Stanisław Dróżdż „Bez tytułu (między)”

fot. Bożena Szuj
Stanisław Dróżdż, „Bez tytułu (między)”, 1977

[Poniższy tekst jest fragmentem mojej pracy magisterskiej pod tytułem:Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża…”. Bardzo chciałam na swoim blogu przybliżyć sylwetkę tego niesamowitego, wciąż nie dość znanego artysty oraz jego poruszające prace.]

Praca, o której wspominałam już wcześniej, oddziałuje na odbiorcę w sposób szczególny. Gra słów – jesteśmy właśnie między literami składającymi się na wyraz „między” – zaprasza widza do obcowania z przestrzenią, którą tworzy dzieło. Taki sam wygląd ścian, sufitu i podłogi (białe tło, porozrzucane czarne litery słowa „między”) sprawia wrażenie odrealnienia. Dodatkowo, na wystawie „Początekoniec” przed wejściem do tunelu bądź pokoju „Między”, wisi kartka z prośbą o zdjęcie butów. Wisi ona oczywiście przede wszystkim ze względów praktycznych – podłoga ma szanse wyglądać tak jak sufit jedynie wtedy, kiedy nie będzie pobrudzona. Jednak w moim odczuciu to wnosi coś ważnego do interakcji widza z dziełem. Bez butów nasz kontakt z pracą jest bardziej intymny. Jeśli przełamiemy pierwszą blokadę, zaczynamy tę przestrzeń chłonąć – nie tylko po niej chodzić i patrzeć dookoła; ona zaprasza, by w niej usiąść, czy się położyć i zastanowić, między czym tak naprawdę jesteśmy? Między między a między? Między znakiem a znakiem? A może po prostu – między słowami, czyli tam, gdzie można poznać nas najlepiej…
Paweł Sosnowski opowiedział mi, że praca została wystawiona raz. Potem – dwadzieścia lat przerwy. „Trzeba było przejść przez doświadczenie instalacji, by Dróżdża na nowo odkryć. Po tych dwudziestu latach do roku 2010 wystawiono Między aż siedemnaście razy! Między, w którym zresztą układ liter jest także według ruchu wskazówek zegara. Oj tak, Dróżdż zdecydowanie wyprzedził swój czas”.

[Tekst napisałam po obejrzeniu wystawy w Galerii Sztuki Współczesnej BWA w Katowicach. Powyższe zdjęcie pochodzi z Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK w Krakowie, gdzie nie trzeba już (niestety?) przed wejściem do pracy zdejmować butów.]

P.S. Na deser łączę krótki wirtualny spacer po opisywanym dziele Dróżdża.

Stanisław Dróżdż „Samotność”

Stanisław Dróżdż, „Samotność”, 1967

[Poniższy tekst jest fragmentem mojej pracy magisterskiej pod tytułem:Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża…”. Bardzo chciałam na swoim blogu przybliżyć sylwetkę tego niesamowitego, wciąż nie dość znanego artysty oraz jego poruszające prace.]

