„Cieszę się, że moja mama umarła” Jennette McCurdy

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Magdalena
Moltzan-Małkowska
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022
oryginalny tytuł: I’m glad
my mom died

Głośny literacki debiut Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” porusza niesamowicie ważne kwestie, które w wielu kulturach (m.in. naszej) ciągle jeszcze uchodzą za tematy tabu. Jest to również znakomita, wciągająca, pełna fantastycznego humoru, doskonale napisana… wstrząsająca powieść autobiograficzna o tym, jak wiele nieodwracalnych błędów można popełnić, wychowując dziecko i jak kompletnie przez nikogo nieweryfikowana władza absolutna matki może zniszczyć życie jej dziecka. Jest to też powieść o piekle anoreksji, bulimii, alkoholizmu, współuzależnienia i show biznesu, w którym dorastają pod niewyobrażalną presją dziecięce gwiazdy, spełniające na ogół marzenia swoich rodziców.

Kwestia tytułu

fot. Bożena Szuj

Nie ukrywam, że tytuł wywołał we mnie początkowo mieszane uczucia. Oczywiście w połączeniu z przepiękną okładką i cukierkowym na niej zdjęciem McCurdy trzymającej różową urenkę, bardzo mnie rozbawił. Równocześnie okazywanie radości z powodu czyjejkolwiek śmierci budzi mój sprzeciw. Amerykańska gawiedź, która wytoczyła się z szampanem na ulice po zamordowaniu Saddama Husajna utożsamiała w moim odczuciu najohydniejsze instynkty nie dlatego, żeby mi było Husajna szkoda, czy żebym uważała, że na śmierć nie zasłużył. Podobny niesmak czułam, kiedy jedna z instagramerek stwierdziła, że „po śmierci Putina otworzy szampana” (co oni mają z tym szampanem?). Znowu nie dlatego, żebym nie uważała, że najlepszą przysługą dla świata będzie unicestwienie tego zbrodniarza. Czułam jednak, że czym innym jest odetchnąć z ulgą po czyjejś śmierci, a czym innym poświęcać swoją energię na jej celebrowanie.
W przypadku tytułu recenzowanej dziś przeze mnie książki jest jednak trochę inaczej. Po pierwsze Jennette McCurdy łączyły ze zmarłą silne więzy. Była to relacja mająca długą historię. Relacja, której częścią było więc również samopoczucie autorki po śmierci matki i własne na ten temat przemyślenia, czy – co najbardziej tragiczne – nieumiejętność wyodrębnienia ich z wdrukowanych w siebie przekonań i manipulacji matki, z którą dwadzieścia parę lat swojego życia była emocjonalnie zlana w jedno.
McCurdy w wielu wywiadach powtarzała, że od początku chciała tak właśnie nazwać swoją książkę. Zależało jej na tym, żeby tytuł przyciągnął uwagę i taką funkcję z całą pewnością spełnił, jednak nie ograniczył się tylko do niej… W słowach „cieszę się, że moja mama umarła” autorka mówi o własnych uczuciach, co – jak się z biegiem lektury przekonamy – jest krokiem milowym w jej późniejszej terapii. To właśnie z rozpoznawaniem i nazywaniem własnych uczuć miała najpoważniejszy problem, wskutek skandalicznych, przemocowych zachowań swojej matki. Tytuł można więc nazwać rodzajem zwycięstwa nad wszystkimi traumami dzieciństwa, zaburzeniami i nałogami, z jakimi musiała się mierzyć.

fot. Bożena Szuj

Amerykański sen

fot. Bożena Szuj

Ach, być młodziutką gwiazdą amerykańskiego kanału telewizyjnego dla dzieci i młodzieży Nickelodeon, uśmiechającą się do wszystkich Amerykanów z ogromnych billboardów… Gwiazdą pracującą z samą Arianą Grande i zarabiającą na tym przez całe lata mnóstwo pieniędzy… Któż z nas nie chciałby nią zostać? Z pewnością trochę osób, a wśród nich Jennette McCurdy: drobniutka dziewczynka pochodząca z ubogiej mormońskiej rodziny. Grzeczna, spokojna i całkowicie zdominowana przez swoją zaborczą, narcystyczną i ukochaną matkę. Trudno wymagać od małych dzieci, żeby umiały wyznaczyć swoją ścieżkę kariery, nie popełniając przy tym żadnego błędu. Mała Jennette była jednak pewna dwóch rzeczy: że chce być pisarką oraz że nie chce być aktorką.

