Tęsknię za przyszłością

fot. Bożena Szuj

Już od dawna mam nieodparte wrażenie, że podczas niecałych czterech dekad, przez które dane mi chodzić po tym łez padole, czasy zmieniają się w zdecydowanie szybszym tempie, niż to miało miejsce wcześniej. Pokolenie i naszych rodziców, i dziadków, chociaż w większości na starość stwierdzało z grymasem dezaprobaty, że ta dzisiejsza młodzież to jest dopiero, czy też że drzewiej to było, jednak świat nie stawiał przed nimi tak potężnych wyzwań jak dzisiaj. Urodzili się w kompletnie innej rzeczywistości, a umrą w świecie obcym, dziwnym, niezrozumiałym dla nich i rządzącym się całkiem odmiennymi prawami od tych, które zostały im kiedyś wpojone. Brzmi to przerażająco, lecz przesadne demonizowanie tego, co nowe, prowadzi do budowania murów, a nie mostów. Tymczasem, może nie zawsze udolnie, i nie zawsze drogą pozbawioną wybojów, ale zmierzamy w kierunku zdecydowanie lepszym od poprzednio obranego. Psychologia rozwija się w zawrotnym tempie, wiemy o ludzkiej psychice coraz więcej, nie poruszamy się więc – jak kiedyś – po omacku. Przestajemy się dostosowywać do otaczającej nas czasem przykrótkiej, a czasem przydługiej rzeczywistości i zaczynamy skrajać ją sobie na miarę. Wiemy już, że życie nie musi nas uwierać. Czy przyszłość w świecie, w którym mamy dostęp do tak rozległej wiedzy o ludzkiej psychice tylko mnie jawi się jako cud?

fot. Bożena Szuj

Sentyment i futurystyka

fot. Bożena Szuj

Licentia poetica licentią poeticą, ale czy można tęsknić za przyszłością? Pamiętam, kiedy mój ówczesny sporo starszy ode mnie przyjaciel stwierdził, że

urodziłam się zdecydowanie za późno.

Być może powiedział tak, bo jest we mnie niesłabnąca fascynacja Kabaretem Starszych Panów; a może dlatego, że jako typowa panienka z dobrego domu latami organizowałam proszone kolacje (wszystko przygotowując samodzielnie) i dawałam po nich gościom mały koncert, podczas którego śpiewałam własne piosenki, akompaniując sobie na ukochanym Blüthnerze. Być może dlatego, że do dziś za lepsze rozwiązanie od pokazania się w Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej, w Operze Narodowej oraz na Wigilii w spodniach, uważam śmierć. Choć najprawdopodobniej jednak dlatego, że gdybym urodziła się czterdzieści lat wcześniej i była jego rówieśnicą, bez wątpienia weszlibyśmy w płomienny romans. Wtedy przytaknęłam, myśląc, że faktycznie należę do lat już minionych, bo:

  • miałam dwadzieścia parę lat
  • rówieśników niemal nie zauważałam, w przeciwieństwie do ludzi co najmniej kilka wieków ode mnie starszych, których obierałam za przyjaciół, mentorów oraz życiowych partnerów
  • zatapiałam się w melancholii (w rzeczywistości były to myśli samobójcze wynikające z niezdiagnozowanej depresji oraz ADHD)
  • uwielbiałam delektować się samotnością i smutkiem na łonie natury
  • wzruszały mnie niektóre piękne wycinki przeszłości (m.in. wspomniany Kabaret Starszych Panów, muzyka Jana Sebastiana Bacha czy malarstwo Hieronima Boscha)

Jednak równocześnie byłam przecież nieodrodną córką swojego taty – Człowieka Przyszłości.

Nota bene był tylko jeden moment, kiedy mnie naprawdę zdenerwował. Otóż, w okresie mojej największej fascynacji Kabaretem Starszych Panów, z rozbrajającą szczerością stwierdził:
– Kurczę, gdybym wiedział, że tak ich pokochasz, poznałbym Cię z Przyborą, póki żył.

Człowieka, który poświęcił całe swoje zawodowe życie muzyce współczesnej, szamocząc się najpierw z głupią, głuchą i ślepą na sztukę komuną a potem z wszelkim głupim, głuchym i ślepym na sztukę betonem urzędniczym (m.in. zakopiańskim w ramach pracy społecznej). Jestem córką człowieka, który choć zdawał sobie sprawę z zacofania, z jakim musiał notorycznie obcować, wierzył, że warto pokazywać ludziom to, co najlepsze, najbardziej wartościowe i wyjątkowe. Jego studenci do dziś wspominają, że otwierał im oczy, pokazywał zachodnie trendy i poszerzał horyzonty. Uwielbiał wszystko, co nowe i młode, męczyło go to, co stare. Z tym, że oczywiście nie miał dla niego znaczenia wiek metrykalny, lecz wiek ducha. Więc owszem, ciągnęło mnie do ludzi starszych, pewnie dlatego, że byłam w niektórych obszarach bardziej od rówieśników dojrzała (znów typowe ADHD), ale to dzięki tym konkretnym osobom, do których mnie ciągnęło, stykałam się ze sztuką i literaturą współczesną oraz myśleniem wykraczającym daleko poza ramy umysłów przeciętnych. (Żeby niedaleko szukać, jednym z moich pierwszych ulubionych dorosłych był Władysław Hasior.) To ich nietuzinkowość mnie pociągała, nie zaś wiek.
Kiedy miałam pewien problem z połączeniem we własnej głowie umiłowania muzyki współczesnej, zwłaszcza elektronicznej, z potrzebą otoczenia się ze wszystkich stron – również dźwiękowo – naturą (na pewno ukształtowały mnie nasze częste wyjazdy do słynnego domu Oskara i Zofii Hansenów w Szuminie), usłyszałam pewien niesamowity wywiad z Björk. Powiedziała w nim coś, co intuicyjnie wyczuwałam. Musiał to też czuć mój tata. Elektronika jest nam (ludziom) bliska i w jakimś sensie dla nas naturalna. Więc jak najbardziej możemy nią wyrażać swoją własną naturę. Jest jakimś potężnym nieporozumieniem przeciwstawianie elektronice – jako czemuś „sztucznemu” – natury. (Zwłaszcza, jeśli przysłuchamy się uważnie cykadom podczas ciepłej letniej greckiej nocy.) Inną kwestią jest ta, że instrumenty są tylko narzędziami (patrz sonoryzm).
Reasumując, jak najbardziej można wyprzedzać swoje czasy, czerpać z najlepszych wzorców i być inspiracją dla innych oraz zachwycać się równocześnie geniuszem Bacha czy obrazami Boscha. Dawne czasy wypluły z siebie również innych geniuszy: Mozarta i Chopina, na których muzykę osobiście reaguję alergicznie (wyjątkiem jest tylko wstrząsające Requiem pierwszego kompozytora). Może to fantastyczny słodki Bosch pomógł mi znaleźć kontekst dla niesamowitych, ale też mrocznych i przerażających prac Davida Nebredy. Stare jest wartościowe, kiedy można na nim budować. Kiedy daje nie tyle korzenie, lecz właśnie konteksty nowemu. Pozwala się przekształcać, ale też dekonstruować. Budować można wszak również w kontrze.
Patrząc w przyszłość, czekając na nią oraz w nią wierząc, nie trzeba obowiązkowo przyodziewać futurystycznych srebrnych kostiumów – można równie dobrze korzystać z uroków mody lat 30.; przyszłość, w którą zmierzamy charakteryzuje się przede wszystkim empatią, zrozumieniem inności i pełną wolnością, której granice wyznacza krzywda jakiejkolwiek czującej istoty. Gdybym miała ją nakreślić przy pomocy materiału, byłby to plusz symbolizujący wszystko, co przytulne, bezpieczne i miłe.

fot. Bożena Szuj

Ordynarna plemienność
vs. empatyczne zrozumienie jednostki

fot. Bożena Szuj

Pamiętam, że kiedy już studiowałam, jakaś krewna mamy, goszcząc nas obie, zaczęła pewne zdanie od słów:

My katolicy…

Zdanie, w którym – by zachować jego sens – słowa „katolicy” można byłoby użyć zamiennie z „Polacy”. Nie ukrywam, że zrobiło to mnie ogromne wrażenie. Wrażenie negatywne. Poczułam, że wyraźnie przekroczyła moją granicę, nie mając pojęcia, czy katoliczką nadal jestem, czy nie. Gdybym już nie była (prawdopodobnie pociągał mnie wtedy jeszcze agnostycyzm), powinnam poczuć się wykluczona? Inna? Wybrakowana? Dziś chętnie zasiałabym ferment, podkreślając, że z katolicyzmem już całkiem formalnie nie mam nic wspólnego. Jednak wtedy poczułam się prawdopodobnie tak, jak mogłaby się poczuć osoba homoseksualna lub biseksualna, słysząc słowa:

My heteroseksualiści…

Chciałabym być dobrze zrozumiana – problemem jest dla mnie nie samo sformułowanie, ale zakładanie czyjegoś światopoglądu, stosunku do wiary czy orientacji seksualnej bez całkowitej pewności, jakie one są. (Pamiętajmy, że światopogląd czy stosunek do wiary mogą się zmieniać, a odkrycie swojej orientacji seksualnej czasem zajmuje wiele lat.) Zdanie rozpoczęte od „my katolicy” w katechetycznej salce podczas spotkania katolików jest całkowicie w porządku. Podobnie jak „my hetero/homo” wypowiadane przez osoby, które doskonale znają wzajemnie swoją orientację i wiedzą, że mogą ze sobą o niej rozmawiać. Na spotkaniu fanów/kibiców artystów/drużyny też można raczej założyć, że nazwanie wszystkich przybyłych fanami/kibicami jest całkowicie na miejscu.
Wiąże się to z plemiennością. Jesteśmy stworzeniami stadnymi i teoretycznie nie ma niczego złego w szukaniu tego, co nas łączy. Widzę jednak coś mocno niepokojącego, kiedy łączyć ma nas nie wypływające z naszego człowieczeństwa podobne przeżywanie pierwszych rozstań czy złość, którą w nas wywołuje krzywda dziecka lub zwierzęcia, a indoktrynacja czy niezwykle indywidualne, osobiste, a wręcz intymne kwestie. Plemienność, o czym należy pamiętać, nie tylko łączy, ale też dzieli. Skoro jesteśmy my, to też są jacyś oni. I my nie jesteśmy tacy jak oni. Nie da się obronić tezy, że nie wybrzmiewa w ostatnim zdaniu pogarda do innych i nasze własne poczucie wyższości. Niezależnie od tego, czy stanowimy większość („my katolicy”, od których wyszłam, miały wydźwięk „my Polacy”), czy mniejszość (statystycznie osób nieheteronormatywnych jest w tym kraju mniej od heteronormatywnych).
W moim – i nie tylko moim – odczuciu, dobra i mądra plemienność to wyznawanie podobnych wartości bez względu na to, czy w cokolwiek wierzymy, czy jesteśmy agnostykami albo ateistami. Bez względu na kolor skóry, narodowość, płeć, przynależność etniczną czy orientację seksualną. Nie sposób  o wzajemny szacunek, kiedy posługujemy się różnymi kompasami moralnymi, a ów kompas kształtują wcale nie wyżej wymienione czynniki, ale nasze wychowanie, środowisko, życiowe doświadczenie oraz geny. Bliska jest mi wspólnota niezwiązana z szufladkowaniem i często podświadomym szukaniem wrogów. Nie użyłabym więc do określenia własnej tożsamości sformułowań:

  • my Polacy
  • my kobiety
  • my ateiści
  • my filolodzy,

bo w każdym z tych zbiorów są ludzie, z którymi mi całkowicie nie po drodze. Równocześnie – choć ten zbiór łączy ich wszystkich – nie mam problemu z zaliczeniem się do grupy:

  • my ludzie

To zresztą problem, jaki mam z dzisiejszym feminizmem. Nie jest mi bliski duch siostrzeństwa, bo fakt, że ktoś też, jak ja, jest kobietą, nie oznacza, że zrozumiemy się w naturalny sposób lepiej niż z jakimkolwiek mężczyzną. Nie mam bolesnych miesiączek, nie urodziłam dziecka, nie brałam ślubu – brakuje mi więc doświadczeń, które wiele kobiet łączy. Równocześnie nie chcę przez to powiedzieć, że z mężczyznami dogaduję się lepiej z automatu. Dogaduję się lepiej z osobami:

  • wrażliwymi
  • empatycznymi
  • inteligentnymi
  • dobrymi
  • pełnymi pasji
  • oczytanymi
  • inspirującymi
  • twórczymi

Najczęściej są artystami. Ich płeć obchodzi mnie w tym samym stopniu, co ich narodowość, orientacja seksualna, rasa, wiek czy podejście do wiary – czyli w ogóle. Nawet im więcej przy tym, co mnie do nich przyciąga różnic, tym więcej uczę się o świecie, jego barwach.
Myślę, że dzisiejszy świat przezierający tylko cienką strużką do naszego polskiego grajdołka obrał kierunek, w którym coraz więcej ludzi zacznie czuć gruby nietakt w dziwnych, nietrafionych generalizacjach. Plemienność powoli zaczyna odzyskiwać swój sens, przypominając nam o tym, czym jest człowieczeństwo. Przyszłość, o której marzę i którą nam wróżę, to czas, kiedy przy świątecznych stołach będą padać zdania zaczynające się np. od:

My ludzie…

Ja, jako katoliczka…

itd…

fot. Bożena Szuj

Zmierzch lubieżnego dziada

fot. Bożena Szuj

Nazwa tego rozdziału jest oczywiście bezwstydnie zaczerpnięta ze zbioru felietonów Pauliny Młynarskiej pod tym samym tytułem. Nie ma w nowoczesnej przyszłości miejsca dla zwietrzałego patriarchatu. Nie ma. Nowoczesność i przyszłość, która powoli nadchodzi, zakłada równość i brak dyskryminacji. Słyszę już, rzecz jasna, w głowie kontrargument, że ludzie nigdy nie są równi. Że jedni są bogaci, drudzy biedni. Jedni mają w życiu łatwo, inni pod górkę. Jedni urodzili się w krajach, w których ich prawa nie są respektowane, a drudzy w cywilizacyjnych rajach. Nie będę z tym dyskutować. To rodzaj taniej demagogii. Tak, mamy różne losy i nieczęsto jakikolwiek na nie wpływ. Równość nie polega jednak na tym, że jesteśmy tacy sami, mamy tyle samo, czy że stać nas na to samo, ale na tym, że mamy równe prawa. Że bez względu na to, co nas różni, wszyscy, osiągnąwszy pełnoletność, możemy brać udział w wyborach. Że na tym samym stanowisku, mając te same kwalifikacje, za pracę w takim samym wymiarze godzin zarabiamy tyle samo bez względu na wiek, płeć, orientację seksualną czy kolor skóry. Że skoro nikt nie pyta mężczyzny, jak godzi swoje rodzicielstwo z pracą zawodową (bo to pytanie wydaje się nieco dziwne i nieco nie na miejscu), nikt z tego samego powodu nie zapyta o to kobiety. Że skoro do patologicznej rzadkości należą obrzydliwe aluzje do męskich genitaliów padające pod adresem mężczyzn podczas damsko-męskiej rozmowy (zwłaszcza niebędącej randką), nikt normalny nie pozwoli sobie w swobodnej rozmowie z kobietą na aluzje dotyczące jej biustu. Że skoro liczba zmarszczek u słynnych mężczyzn zdobiących okładki magazynów dodaje im uroku, seksapilu i męskości, słynne kobiety zdobiące okładki tych samych magazynów po czterdziestym roku życia nie będą photoshopowane tak, by ich cera przypominała twarz niemowlaka, a zrobione ukradkiem zdjęcia ukazujące ich zmarszczki nie staną się g…o sensacją na skalę światową.
Jakiś czas temu, stawiając mi zresztą kawę, napisał do mnie znajomy, komentując jeden z moich blogowych wpisów. Było to raczej miłe i serdeczne, ale wywołało we mnie dobrze znany ucisk. Mówiąc wprost – zaleciało starym dobrym mansplainingiem. I znowuż, nie chciałabym być źle zrozumiana, bo sens wiadomości był taki, że jest pod wrażeniem mojego pisania i uważa, że mogłoby być naprawdę na znakomitym poziomie, gdybym zmieniła kilka w sumie niedużych elementów. Miał w tym nawet sporo racji. Rada teoretycznie cenna, zwłaszcza, że od sporo starszego, ale jednak kolegi po fachu. Co więc zgrzytnęło? Najpierw jedno mocno niefortunne słowo. Mianowicie, że z czymś mi „odbiło”. Niby drobiazg, ale mnie uruchomił. Może była to kwestia braku językowego wyczucia. (Z drugiej strony, właściwie dlaczego ktoś, kto wykazał się w liście do mnie problemem akurat z wyczuciem językowym, poucza mnie, o ironio, jak lepiej pisać?) To zgrzytnęło mi najpierw, więc pomyślałam, że choć to w moim stylu, nie będę przecież linczować go w myślach za jedno niestosownie dobrane słowo. Jednak potem poczułam vibe mansplainingu. Oto mężczyzna objaśnia mi świat. Piszę prawie doskonale i on wręczy mi klucz do pisania zjawiskowego. Kiedy wspomniałam o tym, autor zarzekał się, że żaden mansplaining to nie był, „bo mansplaining jest tym i tym, a on mężczyźnie napisałby to samo”. Mężczyzna objaśniający kobiecie mansplaining to chyba metamansplaining. Wtedy przypomniałam sobie, że nie prosiłam nikogo o radę, więc jest jakoś wyjątkowo nadprogramowa, przez co uwierająca. I to jest punkt, w którym brzmi się jak buc, który jest w swoim własnym mniemaniu „najmądrzejszy z całej klasy” (słyszałam tę frazę całe swoje dzieciństwo). Tymczasem kiedy byłam gotowa na rady, poszłam na studia – kierunek filologia polska – i wybrałam sobie fantastycznych mentorów (m.in. często tu wspominanego profesora Jerzego Bralczyka, profesora Włodzimierza Gruszczyńskiego, profesora Krzysztofa Kłosińskiego, Jacka Wasilewskiego czy niedościgniony wzór pisania – Jerzego Sosnowskiego), a potem cierpliwie znosiłam wszelką krytykę, czasem nawet płacząc ze złości (najczęściej po niebywale kulturalnych i tak samo druzgocących recenzjach tego ostatniego). Poszłam uczyć się warsztatu, nie tylko zresztą pisarskiego, a moje większe lub mniejsze polonistyczne osiągnięcia były oceniane oraz omawiane. Z najmniej nawet przyjemnymi komentarzami na ogół się zgadzałam, ważne jednak było co innego – z tymi ludźmi miałam zaszczyt i chciałam pracować. Tych ludzi o „rady” prosiłam. Chciał nie chciał, byli również w większości mężczyznami, ale nasze relacje cechowała przejrzystość: to byli profesorowie/wykładowcy, nie znajomi (moi czy rodziców). Ich stopnie naukowe były wyższe od moich, ich wiedza obiektywnie znacznie przewyższała moją i z tych powodów spotkaliśmy się w takim a nie innym miejscu. Z tych powodów poddawałam ich ocenie swoje postępy w gramatyce opisowej, literaturoznawstwie czy pisaniu. Nasze pozycje były z założenia nierówne. Po to zresztą idzie się do szkoły, a potem na studia. Nauczyciel czy wykładowca niekoniecznie jest mądrzejszy od ucznia, ale na ogół w swojej dziedzinie bardziej kompetentny.
Przez swoje ADHD często zajmuję pozycję uległą; wydaję się sama sobie małą dziewczynką, która wie mniej i każdy starszy od niej, a już zwłaszcza mężczyzna, na pewno ma w swojej krytyce rację i powinnam być wdzięczna, że zechciał mnie nią uraczyć. Z drugiej strony ten lepszy świat, w kierunku którego zmierzamy, ciągle powtarza, że:

  1. po pierwsze nieproszone rady są formą przemocy
  2. po drugie dzielenie się swoją wiedzą, doświadczeniem czy mądrością musi odbywać się za zgodą i przyzwoleniem osoby, z którą się dzielimy (podobnie – co dla wielu panów szokujące – jak z seksem; każda ze stron musi być dorosła, świadoma i wyrazić na niego niewymuszoną niczym zgodę)

Mało co mnie tak wkurza, jak mówienie „proszę panią” zamiast „proszę pani”, „wziąść” zamiast „wziąć” czy „w cudzysłowiu” zamiast „w cudzysłowie”, ale nie wyobrażam sobie, żeby kogokolwiek poprawiać w rozmowie, m.in. dlatego, że jest to niebywale pasywno-agresywne. Wyjątkiem była szkoła, w której pracowałam. Jako pani od polskiego, poprawiałam dzieci również na korytarzach i w świetlicy (nie „na” niej!). Nauczyły się dzięki temu tak ładnie, że kiedy byłam na kolejnym L4 (czy też – jak mawiały koleżanki z pracy – „sobie na nie poszłam”), zaczęły poprawiać panie, mówiące błędnie. Nie ociepliło to relacji z współpracownicami, ale zaowocowało czymś znacznie ważniejszym i lepszym. Mam wśród bliskich osoby, którym bardzo zależy, żeby mówić poprawnie. Często korygują swoje błędy same, ale też mnie proszą, bym – jeśli coś wyłapię – im o tym mówiła. I to są jedyne przypadki, kiedy poprawiam swoich rozmówców.
Wracając jednak do mojego czytelnika, dziś widzę, że jego komentarz był ze wszech miar nie na miejscu. Czy „nie można mi nic powiedzieć”? Taka teza jest typową formą obrony. Oczywiście, że można, jednak trzeba wiedzieć, jak. Jeśli mamy nieodparte wrażenie, że ktoś byłby w swojej dziedzinie genialny, gdyby wyzbył się tego, owego, czy tamtego, wystarczy napisać mu, co się nam podoba i zasygnalizować, że chcielibyśmy mu coś poradzić i jeśli on będzie na to gotowy – jesteśmy dla niego. Wywalanie rady, bo mamy taką kompulsję (jak nazywa to przywołana w tytule Paulina Młynarska), jest robieniem dobrze nam samym, nie osobie, której dobrze radzimy. Wcale nie chcemy pomóc, a jedynie połechtać własne ego. Wiemy lepiej, nauczymy uczniaka, stworzymy z niego wybitnego w dziedzinie, którą sam wybrał (ale w domyśle my jesteśmy w niej lepsi). My – osoby starsze, my – mężczyźni, tak naprawdę wszystko jedno, jednak kiedy pouczana jest kobieta, pouczenia trafiają na bardziej podatny grunt. (Gdybym nie zgodziła się nie tylko z formą, ale i treścią samej krytyki, byłabym zadufana w sobie, wydawałoby mi się, że zjadłam wszystkie rozumy, brakowałoby mi pokory.) Nierówność między płciami polega również na nierówności w wychowywaniu dziewczynek i chłopców. Dziewczynki mają być potulne i spełniać oczekiwania otoczenia – zadziorni mogą być chłopcy. To również zaczyna się na szczęście zmieniać i prowadzi nas w lepszą, normalniejszą i kierującą się równością przyszłość.

fot. Bożena Szuj

Świadomość przemocowości

fot. Bożena Szuj

Od dawna powtarzam ukutą przez siebie kiedyś frazę, że „zło nie jest jaskrawe”. Lata 90., na które przypadła większość mojego dzieciństwa, zdawały się nie przyjmować tej prostej prawdy do wiadomości. Gwałcicielem był więc obleśny typ wyskakujący w nocy zza krzaka na obcą kobietę. W dodatku kobietę na bank wracającą z dyskoteki, pijaną i w zbyt „wyzywającym” (moje ulubione słowo) stroju, więc niby przykra sprawa, ale tak naprawdę pani była sama sobie winna, bo typów zza krzaków nie powinno się „prowokować”. (Podobnie, jak innych psychopatów nie należy prowokować do morderstw, a złodziei do kradzieży.) Dziś wiemy już, że statystycznie najczęściej gwałcą bliscy oraz partnerzy ofiar. Wiemy już, czym jest „gwałt małżeński”. Zdajemy sobie sprawę, jak cienka granica dzieli „tak” od „nie”. Wiemy, że coś, co rozpoczęło się jak piękny i namiętny wstęp do seksu za obopólną zgodą, może skończyć się przerażeniem jednej strony wywołanej nieoczekiwaną agresją drugiej. „Nie” nie zawsze musi być wypowiedziane. Czasem ze strachu sztywniejemy. Empatyczny, delikatny człowiek momentalnie to wyczuje i się wycofa. Zaburzony i agresywny partner może tego nie zauważyć. I jest to nadal gwałt, choć polskie prawo ciągle nie jest dostosowane do powszechnej już psychologicznej wiedzy.
„Przemocą” nazywaliśmy pod koniec ubiegłego wieku przypadki skrajne, więc również rzadkie. Katowanie na śmierć maleńkich dzieci czy zwierząt, akty bestialstwa opisywane w podręcznikach do kryminologii. Tak, jest to bez wątpienia również rodzaj przemocy, ale zdarzającej się sporadycznie. Ta ma jednak wiele barw i odcieni. Nie jest jaskrawa, bywa pastelowa. Nakładanie dziecku w stołówce zbyt dużej dla niego porcji jedzenia, a potem przymuszanie go do jej dokończenia, „bo dzieci w Afryce głodują” jest również przemocą. Powtarzanie dziecku przez całe jego dzieciństwo, że jest „beznadziejne”, że „ciągle potrzebuje pochwał”, „jest skupione tylko na sobie” czy „rozpuszczone” jest przemocą i czyni z rodzica przemocowca nawet, jeśli nigdy nie podniósł na dziecko ręki. To rolą rodzica jest zaopatrzenie dziecka w pewność siebie i poczucie sprawczości, to rolą rodzica jest nauczenie dziecka funkcjonowania w świecie. Jeśli dziecko ma deficyt pochwał, to znaczy, że dawaliśmy mu ich zbyt mało. Jeśli jest „rozpuszczone”, zażalenia możemy kierować wyłącznie do siebie. Przekonanie, że karaniem cokolwiek uzyskamy na szczęście odchodzi powoli do lamusa. Uzyskamy wszystko… przykładem i pokazaniem nieprzekraczalnych granic, które nasze dziecko ochronią. W czasach mojego dzieciństwa dorośli mścili się na dzieciach za swoje własne trudne dzieciństwo. Z kolei pokolenie naszych dziadków przeżyło wojnę, która z pewnością nie pomogła im być rodzicami wzorowymi. Rewolucja, która się w podejściu do dzieci dokonuje (w Polsce dużo wolniej, ale mimo wszystko), pomaga się mojemu pokoleniu radykalnie odciąć od błędów naszych rodziców. Mamy coś, czego nie mieli oni – wiedzę i narzędzia. Szczytem ignorancji jest niekorzystanie z nich. Wkrótce to, co dziś dla niektórych jest wywrotowe, stanie się normą. Przyszłość będzie miękka, empatyczna i wyda na świat cudowne wrażliwe istoty.