„Samotność” Dróżdża w nieprawdopodobnie prosty sposób przedstawia złożony problem. Na czarnym tle widzimy wycinek nieskończonej ilości białych jedynek (zapisanych jako liczby – „1”).  Ujął mnie sposób powiedzenia po raz kolejny tej samej (jakże prawdziwej, ale też jakże banalnej) tezy będącej paradoksem: że człowiek potrafi się czuć najbardziej samotny, będąc w tłumie. Zabawne jednak, że kiedy o tym mówimy, mówimy z pozycji tej jednej samotnej w tłumie osoby. Raczej nie rozmawiamy o samotności, rozmawiamy o samotnym.
Dróżdż narzuca nam nową perspektywę (już nazwa obrazu sugeruje obiektywizm w ujęciu problemu – nie „samotny”, lecz „samotność”). Proponuje oderwanie się od pojedynczej samotnej jednostki i spojrzenie na nią i na tłum. Tłum, w którym nagle zaczynamy dostrzegać drugą i trzecią i dziesiątą i dwudziestą ósmą taką samą samotną jednostkę. Czym więc jest tłum? Szarą, bezpłciową, bezuczuciową masą, w której nikną wrażliwsze, samotne dusze, czy może sytuacją, w której zaczynamy stawać się tacy sami? Tak samo samotni.
Ciekawe jest też „1” w roli samotnej/ego. Kiedy czujemy się na świecie sami, ta jedynka przytłacza swoim brakiem pary. Trójka może przytłoczyć z innego powodu, ale tylko jedynka może naprawdę zmiażdżyć.
Tytuł „Samotność” pozornie wyklucza taką drogę interpretacyjną, ale patrząc na ten obraz, widzę także przypomnienie o tym, że sami o sobie stanowimy, jesteśmy odrębni. W każdej relacji, w każdym zetknięciu z drugim człowiekiem – odpowiedzialność za siebie bierzemy my sami. Co się z tym poniekąd wiąże, nasza odrębność sprawia też, że pewne nasze myśli nigdy nie będą zrozumiałe dla kogoś spoza naszej głowy. To także może potęgować nasze poczucie samotności.
Temat bardzo trudny, bardzo ważny. Z samotnością tak trudno się przecież rozstać. Bez niej ciężko budować muzyczne przestrzenie (jeśli jest się muzykiem). Ona nie jest jednoznaczna. W ogóle słowo „samotność” samo w sobie nie jest nacechowane negatywnie. Jednak nadajemy mu takie znaczenie – łączymy je przeważnie z tonem współczucia.
Żyjemy w czasach, w których powszechnym staje się zjawisko singli. Osobliwe jest to, że zapożyczamy z angielskiego słowo „single”, żeby znaczenia polskich „samego”, „niezamężnej/nieżonatego” czy też „samotnego”  były, jeśli nie nacechowane pozytywnie, to w najgorszym wypadku neutralne. Tak bardzo boimy się głębi, jaką niesie ze sobą słowo „samotność”? Czy naprawdę musimy je spłaszczyć, ograniczając jego zasób znaczeniowy jedynie do relacji uczuciowych, a raczej ich braku?
Dosyć dziwne wydaje mi się często i z dumą wypowiadane przez singli zdanie: „jestem sam, ale nie jestem samotny”.  Pominę zjawisko naciągnięcia rzeczywistości sformułowaniem sam z wyboru. Fakt bycia samemu czasem rzeczywiście może – choć nie musi – być smutny lub wstydliwy, ale do tego świadoma rezygnacja z własnej, naturalnej dla każdego, samotności wydaje mi się masochizmem.
Można na obraz spojrzeć jeszcze inaczej i spytać:

[…] co oznacza plansza wypełniona jedynkami (Samotność)? Pojedynczość każdego istnienia, ale i to, że kiedy wypowiadam się jako ja, wypowiadam się zawsze w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Ludzie są jednostkami, ale plansza Dróżdża jest szczelnie wypełniona jedynkami. Czy jest to znak siły jednostek czy ich słabości? A może obraz siły bezsilnych, którzy trwają w swoich jednostkowych przekonaniach odporni na zbiorowe mity, na wszystkie odmiany liczby mnogiej, choćby nawet miała to być jej pierwsza osoba, czyli my?

– Grzegorz Dziamski,  „Stanisława Dróżdża gry z językiem” z katalogu „Stanisław Dróżdż. Początekoniec”… op. cit.

Czy obraz Dróżdża przygnębia? W moim odczuciu jest, jak wszystkie jego dzieła, pewną propozycją zobaczenia problemu – propozycją odartą z niepotrzebnych emocji, patetyczności, grozy lub komizmu. Propozycją, która przyjmuje różne punkty widzenia. (A jako naród, którego nie uczono nigdy rzetelnej, spokojnej dyskusji na racjonalne argumenty, bardzo potrzebujemy takie dyskusje obserwować – muzeum jest także dobrym na to miejscem.)
Samotność pomaga się nam określić – i poza związkiem i w nim. W związku może nawet tym bardziej. To nasza prywatna przestrzeń, która przypomina nam o tym, kim jesteśmy, co jest ważne. Pomaga nam się także oczyścić. Jak śpiewała Krystyna Prońko:

Z samotności
tej największej ,
z której przyszedł człowiek,
wymyślono ogień,
koło oraz kości do gry.
Z samotności tej,
z której nikt nas dotąd
nie uzdrowił.[…]

– Andrzej Mogielnicki „Z samotności”

(Kości do gry też w przypadku Dróżdża nie są tutaj bez znaczenia…)

Tę złożoność samotności  Dróżdż cudownie ujmuje, pisząc biało na czarnym. Używając jedynie tych dwóch kolorów w swoich pracach daje nam znać o tym, że będzie konkretnie, że będzie czysto i skromnie. Jednak umieszczenie czegoś czarno na białym nawet w języku funkcjonuje jako bardzo jasne i przejrzyste sformułowanie myśli. Z czarnym na białym raczej się nie dyskutuje. Czarne na białym przyjmuje się przeważnie do wiadomości. Mam wrażenie, że obrazy Dróżdża na białym tle stanowią bardziej opis świata, który jest. Jednak w kilku dziełach, gdzie wykłada nam biało na czarnym, artysta dotyka spraw jeszcze mniej jednoznacznych niż świat, który jest…

Stanisław Dróżdż „Bez tytułu (życie – śmierć)”

Stanisław Dróżdż, „Bez tytułu (życie – śmierć)”, 1969

[Poniższy tekst jest fragmentem mojej pracy magisterskiej pod tytułem:Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża…”. Bardzo chciałam na swoim blogu przybliżyć sylwetkę tego niesamowitego, wciąż nie dość znanego artysty oraz jego poruszające prace.]

