, że ludzie, którzy nie umieją wypoczywać biernie, są pozbawieni czegoś bardzo cennego. Nic nierobienie ma przecież ogromną moc.

I. Θεσσαλονίκη – άφιξη
(Saloniki – przyjazd)

fot. Geo Dask

Już sam przylot do Salonik i postawienie stóp na cudownej, rozgrzanej greckiej ziemi naładowuje mnie zawsze cudowną pozytywną energią. Wiem, że zdarzy się – jak zawsze – coś nieoczekiwanego i pięknego. A poza wszystkim, zwyczajnie uwielbiam to magiczne miasto!

1. Moje miasto

fot. Geo Dask

W tym roku pojechałam na wakacje z mamą. Obie zarówno Saloniki, jak i Thassos odwiedzałyśmy już nie pierwszy raz i – mając tu wspólnych znajomych, a także wspólne historie związane z tymi miejscami – byłyśmy niesamowicie podekscytowane perspektywą tego babskiego czasu, który możemy spędzić po swojemu, bez stresu, że czegoś nie zdążymy zobaczyć. Jakże miłe było na przykład powitanie kelnera w naszej ukochanej tawernie Kazaviti, mieszczącej się w restauracyjnej części Salonik – Ladadika (tawernie założonej zresztą przez mieszkańca miejscowości Kazaviti na Thassos), który aż do nas podbiegł, żeby nas wyściskać!

fot. Geo Dask

Doszło do mnie po tych dwóch dniach, że minął mój etap fascynacji i bezkrytycznego zauroczenia tym miastem  i oto wkroczyłam właśnie w kolejny – etap miłości głębszej, mądrzejszej. Miłości „pomimo”. Saloniki nie są idealne. Nie wszyscy i nie wszędzie są mili, nie wszystkie rozwiązania architektoniczne zapierają dech w piersiach. W tym roku miałam wrażenie, że na ulicach jest niestety więcej ludzi bezdomnych, wielu z nich jest w dziwnym stanie umysłowym, co powoduje jakiś mój lęk (którego do tej pory raczej tu nie czułam). Jest też zdecydowanie więcej muzułmanów, co po Zakopanem – gdzie w sezonie letnim ze świecą szukać kobiety, która nie byłaby odziana w nikab – nie robi może aż takiego wrażenia, jest jednak obce i dosyć niepokojące. Jednak idealne miasto to miasto nieprawdziwe, nieistniejące, zafałszowane. Poczułam, że kiedy jakaś maska opadła, pokochałam Saloniki jeszcze mocniej. Za to, co w nich najlepsze, czyli przede wszystkim za ich energię, która sprawia, że czuję się tam po prostu dobrze; za ich piękne miejsca (prawdopodobnie zresztą nie wszystkie jeszcze odkryłam), za zupełnie bezinteresowną serdeczność wielu ludzi, za zapach powietrza, no i w końcu za doskonałe jedzenie i możliwość odbywania moich ukochanych rejsów statkiem o (niemal) każdej porze dnia i nocy!

fot. Geo Dask

2. Saloniki zagłębiem szpilek

fot. Geo Dask

O butach na obcasach mogłabym rozprawiać bez końca (wie coś o tym moja szafa, z której szpilki dosłownie wylewają się strumieniami), więc postaram się jednak jakoś okiełznać zakusy na popełnienie epopei na ten temat.
Jeśli kochamy buty (lub choćby tylko je lubimy), Saloniki są fantastycznym miejscem na zakupy. Wybór może przyprawić o zawrót głowy. Wystarczy wymarzyć sobie np. buty w kolorze czerwonym – proszę bardzo, w co najmniej pięciu różnych sklepach widziałam całą jedną półkę z najróżniejszymi fasonami we wszystkich możliwych odcieniach czerwieni. Piszę zresztą nie tylko o swoich ukochanych butach na obcasach (od najwyższych do najniższych), ale również o tych zupełnie płaskich. Zachwyca wszystko – ich uroda, oryginalność, a także to, jak niewiarygodnie są wygodne! Jeśli chodzi o cenę, istnieją sklepy, w których za parę zapłacimy 60-70€, ale na szczęście jest ich mało i lepiej w ogóle nie zawracać sobie nimi głowy. W większości sklepów ceny butów (jest mnóstwo promocji i trafiałam na nie właściwie we wszystkich miesiącach roku) wahają się od 10 do 30€. A najlepsze jest to, że te same modele są często dostępne w kilku sklepach (i różnych cenach, więc przed ostatecznym zakupem warto zrobić sobie wycieczkę).
W tym roku zaszalałam i – zupełnie jak nie ja – nabyłam prześliczne sandałki…