fot. Bożena Szuj

Kiedyś to będzie…

fot. Bożena Szuj

Podobnie jak tata, jestem uczulona na mentalną starość. Mierzi mnie więc, kiedy ktokolwiek – bez względu na to, czy ma lat osiemdziesiąt, czy dwadzieścia dziewięć – zaczyna zawodzić fałszywie starą śpiewkę „kiedyś to było” i krytykować teraźniejszość. Czy jest dziś idealnie? Nie jest. Czy mierzymy się tylko z problemami przeszłości? Nie tylko. Część tych problemów zniknęła, pojawiły się za to nowe, związane z obecnymi czasami. Nagle za dawną dobrą kindersztubą i znajomością zasad savoirvivre’u u innych zaczynają tęsknić osoby, którym można z powodzeniem wytknąć braki w kulturze osobistej. Nagle oburzający się zniszczonym przez komputery i niewychodzenie na podwórko dzieciństwem dzisiejszych dzieci okazują się tymi samymi, którym te dzieci przeszkadzają, biegając i krzycząc beztrosko w przestrzeni publicznej. Może to właściwy moment na zaangażowanie się w budowanie większej liczby placów zabaw dla najmłodszych? Czasy narzekania trwały zdecydowanie zbyt długo, dziś – by mieć prawo głosu – trzeba działać. Jakkolwiek. Nie trzeba mieć worka z pieniędzmi, wystarczy napisać pismo, podpisać apel, wyjść na ulicę w ramach manifestacji albo strajku. Jest dużo form wspierania ważnych inicjatyw – nie wszystkie łączą się z wydatkami.
Myślę, że największym problemem dzisiejszych czasów jest skrótowość. Szukanie szybkich bodźców i uciekanie od wszystkiego, co bardziej dla mózgu wymagające. Łatwiej nam (piszę niestety przede wszystkim o sobie samej) zobaczyć kilka króciutkich filmików na Fejsbuku czy Instagramie, niż przeczytać książkę czy wręcz dłuższy, wartościowy wpis. To rozleniwia mózg i z pewnością mierzymy się z tym, jako ludzkość, po raz pierwszy. Przynajmniej w takiej formie. Wolimy szybko zmieniające się obrazki niż cokolwiek, co będzie wymagać od nas skupienia. Posługujemy się też skrótami – co jest łatwe do zaobserwowania przy wszelkich kłótniach w mediach społecznościowych. Sztuka dyskutowania umiera – wymiana zdań w formie pisemnej z kimś obcym na ogół zamienia się w jatkę. Niektórzy nazywają to ogłupieniem społeczeństwa. W moim odczuciu to raczej pogubienie. Oczywiście, poprzedni rząd (w wielu zresztą krajach) oddał głos dyskretnym do tej pory idiotom. Usłyszeliśmy ich i doznaliśmy szoku. Jednak to, że wcześniej byli ciszej, nie oznacza przecież, że nie istnieli.
Kolejnym problemem tych czasów jest kwitnąca pseudonauka. Nagle byle chłopek roztropek płci wszelakiej ze średnim wykształceniem „myśli samodzielnie”, aż wymyśli, że nie należy się szczepić i staje się zagrożeniem dla całego społeczeństwa. Brak mu wiedzy, kompetencji i dostępu do badań, ale czuje się ważny, bo jakiś wywalony z własnej uczelni profesor oszołom napisał niebezpieczne i nieprawdziwe bzdury w swoim artykule i cała masa jemu podobnych to łyka. Na wszelki wypadek zmienia się optykę – łatwiej jest wierzyć, że to ci kurczowo trzymający się zdania specjalistów w swojej dziedzinie (wirusologów, lekarzy) są jak stado baranów idących za swoim przywódcą, który – wiadomo – uczestniczy w wielkim spisku koncernów farmaceutycznych. Z boku wydaje się to niemal tak absurdalne jak płaska Ziemia czy teoria, że smugi kondensacyjne są toksycznymi opryskami. Najwyraźniej jednak opór wobec racjonalności jest dla pewnej grupy charakterystyczny i spaja ją ze sobą, działając na starej zasadzie plemienności.
Pogubiliśmy się też w indywidualności. Oczywiście, każdy z nas jest wyjątkowy i unikalny, co paradoksalnie oznacza równocześnie, że nikt z nas nie jest bardziej wyjątkowy od innych. Jest taki moment w terapii, kiedy uświadamiamy sobie na nowo siebie samych. Mówimy: „wow, to są moje ręce, które mogą bardzo dużo. A to nogi, którym zawdzięczam to i to. A to jest moja głowa, która również jest niesamowita. A to są moje emocje – żadna z nich nie jest zła czy dobra”. To fajny moment zachłyśnięcia się sobą. Bez oceny, w której nas wychowywano, bez wyrzutów, bez wstydu czy poczucia winy. We wszystkim mamy rację. Nie jakąś „obiektywną”, ale naszą własną, indywidualną. Jest bezpiecznie. Mamy prawo być sobą, odrzucając jakiekolwiek ramy, które nam to utrudniają. Zaczynamy akceptować siebie tu i teraz. W takiej formie, w jakiej jesteśmy w danym momencie. Nie za kilka lat, kiedy doczytamy tysiąc wartościowych książek i będziemy mądrzejsi. Nie za kilka miesięcy, kiedy skończymy kurs języka obcego i będziemy się w nim mogli dogadać. Nie za jakiś czas, kiedy po regularnych treningach na siłowni i zmianie nawyków żywieniowych schudniemy tyle a tyle kilogramów. Teraz. Akceptowanie siebie nie oznacza uznania swojej idealności. Oznacza, że nie dajemy sobie warunków, by zacząć ze sobą dobrą relację. Nie jestem dziś dość mądra – ok, niedługo będę, bo mi na tym zależy i pracuję nad tym. Nie jestem dość szczupła – ok, niedługo będę, bo mi na tym zależy i pracuję nad tym. Ale miłość do siebie zaczynam od teraz. Bezwarunkowo. Gdzie zatem haczyk? Każdy jest wyjątkowy, ale nie każdy jest dość mądry, charyzmatyczny, czy merytorycznie przygotowany, by stać się idolem mas. A – w przeciwieństwie do czasów minionych, w których osoby znane zyskiwały sławę dzięki swojemu talentowi i naprawdę ciężkiej pracy (jako aktorzy, piosenkarze, modele czy dziennikarze) – dziś każdy może być samozwańczym idolem w mediach społecznościowych. I to nie zawsze jest dobre. Nie wszystko, co wygłaszamy do internetowej kamerki tonem mentora jest wartościowe. Choć mogą kryć się pod tym najszczersze intencje, samozwańczy idole robią krzywdę zarówno swoim fanom, jak i samym sobie. Do tego żyjemy w kraju, w którym nigdy nie uczono nas pracy zespołowej. Wszyscy kultywujemy własny indywidualizm, ale nie wiemy, jak pracować w grupie. A jest to umiejętność niezwykle ważna i przynosząca ogromne sukcesy.
Jeśli mam wymieniać dalej rzeczy, które mnie w dzisiejszych czasach uwierają, to na pewno muszę wspomnieć źle pojętą polityczną poprawność. Jej celem jest nienaruszanie niczyich granic, okazanie szacunku i delikatności, możliwość łatwiejszego porozumienia się, więc samo dobro! Jeśli osoby czarnoskóre proszą nas o zrezygnowanie ze słowa „Murzyn”, bo mają z nim problem, to każdy empatyczny i wrażliwy człowiek przestaje tego słowa używać, a nie zapuszcza się w bezsensowną pseudo-filologiczną gadkę (pisałam o tym i TU, i TU). Jeśli ktoś, kogo na oko uznajemy za przedstawiciela jakiejś płci okazuje się osobą transpłciową i prosi nas, byśmy nazywali go imieniem płci przeciwnej – szanujemy to. (Jedna Anna będzie tylko i wyłącznie „Anką”, inna Anna – „Hanią”! Nie robimy im na ogół obszernego wyjaśnienia, że wszystkie formy jednego imienia są synonimami, tylko przyjmujemy do wiadomości, jak ktoś sobie życzy, żeby go nazywać.) Równocześnie kiedy Instagram obcina zasięgi twórcom, którzy użyją m.in. słów:

  • seks
  • gwałt
  • przemoc
  • samookaleczenie
  • samobójstwo
  • pedofilia,

mam wrażenie, że poszliśmy w tym wszystkim za daleko, bo to nie ma akurat żadnego sensu. Skoro rzeczywiście pojawiają się w sieci filmiki nawołujące młodych ludzi do samookaleczania czy wręcz samobójstw, trzeba stworzyć system, który to wykryje i zlikwiduje. Jednak jakimś absurdem jest to, że znakomita instagramerka zajmująca się statystyką, opowiadając o statystykach związanych z samobójstwami, musi sobie to konkretne słowo cenzurować, a inna, przywołująca badania dotyczące seksualności, musi dla niepoznaki używać słowa „sensualność”. I nie do nich mam, rzecz jasna, pretensje – one robią wszystko, by nie stracić zasięgów i dotrzeć ze swoimi naprawdę wartościowymi treściami jak najszerzej. Jednak przecież to nie słowa są problemem. W książkowy sposób wylewamy tu dziecko z kąpielą, utrudniając podstawową funkcję języka – funkcję komunikacyjną. Tu niestety feministki również oszalały, wciskając wszędzie, gdzie widzą rodzaj męski, również rodzaj żeński do kompletu. Przykłady omawiałam już przy okazji recenzji książki „Miłość to pies” Pauliny Młynarskiej. „Każdy i każda”, podobnie jak „obywatele i obywatelki” wypacza język, likwidując jego wieloznaczność. W końcu „każdy” to nie tylko „każdy mężczyzna”, ale też „każdy człowiek”, a „obywatele” to nie tylko obywatele mężczyźni, ale też „obywatele i obywatelki” właśnie. Nikt się jakoś nie oburza, kiedy nazywamy suczkę „psem”, bo gdzieś podskórnie czujemy dwa znaczenia ostatniego słowa. „Pies” to zarówno gatunek zwierzęcia, jak i samiec tego gatunku. Zdania:

Mam psa. To suczka.

będą więc poprawne.
Równocześnie każde przymuszanie i do używania feminatywów, i do ich nieużywania jest przemocowe właśnie. Tym bardziej, że panuje w tym względzie językowa dowolność. Zarówno używanie, jak i nieużywanie przez kobiety feminatywów jest poprawne. Osobiście wierzę w równość, w której cechy płci nie są podkreślane, bo nie ma ona specjalnego znaczenia. Ale szanuję kobiety, które feminatywów używają. Mają do tego pełne prawo.
Burza, jaka rozpętała się po ogłoszeniu pomysłu, żeby nie zadawać dzieciom prac domowych, pokazuje, że ciągle jeszcze tkwimy w przeszłości, więc ta nasza teraźniejszość zmierza w lepszą przyszłość dość wolno i koślawo. Wydaje nam się, że skoro myśmy musieli, to dzisiejsi mali ludzie też muszą. Tymczasem oni już żyją w innych niż my czasach. Największą różnicą jest powszechny dostęp do internetu. To stawia pod sporym znakiem zapytania celowość uczenia się sporych partii materiału na pamięć. Oczywiście, jest to ćwiczenie mózgu (co zawsze samo w sobie będzie dobre); oczywiście, jakąś wiedzę dobrze jest mieć w głowie. Jednak punkt ciężkości zdecydowanie powinien się przenieść w stronę wiedzy o tym, jak i gdzie szukać. Jak rozpoznać wartościowe źródła w sieci, w której może publikować absolutnie każdy. Jak znaleźć bezpłatny dostęp do całkiem niezłych słowników, jak do encyklopedii. Dlaczego Wikipedię można traktować tylko jako naprowadzenie, a nie poważne źródło. Te wszystkie wiadomości trzeba przekazywać dzieciakom jak najwcześniej. Bo to, że sami mieliśmy pierwszą komórkę, i to bez dostępu do internetu, w wieku lat siedemnastu, nie oznacza, że dzisiejsze dzieci nie śmigają po internecie bez problemu już w wieku lat trzech. Do tego zawalanie dzieci często nieprzerobionym podczas lekcji materiałem nie jest w porządku. W dodatku badania wyraźnie pokazują, że odrabianie prac domowych w żaden sposób nie wpływa na przyswojenie danego materiału. Czyż nie bardziej wartościowe będą rozmowy z dziećmi o tym, czego (i dlaczego) w sieci szukają i na tej podstawie korygowanie ich złych bądź niepokojących nawyków?
Dzisiejsze czasy są dalekie od ideału, ale… są najlepsze jak do tej pory. Ewolucyjnie idziemy zawsze do przodu. Czasem szybciej, czasem wolniej, ale do przodu. Wojny ciągle się niestety toczą (co pokazuje też, w którym momencie ewolucyjnym znajduje się Rosja), ale już inaczej niż kiedyś. Mamy większą świadomość ich zła, dążymy więc do łączenia się w jak największe grupy, które nie zostaną zaatakowane oraz nie będą atakować. Wychowywanie dzieci z siermiężnego, traumogennego, leczonego w moim pokoleniu latami na terapiach, powoli się zmienia (Janusz Korczak był wizjonerem i zdecydowanie wyprzedzał myślą swoje czasy). Tak, część rodziców pozwala dzieciom na wszystko i nie ma to żadnego związku z jakimkolwiek wychowaniem. Pamiętajmy jednak, że w przestrzeni publicznej widzimy tylko wycinki ludzkich historii. Nie wiemy, co stoi za jakimś zachowaniem. Czasami faktycznie zwykłe chamstwo rozwydrzonych dorosłych, a czasami autyzm lub ADHD dziecka i mozolna praca z nim zmęczonego, nieraz samotnego rodzica.
Starsi ludzie z lubością narzekają na „młodych z nosami w telefonach”. Nawet niedawno słyszałam anegdotę o parze, która w kawiarni „zamiast rozmawiać, siedziała w telefonach”. Roześmiałam się w duchu, bo to wypisz wymaluj my. Kiedy idę gdzieś ze swoim Partnerem, zwłaszcza do Boto, w którym aż się roi od wspólnych znajomych ekscentrycznych muzyków, a w powietrzu unosi się muzyka na żywo, zapach piwa i trawki, on w przerwach między własnym graniem siada w kącie i rozwiązuje w telefonie Sudoku, a ja mogę spokojnie poflirtować ze wszystkimi. W końcu nie bez kozery mam na sobie cokolwiek z dekoltem do pępka. Kiedy znajomych jest mniej, czasem sama również wyjmuję komórkę. Z nikim nie miałam nigdy takiego porozumienia i tak wspaniałych nieustających rozmów jak ze swoim Partnerem. Jednak z nikim też tak cudownie mi się nie milczy. Jak wyglądamy z zewnątrz? Pewnie jak najgorsza para świata tuż przed nieuniknionym rozstaniem. I co z tego? Czy ma to cokolwiek wspólnego z prawdą? Kompulsywne ocenianie innych jednak prawdopodobnie umrze śmiercią naturalną z poprzednimi pokoleniami, a nowe już się z niego masowo leczą. Powoli zaczynamy się uczyć empatii i wyrozumiałości. Przyszłość jawi się więc w bardzo jasnych barwach.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser nie mogłabym zaserwować twórczości artysty innego niż Björk. „Hyperballad” nigdy nie była utworem, na który zwracałam szczególną uwagę, dopóki nie usłyszałam magicznej wersji tej piosenki na przedziwnej płycie z remiksami „Telegram”. Wersji z samym kwartetem. Bez elektroniki. Od tamtego czasu (a było to już wiele lat temu) śpiewałam ją wielokrotnie i akompaniując sobie na fortepianie, i równolegle z płytą, nie mogąc się pozbyć pewnego cudownego wyobrażenia, że w jakimś innym wymiarze będzie mi kiedyś dane zaśpiewać i nagrać tę wersję z Kwartetem Śląskim. Nie odważyłam się z tym nigdy przed Ślązakami odsłonić. W końcu wiadomo – gdzie oni, a gdzie ja. Ale pomarzyć, że to się zdarzy kiedyś w przyszłości… zawsze można…

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

nNie czyń drugiemu, co JEMU niemiłe, czyli kilka słów o rasizmie

fot. Bożena Szuj

Wszystko zaczęło się od tego, że całkiem niedawno przez przypadek trafiłam na profil Ogi Ugonoh na Instagramie. Jej starsza siostra Osi była zwyciężczynią programu „Top Model”, stąd – dopiero po czasie – skojarzyłam nazwisko. Ogi jest aktywistką poświęcającą swoją platformę ciałopozytywności oraz walce z rasizmem i uprzedzeniami, więc szybko zaczęłam ją obserwować, czując się na jej koncie dobrze i bezpiecznie. Wczoraj znów przez przypadek, choć z pewnością dyktowany moimi instagramowymi preferencjami, YouTube podsunął mi wywiad z Ogi przeprowadzony dwa lata przez Red Lipstick Monster. Wysłuchałam go z dużym zaciekawieniem. Wiele rzeczy już wiedziałam, ale dowiedziałam się też kilku nowych. I prawdopodobnie nie uznałabym tego za powód do stworzenia blogowego wpisu (problem rasizmu poruszałam już w tekstach: „Nie jestem rasistą, ale…” oraz „Zawsze się trochę dyskryminuje”), jednak nieopatrznie… weszłam w sekcję komentarzy. Wiem, że nie powinno się tego robić, jednak mój wzrok przykuł jeden ewidentnie rasistowski, więc kliknęłam, by go zgłosić (każdy z nas ma taką możliwość, zachęcam do korzystania z niej). Wtedy okazało się, że 99% komentarzy zarzuca wywiadowi „szkodliwość”, obu paniom rasizm (!!!), hipokryzję (!!!), głupotę, brak inteligencji, a prowadzącej dodatkowo „białe umizgi do czarnego gościa” i fatalny poziom przeprowadzenia wywiadu. Co do ostatniego punktu rozumiem i być może nawet podzielałabym, gdybym nie miała świadomości, że kanał Red Lipstick Monster jest oryginalnie poświęcony urodzie i makijażom. Jego prowadząca nie jest Katarzyną Janowską – uznaną, niezwykle kompetentną, kulturalną, elokwentną i inteligentną dziennikarką wykształconą i doświadczoną w tym zawodzie. Działa w kompletnie innej branży i sam pomysł przeprowadzenia wywiadu na temat rasizmu z osobą czarną zajmującą się na co dzień edukowaniem w tym zakresie był słuszny i potrzebny.
Poraziły mnie nie dwa czy trzy chamskie, rasistowskie, prymitywne komentarze hejterów, którzy zawsze i wszędzie gdzieś się przyplączą. Poraziła mnie liczba komentarzy niepochlebnych (znakomita większość) niekoniecznie chamskich i czasem całkiem nawet nieźle napisanych, ale pełnych absolutnego niezrozumienia idei rasizmu. Pełnych autentycznego przekonania, że wytykanie czegokolwiek białej rasie można nazwać „rasizmem wobec białych”. Że na serio można doszukać się symetrii między rasizmem wobec czarnych, a krytykowaniem białych przez czarnych w kraju w 99% białym. I, dobitnie chcę to podkreślić, krytykowaniem konkretnych zachowań, a nie niechęcią opartą jedynie na kolorze skóry. Oczywiście jako rozchwiana histrioniczka od razu podałam w wątpliwość swój własny pierwotny odbiór wywiadu. Pomyślałam, że skoro wszyscy widzą w nim coś szkodliwego, to pewnie ja jestem w błędzie, widząc w nim – wprost przeciwnie – treści niezwykle potrzebne. Jednak terapia i autoterapia ma to do siebie, że nawet jeśli zrobimy krok w znany nam tył, autorefleksja pomaga nam zrobić dwa kolejne w przód.

🟰 JEMU niemiłe

fot. Bożena Szuj

Mój Partner ukuł kiedyś tę piękną parafrazę słów Konfucjusza, mianowicie: „nie czyń drugiemu co JEMU niemiłe”. Wydała mi się ona od samego początku niezwykle mądra i głęboka, ale równocześnie trudna do wprowadzenia we własne myślenie. Całe pokolenia byliśmy wychowywani w ten sposób, by nie czynić drugiemu co NAM niemiłe, zakładając, że inni mają/powinni mieć te same co my potrzeby. Na pierwszy rzut oka brzmi to całkiem nieźle – chodzi przecież o troskę o innych. Jednak… czy rzeczywiście? Czy jest tu przestrzeń dla drugiej osoby na jej własne preferencje, granice, potrzeby? Już zastanawiając się nad tym, możemy napotkać opór. Ja u siebie na niego natrafiałam i w gorszych momentach nadal jeszcze czasem natrafiam. Na szczęście coraz rzadziej.
Odnosząc się do wywiadu i jego treści, pierwszym z brzegu przykładem jest nieszczęsny „murzyn”. Nie będą udawać, że rozumiem, czy kiedykolwiek zrozumiem ciężar znaczeniowy, jaki to słowo dla osób czarnoskórych niesie. Nie rozumiem, nie zrozumiem i nie będę nawet próbowała zrozumieć. Zamiast marnować na to energię, wolę ją przekierować na eliminowanie tego wyrazu z własnego słownika (już mi się udało, ale na początku nastręczało mi to pewnym trudności). Dlaczego? Bo ktoś, kogo to słowo określa mnie o to prosi. Bo mówi mi, że czuje się z nim źle. Bo nie tylko jako językoznawca, ale też jako zwykły użytkownik języka polskiego mam świadomość, że słowo to nabiera pejoratywnego wydźwięku we wszystkich związkach frazeologicznych, w których występuje (sto lat za Murzynami, Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść, znaleźć Murzyna, itd.), mimo że sama jego pejoratywności, kiedy stoi luzem nie czuję. (O „Bambo” już pisałam, więc w razie wątpliwości, zapraszam do lektury tekstu.)
Nie czyniąc drugiemu, co tylko mnie jest niemiłe, lekceważę to, co może być niemiłe dla niego. I naprawdę nie chodzi tu o źle pojętą polityczną poprawność, która mnie również mierzi. Chodzi o empatię. Mamy też cudowne narzędzie, o którym mówi Ogi, ale o którym mówi też terapia:

Rozmowę!

Nie wiesz? Zapytaj! Istnieje mnóstwo ludzi, którzy zachowują się niewłaściwie, bo „sobie pomyśleli”, że tak będzie dobrze, zamiast zwyczajnie zapytać, jak będzie dobrze. I w kółko popełniają te same błędy, jednak coś ich wiecznie powstrzymuje od powiedzenia wprost:

Nie wiem, jak lubisz, jak chcesz.

Proszę, naucz mnie siebie. Naucz mnie, jak z Tobą postępować, jak Cię traktować, żeby było między nami dobrze.

Jesteś pierwszą czarnoskórą/nieheteronormatywną/odmienną wyznaniowo osobą, jaką spotkałem. Boję się, że popełnię jakąś gafę – pomóż mi, proszę.

I to nie tyczy się tylko jakichkolwiek mniejszości, ale wszystkich ludzi. Ciężko przecież wierzyć w to, że każda osoba innej rasy, orientacji seksualnej, narodowości czy religii jest identyczna. Zbiorowość to zawsze zbiór indywidualnych jednostek.

🟰 Jeśli najpierw zrozumiem

fot. Bożena Szuj

Postawą, z którą się często stykam, i która budzi mój ogromny sprzeciw, taki z trzewi, jest pozorne otworzenie się na argumenty drugiej strony poprzez próbę jej kontroli. Wygląda to mniej więcej tak, że wiedząc, że komunikacja bez przemocy powinna się opierać na komunikacie ja i opowiedzeniu o własnych odczuciach, mówimy, że to i to nas boli, więc w związku z tym prosimy o to czy tamto, a druga strona nam odpowiada „jeśli mi to dobrze wytłumaczysz, a ja to zrozumiem, wtedy rozważę, czy twoje argumenty są na tyle słuszne, by spełnić twój postulat”. I wbrew pozorom taką postawę wykazuje bardzo dużo osób. Nie umiem stwierdzić, czy jest to charakterystyczne wyłącznie dla naszego narodu, być może nie, ale nie spotkałam się z tym jeszcze nigdzie zagranicą.
Na pierwszy rzut oka sytuacja nie wygląda źle. Ktoś jest na rozmowę z nami, przynajmniej pozornie, otwarty. Wysłuchuje nas, dopytuje. Jednak daje nam też jasny komunikat, że to on tu ustala zasady. Tymczasem kiedy mówimy o własnych uczuciach, nie podlegają one ocenie. Są jakie są. I dopiero w oparciu o nie i o empatię drugiej strony można wypracować jakiś wspólny pomysł na zdrowe współżycie.
Bardzo wyraźnie widzę to w bezsensownych debatach związanych z zasadnością lub niezasadnością używania wspomnianego słowa „murzyn”. Wielu białym Polakom trudno przyjąć, że być może nigdy nie zrozumieją jego ciężaru dla Polaków czarnoskórych. I rozwiązaniem nie jest przekonywanie czarnych, że „mają nie być urażeni tym słowem”. Nie jest nim też wymaganie od siebie całkowitego zrozumienia ich punktu widzenia. Myślę, że dobrze sobie zadać pytanie, czy rezygnacja z używania tego słowa całkowicie zaburzy nam podstawową funkcję języka, jaką jest komunikacja, czy też nie. (Wspomniane zaburzenie tej funkcji możemy obserwować we wciskaniu na siłę rodzaju żeńskiego wszędzie tam, gdzie znajduje się liczba mnoga rodzaju męskiego, jakby ta ostatnia tyczyła się wyłącznie mężczyzn w liczbie mnogiej, a nie ludzi jako takich; wynika to z – liczę, że przejściowej – mody, źle pojętej równości oraz niekompetencji językowej.) Jeśli nie zaburza – nie ma żadnego problemu. Jeśli zaburza – warto się zastanowić, jak zastąpić słowo drażliwe, by komunikacja nadal była możliwa, a osoby czujące się dziś źle, poczuły się dobrze. Polacy w większości niestety wolą dopytywać

a dlaczego tak?

a po dostaniu odpowiedzi, jej nie przyjąć, uważając prośbę za fanaberię/głupotę.

🟰 Z perspektywy przywileju

fot. Bożena Szuj

Myślę, że gigantycznym problemem jest też uznanie, że jest się w jakiejś kwestii osobą uprzywilejowaną. Bycie osobą uprzywilejowaną nie zawsze jest przyjemne, to chyba największy paradoks i być może uświadomienie sobie tego właśnie najmocniej boli. Sama, ponieważ nie używałam nigdy swoich przywilejów z premedytacją przeciw komukolwiek, długo nie wiedziałam, że jako kobieta jestem tylko oczko niżej od najbardziej uprzywilejowanej grupy społecznej, mianowicie białych heteroseksualnych mężczyzn. Mam mniej przywilejów od wspomnianych mężczyzn, ale dużo więcej od osób o odmiennym kolorze skóry lub nieheteronormatywnych. Nie mierzę się z ich problemami (w większości nawet nie znam wszystkich), choć szczerze mnie boli, że oni się z nimi muszą mierzyć. Jednak moje współczucie nie oznacza, że umiem zobaczyć świat z ich perspektywy. W wywiadzie z Ogi poruszyło mnie jej stwierdzenie, że nie lubi hasła „nie widzę koloru skóry”, bo ona, jako osoba czarna, nie ma takiego luksusu, by swojego koloru skóry nie widzieć. Rzeczywiście, będąc białą Polką mieszkającą pośród głównie białych ludzi, nie tyle nie myślę o swoim kolorze skóry codziennie, ale nie myślę o nim niemal w ogóle. Nie będę więc udawać, że umiem sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy wszyscy wokół nie pozwalają mi zapomnieć, jakiej rasy jestem, a mnie nie jest z tym komfortowo. Nie umiem. Przyjmuję do wiadomości, że taki problem istnieje i chciałabym się wspólnie z resztą społeczeństwa zastanowić, co możemy zrobić, żeby go wyeliminować. Dlaczego? Pytanie powinno brzmieć: dla kogo? Dla naszych czarnoskórych rodaków. Nawet idiotyczne hasło Polska dla Polaków (z którym się nie zgadzam, bo pragnę Polski otwartej na tych, którzy chcą w niej być niezależnie od narodowości) zakłada, że w pierwszej kolejności mamy zadbać o Polaków. Wszystkich.