Na obrazie dwa wyrazy, które biegną równolegle, wzdłuż, przeplatają się ze sobą i za siebie zachodzą, tworząc kształtem znak krzyża. Dzieło, w którym życie i śmierć splatają się ze sobą. Dosłownie. Plan krzyża nie pozwala oprzeć się wrażeniu poprowadzenia dialogu z chrześcijaństwem. Dialogu zaskakującego. Otóż w chrześcijaństwie śmierć zostaje przezwyciężona, posługując się metonimią, krzyżem właśnie. Dróżdż natomiast stawia znak równości między możliwościami odczytania w krzyżu i „życia” i „śmierci”.

Cztery razy występuje „życie”:

  1. Ż

Y

C

I

E

  1. Ż  Y  C  I  E

 

  1. Ż  Y  C

Ż  Y  I

Ż  Y  E

 

  1. Ż  Y  C  I

Ż  Y  C  E

Także cztery – „śmierć”:

  1. Ś

M

I

E

R

Ć

 

  1. Ś  M  I  E  R  Ć

 

  1. Ś  M  I  E

Ś  M  I  R

Ś  M  I  Ć

  1. Ś  M  I

Ś  M  E  R

F  Ś  M  Ć

Zastanawia to, że ostatnie odczytanie „śmierci”, jako jedyne, najbardziej przywołuje swoim kształtem krzyż (ma trzy elementy kształtu krzyża,

Ś – I linia pozioma lewa

E – R linia pozioma prawa

I – E linia pionowa

a nie dwa lub jeden, jak wszystkie pozostałe).

Osobliwe jest też odkrycie, że dwa ostatnie odczytania „śmierci” posługują się literami tylko z innej „śmierci”, podczas kiedy wszystkie „życia” posługują się literami jakichś „śmierci”. Jak więc interpretować niewątpliwą liczbową równość odczytań tych dwóch słów? Na poziomie słów w ten sposób, że życie na pewno łączy się, miesza, przeplata ze śmiercią zawsze, śmierć natomiast nie zawsze przeplata się z życiem. Jest to swoisty paradoks, ale pewnie też najgłębsze miejsce tej pracy, w którym rodzi się nieskończoność możliwości interpretacyjnych. Bo cóż może oznaczać teza, że śmierć nie zawsze przeplata się z życiem? Jej autor zmusza widza do wyobrażenia sobie sytuacji pozbawionej kontekstu. Uzmysławiamy sobie nagle, że o śmierci myślimy zawsze w kontekście życia, a nie jej samej. Czy zadaje to kłam teorii, że śmierć jest odejściem w niebyt? Czyli niejako bezkontekst…? A może inaczej – może jedynie życie jest czymś prawdziwym, bo niepozbawionym kontekstu, istniejącym tylko poprzez swoje zaprzeczenie, posiadającym równoważność będącą negacją? Śmierć byłaby tu wtedy dziwnym tworem, który może definiować się sam przez siebie.
I tu trzeba wrócić do chrześcijaństwa i przezwyciężenia śmierci życiem – na krzyżu. Równowaga między życiem a śmiercią mieć miejsca nie może. Albo przyjmiemy, że życie zwyciężyło śmierć, albo temu zaprzeczymy. Dyskusja o równowadze między nimi jeśli może się odbyć, to na pewno poza krzyżem.
Dróżdż robi coś niesamowitego. Wpisując się w dyskurs chrześcijański i posługując się chrześcijańskim symbolem, daje do rozważenia tezę (wspomniana równowaga), która nie jest ani potwierdzeniem chrześcijańskich założeń, ani nawet ich zaprzeczeniem. Jest czymś w chrześcijańskim dyskursie niedopuszczalnym logicznie, nieistniejącym.
Bez względu na nasze przekonania musimy się zgodzić z tym, że w koncepcji, w której Jezus Chrystus umiera na krzyżu, a potem zmartwychwstaje, żeby udowodnić, że życie > śmierć, o ile znajdzie się miejsce na zaprzeczenie (życie < śmierć), o tyle nigdy i w żadnym wypadku nie pojawi się znak „=”.
Czy jednak patrząc na dzieło Dróżdża czujemy dysonans? Odchodząc już od symboliki krzyża, jakimż dziwnym i odważnym pomysłem jest także postawienie znaku równości między znanym i nieznanym. Odgadywanym i nieodgadnionym… No i… Czy znaku równości na pewno?