fot. Marianna Patkowska

bez obcasu! Zawsze to jakieś nowe, ciekawe doświadczenie.

II. Θάσος (Thassos)

fot. Geo Dask

Wyjeżdżając z Salonik, nawet poczułam jakiś zaczyn tęsknoty za promenadą, Placem Arystotelesa i spacerami do Białej Wieży i jeszcze dalej, do parasolek, choć to właściwie dziwne, bo kierunkiem było przecież moje ukochane Thassos, do którego zawsze mi się wyrywa serce. Perspektywa w ogóle kreśliła się fantastycznie – przed nami całe półtoratygodniowe wakacje (na plaży), a potem jeszcze dłuższy, niż teraz czas w Salonikach.

1. Czy warto było spadać tak?

fot. Geo Dask

Dzień przyjazdu na Thassos był jak zwykle ekscytujący przez samą podróż wszystkimi autobusami i promem, którą bardzo lubię, ale jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Mianowicie to, że w kolebce wysokich obcasów, jaką Saloniki niewątpliwie są, kupiłam tylko – choć wyjątkowej urody, ale jednak… – buty na płaskim. Przemknęła mi przez głowę przerażająca myśl, że… być może się zestarzałam. Mojego obecnego wieku nie dożył w końcu przecież ani Kurt Cobain, ani Jim Morrison, ani nawet Jezus Chrystus (choć oczywiście każdy z innego powodu). I że może teraz tak już będzie, że zacznie mnie zadowalać kupowanie butów wygodnych. I taka przygnębiona wysiadłam z promu w Limenas, kierując swoje pierwsze kroki do cudownego zaprzyjaźnionego snack baru Panos Place na pyszny lunch. Stwierdzenie u siebie wciąż dużego apetytu nie tylko na życie, ale przede wszystkim na obłędne souvlaki pomogło mi jednoznacznie ustalić, że nie pochylam się jeszcze nad grobem. Jednak ostateczna świadomość, że oto wracam do gry zwanej życiem pojawiła się, kiedy najedzona, ciągnąc ciężką walizkę na dworzec autobusowy, nNiespodziewanie zastałam się nagle w sklepie obuwniczym, mierząc jedne z piękniejszych butów na platformie, jakie widziałam w życiu. Bajecznie wysokie, obłędnie zdobione greckimi wzorami, zadziwiająco wygodne, a przede wszystkim idealnie leżące na nodze. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Z czystym sumieniem jechałam do Skala Potamii, czując się pełnowartościową, pełną sił witalnych kobietą!

fot. Geo Dask

Pech jednak chciał, że wieczorem, kiedy już się zainstalowałyśmy w pokoju i poszłyśmy odwiedzić znajomą (ja w swoich nowych koturnach!), na drodze doszło do zupełnie nieoczekiwanego wypadku. Mama robiła mi zdjęcia, nadjechał samochód, ja wpadłam w panikę i – zapominając, że nie jestem przecież w obuwiu sportowym… – podbiegłam, zaliczając spektakularny i wielokrotny upadek w stylu tych ze światowych domów mody
Buciki na szczęście nie ucierpiały ani trochę, biedactwa, ale resztę wieczoru spędziłam u znajomej, okładając (o dziwno tylko jedną) obolałą stopę lodem i pijąc wino. Jedno i zwłaszcza drugie pomogło, jednak kiedy następnego dnia rano nie mogłam w ogóle na nią stanąć, uzmysłowiłam sobie, że to będzie ten pierwszy raz, kiedy pojadę do Centrum Medycznego w Prinos jako pacjent. Podróż z przesiadką znowu w Limenas była stresująca nie tylko z powodu bólu, ale też rozmowy z moim ubezpieczycielem, który kazał mi się przygotować na wyłożenie swoich własnych pieniędzy. Od przystanku w Prinos do Centrum Medycznego czekał na jeszcze kilometr piechotą. W upale… Ja go pokonywałam, kulejąc… Co prawda bardzo chciałam mieć za tego pobytu sesję zdjęciową, nie miałam jednak na myśli zdjęć rentgenowskich swojej stopy.