🟰 Najtrudniejsze zagadnienia

fot. Bożena Szuj

Nie wycofując się z tezy, że wielu rzeczy wcale nie musimy zrozumieć, choć powinniśmy je wprowadzić w życie, uważam, że im się więcej wie, tym lepiej. Wiedza poszerza nasze horyzonty, otwiera nam oczy na nowe problemy, ukazuje lepiej konteksty. Zjawiskiem, które jest dla mnie ciągle dość obce i którego jeszcze nie czuję jest tzw. zawłaszczenie kulturowe. Do tej pory byłam zdania, że kultury się po prostu między sobą przenikają. (Zresztą do tego stopnia, że Amerykanie są dziś przekonani, że Halloween jest ich świętem, podczas, kiedy jest oryginalnie świętem irlandzkim.) I w jakimś szerszym aspekcie rzeczywiście stwierdzenie, że plecenie dziś białym osobom warkoczyków noszonych przez czarnych tych ostatnich obraża, czy im coś odbiera, wydaje mi się odrobinę zaskakujące. Rozumiem, że stoi za tym historia, również ta bardzo trudna i bolesna, o czym za chwilę, jednak w przeczytanych przeze mnie komentarzach padł jeden dosyć merytoryczny kontrargument – niektóre czarnoskóre kobiety noszą peruki z włosów Europejek. Czy „zawłaszczają” w ten sposób włosy białych, czy może wzajemnie czerpiemy ze swoich kultur i dóbr? Tu oczywiście pojawia się inny problem – włosy białych zawsze i wszędzie były akceptowane, włosy czarnych nie, przez co te musiały owego „zawłaszczenia” włosów białych kobiet dokonywać. Na przykład po to, by dostać pracę. To oczywiście wiele wyjaśnia, ale nie rozwiewa całkowicie moich wątpliwości. Granica między „zawłaszczeniem” a „inspiracją” czy „hołdem” na pewno jest płynna i uświadomiłam sobie to dopiero, kiedy wpadł mi do głowy dosyć chyba adekwatny przykład. Górale sprzedają na straganach pseudo góralskie kapelusze, pasy, chusty czy ciupagi, a także spódniczki i topy made in China z tradycyjnymi góralskimi wzorami. Wygląda to ohydnie, ale turyści się cieszą, a górale przeliczają swoje dutki. Czysty żywy biznes. Nie wyobrażam sobie jednak reakcji górali na cepra odzianego od stóp do głów w oryginalny strój góralski (nawiasem mówiąc, piekielnie drogi), który cały czas wkłada się tu jeszcze na wesela, pogrzeby i inne ważne uroczystości. Jestem ćwierćgóralką i z rozwagą zakładam swoją tradycyjną chustę, nie czując się godną reprezentantką tej kultury. Moja mama jest półgóralką i to też zbyt mało, by mówiła gwarą. Mam wrażenie, że pomijając jakieś małe pola, które górale oddali, czy też może stworzyli przyjezdnym, ich tradycja jest kultywowana w tak hermetycznym gronie, że żaden obcy nie jest się tu w stanie przebić, nawet ze swoim zachwytem i uwielbieniem dla góralszczyzny. Z drugiej strony czy tak, jak nie przychodzi mi do głowy, żeby przebrać się za góralkę, przyszłoby mi do głowy, by przebrać się za członka jakiegoś afrykańskiego plemienia, Aborygenkę, Eskimoskę czy Hinduskę? No też nie. I teraz czy samą fryzurę (w przypadku kultury góralskiej u kobiet to nisko upięty kok, w innych kulturach to czasem ogolona na łyso głowa) można uznać za część kultury, a czesanie się w określony sposób za zawłaszczenie? W moim odczuciu nie. W odczuciu czarnych tak. Słyszę to i szanuję. Nie czuję się jednak dotknięta – co wybrzmiewało w wielu komentarzach – że ktoś mi czegoś zabrania. Mamy ciągle wolność i możliwość dokonywania własnych wyborów. Ktoś z czymś się czuje źle, mówi o tym głośno i na tyle, na ile będę mogła, zrobię wszystko, by się tak nie czuł, nie tracąc jednak z oczu siebie, swoich wartości i wiary we własny rozsądek.
Kolejną trudną do wytłumaczenia i zrozumienia kwestią jest blackface. Jakiś czas temu rozpętała się burza, bo w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”, uczestnik udający czarnoskórą gwiazdę, został (dosłownie) wymalowany na czarno. (Po raz kolejny odetchnęłam z ulgą, że nie mając telewizora, nie muszę trafiać na takie głupoty nawet przez przypadek.) Malowanie twarzy białych aktorów na czarno, by mogli odegrać osoby czarne (podczas kiedy te ostatnie w filmach nie mogły grać), ma niestety długą historię. Trudno mi sobie wyobrazić bardziej kuriozalny pomysł w dzisiejszych czasach, bo przecież oprócz koloru skóry każdy ma pewne charakterystyczne cechy, które dobry aktor zdoła znakomicie odtworzyć bez obsmarowania się czarną mazią. To albo się czuje, albo nie. Tak, jak w tej chwili niezbyt czuję kwestię zawłaszczenia warkoczyków, tak czuję całą sobą, że malowanie się czarną farbą, żeby „udawać Murzyna” (użycie tego słowa całkowicie celowe) jest co najmniej niestosowne, a na pewno drastycznie prymitywne. Usłyszałam od osoby białej, że ona „nie rozumie o co ten szum, bo sama nie miałaby nic przeciwko, gdyby czarnoskóry pomalował się na biało, naśladując jej kolor”. Po pierwsze jestem więcej niż pewna, że jednak miałaby, a po drugie… choć nie myślę na co dzień o swoim kolorze skóry, to jednak nie byłabym zadowolona, gdyby ktoś, chcąc mnie imitować, skupił się akurat na moim kolorze skóry. To byłoby co najmniej dziwnie.

🟰 Bolesna przeszłość

fot. Bożena Szuj

Ogi porusza w wywiadzie również niezwykle ważne zagadnienie tzw. czarnej kultury i stawia ją w opozycji do „kultury białej”, zadając pytanie, co tę ostatnią tworzy. To pytanie fundamentalne, bo właściwie jako biali ludzie nie czujemy białej tożsamości. Jestem Polką, jestem Europejką, ale czy białą rasę uznaję za swoją tożsamość? Nie. Kiedy myślę „czarna kultura”, mam przed oczami pewien uśredniony stereotyp osoby czarnoskórej, mimo że czarnoskórzy zamieszkują chyba wszystkie kontynenty (moja niepewność dotyczy niezamieszkiwanej przez nikogo Antarktydy), więc ich kulturowe backgroundy niesłychanie się od siebie różnią. Jednak mimo tych różnic, osoby czarne odnajdują swoją tożsamość w sformułowaniu „czarna kultura”, a tym, co je łączy, jest doświadczenie traumy niewolnictwa. Kiedy Ogi zadaje podczas wywiadu pytanie:

Czym jest kultura biała? Nie francuska, nie włoska, lecz biała. Jakie doświadczenie łączy wszystkich białych ludzi?

dość szybko znajduje na nie sensowną odpowiedź:

Kolonializm i rasizm.

No i tego fragmentu najbardziej nie udźwignęli widzowie, czując się jednogłośnie oburzeni. Co mówi o nas takie oburzenie? Bo mówi o nas dużo. Przede wszystkim wskazuje na poziom niesterapeutyzowania. Rzeczywiście tym, co przez wieki łączyło wszystkich białych (wszystkich, nawet najbardziej nam odległych kulturowo ludzi) był właśnie kolonializm i rasizm, co nie oznacza, że Ty i Ty, i Ty, i jeszcze Ty jesteście rasistami lub tym bardziej kolonizatorami. (Rasistą i kolonizatorem nie jest nawet każdy Anglik, choć rodzina królewska ma bardzo dużo za uszami w tym względzie.) Ogi nie powiedziała niczego wywrotowego. Stwierdziła tylko, że wszystkich białych ludzi łączy kulturowo niedużo, ale to, co ich łączy, jest akurat złe. Równocześnie „kultura czarna” została zbudowana właśnie na doświadczeniu tego zła.
Kiedy pomyślimy nie w abstrakcyjnych kategoriach „białej kultury”, ale o kulturze polskiej, nas też łączy trauma. W większości pochodzimy od chłopów pańszczyźnianych, którzy cierpieli podobnie, jak czarnoskórzy niewolnicy (o ile w niektórych przypadkach nawet nie bardziej, choć na mniejszą skalę). Jeśli pochodzimy z rodzin szlacheckich, to jeszcze gorzej, bo mamy przekazywaną z pokolenia na pokolenie krew na rękach. (I wcale nie błękitną.)
Jednak mamy skrajnie inny stosunek do swoich traum niż czarni. Oni od dawna przechodzą własną autoterapię, której pierwszym krokiem jest przyznanie:

  • tak, byliśmy niewolnikami,
  • tak, to potworne doświadczenie odcisnęło na nas ogromne piętno,
  • nie, nie pozwolimy, żeby historia się powtórzyła.

Stąd m.in. dbałość o słowa, zachowania, być może nawet czasami przesada. (Czy na pewno, tego nie wiem, czas zweryfikuje.) Ile przez ten czas zrobili Polacy (liczebnie jest nas zdecydowanie mniej niż wszystkich czarnoskórych na świecie), by poradzić sobie z własną traumą niewolnictwa? Może dlatego tak nas uwierają zachowania zdrowe, że sami nie umiemy się na nie zdobyć? Zamiast się uczyć, wolimy tkwić sto lat za… tymi, którzy odrobili już swoją lekcję.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę wspomniany wywiad z Ogi.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Złota wrzesień

fot. Bożena Szuj

Ponieważ kilka pierwszych dni września spędziłam jeszcze w Gdańsku, postanowiłam, że wrzesień będzie ostatnim w tym sezonie miesiącem, który opiszę. Zakończę tym samym niespodziewany cykl opisywania przeżytych nad morzem miesięcy. Wrzesień przez swoją intensywność okazał się porównywalny jedynie do czerwca. Działo się rzeczywiście dużo, co zrekompensował z kolei październik, który w większości przechorowałam.

fot. Bożena Szuj

🔑 Ostatnie dni w Gdańsku i wyprawa
do stolicy

fot. Bożena Szuj

Choć rozstanie ze świetlicą Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, czyli z Janem, wspaniałymi współpracownikami i przede wszystkim dziećmi przypadło na sam koniec sierpnia, to jednak opuszczenie Trójmiasta początkiem września było w moim sercu pożegnaniem ostatecznym. Trudnym i smutnym. W dodatku żegnałam się też z przyjaciółmi i ukochanymi miejscami. Czekała mnie podróż do Warszawy, bo z niej kilka dni po przyjeździe wyruszałyśmy z mamą na Thassos. Podróż mogłaby być prosta, łatwa i przyjemna (w pociągu nadrabiam najwięcej książkowych zaległości), gdybym nie była przykładną i wspaniałą partnerką, która pomaga swojemu ukochanemu w jego interesach. A ponieważ taką partnerką właśnie jestem, z Gdańska do Warszawy jechałam przez Katowice, Kraków i Zakopane, w tym ostatnim zresztą nocując. Załatwiłam wszystko, co było w tamtych stronach do załatwienia i dotarłam do Warszawy po półtorej doby. Zmierzyłam się w ten sposób z lękiem, który od dłuższego czasu mi w Gdańsku towarzyszył – lękiem przed powrotem do Zakopanego. Wróciłam tam dosłownie na noc i uświadomiłam sobie, że te wszystkie rzeczywistości, które jakoś mi ciążą, których się obawiam, po prostu są. Z jakąś swoją energią, z przynależącymi do nich ludźmi, z powietrzem lub jego brakiem. I możemy się w nie zanurzyć i zatonąć, a możemy w nie wejść na szczudłach, tworząc ich nowe i lepsze dla nas wycinki. Ta świadomość pomogła mi spojrzeć z większym spokojem w zbliżającą się przyszłość.

fot. Bożena Szuj

🔑 Tropikalne miasto jednej palmy

fot. Bożena Szuj

Warszawa powitała mnie falami upałów, które przetoczyły się przez całą Polskę, zmieniając nieuchronnie nadchodzącą jesień w sam środek lata. Wszystko było rozgrzane do czerwoności. Krótkie spodenki i spódniczki odłożone do wzięcia na Thassos zastąpiły mi przygotowane na spodziewaną warszawską słotę długie jeansy. Zapragnęłam obecności wody i przypomniałam sobie, jaką męczarnią jest lato w mieście. Na szczęście dni do wakacji, na które nie mogłam się już doczekać, były policzone.

fot. Bożena Szuj

🔑 Wakacje na Thassos

fot. Bożena Szuj

Mój pierwszy od czterech lat przyjazd na Thassos opisałam szczegółowo w tekście „Wakacje: dogrywka, czyli nNieoczekiwany powrót na Thassos” i nie chcę się powtarzać (zarówno wielbicieli Thassos, jak i tych, którzy tej pięknej greckiej wyspy jeszcze nie poznali, gorąco zachęcam do lektury). Dzisiejszy wpis ma być syntezą całego tego niezwykle dla mnie bogatego w przeżycia miesiąca. Thassos jak zawsze pokazało mi, w którym punkcie podróży do siebie samej się obecnie znajduję. Z ogromną satysfakcją i dumą dowiedziałam się, że zaszłam w tej drodze naprawdę daleko dzięki swojej ciężkiej pracy i determinacji. Oczywiście krokiem milowym była ostatnia terapia, na której efekty wreszcie dostaję namacalne dowody, ale sukces mogę zawdzięczać przede wszystkim sobie, bo żadna terapia się nie uda, jeśli nie podejmiemy świadomych działań. Oczywiście drugą stroną terapeutycznego ponaprawiania choćby części siebie jest utrata tego, co było dotąd pewne. Utrata relacji (albo ich nieakceptowalnej dziś dla nas formy). Utrata aprobaty, którą wcześniej było nam niezwykle łatwo uzyskać od niemal wszystkich, bo staraliśmy się nieustająco zaspokajać ich potrzeby, dając sobie wmówić, że nasza próba wsłuchania się w te własne jest „egoizmem”. Czy w końcu utrata udawanej serdeczności tych, którzy chcieli (i do tej pory mogli) nami do woli manipulować, a dziś im wreszcie manifestujemy nasze granice. Przyjechałam na wyspę, na której nie wszyscy mnie kochają (jak lubiłam wcześniej myśleć), ale też na której nie wszystkich kocham ja. Przyjechałam na wyspę, na której dostrzegam to, co mnie drażni, ale też doceniam zarówno to, co jest wspaniałe, jak i to, co zmienia się na lepsze.
Nigdy nie umiem się nadziwić jak bardzo inny od polskiego gorąc mnie tam rozpala. Doświadczałam tego samego powietrza i tego samego obłędnie czystego Morza Egejskiego, co za każdym razem, będąc na Thassos, ale mój umysł był zdrowszy, inny. Głębokie, metafizyczne przeżycie, które podładowało moje akumulatory na, myślę, długi czas.

fot. Bożena Szuj

🔑 „Warszawska Jesień”

fot. Bożena Szuj

Wróciłyśmy z Thassos w niedzielę 17 września, czyli dwa dni po inauguracji tegorocznej „Warszawskiej Jesieni”. Przez trzydzieści cztery lata uczęszczania na festiwal samą inaugurację opuściłam tylko raz – w 1996 roku. Akurat wtedy Michael Jackson dał fantastyczny koncert na warszawskim Bemowie. Poświęciłam m.in. utwór „Arcana” Edgarda Varèse, ale było warto, bo mój Mistrz i Król (całkowicie zresztą złoty) dostarczył mi emocji, jakich nie znałam. Wszyscy najwięksi kompozytorzy wówczas żyjący, nie tylko polscy, znali się z moim tatą. Spora ich część była z nim całkiem blisko, więc bywali u nas w domu. Niektórych to myśmy odwiedzali. Iannis Xenakis na przykład rzucił na – trzyletnią w momencie rzucania – mnie swój urok, a ściślej przekupił mnie drewnianą japońską laleczką i najgorszymi na świecie anyżowo-lukrecjowymi kuleczkami. Słodycze były niemal niejadalne, a ja je mimo wszystko zjadłam, bo się w Xenakisie od pierwszego wejrzenia zakochałam. To mi się często zdarzało. Wychowałam się więc w przekonaniu, że nie ma nic dziwnego czy nadzwyczajnego w tym, że ktoś jest z jednej strony muzycznym geniuszem, a z drugiej człowiekiem na wyciągnięcie ręki, z którym można w każdym momencie porozmawiać. Być może dlatego kult idoli mnie niemal całkowicie ominął z jednym tylko spektakularnym wyjątkiem. I był nim właśnie fascynujący, wizjonerski, genialny Michael Jackson.
Wracając jednak do 2023 roku, przyleciałyśmy na Okęcie w niedzielę w nocy, a w poniedziałek wpadłyśmy już w warszawsko-jesienny wir. Do tego ciągle było nieprzyzwoicie ciepło. W tym roku pokonałam chyba swój rekord w wykorzystywaniu każdego możliwego czasu na długi i mozolny proces fotostarzenia skóry, czyli stare dobre rakotwórcze opalanie. Bardzo niezdrowe, wiem. Być może za rok rozważę samoopalacz, ale jakoś się uparłam i byłam w tym zadziwiająco (jak na siebie) konsekwentna, postanawiając nie tylko, że się opalę, ale także, że się opalę równo. Udało mi się to w Trójmieście, więc nieoczekiwany wyjazd na Thassos i wymuskanie opalonego już ciała promieniami greckiego słońca sprawiły, że poczułam się naprawdę sexy. Kiedy okazało się, że w Warszawie przywitały nas upały, odetchnęłam z ulgą, że nie muszę swoich opalonych nóg przyodziewać w rajstopy (i to miało się do samego końca festiwalu nie zmienić). Cieszyłam się więc potrójnie – i z powodu dobrej relacji z własnym ciałem, i na same koncerty (radość, jak się okazało, nieco na wyrost), ale też na myśl o tym, że… moja ich recenzja zostanie opublikowana w ważnym – w tym maleńkim muzycznym środowisku – czasopiśmie z tradycjami. Pewien splot wydarzeń sprawił, że dostałam taką propozycję. Jak zawsze nie myślałam o tym w kategoriach zarobkowych (choć oczywiście nie pisałam za darmo), tylko prestiżowych. Po tym doświadczeniu przypomniałam sobie, czemu nie pozwalam dotykać swoich tekstów redaktorom, których dorobku nie znam, więc nie mogę go sama ocenić. (Przy czym ocena pracy redaktorskiej jest znacznie trudniejsza od oceny czyjegoś pióra – wymaga porównania wielu tekstów przed redakcją i tuż po niej.) Przypomniałam sobie też, czemu żadna zapomoga nie jest warta nerwów i poczucia, że sprzedaje się godziny swojej pracy i rzeźbienia w tak delikatnej materii, jaką jest słowo, by potem przyszedł walec i wyrównał, co gorsza, podpisując wszystko moim nazwiskiem. Na kwestię tzw. autoryzacji tekstu, kiedy to, co dogadane, zostaje w ostatniej chwili zmienione, a moje prośby jako autora ostatecznie zlekceważone, spuszczę zasłonę milczenia. Dowodem na to, że nie zwariowałam (co zaczęłam w pewnym momencie rozważać) były dla mnie głosy osób, które przeczytały obydwie wersje mojego tekstu: na stronie internetowej gazety oraz na tym blogu pierwotną, którą wysłałam gazecie do redakcji (choć była – jak w przypadku wszystkich blogowych tekstów – po redakcji mojej mamy, redaktora z wieloletnim doświadczeniem). Planowałam zamieszczenie tu zresztą jedynie linku do strony gazety, ale przez niedopuszczalną dla mnie formę mojego tekstu w tejże gazecie, postanowiłam pokazać, jak wygląda naprawdę. Dostałam kilka podziękowań za blogową publikację – przeplatało się w nich przekonanie, że gazetowa wersja „nie brzmiała, jak ja”, a moi czytelnicy nie bardzo rozumieli, „co się z moim tekstem stało”, co jest najlepszym podsumowaniem jakości tej redakcji. Ale przychodząc w poniedziałek na koncert byłam jeszcze pełna wiary i w to, że tegoroczna edycja festiwalu będzie wspaniała, i że bez problemu dostanę od czasopisma zlecającego recenzję obiecany karnet na recenzowany festiwal, i że szybko podpiszę ustaloną ustnie umowę, jak również, że współpraca pójdzie gładko czy że na koniec dostanę wynagrodzenie w terminie. (Mam naprawdę bujną wyobraźnię, trzeba mi to przyznać.)
Na pewno nowym było dla mnie przeświadczenie, które rzeczywiście wynikało stąd, że pisałam do gazety, że nie tylko nie muszę, lecz nawet nie powinnam dzielić się swoimi przemyśleniami z innymi. Poczułam, że byłoby to wręcz niestosowne, bo wszystko, co mam w trakcie koncertu w głowie, co we mnie w środku buzuje, to materiał, z którego mam czerpać do napisania tekstu o drugiej części festiwalu. Tekstu, który nie podda się żadnym naciskom czy sugestiom. To z założenia sytuacja niewygodna, bo środowisko – jak już pisałam – jest małe, wszyscy się znają, mniej lub bardziej lubią. Osobom zwłaszcza neurotypowym trudno jest pisać mniej przychylnie o znajomych. Ja akurat nigdy nie miałam tego problemu. Nie tylko dlatego, że niewiele osób lubię (niewielu osób też nie lubię, większość jest mi po prostu dosyć obojętna), ale też z powodu bardzo poważnego podejścia do komponowania nie tylko programów całych festiwali, ale również pojedynczych koncertów. Jestem na to wyczulona jako córka mistrza w tej dziedzinie. Czuję jakiś wewnętrzny przymus wskazywania palcem zarówno tych, którzy robią to brawurowo (w tym miejscu muszę wspomnieć wybitny również w tym względzie Kwartet Śląski oraz doskonałego Roberta Jędrzejewskiego roztapiającego moje serce „Projektem Patkowski”), jak i tych, którzy robią to miernie. (Oczywiście koniec końców ci wybitni równają w górę, a ci mierni się obrażają, no ale odnotować stan rzeczy trzeba.) Tak czy owak, cudownie było wrzucić na luz i owiać tajemnicą wszystkie głosy toczące w mojej głowie zacięte dyskusje. Poczuć, jak nie tylko z wewnętrznego chaosu, ale też zewnętrznej ciszy rodzi się tekst. Cudownie było nacieszyć się tym, zanim praca nad tekstem przerodziła się w ratowanie kuriozalnych efektów dziwnie pojętej redakcji zleceniodawcy.

fot. Bożena Szuj

🔑 Rozłąka

fot. Bożena Szuj

Chyba ani ja, ani mój Partner nie wiemy, kiedy to nastąpiło. Nagle okazało się, że po prostu mieszkamy razem. Od tego momentu – którego żadne z nas nie umiejscowi na osi czasu – nie rozstaliśmy się jeszcze nigdy na tak długo jak teraz. Żegnając się z nim w pierwszych dniach września, nie sądziłam, że po drodze wydarzy się tyle nieoczekiwanych zwrotów akcji, z moją anginą włącznie, z powodu których spotkamy się dopiero pod koniec października. Rozłąka jest jedną z lepszych i zdrowszych rzeczy dla związku. Będąc oddzielnie, mogliśmy się nie tylko nacieszyć kołdrą (znaczy mój Partner mógł się nacieszyć, bo on mi w cieszeniu się nią nie przeszkadza nigdy), czy po dłuższym czasie nawet trochę za sobą zatęsknić, ale też – co chyba najważniejsze – poprzyglądać się sobie poza kontekstem naszego związku. Pobyć w odrębności. Dla mnie okazało się to dużo trudniejsze, bo utknęłam w Warszawie, z którą mam własne nieprzepracowane sprawy. Trwałam w odrębności od Partnera, ale w kontekście własnej przeszłości. Z drugiej strony było to w pewnym sensie ciekawe, bo uświadomiłam sobie, że nie mogę przeżywać swojego związku w wypracowany we wczesnej młodości sposób. Mianowicie tak, że przyjeżdża jakiś on na białym koniu (czy innym rzęchem) i wybawia mnie od Wawy/mojej przeszłości/mnie samej (niepotrzebne skreślić). Pokusa była silna, żeby i w tym schemacie osadzić mojego Partnera. Zwłaszcza, że mózg sięga po te rozwiązania, które są mu najlepiej znane, najbardziej ograne, przez to pozornie bezpieczne. Jednak w jakiej mnie to stawia roli? Księżniczki, która jest bezwolna, zależna i niesamodzielna. W roli smutnego wysrywu patriarchatu. Nie taką kobietę spotkałam na Thassos. Choć niestety części takiej kobiety często zbierałam z Warszawy.
W odległości i odrębności zobaczyłam dużo jaskrawiej to, co mnie drażni i w Partnerze, i w naszym związku, i w końcu we mnie w tej relacji. Zrozumiałam też, dlaczego tak się dzieje. Zaczęłam dostrzegać i nazywać to, nad czym trzeba będzie wspólnie popracować. Uderzył mnie moment przyjazdu Partnera, bo uświadomiłam sobie, że wraz z naszym przytuleniem poczułam nagle siłę. Spadło na mnie dziwne, nieznane mi wcześniej przekonanie, że wszystko jest teraz na swoim miejscu. To nie Partner mnie określał czy dopełniał. Nie określała czy nie dopełniała mnie też relacja z nim. Partner i nasza relacja uwolniły te części mnie, które poupychałam głęboko, myśląc, że nie wypada, nie można, nie będę się wygłupiać. On i nasza relacja były kluczem do całej mojej zamkniętej na chwilę w szafie osobowości. Wreszcie mogłam być sobą. Ale… czy to jest zdrowe? Jeszcze tego nie wiem.