Bezwzględnie wolę pisać, niż grać. […] Lubię prywatność tej czynności. Nikt nie patrzy. Nie poddaje ocenie. Nie krytykuje. Nie ma kierowników obsady, agentów, menedżerów, reżyserów ani mamy. Tylko ja i kartka. Pisanie to dla mnie przeciwieństwo grania. Granie jest z gruntu fałszywe. Pisanie z gruntu prawdziwe.
– Doskonale. – Mama obserwuje mnie bacznie, jakby oceniała, czy można mi wierzyć. – Pisarze są grubi i niechlujni, wiesz? Nie zniosłabym, gdyby twój aktorski tyłeczek zamienił się w wielkie dupsko pisarki.
Zanotowałam. Moje pisanie unieszczęśliwia mamę. Moje granie sprawia jej radość. Zabieram kartki i wsuwam je z powrotem pod pachę.

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 112

Matka nie pozwoliła jej jednak ani rozwijać niewątpliwego talentu literackiego, ani zrezygnować z pięcia się po szczeblach aktorskiej kariery. Ktoś niezorientowany w treści książki mógłby stwierdzić, że „dzięki matce przynajmniej do czegoś w życiu doszła”. Tak, owszem: do poważnych zaburzeń odżywiania, alkoholizmu, łatwości wchodzenia w toksyczne relacje z mężczyznami i przede wszystkim pogardy dla całego show biznesu, w którym się zwyczajnie marnowała, grając latami w – jak to ujęła – „gównianym sitcomie” (mowa o popularnym serialu dla młodzieży „iCarly”).
Niektórzy mogą Jennette McCurdy również kojarzyć jako piosenkarkę (krótka kariera muzyczna również nie była oczywiście ani jej marzeniem, ani nawet pomysłem). O piosence „Not That Far Away”, którą nagrała, mając osiemnaście lat, pisze tak:

Nie znam się na muzyce, ale piosenka mi się nie klei, aranżacja jest przestarzała, a melodia jednostajna. Nie mówię tego na głos, ponieważ mama jest zachwycona. Łzy płyną jej po twarzy. Fakt, nie sądzę, że są to jedynie łzy radości, coś za nimi stoi i mam pewne podejrzenia, o co chodzi. Życie dogoniło sztukę, jeśli tak można nazwać tę piosenkę. (Nie można.)

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 167

Czym zdradza dobry gust i umiejętność trzeźwego osądu sytuacji, a przede wszystkim doskonałe, lekkie, choć miejscami ostre jak brzytwa pióro.

