Psia mać!

fot. Bożena Szuj

Pies wiele zmienił w naszym życiu. I nie chodzi tu o nowe obowiązki czy pewne uciążliwości z opieką nad nim związane (Żuli ma swoje traumy, do wyjścia z których potrzebuje od nas dużych pokładów cierpliwości, samozaparcia, a do tego systematyczności). Chodzi o weryfikację ludzi, którzy nas otaczają. Nie jesteśmy przesadnie towarzyscy, nie zabiegamy o bycie w centrum niczyjej uwagi, ani częste spotkania z bliźnimi (oprócz dosłownie dwóch wyjątków). Niemniej jednak okazuje się, że nawet my umiemy dostrzec różnicę między czasami, kiedy mogliśmy sobie bezkarnie wyjść gdzieś razem na całą noc, a sytuacją obecną (nota bene przejściową), kiedy stosunkowo niedawno nauczyliśmy naszą sunię zostawania przez większość dnia tylko z jednym z nas, a dopiero dwa razy zostawiliśmy ją na kilka godzin zupełnie samą. Wydłużaliśmy i ciągle wydłużamy czas jej połowicznego i całkowitego osamotnienia w domu stopniowo i powoli, wedle zaleceń behawiorystów (wierzymy im, że pierwsze efekty naszej ciężkiej i codziennej pracy zobaczymy być może już za rok). Nagle okazało się, że te z naszej perspektywy małe i niespecjalnie bolesne ograniczenia… uwierają innych. Bo „tak nie może być zawsze”, „pies nie może nami manipulować”/„nas terroryzować” i wszelkie inne mądrości ludowe zakładające, że pies całą swoją energię poświęca na obmyślanie chytrego planu, jak uprzykrzyć ludziom codzienność, a jak już go wprowadzi w życie, cieszy się, bo złośliwość to jego drugie imię. Na Artemidę! Psy to nie koty przecież!

fot. Bożena Szuj

Sprawdzam!

fot. Bożena Szuj

Od kiedy mamy psa, niektóre domy się na nas zamknęły, ale inne okazały się dla bardziej wymagających nas otwarte jeszcze szerzej niż wcześniej. Zostaliśmy oblani z jednej strony kilkoma kubłami zimnej wody, ale z drugiej, falą ciepła, zrozumienia i gotowości pomocy. I to była jedna z ważniejszych lekcji. Choć nasze pomaganie i wspieranie bliskich w potrzebie, jak również nasza dla nich gościnność i życzliwość nigdy nie były z naszej strony działaniem wyrachowanym i obliczonym na jakiekolwiek korzyści w zamian, jednak dopiero w tej trudniejszej chwili doszło do mnie z całą mocą jedno: że w każdej dobrej i zdrowej relacji musi istnieć zasada wzajemności. I nie chodzi tu ani o transakcyjny charakter naszych stosunków (ja ci to, ale pod warunkiem, że potem ty mi tamto), ani o aptekarską dokładność w dawkowaniu serdecznych gestów i liczeniu, czy aby na pewno tyle samo dostaliśmy ich w zamian. Raz „więcej” daje jedna strona, innym razem druga. „Więcej” zresztą w cudzysłowie, bo jak mierzyć wsparcie, wysłuchiwanie czy możliwość wspólnego milczenia? To mniej, więcej czy na równi z pomocą materialną na przykład? Odpowiedź jest bardzo indywidualna, ale w każdym przypadku na ogół jakoś w środku ją znamy. Doszukiwanie się w tym konkretnej liczby procentów i w oparciu o te obliczenia „dawanie dokładnie tyle samo, co druga strona” – jak czasem radzą samozwańczy internetowi terapeuci – to oczywiście efektownie brzmiąca bzdura. Przez „wzajemność” rozumiem obopólną korzyść z bycia w relacji; wnoszenie do swoich żyć unikalnej jakości, która każdą ze stron wzbogaca. Może to nie zabrzmi dobrze, ale dopiero „w potrzebie” zrozumiałam, że mamy prawo traktować własną dla bliskich empatię oraz troskę jak lokatę kapitału, na który w trudnym momencie będziemy mogli liczyć. Interesownie byłoby mieć je tylko z takich pobudek, jednak jeśli na jedną stronę można liczyć, a druga jest wyłącznie tą, która liczy, nie może być mowy o partnerstwie, które jest podstawą każdej zdrowej relacji.
Te przemyślenia bardzo dużo mi dały. Przez swoje ADHD, ale też patriarchalne wychowanie oraz różne traumy, mam problem z proszeniem o pomoc. Łatwiej mi się odnaleźć w roli przyjaciółki wysłuchującej, niż takiej, która sama też czasem chce być wysłuchana. (Do bycia wysłuchaną tworzę sobie dość pewnie sztuczne przestrzenie funkcjonujące w mojej głowie jako głębokie relacje, którymi jednak – przez wspomniany brak wzajemności – w rzeczywistości nie są. Próbuję się z tym uporać.) Do tego staram się ograniczać bycie kłopotliwą do minimum. Bo:

  1. nie wypada,
  2. nie jestem pępkiem świata,
  3. ktoś się może z tym źle poczuć i na pewno mi o tym nie powie.

W mojej głowie odzywają się fałszywe tezy, którymi zostałam kiedyś nakarmiona.

Ad 1. Czy kategoria wypada/nie wypada ma w ogóle rację bytu w głębokich relacjach?

Ad 2 Nie jestem pępkiem świata rozumianego jako świat zewnętrzny – jestem jednak (a z pewnością być powinnam!) pępkiem swojego prywatnego wszechświata, o który warto dbać, m.in. po to, by nie musiał robić tego za mnie właśnie świat zewnętrzny.

Ad 3 W rozmowie z kimś naprawdę bliskim milczenie na temat tego, co mnie boi i uwiera sporo mówi o jakości takiej relacji, ale przede wszystkim o nas samych. Nieotwieranie się przed przyjacielem tłumaczone obawą o jego samopoczucie oraz lękiem, że nie będzie umiał być wobec nas uczciwy  (np. mówiąc, że czymś go nieintencjonalnie uraziliśmy lub że w danym momencie zrzucamy na jego barki zbyt dużo) nie jest wcale troską o niego, obnaża natomiast nasze gigantyczne problemy z zaufaniem. Zaufaniem zarówno przyjacielowi, że kiedy już zrzucimy przed nim gardę, nie będziemy z tego powodu cierpieć, jak i samym sobie, że w razie jakiejkolwiek porażki, doskonale poradzimy sobie z nawet bolesną sytuacją sami. To podwójnie nie fair.

Cały ten rozdział pozornie niezwiązany z Żuli jest o tym, że dopiero przy okazji stania się dla innych zdecydowanie bardziej kłopotliwymi w związku z powiększeniem się o nią naszej rodziny (co nie było wcześniej w naszym stylu), miałam okazję powiedzieć bliskim wokół:

– Sprawdzam!

Dobro tego małego, bardzo ciężko doświadczonego przez życie psa, wypchnęło mnie daleko poza orbitę własnego komfortu. Zmierzyłam się z koniecznością niesamowicie trudnego dla mnie poproszenia najbliższych o pomoc i jeszcze trudniejszego usłyszenia od nich odmowy. Jednak dzięki temu doświadczeniu wiem już, że sama nie jestem do niczego zobligowana. Że dałam już dużo, nawet z nawiązką i mam dziś prawo nie pomagać każdemu zawsze, tym bardziej, kiedy czuję, że odbywa się to kosztem mnie samej. Równocześnie ci, których nie miałabym nawet odwagi i sumienia o nic prosić (bo znam ich sytuację), sami oferowali pomoc. Zaczęłam dostrzegać różnicę między relacjami obarczonymi ciężarem, niezręcznością i przemilczanym latami problemem wymieszanymi z poczuciem obowiązku, a  tymi, w których trudne położenie jednej strony jest równoznaczne z wyciągnięciem do niej ręki przez drugą bez zbędnych słów, krygowania się, przepraszania czy proszenia. Okazało się, że mamy wokół kilkoro wspaniałych, dobrych i wspierających przyjaciół. Pięknie jest móc się o tym przekonać.

fot. Bożena Szuj

Cała wioska

fot. Bożena Szuj

Pamiętam, jak lata temu zaczynało się mówić o tym, że młode matki są często przytłoczone nadmiarem dobrych rad zewsząd – że tu trzy grosze wtrąci teściowa, tam mamusia, jeszcze na spacerze jakieś kompletnie obce zaglądające do wózka osoby. I myślałam sobie, że wystarczy po prostu tego nie słuchać. Styli wychowawczych jest mnóstwo, podobnie jak styli żywienia czy ubierania malucha. Oczywiście nie jest prawdą, że dziecko należy do rodzica i że ten może z nim wyprawiać, co mu tylko przyjdzie do głowy. Do wychowania dziecka potrzeba całej wioski, w związku z czym, jeśli ktoś przy nas na swoje własne dziecko krzyczy, bije je, wyzywa czy upokarza, mamy moralny obowiązek interweniować. Jednak przemoc to nie wychowywanie. A bezprzemocowych styli wychowawczych jest całkiem sporo. Myślałam więc sobie, czytając o tych przytłoczonych matkach, że są biedne, biorąc w ogóle pod uwagę czyjekolwiek zdanie. Przecież to one są matkami i póki nie krzywdzą swoich dzieci, nikomu nic do tego, czy dziecko ma czapeczkę, czy nie albo w jaki sposób jest karmione. Cóż jednak na ten temat wiedziałam, naiwna ja?! Wszystko diametralnie się zmieniło, kiedy zaadoptowaliśmy pieska. Świat wokół zdał się zapełniony po brzegi fachowcami w dziedzinie wychowywania nie tylko dzieci. Gdzie nie zrobiliśmy z Partnerem kroku, tam czyhała na nas jakaś fantastyczna wychowawcza rada, na ogół mocno rozmijająca się ze zdaniem behawiorystów i naszymi przekonaniami. To zresztą szybko zostało nam wytłumaczone: behawioryści za swoją pracę biorą pieniądze, więc powiedzą wszystko, co nam się spodoba by je z nas zedrzeć, a brutalna prawda nie jest wcale od tego, żeby się podobać. Brutalną prawdę wali się między oczy w imię bezwzględnej szczerości. Specjaliści szczerzy nie będą nigdy. Specjaliści mają swoich konsumentów zadowalać. Logiczne. Prawdziwymi specjalistami, takimi bezinteresownymi, są Polacy. Z urodzenia. Z (tej) ziemi.
Do głupich komentarzy osób na ulicy potrafiłam się jeszcze w miarę zdystansować. Nie wszystkie zresztą były nieuprzejme, choć nie ukrywam, że jak usłyszałam, że

mam świetnego psa, bo szczeka na Arabów,

to miałam ochotę odpowiedzieć, że:

na razie jest demokratyczna i szczeka równo na wszystkich, ale uczę ją, żeby wyładowywała całą swoją agresję podszytą lękiem tylko na ksenofobach, bo i tak nie ma z nich żadnego pożytku, to niech się chociaż na to przydadzą.