fot. Geo Dask

Ale postanowiłam odpuścić i zostawić tę sprawę Zeusowi. Spisał się całkiem nieźle, bo w szpitalu po zrobieniu prześwietlenia i badaniu nie chcieli ode mnie przyjąć żadnych pieniędzy, powtarzając, że „są przecież szpitalem publicznym”. No i – co najważniejsze – stopa nie okazała się złamana czy zwichnięta, a jedynie mocno stłuczona. Swoją drogą to tak bardzo w moim stylu, bo co mogłam sobie zrobić w Grecji? No przecież tylko spaść z obcasu! Żarty żartami, ale rzeczywiście co się nacierpiałam, to moje. I choć po kilku dniach przestałam nawet kuleć i wydawało się, że wszystko wróciło już do normy, jednak okazało się, że niestety wcale nie do końca. Po „rutynowej kontroli” lekarskiej po przylocie do Polski dostałam nawet L4 (lub też – jak kto woli – sobie na nie poszłam), a po ostatnich konsultacjach ortopeda nie wyklucza nawet jednak pęknięcia kości. Zupełnie jakby powrót już sam z siebie nie był dostatecznie bolesny.

fot. Geo Dask

2. PlażowanNie

fot. Geo Dask

Po dwóch dniach leżenia z obłożoną lodem stopą (i od czasu do czasu polewaną octem), ledwo, ale jakoś dokuśtykałam na pobliską plażę, na której zachwyciła mnie… prawda o ludzkich ciałach. Już od dawna nie opalałam się na plaży pełnej ludzi. Nie tylko zresztą ze względu na swoje ekshibicjonistyczne uwielbienie dla opalania się nago, ale przede wszystkim na moje pozasezonowe greckie pobyty.

fot. Geo Dask

Więc kiedy tak stanęłam, oderwana od tej całej nieprawdziwej instagramowej rzeczywistości, gdzie wszędzie prężą się idealne, wyćwiczone sylwetki – wszystkie takie same, jakby produkowane taśmowo – poczułam fascynację tym, jacy jesteśmy inni i równocześnie jacy piękni. Moim oczom ukazało się całe mnóstwo (zupełnie od siebie różnych) kobiecych sylwetek, które uznałam za dużo bardziej atrakcyjne od swojej, ale ukazało się też drugie tyle – także od siebie różnych – sylwetek, które uznałam za atrakcyjne mniej. O męskich ciałach nie wspominając! Wszyscy rozleniwieni lejącym się z nieba rozkosznym greckim żarem, niemający siły na udawanie, prężenie się, zakrywanie nadprogramowych fałdek. Poczułam się piękna i spójna w swojej odmienNości. Zobaczyłam prawdę i to było wzruszająco ożywcze.

3. Skala Hałasamia (Σκαλα θόρυβος)

fot. Geo Dask

Thassos, a zwłaszcza Skala Potamia, to mój drugi dom. Bardzo mi więc ciężko mówić o nim źle, zwłaszcza publicznie. Z drugiej strony wierzę też, że tylko prawda może nas oczyścić i – nie bójmy się tego słowa – wyzwolić (choć tego stanowiska akurat przeważnie nie podzielają moi pracodawcy – liczba mnoga nie jest tutaj zresztą przypadkowa…). Z krwawiącym sercem muszę więc wspomnieć o czymś, co trochę popsuło nam ten wyjazd i wprawiło mnie w lekkie przygnębienie – o hałasach, które do tej pory nie były domeną tego pięknego miejsca. Faktem jest, że bardzo dawno nie byłam na Thassos w samym środku sezonu, jednak dwa sierpnie tej dekady było mi dane na wyspie spędzić i nie pamiętam barbarzyńskiego zwyczaju nagłaśniania całej plaży przez okoliczne beach bary muzyką taneczną (różną zresztą od siebie, bo co bar, to inny styl, nigdy zresztą tradycyjny grecki, co byłoby może łatwiejsze do zniesienia).