P.S. Wszystkim Czytelnikom z okazji świąt Wielkiejnocy składam najserdeczniejsze życzenia – przede wszystkim odnalezienia w sobie spokoju i wewnętrznej siły, która w każdej sytuacji będzie nas prowadzić, a także obdarzenia się tak dużym zaufaniem, by zawsze znaleźć w sobie właściwą odpowiedź.

10 mężczyzn na 10 marca

[Tak, jak w poprzednich wpisach, dzisiejszy również zawiera spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]

    Spis treści:

  1. Wstęp
  2. Keith Flint
  3. Michael Jackson
  4. Kurt Cobain
  5. Władysław Hasior
  6. Vladimir Nabokov
  7. David Lynch
  8. Jeremi Przybora
  9. Demetrio Stratos
  10. Stanisław Dróżdż
  11. Jeffrey Dahmer

1. Wstęp

Wspaniale się składa, że właśnie dziś wypada Dzień Mężczyzn, bo mam szansę przedstawić – dla równowagi po ostatnim wpisie z okazji Dnia Kobiet – sylwetki wspaniałych, inspirujących mężczyzn, którzy istotnie wpłynęli na moje życie i myślenie. Tak jak poprzednio, nazwiska uporządkowane są w kolejności chronologicznej.

2. Keith Flint

Muzyka zespołu The Prodigy towarzyszyła mi od najmłodszych lat, kiedy tata po raz pierwszy przywiózł mi z zagranicy ich płytę (w tamtych czasach jeszcze na kasecie). Co ciekawe, ćwierć wieku później muszę przyznać, że ta muzyka ani trochę się nie zestarzała, no ale tata zawsze miał bardzo wysmakowany muzyczny gust.
Zawsze szanowałam Liama Howletta – mózg zespołu, byłam onieśmielona urodą Maxima Reality, ceniłam Leeroy’a Thornhilla, choć „znałam” go właściwie najmniej, jednak tylko jeden członek zespołu stał się od razu moim pierwszym poważnym ideałem mężczyzny – był nim Keith Flint. Szalony, inteligentny, utalentowany, przystojny (ten dziwny przypadek mężczyzny, którego osobiście wolę w makijażu), dowcipny, pełen pasji, mający pomysł na siebie i równocześnie wielki dystans do siebie. Jedną z moich ulubionych anegdot z nim związanych jest ta opisana przez Martina Roacha w książce „The Prodigy. Elektroniczny Punk”. Na jednym z lotnisk u Keitha znaleziono narkotyki. Po raz kolejny… Znudzony celnik spytał:

– Musisz brać narkotyki, żeby wykonywać swoją pracę?
– Nie, ale musiałbym je brać, gdybym wykonywał twoją – odparł Keith.

– Martin Roach „The Prodigy. Elektroniczny Punk”

Keithowi Flintowi zawdzięczam to, że stał się dla mnie na dosyć wczesnym etapie mojego rozwoju pierwszym modelem mężczyzny kompletnie różnego od mojego taty (choć równocześnie bardzo przez niego cenionego), z którym jednocześnie się utożsamiałam i który mnie fascynował, ciągle zapewniając o tym, że inność jest naprawdę fajna i porywająca.
Thank you, Keith!