Przykre jednak było słuchanie od bliskich uwag typu: „osiągnij rezultat, na który behawioryści dali nam rok, w maksymalnie miesiąc”. Miałam poczucie presji, tego że komuś kończy się cierpliwość, a ja mam się do tego ze swoim dosyć dzikim psem dostosować. Wypłakiwałam w poduszkę każdą obelgę pod jej adresem (wypowiedzianą niby to w żarcie, niby z dystansem), każdy idiotyczny epitet „niegrzeczna”, każde podważanie kompetencji naszych doskonałych behawiorystów czy w końcu moją ulubioną frazę „nie ciaćkaj się z nią, to tylko pies”. Oczywiście, jak typowy ADHD-owiec, uznałam z automatu, że inni są mądrzejsi i wiedzą ode mnie więcej. Jednak czy na pewno w tym konkretnym przypadku? W najbardziej chyba krytycznym momencie, kiedy myślałam, że moja głowa za chwilę eksploduje, a nie odpowiadam już przecież wyłącznie za siebie – mam pod opieką wymagającego pieska, doszło do mnie z całą mocą, że naprawdę nie ma znaczenia, co inni w tej kwestii myślą. Mają swoje życie i tam pole na eksplorowanie własnych dobrych rad. Jeśli kogoś drażni, że zamiast narażać przerażonego psa na dodatkowy stres, dawkuję mu wg wskazań fachowców trudne sytuacje bardzo powoli, że rezygnuję na jakiś czas z życia towarzyskiego (a trochę też z siebie), żeby wyprostować jego traumy, że widzę minimalne efekty, które przynosi łagodność i zerowe efekty, które przynosi brak cierpliwości i „zakazywanie” szczekania – ma pełne prawo być rozdrażniony. I jak każda dorosła osoba musi sobie z tym poradzić. Ma do tego narzędzia, a jeśli jeszcze nie ma – wie gdzie się zwrócić, by je dostać. Nie jest to w najmniejszym stopniu moje. Za psa natomiast to ja z Partnerem jesteśmy odpowiedzialni i to on jest całkowicie na nas zdany. Tradycyjnie największe wsparcie miałam w Partnerze, który jest na tyle mądry, że nie da się go niczym urazić – można co najwyżej wystawić samemu sobie świadectwo. Przyjmował więc uwagi do wiadomości, czasem wręcz doceniał szczerość, z jaką zostały wypowiedziane, koniec końców rozumiejąc jednak znacznie lepiej niż ja, że Żuli i tak nie rozumie ludzkiej mowy, a na nasz stosunek do niej nie może przecież wpłynąć czyjeś zdanie na jej temat.

fot. Bożena Szuj

Nasza mała schizofrenia

fot. Bożena Szuj

Kiedy Żuli się u nas pojawiła, była wyraźnie zafascynowana lustrem. Przeglądała się w nim często. Mieliśmy wrażenie, że w jakimś sensie rozumie jego ideę, skoro tyle czasu przed nim spędza, a także patrzy przez nie również na nas. Jednak nieco ponad miesiąc później wszystko się diametralnie zmieniło. Pewnego dnia po prostu widząc swoje odbicie, zaczęła przeraźliwie szczekać, szczerząc zęby. Myślałam, że przybliżenie jej do obszczekiwanego obiektu sprawi, że zobaczy, że coś się jej pomyliło, ale było tylko gorzej. Wpadła w jakąś histeryczną rozpacz, a serce waliło jej jak oszalałe. Mocno trzymała mnie przednimi łapkami pilnując, bym sama nie podeszła zbyt blisko i odstraszała zębami „potwora z lustra”. Czy był to jednorazowy epizod, który już się nie powtórzył lub też powtarzał sporadycznie? Niestety nie. Następnego dnia byłam zmuszona zakryć lustro prześcieradłem i tak już zostało do naszego wyjazdu z Zakopanego. Od tej pory przestało chodzić wyłącznie o jej własne odbicie. Wystarczyło, że zauważyła, że w łazience nad umywalką jest lustro, w którym się przecież nie odbijała, i już był krzyk. Wystarczyło, że podczas zmroku wnętrza pomieszczeń odbijały się w oknach. Nakręcały ją wszelkie ekrany (telewizora, komputerów), szafki ze szklanymi drzwiami, szkła w ramkach do zdjęć wiszących na ścianach. Czy zdjęłam ze ściany niemal wszystko, żeby się nie denerwowała? Tak. Co gorsza, zaczęłam w pewnym momencie ulegać jej paranojom. Stałam się wyczulona już nie tylko poza domem – na dzieci, dorosłych, biegaczy (tak, to oddzielna kategoria), wszelkiego typu wózki, samochody, hulajnogi, rowery, worki na śmieci, psy, ptaki, koty, konie, niedźwiedzie, daniele, łanie (mieszkamy w Zakopanem), jeże, dziki, łosie, szakale, lisy (mieszkamy w Gdańsku), – ale także absolutnie wszędzie na jakikolwiek skrawek czegokolwiek, w czym cokolwiek może się odbić. W dodatku na naszym drewnianym zakopiańskim suficie zauważyłam coś, co przypominało ślady stóp. Partner, chcąc mnie wyśmiać, z lekkim przerażeniem stwierdził, że też je widzi…
Zaczęłam czytać o halucynacjach i schizofrenii u psów. Zdania w wiarygodnych źródłach są podzielone, ale niektóre z nich twierdzą, że psy mogą na nią zapaść, jeśli ich życie – zwłaszcza za młodu – było zbyt mało urozmaicone, a w końcu nasza psinka zanim do nas trafiła, przez 1,5 roku nie była wypuszczana z domu. Nie ukrywam, że nastał dla nas bardzo uciążliwy czas. Trudno było się czymkolwiek zająć, bo Żuli wpadała w swoje spazmy. Słowo „szczekanie” nie opisuje zresztą wiernie tego, czego byliśmy świadkami. To były raczej ataki histerii, podczas których miała wymalowane na pyszczku przerażenie, choć równocześnie przywdziewała maskę rasowej morderczyni. Nasi znajomi zaczęli się jej bać. W Gdańsku również nie raz słyszeliśmy, że to pierwszy pies, którego ktoś się autentycznie boi. (I jeśli mam być stuprocentowo szczera, nie jest to stan rzeczy, który bym przesadnie demonizowała.) Potem kilka razy zdarzyło jej się nie poznać mojego Partnera i w amoku szczekać także na niego, a raz go nawet ugryźć w rękę. Byliśmy załamani tak radykalną psychiczną zmianą naszej kochanej suni. Czasami wracała dawna Żuli i to były wspaniałe momenty pełne czułości, które próbowaliśmy czerpać garściami. Nie ma słodszej istoty niż Żuli nad ranem, czekająca aż się obudzimy i patrząca na nas z miłością. Nie ma kochańszego zwierzątka niż Żuli tuląca się do nas obojga naraz (jak również podsiadająca mnie, kiedy mam ochotę usiąść na swoim Partnerze). Ale jej coraz częstsze odchodzenie od zmysłów było nie lada wyzwaniem. W Gdańsku do przedmiotów odbijających doszły jeszcze cienie, z rzadka przedmioty matowe oraz sporadycznie absolutnie wszystko. Wyobraziliśmy sobie nas samych za kilka lat bez przyjaciół, znajomych i rodziny, zdanych wyłącznie na siebie, w ciemnym, wyłożonym prześcieradłami mieszkaniu, bez luster i jakichkolwiek elementów, które cokolwiek odbijają, przytulonych do siebie w trójkę i powtarzających małej, jak mantrę:

– Wszystko jest dobrze, nic się nie dzieje.

(Zakrawa to na szaleństwo, ale niejedno moje samotne z nią popołudnie tak właśnie wyglądało.) Z wizytą u weterynarza czekaliśmy, bo zależało nam na lekarzu z Gdańska, na pobyt w którym przypadnie większość jej leczenia. Wizyta sprawiła, że odetchnęliśmy z ogromną ulgą. Co prawda nasz słodki kochany potwór mało co nie zagryzł pani doktor (co przy cenie, jaką sobie zaśpiewała i nieścisłościach w cenniku dla pacjentów nie było zupełnie nieuzasadnione), ale jedno stało się wreszcie jasne. Żuli półtora miesiąca temu urodziła urojone szczenięta. Nagle wszystkie jej obsesyjne, czasem przerażające, kompletnie irracjonalne reakcje zaczęły mieć sens – broniła swoich urojonych młodych! Stąd większe wyczulenie i agresja. Dodatkowo czeka ją też badanie wzroku, bo z naszych osobistych obserwacji wynika, że może mieć z nim problemy, podobnie jak ze słuchem i węchem (całkiem niezłe kombo jak na psa). Agresję tłumaczy również wykryte w badaniach krwi obniżenie jednego z hormonów tarczycy. Być może to dopiero wierzchołek góry lodowej, ale cieszy nas bardzo, że możemy jej już podawać leki. W pewnym sensie mieliśmy rację, że ma omamy. Urojone szczenięta na szczęście dość szybko udało się nam oddać w dobre ręce. Jak stwierdził mój Partner, nikt nawet nie zauważył.

fot. Bożena Szuj

Trudy rodzicielstwa

fot. Bożena Szuj

Oczywiście pies to nie dziecko, ale z całą pewnością wspólna opieka nad Żuli trochę nam uświadomiła w czym szum. Dzielenie z partnerem frustracji spowodowanych ciągłym szczekaniem już jest sporym wyzwaniem dla związku, więc mogę się tylko domyślać, jak się sprawy mają z nieustającym dziecięcym płaczem. Doskonale rozumiem, że można mieć czasem wszystkiego serdecznie dosyć. W Gdańsku na Partnera czekało zatrzęsienie pracy zawodowej. Przejęłam na siebie obowiązki domowe i opiekę nad Żuli. Szybko pogodziła się z zostawaniem tylko ze mną, ale też… dokazywała również tylko mnie. Kiedy wracał padnięty Partner, cieszyła się jak dziecko, dając mu wszystko, co w niej najlepsze (co czasem też potrafiło go zmęczyć). Mnie przypadły w udziale często długie godziny szczekania, warczenia i miotania się, wywołujące u mnie nieraz płacz bezsilności. Bierzesz na ręce psa, który jest jedną wielką agresywną kulką (a wiemy, że ta agresja jest agresją lękową) i tłumaczysz mu, że „tam nic nie ma”‚ „to tylko cień” (tu cała pantonima, żeby jej pokazać, na czym polega to zjawisko) czy „wszystko jest dobrze”, a jej serce wali jak oszalałe, gotowe walczyć o swoje urojone szczeniaki, a często również mnie. Oczywiście od kiedy zrozumieliśmy, o co chodzi, było już zdecydowanie łatwiej, ale na pewno każde z nas przeszło własny moment krytyczny. Partner po kilkudniowej pracowitej „nieobecności” zszedł u Żuli na dużo dalszy plan niż ja (wykończona z kolei tym, że moje wyjścia przeżywała mocniej). Oczywiście wszystko dość szybko wróciło do normy. Partner odbudował z małą relację, wyprowadzając ją na kilka spacerów, no i podając jej hormony (słodkie kropelki wręcz ubóstwia, a że są one bardzo niebezpieczne dla ludzi, zwłaszcza kobiet, podawanie ich jej jest ich prywatnym wieczornym rytuałem). Ja byłam zmęczona przede wszystkim tym, że nie da się psu wytłumaczyć, że jego lęki są irracjonalne i że nie może szczekać, warczeć i growlować przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale najgorszy był moment, w którym ugryzła mnie w twarz. Oczywiście była to moja wina. Pies był przerażony (nie mam pomysłu, co ją wtedy uruchomiło), a ja – kompletnie pozbawiona instynktu samozachowawczego – trzymałam tuż przy jej pyszczku swój policzek. Nastąpiła tzw. agresja przeniesiona, o której wiem, no i… tydzień chodziłam z siniakiem pod okiem, zupełnie jak bym była żoną górala. Ok, nieprzyjemna sytuacja, dosyć bolesne ugryzienie. (Czy miałam nauczkę i trzymam się od niej dalej, kiedy wpada w furię? Ależ skąd! Nie umiem się jej bać, więc pogryzła mnie w swoich krytycznych momentach jeszcze trzy razy, ale już nie w twarz, no i słabiej.) Choć dziś się tego bardzo wstydzę, górę wzięło wtedy moje ego. Pomyślałam, że jestem na nią wściekła, że jak tak mogła postąpić, że ja dla niej tyle, a ona taka niewdzięczna. Czy wstydzę się tego, że poczułam się bardzo źle? Czy wstydzę się tego, że doprowadziła mnie ugryzieniem do łez? Nie. To jest ludzkie i naturalne. Wstydzę się tego, co z tymi emocjami zrobiłam później. Żuli się wcale nie prosiła o pomoc. To ja chciałam mieć psa, a żeby połączyć tę egoistyczną pobudkę z pomocą psiakowi, który jej potrzebuje, było dla mnie oczywiste, że weźmiemy psa ze schroniska, by dać mu kochający dom. Ona nie ma wobec nas żadnych długów. Nie mam prawa oczekiwać wdzięczności, a już tym bardziej zapanowania nad instynktem, który jest od niej silniejszy. Pretensje mogę mieć wyłącznie do siebie i też nie powinnam z tym biczowaniem samej siebie nadto przesadzać. Zdarzyło się, trzeba wyciągnąć wnioski. Póki nie jest stabilna (a nie jest i czeka ją cała długa diagnostyka i dopiero kiedy badania nic nie wykażą, będzie sprawdzana pod kątem choroby psychicznej), cała odpowiedzialność za naszą relację spoczywa tylko na nas.
Pomyślałam, że o ile byłam dla niej tylko oschła, ale potem ją mocno przytuliłam i od tego czasu jesteśmy jeszcze bliżej, to sprawy miałyby się już inaczej z dzieckiem. Nie chciałabym nigdy powiedzieć czegoś tak głupiego i niesprawiedliwego, jak to, co pomyślałam o Żuli, własnemu dziecku. Jasne, że jesteśmy tylko ludźmi, popełniamy błędy, nie ma na świecie rodziców idealnych, itd., jednak są pewne krzywdzące schematy, które powtarzane bez zastanowienia od pokoleń potęgują międzypokoleniową traumę. Myślę, że tam, gdzie czyjeś losy zależą tylko i wyłącznie od nas, nie ma miejsca na nasze ego, ani nawet na partnerstwo. Musimy doskonale wiedzieć, co jest tej małej istocie potrzebne do wzrostu i dawać jej to wraz z miłością, życzliwością i serdecznością. Musimy być konsekwentni, cierpliwi i nauczyć się stawiać granice (w tym wypadku nie dla nas, ale dla dobra podopiecznego). Jakaś część mnie oczywiście marzy o partnerstwie z Żuli i prawdopodobnie kiedyś przyjdzie taki dzień, że będzie to możliwe. Dziś jednak jej dobro i zdrowie jest na tym samym miejscu, co moje własne (pora przestać się dawać gryźć). Niech to jednak nikogo nie zwiedzie – ona niesamowicie dużo wniosła do mojego życia. Przewróciła je do góry nogami, pokazując, jak powinnam dbać przede wszystkim o siebie.