fot. Bożena Szuj

Cała ta przemoc

fot. Bożena Szuj

Paulina Młynarska w swoich mediach społecznościowych tuż po zamieszczeniu recenzji znakomitego miniserialu Netflixa „Sprzątaczka” skarżyła się w kolejnym poście na komentarze podważające przemoc, jakiej padła ofiarą (i przed którą uciekała) główna bohaterka serialu. Wtedy całkowicie się załamałam, zaczynając rozumieć, że istnieją ludzie, dla których przemoc faktycznie oznacza tylko i wyłącznie zaciukanie kogoś na śmierć, najlepiej z zimną krwią. Tymczasem… o czym po raz pierwszy pisałam na blogu już bardzo dawno temu i od tego czasu przypominam regularnie: zło nie jest jaskrawe! Nie rzuca się w oczy i nie jest aż tak proste do oddzielenia od dobra, jak nam się wydaje. To, że bohater, przed którym uciekała tytułowa sprzątaczka nie był uosobieniem Lucyfera i – kiedy był trzeźwy – dał się nawet i lubić, i zrozumieć, nie oznacza, że nie stosował wobec niej przemocy i że zostając z nim, byłaby wraz z dzieckiem bezpieczna.
Obawiam się, że z odbiorem książki „Cieszę się, że moja mama umarła” może być podobnie. Przemocowość matki Jennette nie jest tak „spektakularna”. To nie Pearl Fernandez, Diane Downs czy Theresa Jimmie Knorr.  Ona wszystkie swoje dzieci kocha, a Jannette jest jej oczkiem w głowie i piszę to bez ironii. Problemem jest jednak to, że ta miłość jest na wskroś toksyczna, niezdrowa, krzywdząca i pozostawiająca po sobie gigantyczne blizny. To nie jest matka, która znęca się nad córką, trzymając ją w piwnicy, głodząc i gwałcąc butelką. To matka, która do szesnastego roku życia swoją córkę kąpie (czasem razem z synem w podobnym wieku, co wprawia rodzeństwo w ogromne zakłopotanie), a potem „bada” jej miejsca intymne. Czy to jest molestowanie seksualne? Tak. To jest molestowanie seksualne, nawet jeśli matka wypiera płynącą z tego własną przyjemność. (Ta zresztą nie musi być stricte seksualna – sytuacja daje jej jednak kontrolę.) Manipulowanie przebytym i pokonanym w młodym wieku nowotworem (kiedy dzieci były jeszcze bardzo małe), odtwarzanie w kółko momentów wspominanych przez całą rodzinę jako traumatyczne, do których zdrowiej byłoby już nie wracać, to również przemoc. W końcu nieszanowanie stawianych przez dziecko granic (co jest oznaką jego zdrowego rozwoju) i szantaże emocjonalne, mające na celu zburzenie wszystkich tych granic, by uczynić je całkowicie sobie poddanym i bezwolnym. Czy też zadecydowanie za dziecko, że w szóstym roku życia poświęci się aktorstwu, którego ani nie czuje, ani nie lubi (choć pobierane lekcje sprawiają, że staje się w tym dobre) i będzie w ten sposób zarabiać na rachunki. Zarabianie na dom nie jest zadaniem dziecka. Już nie wspominając o obsesyjnym ważeniu i wpędzeniu w anoreksję jedenastoletniej córeczki.
Nie mam wątpliwości co do tego, że wrażliwi czytelnicy już po kilku stronach książki zrozumieją toksyczność, w jakiej wychowywała się Jennette McCurdy. Bardzo bym jednak chciała, żeby umieli ją wychwycić wszyscy, bez względu na własne doświadczenia. To doskonały przykład zupełnie niejaskrawego, choć ogromnego zła.

fot. Bożena Szuj

Budowa książki

fot. Bożena Szuj

O tym, że McCurdy pisze znakomicie, lekko, z ogromnym poczuciem humoru okraszonym ironią, wspominałam już wcześniej, posiłkując się cytatami z książki. Moją uwagę zwrócił też pewien fenomenalny zabieg. Autorka przeprowadzając nas przez kolejne lata swojego życia (zaczyna powieść od swoich szóstych urodzin, a kończy ją, kiedy ma dwadzieścia dziewięć lat), dostosowuje język i opisywany sposób myślenia do kolejnych etapów swojego dorastania. Na początku ukazuje nam świat (czyli… głównie mamę) widziany oczami wrażliwej sześciolatki. Potem jedenastolatki, trzynastolatki, szesnastolatki – dojrzewającej, ale ciągle bardzo grzecznej mormonki, która boi się spróbować nawet łyka alkoholu. Osiemnastoletnia już alkoholiczka pokazuje nam świat z nieco innej perspektywy. Nie traci swojej ogromnej wrażliwości, w dalszym ciągu humoru i zmysłu obserwatorskiego, ale boryka się już z innymi problemami. Anoreksja płynnie przeradza się w bulimię, bohaterka przeżywa swoje pierwsze miłości i sercowe rozterki, a wszystko to krąży ciągle wokół jej matki, choć wydawać by się mogło, że nie powinno być już z nią związane.
Warta odnotowania jest też sama budowa książki. Początkowe „PRZED” uznałam za tytuł części, niespecjalnie się nad nim zastanawiając. Kiedy po lekturze większości natrafiłam na „PO”, zrozumiałam, że książka podzielona jest na to, co przed śmiercią matki oraz to, co po niej. Wstrząsające jest uświadomienie sobie, że tak właśnie autorka widzi swoje własne życie, a nawet w jakimś momencie siebie samą. Rozdziela życie, siebie na dwie części: przed śmiercią matki i po jej śmierci, a sama najpierw żyje dla matki, a potem nie bardzo nawet wie, po co i dla kogo miałaby żyć.