3. Michael Jackson

Michael był moim jedynym idolem w prawdziwym tego słowa znaczeniu, co jest o tyle może dziwne, że akurat pop nigdy nie był gatunkiem mojego pierwszego wyboru. Oprócz tego, że wzruszał mnie niewiarygodny talent tego człowieka i uwielbiałam jego płyty (zwłaszcza „Dangerous”), fascynował mnie również tym, że był niesamowitą mieszanką wszystkiego, co najbardziej pociągające w: mężczyźnie, kobiecie, dziecku, osobie białej i czarnoskórej. To było aż niebywałe, ile mieścił w sobie barw i piękna.
Momentem przełomowym było dla mnie pójście na jego koncert w Warszawie w 1996 roku (ten jeden pamiętny raz, kiedy nie pojawiłam się na inauguracji Warszawskiej Jesieni), a potem przejechanie pod hotel, w którym się zatrzymał i… zobaczenie go na wyciągnięcie dłoni. Co prawda Warszawy nie spowijał jeszcze aż taki smog, a on przybył pod hotel w masce, ale widok nawet samych jego (naprawdę wyjątkowej urody) oczu z bliska był czymś, czego nie zapomnę do końca życia.
Mimo że wychowałam się w artystycznym domu i stykałam się z najwybitniejszymi tego świata osobiście już od najmłodszych lat (Iannis Xenakis ofiarował mi japońską laleczkę i przedziwne anyżowe czekoladki, siedząc na kolanach Tadeusza Łomnickiego, zadałam mu intrygujące mnie bardzo pytanie: „jak dokładnie wszedł do telewizora”, bo go tam parę dni wcześniej widziałam, państwo Lutosławscy zaopatrzyli w meble cały mój domek dla lalek, a od Władysława Hasiora dostałam całe mnóstwo zdekompletowanych zabawek i koralików), więc byłam do tego w pewnym sensie przyzwyczajona, zobaczenie Michaela Jacksona z bliska wpędziło mnie w dwutygodniowy stupor dysocjacyjny.
Zawdzięczam Michaelowi przede wszystkim niesamowite emocje i pokazanie mi, jak piękną można mieć więź z osobą, której się osobiście nie zna, dzięki jej talentowi i naszej na niego wrażliwości.
Thank you, Michael!

4. Kurt Cobain

Do Nirvany i Kurta Cobaina musiałam dojrzeć. Nadal nie uważam, że jest to zespół muzycznie doskonały, ale nie do końca o doskonałość w nim chodzi. Piękne, głębokie, mądre i przepełnione bólem teksty Cobaina bardzo mnie do niego przekonały, a potem zaczęło mnie coraz bardziej intrygować, co się kryje za tymi inteligentnymi, smutnymi oczami.
Kurtowi Cobainowi zawdzięczam przede wszystkim piosenkę „Dumb” i jej poruszające słowa, które raz na zawsze zmieniły coś w moim postrzeganiu świata i poezji.
Thank you, Kurt!

5. Władysław Hasior

O czym już tu wielokrotnie wspominałam, Władysław Hasior plasował się w czołówce moich ulubionych dorosłych. Dorastałam w domu, w którym były jego prace, w tym moja ukochana – prezent ślubny moich rodziców od Hasiora – przedstawiająca dwa kopulujące robaki. Mama niestety nigdy nie podzieliła mojego entuzjazmu dla tego akurat dzieła oraz jego kontekstu.
Prawie każdy mój przyjazd do Zakopanego w dzieciństwie (mieszkam tu na stałe dopiero od ośmiu lat), był związany z odwiedzeniem z tatą Galerii Hasiora, a potem samego Hasiora w jego mieszkaniu nad Galerią. Warto przypomnieć układ samej galerii: jej przestrzeń jest otwarta na wysokość parteru oraz pierwszego piętra. Na dole mieści się sala główna, w której jest ekspozycja stała (tylko dzieła Hasiora), a na górze, gdzie wystawiane są ekspozycje czasowe prac różnych twórców, wąski korytarz z balustradą prowadzi do drzwi lokalu, który zamieszkiwał Władysław Hasior. Nigdy nie był oczywiście dostępny dla zwiedzających, a dziś już pewnie ma nowe przeznaczenie. Mistrz czasem oglądał zwiedzających z góry, zza balustrady.
Był niesłychanie ciepłym, serdecznym i fajnym człowiekiem. Pamiętam, że zawsze sączył góralską herbatkę z prądem (nie mam stuprocentowej pewności co do herbatki, ale na pewno zawsze był tam prąd) i dużo się uśmiechał. Do mojej ulubionej części takiej wizyty należał zawsze moment, w którym Hasior otwierał małe drzwiczki na środku mieszkania, prowadzące w dół (układ tego miejsca był naprawdę przedziwny) do krainy skarbów, czyli czegoś w rodzaju piwnicy, gdzie składowane były zdekompletowane zabawki. Mogłam oglądać wszystko, natomiast to, co pan Władysław pozwalał mi sobie wziąć do domu, znajdywało się tylko na jednym stole. Zasady były bardzo proste i przejrzyste i niezwykle mi się podobały.
Do tego, choć byłam dosyć mała (miałam pewnie nie więcej, niż dziesięć lat), zakochałam się w jego pracach od pierwszego wejrzenia. Uwielbiałam ducha tej galerii, przejmującą twórczość Hasiora (od zawsze moją ulubioną jego pracą był Sztandar Niobe), idealnie dobraną do ekspozycji muzykę, która również się do dziś nie zmieniła.
Władysławowi Hasiorowi zawdzięczam ogromny wkład w budowanie mojej wrażliwości i poczucia piękna.
Panie Władysławie, dziękuję!