fot. Bożena Szuj

Potwór z lustra

fot. Bożena Szuj

Myślę dziś, że nie mogłam przygarnąć psa w lepszym dla siebie czasie. Niedługo wcześniej dostałam diagnozę ADHD i zaczęłam wreszcie leczenie z prawdziwego zdarzenia połączone z psychoedukacją. Zalecenia, które dostałam zarówno od mojej wspaniałej (wreszcie) psychiatry, jak i od terapeutki, pokrywają się z moimi obowiązkami wobec Żuli. Ranne spacery, systematyczność i rutyna, czy ćwiczenie asertywności są znacznie łatwiejsze, kiedy mogę się „schować za psem” – spełniając jej potrzeby, spełniam równocześnie swoje własne. Paradoksalnie to, co wynika z ADHD, czyli moja niewiara w siebie, w swoją wartość i ważność, a także traktowanie innych lepiej od siebie odzywają się we mnie i dzięki nim łatwiej mi o siebie zadbać, wiedząc, że w ten sam sposób dbam też o psa. Systematyczność i rutyna są dla mnie najtrudniejsze. Równocześnie są dla mnie bardzo ważne, zwłaszcza w depresyjnych stanach. Dokładnie tego samego potrzebuje pies, zwłaszcza po tak trudnych przejściach. Ze spacerami i rutyną sprawa jest jasna, ale jak się do tego ma asertywność?
Otóż każdy opiekun psa reaktywnego z pewnością wie, co oznacza dla takiego stworzenia zbyt bliskie spotkanie z innym psem czy człowiekiem. Wie też, jaką zmorą są podbiegacze, czyli psy chodzące bez smyczy, które podbiegają, żeby się przywitać. Oczywiście nie ich wina – są spokojne i towarzyskie, natomiast nie jestem w stanie zrozumieć ich opiekunów, którzy widząc, że biorę swojego rozhisteryzowanego psa na ręce i robię wszystko, żeby nie patrzył w dół, na zdziwionego moim z kolei zachowaniem podbiegacza, zamiast szybko go do siebie odwołać, głośno się dziwią, albo zachowują tak, jak by mieli cały czas świata. (W takiej właśnie sytuacji Żuli ugryzła mnie mocno w nogę po raz drugi – nie wytrzymała napięcia.) Mam coraz mniejsze opory i chyba prędzej czy później pozwolę jej ugryźć takiego psa, żeby opiekunowi coś w końcu zaświtało. Nie robię tego tylko ze względu na jej stres (kiedy pies na smyczy ugryzie psa bez smyczy, odpowiedzialność ponosi opiekun tego drugiego). Kiedy z daleka widzimy psa, robię dużo, żebyśmy się nie musiały z nim spotkać. Często słyszę wtedy z od jego opiekunów „on nie ugryzie” albo „mój nic nie zrobi”. Kiedyś było mi głupio, próbowałam siebie i Żuli tłumaczyć. Dziś priorytetem jest dla mnie jej stan, więc rzucam tylko bez zbędnych emocji „ale ona gryzie” i odchodzę. Wiem, że nie mogę dopuścić, żeby ktoś obcy ją dotknął czy częstował smaczkami. Nie wdaję się w żadne zbędne rozmowy (co jest mi bardzo na rękę, bo nie ukrywam, że ta wspólnota psich opiekunów zaczynała mnie już trochę drażnić). Kiedy Żuli szczeka, trzymam ją albo bardzo blisko nogi, albo biorę ją na ręce, więc przestałam już za jej zachowanie przepraszać. Wyjątkiem są dzieci, ale tu jakoś udaje mi się nie dopuszczać do jej agresji.
Jak już kiedyś pisałam, asertywność to nie arogancja. Staram się nie być nieuprzejma, ale zrozumiałam wreszcie, że nie bycie przesadnie uprzejmą nie jest równoznaczne z nieuprzejmością. Podobnie z osobami, na które, okazuje się, że nie mogłam liczyć. Gdyby nie chodziło o psa, może machnęłabym ręką, może znowu wszystko pięknie i racjonalnie sobie wytłumaczyła (to jeden z mechanizmów obronnych, sprawiający, że porzucamy samych siebie). Nie chowałabym urazy czy złości, bo „przecież nic takiego się nie stało”, „każdy ma prawo…”, „każdy jest wolny”, itd. Guzik prawda! Stało się! Dzięki Żuli, dla której chcę jak najlepiej, dostrzegam mocniej bycie nie fair również w stosunku do samej siebie. To niesamowite, jak zmieniła mi się perspektywa. W swoich własnych oczach przestałam być tylko (?) sobą. Od jakiegoś czasu jestem też psią mamą i ponieważ moja psiórka zasługuje na wszystko, co najlepsze, ja – jako jej opiekunka – również nie mogę się zadowalać byle czym. Psy są papierkiem lakmusowym naszej emocjonalnej stabilności. Wyczuwają, jak nikt inny, nasze niepokoje. (Z jakiegoś powodu Żuli pozostawiona sama z Partnerem potrafi być spokojna, a ze mną – nerwowa i agresywna wobec innych.) Dla pieska po przejściach, niestabilnego, hormonalnie rozchwianego, do tego jeszcze z prawdopodobnie wieloma fizycznymi dolegliwościami (podejrzewamy m.in. problemy z brzuszkiem i cierpliwie czekamy na umówione jego USG), nic nie jest tak ważne, jak bezpieczny dom ze stabilnym opiekunem. Mam dla kogo o siebie zawalczyć. Choć to oczywiście smutne, że przez niemal 39 lat nie zrobiłam tego dla siebie.
Pisałam o jej lękach i moim osłabieniu, kiedy po raz tysięczny powtarzam jej, że nie musi się bać zakrytej szmatkami mikrofali (pamięta doskonale, że w niej też się odbija). Powtarzam, przytulam, odwracam jej uwagę, rozpraszam. Z drugiej strony… jeszcze całkiem niedawno cierpiałam dokładnie tak samo, obarczając tym wszystkim mojego biednego Partnera. Wykwity bujnej wyobraźni łączyły ze sobą strzępki różnych faktów i formowały mi mojego prywatnego „potwora z lustra”. Potrafiłam cała się trząść i… również wpadałam w agresję lękową. Tak samo później ją przekierowywałam na najbliższych. Nienawidziłam siebie takiej, kiedy w chwilach największego wzburzenia wychodziły ze mnie najstraszniejsze demony. To coś, nad czym nie umiałam zapanować. Nie wiem, co mi pomogło. Psychoterapia, leki, czy może jedno i drugie. Plus na pewno gigantyczne poczucie bezpieczeństwa w związku, które przychodziło jednak długo i powoli. I wcale nie ze względu na zachowanie Partnera, ale moją umęczoną biedną głowę. Może dlatego kiedy nasza psióreczka growluje, wystawiając zęby, jestem właśnie tą osobą, która się jej nie boi, a przytula ją i całuje (kiedy mała mi na to pozwala). Rozumiem emocje, które są pod spodem. Widzę, jak bardzo są pierwotne. Pomagając jej, pomagam sobie. Nie tylko dlatego, że im bardziej będzie spokojna, tym nam będzie z nią łatwiej, ale też dlatego, że robię dla niej to wszystko, co powinnam już dawno zrobić dla siebie. I zaczynam odkrywać, że to jest nie tylko osiągalne, ale też łatwiejsze niż się spodziewałam.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser piosenka, która idealnie obrazuje nasze próby przyzwyczajenia Żuli do zostawania tylko z jednym z nas.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Cieszę się, że moja mama umarła” Jennette McCurdy

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Magdalena
Moltzan-Małkowska
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022
oryginalny tytuł: I’m glad
my mom died

Głośny literacki debiut Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” porusza niesamowicie ważne kwestie, które w wielu kulturach (m.in. naszej) ciągle jeszcze uchodzą za tematy tabu. Jest to również znakomita, wciągająca, pełna fantastycznego humoru, doskonale napisana… wstrząsająca powieść autobiograficzna o tym, jak wiele nieodwracalnych błędów można popełnić, wychowując dziecko i jak kompletnie przez nikogo nieweryfikowana władza absolutna matki może zniszczyć życie jej dziecka. Jest to też powieść o piekle anoreksji, bulimii, alkoholizmu, współuzależnienia i show biznesu, w którym dorastają pod niewyobrażalną presją dziecięce gwiazdy, spełniające na ogół marzenia swoich rodziców.

Kwestia tytułu

fot. Bożena Szuj

Nie ukrywam, że tytuł wywołał we mnie początkowo mieszane uczucia. Oczywiście w połączeniu z przepiękną okładką i cukierkowym na niej zdjęciem McCurdy trzymającej różową urenkę, bardzo mnie rozbawił. Równocześnie okazywanie radości z powodu czyjejkolwiek śmierci budzi mój sprzeciw. Amerykańska gawiedź, która wytoczyła się z szampanem na ulice po zamordowaniu Saddama Husajna utożsamiała w moim odczuciu najohydniejsze instynkty nie dlatego, żeby mi było Husajna szkoda, czy żebym uważała, że na śmierć nie zasłużył. Podobny niesmak czułam, kiedy jedna z instagramerek stwierdziła, że „po śmierci Putina otworzy szampana” (co oni mają z tym szampanem?). Znowu nie dlatego, żebym nie uważała, że najlepszą przysługą dla świata będzie unicestwienie tego zbrodniarza. Czułam jednak, że czym innym jest odetchnąć z ulgą po czyjejś śmierci, a czym innym poświęcać swoją energię na jej celebrowanie.
W przypadku tytułu recenzowanej dziś przeze mnie książki jest jednak trochę inaczej. Po pierwsze Jennette McCurdy łączyły ze zmarłą silne więzy. Była to relacja mająca długą historię. Relacja, której częścią było więc również samopoczucie autorki po śmierci matki i własne na ten temat przemyślenia, czy – co najbardziej tragiczne – nieumiejętność wyodrębnienia ich z wdrukowanych w siebie przekonań i manipulacji matki, z którą dwadzieścia parę lat swojego życia była emocjonalnie zlana w jedno.
McCurdy w wielu wywiadach powtarzała, że od początku chciała tak właśnie nazwać swoją książkę. Zależało jej na tym, żeby tytuł przyciągnął uwagę i taką funkcję z całą pewnością spełnił, jednak nie ograniczył się tylko do niej… W słowach „cieszę się, że moja mama umarła” autorka mówi o własnych uczuciach, co – jak się z biegiem lektury przekonamy – jest krokiem milowym w jej późniejszej terapii. To właśnie z rozpoznawaniem i nazywaniem własnych uczuć miała najpoważniejszy problem, wskutek skandalicznych, przemocowych zachowań swojej matki. Tytuł można więc nazwać rodzajem zwycięstwa nad wszystkimi traumami dzieciństwa, zaburzeniami i nałogami, z jakimi musiała się mierzyć.

fot. Bożena Szuj

Amerykański sen

fot. Bożena Szuj

Ach, być młodziutką gwiazdą amerykańskiego kanału telewizyjnego dla dzieci i młodzieży Nickelodeon, uśmiechającą się do wszystkich Amerykanów z ogromnych billboardów… Gwiazdą pracującą z samą Arianą Grande i zarabiającą na tym przez całe lata mnóstwo pieniędzy… Któż z nas nie chciałby nią zostać? Z pewnością trochę osób, a wśród nich Jennette McCurdy: drobniutka dziewczynka pochodząca z ubogiej mormońskiej rodziny. Grzeczna, spokojna i całkowicie zdominowana przez swoją zaborczą, narcystyczną i ukochaną matkę. Trudno wymagać od małych dzieci, żeby umiały wyznaczyć swoją ścieżkę kariery, nie popełniając przy tym żadnego błędu. Mała Jennette była jednak pewna dwóch rzeczy: że chce być pisarką oraz że nie chce być aktorką.

Bezwzględnie wolę pisać, niż grać. […] Lubię prywatność tej czynności. Nikt nie patrzy. Nie poddaje ocenie. Nie krytykuje. Nie ma kierowników obsady, agentów, menedżerów, reżyserów ani mamy. Tylko ja i kartka. Pisanie to dla mnie przeciwieństwo grania. Granie jest z gruntu fałszywe. Pisanie z gruntu prawdziwe.
– Doskonale. – Mama obserwuje mnie bacznie, jakby oceniała, czy można mi wierzyć. – Pisarze są grubi i niechlujni, wiesz? Nie zniosłabym, gdyby twój aktorski tyłeczek zamienił się w wielkie dupsko pisarki.
Zanotowałam. Moje pisanie unieszczęśliwia mamę. Moje granie sprawia jej radość. Zabieram kartki i wsuwam je z powrotem pod pachę.