fot. Bożena Szuj

Zdrowienie

fot. Bożena Szuj

Na samym początku napisałam, że Jennette McCurdy porusza w swojej książce tematy, które w wielu kulturach są uznawane za tematy tabu. Jednym z nich jest mówienie o zmarłych własnej prawdy (bo o zmarłych przecież dobrze albo wcale), a drugim podważenie autorytetu matki, którą trzeba bezwarunkowo szanować za to, że nas urodziła (o co nigdy nie prosiliśmy) i wychowała (co jest naturalną konsekwencją zdecydowania się na urodzenie dziecka).
I tu chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj na ludzi, którzy nie żyją, po pierwsze dlatego, że nie mogą się przed tym obronić, a po drugie dlatego, że generalnie nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj również na ludzi, którzy żyją. Jednak jakoś niesłychanie łatwo nam przychodzi wkładanie każdej niewygodnej prawdy do wora z napisem „pomyje”, czego najlepszym przykładem jest obecna histeria związana z Karolem Wojtyłą. Nie każdy i nie przed wszystkim powinien „móc się obronić”. Jeśli McCurdy przeżyła piekło przez matkę, która długie lata była jej całym światem, jeśli ta miłość zniszczyła jej życie, pozostawiając po sobie zgliszcza, jeśli trafiła na terapię, na której dowiedziała się, że to, co uważała za normalne, było całkowicie niezdrowe, musi mieć dziś prawo do powiedzenia tego głośno. I to nie jest rodzaj odwetu, lecz proces odzyskiwania siebie. W książce nie ma nienawiści. W żadnym miejscu nie przeczytamy w niej też, że matka autorki była potworem. Zobaczymy jedynie skutki jej toksycznych zachowań i być może otworzy nam to oczy na to, co w nas samych niezdrowe i warte skorygowania. Zwłaszcza, kiedy jesteśmy matkami lub planujemy nimi zostać.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę znakomity wywiad z Jennette McCurdy w The Daily Show, w którym m.in. wyjaśnia, czemu wybrała taki tytuł dla swojej książki.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wojna w Ukrainie

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

W ubiegły czwartek (tłusty zresztą), 24 lutego 2022 roku, Rosja zaatakowała Ukrainę. Sytuacja toczącej się tuż za naszą granicą wojny przeraża, obezwładnia oraz budzi w nas równocześnie bezsilność i ból. Płaczemy (tu w Polsce) nad Ukraińcami, ale też ze strachu, bo to, co spotkało naszych sąsiadów wczoraj, jutro może przytrafić się nam. Czy rzeczywiście może? Z jednej strony pamiętamy, że należymy do NATO i o planach zbrodniarza Vladimira P. (obecnego prezydenta Rosji) wobec Ukrainy, z drugiej wiemy i widzimy, że to niebezpieczny psychopata, który nie cofnie się przed niczym, by świat uwierzył w mit o potędze Rosji.
Minęło już kilka dni i chciałabym się podzielić kilkoma obserwacjami.