P.S. Mistrz zmarł dokładnie w dniu moich czternastych urodzin…

6. Vladimir Nabokov

Każdy z nas ma na pewno z okresu dzieciństwa niechlubny epizod myszkowania po „zakazanych”, mniej lub bardziej medycznych, książkach z kolekcji rodziców lub wujków, schowanych na teoretycznie niedostępnych dla nas półkach. Mój skończył się odkryciem jednej z największych miłości życia – Vladimira Nabokova, ale po kolei.
Moja „zakazana” pozycja składała się z części ilustracyjnej, której z powodzeniem można by nadać tytuł „Praktyczny przewodnik poruszania się po buszu” oraz tekstowej. Pierwszą odrzuciłam na wstępie z przyczyn estetycznych, natomiast druga zaintrygowała mnie przepięknym cytatem. Można się było domyślić, że cytat dotyczy intymnego zbliżenia dwóch osób, ale był tak niewiarygodnie subtelny, idealny językowo i działający na zmysły samą formą, że kwestia tego, co dokładnie opisywał, pozostawała w sferze wyobrażeń. Pod cytatem był podpis, który brzmiał mniej więcej tak (cytuję oczywiście z pamięci): „można by ten fragment uznać za przepiękną romantyczną literacką wizję stosunku seksualnego, gdyby nie fakt, że Vladimir Nabokov opisał w ten sposób w Lolicie akt samogwałtu czterdziestoletniego mężczyzny, dokonanego przy pomocy skarpetki należącej do dwunastolatki, o której fantazjował”. I wtedy właśnie nastąpił strzał Amora. Niemal na własne oczy zobaczyłam Kupidyna z łukiem! ❤
Wiedziałam, że muszę przeczytać „Lolitę” i lepiej poznać kogoś, kto pisze nie tylko TAKIE rzeczy, ale jeszcze kto TAK je pisze!
Jak wspominałam wcześniej, „Lolita” bardzo mocno namieszała w moim życiu i na pewno byłabym bez niej zupełnie inną osobą. Długi czas bałam się sięgnąć po inne książki Nabokova, mając poczucie, że nie da się już napisać nic lepszego, a ja go wolę zapamiętać właśnie takiego. Na szczęście w jakimś emitowanym dawno temu programie o książkach Wojciech Waglewski namówił mnie do sięgnięcia po rewelacyjne „Zaproszenie na egzekucję” i od tamtej pory przeczytałam większość dostępnych w języku polskim książek tego autora. Myślę, że to najlepszy pisarz w historii literatury w ogóle!
Vladimirovi Nabokovovi zawdzięczam zrozumienie, że plastycznie, pięknie i z klasą można pisać absolutnie na każdy temat, a najwięcej opowiedzieć można samą formą.
Спасибо, Владимир!

7. David Lynch

David Lynch jest królem nieoczywistości, więc nie mogło go zabraknąć na mojej dzisiejszej liście. Niebanalność (choć to raczej eufemizm) jego filmów oraz ogromne pole do interpretacji, jakie zostawia swoim odbiorcom, to rzeczy, za które cenię go najmocniej.
Davidowi Lynchowi zawdzięczam przede wszystkim jeden z najbardziej przełomowych filmów w moim życiu, czyli „Zagubioną autostradę”. Wyjątkowo urzekły mnie „Mulholland Drive” i „Dzikość serca”, jednak „Zagubiona autostrada” ukształtowała moje postrzeganie kobiecości i siebie samej.
Thank you, David!

8. Jeremi Przybora

Rzadko kiedy miewam do losu o cokolwiek pretensje, ale jak pewnego pięknego dnia usłyszałam od swojego taty:

Gdybym wiedział, że tak pokochasz twórczość Jeremiego Przybory,
poznałbym was ze sobą

– słowa, które powiedział mi tata pewnego pięknego dnia

to się odrobinę załamałam… (Nawiasem mówiąc, smutne jest też sobie uzmysłowić, że z opisywanej przeze mnie dziesiątki panów, żyje tylko dwóch.)
Choć w pamięci tzw. przeciętnego odbiorcy rolę „świetnego tekściarza” odgrywa po dziś dzień Agnieszka Osiecka (czego nigdy nie rozumiałam i już pewnie nie zrozumiem), mamy w historii tekstów polskiej muzyki rozrywkowej prawdziwą perłę w postaci twórczości Jeremiego Przybory. To, w jaki sposób Przybora władał piórem, jego niewymuszona elegancja, ale i przecież spora szczypta pikanterii, porywający dowcip, niesłychany urok i niewiarygodna wręcz świadomość językowa, to ewenement na skalę wszystkich polskich tekstów rozrywkowych w ogóle!
Jeremiemu Przyborze zawdzięczam przepiękną przygodę z Kabaretem Starszych Panów (był taki czas, kiedy nie dało się mnie zagiąć na żadnej piosence Kabaretu – znałam je wszystkie, wraz ze wszystkimi zwrotkami i wersjami, na pamięć) i rozsadzającą mnie dumę, że to właśnie w Polsce urodził się Nabokov tekstów piosenek rozrywkowych.
Panie Jeremi, dziękuję!