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 112

Matka nie pozwoliła jej jednak ani rozwijać niewątpliwego talentu literackiego, ani zrezygnować z pięcia się po szczeblach aktorskiej kariery. Ktoś niezorientowany w treści książki mógłby stwierdzić, że „dzięki matce przynajmniej do czegoś w życiu doszła”. Tak, owszem: do poważnych zaburzeń odżywiania, alkoholizmu, łatwości wchodzenia w toksyczne relacje z mężczyznami i przede wszystkim pogardy dla całego show biznesu, w którym się zwyczajnie marnowała, grając latami w – jak to ujęła – „gównianym sitcomie” (mowa o popularnym serialu dla młodzieży „iCarly”).
Niektórzy mogą Jennette McCurdy również kojarzyć jako piosenkarkę (krótka kariera muzyczna również nie była oczywiście ani jej marzeniem, ani nawet pomysłem). O piosence „Not That Far Away”, którą nagrała, mając osiemnaście lat, pisze tak:

Nie znam się na muzyce, ale piosenka mi się nie klei, aranżacja jest przestarzała, a melodia jednostajna. Nie mówię tego na głos, ponieważ mama jest zachwycona. Łzy płyną jej po twarzy. Fakt, nie sądzę, że są to jedynie łzy radości, coś za nimi stoi i mam pewne podejrzenia, o co chodzi. Życie dogoniło sztukę, jeśli tak można nazwać tę piosenkę. (Nie można.)

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 167

Czym zdradza dobry gust i umiejętność trzeźwego osądu sytuacji, a przede wszystkim doskonałe, lekkie, choć miejscami ostre jak brzytwa pióro.

fot. Bożena Szuj

Cała ta przemoc

fot. Bożena Szuj

Paulina Młynarska w swoich mediach społecznościowych tuż po zamieszczeniu recenzji znakomitego miniserialu Netflixa „Sprzątaczka” skarżyła się w kolejnym poście na komentarze podważające przemoc, jakiej padła ofiarą (i przed którą uciekała) główna bohaterka serialu. Wtedy całkowicie się załamałam, zaczynając rozumieć, że istnieją ludzie, dla których przemoc faktycznie oznacza tylko i wyłącznie zaciukanie kogoś na śmierć, najlepiej z zimną krwią. Tymczasem… o czym po raz pierwszy pisałam na blogu już bardzo dawno temu i od tego czasu przypominam regularnie: zło nie jest jaskrawe! Nie rzuca się w oczy i nie jest aż tak proste do oddzielenia od dobra, jak nam się wydaje. To, że bohater, przed którym uciekała tytułowa sprzątaczka nie był uosobieniem Lucyfera i – kiedy był trzeźwy – dał się nawet i lubić, i zrozumieć, nie oznacza, że nie stosował wobec niej przemocy i że zostając z nim, byłaby wraz z dzieckiem bezpieczna.
Obawiam się, że z odbiorem książki „Cieszę się, że moja mama umarła” może być podobnie. Przemocowość matki Jennette nie jest tak „spektakularna”. To nie Pearl Fernandez, Diane Downs czy Theresa Jimmie Knorr.  Ona wszystkie swoje dzieci kocha, a Jannette jest jej oczkiem w głowie i piszę to bez ironii. Problemem jest jednak to, że ta miłość jest na wskroś toksyczna, niezdrowa, krzywdząca i pozostawiająca po sobie gigantyczne blizny. To nie jest matka, która znęca się nad córką, trzymając ją w piwnicy, głodząc i gwałcąc butelką. To matka, która do szesnastego roku życia swoją córkę kąpie (czasem razem z synem w podobnym wieku, co wprawia rodzeństwo w ogromne zakłopotanie), a potem „bada” jej miejsca intymne. Czy to jest molestowanie seksualne? Tak. To jest molestowanie seksualne, nawet jeśli matka wypiera płynącą z tego własną przyjemność. (Ta zresztą nie musi być stricte seksualna – sytuacja daje jej jednak kontrolę.) Manipulowanie przebytym i pokonanym w młodym wieku nowotworem (kiedy dzieci były jeszcze bardzo małe), odtwarzanie w kółko momentów wspominanych przez całą rodzinę jako traumatyczne, do których zdrowiej byłoby już nie wracać, to również przemoc. W końcu nieszanowanie stawianych przez dziecko granic (co jest oznaką jego zdrowego rozwoju) i szantaże emocjonalne, mające na celu zburzenie wszystkich tych granic, by uczynić je całkowicie sobie poddanym i bezwolnym. Czy też zadecydowanie za dziecko, że w szóstym roku życia poświęci się aktorstwu, którego ani nie czuje, ani nie lubi (choć pobierane lekcje sprawiają, że staje się w tym dobre) i będzie w ten sposób zarabiać na rachunki. Zarabianie na dom nie jest zadaniem dziecka. Już nie wspominając o obsesyjnym ważeniu i wpędzeniu w anoreksję jedenastoletniej córeczki.
Nie mam wątpliwości co do tego, że wrażliwi czytelnicy już po kilku stronach książki zrozumieją toksyczność, w jakiej wychowywała się Jennette McCurdy. Bardzo bym jednak chciała, żeby umieli ją wychwycić wszyscy, bez względu na własne doświadczenia. To doskonały przykład zupełnie niejaskrawego, choć ogromnego zła.

fot. Bożena Szuj

Budowa książki

fot. Bożena Szuj

O tym, że McCurdy pisze znakomicie, lekko, z ogromnym poczuciem humoru okraszonym ironią, wspominałam już wcześniej, posiłkując się cytatami z książki. Moją uwagę zwrócił też pewien fenomenalny zabieg. Autorka przeprowadzając nas przez kolejne lata swojego życia (zaczyna powieść od swoich szóstych urodzin, a kończy ją, kiedy ma dwadzieścia dziewięć lat), dostosowuje język i opisywany sposób myślenia do kolejnych etapów swojego dorastania. Na początku ukazuje nam świat (czyli… głównie mamę) widziany oczami wrażliwej sześciolatki. Potem jedenastolatki, trzynastolatki, szesnastolatki – dojrzewającej, ale ciągle bardzo grzecznej mormonki, która boi się spróbować nawet łyka alkoholu. Osiemnastoletnia już alkoholiczka pokazuje nam świat z nieco innej perspektywy. Nie traci swojej ogromnej wrażliwości, w dalszym ciągu humoru i zmysłu obserwatorskiego, ale boryka się już z innymi problemami. Anoreksja płynnie przeradza się w bulimię, bohaterka przeżywa swoje pierwsze miłości i sercowe rozterki, a wszystko to krąży ciągle wokół jej matki, choć wydawać by się mogło, że nie powinno być już z nią związane.
Warta odnotowania jest też sama budowa książki. Początkowe „PRZED” uznałam za tytuł części, niespecjalnie się nad nim zastanawiając. Kiedy po lekturze większości natrafiłam na „PO”, zrozumiałam, że książka podzielona jest na to, co przed śmiercią matki oraz to, co po niej. Wstrząsające jest uświadomienie sobie, że tak właśnie autorka widzi swoje własne życie, a nawet w jakimś momencie siebie samą. Rozdziela życie, siebie na dwie części: przed śmiercią matki i po jej śmierci, a sama najpierw żyje dla matki, a potem nie bardzo nawet wie, po co i dla kogo miałaby żyć.

fot. Bożena Szuj

Zdrowienie

fot. Bożena Szuj

Na samym początku napisałam, że Jennette McCurdy porusza w swojej książce tematy, które w wielu kulturach są uznawane za tematy tabu. Jednym z nich jest mówienie o zmarłych własnej prawdy (bo o zmarłych przecież dobrze albo wcale), a drugim podważenie autorytetu matki, którą trzeba bezwarunkowo szanować za to, że nas urodziła (o co nigdy nie prosiliśmy) i wychowała (co jest naturalną konsekwencją zdecydowania się na urodzenie dziecka).
I tu chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj na ludzi, którzy nie żyją, po pierwsze dlatego, że nie mogą się przed tym obronić, a po drugie dlatego, że generalnie nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj również na ludzi, którzy żyją. Jednak jakoś niesłychanie łatwo nam przychodzi wkładanie każdej niewygodnej prawdy do wora z napisem „pomyje”, czego najlepszym przykładem jest obecna histeria związana z Karolem Wojtyłą. Nie każdy i nie przed wszystkim powinien „móc się obronić”. Jeśli McCurdy przeżyła piekło przez matkę, która długie lata była jej całym światem, jeśli ta miłość zniszczyła jej życie, pozostawiając po sobie zgliszcza, jeśli trafiła na terapię, na której dowiedziała się, że to, co uważała za normalne, było całkowicie niezdrowe, musi mieć dziś prawo do powiedzenia tego głośno. I to nie jest rodzaj odwetu, lecz proces odzyskiwania siebie. W książce nie ma nienawiści. W żadnym miejscu nie przeczytamy w niej też, że matka autorki była potworem. Zobaczymy jedynie skutki jej toksycznych zachowań i być może otworzy nam to oczy na to, co w nas samych niezdrowe i warte skorygowania. Zwłaszcza, kiedy jesteśmy matkami lub planujemy nimi zostać.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę znakomity wywiad z Jennette McCurdy w The Daily Show, w którym m.in. wyjaśnia, czemu wybrała taki tytuł dla swojej książki.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zabieraj się z mojej maty!

fot. Bożena Szuj

W niedawno przeze mnie przeczytanej cudownej książce „Moja lewa joga” autorka, Paulina Młynarska, powtarza jak mantrę, by podczas jogi zajmować się wyłącznie obrębem swojej własnej maty. To doskonała metafora życia i wszystkich kontaktów międzyludzkich. Wiele osób potrzebuje intensywnej poświątecznej regeneracji, gdyż to właśnie Święta są czasem, w którym na naszej macie robi się na ogół wyjątkowo ciasno. Choć często wyobrażamy sobie, że stwarzamy sprzyjające warunki do wspólnego uprawiania jogi, przygotowując komfortowe miejsce do rozłożenia każdej z mat, nagle orientujemy się, że wszyscy goście… siedzą na naszej. Jedni w takim momencie grzecznie, acz stanowczo wyproszą towarzystwo na miejsca dla nich przeznaczone, inni obcesowo, acz skutecznie każą opuścić swoją matę. Ja niestety należę do tej grupy nieszczęśników, którzy – z szoku, zażenowania tym, jak bezpardonowo można tak komuś na macie po prostu usiąść oraz poczucia krzywdy – nie powiedzą nic, pozwalając, by złość i zbierający się tuż pod powierzchnią bunt w najmniej oczekiwanym momencie eksplodowały (w takich chwilach wyraża mnie tylko ta piosenka). Oczywiście, że taka postawa jest niezdrowa, bo generuje niepotrzebne napięcie, jednak jej zmiana to trudny, żmudny i czasochłonny proces, na który ciężko się przecież usunąć do pustelni.
Jedną z najcudowniejszych rad, jakie w ostatnim czasie dostałam, była ta od Tymona Tymańskiego:

A jak Ci się przeleje w Twoim kielichu doświadczenia, samowiedzy i goryczy… po prostu rzygnij treścią liryczną. To jest dobra forma autoterapii.

Wiele wskazuje na to, że mi się przelało.