Nie każda reakcja jest moralna,
ale do każdej mamy prawo

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

W obliczu tak straszliwych wydarzeń, reagujemy często bardzo emocjonalnie i skrajnie. To ważne, żeby pozwolić sobie na odczuwanie wszystkiego, co się w nas dzieje, bo dzięki temu jesteśmy w stanie zrozumieć jakąś prawdę o sobie (jaka by nie była). Dopiero z tej pozycji możemy pogłębiać lub korygować postawy, które dostrzeżemy. Z tej pozycji możemy się też zdystansować, co z kolei ułatwi nam mądre i efektywne działanie.

to tak straszne, że muszę się od tego zupełnie odciąć, żeby ratować swoje zdrowie psychiczne, więc wyłączę wszystkie media i zajmę się czymś miłym – w tej postawie boli mnie wykorzystanie konceptu, który w wielu innych sytuacjach jest jedyną i bardzo mądrą radą. Od wszelkich toksycznych osób, które karmią się naszą energią, obciążają nas swoimi problemami, z którymi nie umiemy sobie później poradzić, czy też żerują na naszym braku asertywności, wiecznie nas o coś prosząc, dobrze jest się umieć odciąć. Nawet, jeśli będą nas szantażować emocjonalnie (np. popełnieniem samobójstwa), mamy prawo, a nawet obowiązek wpierw zadbać o siebie; odciąć się, wyciszyć, zmienić otoczenie, odzyskać równowagę. Jednak różnica między tym co nam nie służy i na co mamy wpływ, a tym, co nam nie służy i na co nie mamy wpływu jest taka, że w pierwszym wypadku odwrócenie oczu od zła (wyrządzanego nam) jest aktem odwagi i mądrości, a w drugim, odwrócenie oczu od zła (wyrządzanego innym i pośrednio również nam) – wyrazem tchórzostwa.
Wojna jest niewyobrażalnym złem na bardzo wielu poziomach, ale jesteśmy teraz zewsząd atakowani informacjami o niej nie dlatego, że ktoś czerpie chorą, perwersyjną przyjemność ze sprawiania nam tymi obrazami bólu. Oczywiście, że nie da się tego oglądać, nie zalewając się łzami, ale argument, że jest się na to „zbyt wrażliwym” jest w moim odczuciu szczytem bezczelności wobec tych, którzy bez względu na stopień swojej wrażliwości są właśnie atakowani. Na tych przerażających materiałach widzimy wycinek straszliwej rzeczywistości. Problemem nie jest fakt, że to widzimy, tylko że to się naprawdę dzieje.

w tylu miejscach toczą się wojny, a wszyscy się teraz tak przejęli Ukrainą… – ta reakcja mnie nieustająco zadziwia. W tym konkretnym przypadku, biorąc pod uwagę nasze położenie geograficzne, naprawdę trudno oczekiwać, że w masie (jako naród) będziemy w takim samym stopniu przejęci ciągle toczącą się wojną w Syrii, co atakiem na sąsiadującą z nami Ukrainę. Z drugiej strony, pamiętam dokładnie takie same głosy, kiedy wojna wybuchła w Syrii i oczy świata zwróciły się w jej kierunku. Pamiętam te – przyznajmy jednak, dziecinne – wyrzuty, że no tak, teraz to płaczecie, a o innych wojnach nawet nie wiecie, albo wiecie bardzo mało i nie płaczecie.
Na świecie dzieje się mnóstwo zła. Codziennie. Dzieci umierają na raka, inne tracą w wypadkach rodziców, wybuchają wojny, do władzy dochodzą fanatycy, płoną lasy, zwierzęta są okaleczane przez zwyrodnialców. Zarzut, że jest się hipokrytą, bo jedna wojna nas porusza do żywego, a nad inną łatwiej nam przejść do porządku dziennego, jest niemoralny, bo żeby w takim sensie hipokrytą nie być, musielibyśmy każdego dnia zapłakać nad co najmniej kilkoma wstrząsającymi informacjami, którymi codziennie bombardują nas media. A nasz mózg nas na ogół chroni. Jako osoba wysoko wrażliwa przeżywam wszystko mocniej. Jednak o wielu przykrych doniesieniach udaje mi się stosunkowo szybko zapomnieć.