fot. Bożena Szuj

🔑 Relacje

fot. Bożena Szuj

Przyglądając się sobie w starych kątach, dokonałam pewnego odkrycia. A właściwie nawet kilku odkryć. Malowanie się i szykowanie na wieczorne warszawsko-jesienne koncerty przypomniały mi moje dawne niezdrowe podejście do wyglądu. Przez całe swoje dorastanie i młodość nadawałam zwłaszcza makijażowi zdecydowanie zbyt duże znaczenie. (Pewnym paradoksem jest to, że dopiero dziś, kiedy wiem jak mało jest istotny, potrafię się nim dużo lepiej bawić.)  Oczywiście niebezpieczny nie jest sam stosunek do makijażu, lecz bardziej do jego braku. Problem z akceptacją swojej twarzy bez makijażu ma na ogół źródło w braku akceptacji samego siebie. Od końca podstawówki, kiedy zaczęłam stawiać swoje pierwsze makijażowe kroki, każda „Warszawska Jesień” była dla mnie jedynym czasem w ciągu roku, kiedy swoją codzienną starannie dopracowaną stylizacją (makijaż, ubiór, dodatki) mogłam się wyrazić. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek miała kompleksy związane ze swoim wyglądem, ale z jakiegoś powodu przyjęłam za oczywistość, że moją atrakcyjność może zbudować tylko makijaż, a jego brak automatycznie mi ją zabiera. Że bez niego jestem „zwyczajna” czy wręcz niewidoczna. (Wszystkich mężczyzn zwracających na mnie uwagę na ulicy, kiedy szłam nią bez makijażu, uważałam za no-makeup’owych fetyszystów.) Dużo dzięki terapii poprzestawiałam w swojej głowie, ale nadal pewnym triggerem jest dla mnie stwierdzenie, że kobieta, która się nie umalowała (zwłaszcza na jakąś medialną uroczystość), wykazała się aktem „odwagi”. (Jak wielką odwagą muszą się więc z tego samego powodu od pokoleń wykazywać mężczyźni, czyż nie?) Przez swoje dawne podejście do atrakcyjności – której źródło tkwi przecież w naszej osobowości i pewności siebie – przyciągałam do siebie osoby równie emocjonalnie niestabilne jak ja. (Dla tych stabilnych musiałam być chodzącą czerwoną flagą.) I to moje tegoroczne szykowanie się na koncerty, na których spotykałam nie tylko znajomych, ale też tych, którym w prehistorii pozwoliłam się skrzywdzić, przypomniało mi siebie samą sprzed lat. Nie było to przyjemne wspomnienie. Pewnie gdyby był wtedy ze mną mój Partner, udałoby mi się je jakoś rozproszyć, przegadać, zracjonalizować. Ale byłam w tym sama. Co jest terapeutycznie dobre, choć trudne.
Kiedy już zrozumiałam siebie jako kobietę, której makijaż nie określa, a jest formą zabawy i artystycznego wyrazu, dotarłam do niezwykle trudnego i niewygodnego punktu – odkryłam, że w rozmowach z mężczyznami mogę być widoczna. Trudno mi to wytłumaczyć, ale zrozumiałam, że przez większość swojego życia, wchodząc w relacje z mężczyznami, miałam dziwne przekonanie, że spełniam w nich rolę słuchającego posągu. Osoby, które poznały mnie niedawno nigdy w to nie uwierzą, ale mówiłam mało. Skupiałam się na wyglądaniu (żeby mnie w ogóle dostrzegł) i uważnym słuchaniu (żeby połechtać jego ego), a potem wylewałam z siebie kilometrowe odpowiedzi w formie pisemnej. I dopiero teraz, kiedy opuściła mnie jakakolwiek presja, kiedy nie potrzebuję szczęścia z zewnątrz siebie oraz jestem kobietą spełnioną w związku, okazało się, że nie bardzo umiem tworzyć zdrowe relacje z mężczyznami. A przynajmniej umalowana i w warszawsko-jesiennym anturażu. Oczywiście część osób mogłaby zapytać, po co chcę tworzyć relacje z mężczyznami. Z prostej przyczyny – nie żyję na pustyni. Otaczają mnie ludzie płci obojga i chciałabym tworzyć z nimi relacje. Jeśli ktoś urzeka mnie swoją wrażliwością, inteligencją i mądrością, to jego płeć nie jest dla mnie istotna. Chcę chłonąć to, co mnie napędza i inspiruje. Nie każda relacja musi być romantyczna, ale bycie w zdrowej relacji romantycznej nie może wykluczać wchodzenia w inne relacje z ludźmi.
Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że od kiedy zaczęłam zdrowieć, wrzucona w dawny kontekst nie do końca umiem się odnaleźć. Przełomowa była dla mnie rozmowa z kolegą, w której nie tylko słuchałam, ale też mówiłam. W której czułam się szanowana i – co najważniejsze – traktowana jak osoba dorosła (a więc też sprawcza oraz odpowiedzialna). Nagle zrozumiałam, że nie jestem już „dziewczyną”, która wróci do domu, zmyje makijaż i zacznie pisać lub tworzyć we własnej głowie odpowiedzi na to, co się jej być może nie spodobało, z czym się nie zgadza, co ją dotknęło (pozarelacyjne przeżywanie relacji – pisałam o tym kilka razy). Byłam kobietą, która zareaguje, kiedy coś jej się nie spodoba, powie, gdy się z czymś nie zgodzi, zaznaczy swoje granice, zanim ktoś zechce je przekroczyć. A po miłej konwersacji wróci do domu i zajmie się sobą. Przed prysznicem zmyje makijaż, rozpoczynając tym przyjemny proces wieczornej pielęgnacji twarzy (tak, kosmetykami wiecie jakiej firmy). To wszystko mnie… przerosło. Nie to, że zaczęli mnie otaczać dobrzy ludzie, którzy traktują mnie tak, jak chcę być traktowana. Przerosło mnie, że opanowałam niemal do perfekcji zdrowe zachowania oraz reakcje na nie… jedynie w obrębie swojego romantycznego związku. Poza nim wszystko okazuje się nowym nieznanym terenem, w którym grzęznę. Wpadam w dawne schematy pogubionej młodziutkiej niepewnej siebie dziewczyny, którą już nie jestem. I ta rozbieżność miedzy tym, jak siebie postrzegam właśnie podczas festiwalu (bo z taką mną jego przeżywanie kojarzę), a tym, kim naprawdę dziś jestem (po terapii, w trakcie swojej własnej autoterapeutycznej pracy) jest wstrząsająca. Oczywiście jedyne, co nam zawsze pozostaje, to mówienie o tym, co się w nas w danym momencie dzieje. Ludzie, którzy mają zostać w naszym życiu zrozumieją to i zostaną. Innych lepiej odstraszyć zawczasu. Partner choć dojechał do mnie trochę później, był na wyciągnięcie telefonu. Z daleka uczestniczył w moich pierwszych, nie zawsze udolnych krokach ku normalności.
Zrozumiałam też – zarówno w kontekście relacji z ludźmi, jak i powrotu na Thassos, – że moje zaburzenie obsesyjno-kompulsywne przejawiało się również tym, że pragnęłam posiąść na stałe wszystko to, co wzbudziło mój zachwyt. W przypadku mężczyzn była to potrzeba stworzenia z nimi związku (nie umiem w one night standy). Oczywiście nazywałam to zawsze wielkimi słowami, dużo na wyrost, wierząc w wielkie uczucia, międzyludzką magię oraz połączenie dusz. Jednak motorem było zaburzenie. Obsesja, by zdobyć, wchłonąć, skonsumować to, co staje się dla mnie ważne. W tym sensie zawsze rozumiałam to, co mogło powodować Jeffrey’em Dahmerem, choć chciałabym wierzyć, że dzieli nas znacznie więcej, niż mój brak wiary w kreacjonizm. Po przyjeździe z Thassos odkryłam, że pośród wielu rzeczy, które odróżniły ten pobyt od pozostałych był spokój, że nic i nikt nie zburzy relacji, jaką z nim mam. W tym wcześniejszym miotaniu się, próbie udowodnienia, że mogę coś powiedzieć po grecku, że znam więcej magicznych miejsc na wyspie niż jakikolwiek turysta, że wiem, jak spędza się na niej zimę, a nawet widziałam ją pod śniegiem… była obsesja. Obsesja podszyta strachem, że bez niej będę nikim. Otóż nie. Zaznałam tego, że mogę być odrębna. I że ona jest. Inni ludzie – czy będą mnie oglądać w makijażu podczas jakichś uroczystości lub koncertów czy obcować z moją codzienną bezmakijażową odsłoną – też są. I nie muszę robić z tego niczego ostatecznego (i nie mam na myśli zjadania). Brak ostateczności wcale nie odbiera relacjom głębi. Nawet chyba wręcz przeciwnie.
Mam poczucie, że dzisiejszy wpis jest bardzo osobisty. Choć nie było to zaplanowane, czuję, że wykorzystana w nim sesja dobrze to obrazuje. Odsłoniłam (po raz pierwszy po nie wiem ilu latach, nie bez oporów) brzuch. Nie tylko dosłownie.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę z płyty „Renaissance” Beyoncé. Płytę przesłuchałam w całości po raz pierwszy dopiero w sierpniu i szybko stała się jedną z moich ulubionych w ostatnim czasie. Jej słuchanie umilało mi przyjazdy na gdańskie Stogi do najlepszej pracy, jaką miałam – Świetlicy Biblioteki Stowarzyszenia “Przyjazne Pomorze”. Energia i dobro, jakie tam otrzymałam, tkwią we mnie do dziś, pomagając mi w trudniejszych momentach.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Czasem słońce, czasem d(r)eszcz

fot. Bożena Szuj

Jeszcze długo przed sierpniem wymarzyłam sobie sesję zdjęciową do zilustrowania tekstu opisującego ten mój ostatni nadmorski miesiąc. Pracowałam w każdym wolnym momencie nad opalenizną, wymyśliłam stylizację, nie miałam też wątpliwości co do miejsca – falochron w Gdyni wydał mi się idealny. Kiedy jednak nastał długo oczekiwany sierpień, okazało się, że pogoda nas nie rozpieszcza równie mocno jak w lipcu. Kiedy akurat nie padało, często było zimno. Dni słoneczne zdarzały się rzadko, a już weekendy (kiedy nie pracowałam i mogłam zaplanować sesję), niezwykle rzadko. Prognozy też zmieniały się jak w kalejdoskopie. Widząc jednak w pewnym momencie obietnicę niedzielnego słońca, podjęłam decyzję – jedziemy zdjęciować, choćby nie wiem co. „Czymś” okazała się pierwsza odkąd tu jestem (i przy okazji jedyna) mgła. Ta na szczęście nie zabrała całego morza, jak miewa w zwyczaju na południu kraju zabierać góry. Stwierdziłam, że słoneczne zdjęcia z morzem w tle już miałam, więc może być intrygująco. Nie przemyślałam tylko jednego szczegółu. Falochron ma wysokość 1,20 m. Stanie na nim w dwudziestocentymetrowych szpilkach sprawiło, że po raz pierwszy w życiu przekonałam się na własnej skórze, czym jest lęk wysokości. Jednak ze śmiercią w oczach postanowiłam udawać, że jest dobrze. W końcu zależało mi na tej sesji.

fot. Bożena Szuj

Czasem rozstania

fot. Bożena Szuj

Sierpień wiązał się dla mnie z trudnymi rozstaniami. Pod koniec miesiąca pod naszą opiekę trafił jeszcze na kilka dni Kochi, a nieuchronne z nim rozstanie miało w sobie jakąś ostateczność. Choć planowaliśmy odwiedzenie go w Warszawie we wrześniu, wiedzieliśmy, że nasze wspólne wakacje z psem dobiegają definitywnego końca. Kończyła się też moja praca marzeń w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Nie jestem typem tęskniącym. Wręcz odnoszę wrażenie, że mam w tym aspekcie jakieś upośledzenie. Mogę spędzać z ludźmi dużo czasu, dobrze się w ich towarzystwie czuć, lubić ich, a kiedy nasze drogi się rozejdą, prawie tego nie zauważyć. (Tak było w przypadku pożegnania się z moją pierwszą w tym sezonie pracą w gastronomii.) Może mnie to chroni, kto wie. Jednak koniec pracy w świetlicy był trudny, bo wiązał się z kilkoma rozstaniami naraz. Po pierwsze rozstawałam się z samą pracą: ważną, potrzebną, inspirującą, uczącą mnie, wykorzystującą moje najlepsze strony i nieustająco mnie rozwijającą. Po drugie rozstawałam się z fantastycznymi współpracownikami: przefajnymi inteligentnymi ludźmi pełnymi energii, mądrości, doskonałego, nowoczesnego podejścia do dzieci i zapału do pracy. Z nikim nie pracowało mi się tak dobrze, jak z nimi. Po trzecie, co wymaga oddzielnego punktu, rozstawałam się z Janem – moim wspaniałym Szefem. Szefem, który zrobił ze mną dokładnie to samo, czego wymagał od nas wobec dzieci – złapał mnie i dał mi skrzydła. Po czwarte, wobec czego jest mi zawsze najtrudniej, rozstawałam się z dziećmi, którymi się opiekowałam. Kiedy jeden z największych urwisów (w którego – nie ukrywam – od samego początku bardzo wierzyłam, choć naszą cierpliwość wystawiał na próbę niemal codziennie przynajmniej raz) zrobił sobie z nami, opiekunkami, zdjęcia, a potem je wywołał i podarował nam odbitki wraz z czekoladą, to trudno mi było powstrzymać wzruszenie. Tym bardziej, że jego babcia tego samego dnia zdradziła nam, że nie przespał nocy, tak bardzo przeżywając nasze odejście. Musiałam samej sobie bardzo spokojnie wytłumaczyć, że nie mogę egoistycznie zagłuszać i rozpraszać jego bólu… żebym to ja się poczuła lepiej. Musiałam pomóc mu w tym trudnym uczuciu wytrwać. Pokazać mu, że jego cierpienie jest ok., że nie jest tragedią. Że ja muszę je dźwignąć i on też da sobie z nim radę.
W końcu – choć wyjeżdżałam z Gdańska dopiero początkiem września – doszło do mnie, że rozstaję się już za chwilę z miejscem, które stało się moim domem. Coraz mocniej limitowane słońce i ciepło oznaczało też zbliżający się wielkimi krokami koniec lata. Nie byłam na to wszystko gotowa.

fot. Bożena Szuj

Czasem ciało

fot. Bożena Szuj

W sierpniu też udało mi się chyba po raz pierwszy w życiu stanąć przed lustrem i zobaczyć coś na kształt obiektywnej prawdy o swoim ciele. Bez nadmiernej ekscytacji tym, że schudłam, ani jeszcze mocniej przesadzonej reakcji na to, że przytyłam. Zobaczyłam siebie mniej więcej taką, jaka jestem i udało mi się odpowiedzieć na to życzliwym „aha, ok. – kocham Cię”. Było to doświadczenie wstrząsająco nowe, wcześniej mi niedostępne. Zanurzyłam się więc głębiej w rozważania o ciele.
Kartezjański dualizm duszy i ciała podchwycony przez kościół lubujący się w dostrzeganiu grzechu wszędzie tam, gdzie mogłoby nam być dobrze, odcisnął na ludzkiej myśli ogromne piętno. Tymczasem oddzielanie ciała od ducha i fetyszyzowanie któregokolwiek z nich jest jedną z większych krzywd, jakie można sobie wyrządzić. Jeśli do tego doda się odrealnione oczekiwania patriarchatu wobec kobiet, okazuje się, że często to właśnie kobiety tkwią w pułapce. Odhumanizowane ciało ma spełniać określone kryteria. Przede wszystkim być zawsze młode. Starzenie się to chyba największa zbrodnia, jakiej możemy się dopuścić. Równocześnie kobieta ma też „starzeć się z godnością”, cokolwiek by to miało w praktyce oznaczać. Ciało ma być też oczywiście atrakcyjne. Przed każdym wakacyjnym sezonem kolorowe pisma upominają nas, żebyśmy przygotowały ciała do pokazania ich na plaży w bikini. Zatrzymajmy się tutaj. Czy na plaży naprawdę siedzi jakaś policja mierząca idealność naszych ciał? Kto przy zdrowych zmysłach, idąc na plażę, traci swój czas i energię na obserwowanie innych ludzi, przyglądanie się, czy mają wałki tłuszczu, krótkie czy długie nogi, okrągły, płaski czy może wklęsły brzuch? To nie wybory miss świata! Na plaży leży się wysmarowanym kremem, spoconym, oblepionym piaskiem, a przy Bałtyku czasem też glonami. Czy to serio okazja, do której trzeba się zacząć przygotowywać już kilka miesięcy wcześniej? Równocześnie, choć to przede wszystkim kobiety namawiane są do „zadbania o swoje ciało” z myślą o wbiciu się w skąpe bikini w sezonie letnim, to one właśnie nie mogą się pokazać na plaży miejskiej topless (wiem, prawo jest niepisane, ale niestety w większości miejsc respektowane). Ich ciała mają więc być idealne i kuszące, ale nie na tyle kuszące, by mężczyźni wokół zaślinili cały piasek. Mają być trochę zakryte, bo nic tak nie rozbudza zmysłów, jak nie do końca odkryta nagość. Nagość wprost jest nachalna i wulgarna. Czym jest to, co opisuję, jak nie seksualizacją kobiety w najbardziej odrażającym i prymitywnym sensie? Czytam głosy, że „się biologii nie oszuka”, że „gapienie się jest naturalnym męskim odruchem” i tak się zastanawiam, kto i kiedy zadecydował, że idąca na plażę kobieta ma intrygować, być zadbana, miła dla oka, seksowna, ale równocześnie z klasą, czyli spełniać potrzeby wszystkich dookoła (choć głównie heteroseksualnych panów), podczas kiedy idący na plażę mężczyzna może się zająć wyłącznie sobą, czyli (kompletnie obojętne, jak wyglądając): spędzić miło czas, poopalać się, popływać czy odpocząć? Mogę mieć miliony nieoczywistych fetyszy i musieć sobie jakoś radzić ze swoimi reakcjami na nie. Jako dorosły człowiek wyrobiłam w sobie umiejętność opanowywania się (a przynajmniej niedawania po sobie poznać – co bywa ekscytujące, polecam). To nie jest wcale trudne. Mężczyźni nauczyli się rządzić wielkimi państwami, uwierzmy w nich – opanowywanie chuci również bez problemu przyswoją!
Czy coraz więcej osób dostrzega tu absurd i nierówność traktowania (bardzo nie w porządku również wobec mężczyzn, co zawsze podkreślam)? Oczywiście tak, ale nawet najgłupsze przekonanie, jeśli jest odpowiednio utrwalone, może zasiać w nas ziarno niepewności podkopującej poczucie wartości. Może wywołać w nas kompleks. A to już nie jest sprawa tylko ciała. Wielkie koncerny kosmetyczne czy modowe oraz instytucje religijne osiągają swój wspólny cel, jakim jest wmawianie nam, że jesteśmy nie dość jakieś (nie dość atrakcyjne, nie dość zadbane, nie dość zakryte, nie dość pruderyjne). Płacimy (w zależności, czy jest to przemysł kosmetyczny lub modowy, czy religijny) pieniędzmi lub poczuciem wstydu i przynależności, ale nie umiemy się z tej machiny wydostać. Wątków jest tu oczywiście kilka i myślę, że każdy z nich zasługuje na rozwinięcie w odrębnym wpisie. Jakiś czas temu obejrzałam wywiad z pewną aktorką, która podzieliła się swoim wstrętem do karmienia piersią, argumentując tenże wstręt przekonaniem, że „piersi są seksualne”. Przedstawiła to jako swoje prywatne odczucie, apelując, by nie narzucać czegokolwiek kobietom odgórnie, do czego mam duży szacunek. Natomiast, patrząc szerzej, czy przekonanie, że piersi są jedynie seksualne, nie wpisuje się właśnie w patriarchalną seksualizację kobiet? Jak tu też obronić tezę o biologii? Skoro kobiecy biust „trzeba przyodziać, bo jest seksualny”, a prymitywne reakcje mężczyzn na jego odsłonięcie na plaży (!) to „czysta biologia”, to jak to wszystko połączyć z innym biologicznym faktem, że służy on matkom również do karmienia dzieci, więc być może sam w sobie nie jest ani seksualny, ani karmiący, a neutralny i jedynie bywający w zależności od sytuacji taki lub taki? Strona tradycyjno-konserwatywna będzie próbowała pójść w ekstrema i rozwijać przed nami wizję „nieskrępowanego chodzenia na golasa po ulicy”, więc warto jasno zaznaczyć, że

  1. po pierwsze biust to nie genitalia, które w miejscach publicznych wszyscy zakrywamy (na plaży nieoznaczonej jako ta dla nudystów również)
  2. po drugie, skoro uważam, że mężczyźni chodzący topless poza plażą (i wchodzący tak do restauracji, biur czy paradujący tak po deptaku) przekraczają granicę dobrego smaku i kulturowych norm, które są nam przecież potrzebne, to nie widzę powodu, dla którego kobiety miałyby chodzić topless poza plażą
  3. piszę o niezdrowym nadaniu kobiecemu biustowi statusu wyłącznie seksualnego i traktowaniu go na plaży inaczej niż męskiego torsu, który w sprzyjających okolicznościach również potrafi być seksualny
  4. w końcu piszę też o większej swobodzie własnej na plaży, ale równocześnie większej dyskrecji w stosunku do innych; o respektowaniu prywatności współplażowiczów (zaprzestanie tego biologicznie ponoć uwarunkowanego gapienia się na innych) przy równoczesnym poczuciu, że każda kobieta może (choć nie musi!) podczas opalania zdjąć stanik i nie wzbudzić tym niezdrowej sensacji. (Nie parawanozą biegnie droga do wyjścia z tego impasu.)

A gdyby tak… przestać uporczywie oddzielać fizyczność od duchowości i popatrzeć na siebie, jak na całość? Całość seksualną, co nie oznacza, że targaną seksualną kompulsją. A gdyby tak… zrezygnować z oczekiwań wobec własnego ciała, które zawsze będą nas wpędzać w niezadowolenie i spróbować to ciało zrozumieć, nauczyć się je czytać. Usłyszeć, co nam próbuje przekazać? Czyli… nauczyć się mądrze i niepowierzchownie o nie dbać. Nauczyć się mądrze i niepowierzchownie dbać o siebie.

fot. Bożena Szuj

Czasem feminizm

fot. Bożena Szuj

Wątek feministyczny towarzyszy mi od dłuższego czasu, ale w sierpniu musiałam się zmierzyć z dość żywą dyskusją o pewnych podstawowych, choć zasadniczych sprawach, co uświadomiło mi, jak negatywny PR ma „feminizm”. Gdybym uznała, że ludzie rozumieją znaczenia słów, których używają, musiałabym za każdym razem, kiedy słyszę: „ja nie jestem feministką” po prostu wstać, wyjść i skreślić wypowiadającą te słowa osobę z grona bliskich, bo feminizm to równość płci, a ja nie wyobrażam sobie w najbliższym otoczeniu ludzi, którzy twierdzą, że kobiety i mężczyźni nie są równi. Są inni (tak, biologia!!!), ale są równi, w związku z czym przysługują im te same prawa w społeczeństwie. A z tym już bywa różnie. (To zresztą temat na odrębną rozmowę o tym, czym jest równość.) Uważam, że kobiety często nad wyraz ochoczo, czasem wręcz teatralnie, odżegnują się od feminizmu, nie podzielając nie samej idei, a sposobu manifestowania jej przez inne kobiety. Dobry wrażliwy człowiek zauważa i podnosi kwestie nierówności i wszelkiego typu dyskryminacji, biorąc udział w manifestacjach, wyborach, pisząc lub mówiąc o nich. Nie każdy musi być odważny i wybierać rozwiązania ryzykowne, ale nierobienie niczego, kiedy istnieje społeczny problem lub – co gorsza – niezauważanie go, jest w moim odczuciu jedną z najobrzydliwszych i godnych piętnowania postaw. Wydaje mi się, że ważne jest odróżnienie własnych przekonań (kwestie indywidualne, jednostkowe) od szeroko pojętego dobra ogółu. To, że wielu kobietom jest w patriarchacie wygodnie i dobrze, nie oznacza że:

  • patriarchat jest dobry (albo chociaż neutralny)
  • nie da się przenieść tego, co jest dla nich źródłem komfortu poza patriarchalny system

Łatwo wpaść w pułapkę źle pojętej wolności przekonań: niech każdy sobie myśli jak chce, wierzy w co chce, żyje po swojemu. Hasła te są na pierwszy rzut oka słuszne, ale niebezpieczne, bo rozmywają istotę problemu rozgrywającego się poza indywidualnymi podwórkami pojedynczych jednostek. Problemu widocznego ze znacznie szerszej perspektywy – perspektywy społecznej. Słyszę często argumenty, że kobietom wcale nie jest źle, bo mogą głosować, studiować, pracować (aż popłynęła mi po policzku łezka wzruszenia, jaką szczęściarą jestem, że w XXI wieku w Europie Środkowej uznawane są moje prawa człowieka!). Kobiety pracujące w zawodach sfeminizowanych nie zaznają raczej nierówności płac. I wspaniale! Nie oznacza to jednak, że ta realnie nie istnieje w innych miejscach. Negowanie faktów tylko dlatego, że nas na szczęście nie dotyczą jest postawą aspołeczną. Wreszcie argumentem, który słyszę bardzo często, a który boli mnie szczególnie, jest ten, że feministki wywalczyły nam prawa wyborcze i właściwie już nie ma o co walczyć, bo jesteśmy na równi z mężczyznami (w kraju, w którym strach zajść w ciążę, a jeszcze większy być w tragicznej sytuacji rozważania z jakiegokolwiek powodu aborcji). Myślę, że dopóki nie czujemy wkurwu z trzewi, wypowiadając sformułowanie „wywalczyły nam prawa wyborcze” (bo skoro posiadali je dorośli mężczyźni, powinny automatycznie przysługiwać także dorosłym kobietom bez żadnej „walki”, czy niczyjej łaski), dopóty feministyczna praca u podstaw nie tylko ma sens, ale jest absolutnie konieczna. Równie często słyszę też tezę, że feministki „zabraniają” kobietom, którym w patriarchacie dobrze, żyć po swojemu, opiekować się domem, wyglądać męża w oknie z rozmarzonym wzrokiem i czekać na niego z ciepłym obiadem. Cóż mogę na to odpowiedzieć; od obalenia którego błędnego założenia zacząć… Po pierwsze, jeśli spojrzeć na dwa przeciwstawne systemy, jakimi są patriarchat i feminizm, najważniejszą odróżniającą je rzeczą jest kwestia równości. Patriarchat cechuje nierówność, czyli założenie z góry, że mężczyźni i kobiety różnią się nie tylko biologicznie, ale mają też z racji swojej płci odgórnie (kulturowo) przypisane role, z których nie można się wypisać. Te kobiece, pech chciał, dają kobietom mniej wolności niż te męskie mężczyznom. Feminizm zaś zakłada, że wszyscy dorośli ludzie mimo wszelkich dzielących ich różnic (płci, koloru skóry, orientacji seksualnej, narodowości, itd.) są równi i z tej równości płyną te same prawa (m.in. wyborcze). Feminizm nie bawi się w wymyślanie i definiowanie ról kulturowych dla kogokolwiek. Chcesz przepuścić kogoś w drzwiach – przepuszczasz w nich człowieka (bo ma ciężko, bo ci się spodobał i chcesz być może sprowokować kontakt, bo chcesz, żeby się uśmiechnął, wreszcie BO WYCHODZI), a nie jego płeć i niedorzeczne pomysły na jej temat. Widać więc jak na dłoni, po której stronie wolność jest, a po której jej nie ma. Patriarchat zrobił z kobiety nieustająco seksualizowaną (określenie „kobieca kobieta” wyraźnie sugeruje, że z samej swojej natury kobieta nie jest dostatecznie kobieca, musi spełniać jeszcze całą masę określonych standardów) słabą jednostkę. Jednostkę troszkę głupszą, troszkę dziecinną, troszkę uroczo nieporadną. Wielu kobietom taka rola naprawdę odpowiada i czują się prawdopodobnie przez feministki zagrożone – no bo jak to, teraz będę musiała być mądrzejsza, doroślejsza, zaradniejsza? Nie oglądać się na mężczyzn? Otóż, sęk w tym, że nie. Problem polega bowiem nie na tym, że ktoś ma taką wizję kobiety, ale na tym, że ją wszystkim kobietom narzuca! Czyli dopóki jesteśmy dopasowane, bo taki pomysł na naszą rolę z nami rezonuje, jest super. Ale kiedy nie rezonuje, mamy bardzo poważny problem, a nieraz narażamy się na ostracyzm społeczny. Feminizm zasadniczo nie zajmuje się kobietami indywidualnie. Nie zagląda im do łóżka, nie mówi, jak się powinno, a jak nie wypada. Mówi tylko:

jesteśmy ludźmi, jesteśmy równi,

a na każdy najmniejszy przejaw nierówności reaguje alergicznie i nieraz rzeczywiście bardzo agresywnie. Jednak znowu, jak wszędzie, feminizm to idea, a feministami są ludzie. Różni. Nie zawsze mądrzy, nie zawsze oczytani, nie zawsze dysponujący odpowiednimi intelektualnymi narzędziami do zrozumienia idei, której są piewcami. (Najlepszym dowodem jest narzucanie ze ślepym uporem wszystkim kobietom używania feminatywów, mimo że język daje w tej kwestii dużą wolność.)
Reasumując, patriarchat niezależnie od indywidualnych upodobań jest zły, przemocowy i opresyjny, ale zwolenniczki „patriarchalnych ról” spokojnie mogą je wypełniać poza nim. Problemem jest to, że opresyjność patriarchatu nie jest dla nich zrozumiała i nie stanie się zrozumiała szybko. Nie ma nic złego (i też nic dobrego) ani w – upraszczając – „zajmowaniu się domem”, ani w szczerym lubieniu tego czy spełnianiu się w tej roli. Złe, a przede wszystkim nieprawdziwe jest przekonanie, że nasza płeć nas do tej roli predestynuje. I to przekonanie o poddańczości kobiet ma swoje źródło w głębokiej pogardzie do nich. Dlatego też przyzwoici mężczyźni nie są dziś w stanie patriarchatu szanować.

fot. Bożena Szuj

Czasem dzieci

fot. Bożena Szuj

No i the last but not least – dzieci! Sierpień był ostatnim miesiącem mojej pracy w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Z dziećmi zdążyłam się oczywiście mocno zżyć, a obserwowanie ich było dla mnie nieocenionym źródłem wielu przemyśleń. Po pierwsze przemyśleń dotyczących roli, jaką odgrywa szkoła w procesie niszczenia dzieci, przystosowując je na siłę nie do końca wiadomo do czego (bo sformułowanie „prawdziwe życie” jest pojemnym, ale pustym worem). Jan [Urbanik – pomysłodawca i właściciel Biblioteki] podsunął mi książkę przełomową, wywrotową, szokującą i rewolucyjną, mianowicie „Społeczeństwo bez szkoły” Ivana Illicha. Tę cieniutką lekturę trzymałam prawie cały miesiąc, czasem się wobec niej buntując, czasem się nią zachwycając, czasem czytając jedną stronę kilka razy. Idąc do przodu i wracając. Czy Illich snuje w niej utopijną wizję? Trochę tak. Jednak równocześnie niezwykle trafnie wyłapuje wszystko to, co w systemie powszechnej edukacji jest złe, zwracając uwagę na to, jaka jest natura uczenia się; w jaki sposób dzieci i młodzież najłatwiej i najszybciej przyswajają wiedzę, co instytucja szkoły wydaje się konsekwentnie ignorować. I widzi to już w 76. roku! Kolejną znakomitą książką podsuniętą mi przez Jana była „Godzina wychowawcza. Rozmowy o polskiej szkole” Aleksandry Szyłło – zbiór doskonałych wywiadów z nauczycielami, pedagogami, psychologami, wychowawcami. Wywiadów, z których wyłania się obraz szkoły nowoczesnej, przystosowanej do potrzeb uczniów (i rodziców!) z mądrą, wykwalifikowaną kadrą. Wyłania się obraz szkoły, którą można byłoby stworzyć, gdyby zajęły się tym osoby kompetentne. Poczułam się – podobnie jak przy lekturze każdej książki Christel Petitcollin – mniej samotna.
Pamiętam, jak na jednej z terapii grupowych, podsumowując moją opowieść o tym, co uwierało mnie w pracy w szkole, terapeutka zwróciła uwagę na to, że moja narracja sugeruje, że byłam jedyną nauczycielką, która faktycznie rozumiała potrzeby dzieci, a ona sobie myśli, że przecież są bardzo różni nauczyciele. Nie wszyscy aż tak źli. Uciekłam wtedy w swój ulubiony mechanizm obronny, czyli poczucie winy. Bo jak to tak można o sobie, nieskromnie! Tymczasem nie spotykałam się w pracy z wieloma nauczycielami (przychodzącymi tam jedynie na swoje lekcje), a życie sukcesywnie zatruwało mi tylko kilka pań, z którymi pracowałam w tym miejscu na etacie. I po sierpniowej lekturze obu wspomnianych wyżej książek, połączonej zresztą również z czytaniem „Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują” Christel Petitcollin (w której są nota bene nawiązania do kolejnej książki, o której dowiedziałam się od Jana i którą zakupiłam, mianowicie „Prawa naturalne dziecka” Céline Alvarez), uświadomiłam sobie, że owszem, tak – pracowałam niestety w szkole, w której niektóre bardzo istotne kwestie pedagogiczne były oczywiste jedynie dla mnie. To żaden powód do dumy mieć rzeczywiście dobrą intuicję, w momencie, w którym do uzyskania efektów potrzebna jest praca zespołowa. Co z tego, że będę zapamiętana, jako „najlepsza nauczycielka” (choć na pewno nauczycielką polskiego nie byłam wybitną), skoro koniec końców szkoła z takiego odszczepieńca jak ja zrezygnowała? Jednak ogromną nadzieją napełniła mnie świadomość, że myślących w tę samą co ja stronę jest więcej i że może praca na rzecz zmiany systemu szkolnictwa lub/i budowy szkół alternatywnych jest kierunkiem dla mnie.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę utwór rozpoczynający znakomity album Renaissance” królowej Beyoncé. Album, którym zasłuchiwałam się cały sierpień. Ciekawy i intrygujący muzycznie, świeży, energetyczny, inteligentny, przepełniony całkowitą artystyczną wolnością. Oczywiście nadal komercyjny (o wolności choćby zbliżającej się do tego, co robi Björk w przypadku Beyoncé nie da się nawet pomarzyć), ale frapujący i doskonale zrealizowany!