Krytyka

fot. Bożena Szuj

Najbardziej chyba absurdalnym zarzutem, z jakim się spotkałam, był ten, że „nie znoszę krytyki” (aż chciałoby się powtórzyć za Panią Bukową, że „znoszę, tylko źle”). Oczywiście, że krytyki nie lubię. Nie spotkałam też jeszcze nikogo, kto by lubił. Prawda jest jednak taka, że zasłaniając się tym dość pojemnym sformułowaniem, bardzo łatwo przemycać przemoc. Czemu krytyka powinna służyć? Rozwojowi. Gdybym podczas studiów nie usłyszała całkiem nieraz druzgocących słów z ust Jerzego Sosnowskiego na temat swoich opowiadań, na pewno nie zrobiłabym widocznych postępów w pisaniu. Czy dziś nie pisałabym wcale? Czy pisałabym dużo inaczej? Tego nie wie nikt, ale rolą dobrego nauczyciela jest na pewno dawanie uczniowi rzetelnej informacji zwrotnej. Czasem przykrej. Z krytyką, o którą nie jesteśmy proszeni dobrze się jednak wstrzymać lub przynajmniej poprzedzić ją pytaniem, czy osoba, do której się zwracamy, życzy sobie, żebyśmy podzielili się z nią naszymi spostrzeżeniami dotyczącymi np. jej zachowania. Ma pełne prawo sobie nie życzyć, a my mamy obowiązek to uszanować.
Nie chcę jednak poświęcać blogowego miejsca tzw. konstruktywnej krytyce, bo ta jest niezwykle wartościowa, ale równie niezwykle rzadka (tak, na nią też nie reaguję na początku dobrze, ale bardzo ją zawsze po czasie doceniam). Piszę o czymś innym. Piszę o krytyce przebranej za troskę. Każdy z nas pewnie zna kogoś, kto każdą nadarzającą się okazję wykorzystuje do wygłaszania dobrych rad z własnej nieprzymuszonej woli. Dzięki niemu dowiemy się, jak dbać o własne dziecko lub kiedy się na nie zdecydować (a kiedy już nie), co powinniśmy zrobić z włosami, ile ważyć, kiedy wziąć ślub oraz jak dokładnie gotować potrawy, które przyrządzamy od lat. Pod przykrywką troski kryje się pouczanie nas na każdym kroku, które – w przeciwieństwie do prawdziwej troski – nie ma nas wzmocnić, lecz osłabić. Warto odpowiedzieć sobie na pytanie, czemu dokładnie takie wbijane licznie szpile mają właściwie służyć. Naszemu rozwojowi czy może dokarmianiu chorego ego osoby rozpychającej się na naszej macie?
Krytyki (żadnej), jak już pisałam, nie lubię i nie reaguję na nią ani dobrze, ani też często adekwatnie, co jest bezpośrednim wynikiem pewnych deficytów z dzieciństwa. Dopiero mój obecny Partner pokazuje mi, że można się w relacji w pełni akceptować, równocześnie wskazując sobie wzajemnie od czasu do czasu błędy w myśleniu, postrzeganiu świata lub wykonywaniu codziennych czynności; że zwracanie uwagi wcale nie musi być bezustannym poszturchiwaniem, lecz może być wymianą praktycznych wskazówek, by wspólne życie było łatwiejsze. Kluczem jest tu chyba po pierwsze wzajemność, po drugie szacunek, a po trzecie nienadawanie sprawom wyższej rangi niż ta, na którą zasługują. Jednak bycie wyłącznie obiektem permanentnego zwracania uwagi przypomina podróż w zatłoczonym autobusie brzydkiego miasta stołecznego; tu oberwiesz z łokcia, tam kolanem, jeszcze gdzieś indziej dostaniesz z bańki – a wszystko przez kierowcę, bo gwałtowanie zahamował. Odpowiedzialność się rozmywa.
Jestem osobą, która nie tylko nie lubi mieć na swojej macie nieproszonych gości, ale też odczuwa potrzebę powiększania swojej matowej samotni. Równocześnie przez swój brak asertywności łykam jak pelikan wszystkie tłumaczenia wyspecjalizowanych w nich narcyzów. Że ciemno, że zimno,  że na własną matę daleko, więc żebym jeszcze się trochę przesunęła, a najlepiej, to żebym w ogóle wstała i poszła, bo się robi ciasno. Jeśli macie podobnie, to nie łudźcie się, że moment, w którym wreszcie przeklniecie czy tupniecie nogą, będzie momentem zwrotnym. Nie, nie! Wasz bunt stanie się właśnie doskonałym przykładem na to, jacy jesteście niewdzięczni i podli! Wprost idealnym, żeby go sobie powiesić w ramce i tłumić nim swoje ewentualne poczucie winy. Wszystko wg scenariusza gry, na którą nigdy się nawet nie pisaliście.

fot. Bożena Szuj

Ocena

fot. Bożena Szuj

Bardzo długo nie wiedziałam, czemu katolickie wychowanie budzi w ludziach skłonność do łatwej i szybkiej oceny innych. Jaki mechanizm powoduje człowiekiem, który pozwala sobie na zaglądanie w piątek do cudzego talerza (tak, talerz również mieści się w obrębie cudzej maty!) i ocenianie jego właściciela na podstawie przestrzegania lub nieprzestrzegania przez niego postu? Jaki mechanizm powoduje człowiekiem, który pozwala sobie na zaglądanie do czyjejś sypialni i na podstawie jednego pomysłu na życie, rozliczanie bliźnich z ich własnych seksualnych wyborów? Tak, też tam byłam. Czasem zresztą ciągle bywam. I jeśli czegoś w sobie nie lubię, to właśnie tego wszczepionego dawno temu obcego ciała, które mnie swędzi, uwiera i którego chciałabym się raz na zawsze pozbyć.
Co tracimy, oceniając innych? Szerszą perspektywę i możliwość dotarcia do prawdy. Krzysztof Bosak dopiero tuż przed czterdziestką dowiedział się, że ryba to mięso, dając popis swojej ignorancji za pomocą mediów społecznościowych, bo za „złe” uważał jedzenie mięsa w piątek, a nie cierpienie maltretowanych zwierząt. Choć poligamia występuje wśród ludzi rzadziej niż monogamia, przekonani o moralnej wyższości tej drugiej, nie umieją dostrzec, że nie jest to jedyna, a już tym bardziej nie jedyna „dobra” droga dla każdego. Choć dla wielu osób zawarcie małżeństwa jest bardzo ważne, dla wielu też nie jest. Są i tacy, którzy się przed tym wręcz wzbraniają. Przekonywanie przeciwników legalizowania związków, że nie mają racji i vice versa, jest co najmniej pozbawione sensu. Przykładów można oczywiście mnożyć. Zmierzam natomiast do tego, że każda z tych postaw jest… tylko postawą. Każdy z nas ma swoją historię, swoje doświadczenia, swoje przekonania i przede wszystkim wiedzę o sobie, dzięki czemu jedynie my sami możemy podjąć decyzje najlepsze dla nas. Na tej podstawie wybieramy też najbliższy naszej prawdzie system moralny.
Nie wiedziałam, czemu katolickie wychowanie budzi w ludziach skłonność do oceniania innych, bo naiwnie myślałam, że skoro wierzymy, że jakieś postępowanie jest dobre, to wystarczy, że je wybierzemy we własnym życiu, w obrębie własnej maty. Tymczasem to nie zapewnia żadnej gratyfikacji. (Przynajmniej w tym życiu.) Widząc siebie jako „grzesznych”, „niewystarczających” i „niedoskonałych”, nie możemy bez ryzyka popełnienia grzechu pychy czerpać jej ze zwykłej dumy, że żyjemy wg obranych przez siebie kryteriów „dobrze”. Znajdziemy ją jednak w poczuciu wyższości wynikającym z porównywania się z innymi ludźmi. Bo taka Kowalska, to mieszka z chłopem bez ślubu, a na dodatek ma dziecko z nie wiadomo kim, a ja się przynajmniej dobrze prowadzę (cokolwiek by to miało znaczyć). Bo taki Nowak, regularnie jada w piątki schabowego, a ja przynajmniej zachowuję post! I wtedy wchodzi wegetarianin cały na biało (pod rękę z weganinem), który nie dość, że pości przez siedem dni w tygodniu, to jeszcze nie je żadnego mięsa. No przecież szlag może człowieka trafić! Na tej nieswojej macie…

fot. Bożena Szuj

Wymuszanie poczucia winy

fot. Bożena Szuj

Jeśli coś lub ktoś nam szkodzi, mamy obowiązek się przed nim obronić. Nie dajmy się zakrzyczeć „argumentami” o własnym egoizmie! Na ogół ci, którzy nam go zarzucają, nie ruszą się z naszej maty ani na milimetr. Wchodzą na nią, przepychają się, a kiedy zaczniemy się skarżyć, że brakuje nam powietrza, oznajmią nam, że widzimy jedynie czubek własnego nosa, jesteśmy źli i zachowujemy się karygodnie. Choć brzmi to kuriozalnie, wystarczy się takim zachowaniom na zimno przyjrzeć. Prześledzić je.
Od razu zaznaczę, że nie piszę tu o przypadkowym przekroczeniu naszych granic. Nie piszę więc o sytuacji, w której ktoś znalazł się na naszej macie, bo się potknął, poślizgnął, czy… zwyczajnie pomyślał, że nie będziemy mieli nic przeciwko temu, żeby się do nas dosiadł. Uczymy się siebie samych i siebie nawzajem, ale też granic naszych mat najlepiej właśnie wtedy.
Piszę o zachowaniach patologicznych, całkiem niestety często spotykanych. Jednym z najgorszych przekleństw są oczekiwania – zarówno nasze wobec innych (w 99% czeka nas zawód), jak i innych wobec nas (w 99% nie jesteśmy w stanie, mimo chęci, im sprostać). Oprócz zachowań, oczekuje się od ludzi też tego, jak się dokładnie mają w danych sytuacjach czuć. Tymczasem warto pamiętać, że uczucia nie powinny podlegać żadnej ocenie. Po prostu je przeżywamy. Ma prawo nas dziwić, że ktoś, kto nas oszukał czy zdradził, nie czuje się z tym źle. Mamy prawo nie chcieć tej osoby w naszym otoczeniu. Mamy prawo przestać jej ufać. Nie mamy jednak prawa oczekiwać, że poczuje skruchę. Jej uczucia są na jej macie, a te, którymi musimy się zająć, czekają na naszej.

fot. Bożena Szuj

Non-apology apology

fot. Bożena Szuj

Przepraszać należy albo właściwie, albo wcale. To wniosek, do którego doszłam po wielu, wielu latach bezsensownego przepraszania niemal każdego za niemal wszystko. Sporo miejsca właściwemu przepraszaniu poświęca na swoim cudownym kanale dr Kirk Honda. Po pierwsze zwraca uwagę na to, żeby nie ograniczać swoich przeprosin do ogólnikowego „przepraszam”, lecz zawsze doprecyzowywać, za co przeprasza się drugą stronę. Ego na ogół podpowiada nam, że nie mamy za co przepraszać, tymczasem zawsze można znaleźć coś, za co jednak przeprosić warto. Jeśli nie będzie to treść wypowiedzianego w złości komunikatu, to może być to jego forma. Jeśli wyjaśnimy przepraszanej osobie, za co dokładnie ją przepraszamy, ma ona możliwość zweryfikowania, na ile jej poczucie krzywdy pokrywa się z naszym rozumieniem zaistniałej sytuacji. Otwiera się pole do rozmowy o uczuciach.
Przeprosinami, których nie trawię, są non-apology apology, czyli coś, co z pozoru wygląda jak przeprosiny, ale w rzeczywistości nimi nie jest.

Przepraszam, że tak się poczułeś.

Moje uczucia są na mojej macie i zostaw je w spokoju! Jeśli zrobiłeś coś niewłaściwego – przeproś mnie za to. Jeśli nie czujesz, że zrobiłeś coś niewłaściwego, ale martwi cię moja emocjonalna reakcja na twoje zachowanie, przeproś mnie lub nie, ale nie przerzucaj ciężaru na mnie! Mam prawo reagować po swojemu. I to jest moje. Opowiedz mi o swoich uczuciach, pozwól się wypłakać albo pobyć samej, ale zejdź mi do cholery z maty!

Przepraszam, jeśli cię uraziłem.

A jeśli nie uraziłeś, to spoko? Jeśli zachowamy się wobec kogoś naprawdę podle, a jego to nie urazi, bo jest silnym, mądrym człowiekiem, to czy zwalnia nas to z odpowiedzialności za swoje czyny? Kiedy nie uważamy, że mamy za co przepraszać – nie przepraszajmy, to jest bardziej uczciwe. Jednak w przytłaczającej większości wypadków lepiej zrozumieć, co sprawiło drugiej osobie w naszym zachowaniu ból i znaleźć w sobie pokorę, by za to przeprosić.
Znam jeszcze lepszy wariant tych przeprosin, w ogóle bez słowa „przepraszam” – samo „nie chciałem cię urazić”. No fajnie, tylko że przepraszanie nie jest o intencjach.

Przepraszam, ale

Na ogół po magicznym „ale” dowiadujemy się albo tego, że wszystko jest naszą winą, albo, że inaczej postąpić się nie dało. Przeprosiny nie są właściwym momentem na tłumaczenia. Te mogą nastąpić dopiero po nich. W spokojnej rozmowie, kiedy napięcie minie.

Wiele lat temu pewna osoba, brutalnie kończąc jedenaście lat naszej przyjaźni kłamstwem i paskudną intrygą (wskutek której straciłam mnóstwo pieniędzy oraz wiarę w ludzi), stwierdziła:

Przeprosiłam Cię raz i więcej nie zamierzam.