fot. Geo Dask

Do urokliwie położonych nad samym morzem leżaków docierały (przez morskie fale) jedynie odarte z melodii tłuste beaty, przeszkadzające prawdopodobnie nie tylko nam, bo otaczało nas bardzo dużo ludzi, którzy – tak samo jak my – czytali jakieś książki (swoją drogą bardzo to było budujące).
W Skala Potamii prym wśród najgłośniejszych beach barów wiodła Paralia Nouveau – choć dostaniemy tam najlepsze frappe w tej części wyspy (serwowane zresztą przez Polaka) i prawdopodobnie zauroczymy się zarówno wyglądem tego baru (i jego leżaków), jak i nawet samą muzyką, jednak jej głośność jest rodzajem przemocy, na którą nie ma we mnie przyzwolenia. Pisałam tu już kiedyś o prawie do ciszy, o którym tak często mówił przyjaciel taty, Witold Lutosławski. Ograniczanie go komukolwiek jest zbrodnią.

fot. Geo Dask

Doskonale pamiętam czasy (wcale zresztą nie takie odległe!), kiedy jedynym głośnym miejscem w centrum Skala Potamii był klub Mandragoras, w którym przetańczyłam wiele nocy we wszystkich swoich najbardziej niebotycznych obcasach, wcale nie lądując następnego dnia w Centrum Medycznym w Prinos. Otaczające go tawerny kusiły klientów tradycyjną grecką muzyką (czasami nawet wykonywaną na żywo), a w sklepach zawsze było włączone jakieś radio, jednak… cicho. Podczas tegorocznego pobytu doznałam szoku, przechodząc przez główny deptak i będąc atakowana trudną na dłuższą metę do zniesienia kakofonią. Muzyka – najczęściej latynoamerykańska – wydobywająca się z Mandragoras była chyba najcichsza i najmilsza dla ucha. Miałam niesłabnące wrażenie, że nagle Grekom się wydało, że im będzie w ich tawernie/barze/sklepie głośniej, tym więcej pojawi się w nich klientów. W cywilizowanych krajach już dawno odkryli, że nie tędy droga. Grecja ma jeszcze dużo do nadrobienia. I niestety może sobie z Polską i jej „kurortami” (w jednym z nich mieszkam, więc wiem co mówię) podać ręce…
Rozważam zresztą napisanie w tej sprawie do władz Thassos, mających swoją siedzibę w Kawali. Nie spodziewam się oczywiście żadnej reakcji, czuję się jednak – przez wzgląd na bycie autorką jedynego do tej pory polskiego przewodnika po Thassos – ambasadorką tego miejsca i choćby z tego powodu uważam, że muszę zrobić cokolwiek, a moją siłą są przecież słowa.

fot. Geo Dask

Żeby jednak nie kończyć tego podrozdziału w tak smutnym tonie, mogę dodać, że wypożyczyłyśmy samochód i pojechałyśmy na fantastyczną, nieco dziką, piaszczystą i przede wszystkim nadal cichą plażę Dasilio w urokliwej miejscowości Skala Prinos. Mamy do tego miejsca sentyment, bo raz już tam mieszkałyśmy. Dużym plusem tej plaży – oprócz wszystkich wymienionych – jest też to, że woda jest tam znacznie spokojniejsza; nawet kiedy są fale, możliwe jest pływanie, co na pięknej Golden Beach w Skala Potamii – przez najczęściej spore fale i płycizny – wcale nie jest zawsze osiągalne. Ten nasz beztroski czas na Dasilio był rzeczywistym i prawdziwym odpoczynkiem. Ideałem byłoby pewnie wypożyczenie samochodu na cały pobyt.