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Cieszę się, że moja mama umarła” Jennette McCurdy

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Magdalena
Moltzan-Małkowska
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022
oryginalny tytuł: I’m glad
my mom died

Głośny literacki debiut Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” porusza niesamowicie ważne kwestie, które w wielu kulturach (m.in. naszej) ciągle jeszcze uchodzą za tematy tabu. Jest to również znakomita, wciągająca, pełna fantastycznego humoru, doskonale napisana… wstrząsająca powieść autobiograficzna o tym, jak wiele nieodwracalnych błędów można popełnić, wychowując dziecko i jak kompletnie przez nikogo nieweryfikowana władza absolutna matki może zniszczyć życie jej dziecka. Jest to też powieść o piekle anoreksji, bulimii, alkoholizmu, współuzależnienia i show biznesu, w którym dorastają pod niewyobrażalną presją dziecięce gwiazdy, spełniające na ogół marzenia swoich rodziców.

Kwestia tytułu

fot. Bożena Szuj

Nie ukrywam, że tytuł wywołał we mnie początkowo mieszane uczucia. Oczywiście w połączeniu z przepiękną okładką i cukierkowym na niej zdjęciem McCurdy trzymającej różową urenkę, bardzo mnie rozbawił. Równocześnie okazywanie radości z powodu czyjejkolwiek śmierci budzi mój sprzeciw. Amerykańska gawiedź, która wytoczyła się z szampanem na ulice po zamordowaniu Saddama Husajna utożsamiała w moim odczuciu najohydniejsze instynkty nie dlatego, żeby mi było Husajna szkoda, czy żebym uważała, że na śmierć nie zasłużył. Podobny niesmak czułam, kiedy jedna z instagramerek stwierdziła, że „po śmierci Putina otworzy szampana” (co oni mają z tym szampanem?). Znowu nie dlatego, żebym nie uważała, że najlepszą przysługą dla świata będzie unicestwienie tego zbrodniarza. Czułam jednak, że czym innym jest odetchnąć z ulgą po czyjejś śmierci, a czym innym poświęcać swoją energię na jej celebrowanie.
W przypadku tytułu recenzowanej dziś przeze mnie książki jest jednak trochę inaczej. Po pierwsze Jennette McCurdy łączyły ze zmarłą silne więzy. Była to relacja mająca długą historię. Relacja, której częścią było więc również samopoczucie autorki po śmierci matki i własne na ten temat przemyślenia, czy – co najbardziej tragiczne – nieumiejętność wyodrębnienia ich z wdrukowanych w siebie przekonań i manipulacji matki, z którą dwadzieścia parę lat swojego życia była emocjonalnie zlana w jedno.
McCurdy w wielu wywiadach powtarzała, że od początku chciała tak właśnie nazwać swoją książkę. Zależało jej na tym, żeby tytuł przyciągnął uwagę i taką funkcję z całą pewnością spełnił, jednak nie ograniczył się tylko do niej… W słowach „cieszę się, że moja mama umarła” autorka mówi o własnych uczuciach, co – jak się z biegiem lektury przekonamy – jest krokiem milowym w jej późniejszej terapii. To właśnie z rozpoznawaniem i nazywaniem własnych uczuć miała najpoważniejszy problem, wskutek skandalicznych, przemocowych zachowań swojej matki. Tytuł można więc nazwać rodzajem zwycięstwa nad wszystkimi traumami dzieciństwa, zaburzeniami i nałogami, z jakimi musiała się mierzyć.

fot. Bożena Szuj

Amerykański sen

fot. Bożena Szuj

Ach, być młodziutką gwiazdą amerykańskiego kanału telewizyjnego dla dzieci i młodzieży Nickelodeon, uśmiechającą się do wszystkich Amerykanów z ogromnych billboardów… Gwiazdą pracującą z samą Arianą Grande i zarabiającą na tym przez całe lata mnóstwo pieniędzy… Któż z nas nie chciałby nią zostać? Z pewnością trochę osób, a wśród nich Jennette McCurdy: drobniutka dziewczynka pochodząca z ubogiej mormońskiej rodziny. Grzeczna, spokojna i całkowicie zdominowana przez swoją zaborczą, narcystyczną i ukochaną matkę. Trudno wymagać od małych dzieci, żeby umiały wyznaczyć swoją ścieżkę kariery, nie popełniając przy tym żadnego błędu. Mała Jennette była jednak pewna dwóch rzeczy: że chce być pisarką oraz że nie chce być aktorką.

Bezwzględnie wolę pisać, niż grać. […] Lubię prywatność tej czynności. Nikt nie patrzy. Nie poddaje ocenie. Nie krytykuje. Nie ma kierowników obsady, agentów, menedżerów, reżyserów ani mamy. Tylko ja i kartka. Pisanie to dla mnie przeciwieństwo grania. Granie jest z gruntu fałszywe. Pisanie z gruntu prawdziwe.
– Doskonale. – Mama obserwuje mnie bacznie, jakby oceniała, czy można mi wierzyć. – Pisarze są grubi i niechlujni, wiesz? Nie zniosłabym, gdyby twój aktorski tyłeczek zamienił się w wielkie dupsko pisarki.
Zanotowałam. Moje pisanie unieszczęśliwia mamę. Moje granie sprawia jej radość. Zabieram kartki i wsuwam je z powrotem pod pachę.

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 112

Matka nie pozwoliła jej jednak ani rozwijać niewątpliwego talentu literackiego, ani zrezygnować z pięcia się po szczeblach aktorskiej kariery. Ktoś niezorientowany w treści książki mógłby stwierdzić, że „dzięki matce przynajmniej do czegoś w życiu doszła”. Tak, owszem: do poważnych zaburzeń odżywiania, alkoholizmu, łatwości wchodzenia w toksyczne relacje z mężczyznami i przede wszystkim pogardy dla całego show biznesu, w którym się zwyczajnie marnowała, grając latami w – jak to ujęła – „gównianym sitcomie” (mowa o popularnym serialu dla młodzieży „iCarly”).
Niektórzy mogą Jennette McCurdy również kojarzyć jako piosenkarkę (krótka kariera muzyczna również nie była oczywiście ani jej marzeniem, ani nawet pomysłem). O piosence „Not That Far Away”, którą nagrała, mając osiemnaście lat, pisze tak:

Nie znam się na muzyce, ale piosenka mi się nie klei, aranżacja jest przestarzała, a melodia jednostajna. Nie mówię tego na głos, ponieważ mama jest zachwycona. Łzy płyną jej po twarzy. Fakt, nie sądzę, że są to jedynie łzy radości, coś za nimi stoi i mam pewne podejrzenia, o co chodzi. Życie dogoniło sztukę, jeśli tak można nazwać tę piosenkę. (Nie można.)

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 167

Czym zdradza dobry gust i umiejętność trzeźwego osądu sytuacji, a przede wszystkim doskonałe, lekkie, choć miejscami ostre jak brzytwa pióro.

fot. Bożena Szuj

Cała ta przemoc

fot. Bożena Szuj

Paulina Młynarska w swoich mediach społecznościowych tuż po zamieszczeniu recenzji znakomitego miniserialu Netflixa „Sprzątaczka” skarżyła się w kolejnym poście na komentarze podważające przemoc, jakiej padła ofiarą (i przed którą uciekała) główna bohaterka serialu. Wtedy całkowicie się załamałam, zaczynając rozumieć, że istnieją ludzie, dla których przemoc faktycznie oznacza tylko i wyłącznie zaciukanie kogoś na śmierć, najlepiej z zimną krwią. Tymczasem… o czym po raz pierwszy pisałam na blogu już bardzo dawno temu i od tego czasu przypominam regularnie: zło nie jest jaskrawe! Nie rzuca się w oczy i nie jest aż tak proste do oddzielenia od dobra, jak nam się wydaje. To, że bohater, przed którym uciekała tytułowa sprzątaczka nie był uosobieniem Lucyfera i – kiedy był trzeźwy – dał się nawet i lubić, i zrozumieć, nie oznacza, że nie stosował wobec niej przemocy i że zostając z nim, byłaby wraz z dzieckiem bezpieczna.
Obawiam się, że z odbiorem książki „Cieszę się, że moja mama umarła” może być podobnie. Przemocowość matki Jennette nie jest tak „spektakularna”. To nie Pearl Fernandez, Diane Downs czy Theresa Jimmie Knorr.  Ona wszystkie swoje dzieci kocha, a Jannette jest jej oczkiem w głowie i piszę to bez ironii. Problemem jest jednak to, że ta miłość jest na wskroś toksyczna, niezdrowa, krzywdząca i pozostawiająca po sobie gigantyczne blizny. To nie jest matka, która znęca się nad córką, trzymając ją w piwnicy, głodząc i gwałcąc butelką. To matka, która do szesnastego roku życia swoją córkę kąpie (czasem razem z synem w podobnym wieku, co wprawia rodzeństwo w ogromne zakłopotanie), a potem „bada” jej miejsca intymne. Czy to jest molestowanie seksualne? Tak. To jest molestowanie seksualne, nawet jeśli matka wypiera płynącą z tego własną przyjemność. (Ta zresztą nie musi być stricte seksualna – sytuacja daje jej jednak kontrolę.) Manipulowanie przebytym i pokonanym w młodym wieku nowotworem (kiedy dzieci były jeszcze bardzo małe), odtwarzanie w kółko momentów wspominanych przez całą rodzinę jako traumatyczne, do których zdrowiej byłoby już nie wracać, to również przemoc. W końcu nieszanowanie stawianych przez dziecko granic (co jest oznaką jego zdrowego rozwoju) i szantaże emocjonalne, mające na celu zburzenie wszystkich tych granic, by uczynić je całkowicie sobie poddanym i bezwolnym. Czy też zadecydowanie za dziecko, że w szóstym roku życia poświęci się aktorstwu, którego ani nie czuje, ani nie lubi (choć pobierane lekcje sprawiają, że staje się w tym dobre) i będzie w ten sposób zarabiać na rachunki. Zarabianie na dom nie jest zadaniem dziecka. Już nie wspominając o obsesyjnym ważeniu i wpędzeniu w anoreksję jedenastoletniej córeczki.
Nie mam wątpliwości co do tego, że wrażliwi czytelnicy już po kilku stronach książki zrozumieją toksyczność, w jakiej wychowywała się Jennette McCurdy. Bardzo bym jednak chciała, żeby umieli ją wychwycić wszyscy, bez względu na własne doświadczenia. To doskonały przykład zupełnie niejaskrawego, choć ogromnego zła.

fot. Bożena Szuj

Budowa książki

fot. Bożena Szuj

O tym, że McCurdy pisze znakomicie, lekko, z ogromnym poczuciem humoru okraszonym ironią, wspominałam już wcześniej, posiłkując się cytatami z książki. Moją uwagę zwrócił też pewien fenomenalny zabieg. Autorka przeprowadzając nas przez kolejne lata swojego życia (zaczyna powieść od swoich szóstych urodzin, a kończy ją, kiedy ma dwadzieścia dziewięć lat), dostosowuje język i opisywany sposób myślenia do kolejnych etapów swojego dorastania. Na początku ukazuje nam świat (czyli… głównie mamę) widziany oczami wrażliwej sześciolatki. Potem jedenastolatki, trzynastolatki, szesnastolatki – dojrzewającej, ale ciągle bardzo grzecznej mormonki, która boi się spróbować nawet łyka alkoholu. Osiemnastoletnia już alkoholiczka pokazuje nam świat z nieco innej perspektywy. Nie traci swojej ogromnej wrażliwości, w dalszym ciągu humoru i zmysłu obserwatorskiego, ale boryka się już z innymi problemami. Anoreksja płynnie przeradza się w bulimię, bohaterka przeżywa swoje pierwsze miłości i sercowe rozterki, a wszystko to krąży ciągle wokół jej matki, choć wydawać by się mogło, że nie powinno być już z nią związane.
Warta odnotowania jest też sama budowa książki. Początkowe „PRZED” uznałam za tytuł części, niespecjalnie się nad nim zastanawiając. Kiedy po lekturze większości natrafiłam na „PO”, zrozumiałam, że książka podzielona jest na to, co przed śmiercią matki oraz to, co po niej. Wstrząsające jest uświadomienie sobie, że tak właśnie autorka widzi swoje własne życie, a nawet w jakimś momencie siebie samą. Rozdziela życie, siebie na dwie części: przed śmiercią matki i po jej śmierci, a sama najpierw żyje dla matki, a potem nie bardzo nawet wie, po co i dla kogo miałaby żyć.

fot. Bożena Szuj

Zdrowienie

fot. Bożena Szuj

Na samym początku napisałam, że Jennette McCurdy porusza w swojej książce tematy, które w wielu kulturach są uznawane za tematy tabu. Jednym z nich jest mówienie o zmarłych własnej prawdy (bo o zmarłych przecież dobrze albo wcale), a drugim podważenie autorytetu matki, którą trzeba bezwarunkowo szanować za to, że nas urodziła (o co nigdy nie prosiliśmy) i wychowała (co jest naturalną konsekwencją zdecydowania się na urodzenie dziecka).
I tu chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj na ludzi, którzy nie żyją, po pierwsze dlatego, że nie mogą się przed tym obronić, a po drugie dlatego, że generalnie nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj również na ludzi, którzy żyją. Jednak jakoś niesłychanie łatwo nam przychodzi wkładanie każdej niewygodnej prawdy do wora z napisem „pomyje”, czego najlepszym przykładem jest obecna histeria związana z Karolem Wojtyłą. Nie każdy i nie przed wszystkim powinien „móc się obronić”. Jeśli McCurdy przeżyła piekło przez matkę, która długie lata była jej całym światem, jeśli ta miłość zniszczyła jej życie, pozostawiając po sobie zgliszcza, jeśli trafiła na terapię, na której dowiedziała się, że to, co uważała za normalne, było całkowicie niezdrowe, musi mieć dziś prawo do powiedzenia tego głośno. I to nie jest rodzaj odwetu, lecz proces odzyskiwania siebie. W książce nie ma nienawiści. W żadnym miejscu nie przeczytamy w niej też, że matka autorki była potworem. Zobaczymy jedynie skutki jej toksycznych zachowań i być może otworzy nam to oczy na to, co w nas samych niezdrowe i warte skorygowania. Zwłaszcza, kiedy jesteśmy matkami lub planujemy nimi zostać.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę znakomity wywiad z Jennette McCurdy w The Daily Show, w którym m.in. wyjaśnia, czemu wybrała taki tytuł dla swojej książki.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur

fot. Bożena Szuj

rok wydania: 2023

Natalią Tur – socjolożką, mediatorką rodzinną, a także przyszłą terapeutką, znaną większości internautów jako Nishka, – zachwyciłam się już dawno temu, trafiając na prowadzonego przez nią  vloga i stając się wierną fanką jej kanału. Zostałam absolutnie oczarowana jej niesamowitym radiowym głosem, ale też tym, ile merytorycznych i mądrych treści (przede wszystkim z zakresu psychologii) potrafi w swoich krótkich i lekkich filmikach zmieścić.
Kiedy dowiedziałam się, że napisała książkę… moje uczucia – jak zwykle w tego typu sytuacjach – były mieszane. Z jednej strony oczywiście przepełniała mnie ciekawość i intuicja, że będzie to pozycja wartościowa, a z drugiej (i to też powód, dla którego nie czytuję zbyt wielu blogów) obawiałam się, czy zadowoli mnie językowo, bo czytelnikiem jestem niestety wybrednym. Koniec końców zwyciężyła intuicja i nabyłam książkę zarówno w wersji papierowej, jak i w formie audiobooka. Ten zresztą polecam wszystkim szczególnie, bo czyta go sama Autorka ze wsparciem Patryka Ołdziejewskiego, a jak już wspominałam, głos Nishki jest jej ogromnym atutem.
Dziś, po lekturze (głównie odsłuchiwanej, ale nie tylko), mogę się tylko uderzyć w piersi, że przed zakupem na chwilę się zawahałam. Książka jest rzeczywiście znakomita, i to na wielu poziomach.

  • W stopce nie zostało wyszczególnione nazwisko redaktora i korektora, ale czuć tu obecność specjalistów z obu tych dziedzin, z czym niestety różnie dziś bywa, nawet kiedy wydaje się książki w cenionych wydawnictwach.
  • Projekt graficzny, sam na niego pomysł (o czym za chwilę), font, jego wielkość, czy w końcu format i wielkość całej książki zachwycają!
  • No i the last but not least, sam styl pisania Natalii jest wciągający, lekki. Autorka nierzadko wywoła na twarzach czytelników uśmiech (żeby wspomnieć moje ulubione „bielinki zakochanielinki” czy „Dolcze & Zakochana” ze strony dwudziestej), a pisze przecież o sprawach niełatwych i – jeśli podejdziemy do lektury poważnie i zechcemy pod jej wpływem coś w sobie zmienić – niewygodnych.

Na 231 stronach (samego tekstu) o formacie (mniej więcej) B6 Nishka upchnęła tony merytorycznej wiedzy, w żadnym miejscu – mówiąc kolokwialnie, – nie lejąc wody. To, co wymagało powtórzenia, umieściła w podsumowaniu każdego rozdziału, porządkując przekazywaną wiedzę. W bardzo rozbudowanej bibliografii znajdują się tak ważne nazwiska, jak: Eric Berne, Erich Fromm, John M. Gottman, Pia Mellody, Jürg Willi czy Bogdan Wojciszke, żeby wymienić tylko kilka. Mottem książki są dwa cytaty: Ericha Fromma i Carla Gustava Junga, z których ten drugi wydaje mi się najlepszym wyjaśnieniem, czemu warto odłożyć na półkę stare romansidła i sięgnąć po „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?”:

Dopóki nie uczynisz nieświadomego świadomym, będzie ono kierowało Twoim życiem, a Ty będziesz nazywał to przeznaczeniem.

– Carl Gustav Jung

Jak książka jest zbudowana

fot. Bożena Szuj

Autorka zdradziła, że pierwotnie jej książka miała być dostępna wyłącznie w wersji elektronicznej, a więc w formie audiobooka i e-booka, jednak pod wpływem próśb swoich obserwatorów zdecydowała się też na trudniejszą w dystrybucji wersję papierową. Rozczulił mnie (widoczny na powyższym zdjęciu) pomysł ukrycia tytułu na wewnętrznym skrzydełku:

skrzydełko ukrywa tytuł, by dać komfort osobom, które nie chcą eksponować zawartego w nim dylematu.

– wyjaśnia Natalia

Bardzo podoba mi się projekt okładki (autorstwa Bartka Goldyna).

Kłębek symbolizuje chaos myśli i emocji, których często doświadczamy, i który lektura książki może pomóc rozplątać.

– pisze dalej w swoich mediach społecznościowych Natalia

i podkreśla, że kolor fioletowy również jest nieprzypadkowy, gdyż stanowi połączenie niebieskiego symbolizującego rozum (książka naszpikowana jest wiedzą) oraz czerwonego symbolizującego emocje, „które Autorka chce w nas wzbudzić”. Ja bym się jednak pokusiła o jeszcze inną interpretację: z lektury dowiadujemy się bardzo wiele o ludzkich emocjach, o tym, jak sobie z nimi radzić zdrowo, ale też jak próbujemy sobie z nimi radzić niezdrowo. Nishka nie tylko stawia pytanie, kto jest odpowiedzialny za nasze emocje, ale przede wszystkim bardzo konkretnie i rzeczowo na to pytanie odpowiada. A to, oczywiście, może w czytelnikach wzbudzić przeróżne emocje.

fot. Bożena Szuj

O czym jest ta książka
i do kogo jest skierowana?

fot. Bożena Szuj

We Wstępie Autorka wyjaśnia tytuł w następujący sposób:

Tytuł „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” ma podwójne znaczenie. Z jednej strony odnosi się do dylematu związanego z dalszymi losami związku. Z drugiej strony nawiązuje do rozstania się z dziecięcymi strategiami funkcjonowania, które wpędzają i nas, i nasz związek w chorobę. Tymczasem do zbudowania zdrowego związku potrzebne są dwie dorosłe osoby.

– „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur, str. 14

I w tym prostym wyjaśnieniu mieści się odpowiedź na pytanie, dlaczego czasem jest nam w relacjach z innymi trudno. Dziecięce strategie funkcjonowania stosowane w dorosłym życiu (bez względu na to, czy bezwiednie sami się nimi posługujemy, czy posługują się nimi nasi bliscy) unieszczęśliwiają nas wszystkich i generują relacyjne problemy. Kiedy dorastałam (a jesteśmy z Nishką prawie równolatkami), panowało przekonanie, że dzieci to dzieci, a dorośli to dorośli. Zupełnie jak by z biegiem lat wszystko to, co było w nas dziecięce, automatycznie zamieniało się w dorosłe i nie było już do poprzedniego stanu rzeczy żadnego powrotu. Jak by wszystkie deficyty naszego dzieciństwa z latami wyparowywały bez konieczności przepracowania. Tymczasem nie da się wyrosnąć z dzieciństwa jak z za małych spodni, które oddajemy komuś bez żalu. Wszystko to, co poszło w naszym dzieciństwie nie tak, pozostanie w nas do końca, jeśli nie przepracujemy tego terapeutycznie sami lub z pomocą fachowca. Dorosłości, rozumianej jako umiejętność wzięcia za siebie odpowiedzialności, musimy się dziś nauczyć. W tym miejscu warto też zaznaczyć, że nasze pokolenie (osoby urodzone w latach 80.) było wychowywane przez pokolenie, które swoje wychowanie otrzymało z kolei od osób dotkniętych traumą wojny. Brak zdrowych wzorców w poprzednich pokoleniach oznacza, że wszystko to, co do tej pory uznawaliśmy za naturalne, może – zwłaszcza w świetle najnowszych psychologicznych badań i odkryć – się okazać niezdrowe. I nie chodzi tu ani o czyjąkolwiek winę, ani o złe intencje (ten rodzaj myślenia również należy do „dawnego świata”).
Przeczytałam całkiem sporo cenionych psychologicznych książek, obserwuję znakomite zagraniczne naukowe kanały internetowe, odbyłam kilka terapii (z czego za najważniejszą i najbardziej otwierającą oczy uważam terapię grupową), ale tak naprawdę dopiero dzięki lekturze „Związku na zakręcie”, który znakomicie uporządkował moją wiedzę, widzę, że wiele osób, które przez lata odbierałam jak poważne, surowe i budzące posłuch, używa w gruncie rzeczy dziecięcych strategii funkcjonowania. Widzę też drugą, równie ważną, o ile nie ważniejszą rzecz – sama wpadam czasem w dziecięce strategie funkcjonowania. Wpadam w nie w bardzo konkretnych sytuacjach. Kiedy zmierzenie się z życiem, stanięciem z nim twarzą w twarz jak dorosła osoba, mnie przerasta. Żeby cokolwiek w sobie zmienić, żeby nad czymkolwiek pracować, musimy to sobie najpierw uświadomić. To najbardziej bolesna część terapii, bo nasz mózg się broni. Nie po to używał tyle lat wszelkich mechanizmów obronnych (które były adekwatne np. wtedy, kiedy byliśmy dziećmi, ale potem zaczęły nam utrudniać życie), żeby teraz się z nimi bez walki rozstać. Nie chcemy przyznać przed terapeutą (lub/i grupą), a przede wszystkim sami przed sobą, że jest w nas część niezdrowa, część do naprawy, bo utożsamiamy tę część z naszą osobowością. I niestety poniekąd mamy w tym rację (co również dość boleśnie uświadomiły mi terapeutki). Jednak – jak pisałam wyżej – kluczem do wszelkich zmian jest świadomość.
Książka „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” w wielu miejscach przypomina terapię, więc też może być dla czytelników czasami niewygodna. Sama łapałam się na tym, że póki w jakimś opisie widziałam zachowania bliskich, czułam się pewnie, a kiedy olśniło mnie, że sama podlegam podobnym mechanizmom czy strategiom funkcjonowania, moja pewność siebie diametralnie malała. Jednak pewną cudowną mądrością kilkukrotnie przez Natalię powtarzaną, jest ta, że zdrowym jest widzenie rzeczy takimi, jakie są, a nie zaklinanie ich (jak to mają w zwyczaju… dzieci).

O czym jest ta książka?

Najkrócej mówiąc, „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalii Tur jest o zdrowych relacjach. Autorka odnosi się do współczesnej psychologii, podaje też wiele znakomitych przykładów w formie scenek rodzajowych, rozkładając na czynniki pierwsze sytuacje konfliktogenne i pokazując, jak zdrowo i bez niepotrzebnych napięć rozmawiać o tym, co nas uwiera. Przede wszystkim jednak, jak nie przerzucać odpowiedzialności za nasze samopoczucie na drugą osobę, tylko wziąć ją na siebie.

Książka zawiera głównie przykłady z obszaru relacji romantycznych: związków partnerskich lub małżeństw, ale można na nią spojrzeć również pod kątem innych bliskich relacji, na przykład przyjacielskich lub rodzicielskich.

– „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur, str. 14

Do kogo jest skierowana?