Szczerze wzruszyły mnie wtedy te ochłapy litości, które mi wspaniałomyślnie na odchodne rzuciła, ale dziś dzięki doktorowi Hondzie już wiem, że przepraszać za to samo – jeśli czujemy, że rzeczywiście możemy – należy tyle razy, ile osoba pokrzywdzona tego potrzebuje. Inaczej przeprasza się za kwadrans spóźnienia, a inaczej za zdradę. Nie wszystkie rany goją się szybko. Dobre przepraszanie, to przepraszanie niekoniecznie wielokrotne i niekoniecznie jednorazowe. Dobre przepraszanie, to przepraszanie skuteczne, czyli takie, dzięki któremu zaopiekujemy się zranionymi przez siebie uczuciami drugiej strony. Utulimy jej żal, wygasimy gniew, uspokoimy lęk i odbudujemy zaufanie, a czasem nawet utracone na moment poczucie własnej wartości. Czyli, kiedy wejdziemy na moment na jej matę, by posprzątać bałagan, jaki na niej zrobiliśmy. Oczywiście tylko i wyłącznie za jej zgodą. Ma prawo jej nie wyrazić. To nadal jej mata.

fot. Bożena Szuj

Komunikat ja

fot. Bożena Szuj

Wielu ludziom trudno zaakceptować fakt, że nigdy nie wejdą w głowę drugiego człowieka i nie zrozumieją, jak myśli, jak odczuwa, jak ich postrzega. Wtedy często zaczynają się oszukiwać i żyć swoją fantazją, a nawet urojeniem na temat swoich najbliższych, więc wszelkie propozycje posługiwania się komunikatem ja, a nie komunikatem ty, odbierają jak atak. W pewien paradoksalny zresztą sposób, mówiąc:

bo ty zawsze…

używają właśnie komunikatu ja, gdyż nie odnoszą się do swojego rzeczywistego rozmówcy, lecz wytworu swojej własnej głowy na jego temat. Budzi to frustracje obydwu stron, bo celem takiej rozmowy nie jest naprawienie relacji, czy zrozumienie drugiej strony, lecz przekonanie samego siebie, że za nasz zawód, naszą nieszczęśliwość, nasz ból jest odpowiedzialny inny człowiek.
Zarówno pchanie się na cudzą matę, jak i obwinianie kogoś z zewnątrz za nieporządek na naszej, mają tę samą przyczynę – paniczny strach przed byciem sam na sam ze sobą. Przed doświadczaniem własnej maty, zgłębianiem własnej ciszy. Jest to na swój sposób tragiczne, natomiast często niestety rodzi lawinę zła, której trzeba zapobiegać zawczasu. Motywowane współczuciem pozwalanie na to, by ktoś przesiadywał większość czasu na naszej macie, mając obok własną, jeszcze nie rozwiniętą, nie służy ani nam, ani jemu.
Skupienie się na swojej macie ułatwia komunikację głównie dlatego, że nikogo nigdy nie poznamy tak dobrze, jak siebie. Zamiast mówić:

nie zrobiłeś tego i tego,

lepiej powiedzieć:

kiedy nie robisz tego i tego, czuję się tak i tak.

Ostatecznie nie mają przecież większego znaczenia niewyniesione śmieci czy niezrobione zakupy. Znaczenie ma zachwianie czyjegoś zaufania, sprawianie mu przykrości lub okazanie lekceważenia. Nie chodzi przecież o żadną obiektywną prawdę, tylko o zrozumienie emocji i uczuć drugiej osoby, by więcej jej nie ranić. Ale też – co piszę już na podstawie własnych doświadczeń – kiedy zrozumiemy motywację osoby, której zachowanie nas zabolało, może stać się dla nas jasne, że w świetle tej wiedzy, drugi raz by już nas nie zabolało, gdyż większość naszego bólu spowodowana była naszym mylnym założeniem jego złych intencji.

fot. Bożena Szuj

Asertywność

fot. Bożena Szuj

Obawiam się, że moje pisanie o asertywności jest równie dobrym pomysłem, jak ten, bym się pokusiła o pogadankę z zakresu chemii. Jednak spróbuję. Dla siebie samej, autoterapeutycznie.
W asertywność nie umiem. Podziwiam swojego Partnera, który znakomicie potrafi się odnaleźć w niemal każdej sytuacji. Wyczuwa ludzi, jest dla nich uprzejmy i serdeczny, ale nie daje im sobie wejść na głowę. Wie, kiedy odpuścić, wie, kiedy się obronić i robi to w sposób, który budzi respekt (i nie piszę tu akurat o straszeniu bitką, które również czasem budzi respekt). Znam go na tyle dobrze i obserwuję na tyle uważnie, żeby wiedzieć, w których sytuacjach czuje się bardziej komfortowo, a w których mniej, jednak nie sądzę, by ktokolwiek inny umiał to jednoznacznie rozszyfrować.
Wielokrotnie analizowaliśmy krok po kroku moje nieasertywne zachowania, żebym z jego pomocą i na ich przykładzie nauczyła się asertywności. I najczęściej dochodziłam wtedy do tego samego wniosku: to, co mojemu Partnerowi przychodzi z łatwością i w jego wykonaniu wydaje się zwykłym rozsądkiem i świadomością własnej wartości, w moim wykonaniu musiałoby przybrać postać jakiejś psychologicznej rozgrywki. Być może moja wysoka wrażliwość odgrywa tutaj jakąś rolę. Nie umiem udawać, kiedy coś mnie poruszy, zaboli, czy zezłości. Nie zawsze też umiem dać odpowiedni wyraz bólowi, natomiast, jeśli jest mi w rozmowie źle, natychmiast się zamykam. I to raczej bezpowrotnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że asertywność jest czymś niewłaściwym. Nie chcę nawet powiedzieć, że jest nie dla mnie. Chcę powiedzieć, że uczenie się jej przychodzi mi z ogromnym trudem, bo nie ma w niej dla mnie niczego naturalnego.
Nie zmienia to jednak faktu, że asertywność (podobnie, jak kurs samoobrony) to tylko narzędzie, które może nam pomóc w momentach zagrożenia. A wchodzenie na naszą matę stanowi dla nas realne zagrożenie.

fot. Bożena Szuj

Być może nie każde oko wychwyci ten szczegół, więc spieszę wyjaśnić, że na skarpetkach, które mam na powyższych zdjęciach, widnieje… moje imię. Czyż nie piękny prezent dostałam?

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki „All I want” The Offspring, której tekst idealnie podsumowuje mój dzisiejszy wpis.

Wszystko, czego chcę
Dzień po dniu
twoje życie staje się wrakiem
Wciąż czujesz na karku
oddech złych sił
Nikt cię nie szanuje
Nikt ci nie pomaga
Musisz głośno wykrzyczeć
O co ci chodzi
Więc odrzuć zasady
Odrzuć czczą gadkę
Bo mam już dość
tej wegetacji
Zostaw mnie w spokoju
O wiele nie proszę
Nie chcę być tylko kontrolowany
To wszystko, czego chcę
Wszystko, czego chcę
Jak długo potrwa,
Nim usłyszą wołanie?
Próbowałeś się dostosować,
A czułeś się jak kłamca
Grałeś na ich zasadach
Teraz przyszła ich kolej!
Mówiłem to wcześniej
Powiem to znów
Gdybyś tylko słuchał
Zrozumiałbyś sens
fot. Bożena Szuj

Złe wychowanie

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy wpis postanowiłam umieścić nie tylko w kategorii „nNa kozetce”, ale również w „Jak w porach roku Vivaldiego”, bo choć nie poruszam w nim tematu jesieni, to oprawą graficzną chciałam oddać jej hołd. Z tej okazji stworzyłam też biżuterię, którą prezentuję na zdjęciach.

🍂 Złe wychowanie?

fot. Bożena Szuj

Jakiś czas temu, oglądając „Psychology In Seattle”, zauważyłam, że dr Kirk Honda dość regularnie używa sformułowania „dobre wychowanie” w innym znaczeniu niż to, które do tej pory znałam. Przez „dobre wychowanie” rozumiałam wyniesienie z domu podstaw savoir vivre’u, pewną ogładę, grzeczność i klasę. I analogicznie do dowodów na „złe wychowanie” zaliczałam prymitywność, brak ogłady i uprzejmości czy opryskliwość. Tymczasem dr Honda „źle wychowanymi” nazywa ludzi, którzy z rodzinnego domu wynieśli deficyty uniemożliwiające im tworzenie trwałych, bezpiecznych relacji z innymi ludźmi w dorosłym życiu, czyli u których proces wychowywania przebiegał  źle.
To bardzo otworzyło mi oczy, bo wciąż wiemy zbyt mało o wychowywaniu młodych ludzi. Nie mamy wzorców, a do tego znane od lat metody, które może były na krótką metę skuteczne, na ogół opierały się na zastraszaniu, co wywołuje w dziecku ogromne traumy, nierzadko – bez późniejszej profesjonalnej pomocy – na całe życie. Tzw. grzeczne, ciche dziecko, to najczęściej dziecko przerażone, więc na pewno nie „wychowywane dobrze”. Warto więc trochę zredefiniować pojęcie „dobrego wychowywania”, bo poprzez przymiotnik „dobre” buduje pozytywną konotację z zachowaniami, które u małych dzieci mogą wynikać ze strachu i karności. Czy wyśmiewam wpajanie zasad savoir vivre’u? Nie. Wręcz przeciwnie – ubolewam nad tym, że na ogół wychowującym kolejne pokolenia rodakom nie są znane, ale myślę, że przy społecznej zatrważającej znieczulicy (objawiającej się chociażby haniebną postawą Polaków wobec sytuacji na białoruskiej granicy, wpuszczaniem na sejmową mównicę faszystów czy wreszcie narażaniem na śmierć kobiet w ciąży) nieznajomość savoir vivre’u jest akurat naszym najmniejszym problemem. „Dobrym wychowaniem” nazwałabym dziś uczenie empatii, do której punktem wyjścia będzie szacunek.
Choć wiele zaczyna się w tej kwestii zmieniać, mamy dostęp do wiedzy, do najnowszych psychologicznych badań, do darmowych wartościowych treści w internecie, to ciągle jeszcze tkwimy jedną nogą w starym porządku, bo… boimy się zmian, mimo że są to zmiany na lepsze. Łatwiej tkwić z złym, a znanym, niż dobrym, ale zupełnie nowym. A przecież tylko zmiana sprzyja rozwojowi.

fot. Bożena Szuj

🍂 Rodziców trzeba szanować

fot. Bożena Szuj

Wspomniałam wyżej, że należy dzieci uczyć przede wszystkim empatii, do której punktem wyjścia jest szacunek. Dobrze więc na początku odróżnić dwa rodzaje szacunku. Pierwszy to ten podstawowy, który należy się z urzędu absolutnie każdemu człowiekowi bez względu na wiek, płeć, rasę, orientację seksualną, pochodzenie czy światopogląd (człowiekowi i oczywiście pozostałym istotom żywym).  Drugi to ten bardziej zaawansowany, na który trzeba sobie zasłużyć swoimi czynami. Wymuszanie na innych tego drugiego rodzaju szacunku  (bo brak pierwszego w moim odczuciu oznacza brak możliwości jakiejkolwiek interakcji) jest jakimś pomieszaniem porządków.  To osoba szanująca decyduje kogo i z jakich powodów szanuje, nigdy na odwrót. Całkiem niestety sporo ludzi nie czuje niczego niestosownego w używaniu argumentu „ze względu na szacunek do mnie”. Tak samo jak wielu rodziców nie widzi przekraczania granic dziecka w domaganiu się od niego szacunku wyłącznie z powodu bycia rodzicami. Jeśli ktoś nas nie szanuje w ten bardziej zaawansowany sposób, to po pierwsze tylko i wyłącznie jego decyzja i wybór (podyktowany zresztą na ogół naszym zachowaniem), a po drugie… nie musi. Jedni będą, inni nie będą. Mówienie:

szanuj mnie, bo jestem:
starszy od ciebie,
twoim rodzicem,
partnerem,
nauczycielem,
szefem

to nic innego, jak zakamuflowany (często też nieuświadamiany sobie przez nadawcę) komunikat:

czuję się nikim i nie mam szacunku do samego siebie, więc będę teraz wzbudzać w tobie poczucie winy, że nie możesz mi dać tego, czego sam sobie nie umiem dać; obarczę cię odpowiedzialnością za siebie, która leży wyłącznie po mojej stronie, bo sam jestem zbyt słaby, by ją unieść.

Jeśli o tym wiemy, na ogół umiemy w sobie odnaleźć pewne pokłady współczucia dla osób, które się tak zachowują, bo rozumiemy, że są zwyczajnie nieszczęśliwe. Jednak trzeba pamiętać, że bardzo trudno znaleźć w sobie współczucie dla tych, którzy w dzieciństwie nasze granice  regularnie przekraczali. Przeprogramowanie się jest możliwe, ale zazwyczaj nie bez fachowej pomocy i ogromnej, nieraz wieloletniej, pracy nad sobą.
Jak się to wszystko ma jednak do dzieci i nauczenia ich szacunku oraz empatii? Po pierwsze myślę, że trzeba się skupić na tym pierwszym i podstawowym szacunku do każdego. I w tym nie tylko nie są pomocne, ale są wręcz destrukcyjne teksty typu: „szanuj mnie, bo jestem twoim rodzicem”.