ta wojna to początek III wojny światowej, ziszcza się właśnie najgorszy scenariusz, trzeba wykupić wszystkie potrzebne produkty i śledzić na bieżąco informacje, czekając na rychłą śmierć – strach jest jedną z bardziej oczywistych i zrozumiałych reakcji. Nie jest jednak dobrze, gdy pierwsze emocje już osłabną, nakręcać się tak radykalną, przez co z założenia nieprawdziwą narracją. Nie wiemy, co się wydarzy, więc skupmy się wyłącznie na faktach, obserwując sytuację i będąc w gotowym do weryfikacji poglądów.

to wojna z Ukrainą, więc nas nie dotyczy – niestety, jak byśmy tego nie próbowali wypierać, dotyczy.

Niezależnie jednak, jakie mamy poglądy, jakie przybieramy postawy, co jest dla nas do przyjęcia, a co właśnie nie jest, musimy sobie zdać sprawę z tego, że każdy ma prawo do swoich reakcji. Nawet tych, które uznajemy za niemoralne, do czego również mamy oczywiście pełne prawo.

Ponosicie odpowiedzialność

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

Bardzo często w momentach krytycznych, kiedy spotykaliśmy się na ulicach polskich miast, protestując przeciw łamaniu naszych praw, słyszałam, że to nie czas na rozliczanie obywateli z tego, na kogo głosowali. Mnie ten czas wydaje się najwłaściwszy. To jak wziąć dziecko, które narozrabiało za rękę, pokazać mu przykre efekty jego działań i powiedzieć: „przypatrz się, to jest konsekwencja twoich wyborów”. Bez krzyku, kar czy kazań. Niech samo zobaczy i poczuje – znakomita metoda wychowawcza, dzięki której można osiągnąć cuda.
Obecny rząd Polski robi wszystko, żeby jeszcze bardziej ogłupić swój elektorat, uprawiając w publicznej telewizji (czyli za nasze pieniądze) ohydną propagandę, siejąc nienawiść, napuszczając na siebie ludzi i przede wszystkich szerząc nieprawdę. Wśród wielu kłamstw wpajanych wyborcom jest również to, że obecna władza jest anty-rosyjska, anty-putinowska. I choć takie z zewnątrz może sprawiać wrażenie, jednak warto się temu przyjrzeć krytycznie, zapoznając się chociażby z dorobkiem Tomasza Piątka z zakresu literatury faktu.
Kiedy przeczytałam stanowisko Związku Kompozytorów Polskich w sprawie wojny, nazywające napaść Rosji na Ukrainę „bandycką”, podpisane przez prezesa ZKP-u, zrobiło mi się niedobrze. Ten sam prezes jeszcze niecałe trzy miesiące temu, wykorzystał swoje stanowisko do ocenzurowania związkowego kolegi, wielkiego polskiego kompozytora Pawła Szymańskiego, wypełniając tym samym putinowski plan osłabienia krajów unijnych. Że bezmyślnie – co do tego nie mam wątpliwości, ale bycie marionetką w rękach proputinowskiej władzy nie zdejmuje z niego odpowiedzialności. Każda osoba oddająca w wyborach głos na partię obecnie rządzącą – proputinowską, anty-unijną – jest współwinna temu, co się dziś dzieje, mimo że całym sercem może być przeciwna tej wojnie. Choć wielu nie będzie chciało tej prawdy przyjąć, tylko osłabienie Unii Europejskiej (poprzez sukcesywne, wieloletnie osłabianie unijnych krajów od środka) otworzyło przed zbrodniarzem Vladimirem P. furtkę do rozpoczęcia wojny z Ukrainą. A ewidentnym osłabieniem państwa jest oddanie go w ręce zgrai nieobliczalnych dyletantów.
Czy ponosimy odpowiedzialność za nasze polityczne preferencje? Za naszą wrażliwość? Chyba nie. Jednak za stanie po stronie zła już tak. Do tej pory uważałam wyborców Donalda Trumpa tylko za ludzi trochę przaśnych, o dużej tolerancji na prostactwo, o trochę niższej inteligencji, z niezrozumiałych dla mnie powodów zafascynowanych tym psychopatycznym wiejskim głupkiem. Natomiast jeśli dziś, po jego publicznym wsparciu działań zbrodniarza Vladimira P., dotychczasowi zwolennicy Trumpa nie złapią się za głowę i nie przyznają, że się co do niego pomylili, nie jestem w stanie uważać ich za godnych podania ręki.
Jak w przypadku każdej przemocy, najgorsze jest przyzwolenie tłumu. Psychopatyczny morderca statystycznie występuje w przyrodzie dużo rzadziej niż ci, którzy okazali się podatni na jego manipulacje. Więc zbrodniarza Vladimira P. zostawmy na chwilę w spokoju, mając nadzieję, że jak najszybciej podzieli los Nicolae’a Ceaușescu. Zróbmy rachunek sumienia i zastanówmy się, kiedy i jaki popełniliśmy błąd.