Wbrew być może pozorom, adresatami książki nie są wyłącznie osoby, których związek przechodzi kryzys. Zabrzmi to, jak banał, ale jestem przekonana, że każdy powinien po nią sięgnąć i nawet, jeśli wyniesie z niej niedużo (bo nie będzie na więcej w danym momencie gotowy), to korzyści z jej lektury będą w jego życiu odczuwalne.
Sama jestem czytelnikiem na pewno jeszcze nie do końca sterapeutyzowanym, ale ciągle w terapeutycznym procesie. Czytelnikiem, który poznał już swoją diagnozę, który wkłada wraz z partnerem sporo pracy w swój związek, czytelnikiem, który mimo że nie studiował psychologii, miał jej na swoich studiach bardzo dużo (SWPS, wiadomo). W końcu jestem też czytelnikiem otwartym na nowe, mocno zaciekawionym psychologią i posiadającym pewną całkiem niezłą intuicję, o czym za chwilę. Ogromną siłą tej książki jest to, w jaki sposób Autorka pomaga czytelnikom uporządkować zdobytą już wiedzę. Chociaż równocześnie nie mogę napisać, że z książki Natalii Tur nie dowiedziałam się niczego nowego. Dlatego na pewno polecam ją nie tylko laikom, ale też tym, którzy mają jakąś lub też całkiem rozległą psychologiczną wiedzę.

fot. Bożena Szuj

Dlaczego z całego serca ją polecam?

fot. Bożena Szuj

Jak pisałam wcześniej, jesteśmy pierwszym pokoleniem, które wychodzi z przekazywanych pokoleniowo m.in. wojennych traum. Pokoleniem, dla którego z całą pewnością jest ratunek. (W starszych pokoleniach to oczywiście kwestia indywidualna jednostek, ale skostniałość poglądów często niestety uniemożliwia już skuteczną terapię.) Oznacza to, że nierzadko musimy odciąć się grubą kreską od wszystkiego, co wtłaczano nam w dzieciństwie, zrozumieć przemoc, jakiej być może doświadczaliśmy (nie wypierać jej!)  i wyleczyć rany, przez które w naturalny sposób, podświadomie, możemy ranić dalej kolejne pokolenia. Każda książka, która w sposób merytoryczny i bez egzaltacji tłumaczy, na czym polegają zdrowe relacje międzyludzkie jest nam dziś bardzo potrzebna. Nishka nie dość, że taką właśnie pozycję wydała, ma wyjątkowy dar pisania o sprawach trudnych z ogromną empatią (która tak mnie poruszyła już w samym pomyśle ukrycia tytułu w wewnętrznym skrzydle okładki) i delikatnością. Wstrzymuje się od ocen, a poprzez przykłady w formie scenek pokazuje czytelnikom, jak można w spokojny sposób komunikować się ze sobą bez przemocy. Do odpowiednich wniosków mogą dojść sami.
Mam gdzieś w środku cichą satysfakcję, że wiele rzeczy intuicyjnie czułam, zanim o nich przeczytałam u mądrzejszych od siebie. Od powstania mojego bloga, począwszy od pierwszego walentynkowego tekstu „Czy bycie połową jest jednostką chorobową?”, piszę właśnie o tym, jak krzywdząca jest dawna romantyczna wizja miłości, ale też jak bardzo to, co przyjęliśmy jako normalne czy naturalne, nie jest zdrowe.  (Przypomniałam też sobie o wpisie „Stara baśń”, w którym powołuję się na pewien niezwykle inspirujący filmik Nishki.)
Dziś lektura książki „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” poskładała mi wiele elementów w jedną całość i mam ochotę wykupić cały nakład (na co mnie niestety nie stać) i porozdawać wszystkim ludziom, uważnie ich potem z lektury odpytując!

Osobiście nie jestem zwolenniczką audiobooków, jednak „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” jest naprawdę wyjątkowy, więc z całego serca polecam nabycie zestawu wersja papierowa + audiobook. Śledzenie wzrokiem tekstu i równocześnie słuchanie czytającej go kojącym głosem Natalii przenosi przyjemność czytania w jakiś całkiem nowy, lepszy wymiar.

Na wszelki wypadek zaznaczę, że – jak zwykle – nie jest to wpis sponsorowany.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser serwuję dziś dostępny w sieci fragment tegoż audiobooka.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kobieta mojego życia

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Od początku istnienia bloga obchodziłam na nim dzisiejsze święto wyborem ośmiu inspirujących mnie w danym roku kobiet w cyklu „8 kobiet na 8 marca”.
Ten rok jest inNy. Każe mi zwrócić oczy (nNi) ku kobiecie, która – bez względu na to, czy ją lubię, czy nie, czy się nią interesuję, czy nie, a nawet bez względu na to, co i czy o niej myślę – jest rzeczywistą kobietą mojego życia. Po zamknięciu jej książki, wyjęciu z odtwarzacza jej płyty czy zamknięciu karty jej bloga nie znika, jak inne, spowita w artystyczne niedomówienie, idealizację czy tajemnicę. Ciągle trwa obleczona w jedną z najohydniejszych i najbardziej odpychających szat – codzienność. Czy to mnie do niej zniechęca? Bardzo, ale w przeciwieństwie do innych ona jest właśnie tą, od której nie mogę w każdej (a nawet żadnej) chwili odejść.

Dziewczynka

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nigdy nie lubiła tego słowa. Prawdopodobnie dlatego, że szło w parze z określeniem „grzeczna” jeszcze chyba gorszym od „miła” i „sympatyczna” (które są koszmarne ex aequo). W słowie „chłopcy” intuicyjnie wyczuwała pewną zawadiackość, jakiś luz, frywolność, podczas kiedy „dziewczynkom” nie było dane beztroskie nieprzejmowanie się konwenansami i opiniami innych ludzi (przynajmniej w czasach, w których sama nią była oraz w dalszym ciągu na Podhalu). Jeśli były krnąbrne, w grę wjeżdżała ulubiona zabawka patriarchatu – stare dobre zawstydzanie, potrafiące zdziałać cuda.
Kiedyś, jak miała pięć albo sześć lat, późnym wieczorem obudziły ją hałasy i przeświadczenie, że właśnie wrócił tata i to w dodatku nie sam. Po głosie rozpoznała jednego z jej ukochanych dorosłych – przemiłego artystę, w którym się nie do końca potajemnie podkochiwała. Przepełniona radością wybiegła z łóżka na spotkanie z tatą i znajomym, i co ją za tę piękną spontaniczną reakcję spotkało? „Żartobliwa” (niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu) uwaga, że „podejmuje gościa w majtkach”. Dziś już wie, że ukochanych mężczyzn najlepiej podejmować bez nich, ale – na Boga – miała tylko pięć albo sześć lat!
Jedynymi rówieśnikami (no dobra, byli od niej ciutkę starsi), wśród których świetnie się odnajdywała, była paczka jej wyimaginowanych przyjaciół, którzy jednak kontaktowali się z nią poprzez podglądanie (w sensie, że oni podglądali ją). Ten nieco dziwny rodzaj kontaktu bardzo jej odpowiadał, bo lubiła być podglądana. Dlatego też nigdy nie zasłaniała okien, mieszkając naprzeciwko poprawczaka dla chłopców. Już wtedy lubiła fantazjować.
Resztę rówieśników znosiła z przykrej konieczności. Równocześnie dorośli, do których lgnęła, i od których ciągle potrzebowała atencji, również koniec końców nie okazali się odpowiednim adresem. Kiedy miała jedenaście lat, w jej głowie zalęgły się obsesyjne myśli o śmierci. Jak się później okazało, miały z nią zostać do teraz. Choć depresje bliskich dorosłych stanowiły nieodłączny element otaczającego ją przez całe dzieciństwo krajobrazu, nikt nie zauważył jej depresji.
Jaka była? Skryta i chorobliwie nieśmiała przy obcych oraz kompulsywnie obsesyjna przy bliskich. Bardzo wrażliwa, dociekliwa i czujna, ale też charakterna i wyraźna. Potrzebująca przestrzeni, więc stroniąca od ludzi, choć bardzo ich w gruncie rzeczy potrzebująca.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Dziewczyna

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Kiedy – przedwcześnie zresztą – weszła w okres dojrzewania, jej ciało zaczęło się zmieniać. Nigdy nie wiadomo, co się wykluje z nieopierzonego pisklęcia, ale z niej – ku uciesze otaczających ją kobiet – wykluła się tzw. figura modelki. Czyli, innymi słowy, miała sporą niedowagę (mimo pochłaniania kosmicznej ilości jedzenia) i wystające kości (ale za to przynajmniej duży biust). No wszystkie panie się zachwycały! Ona mniej, bo regularnie zahaczała miednicą o meble.
Czasu buntu nie przeżyła nigdy i równocześnie przeżywała go nieustająco. Dusiła ją dyscyplina, dusiło ją narzucanie norm, których nie uznawała za swoje (czego nikt zdawał się nie szanować), dusiło rodzinne miasto. Jedyne, które tak dobrze znała, ale też jedyne, w którym nie miała nikogo bliskiego. Nasilające się od jedenastego roku życia poczucie samotności i pustki uczyniło z niej wzorcową wręcz ofiarę wszelkich manipulatorów. Ciężko powiedzieć, kiedy podjęła decyzję o porzuceniu siebie samej. Czy kiedykolwiek była dla siebie wsparciem? Może trochę. Ale to wcześniej, za dzieciaka. Teraz, kiedy zaczęła być wreszcie spragniona towarzystwa rówieśników, wystarczyło trochę ciepła, miłych słówek, atmosfery „przyjaźni” (smak tej prawdziwej poznała dopiero wiele, wiele lat później) i już była „kupiona”. Już można z nią było robić wszystko. Taka przyjaciółka to skarb! Uległa, bez własnego zdania, troskliwa, przejmująca się, dająca się łatwo wpędzić w poczucie winy. (Swoją drogą, to dopiero doskonałe narzędzie manipulacji!) Nakrzyczysz – ona przeprosi! Wyśmiejesz – ona się popłacze! Nakłamiesz prosto w twarz – ona cię usprawiedliwi!
Jednak z drugiej strony środowisko ludzi dorosłych ciągle z jakiegoś niezrozumiałego powodu wydawało się jej bezpieczną przystanią, w której będzie mogła być tą jedyną, najmłodszą czy wyjątkową… Tam też zaczęła szukać miłości aż po – nomen omen – grób… Co przy swojej uległości, kształtującej się osobowości zależnej i całkowitej niestabilności psychicznej, szukając, znalazła? Nietrudno się domyślić.
Ta magma stworzona ze znienawidzonego rodzinnego miasta, poczucia samotności, pustki i niezrozumienia, bliskich relacji, które były wyłącznie toksyczne oraz relacji dalekich, które w ogóle mogłyby dla niej nie istnieć (choć wszyscy twierdzili, że istnieć jednak powinny, bo rodzina, bo powinowaci, bo dobrze mieć znajomych, bo to, bo tamto…), zalewała ją, a ona zaczynała się w niej topić i zastygać.
Jaka była? Lekko zakompleksiona, wierząca w zabobony, w nieustającym konflikcie między swoją seksualnością a narzucanymi z góry obcymi normami, gubiąca się w chaosie, więc pragnąca go uporządkować (tak, czyli kontrolująca). Autodestrukcyjna, niepewna swojej atrakcyjności, oddająca stery innym, sama siadająca z boku. Nienawidząca i kochająca. Odrzucająca wszystko, co byłoby pomiędzy, choć tam właśnie mogło być najbezpieczniej. Może zresztą dlatego odrzucająca.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Kobieta

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Tuż po studiach, które uwielbiała, bo stymulowały ją intelektualnie (ach, jak niektórzy wykładowcy stymulowali intelektualnie…), wyjechała wreszcie ze swojego strasznego miasta na prowincję, na której ciężko wytrzymać z zupełnie innych powodów. No ale wtedy na chwilę odetchnęła i wynurzyła się na powierzchnię.
Jej metabolizm stwierdził, że przestanie się wreszcie wygłupiać i zaczęła w końcu nie tylko być kobietą, ale też wyglądać jak kobieta. Doświadczyła po raz pierwszy w życiu korelacji między tym, ile jadła, a ile zaczęła przybierać na wadze. Niesamowite! Przez wiele kilogramów nie mogła wyjść z szoku, bo oto – stało się! Przestała mieć niedowagę i z impetem wbiegła w sam środeczek wskaźnika BMI na podium wagi idealnej. Już nie zahaczała miednicą o meble. Panie przestały się już nią zachwycać. Szybciuteńko sprowadziły ją do parteru słowami „jesteś gruba”, chociaż wcale nie była, ale udało im się bezpowrotnie odebrać jej tę cudowną radość z nowego ciała i kształtów, o jakich wcześniej marzyła. Zasiały w niej kompleks pierworodny i tak się z nim męczy do dzisiaj. Z pewną pomocą przyszli mężczyźni zachwyceni nową nią, dający jej od czasu do czasu powody, by na nowo swoje ciało pokochać, ale doskonale wiedziała, że ta miłość powinna płynąć z jej środka, a nie z tego, co dostanie z zewnątrz.
W środku za to zaczęły się dziać rzeczy ciekawe. Choć od zawsze utkana była ze sprzeczności i skrajności, powoli zaczęła się zakotwiczać w sobie samej. Powoli i z różnym skutkiem – czasem się udawało lepiej, czasem gorzej, jednak jej relacje zaczęły powoli wyglądać nieco inaczej niż wcześniej. Czy przyciągnęła do siebie rzesze nowych zdrowych osób? Nie. Na początku raczej potraciła tych, którzy woleli ją w tej zahukanej, bezwolnej wersji – pewniejsza siebie nie dawała im już tej frajdy, co kiedyś. Jednak z czasem rzeczywiście spotykała na swojej drodze ludzi mniej niebezpiecznych niż wcześniej. Jedni idą z nią do teraz, drudzy w pewnym momencie poszli w innym kierunku, czego zresztą nigdy nie żałowała, bo nie jest typem odczuwającym przesadną tęsknotę za dorosłymi ludźmi. Nigdy nie przejmowali jej aż tak.
Jaka jest? Spokojniejsza i pewniejsza siebie niż kiedykolwiek wcześniej, choć równocześnie przepełniona lękami i kompleksami. Świadoma tego, że dysponuje narzędziami, które naprawią w niej to, czego nikt w niej do tej pory nie naprawił, ale też unieruchomiona poczuciem niemocy. Silna, mądra i dobra, choć często słaba, zagubiona i targana demonami, przez które zna też smak prawdziwej, najczystszej nienawiści. Zabawna, roześmiana, zdystansowana, jednocześnie depresyjna, zrozpaczona i biorąca wszystko do siebie. Wrażliwa do granic możliwości. W bliskich kontaktach troskliwa, czuła i empatyczna, ale też nie do końca dostępna emocjonalnie. Skryta, ciągle niepewna tego, kim naprawdę jest.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Kim naprawdę jest?

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Gdyby to wiedziała, byłaby prawdopodobnie kimś kompletnie innym. Ludzie w większych dawkach bardzo ją męczą, bo wypompowują z niej całą energię. Jej „syndrom Zeliga” nie polega tylko na jej zlewaniu się z otoczeniem poprzez upodabnianie się do niego. Ona też łatwo i szybko umie wychwycić, w kim to otoczenie widzi wroga, z kogo szydzi, kto je oburza i równie często potrafi przyjąć cechy tej właśnie postaci. Czasem z wrodzonej przekory, czasem dla żartu, a czasem ze wzbierającej w niej i gromadzącej się gdzieś w mięśniach złości. Jesteście homofobami? Proszę bardzo – stanie się dla was lesbijką. Jesteście antysemitami? Proszę bardzo – dziś będzie Żydówką (ten numer zresztą wykręcił kiedyś jej tata). Gardzicie kobietami? Proszę bardzo – wbije się w najbardziej wyzywający strój, jaki uda jej się znaleźć w szafie i przypnie sobie czerwoną błyskawicę. Męczcie się teraz! Powiedzcie jej teraz te wszystkie nienawistne hasła w twarz! No ale, przyznajcie sami, to jest całkiem zabawne, choć pod spodem drzemie oczywiście gruba warstwa jej pasywnej agresji. Jest więc albo kopią swojego rozmówcy, w którym od razu odnajduje siebie, a w jego historii swoją, albo wywrotowcem, który wkurza, mierzi, irytuje, a czasem szokuje.
Czuje się sobą najbardziej wtedy, kiedy tworzy, ale jest to obraz skrzywiony, bo to dopiero relacje z innymi dają nam do ręki realne kawałki nas samych, które możemy sobie powoli i starannie układać w całość. Jest więc artystką i samotniczką, choć ludzie mają ją za osobę towarzyską, ciepłą i serdeczną.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jaką kobietą chciałaby być?

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

To pytanie zadawano jej podczas terapii wielokrotnie i nigdy nie potrafiła na nie odpowiedzieć, chociaż próbowała. Prawdopodobnie chciałaby być kobietą bardziej spójną i mniej rozchwianą. Kobietą, która nie boi się swoich zasobów – a tych ma naprawdę sporo. Kobietą, która kiedy spuści kogoś, komu się należało, na drzewo, nie wzywa po pięciu minutach straży pożarnej, żeby go stamtąd ściągnęła. Kobietą konsekwentną, asertywną, opanowującą swoje lęki wobec świata, dla którego wcale nie jest – jak do niedawna myślała – przezroczysta. A przede wszystkim chciałaby być kobietą, która decydując się napisać z okazji Dnia Kobiet na własnym blogu tekst o samej sobie… nie musi go pisać w trzeciej osobie.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę piosenkę, którą wielokrotnie sobie śpiewałam i właściwie mogłabym znowu, bo tekst jest ciągle aktualny…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Histrioniczne zaburzenie osobowości nNi

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jak pisałam w tekście poświęconym mojej terapii na oddziale dziennym psychiatrycznym w Nowym Targu, dopiero niedawno, po trzymiesięcznych specjalistycznych obserwacjach, dostałam diagnozę, z którą powoli się godzę i mierzę – histrioniczne zaburzenie osobowości.
Moje znakomite terapeutki przy wypisie dokładnie mi wytłumaczyły, jak to zaburzenie się objawia u mnie, w których punktach utrudnia mi życie oraz na co powinnam postawić nacisk w dalszej pracy autoterapeutycznej. Nie robiły mi wykładów, czym jest histrioniczne zaburzenie osobowości w ogóle, czy jak może przebiegać u innych pacjentów. Skupiły się na mnie. Ja to przyjęłam (lub przynajmniej tak mi się wydawało), a potem zaczęłam przekopywać teksty źródłowe, by z nich dowiedzieć się czegoś… o sobie. Niedorzeczne, prawda?
Opisy konkretnych zaburzeń w literaturze fachowej są wskazówkami dla specjalistów, więc pewną klasyfikacją mechanizmów, przedstawieniem ich spektrum czy w końcu informacją, z czym terapeuta będzie się w swoim gabinecie spotykać. Próba dopasowywania opisu swojego zaburzenia do siebie na własną rękę mija się z celem. Choć na pewno mnóstwo w głowie uporządkował mi wykład Magdaleny Paszko w ramach Strefy Psyche Uniwersytetu SWPS, czyli uczelni, na której studiowałam:

W ramach oswajania tej diagnozy, chciałam się podzielić na blogu tym, czego dowiedziałam się o sobie podczas terapii.

Ktoś mi kiedyś powiedział, że

nie powinno się mówić, że jest się zaburzonym, tylko, że ma się zaburzenie lub ewentualnie, że jest się osobą z zaburzeniem.

Już pomijając mój stosunek do tego, co się powinno, na początku ten apel wydawał mi się całkiem sensowny. Jednak z biegiem czasu, a zwłaszcza po terapii, widzę to inaczej. Sytuacja jest złożona. Z jednej strony zarówno nasza depresja, nasze stany lękowe, nasze zaburzenia czy też nasze myśli nie są nami. Są częścią nas. Trochę nas tworzą, trochę to my tworzymy je, ale my jesteśmy dla wszystkich swoich przypadłości zawsze największym zbiorem. Ale z drugiej strony skoro nas tworzą, to jakoś się w nas zatapiają. I robią to na tyle mocno, że trudno fantazjować, jacy byśmy byli, gdybyśmy zaburzenia nie mieli. My jako niezaburzony byt to coś, czego nie da się oddzielić od zaburzenia, które mamy. Debata o tym, czy jestem zaburzona czy zaburzenie mam, to trochę jak przyrównywanie zaburzenia do kataru. I już nawet nie chodzi o to, że katar mija, a nie każde zaburzenie można w pełni wyleczyć, ale o to, że katar nic w naszym postrzeganiu świata nie zmienia, natomiast zaburzenie to jak przytwierdzone do naszych oczu okulary, które obraz świata zniekształcają.
Oczywiście widzę też inny aspekt tego apelu – uwrażliwianie ludzi na to, by nie stygmatyzowali osób zaburzonych. W pełni się pod nim podpisuję, bo rzeczywiście zaburzenie jest tylko częścią prawdy o nas i nie powinniśmy się przez nie definiować. Jednak pewna moda na tworzenie nowego języka na siłę, niestety ten język zubaża i spłyca. I na często słyszany w tej sytuacji argument, że od języka wszystko się zaczyna i to, jak mówimy ma znaczenie, mogę odpowiedzieć tylko jedno: NO WŁAŚNIE!!! Te wszystkie rzeczy, o które wielu (surprise, surprise, w słowie „wielu” zawarłam również kobiety!) tak walczy, w języku już są. To nie z językiem mamy problem, a z językową edukacją społeczeństwa.

Kiedy mówię:

jestem zaburzona,

mam na myśli coś jednak trochę innego niż:

mam zaburzenie/borykam się z zaburzeniem/cierpię na zaburzenie.

Co wrażliwsi użytkownicy języka zrozumieją.

Tak, zdiagnozowano u mnie zaburzenie histrioniczne. Mam je. Poznanie diagnozy nic nie zmieniło (choć we mnie zmieniło dużo), bo to, co mi dolega, wykształciło się w bardzo wczesnym dzieciństwie i towarzyszy mi od zawsze, podobnie jak ciężkie bóle głowy, wrażliwość czy słuch muzyczny. Nie znam siebie bez nich. Czy jestem swoim bólem głowy, swoją wrażliwością czy muzycznym słuchem? No nie jestem. Jednak czy jestem z kolei osobą z bólem głowy, osobą z wrażliwością czy z muzycznym słuchem? No też nie. Ta dziwna maniera dodawania przed naszymi cechami lub dolegliwościami „z” sztucznie wydłuża między nami a nimi dystans. Analogicznie nie jestem osobą z troskliwością, z upartością czy feminizmem. Jestem troskliwą, upartą feministką.
Reasumując, tak, mam zaburzenie osobowości oraz tak, jestem zaburzona. To bardzo ważna część, ale też tylko część mnie.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jedną z najczęściej wymienianych cech osobowości histrionicznej jest teatralność. Histrionia dotyka w zdecydowanej większości kobiety (bardzo polecam wysłuchanie wspominanego wyżej wykładu Magdaleny Paszko, bo jest w nim również ciekawa teza, jak takie zaburzenie objawia się u mężczyzn) i długi czas kojarzyła mi się z kobietami bardzo zauważalnymi. Kobietami wyraźnymi, w dużych kapeluszach i przykuwających wzrok stylizacjach, stukających obcasami, i będących zawsze w centrum uwagi. I to opis pasujący do wielu histrioniczek (kilka nawet poznałam). Ta zauważalność zresztą nie ogranicza się tylko do ich wyglądu, ale też zachowania. Są głośne, egzaltowane i teatralne właśnie. Więc kiedy tylko usłyszałam swoją diagnozę, mój bunt wobec niej zawarł się w tym jednym pytaniu:

Ale że ja??? Teatralna???

Egzaltacja – jak każdy inny przejaw pretensjonalności – szczerze mnie odpycha. Lubię zwracać na siebie uwagę, ale tylko na swoich zasadach, czyli:

  1. nie zawsze
  2. niemal wyłącznie w sytuacjach pozarelacyjnych (do tego dojdziemy)
  3. wtedy, kiedy czuję się stuprocentowo bezpiecznie.

Terapeutki uspokoiły mnie, że teatralności akurat we mnie nie widzą, a swoją diagnozę opierają na innych przesłankach. Jednak po przemyśleniu wszystkiego uświadomiłam sobie, że odrobinę teatralności muszę w sobie mieć i realizuję ją sobie właśnie tutaj, na blogu oczami nNi. Z jednej strony od samego powstania bloga opisuję świat widziany moimi oczami, a z drugiej, siłą rzeczy, sama go jakoś kreuję, chociażby swoimi przemyślanymi stylizacjami. Nie podejmę się wchodzenia w dyskusję, czy jestem na swoich zdjęciach sobą czy nie sobą. (Już pomijając fakt, że zdjęcia rządzą się swoimi prawami i to, co na nich wygląda intrygująco, często w realu jest już intrygujące mniej.) Jednak na pewno pokazuję bardzo intymną swoją stronę; pokazuję kobietę, która spełnia się, tworząc. Która ukazuje, nie jaka chciałaby być, tylko jaka gdzieś w środku jest. Lub też jaka czasami bywa.
W pełnym makijażu i na dwudziestocentymetrowych szpilkach z sex shopu nie jestem mniej czy bardziej prawdziwa niż bez makijażu i w dresie. Różnica jest tylko taka, że w całkowitym rynsztunku lepiej mi się stwarza sesje zdjęciowe, które na blogu zamieszczam, a sauté i po wygodnemu lepiej mi się pracuje nad tekstami.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Terapeutka, do której uczęszczałam kilka lat, powiedziała kiedyś słowa, które mocno mnie poruszyły:

Ale zaraz! Czy ja dobrze rozumiem, że kiedy pani przyjaźń z mężczyzną zaczynała nabierać romantycznego charakteru, była pani ZA KAŻDYM RAZEM TAK SAMO zdziwiona, że on pomyślał o seksie z panią?

No… tak! Za każdym razem byłam tak samo zdziwiona i równie mocno zdziwiło mnie jej pytanie o to. Wtedy powiedziała mi coś jeszcze dziwniejszego, mianowicie, że:

Wie Pani, ale takie rzeczy się wyczuwa. Są sygnały. To nie musi wcale znaczyć, że do seksu dojdzie, ale dorośli ludzie są na ogół świadomi tego, że mają na seks ochotę i że przy sprzyjających okolicznościach mogłoby do niego dojść.

No i to był punkt, w którym ja zawsze wymiękałam, bo w moim idealnym świecie,ludzie mówiliby sobie wprost, czy chcą ze sobą iść do łóżka, czy nie. Ja nie mam pojęcia, jak się tego domyślić przed wejściem w związek. Jakie są symptomy, co na to wskazuje… No nie wiem i już. Więc byłam trochę jak ten piesek, co wychodzi na spacer i za każdym razem, widząc to samo drzewo, cieszy się, jak by je widział po raz pierwszy. Z jednej strony super uczucie, ale z drugiej… nie jest to bezpieczne.
Dopiero podczas terapii grupowej uświadomiłam sobie, że jest jeszcze jedna strona medalu. Skoro nie wiem, kiedy ktoś uwodzi mnie, to nie wiem też, kiedy to ja uwodzę kogoś. I moment, w którym to dostrzegłam sprawił, że wszystkie elementy pewnej układanki złożyły mi się w sensowną całość. Ile ja razy znosiłam fochy urażonych muzykologów, kompozytorów czy innych artystycznych królewiczątek; fochy, których kompletnie nie umiałam zrozumieć! A powód był prosty. Ja nie byłam – jak mi się wydawało – po prostu miła (swoją drogą ta irytująca moda na wychowywanie dziewczynek na miłe i grzeczne powinna przejść wreszcie do lamusa!). Ja uwodziłam, rozgrzewałam do czerwoności, a potem mówiłam „Dobra, no to nara!”. Teraz, kiedy się wreszcie po latach wyjaśniło, niezwykle mnie to bawi, ale wtedy byłam przerażona. Zastanawiałam się, czemu ktoś w ogóle miał czelność wyobrazić sobie, że mogłabym go rozpatrywać w kategoriach erotyczno-romantycznych. Przecież gdybym go rozpatrywała, to bym mu to powiedziała w twarz, a skoro nie powiedziałam, to powinien przyjąć, że jestem tylko uprzejma. (Kawy czy jedzenia nie odmawiam przecież nigdy. Nikomu.) No ale jednak, okazuje się, że ludzie są w tych kwestiach niestety dużo bardziej subtelni, nad czym ubolewam. Rozumienie mechanizmów nie ma nic wspólnego z posiadaniem racji (tę wiadomo, że mam ja – nie ma nic lepszego od komunikacji wprost). Pomaga się jednak odnaleźć. Wielokrotnie słyszałam, że mogę mieć każdego. Zawsze wtedy zastanawiałam się:

Po co mi „każdy”?