4. Mój mąż z zawodu jest właścicielem

fot. Geo Dask

Jedną z ciekawszych naszych obserwacji była ta, że wszelkiego typu właściciele – hoteli, sklepów czy barów – rzadko kiedy (żeby nie powiedzieć, że niektórzy wcale) byli przez nas widywani w pozycji innej, niż siedząca. Ich specyficzny rodzaj aktywności zwanej „doglądaniem” przejawiał się siedzeniem całymi dniami na mniej lub bardziej wygodnym krześle. Nierzadko zresztą z komórką w ręku, dzierżoną jednak raczej nie z powodów biznesowych, co wnioskuję po mnogości serduszek (i częstotliwości ich otrzymywania) od większości z nich pod moimi zdjęciami na Facebooku.
Ogromne wrażenie zrobiła więc na mnie sytuacja, w której zobaczyłam pewnego zaprzyjaźnionego właściciela po raz pierwszy w pozycji wertykalnej. Kolejka do kasy w jego sklepie była jak stąd do Aten, w dodatku ktoś upuścił niechcący jajka, więc część podłogi została zafajdana jajeczną breją. Jedna z pracownic sklepu zabrała się do zbierania ich ze skorupkami z podłogi, a właściciel rycersko ruszył do pomocy. Ta jednak wprawiła mnie w szok, z którego nie mogę wyjść do dzisiaj. Mianowicie po pobieżnym „oczyszczeniu” podłogi z jajek, ale równocześnie pozostawieniu na niej jajecznych glutów, właściciel powrócił, lecz nie z mopem czy ręcznikiem papierowym, jak obstawiałam, lecz z dużym kawałkiem tektury, by rzucić go na miejsce jajecznej zbrodni i – ku zaskoczeniu kolejki, która musiała się na ten czas rozejść na boki – z wyraźnym namaszczeniem długo go przydeptywać. Czynność powtórzył, kiedy ponownie wrócił z chodniczkiem, który prawdopodobnie w okolicach lat 60. mógł mieć bliżej niesprecyzowany kolor jasny. Do tej pory zbieram myśli, które rozsypały się i rozbiły niczym te jajka…

5. Czas grecki

fot. Geo Dask

Nie sposób nie opisać tu też niesamowitego zjawiska, jakim jest czas grecki. Otóż w Grecji wszystko dzieje się po prostu w czasie odpowiednim. Zegarek jest tu przedmiotem zbędnym. Nawet kiedy jest, rzadko kiedy działa. (Co w jakimś sensie rozumiem, jako osoba nienosząca zegarka na ręku, jednak nie bardzo sobie wyobrażająca funkcjonowanie bez komórki.) Kwintesencją tego, o czym mówię, jest to zdjęcie:

fot. Marianna Patkowska

Od razu uprzedzę ewentualne pytania, czy kierowca tego autobusu nie miał przypadkiem jakiegoś lustra, które odbijałoby mu obraz właściwy. Też mi to przyszło do głowy, ale był to trop błędny. Nie miał. Równocześnie jakoś mnie wzrusza pewna konsekwencja, której nie trudno przecież nie zauważyć. W rzeczywistości była godzina 16.19, jak na zegarze elektronicznym (no, 16.21, ale nie bądźmy drobiazgowi), a ten przedziwny zegar też ją przecież pokazywał, tylko na swój własny sposób.
Na inny swój własny sposób musiał działać natomiast zegarek organizatorów pewnej imprezy, która odbywała się tuż pod naszym hotelem na Thassos. Właściciele hotelu uprzedzili, że zostały do Skala Potamii zaproszone jakieś greckie gwiazdy z okazji 15 sierpnia (i dzień wcześniej odbył się ich koncert), więc

będzie troszkę głośniej tak pewnie do dwunastej w nocy, no, może do dwunastej pięć, bo i tak dłużej takich dużych głośnych imprez nie mogą tu robić.