Co możemy zrobić

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

Jako osoba mająca dużą łatwość wpadania w skrajności, mam przeświadczenie, że zamiast albo się zadręczać i załamywać tą sytuacją, albo udawać, że jej nie ma, najlepiej wybrać sam środek, czyli działanie. Ale żeby zacząć działać, trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie:

Co mogę zrobić?

Odradzam formułowanie tego pytania w taki sposób:

Jak mogę pomóc?

bo jestem przekonana, że w tak trudnych sytuacjach, jak ta, trzeba zdać się na tych, którzy pomagają zawodowo, żeby w ferworze dobrych chęci przypadkiem nie przyczynić się efektu odwrotnego od zamierzonego. Innymi słowy, do zrobienia jest masa rzeczy, ale sprawdźmy, co dokładnie możemy zrobić sami.
W internecie i na portalach społecznościowych znajdziemy informacje dotyczące działań w konkretnych częściach Polski (gdzie są i czego dokładnie zbiórki), jak i ogólnopolskich zbiórek pieniędzy. To, co na pewno jest potrzebne, to:

odzież/zabawki
artykuły higieniczne
butelki do karmienia dzieci
karimaty, śpiwory
żywność
krew
transport (z Ukrainy do granicy/przez ukraińską granicę – szczegółów dowiemy się na grupach dotyczących tej części Polski, w której mieszkamy)
pieniądze

Warto prześledzić wspomniane wyżej grupy, z których dowiemy się szczegółów. Odradzam działanie na własną rękę. Jeśli nie jesteśmy skomputeryzowani, zapytajmy kogoś z naszych bliskich, kto mógłby nam podać adresy punktów zbiórek wraz z informacją, co przyda się tam najbardziej.

Co jeszcze możemy zrobić

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

BOJKOT

Metodą, w którą mocno wierzę, jest bojkot. Bojkot oznacza życie w zgodzie z własną prawdą, co jest niesłychanie uwalniające. Jeśli uważam homofobię za coś odrażającego, a właściciel jakiejś firmy jest zadeklarowanym homofobem, nie chcę go finansowo wspierać. Choćby robił najlepsze piwo, skarpetki czy kosmetyki – nie muszę i nie chcę go w najmniejszym choćby stopniu utrzymywać. Uważam bojkot za niesłychanie elegancki sposób okazania swojej niezgody na postawy, które są nieetyczne i szalenie niebezpieczne.
To, co każdy z nas może zrobić, to bojkot rosyjskich produktów (każdy artykuł ma kod kreskowy, prefiks Rosji mieści się w przedziale od 460 do 469). Można powiedzieć, że to – w większej skali – uderzy w zwykłych Rosjan, ale to są przykre skutki złych wyborów większości społeczeństwa, za które płaci niestety całe społeczeństwo. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że wielu Rosjan protestuje przeciw działaniom zbrodniarza Vladmira P., narażając swoje życie. Aktorka Liya Akhedzhakova przelała ukraińskiej armii 10 tysięcy dolarów i opuściła Rosję, w której za „zdradę państwa” grozi jej 20 lat więzienia.