9. Demetrio Stratos

Ten niezwykle intrygujący niespotykanej urody multiinstrumentalista, badacz muzyki, wokalista i tekściarz grecko-włoskiego pochodzenia (urodzony w Egipcie) trafił do mojego serca jednym, zupełnie niesamowitym utworem – „Le sirene”.

Choć słyszałam w życiu mnóstwo utworów kwadrofonicznych, to, co Stratos zrobił w „Le sirene” z przestrzenią i relacją dźwięku do (uszu) słuchacza, przerosło moje najśmielsze oczekiwania i raz na zawsze zmieniło moją wizję zagospodarowania przestrzeni słuchacza w mojej własnej muzyce.
Demetriosowi Stratosowi zawdzięczam pokazanie mi kompletnie nowej i fascynującej perspektywy, a także opowiadanie „W rybich łuskach”, które napisałam zainspirowana tym jego utworem.
Σας ευχαριστώ, Δημήτριο!

10. Stanisław Dróżdż

Jak już pisałam w tekście „Językowe obserwacje”, twórczość Stanisława Dróżdża i poezję konkretną w ogóle odkryłam stosunkowo późno i od razu się w nich zakochałam. Dokładnie dwa miesiące przed terminem oddania pracy magisterskiej na studiach (a wbrew obowiązującym dziś trendom oddawałam ją pod koniec piątego roku studiów), kiedy utknęłam w ślepym zaułku w analizie tekstów Jeremiego Przybory, która miała być pierwotnym moim tematem, znakomita polska malarka, Zofia Broniek, pokazała mi twórczość Dróżdża, dla której zupełnie straciłam głowę. Z duszą na ramieniu przyszłam na seminarium magisterskie do mojego promotora, profesora Krzysztofa Kłosińskiego, i powiedziałam:

– Panie profesorze, mam dla pana wstrząsającą wiadomość.
– Napisała już pani całą pracę?!
– Gorzej – zmieniłam jej temat i zaczynam od początku, ale muszę
ją złożyć w pierwotnie wyznaczonym terminie… Za dwa miesiące.
– W takim razie proszę nie marnować czasu i zdążyć!

– rozmowa z promotorem idealnym, profesorem Krzysztofem Kłosińskim

Stanisławowi Dróżdżowi zawdzięczam te dwa najpiękniejsze miesiące mojego życia, przez które pisałam swoją pracę (i zdążyłam, dodatkowo zostając za nią wyróżniona!). Odkrywałam tę nową dla siebie, wciągającą, świeżą, poruszającą, głęboką, doskonałą Sztukę, równocześnie pisząc własną jej interpretację. Bardzo intensywny czas, który mnie ukształtował i przekonał, że wszystko naprawdę jest w języku. Że to nie moje przypuszczenie, tylko najprawdziwsza prawda. Zrozumiałam, że jestem wyznawcą języka, a Stanisław Dróżdż stał się moim doskonałym nauczycielem.
Panie Stanisławie, dziękuję!

P.S. Fragmenty mojej magisterki będę zamieszczać sukcesywnie na blogu – będą dostępne w kategorii Recenzje sztuk plastycznych oraz pod tagiem: Stanisław Dróżdż.