– słowa naszych gospodarzy

Punktualnie o 2.55 zakończono występy. (Swoją drogą jeśli zastanawiacie się, czy może być coś gorszego od słabej wokalnie Greczynki śpiewającej piosenkę Beyoncé, spieszę z odpowiedzią, że tak: słaby wokalnie Grek śpiewający piosenkę Freddiego Mercury’ego.)
A powracając do greckich autobusów, nasza pamiętna podróż do Centrum Medycznego w Prinos wymagała przesiadki w Limenas (stolicy wyspy). Tak się szczęśliwie złożyło, że spotkałyśmy w pierwszym autobusie zaprzyjaźnioną przemiłą Polkę (zresztą spokrewnioną z tym Polakiem z głośnej Paralii Nouveau, co to najlepsze frappe w tej części wyspy robi). Jako, że pani mieszka w Grecji na stałe, dużo nam poopowiadała o greckich zwyczajach (temat greckich pogrzebów i mnogości pośmiertnych imprez, jakie tu trzeba wyprawić, sowicie nagradzając za każdym razem popa, zasługuje na osobny wpis – dopiero wtedy zrozumiałam słowa mojego greckiego przyjaciela, który radził mi „unikać umierania w Grecji”). Kiedy spojrzałam na komórkę i stwierdziłam, że „kurczę, dotrzemy do dworca dopiero za co najmniej 7 minut, a wg planu autobus, na który się mamy przesiąść, właśnie w tej chwili odjeżdża”, pani uspokoiła mnie mówiąc, że kierowca tego drugiego autobusu przecież wie, że część osób będzie chciała jechać dalej, więc „poczeka na przyjazd naszego”. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie łatwiej byłoby przypadkiem po prostu inaczej ułożyć rozkład jazdy, ale sobie szybko przypomniałam, że przecież autobus, którym jedziemy, spóźnił się 25 minut. Więc w całym tym chaosie dało się dostrzec jakiś rodzaj sensu jednak. Wbrew też pozorom, naprawdę można się do tego dosyć szybko dostroić.
Kiedy wracałyśmy już z Thassos do Salonik, stojąc w kolejce po bilet na prom, zostałyśmy zaczepione przez jakiegoś mocno zdenerwowanego Polaka, któremu chyba ulżyło, kiedy usłyszał swój ojczysty język. Z tego, co zdołałam zrozumieć z jego pytania, prom, który już stał, miał mieć odjazd za minutę, a kolejka do kas liczyła kilka osób. Bilet ponoć – w przeciwieństwie do tych autobusowych – można kupić tylko na konkretny prom. Pana sytuacja wydawała się przerosnąć, więc, przesiąknięta grecką aurą, wytłumaczyłam mu:

– Wie pan, są na szczęście tylko dwie możliwości: albo zdążymy na ten prom, albo na niego nie zdążymy. Prawdopodobnie poczekają na nas – być może na nas nakrzyczą, ale poczekają. Z drugiej strony mogą też nie poczekać. W sumie to zobaczymy.

– odpowiedzi, jakich udzielam po dłuższym pobycie w Grecji

Podejrzewam, że już w połowie mojej odpowiedzi jego entuzjazm związany z tym, że mówię po polsku osłabł. Jednak – jak przewidziałam – poczekali na nas, choć nakrzyczeli.
Tak naprawdę to cały ten wpis mógłby być opublikowany co najmniej tydzień temu, ale… czekałam na zdjęcia. Nie powiem jednak złego słowa na swoją utalentowaną, wspaniałą i przecudowną fotograficzkę i nikomu też nie dam tego zrobić!

III. Θεσσαλονίκη – αναχώρηση
(Saloniki – wyjazd)

fot. Geo Dask

Ostatnia część naszego pobytu w Grecji, czyli trzy ostatnie dni w Salonikach, była z jednej strony ekscytująca, bo ciągle czekała mnie sesja zdjęciowa, na którą nastawiałam się i cieszyłam już od dawna, z drugiej trochę trudna ze względu na temperatury i moje ciągle jednak ograniczone możliwości długiego chodzenia, a także samo rozstanie z Thassos (dla odmiany) też dawało się we znaki. Postanowiłam się jednak niczym nie przejmować!