OŚMIESZENIE

Powyższe zdjęcie podobno tak rozsierdziło zbrodniarza Vladmira P., że w Rosji od 2017 roku za samo jego posiadanie można trafić do więzienia. Z pewnością zalanie nim wszelkich portali społecznościowych jest zauważalnym aktem sprzeciwu wobec dyktatury tyrana, zwłaszcza, że jego bunt jest dosyć zabawny i być może odsłania pewną słabość.

JĘZYK

Wielu badaczy języka zachęca do zrezygnowania z formy „na Ukrainie/na Ukrainę” na rzecz formy „w Ukrainie/do Ukrainy”. To pozornie niewiele, ale zmieniając język, wpływamy na rzeczywistość. Bardzo dobrze tłumaczy to w swoim facebook’owym wpisie Paulina Mikuła:

Moi Drodzy,
kilka słów o tym, od czego zależy, czy mówimy „na Ukrainie”, czy „w Ukrainie”.
W skrócie chodzi o to, że mówimy „na Ukrainie”, „na Litwie”, „na Słowacji”, bo tak się przyjęło, taki jest zwyczaj językowy, taka tradycja.
Tyle że ta tradycja jest stosunkowo świeża, bo dziewiętnasto- lub dwudziestowieczna. Z analizy korpusów językowych wynika, że wcześniej częściej mówiliśmy „w Ukrainie” niż „na Ukrainie”, „w Litwie” niż „na Litwie”, „w Węgrzech” niż „na Węgrzech”.
Warto zaznaczyć, że w przeszłości zaczęliśmy łączyć „na” z nazwami państw historycznie traktowanych jak niesamodzielne terytoria, peryferyjne w stosunku do Polski.
Dla niektórych jest to wystarczający powód, by przy tym pozostać.
Dla mnie jest to główny powód, by wrócić do dawnej łączliwości.
Zwłaszcza teraz.
Ktoś powie, że to bzdury i wstyd, że się dziś tym zajmuję, ale uważam, że język ma znaczenie i wpływa na rzeczywistość. Mówiąc „w Ukrainie”, „do Ukrainy”, podkreślamy, że jest to państwo niepodległe, niezależne, samodzielne.
Wiem, że to wsparcie symboliczne, ale według mnie symboliczne gesty też są potrzebne.
Dlatego ja będę używać przyimków „w” i „do”, mówiąc i pisząc o Ukrainie.
Zachęcam do tego każdego z Was!
A jeśli ktoś obawia się, że to nowomowa i pogwałcenie gramatyki języka polskiego, uspokajam!
Nic z tych rzeczy.
Chodzi jedynie o zwyczaj językowy, a zwyczaje – jak powszechnie wiadomo – można zmienić.
Wszystko zależy od nas.
Źródło, z którego skorzystałam:

SPRAWDZANIE ŹRÓDEŁ

Pamiętajmy, że toczy się wojna informacyjna mająca na celu wprowadzenie opinii publicznej w błąd. Dlatego ważniejsze niż kiedykolwiek jest dziś weryfikowanie źródeł, z których korzystamy. W mediach społecznościowych zaglądajmy na profile dziennikarzy, do których mamy zaufanie.

NIERADYKALIZOWANIE SIĘ

Jednym z wielu okropnych konsekwencji wojny jest dostrzeganie w drugim człowieku wroga. Bojkot, o którym pisałam, powinien być dla zasady, ale nie na złość Ruskom. Trudno zachować spokój, kiedy widzi się zdjęcie dziesięcioletniej dziewczynki rozstrzelanej przez rosyjskich żołnierzy. Jednak trzeba próbować i pokazywać naszą postawą, po której stronie jest dobro, opowiadając się zawsze za nim.