  • Po pierwsze dlatego, że zasiewają w dziecku pomysł, że ma prawo nie szanować (w najogólniej pojęty sposób) innych – bez tego domyślnego stwierdzenia powyższe zdanie zwyczajnie nie ma przecież sensu.
    Innymi słowy:
    „szanuj mnie, bo jestem człowiekiem”
    „szanuj mnie, bo jestem twoim rodzicem”
  • Po drugie dlatego, że są inwazyjnym wtargnięciem na terytorium dziecka – musimy wymagać od niego (choć najprościej wymagać tego od siebie, a dziecku pokazywać poprzez przykład) szacunku na tym pierwszym, podstawowym poziomie, ale drugi to jego przestrzeń i jego wolność; samo sobie wybierze idoli i autorytety – możemy je ewentualnie podsuwać, jeśli nasze ego mocno się tego domaga, ale nic więcej.
  • Po trzecie dlatego, że jest nadużyciem rodzicielskiej władzy. Dziecko, jeśli słyszy, że ma szanować swojego rodzica tylko dlatego, że jest on rodzicem, dostaje komunikat o nierówności, czyli że w układzie rodzic-dziecko szacunek należy się wyłącznie rodzicowi, co po pierwsze nie jest prawdą, a po drugie uczy – uwaga, uwaga! – braku szacunku właśnie i tego, że przewagę ma ten, kto ma w danym momencie władzę. To dokładnie ten sam mechanizm, który opisywałam w tekście „To tylko klaps”.

Ponieważ już oczami nie tylko nNi, ale także wyobraźni zobaczyłam niezrozumienie wśród Czytelników wzmianki o podsuwaniu dzieciom autorytetów dyktowanemu ego, wyjaśnię, co dokładnie miałam na myśli. Nie ma niczego niestosownego we wskazywaniu dzieciom wielkich – zarówno w skali mikro, jak i makro – nazwisk. Niektórzy są dla nas autorytetami i chcemy się tym zwyczajnie podzielić, wierząc, że dziecko na tym w jakimś sensie skorzysta, choćby przez poszerzenie własnych horyzontów, a jeśli nie, to przynajmniej posiądzie jakąś wiedzę o nas; trochę nas pozna, co być może nie spełnia funkcji wychowawczej, ale za to sprzyja budowaniu więzi między nami. Sama w szkole z uporem maniaka pokazywałam dzieciom m.in. twórczość Stanisława Dróżdża (jako w pewnym sensie ekspert od niej), licząc na to, że otworzy jeszcze bardziej ich niesamowite głowy. Moim celem nie było jednak to, by dzieci zakochały się w Dróżdżu i szanowały go tak mocno, jak ja. (To, owszem, kiedy się zdarzyło, miło łechtało moje ego, ale nie przyszło mi do głowy, by tego od dzieci oczekiwać.) Moim celem było danie im wyboru; pokazanie, że wbrew podstawie programowej mogą wybierać nie tylko spomiędzy skostniałych, nudnych „wielkich”, których przedstawia się w sposób kastrujący artyzm, lecz że mamy też artystów z pogranicza (do którego poezję konkretną niewątpliwie można zaliczyć), że prawdziwej sztuki nie da się łatwo zaszufladkować – a w szkole nauczyciele robią to wyłącznie z powodu braku swoich własnych kompetencji. Wychowywanie dzieci musi być nastawione na ich rozwój. Ewentualne dostrzegalne w procesie wychowawczym podobieństwa do nas są przyjemnym bonusem dla nas samych (co zresztą doskonale obrazuje tezę, którą kilkakrotnie na tym blogu przedstawiałam, mianowicie że to nie przeciwieństwa się przyciągają – zachwycamy się osobami podobnymi do nas samych). Na pierwszym miejscu powinno być jednak ukształtowanie człowieka i przystosowanie go do samodzielnego życia.

fot. Bożena Szuj

🍂 Zimny chów dzieci i ryb

fot. Bożena Szuj

Jedną z moich traum (nie wiem nawet dlaczego, bo wobec mnie nie stosowano już tego procederu, pamiętam jednak rozmarzenie, z jakim opowiadano mi o czasach, w których był na porządku dziennym) jest ta związana z wypraszaniem z pomieszczenia dzieci, by „omówić sprawy dorosłych”. Samo sformułowanie „sprawy dorosłych” czy „tematy nie dla dzieci” budzi we mnie dreszcz obrzydzenia do dzisiaj, mimo że dzieckiem już od dawna nie jestem. Jako że na ogół te bardzo dorosłe sprawy tyczyły się seksualności, budowało to dodatkowo niezdrowe napięcie (w wysoko wrażliwym dziecku szczególnie niezdrowe, bo przeżywane – jak wszystko – wielokrotnie mocniej). Czy uważam, że z dziećmi można rozmawiać na wszystkie tematy? Tak! Czy uważam, że wszystkie tematy można z innymi dorosłymi poruszać przy dzieciach? Absolutnie nie! Myślę, że nie ma tematu, którego nie dałoby się poruszyć z dzieckiem, nawet bardzo małym, jednak niektóre są na tyle delikatne i przekazane nieodpowiednio mogłyby tyle zburzyć w niegotowej jeszcze główce maluszka, że wymagają specjalnych warunków i wrażliwości przekazujących je dorosłych.
Co mnie więc razi w wypraszaniu dzieci, by omówić „tematy nie dla nich”? Brak klasy. Jeśli chcemy coś znajomemu powiedzieć na stronie, a otaczają nas ludzie, dla których uszu dana treść z jakiegokolwiek powodu nie jest przeznaczona, nie każemy im wychodzić, tylko czekamy na moment, aż zostaniemy sami lub ewentualnie jakoś go aranżujemy. Dokładnie tak samo należy postępować z dziećmi.
I piszę to jako entuzjastka zarówno miejsc (restauracji, kawiarni, hoteli) dostosowanych do obecności najmłodszych gości, jak i tych, do których najmłodsi nie mają wstępu. Jestem przekonana, że już małym dzieciom dobrze pokazywać, że tak samo cenny dla naszego rozwoju, ale też naszej relacji jest i czas spędzany wspólnie, i czas spędzany oddzielnie. Lepiej jednak, żeby nie tworzyć sztucznej i dosyć toksycznej atmosfery ukrywania „pewnych tematów”. Nie ma absolutnie nic złego w tym, że nie wszystkim się ze sobą dzielimy – zarówno w związku, jak i w relacji dziecko-rodzic. Istotne jest wyznaczenie granic i dawanie sobie wolności, bo podstawą każdego związku powinno być zaufanie. Nie bardzo sobie wyobrażam wypytywanie Partnera o jego prywatne rozmowy z przyjaciółmi, bo wychodzę z założenia, że gdyby dotyczyły czegoś, o czym powinnam się dowiedzieć, to Partner (lub jego przyjaciel) sam się tym ze mną podzieli. Ponieważ bardzo jasno nakreśliliśmy granice, wchodząc w związek, oboje mamy pewność, że rzeczy, których sobie nie mówimy, nigdy nie dotyczą bezpośrednio naszej relacji i w żadnym sensie nie mogą stanowić dla niej zagrożenia. Podobnie jest z dziećmi, które uczą się przede wszystkim przez obserwację. Nie będą miały potrzeby zatajania przed nami rzeczy naprawdę istotnych, jeśli nie będziemy się wtrącać do tych sfer ich życia, które nas nie dotyczą (te się będą na przestrzeni lat oczywiście zmieniać). Reasumując, jeśli zamiast delikatnie wyznaczyć granice, najlepiej używając komunikatu ja („nie czuję się komfortowo, rozmawiając z tobą o tym, ale niech ci nie będzie z tym źle, bo to nie ma to najmniejszego znaczenia ani dla ciebie, ani dla naszej relacji”), zaczniemy tworzyć tematy tabu („nie dla dzieci”, „nie dla kobiet”, „nie dla  mężczyzn”, itd.), istnieje duże ryzyko, że zasiejemy w dziecku albo zachowania kontrolujące, albo podatność na kontrolę, albo jakąś hybrydę jednego z drugim.
Doktor Kirk Honda wielokrotnie podkreśla, że choć wielu psychoterapeutów używa tych terminów błędnie (a raczej pod pierwszy z nich podciąga oba znaczenia), to jednak czym innym jest współuzależnienie (ang. codependence), a czym innym… no i tutaj mam problem z polskim tłumaczeniem, ale zaryzykuję sformułowanie „osobowość zależna” (ang. dependence). Mechanizm współuzależnienia w relacjach, w których jedna osoba jest uzależniona od alkoholu czy substancji psychoaktywnych (lub jedzenia, seksu, zakupów, gier itp.) wytwarza się w drugiej, nieuzależnionej osobie. W największym skrócie, nieuzależniony partner lub członek rodziny osoby borykającej się z uzależnieniem zaczyna nieświadomie odtwarzać toksyczną relację, w jaką uzależniony partner lub członek rodziny wszedł z tym, od czego jest uzależniony z tymże partnerem lub członkiem rodziny. Jedna strona jest więc uzależniona od „używek” (tu można podstawić cokolwiek), a druga powiela ten schemat, uzależniając się w bardzo podobny sposób od strony uzależnionej. Mając za sobą kilka takich relacji, mogę powiedzieć, że to chyba jedyny sposób, żeby wytrwać w takim związku. Związku z jednej strony fascynującym, bo pełnym skrajności i namiętności (które same w sobie również uzależniają), a z drugim toksycznym i wyniszczającym, bo przemoc jest w nich jedynym elementem stałym. O ile leczenie wszelkich uzależnień jest długotrwałe i wymagające niezwykłej systematyczności, o tyle współuzależnienia można się pozbyć chirurgicznym cięciem, wychodząc z relacji z nałogowcem. Oczywiście konieczna jest także terapia lub wnikliwa autoterapia, która pomaga zrozumieć, jakie mamy deficyty i skąd wzięły się w nas autodestrukcyjne mechanizmy, żeby w kolejnych związkach nie popełniać tych samych błędów.
Terminem, którego w języku angielskim używa się zdaniem dra Hondy zbyt rzadko, jest dependence. Czyli zależność od partnera nie wywołana jego uzależnieniem, lecz będąca właśnie bezpośrednim skutkiem złego wychowania. Nie do końca o tym, ale poniekąd, opowiada Markowi Sekielskiemu moja ukochana dr Ewa Woydyłło w tym fragmencie wywiadu (serdecznie polecam obejrzenie całości!) – skłonność do współuzależnienia wynosimy z domu, jeśli jesteśmy wychowywani źle właśnie. Wracając do dependence, czyli osobowości zależnej, jej przyczyną jest nadmierna kontrola dziecka prowadząca do niewykształcenia się w nim umiejętności odróżnienia jego potrzeb od potrzeb innych ludzi. To zaburzenie uniemożliwia samodzielne funkcjonowanie w dorosłym życiu. W patriarchalnym systemie najbardziej są na to narażone dziewczynki (choć nie są oczywiście jedynymi ofiarami takiego wychowania). Kiedy słyszymy od najmłodszych lat „argumenty”, że:

  • mówiąc, co myślimy, sprawimy komuś przykrość
  • będziemy nieuprzejmi, sygnalizując swoje granice
  • zachowując się w zgodzie ze sobą, narazimy się na to, że przylgnie do nas jakaś niepochlebna opinia czy wręcz zaczniemy się cieszyć złą reputacją,

narasta w nas strach, że nie sprostamy abstrakcyjnym oczekiwaniom wszystkich otaczających nas ludzi. Istotne jest też to, że nie przechodzą oni w naszej głowie żadnej wcześniejszej selekcji, nie boimy się zatem, że za niemądrych uznają nas osoby mądre, za nieporządnych uporządkowane, a za rozwiązłych cnotliwe, w czym można byłoby się doszukać jeszcze sensu. Boimy się osądu wszystkich ludzi, a wśród nich również tych, którzy nie mogą dla nas stanowić autorytetu w absolutnie żadnej dziedzinie. Ten wpojony przez niekompetentnych rodziców strach zabija w nas zdolność do autorefleksji, która jest po pierwsze konieczna dla naszego rozwoju, a po drugie chroni nas samych przed skrzywdzeniem (i przez innych, i przez samych siebie). Dr Honda powtarza często coś, co czułam intuicyjnie już ucząc w szkole, mianowicie że należy pytać dzieci, czego chcą i co w danej chwili czują. Znajomości naszych potrzeb oraz kontaktu z własnymi emocjami (którego brak prowadzi w dorosłym życiu do emocjonalnego kalectwa) trzeba dzieci nauczyć. Dopiero kiedy wiemy, czego chcemy, możemy z tego świadomie zrezygnować, biorąc pod uwagę też inne czynniki. Czyli zamiast np. zmuszać dziecko do pójścia na urodziny kolegi, za którym nie przepada, zapytajmy je, czy chce iść, czy nie, a jeśli nie, to z jakiego powodu. Zamiast zakazów, nakazów czy obśmiewania jego racji, pokażmy dziecku, że zarówno jego emocje (złości czy smutku), jak i rzeczywiste potrzeby do których warto się dokopać podczas rozmowy – w niepójściu na przyjęcie rzadko chodzi przecież o niepójście na przyjęcie) są ważne. Dopiero z tego punktu można rozpocząć rozmowę, ukazując dziecku drugą stronę (może nielubiany kolega jest odrzucany przez wszystkich i to przyjęcie ma dla niego dużo większe znaczenie niż nasze dziecko jest sobie w stanie wyobrazić). Ale i tak ostateczna decyzja nie powinna być podejmowana poza dzieckiem (mówię tu o decyzjach, które kilkuletnie dziecko jest w stanie podjąć samo). Niech jednak żadna jego decyzja nigdy nie będzie kierowana strachem o czyjś jej odbiór. Nie uczmy dzieci zależności i podwładności, bo to ogromna dla nich krzywda, kierowana w dodatku naszym własnym egoizmem. Dorosłymi zależnymi dziećmi co prawda łatwiej jest manipulować, szantażując je emocjonalnie tym, że mają wobec nas jakieś obowiązki, ale spoiler alert: nie mają żadnych!
Kolejnym elementem starego zimnego chowu jest wpojenie dziecku przekonania, że nasza miłość jest warunkowa, tymczasem nie może taka być (a jeśli jest, to dla nas informacja zwrotna, że popełniliśmy gdzieś błąd). Na warunkową miłość przyjdzie w życiu dziecka czas – dom powinien przede wszystkim pokazać dziecku miłość, jaką ma się samo obdarowywać przez resztę swojego życia. Jeśli wszystko, co dziecko robi (to tyczy się niestety również wyglądu) jest dla nas, surowych sędziów, nie dość dobre czy niewystarczające, dziecko rozwija się, a potem wchodzi w dorosłe życie z gigantycznym deficytem naszego uznania, naszego usatysfakcjonowania (które sobie oczywiście idealizuje, bo umówmy się, nie jesteśmy żadnymi wyroczniami i w pewnym momencie trzeba to dziecku głośno powiedzieć). Nie ma znaczenia, czy mamy 10, 17, czy 48 lat – jeśli nosimy w sobie deficyt akceptacji rodzica, on nie zniknie sam z siebie bez ciężkiej terapeutycznej oraz autoterapeutycznej pracy.

fot. Bożena Szuj

🍂 Jesteś bliżej, więc będę Cię traktować…
gorzej

fot. Bożena Szuj

Mąż odburkujący coś niegrzecznie żonie, bo zawsze z nią przecież może porozmawiać później, a farmaceuta, kasjerka czy pan od okien, z którymi rozmawia teraz mogą sobie coś pomyśleć; żona starannie pracująca na jak najlepszą reputację wszystkich wokół, a w czterech ścianach znęcająca się nad mężem, któremu i tak nikt nie uwierzy, że mógłby być jej ofiarą; uroczy, zawsze pomocni sąsiedzi, mający czas dla wszystkich, tylko nie dla własnego i najbardziej ich potrzebującego dziecka. Wszyscy się z tym stykamy. Te zachowania wynikają bezpośrednio ze złego wychowania. Ze złych wzorców. Szanowanie (na poziomie podstawowym) wszystkich to jedno, ale życie to sztuka wyborów. Przed wyborem kto jest dla nas ważniejszy stajemy codziennie. I jeśli regularnie przedkładamy dalszych znajomych, współpracowników czy ludzi znanych z widzenia nad swoich najbliższych, bo jedni może coś sobie o nas pomyślą, a drudzy są przecież bliscy, to mamy poważny problem. Wybór najbliższych, który powinien być oczywistością, nie oznacza wcale, że mamy automatycznie wszystkich innych traktować źle. Oznacza jedynie, że nie przywiązujemy wagi do tego, co ktoś, kto nie odgrywa w naszym życiu żadnej roli, sobie o nas pomyśli, co nie stoi przecież w najmniejszej sprzeczności w byciu dla niego uprzejmym. Oznacza wreszcie, że przywiązujemy ją do tego, co pomyśli o nas osoba, która nas zna i kocha (zwłaszcza dziecko, które na początku swojego życia kocha bezwarunkowo).
Myślę, że przesadne dbanie o nieistotną fasadę przy zaniedbywaniu tego, co naprawdę ważne i cenne wynika z raka, o którym pisałam wcześniej – tzw. zimnego chowu. Ten zrobił niestety ogromną i nieodwracalną krzywdę wielu pokoleniom. Jedynym wyjściem, jakie w tej sytuacji widzę, jest terapeutyzacja całego społeczeństwa.

fot. Bożena Szuj

🍂 Rodzicielskie kompetencje

fot. Bożena Szuj

Nawet się nie łudzę, że ten rozdział spotka się ze zrozumieniem. Napiszę go jednak, bo to, co chcę przekazać, wydaje mi się szalenie ważne. Jestem przekonana, że dzieci trzeba trzymać jak najdalej od każdej religijnej instytucji i organizacji do momentu osiągnięcia przez nie pełnoletności, kiedy będą mogły podjąć świadomy wybór, czy chcą należeć do jakiegoś kościoła czy nie. A jeśli tak, to wybrać do jakiego. Myślę, że powinny być pozbawione możliwości uczestnictwa w jakichkolwiek religijnych rytuałach, a swoją wiedzę na temat danej religii i wyznania swoich wierzących rodziców czerpać wyłącznie z obserwacji ich zachowań na co dzień. Wychowywanie dzieci w duchu empatii, poszanowania innych i uważności na nich, w duchu miłości i łagodności da im narzędzia umożliwiające zostanie w dorosłym życiu zarówno doskonałym katolikiem, protestantem, judaistą, muzułmaninem czy buddystą, jak i agnostykiem czy ateistą (to oczywiście tylko skromny wycinek wszystkich możliwości). Ten wybór jednak powinien być świadomy, dobrowolny i przede wszystkim w żadnym stopniu niezwiązany z naciskami czy oczekiwaniami innych ludzi. Przy czym dziecięca religijna neutralność powinna być właśnie tak nazywana i traktowana – dziś dzieciom, które nie uczestniczą w życiu kościoła, przykleja się łatki ateistów, co jest równie złe, jak przyklejanie im łatek np. katolików. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że to utopijny pomysł, bo im wcześniej zaczyna się proces indoktrynacji, tym jest skuteczniejszy – żadne rozsądne ugrupowanie nie odda takiej możliwości bez walki. Innym słabym punktem mojej wizji jest nieuwzględnienie istniejącej niestety w wielu religiach obsesji nawracania bliźnich, która skutkuje na ogół dosyć powierzchownym podejściem do własnego sumienia i własnych czynów, za to niesłychanie inwazyjnym, a wręcz inkwizytorskim do sumienia i czynów innych ludzi. I taka postawa równocześnie upośledza też rodzicielskie kompetencje w ten sam sposób, w który kompetencje lekarzy upośledza klauzula sumienia. Zdaję sobie sprawę z tego, że są to kwestie złożone. Rozumiem na przykład dyskomfort, jaki może odczuwać ginekolog, który jest jako człowiek przeciwnikiem aborcji, a równocześnie jako lekarz musi przeprowadzić terminację ciąży swojej pacjentki. Ja na pewno nie potrafiłabym się odnaleźć w sytuacji tak dużego rozdarcia między własnymi przekonaniami a zawodowymi obowiązkami. Jednak decydując się na taką a nie inną specjalizację, ma pełną świadomość, że prędzej czy później będzie się z tak trudną dla niego sytuacją musiał zmierzyć. Znalezienie się w niej nie jest dla niego zaskoczeniem. Nie powinien więc konsekwencjami swojego wyboru (specjalizacji, w ramach której będzie narażony na konieczność wykonania aborcji przy absolutnie antyaborcyjnych poglądach) obarczać innych ludzi. Mam tu na myśli zarówno lekarzy przejmujących jego obowiązki, jak i pacjentki, których jego światopogląd nie może ani obchodzić, ani tym bardziej dotyczyć.
Wracając do rodzicielstwa, obowiązkiem rodzica jest wychowanie dziecka, czyli przygotowanie go do dorosłego samodzielnego i odpowiedzialnego życia. Niepojętym jest dla mnie zaniechanie edukacji seksualnej swojego dziecka, w tym całego niezwykle istotnego tematu antykoncepcji, z powodu własnego światopoglądu (tu już nie ma przecież mowy o abortowaniu kogokolwiek – tu sprawa sprowadza się wyłącznie do przekazania rzetelnej wiedzy, nawet jeśli jest to wiedza o czymś, z czego sami nie korzystamy). Dziecko musi się – najlepiej jak najwcześniej – dowiedzieć, gdzie są jego granice, czym jest zły dotyk, w jaki sposób reagować na akty przemocy, czym jest bezpieczny seks, przed czym antykoncepcja chroni i jakie są skutki zarówno jej stosowania, jak i niestosowania. Wierzący rodzice mogą przecież wspomnieć o zasadach, które sami wyznają (i z których na przykład wynika niechęć do rozmowy o antykoncepcji), bo być może one będą dla dziecka jakimś drogowskazem, jednak podstawową kwestią jest przekazanie wiedzy. Tu niestety, nad czym moje nauczycielskie serce niezwykle ubolewa, nie można liczyć na szkołę. Szkoła mogłaby  być filarem. Jest mnóstwo rodziców posiadających zerowe kompetencje rodzicielskie i tu z pomocą powinna właśnie przyjść szkoła zaopatrzona w odpowiednio wykwalifikowaną kadrę. W teorii wszystko się zgadza. W praktyce po pierwsze od lat do zawodu nauczyciela jest selekcja negatywna, a po drugie podstawy programowe są coraz bardziej idiotyczne, co wiąże ręce tym kilku procentom nauczycieli rzeczywiście z powołania.
Za obecnych rządów, naprawdę strach dzieci posyłać do szkoły. Nie stać nas, jako narodu, na rodzicielskie niekompetencje jednostek.

fot. Bożena Szuj

🍂 Seksualizacja dzieci i cały ten gender

fot. Bożena Szuj

Patriarchat, w którym chowali się wszyscy moi rówieśnicy oraz osoby trochę ode mnie młodsze, podzielił świat tak, jak umiał najlepiej, czyli prymitywnie: na kobiecy i męski. Kobietom przypisał zbiór cech pojawiających się u kobiet statystycznie częściej, a mężczyznom inny zbiór cech, również pojawiających się u mężczyzn statystycznie częściej, z czego wyciągnął jeszcze jakieś koślawe wnioski dotyczące przywództwa. Wszyscy ludzie z grupy „statystycznie rzadziej” zwyczajnie nie zostali uwzględnieni. Wydawać by się mogło, że taka nieudolna konstrukcja runie jeszcze zanim ktoś ją wcieli w życie, ale nie. Od tysięcy lat ma się świetnie, w niektórych środowiskach nawet do dzisiaj.
Jestem pewna, że – podobnie jak z religią – trzeba wychowywać dziecko możliwie jak najbardziej neutralnie. Nie zakładać, że skoro jest chłopcem, to coś tam,  a skoro jest dziewczynką, to coś tam innego. No nie. Jest dzieckiem z jakimś potencjałem, z jakimiś potrzebami. Nie zawstydzajmy chłopca, jeśli chce się pobawić lalką lub marzy o różowym dresie – ta wstrętna potrzeba zawstydzenia jest po naszej stronie, bo to my mamy z tym problem. Warto się nad tym pochylić. Nie nazywajmy chłopczycą (co to w ogóle za słowo!) dziewczynki, która lubi chodzić po drzewach i bawić się autkami. Nie nazywajmy dziewczynki zachwyconej od najmłodszych lat sukienkami, butami i torebkami typową kobietą (zwłaszcza, jeśli ma potem zostać psychoterapeutką…), a chłopca mającego smykałkę do majsterkowania, typowym mężczyzną. A już przede wszystkim pozwólmy dzieciom przeżywać emocje. Choć jest to trudne dla nas, pozwólmy im płakać, zmierzać się ze swoim cierpieniem. Zwłaszcza uczmy chłopców kontaktu z własnymi emocjami i obalajmy ten głupi, a przede wszystkim szkodliwy mit, że chłopaki nie płaczą. Jasne, że płaczą! Każdy człowiek ma do odczuwania i wyrażania swoich emocji niezbywalne prawo. To niesłychanie ważne, żeby mówić o tym dzieciom od maleńkości. Obserwujmy nasze dzieci. Patrzmy, co im służy, co jest dla ich rozwoju dobre, co im sprawia radość. Nie wkładajmy ich w żadne ramy. Dzieci to zawsze znacznie więcej, niż możemy pojąć.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi od wczesnego dzieciństwa i jest prawie moją równolatką. Ważna, mądra, piękna i przede wszystkim na temat!

fot. Bożena Szuj