1. Sesja zdjęciowa nNomakeupanNi

fot. Geo Dask

Od swojej ostatniej sesji zdjęciowej z Georgią Dask – dosyć drapieżnej i ostrej (sporo zdjęć znajdziemy TUTAJ) – minął już ponad rok i zamarzyła mi się sesja zupełnie inna, naturalna do granic możliwości. Żadnej farby na głowie (choć na ostatnich zdjęciach też jej nie było), żadnych „tylko rzęs”, „tylko pomadki” czy „tylko pudru” (ucieszyło mnie to, że nie musiałam – w końcu obiektyw rządzi się własnymi prawami, ale obyło się bez żadnego „matowania” twarzy). Jedyne, na co sobie pozwoliłam to utwardzacz do paznokci, żeby ich nie połamać i lakier na paznokciach u nóg (ot, jedyna taka ekstrawagancja i sztuczność). Chciałam w dobie upiększania wizerunków (tak, sama też to oczywiście czasem robię), mnogości filtrów do selfie, czy retuszu pokazać swoją „prawdziwą twarz”. Nawet nie to, żebym uważała ją w makijażu za nieprawdziwą, ale jednak nie z każdym się nią bez niego do tej pory dzieliłam. Uznałam, że teraz odczuwam taką potrzebę. Efekty przerosły moje oczekiwania przede wszystkim dlatego, że miałam znowu niebywały zaszczyt współpracować z tą fenomenalną, młodą grecką artystką (a prywatnie moją dobrą koleżanką i cudowną dziewczyną), której wizje, ogromna wrażliwość, fotograficzne oko i artystyczne spojrzenie na świat za każdym razem mnie wzruszają!
Ευχαριστώ, Γεωργία! ❤

2. Grecki yin yang

fot. Geo Dask

W całym tym greckim chaosie i bałaganie oprócz czasami dostrzegalnego sensu, wyraźnie widzę też pewną symetrię i równowagę. Zawsze kiedy coś nie działa, równocześnie działa coś innego! W hotelu na Thassos w kabinie prysznicowej nie działał przełącznik natrysku i woda leciała jedynie z  kranu pod prysznicem, co utrudniało kąpiele, więc zostało przez nas zgłoszone i naprawione, za to w hotelu w Salonikach również nie działał przełącznik natrysku, ale za to woda leciała jedynie ze słuchawki prysznicowej, co już było spoko, więc nie było potrzeby tego zgłaszać. Inny rodzaj symetrii – a ściślej raczej pewnej konsekwencji – wystąpił we wszystkich trzech pokojach hotelowych, w których spałyśmy, a tak naprawdę dwóch, bo w Salonikach podczas obydwu pobytów mieszkałyśmy i w tym samym hotelu, i w tym samym pokoju. Za każdym razem, kiedy już wybrałyśmy swoje łóżka, a dopiero potem sprawdzałyśmy lampki do czytania, okazywało się, że ta przy mamy łóżku (!) odmawia współpracy. Zadziwiające, że ta sama, naprawiona za naszym pierwszym pobytem w Salonikach lampa, znowu nie działała za drugim. Rozbroił nas jednak pan, który ją zreperował (bo okazało się, że to jakaś grubsza sprawa, niż tylko zmiana żarówki) i włożył do niej finalnie… jarzeniówkę. Można byłoby spytać kto w dzisiejszych czasach używa jarzeniówek w przestrzeniach przeznaczonych do mieszkania, jednak odpowiedzi nie musiałybyśmy długo szukać – wystarczyło sięgnąć pamięcią do hotelu na Thassos i powodu, dla którego nigdy nie włączałyśmy w swoim pokoju górnego światła.