Tylko sygnały, które wysyłałam, będąc miła, musiały być całkowicie sprzeczne z moimi intencjami. I wiąże się to bezpośrednio z brakiem umiejętności stawiania granic, a ich brak jest bardzo istotnym elementem histrionicznego zaburzenia osobowości.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Chęć podobania się była mechanizmem, który wykształcił się we mnie na bardzo wczesnym etapie rozwoju. W tym miejscu warto zaznaczyć, że zaburzenia osobowości to tak naprawdę nieprawidłowy rozwój osobowości, za który odpowiedzialność ponoszą osoby opiekujące się dzieckiem. I ta nieodpowiednia opieka to może być zarówno nadopiekuńczość, jak i emocjonalna nieobecność jednego lub dwojga opiekunów. Z każdym zaburzeniem jest trochę inaczej. Magdalena Paszko bardzo rzetelnie wyjaśnia, jak to wygląda w przypadku zaburzenia histrionicznego, z czego łatwo można wywnioskować, jakich błędów nie popełniać, by takiego zaburzenia w dziecku nie wywołać.
Kiedy terapeutki podczas wypisu z oddziału dziennego podzieliły się ze mną obserwacją, że zabiegam o akceptację i zależy mi na podobaniu się grupie i personelowi (i to wcale nie fizycznie, o czym za chwilę), rozpłakałam się. Natychmiast każda z nich zaczęła mnie przekonywać, że nie jest to absolutnie zarzut, tylko stwierdzenie faktu i że w chęci podobania się czy potrzebie akceptacji nie ma przecież niczego złego. Moje przerażenie (w konsekwencji którego zaczęłam płakać) wynikało z odtworzenia w głowie słów, które słyszałam od najmłodszych swoich lat, wypowiadanych ze zniecierpliwieniem, złością i wywracaniem oczu ku niebu:

Bo ciebie zawsze trzeba chwalić!
Od wszystkich żądasz pełnej akceptacji!

Okrucieństwo tych słów zrozumiałam w pełni dopiero trzy tygodnie temu w gabinecie terapeutek, kiedy wytłumaczyły mi, że chcę się podobać i być akceptowana nie z powodu rysu narcystycznego czy egotyzmu, ale dlatego, że to mnie uspokaja. Ponieważ we wczesnym dzieciństwie zdrowe poczucie własnej wartości się we mnie nie wykształciło w naturalny sposób, musiałam go sobie poszukać sama. I znalazłam je w niezwykle niebezpiecznym miejscu – aprobacie innych ludzi. Niebezpiecznym z kilku powodów:

  • ludzie mają przeróżne światopoglądy i mogą w nas cenić wcale nie to, co rzeczywiście jest w nas cenne
  • z biegiem czasu ludzie się zmieniają, zmieniają się ich potrzeby, więc to, że na jakimś etapie ich życia możemy się cieszyć ich aprobatą, nie znaczy wcale, że na innym też tak będzie
  • manipulatorzy szybką wyczują, że potrzebujemy ich aprobaty i będą nam ją dawać pod określonymi warunkami; oczywiście za nic w świecie się tego nie domyślimy, odurzeni wyczekaną aprobatą i wycieńczeni wiecznym zabieganiem o nią
  • brak aprobaty od tych, na którym nam zależy będzie dla nas równoznaczny z odrzuceniem, a prawda jest taka, że o ile do prawidłowego funkcjonowania potrzebujemy poczucia własnej wartości, o tyle nie potrzebujemy do niego ani tego, żeby bliscy się z nami we wszystkim zgadzali, ani żeby nas bezustannie podziwiali, ani nawet, żeby akceptowali każde nasze zachowanie.

Jak zmienić lokalizację poczucia własnej wartości? Jeszcze nie wiem. To proces. Za każdym razem, kiedy czyjeś słowa podziwu dodadzą mi zbyt dużych skrzydeł, a czyjeś milczenie, kiedy będę wyczekiwać słów podziwu sprawi, że znowu w siebie zwątpię, staram się analizować w głowie to, co się właśnie stało. Nazwać po imieniu swoje uczucia, uzbrojona w wiedzę, którą wyniosłam z terapii. Czasem  udaje mi się znaleźć harmonię i wyczekiwany spokój, czasem wręcz przeciwnie. Ale się nie poddaję.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Po jednej z pierwszych terapii, na których terapeutki mocniej się nade mną pochyliły, pojawił mi się przed oczami następujący obraz. Mianowicie pies, który patrzy błagalnym wzrokiem na swojego człowieka, gdy ten kroi mięso, a kiedy w końcu dostaje od niego duży kawał, zatapia w nim zęby i odchodzi ze zdobyczą w ustronne miejsce, gdzie będzie się mógł z nim w spokoju rozprawić. Otóż, to historia wszystkich moich relacji w jednej rodzajowej scence! Ja zaczynałam każdą swoją relację pełna nadziei i oczekiwań, i kiedy ktoś mi wreszcie rzucił jakiś relacyjny ochłap, ja go zabierałam i wracałam do swojej samotni. Dopiero podczas terapii dowiedziałam się, czym jest relacyjność. Relacyjność, mówiąc w największym skrócie, to tu i teraz przeżywane z drugą osobą. A kiedy ma się chroniczną alergię na tu i teraz, to się odpływa albo w rozpamiętywanie przeszłości, albo w planowanie przyszłości. Czym więc będzie kawał mięsa z mojej metafory? Realną relacyjnością! Czyli: rodzajem konfrontacji ze wspólną rzeczywistością, z granicami drugiego człowieka, ale też własnymi oraz z sytuacjami, które niekoniecznie muszą być miłe (tu w sukurs może przyjść asertywność), ale służą budowaniu bliskości.
Większość swojego życia uważałam, że w dobrych relacjach ma być miło i przyjemnie. I kiedy tylko przestawało tak być, czułam się skrzywdzona, odtrącona, a czasem nawet zdradzona. Dziś widzę dopiero, że z większości relacji rezygnowałam dokładnie w momencie, w którym stawały się realne. Wtedy przywiązywałam chorobliwą wręcz wagę do formy wypowiedzi lub tonu, którym dana osoba coś mi zakomunikowała. Czyli de facto wszystkich kompletnie nieistotnych w relacji rzeczy. Zaczynało mi być niewygodnie, kiedy ktoś chciał się do mnie realnie zbliżyć. Uszanować mnie poprzez powiedzenie mi swojej prawdy o tym, jak mnie postrzega, jak postrzega moje zachowanie. Co go we mnie urzeka, co drażni. Za każdym razem, kiedy ktoś chciał ściągnąć z naszej relacji kołdrę kurtuazji, ja wpadałam w panikę i uciekałam. I to być może byłoby tylko częściowym problemem, ja jednak oprócz ucieczki, chwytałam w zęby – jak ten pies kawał mięsa – wszystko to, co trudne, by rozgryzać to i przeżuwać w samotności. Innymi słowy trudności w każdej relacji trzeba rozwiązywać tylko i wyłącznie w relacji. Jeśli ktoś przekroczy naszą granicę, powie coś, co nas rozczaruje czy nawet sprawi, że nie będziemy go już chcieli w gronie bliskich osób (dla mnie taką granicą są wszelkiego typu dyskryminacje), to jedyne, co z tym możemy zrobić, to porozmawiać na ten temat z tym konkretnym człowiekiem. On zrobi z tym, co będzie chciał i w danej chwili umiał, jednak musimy nauczyć się adresować swoje trudniejsze emocje i komunikować je. Dotychczas brałam na swoje barki wszystkie słowa, które mnie zraniły (zarówno wypowiedziane w tym właśnie celu, jak i te opacznie przeze mnie zrozumiane) i odchodziłam z relacji… z nimi. Po co? One poza relacją nie były mi ani trochę potrzebne. Opowiadałam o swoim bólu innym bliskim, bo wydawało mi się, że przyniesie mi to ukojenie. Nic bardziej złudnego. To rodzaj masochizmu, z którego nie wynika nic konstruktywnego.
Czy od momentu, w którym zaczęłam pisać ten tekst nie przeżyłam poza daną relacją niczego pozarelacyjnie? Ależ miałam co najmniej cztery takie sytuacje! Stare nawyki są niezwykle trudne do wyplenienia. Boimy się mówić bliskim, co nas w ich zachowaniu czy słowach boli z różnych powodów. Nie chcemy ich stracić, nie chcemy ich urazić. Z powodu źle pojętej troski o nich nie dajemy im prawdy, na którą zasługują, bo mamy przeświadczenie, że jej nie zniosą. Zupełnie, jak byśmy byli wszechmocni i wszechwładni. Jak byśmy mogli zniszczyć odrębne istnienie wskazaniem naszych granic. Jak byśmy mieli władzę nad innymi. Czy to narcystyczne? Bardzo! Nawet, jeśli kierują nami jak najczystsze intencje.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Podczas terapii usłyszałam od terapeutek, że wtapiam się w tło. Że przez to swoje rozumienie każdej strony, przez empatię i troskę o każdego z grupy oraz matkowanie i zagłaskiwanie, kiedy robiło się ciężko, staję się niewidzialna. Że istnieję jako dobry wspierający wszystkich duch, ale nie jak osoba z krwi i kości. Że mimo wszystko grupa niedużo o mnie wie, że kiedy próbuje mnie dotknąć, zapytać jakie jest moje zdanie, nagle uciekam, wymykam się. Grzęznę w swoim nie wiem.
Poczułam, że muszę po raz szósty czy siódmy chyba, ale po wielu, wielu latach, zobaczyć „Zeliga” Woody’ego Allena. Fabułę zdążyłam niemal całkowicie zapomnieć, ale film utkwił mi w głowie jako najwybitniejszy w dorobku tego reżysera, do którego mam słabość (nawet jeśli poprawność polityczna nakazywałaby się do tego nie przyznawać). No i… znalazłam kolejne dno tego filmowego majstersztyku! Po części bowiem opowiada on właśnie o histrionii i całkiem dosłownym stapianiu się z tłem. Nikt nie wie, kim Zelig naprawdę jest, ale wszystkich fascynuje, bo jest wszędzie i… każdym. Kiedy rozmawia z osobami otyłymi – podczas rozmowy rośnie mu brzuch i trudno go po czasie odróżnić od reszty. Kiedy z brodaczami – rośnie mu broda. Podczas rozmowy z psychiatrą oznajmia, że sam jest słynnym psychiatrą, a kiedy w jego obecności gra jazzowy band złożony z czarnoskórych muzyków, Zelig pojawia się znienacka na scenie w swojej czarnoskórej wersji.
Zarówno terapia, jak i ponowne zobaczenie „Zeliga” otworzyły mi szeroko oczy. Ja bywam wyraźna i określona, ale… jedynie poza relacjami. Poza relacjami prowadzę tego bloga, piszę piosenki, nagrywam płyty, ostatnio podcast. Tylko, że to wszystko zajęcia samotnicze. Równocześnie relacja z jakiegoś powodu odbiera mi tożsamość. I to wynika u mnie właśnie z zaburzenia histrionicznego. (Wyjątkiem jest chyba tylko mój związek, ale to też za sprawą mojego niesamowitego Partnera.)
Zelig, kiedy jego terapia zaczęła przynosić rezultaty, pokłócił się ze swoim rozmówcą, który stwierdził, że „mamy piękny dzień”. Zelig stanowczo zaoponował, że „wcale nie”. Jego rozmówca, nieustraszony, pocisnął z ciężkiej artylerii, zauważając, że „dzień jest piękny, bo świeci słońce i nie ma chmur”, więc Zelig przeszedł od słów do czynów i rzucił się na interlokutora z grabiami. Marzę, by znaleźć się w tym punkcie, choć wiadomo, że nie jest jeszcze idealny, ale na pewno można go nazwać przełomowym.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Pisałam wyżej o podobaniu się. Tak, uspokaja mnie ono, jednak w przeciwieństwie do wielu kobiet z histrionicznym zaburzeniem osobowości, wcale nie przykładam przesadnej wagi do tego, jak na co dzień wyglądam. Podstawą jest dla mnie oczywiście higiena, czystość (własna oraz ubrań), a także ładny zapach. Nie należę do kobiet, które bez makijażu i pełnej stylizacji nie wyjdą z domu. Mam znajomych, którzy nigdy nie widzieli mnie bez makijażu, bo spotykamy się tylko na koncertach lub festiwalach muzycznych. Mam też innych znajomych, którzy nigdy nie widzieli mnie w makijażu (lub widzieli mnie tak tylko na blogowych zdjęciach).
Przez większość terapii przychodziłam na zajęcia nieumalowana i w raczej sportowych, oversizowych ciuchach. Oczywiście szybko przekonałam samą siebie, że o 5:40, o której musiałam wstawać, nie mam weny na malowanie, że i tak będę płakać, więc rozmażę sobie makijaż, czy że terapia to nie rewia mody. Jednak moja piękna koleżanka z grupy, kiedy zobaczyła moje blogowe zdjęcia, zapytała:

Czemu te wszystkie super pomysły na swój wygląd, jakimi się bawisz na blogu, zachowujesz dla siebie, a nie dzielisz się z resztą? Przyjdź na zajęcia w jakimś swoim odjechanym makijażu, pokaż swoją super sylwetkę, odsłoń nogi! Nie chowaj się z tym!

Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że mój brak makijażu i szerokie sportowe bluzy z jakiegoś powodu podczas terapii stanowiły dla mnie strefę komfortu. Podjęłam więc wyzwanie i przez cztery ostatnie dni przychodziłam już umalowana, powoli odsłaniając swoją sylwetkę. Najtrudniejszy był dla mnie ostatni dzień terapii. Koleżanka namawiała mnie, żebym pokazała nogi. Zaszokowało mnie to, co się ze mną działo wieczór przed tym sądnym dniem. Stanęłam przed lustrem, sprawdzając kilka stylizacji, które miałam w głowie. Wszystkie eksponowały moje nogi. Szykowałam też buty na obcasie. Czy planowanie, co chcę na siebie włożyć było dla mnie nowe? Oczywiście nie! We wpisie „WarszawskojesienNe stylizacje – didaskalia” opisuję (pół żartem, pół serio) swój coroczny rytuał planowania w detalach wyglądu na każdą kolejną edycję „Warszawskiej Jesieni”. Czemu więc, kiedy obmyślałam swój wygląd na ostatni dzień terapii, trzęsły mi się ręce? Czemu zasypiałam w strachu i kiedy po obudzeniu się następnego dnia rano przypomniałam sobie, jak mam wyglądać, trzęsłam się, oblana zimnym potem? Czemu malowałam się w przerażeniu? Na te pytania udało mi się odpowiedzieć sobie samej podczas terapii.

Dotychczas szykowanie się na jakąkolwiek imprezę kulturalną łączyło się w mojej głowie z czymś kompletnie nierelacyjnym. Uznawałam, że pojawię się i można mnie albo podziwiać, albo obgadać, albo zwyczajnie nie zwrócić na mnie uwagi, ale robić to wszystko z dystansu, poza mną. Tymczasem rzeczywistość okazywała się skrajnie inna od moich wyobrażeń, bo z niektórymi znajomymi rzeczywiście tylko się witamy i żegnamy, ale spotykam na koncertach też wiele osób, z którymi jest niezwykle serdecznie.

Po chwili zastanowienia dodałam jeszcze:

No a z grupą się zżyłam. Zależy mi na Was wszystkich. I jakoś… może nie chciałam się wyróżniać, zwracać na siebie zbyt dużej uwagi.

Terapeutka się uśmiechnęła i stwierdziła:

Ależ Pani Marianno, Pani zwraca na siebie uwagę! Pani wyróżnia się tym, że jest dobra, ciepła i empatyczna. Że Pani zależy, że chce Pani każdego zrozumieć, złagodzić każdy spór. Dziś zachwycamy się Pani ładnym makijażem i odważniejszym wyglądem, słyszy Pani dużo komplementów, ale bez tego wszystkiego też się Pani wyróżniała. Więc może zaczęła Pani po prostu zdrową rywalizację? Jest w grupie kilka kobiet i Pani wyszła wreszcie z roli matki i staje z nimi w szeregu jako kobieta?

Wtedy zgłupiałam. Bo ja te wszystkie kobiety z grupy przecież uwielbiałam. Gdzieżbym miała z nimi rywalizować? No i przede wszystkim o co? (Bo przecież nie o kogo?…) Więc zaoponowałam:

Ale ja nie chcę z nimi rywalizować! Wręcz przeciwnie, to atrakcyjna, uwielbiana przeze mnie, pełna seksapilu i niezwykłego wdzięku kobieta namówiła mnie do przełamania się i pokazania się w innej odsłonie. Poczułam kobiece wsparcie, a najmilsze rzeczy o swoim wyglądzie usłyszałam właśnie od kobiet!

Terapeutka, wyraźnie czując, że zbliżamy się do sedna, odparła:

I o to również chodzi w rywalizacji! My demonizujemy to słowo, bo kojarzy się nam z agresją czy wojną. Tymczasem zdrowa rywalizacja to nie ciągnięcie się za włosy, tylko np. wspólne inspirowanie się sobą. Proszę sobie wyobrazić Koło Gospodyń Wiejskich. One tam wszystkie coś np. wypiekają na jarmark. Rywalizacją może być gra nie fair, przez podłożenie komuś nogi czy kradzież przepisu. Ale… rywalizacją może być też spróbowanie wszystkich ciast i dołożenie wszelkich starań, żeby to nasze było najlepsze. Jeśli zaczyna Pani – z wielkim trudem i niepewnością, ale jednak – rywalizować, to znaczy, że zaczyna Pani odkrywać własną tożsamość.

To ściśle wiąże się też z syndromem Zeliga (nazwa, którą wymyśliłam na potrzeby tego wpisu). Bardzo nowe, trochę przerażające, a trochę ekscytujące doświadczenie. Można te wszystkie elementy w sobie połączyć. Będąc troskliwą i dobrą, nie muszę wkładać na siebie pokutnego wora. Mogę taka być też w szpilkach. Ten wygląd nie musi być tylko i wyłącznie pozarelacyjny

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Na pewnych zajęciach jedna z terapeutek przypomniała koncepcję Freuda na temat kobiecej zazdrości o penisa. Tutaj nie sposób nie przywołać jednego z moich ulubionych cytatów z „Zeliga”:

W Wiedniu współpracowałem z Freudem. Poróżniła nas interpretacja zazdrości o penisa. Freud twierdził, że należy ją ograniczyć tylko do kobiet.

– „Zelig” Woody Allen

Koncepcja ta zakłada zazdrość nieuświadomioną, ale do mnie doszło, że ja całkiem świadomie jestem zazdrosna o penisa. Wydaje mi się, że gdybym mogła go mieć, byłabym kompletna i samowystarczalna.
Kiedy poznałam Tymona Tymańskiego, zdarzyła się sytuacja, z której śmiejemy się do tej pory. Tymon w pewnym momencie zdjął koszulkę (chyba żeby pokazać nam swoje tatuaże). Ale najwyraźniej zapomniał jej z powrotem włożyć, więc mój Partner powiedział coś w stylu:

Ej, możesz już się ubrać! I tak nie masz szans z biustem Marianny!

Na co Tymon się zaperzył, spojrzał na swój tors, na mój biust, znowu na swój tors i odparował:

No… młoda jest!

I śmiałam się z tego w głos, dopóki mój Partner nie stwierdził:

Jejku, to tak absurdalne, jak byś miała się źle poczuć z tego powodu, że Tymon ma większego penisa niż Ty!

Wtedy poczułam lekkie ukłucie w sercu:

Ej, skąd wiesz???

Mam więc sporo do przerobienia w tym obszarze. Nie chciałabym być matką kontrolującą syna, bo ma coś, co ona sama chciałaby mieć…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nie wiem, jak z innymi, ale ze mną jest trudno. W swoim wykładzie Magdalena Paszko mówi niezwykle ciekawą rzecz – osobowość histrioniczna wykształca się też wtedy, kiedy dziecku narzuca się zbyt mało granic. Wiadomo, że te w rozwoju są niezwykle potrzebne. Dziś wiem, że na pewno miałam zbyt mało obowiązków domowych, przez co nie mam naturalnego poczucia odpowiedzialności za miejsce, w którym mieszkam. Uczę się tego dopiero w związku. Owszem, chodziłam do podstawówki muzycznej i kiedy inne dzieci wracały do domu o 13:00, 14:00 , ja niemal codziennie byłam w domu dopiero po 17:00, a tam czekało mnie odrabianie lekcji i znienawidzone ćwiczenie na fortepianie, więc już z innych obowiązków zostałam zwolniona. Jednak dziś myślę, że dziecko od najmłodszych lat powinno być odpowiedzialne choćby za jedną małą rzecz w domu – np. wynoszenie śmieci czy zmywanie (nawet jeśli tylko po sobie). To je uczy dyscypliny, ale też pokazuje mu, że jest w domu ważne, że też ten dom tworzy, że musi o coś dbać, żeby było mu w domu dobrze.
I rzeczywiście sposobem na wytrzymanie mojego zaburzenia dla mojego Partnera jest na pewno stawianie nieprzekraczalnych granic. Jedna rzecz to podział obowiązków domowych, ale druga, to poskramianie moich lęków i nie poddawanie się moim obsesyjnym pytaniom, na które odpowiedzi nie wnoszą nic dobrego dla żadnego z nas. Moje zaburzenie jest moje. I choć w momentach krytycznych rzeczywiście próbowałam wciągnąć Partnera pod wodę, by tonął razem ze mną, to jego świadomość, że nie może się temu poddać, ratowała nie tylko jego, ale też nas i mnie. Kiedyś, przekomarzając się, zapytałam Go:

A kochasz mnie najbardziej na świecie?

A On na to odpowiedział:

Nie. Najbardziej na świecie kocham siebie.

I to było najpiękniejsze zdanie, jakie mogłam usłyszeć! O takim partnerze marzyłam, który się ode mnie nie uzależni, którego nie zdominuję, który będzie w trudnych chwilach pamiętać przede wszystkim o sobie i który będzie umiał o siebie zadbać. Partnera, który jest ze mną nie z poczucia winy, albo obowiązku czy z przerażenia, tylko dlatego, że chce ze mną być.
Plus… odkrywam swoje zaburzenie, powoli zaczynam je rozumieć i im większą mam świadomość tego, co we mnie trudne, tym bardziej nad tym pracuję.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. A na deser cover piosenki „My Way” w wykonaniu wokalistki posiadającej jeden z najciekawszych w moim odczuciu głosów – Miley Cyrus, która także jest dotknięta zaburzeniem histrionicznym.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się jak piszę i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Toksyczna miłość

fot. Bożena Szuj

Dziś Walentynki – święto, do uwielbienia którego już się tu zdążyłam przyznać. Mogłabym oczywiście znowu rozwodzić się (nomen omen zresztą) nad tym, jaką jestem szczęściarą, mając u boku tak wyjątkowego Partnera, ale o tym już wielokrotnie pisałam, również rok temu z tej samej okazji. Dobry zdrowy związek natomiast nie jest już kwestią szczęścia, ale codziennej pracy. Bez pracy… nie, nie to nawet, że nie ma kołaczy… Bez pracy nie zauważymy toksyn, a niezauważane, nawarstwiające się toksyny mogą zatruć związek tak mocno, że jego odbudowanie nie będzie już możliwe.

To się czuje!

fot. Bożena Szuj

Kiedy byłam bardzo młodą, wchodzącą powoli w dorosłość dziewczyną, męczyło mnie pytanie:

A kiedy już spotkam jakiegoś mężczyznę i mi się spodoba, to skąd właściwie będę wiedzieć, że to jest TO?

– pytanie, które mnie męczyło, kiedy byłam bardzo młodą, wchodzącą powoli w dorosłość dziewczyną

Pytanie ogólne, niekonkretne, mało jasne, ale spotykające się zewsząd z taką samą, równie ogólną, niekonkretną i mało jasną odpowiedzią:

To się czuje!

– odpowiedź, z którą się spotykało

Miałam w głowie bezgraniczny chaos, bo czułam bardzo, bardzo dużo. Przede wszystkim ogromną, rozsadzającą mnie od środka potrzebę seksu i ucieczki od roli grzecznej dziewczynki, a także obsesyjny lęk przed byciem wziętą za cnotkę. Czułam, że chcę być podziwiana i pożądana przez starszego mężczyznę, który będzie mógł być tylko mój (więc może jednak kompleks Elektry?). Czułam, że chcę mieć swój własny związkowy, niedostępny nikomu z zewnątrz, pełen wolności i rozerotyzowania świat. Świat, w którym uzależnię się w pełni od mężczyzny, równocześnie jego też od siebie uzależniając. Czy to, co wtedy czułam było zdrowe? Ani trochę! Co na fali tego, co czułam, do siebie przyciągnęłam (jakie poprane indywiduum, a potem jakie kolejne), można się tylko domyślić…
Ostatnio trafiłam gdzieś w sieci na bardzo mądre słowa o tym, że w relacji ważniejsze od tego, co czujemy w stosunku do drugiej osoby jest to, jak my sami się w jej obecności czujemy. Możemy kogoś bardzo podziwiać, doceniać jego intelekt, pasję czy mądrość, ale jeśli w naszych kontaktach z nim dominuje strach, poczucie własnej bezwartościowości czy jakiś niezrozumiały dyskomfort, to to jest właśnie prawdą o naszej relacji. Dziś dawnej mnie na to dziwnie postawione pytanie odpowiedziałabym:

Jeśli TYM nazywasz uczucie, w które warto zainwestować, relację z człowiekiem, która ma szansę przetrwać całkiem długo, to przyjrzyj się temu, jaka się pod jego wpływem stajesz. Nie, nie zlewaj się z nim w jedno (jeśli seks Ci to zaburza, to z nim zaczekaj). Przyglądaj się przede wszystkim właśnie sobie dużo uważniej niż kiedykolwiek wcześniej. Po pierwsze sprawdź, jak się w jego obecności czujesz, a po drugie – co jeszcze moim zdaniem ważniejsze – czy dokonują się w Tobie zmiany na lepsze. Zmiany, które nie dokonałyby się bez niego. Czy on jest Twoją inspiracją…

Oczywiście doszłam do tego dopiero, kiedy poznałam swojego Partnera. Naszą niesamowitą historię opisywałam TUTAJ.

fot. Bożena Szuj

Zmienianie się

fot. Bożena Szuj

Zmiany są wpisane w rozwój. Kiedy niewiele się w naszym życiu czy myśleniu zmienia, to znaczy, że się nie rozwijamy. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że zaczynając nowy związek nastawiamy się na zmiany. Gorzej jeśli to partnera chcemy zmienić na własną modłę (w tym niestety celują kobiety), sami nie zmieniając się ani o milimetr. Oczekiwać zmian możemy tylko i wyłącznie od siebie, bo tylko na siebie mamy wpływ. Partnerów wręcz przeciwnie – powinniśmy brać takimi, jacy są tu i teraz, rozumiejąc, że będą się rozwijać, a wraz z rozwojem też zmieniać w coraz lepszą wersję siebie. (Wiara w to, że w lepszą wynika po pierwsze z miłości, a po drugie z zaufania do partnera, ale też naszej wobec niego intuicji.) Kiedy poznając kogoś, od razu oczekujemy od niego zmiany lub zmienienie go stawiamy sobie za cel, to znak, że nie jesteśmy zauroczeni tym człowiekiem, lecz swoim wyobrażeniem na jego temat. Jedynym człowiekiem (poza nami samymi), jakiego możemy w jakimś sensie – i tylko do pewnego momentu – ukształtować, jest nasze dziecko. Nigdy partner.
Jeśli zaczynamy się z kimś spotykać, a potem wdrażamy tajny plan usidlenia go (np. szybkim ślubem) i zmienienia go w kogoś, kim nie jest i nigdy nie był, to jesteśmy toksykami pierwszej wody!

fot. Bożena Szuj

Być z toksycznym partnerem

fot. Bożena Szuj

I tak właśnie przechodzimy do sedna tego wpisu – relacji toksycznych. Nie ma jednej definicji toksyczności, bo nie jest to naukowy termin. Ja używam go jako antonimu do słowa „zdrowy”. Wszystko, co nie jest w relacji zdrowe, prędzej czy później stanie się toksyczne.
Toksyczny związek to nie tylko układ, w którym jeden partner jest katem, a drugi ofiarą. Toksyczny związek to taki, w którym np. przez problem z używkami lub/i agresją jednej strony, druga wpada w bardzo skomplikowany, trudny i niebezpieczny mechanizm współuzależnienia. Nie chcę przez to powiedzieć, że odpowiedzialność za toksyczność związku ponosi osoba uzależniona (lub/i agresywna) i współuzależniona w stopniu równym. Absolutnie nie. Jednak wciąż nie dość dużo mówi się o tym, że osoba współuzależniona również jest toksyczna. To straszliwy mechanizm przystosowawczy, który pozwala ofierze przetrwać w koszmarze związku przemocowego, ale równocześnie nie pozwala się jej z niego wydostać. Dla osób, które nigdy w takiej sytuacji nie były, to wszystko może brzmieć dosyć abstrakcyjnie. Próbując to jakoś wyjaśnić, mogę tylko spytać:

Czy będąc przystosowani do życia w nieustającym lęku o siebie, ale też o partnera, do życia, które toczy się tylko wokół uzależnienia (lub ataków agresji) partnera i jest właściwie nieustannym czuwaniem, wyrzeczeniem się siebie, a nawet wyrzeczeniem się trzeźwej (zdrowej) części partnera, by całym sobą służyć tej nietrzeźwej, chorej i toksycznej możemy być zdrowi i nietoksyczni?
Czy będąc przystosowani do toksycznego, wyniszczającego życia możemy być nietoksyczni?