11. Jeffrey Dahmer

Ponieważ od zawsze temat samotności, poczucia odrzucenia i tęsknoty za bliskością nie był mi obcy, ogromnie poruszyła mnie historia zagubionego mężczyzny, który z tych właśnie powodów zdecydował się zamordować siedemnastu mężczyzn w różnym wieku (najmłodsza ofiara była niepełnoletnia), dopuścić się aktu nekrofilii na zwłokach i następnie je spożyć.
Ta strona mnie, w której już dawno temu rozgościł się na stałe Michał Fajbusiewicz, była zupełnie zafascynowana historią Dahmera (choć fascynacja ta oczywiście oscylowała na granicy przerażenia i współczucia). Tym bardziej, kiedy zaczęłam oglądać wywiady z nim i zrozumiałam, że choć był psychopatą i jak każdy psychopata miał ogromny talent manipulatorski, to jednak był też w pełni świadomy tego, czego się dopuścił, i potrafił z honorem ponieść konsekwencje swoich działań, nie zrzucając winy na innych (jak np. wręcz karykaturalny pod tym względem Ted Bundy). Dosyć mocno mnie co prawda rozczarował przyznaniem, że przeszedł na kreacjonizm, ale więzienie na pewno nie oddziałuje dobrze na żadną psychikę, a zwłaszcza tak zwichrowaną, jak jego.
Jeffrey’owi Dahmerowi zawdzięczam utwierdzenie mnie w przekonaniu, że nic nie jest do końca takie, na jakie wygląda, a w najstraszniejszych i najtrudniejszych do zrozumienia zbrodniach nigdy tak naprawdę – wbrew powszechnej opinii – nie mamy do czynienia z tylko jedną ofiarą.
Thank you, Jeffrey!

🌻🌻🌻 Wszystkim Panom w dniu ich święta składam najserdecznNiejsze życzenia, do których również dołączam piosenkę. Długo zastanawiałam się, którą wybrać, aż sobie uzmysłowiłam, że skoro Paniom wpis wcześniej zadedykowałam „Queen” Jessie J, to – żeby pozostać w klimatach królewskich – Panom podaruję dziś „Princes Of The Universe” wspaniałego i niepowtarzalnego zespołu Queen. I wy nućcie sobie codziennie – na przykład przy goleniu – te słowa, bo przecież są prawdziwe: 🌻🌻🌻

Here we are, born to be kings
We’re the princes of the universe

– Freddie Mercury

Stanisław Dróżdż „Bez tytułu (trójkąt)”

Stanisław Dróżdż, „Bez tytułu (trójkąt)”, 2006

[Poniższy tekst jest fragmentem mojej pracy magisterskiej pod tytułem:Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża…”. Bardzo chciałam na swoim blogu przybliżyć sylwetkę tego niesamowitego, wciąż nie dość znanego artysty oraz jego poruszające prace.]

Praca „Bez tytułu (trójkąt)” jest kolejnym dowodem na to, że słowa mogą być swoimi znaczeniami. Otóż widzimy trójkąt, który składa się ze słowa „trójkąt” napisanego trzy razy: poziomo, w górę i w dół. Za każdym razem od lewej do prawej, co bardzo ważne, bo udało się nie naruszyć porządku prawidłowego zapisu, przez co nasz „trójkąt” jest bardziej wiarygodny jako słowo. Pobudziła mnie do refleksji spółgłoska „t”, która kończy i zaczyna słowo, bez czego stworzenie ze słowa „trójkąt” trójkąta nie byłoby możliwe.
I tu zaczyna się najciekawsze – Dróżdż pokazuje nam słowo w jego najwłaściwszym kontekście. Czy „trójkąt” może być prawdziwym trójkątem dopóki z niego trójkąta nie zrobimy? Chyba nie. Ma jedynie do tego predyspozycje przez swoje początkowo-końcowe (ważne, ważne terminy dla Dróżdża) „t”. Być może ma je właśnie po to, żeby tym trójkątem się stawać. Czy istnieje przeznaczenie słów? Czy słowa mogą służyć do czegoś znaczenie mniej prozaicznego i banalnego niż, zazwyczaj kiepsko nam wychodząca, komunikacja?
Mam ogromną nadzieję, że tak. I że z jednej strony Stanisław Dróżdż tak bardzo słów świadomy bawi się nimi i ukazuje nam ich nowe konteksty, a z drugiej – one się temu poddają z chęcią i zawsze pojawia się efekt, który nie mógł być przez artystę zupełnie zaplanowany, choć na pewno nie pozostał niezauważony. Artysta ten mówi przecież: „[…] ponieważ przez cały okres szkoły średniej oraz studiów dręczyła mnie myśl dlaczego wiersz, opowiadanie, powieść, itp. zaczynają się w jakimś tam miejscu i kończą w jakimś, postanowiłem tworzyć utwory pozbawione tego aspektu, ograniczając się do samego czystego tekstu”¹. Artysta ten tworzy przecież dzieło „Początekoniec”, nazywa tak swoją wystawę. I czym jest w tym kontekście „Trójkąt”? Grą, która jest możliwa tylko dzięki temu, że początek i koniec wyrazu „trójkąt” jest identyczny i pozwala trójkąt zbudować.
Czyli istotą trójkątowości słowa „trójkąt” jest jego… początek i koniec.

___________________________
¹ cytat pochodzi z nieistniejącej już strony. Aktualną stronę poświęconą twórczości Stanisława Dróżdża znajdziemy TUTAJ.