fot. Geo Dask

Kolejny przykład na idealną grecką równowagę można zaobserwować na przejściach dla pieszych. Piesi niemal nigdy nie zatrzymują się na czerwonym świetle, tak samo zresztą jak kierowcy samochodów. Na logikę więc, jeśli na jezdni spotyka się grupa rozpędzonych samochodów i rozpędzonych pieszych, powinno dochodzić ciągle do jakichś straszliwych wypadków, tymczasem jedni i drudzy zachowują się tak, jakby należeli do dwóch równoległych czasoprzestrzeni. Choć coraz to obserwowałam jak samochód od człowieka dzieliły dosłownie milimetry, jednak było to wystarczająco dużo, by ten drugi uszedł z tego z życiem. Zastanawiało mnie też czy piesi i kierowcy samochodów w ogóle się wzajemnie widzą. Jak inaczej wytłumaczyć, że kierowca, któremu ktoś właśnie (na swoim czerwonym) przemknął przed maską, nawet nie dotyka klaksonu? W pewnym sensie nawet mnie wzruszyło, że nie jestem jedynym kierowcą na świecie, który nie zauważa pieszych.
To przywodzi mi z kolei na myśl sytuację z Thassos, kiedy wypożyczyłyśmy samochód. Na wszelki – nomen omen – wypadek prowadziła mama. Gdzieś na południu wyspy wyrósł przed nami bardzo duży Grek na bardzo małym skuterku. Wyciągał na swoim mechanicznym wierzchowcu z jakieś 10 km na godzinę, lecz informował lewym kierunkowskazem, że będzie skręcać, więc nie miałyśmy żadnego pola manewru. Bardzo to było jednak podejrzane, gdyż po lewej stronie drogi rozciągały się tylko gęste gaje oliwne bez żadnego wyraźnego zjazdu gdziekolwiek. Warto było się przemęczyć te 15 minut, żeby zrozumieć, że ostatecznie nasz król szos miał jednak na myśli kierunkowskaz prawy i że tak naprawdę to już na samym początku mogłyśmy go wyprzedzić. Ale z drugiej strony nie można mu zarzucić, że nie dawał znać. Dawał. Źle, ale dawał!

3. Atrakcje Salonik i powrót
do rzeczywistości

fot. Geo Dask

Trzy ostatnie dni w Salonikach upłynęły nam spokojnie i z tlącym się gdzieś smutkiem, że oto nieuchronnie zbliża się koniec naszych wakacji, ale postanowiłyśmy wykorzystać każdą chwilę jak najlepiej. Dzień mojej sesji był dniem szalonym. I jedynym przez całe wakacje, w którym miałam cokolwiek zaplanowane. Oczywiście więc akurat wtedy musiała nam wypaść jakaś niespodziewana roszada pokojowa w hotelu (tylko pierwszą noc spędziłyśmy w innym pokoju, bo ten „nasz” z jakiegoś powodu był zajęty). Dowiedziałyśmy się, że „już rano” będzie się można wprowadzić do pokoju docelowego i wtedy mama zadała najbardziej niestosowne pytanie, jakie w ogóle można zadać Grekom. Mianowicie…

– Przepraszam, ale co dla państwa oznacza „rano”?

Odpowiedź nie była dla mnie specjalnym zaskoczeniem:

– No… tak jakoś… w okolicach 12.00.

Punktualnie o 13.23 mogłyśmy się wprowadzić do naszego pokoju obiecanego. Udało mi się też ze wszystkim zdążyć.
Następnego, ostatniego już dnia pojechałyśmy zwiedzić niesamowite Muzeum Kultury Bizantyjskiej, w którym nigdy jeszcze nie byłam. Opisałam tę przygodę (TUTAJ), więc nie chciałabym się powtarzać. Zachęcam do lektury tego wpisu, a przede wszystkim do odwiedzenia Muzeum.
Wieczorem po doskonałej jak zawsze kolacji w Kazaviti i wylewnym pożegnaniu z kelnerem, zafundowałyśmy sobie odprężający nocny rejs statkiem.
To były naprawdę piękne wakacje.

P.S. Na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę – „Έχει Τελειώσει” mojego ukochanego Nikosa Vertisa. Choć mam już trzy jego płyty, jednak nie znałam jej wcześniej. Puściłam sobie w dniu powrotu z Thassos przypadkową playlistę tego artysty na YouTube’ie  i… rozpłakałam się, kiedy usłyszałam właśnie ten utwór. Dziś zdaję sobie sprawę z tego, że jego przesadna patetyczność może trochę bawić, a moje emocje w chwili, kiedy usłyszałam go po raz pierwszy związane były bardziej z opuszczaniem wyspy, niemniej jednak mam do niego duży sentyment.