Nie możemy! Moje kilkunastoletnie współuzależnienie (histrionia wpychała mnie od samego początku w związki, w których mogło się rozwinąć) to nie tylko bycie potulną, biedną, pokrzywdzoną, doświadczającą mnóstwa przemocy (również fizycznej) ofiarą. Moje kilkunastoletnie współuzależnienie to też kontrolowanie (nigdy rzeczy osobistych, ale najczęściej stanu spożycia), dające złudne poczucie panowania nad chaosem; a toksyczne związki to jeden wielki chaos. Moje kilkunastoletnie współuzależnienie to też ataki furii, szantażowanie kolejnych partnerów (najczęściej odejściem, którego nigdy tak naprawdę nie miałam w planie), opanowana do perfekcji sztuka okłamywania najbliższych w kwestiach związanych z nałogiem partnera oraz szaleńcza, chora, rozwalająca mnie od środka zazdrość o alkohol, która wydawała mi się tak kuriozalna i zawstydzająca, że kanalizowałam ją w jakichś nieistniejących kobietach, bo to wydawało mi się mimo wszystko łatwiejsze do zniesienia. Mniej upokarzające.
Kiedy po terapii weszłam w swój pierwszy nietoksyczny związek, byłam gotowa na wszystko, co nigdy nie miało się w nim szans przytrafić właśnie dlatego, że nie był toksyczny. Byłam więc gotowa na nieoczekiwane pretensje partnera i jego nagłe zmiany nastrojów, na wrzaski, wyzwiska, akty pogardy. Dodatkowo miałam nieustające wrażenie, że siedzę już spakowana na walizkach, gotowa do odejścia w każdym momencie, trzymając gardę. Tylko o ile to działało w związkach przemocowych, o tyle stanowiło duże utrudnienie dla budowania wzajemnego zaufania i zdrowej relacji, gdzie zagrożenia, na które byłam wiecznie gotowa, po prostu nie było. Równocześnie też fakt zbudowania relacji bezpiecznej i zdrowej nie gwarantuje wcale, że ta będzie trwać wiecznie…

fot. Bożena Szuj

Być toksycznym partnerem

fot. Bożena Szuj

Swoje współuzależnienie zrozumiałam i przepracowałam na kilkuletniej terapii. Toksyczność, do której musiałam się przed sobą przyznać, odeszła w zapomnienie wraz z wyeliminowaniem z najbliższego otoczenia nieleczących się alkoholików. Od tamtej pory do niedawna byłam święcie przekonana, że bycie toksyczną partnerką sprowadza się wyłącznie do potajemnego przeglądania telefonu partnera, odcinania go od jego pozazwiązkowego życia (które każdy z nas ma prawo, a nawet dla dobra związku powinien, prowadzić), obsesyjnej zaborczości, manipulowania seksem bądź jego brakiem, ciągłych pretensji o wszystko czy wreszcie narzekania na niego osobom trzecim (np. jego matce). Każdą z tych rzeczy uważam za odrażającą, żadnej z nich się nigdy nie dopuściłam i oczywiście są to zachowania cechujące partnerów toksycznych. Jednak nie oznacza to, że poza długim epizodem współuzależnienia nie byłam toksyczną partnerką. Tak, byłam toksyczną partnerką, a ściślej, bywałam taka w bardzo konkretnych momentach. Momentach napięcia, którego genezy, ale też nasilenia kompletnie nie rozumiałam. I bardzo chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie usprawiedliwiam się, bo dla toksycznych zachowań nie ma usprawiedliwienia. Jest za to wyjaśnienie stojących za nimi mechanizmów, których każdy dorosły człowiek powinien być świadomy, ale bez terapii (a czasem nawet, pomimo bycia w terapii) niestety nie jest.
Jestem osobą mocno refleksyjną, do wielu rzeczy w sobie mam wgląd. Dysponuję całkiem dobrą intuicją, odbyłam kilkuletnią terapię indywidualną. Do tego mam zaszczyt tworzyć związek z Mężczyzną o niebywałej, niespotykanej wręcz inteligencji emocjonalnej. Bez profesjonalnej pomocy doszliśmy sami bardzo daleko, rozgrzebując bolesne rany i dokopując się niezwykle głęboko. Jednak dopiero moja zakończona niedawno znakomita i niesłychanie intensywna terapia grupowa, poddanie się obserwacji specjalistów i w końcu diagnoza pozwoliły mi lepiej zrozumieć, co mną powoduje, kiedy zaczynam zachowywać się w sposób toksyczny dla partnera, a więc również dla samego związku. Zrozumieć, by umieć przewidywać swoje reakcje i dusić je w zarodku. Często używamy złości do zatuszowania zupełnie innej emocji, która tkwi w nas głębiej. Czasem przykrywamy złością smutek, czasem gigantyczny strach. Jeśli dotrzemy do tego, co jest pod spodem, co nami kieruje, co wywołuje w nas napięcia, będziemy mogli wziąć odpowiedzialność za nasze zachowania. Co jest, nawiasem mówiąc, naszym obowiązkiem. Pisząc wyżej o duszeniu reakcji w zarodku, miałam na myśli reakcje wynikające z tych emocji, którymi tuszujemy nasze prawdziwe uczucia. Dzisiaj wiem, że pod moją złością kryje się strach. Odrzucam więc złość i reakcje, które u mnie wyzwala. Nie odrzucam jednak strachu. Nim się staram zaopiekować. Zamiast, przerażona, krzyczeć na mojego biednego Partnera (lub wymyślać absurdalne powody do sprzeczek), mówię Mu od jakiegoś czasu tak:

Jest we mnie ogromne napięcie. Chyba bardzo się boję. Nie wiem czego. Nie wiem, czemu teraz. Nie rozumiem, co się ze mną dzieje, ale potrzebuję Cię. I nie chcę Cię źle potraktować.

I – to działa! On mnie przytula, długo wtedy rozmawiamy. W moich oczach pojawiają się łzy. Często nie wiem dlaczego, ale pozwalam sobie czuć i nie rozumieć. Terapeutycznie to dla mnie milowy krok.

fot. Bożena Szuj

Jeden jedyny na zawsze

fot. Bożena Szuj

Przedostatni rozdział zakończyłam słowami:

Równocześnie też fakt zbudowania relacji bezpiecznej i zdrowej nie gwarantuje wcale, że ta będzie trwać wiecznie…

– „Być z toksycznym partnerem”

Wpadłam niechcący w pułapkę narracji o tym, że właściwy (?) związek to taki, w którym wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie dopóki śmierć ich nie rozłączy. A to znowu też nie jest prawdą. Narrację tą cechuje nie tylko pewna infantylność czy – jak kto woli – idealizm, ale też nieuświadomiona pycha i egoizm. Chcemy nie tylko posiąść i mieć. Chcemy też posiąść i mieć na zawsze. O ile ze śmiercią najbliższych bardzo trudno się pogodzić, ale czujemy wobec niej jakiś respekt, o tyle rzadko kiedy czujemy go wobec odrębności osoby, z którą w związek wchodzimy. Chcemy jej dobra i szczęścia… ale tylko w naszych ramionach! Rzadko kiedy uwzględniamy we wspólnych planach scenariusz, w którym nasz partner będzie się rozwijać i zmieniać w innym tempie oraz w inny sposób niż my. Rzadko kiedy uwzględniamy we wspólnych planach scenariusz, w którym nasz związek przestanie naszemu partnerowi lub nam za jakiś czas służyć. Rzadko kiedy uwzględniamy we wspólnych planach scenariusz, w którym nasz związek zacznie któreś z nas unieszczęśliwiać. Wbrew pozorom ta świadomość kruchości związku wcale go nie skraca. Myślę, że wręcz przeciwnie. Sprawia, że zaczynamy rozumieć, że mamy siebie tylko tu i teraz. I podczas tego tu i teraz możemy zrobić tylko dwie rzeczy:

  1. cieszyć się sobą najpełniej, jak się da
  2. pracować nad tym, by następna chwila również mogła być wspólna

Czy podałam właśnie przepis na stworzenie związku, który będzie trwać wiecznie? Nie! O rozpadzie związku (nawet najlepszego) decyduje szereg różnych czynników i prawdopodobnie nieskończona liczba ich kombinacji. Myślę tylko, że w dobrych związkach potrzebna jest uważność na drugą osobę oraz świadomość samego siebie; bezustanne monitorowanie tego, co dzieje się ze mną, co dzieje się z ukochaną osobą, co dzieje się ze związkiem. W dobrej relacji trzeba dbać o każdą z tych trzech płaszczyzn, które się ze sobą w niektórych miejscach zazębiają, tak samo dobrze.
To o czym piszę, jest bardzo trudne. Myślę, że dla wielu niedostępne (chociażby ze względu na kulturę, światopogląd, religię czy wychowanie). Ból rozstania – nawet, jeśli ostatecznie przynosił ze sobą też ogromną ulgę – nie jest mi obcy. Ryzyko utraty osoby, którą kocham, wzbudza we mnie paniczny lęk, co pewnie potęgują u mnie zdiagnozowane zaburzenia depresyjne i lękowe. Konieczność umiejscowienia najważniejszej dla mnie relacji w trybie tu i teraz jest dla mnie z kolei przez zaburzenia histrioniczne szalenie trudna. Wiem natomiast – co jest pewnym paradoksem, – że praca, którą chcę i muszę codziennie wraz z Partnerem wykonywać, żeby nasz związek był zdrowy, uleczy także mnie samą. I to jest chyba właśnie potęga miłości! Nie białe konie, zbroje, warkocze czy wianki, tylko żmudna, nudna i nierzadko irytująca praca u podstaw…

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę najbardziej chyba oczywistą piosenkę, z tym że w nieoczywistej, obłędnej aranżacji…

fot. Bożena Szuj

Pobyt na Oddziale DzienNym Psychiatrycznym

fot. Marianna Patkowska

Swoje fatalne doświadczenia z próbą dostania się na OLZON (Oddział Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie) opisywałam kilka miesięcy temu, od tego czasu często podlinkowując swój tekst. Dalszy ciąg tej historii jest taki, że dostałam odpowiedź dyrektora wspomnianego szpitala. Chroni on swoich przemocowych pracowników, podpisując się tym samym pod traktowaniem pacjentów jak śmieci (co mnie nawet niestety nie zaskoczyło). Równocześnie zaczęli się ze mną kontaktować byli pacjenci pani kierownik OLZON-u o bardzo podobnych do moich doświadczeniach, więc nie ma ona najmniejszych powodów, by w najbliższym czasie spać spokojnie.
Kiedy opowiedziałam swojej pani doktor o nieprzyjęciu na OLZON (oraz jego okolicznościach), zapytała mnie krótko i zwięźle:

– Dobrze pani Marianno, więc co robimy teraz?

– rzeczowe pytanie mojej pani psychiatry

Nie miałam planu B, a wszystkie moje wyobrażenia o leczeniu legły właśnie w gruzach. Wtedy dowiedziałam się, że dosłownie kilka kroków od gabinetu mojej pani doktor jest Oddział Dzienny Psychiatryczny Podhalańskiego Szpitala Specjalistycznego im. Jana Pawła II w Nowym Targu (gdyż tam się właśnie leczę). Dostałam skierowanie, z którym od razu poszłam się zapisać i niecałe dwa tygodnie później zaczęłam trzymiesięczną terapię grupową pod opieką fantastycznego, fachowego i empatycznego personelu.
Terapia na Oddziale Dziennym zajmuje pięć godzin każdego dnia od poniedziałku do piątku przez sześćdziesiąt dni (wyłączając z nich weekendy i dni świąteczne). Każdy dzień wypełniony jest różnego typu zajęciami, które opiszę szczegółowo poniżej. Bez względu na to, czy grupa uczestniczy w terapii pod okiem dwóch psychoterapeutek, w psychorysunku (pod okiem jednej), terapii zajęciowej polegającej na różnego typu aktywnościach plastycznych prowadzonych przez terapeutkę zajęciową, czy ma przerwę, przez cały czas pacjenci są obserwowani, a obserwacje wszystkich specjalistów (w tym dwóch psychiatrów, którzy również spotykają się co najmniej raz w tygodniu z każdym pacjentem) są przez nich regularnie omawiane. Na tej zresztą podstawie (oraz robionych pacjentom pod koniec pobytu testów osobowości, mających jednak drugorzędne znaczenie) wystawia się pacjentom diagnozę, którą mu się szczegółowo podczas wypisu tłumaczy. Piszę o tym przede wszystkim w kontekście praktyk krakowskiego OLZON-u, gdzie – dowiedziałam się o tym dopiero po otrzymaniu dokumentacji medycznej z tegoż – już podczas pierwszej 50-minutowej wizyty psychiatra widzący pacjenta po raz pierwszy w życiu wystawia mu diagnozę, a na jej podstawie trzech kolejnych specjalistów odbywa z pacjentem następne spotkania wcale się nią nie sugerując… Na końcu pani kierownik pod pierwszą diagnozą się podpisuje, a tej nikt pacjentowi nie wyjaśnia.
Dziś rozumiem już, że brak wytłumaczenia, czym jest zdiagnozowane u pacjenta zaburzenie osobowości jest tak samo krzywdzące, jak zła diagnoza. W moim przypadku w Krakowie miały niestety miejsce obydwie te rzeczy. Dziś chciałabym wykrzyczeć:

Jednak nie osobowość narcystyczna, tępa Ruro!

Po pobycie na oddziale dziennym z prawdziwego zdarzenia rozumiem, że nie oszalałam, czując gdzieś pod spodem, że OLZON jest niebezpieczny i przemocowy, bo oczywiście równocześnie też obwiniałam siebie (inne ofiary tego miejsca również to robiły). Obwiniałam za swoje może wygórowane wymagania czy idealizowanie terapeutów i terapii w ogóle. Tymczasem idealny terapeuta to wcale nie taki, który jest przesadnie miły, nad wyraz troskliwy czy serdeczny. Idealny terapeuta to kompetentny terapeuta, który szybko zorientuje się, w którym miejscu występuje u pacjenta problem i zacznie nad nim fachowo pracować. Tak to właśnie czułam i dokładnie taką opiekę dostałam na Oddziale Dziennym Psychiatrycznym w Nowym Targu. (Nie mylić z fatalnie prowadzonym oddziałem psychiatrycznym tegoż, gdzie dochodzi do szeregu nadużyć ze strony personelu wobec pacjentów; podczas Świąt jeden z nich się powiesił, o czym niestety milczą lokalne media.)
Konieczność codziennego wstawania o 5:40 (której generalnie nie ma na moim zegarku), żeby zdążyć do Nowego Targu przed 8:00 umożliwiła mi podziwianie niesamowitych, zapierających dech w piersiach wschodów słońca. Uświadomiła mi też, że wbrew temu, co do tej pory myślałam, zdecydowanie lepiej funkcjonuję, zaczynając i kończąc dzień wcześniej.

Dla kogo jest psychoterapia?

fot. Marianna Patkowska

Będę zawsze i do znudzenia powtarzać, że terapię powinien przynajmniej raz w życiu odbyć każdy człowiek! Jeśli jednak chodzi o specyfikę oddziałów dziennych, to na terapię grupową w takim miejscu nie są przyjmowani pacjenci uzależnieni, w stanach psychotycznych oraz ciężko chorzy psychicznie. Każdy z przyjętych na oddział dzienny pacjentów boryka się najczęściej z zaburzeniem osobowości, które leczy się właśnie terapią. Z mojego doświadczenia wynika, że pacjenci są też równocześnie leczeni farmakologicznie, jednak dobrane leki nie powinny zaburzać głębokiego wglądu w siebie, który jest punktem wyjścia dla skutecznej psychoterapii.
Wścibskie pytania sąsiadów, znajomych czy nawet taksówkarzy (Podhale…) o to, dokąd idziemy, idąc na terapię, są ciągle niewygodne nie dlatego, że wciąż jako naród nie do końca rozumiemy, że nie wypada ich zadawać, ale dlatego, że często wstydzimy się, że terapii potrzebujemy. Oczywiście wcale nie musimy odpowiadać, a informacje o naszym zdrowiu mamy pełne prawo zachowywać w tajemnicy. Jednak piszę ten tekst m.in. po to, żeby pokazać wszystkim, którym takiej pewności jeszcze ciągle brak, że wstydem nie jest dbanie o swoje psychiczne zdrowie, wstydem jest nieodbycie terapii nigdy. Tak, kontrowersyjna teza. Tak, niektórzy Czytelnicy poczują się niewygodnie, a nawet będą próbowali ze mną na ten temat dyskutować. I dobrze – ten dyskomfort to sygnał od organizmu, że coś jednak jest na rzeczy.
Problemem nie jest zdiagnozowane zaburzenie osobowości. Problemem jest niezdiagnozowane zaburzenie osobowości, które utrudnia życie dotkniętej nim jednostki i – co gorsza – wszystkich jej bliskich. Zgoda co do tego, że nie każdy człowiek jest zaburzony, jednak każdy ma pewne cechy różnych zaburzeń i trzeba takie rzeczy o sobie wiedzieć.
Dziś już po niedługiej rozmowie z drugim człowiekiem na ogół umiem rozpoznać, czy kiedykolwiek terapię przeszedł. I nie boję się ani tych, którzy poważnie psychicznie chorują, ani tych, którzy są zaburzeni, ale się leczą. Boję się tych w swoim własnym mniemaniu „normalnych” i „zdrowych”.

Język terapeutów

fot. Marianna Patkowska

Nie byłabym sobą, gdybym podczas psychoterapii nie poczyniła pewnych językowych obserwacji. Każda branża ma przecież swój własny język. Pewne sformułowania są używane w sposób nie do końca właściwy (patrząc z perspektywy czystej polszczyzny), inne w sposób właściwy, ale niespotykany nigdzie indziej. Tak czy siak, czuję potrzebę odnotowania tego.

  • wyższościowość – słowo, z którym po raz pierwszy zetknęłam się w OLZON-ie. Jest to jakiś koszmarny twór niewystępujący oczywiście w Słowniku Języka Polskiego. Ponieważ pani kierownik OLZON-u nie umie poprawnie napisać „w Zakopanem”, uznałam, że z polszczyzną mówioną też ma kłopot. Tymczasem na Oddziale Dziennym Psychiatrycznym również było ono w użyciu. Szybko więc zrozumiałam, że to rodzaj psychologicznego żargonu. Rzeczywiście najczęściej pojawiało się ono w kontekście narcystycznego zaburzenia osobowości i oznaczało poczucie wyższości, nie zawsze w pełni uświadomione.
  • psychopatologia – cytując Wikipedię, psychopatologia to:

gałąź psychiatrii i psychologii klinicznej, której domeną jest opisywanie, wyjaśnianie i porządkowanie nieprawidłowych, chorobowych zjawisk psychicznych, którym przypisuje się znaczenie kliniczne, czyli objawów psychopatologicznych lub zespołów objawowych, a których rozpoznanie, analiza i ocena są przydatne w postępowaniu terapeutycznym. W szerszym rozumieniu, za przedmiot psychopatologii przyjmuje się opisywanie zaburzeń psychicznych (ten sposób rozumienia pojęcia psychopatologii dominuje w piśmiennictwie anglosaskim). Mianem psychopatologii określa się również zaburzenia psychiczne.

Wikipedia

Podczas psychoterapii ten termin był używany na ogół w tym ostatnim znaczeniu. Terapeutki wyjaśniały nam przy jego pomocy, które trudności wynikają u nas z samej konstrukcji naszego zaburzenia.

  • zwiewnie – użycie tego słowa dosyć mnie ujęło. Terapeutki posługiwały się nim wtedy, kiedy mówiliśmy o czymś nie do końca wprost. Kiedy coś było trudno uchwytne, ale odczuwalne.
  • fantazja – na szereg pytań dotyczących np. naszych reakcji nie umieliśmy odpowiedzieć. Ta niemoc była całkowicie akceptowalna, natomiast wtedy terapeutki często posługiwały się zwrotem:

– Nie pytam, jak jest. Pytam, jaką ma pani/pan fantazję. A może grupa ma jakąś fantazję, skąd u pani/pana X taka reakcja?

Fantazją nie są luźne skojarzenia, ale łączenie różnych faktów na nieco głębszym i bardziej psychologicznym poziomie. Dla przykładu jeśli ktoś po bardzo trudnej terapii zapada na anginę lub grypę, można powiedzieć, że po prostu zachorował, bo teraz wiele osób choruję, a można pofantazjować, która informacja na terapii była dla niego na tyle trudna, że jego organizm, broniąc się przed kontynuacją, się poddał, obniżając tym samym swoją odporność. (Oczywiście zasada numer jeden – nigdy nie mówimy o pacjencie, którego fizycznie z nami nie ma!)

  • i tu się zatrzymajmy… – to nasza ulubiona fraza kończąca albo cały terapeutyczny set, albo dany temat.

Zajęcia: psychoterapia grupowa

fot. Marianna Patkowska

Psychoterapii grupowej mieliśmy sześć godzin w tygodniu (dwa razy w tygodniu po dwa półtoragodzinne sety) i była ona zawsze prowadzona przez dwie psychoterapeutki. Przez określony czas mówi grupa (zaczyna kto chce i porusza temat, jaki chce). Potem do rozmowy dołączają terapeutki, na ogół stwierdzeniem:

– Rozumiem, że grupa mówi dziś…

I próbują podsumować naszą rozmowę. Tak, bardzo z grubsza, można opisać te zajęcia.
Jak bardzo wiele osób, które miały już do czynienia z terapią indywidualną, ale nie uczestniczyły jeszcze w grupowej, wierzyłam w następujące mity:

  • terapia grupowa mniej mi da niż indywidualna
  • nie zdążę poruszyć wszystkich swoich problemów
  • terapeutki nie zdążą się mną należycie zająć
  • nie dam rady się otworzyć tak jak podczas terapii indywidualnej

Uwaga, to wszystko nie jest prawdą! Żeby zrozumieć dlaczego, trzeba przyjrzeć się temu, jaki jest sens, a przede wszystkim cel psychoterapii grupowej. Rzadko kiedy jest tak, że pacjent zgłasza się do specjalisty z tym, że dotyka go konkretne zaburzenie, które chce leczyć. Na ogół nie jesteśmy świadomi swoich zaburzeń, nie umiemy ich nazwać. Idziemy do specjalisty, kiedy jesteśmy na tyle refleksyjni, by nie obwiniać całego świata o nasz utrudniony kontakt z nim. Czujemy, że jest w nas jakiś problem, którego nie umiemy nazwać. Jest to najczęściej problem, który uwidacznia się w naszych relacjach z ludźmi. Mądry lekarz (a do mądrej lekarki mam ogromne szczęście) szybko odkryje, że możemy mieć zaburzenie osobowości. Podczas terapii zarówno terapeuci, personel, grupa, jak i my sami przyglądamy się sobie właśnie w relacjach z grupą, personelem i terapeutami. Na tej podstawie, o czym pisałam wyżej, na sam koniec ustalana jest diagnoza.
Niemal każdy pacjent przechodzi (w dowolnej kolejności) przez spore zaangażowanie się w sprawy innych pacjentów oraz całej grupy, próbę zaistnienia na terapii ze swoimi problemami oraz frustrację i irytację tym, że konflikty w grupie (których na pewnym etapie nie da się uniknąć) i konieczność zażegnywania ich marnują jego cenny czas i oddalają możliwość rozwiązania tego, z czym przyszedł. I tu jest właśnie plot twist! Na terapii grupowej nie rozwiążemy problemów z osobami, których na terapii nie ma (z członkami rodziny, partnerami, małżonkami, pracodawcami, etc.)! Na terapii uzyskujemy głęboki wgląd w siebie, w swoje mechanizmy obronne, w pewien schemat, w jakim funkcjonujemy w grupie. Dlatego wszystko to, co podczas pobytu na terapii może się nam wydawać błahe, nieważne i marnujące nasz czas, jest niesamowicie istotne. Choć przed niektórymi otwieramy się mocniej i szybciej, a przed innymi nam trudniej, jednak trzy miesiące to wystarczająco dużo czasu, żeby wprawne terapeutyczne oko dostrzegło w naszym zachowaniu jakąś powtarzalność. Co ciekawe, terapeutyczne oko wbrew pozorom wcale nie musi należeć wyłącznie do wykwalifikowanych (i w nowotarskim szpitalu naprawdę wspaniałych!) terapeutek. Ale na ten temat napiszę więcej w rozdziale „Pacjent pacjentowi terapeutą”.
Jeśli miałabym spróbować opisać jednym tylko słowem sedno terapii grupowej, byłoby nim „wytrzymywanie”. Każdy z nas mierzył się z czymś trochę innym (tutaj znów muszę dać wyraz niesamowitemu podziwowi dla terapeutek, które pracując z grupą ludzi zaburzonych w rozmaity sposób, potrafiły z każdym z nich rozmawiać w sposób najbardziej dla niego terapeutycznie korzystny). Jeden „wytrzymywać” musiał swoje lęki, drugi agresję i chęć wyjścia z terapii, a trzeci senność, która miała go ochronić przed zbyt trudnymi do przyswojenia treściami. Każdy z nas wykonywał tytaniczną nieraz pracę. I z każdego z nas jestem niesamowicie dumna.

Zajęcia: psychoterapia
indywidualna na tle grupy

fot. Marianna Patkowska

Psychoterapia indywidualna na tle grupy odbywała się raz w tygodniu (półtoragodzinny set). Prowadziła ją jedna z terapeutek prowadzących także psychoterapię grupową. Jak sama nazwa wskazuje, podczas tych zajęć brane pod lupę były nie tyle relacje w całej grupie, ale konkretni pacjenci. Każdy mógł zacząć, wnosząc swój temat, a terapeutka wraz z resztą grupy przyglądała się sposobowi funkcjonowania pacjenta. Informacje zwrotne na swój temat, zarówno od terapeutki jak i grupy, są czymś niesłychanie cennym i ważnym, bo ludzie na ogół odbierają nas w dosyć podobny i spójny ze sobą sposób, choć często trudno się nam pogodzić z tym, że nasz obraz w ich głowie różni się od tego, który jest w naszej. Równocześnie od dawna powtarzam i będę powtarzać, że nie istnieje coś takiego jak prawda obiektywna. Nie chodzi więc o to, że ktoś, jakoś nas postrzegając, ma rację czy że my, jakoś widząc siebie, ją mamy. Chodzi o przyjęcie, że w oczach większej grupy osób pewien nasz obraz będzie przeważnie zbliżony. Na co składa się nie tylko to, co mówimy, ale też jak to mówimy i – co najważniejsze – jakie podświadomie wysyłamy sygnały. Więc jeśli chcemy, żeby był inny, musimy popracować nad sobą.

Zajęcia: psychorysunek

fot. Marianna Patkowska

Psychorysunek albo się kocha, albo się go nie znosi, ale zawsze, zawsze pokazuje o nas prawdę, której często boimy się wywlekać na światło dzienne. Przede wszystkim jest to praca z głęboką podświadomością, co może przerażać, ale ogromnie dużo daje. Podobnie jak psychoterapia indywidualna na tle grupy, psychorysunek również miał miejsce raz w tygodniu, ale trwał trzy godziny, a czasem nawet dłużej. (Prowadziła go druga z terapeutek prowadzących także psychoterapię grupową.)
W pierwszej części zajęć przy zgaszonym świetle, zamykając oczy relaksowaliśmy się. Psychoterapeutka kojącym głosem czytała tekst, przy którym mieliśmy po kolei rozluźniać wszystkie części ciała, a potem opisywała nam sceny, które mieliśmy sobie dokładnie wyobrazić. Zadawała też pytania, które nas nakierowywały. Na przykład:

Wyobraź sobie łąkę. Jaka jest teraz pora roku? Połóż się na niej i dotknij trawy. Jaka jest w dotyku? Jak się na tej łące czujesz? Co chciałbyś na niej zrobić? Możesz sobie wyobrazić wszystko, co zechcesz. Żadne wyobrażenie nie jest złe.

Przy głębokim rozluźnieniu i równocześnie skupieniu, można zobaczyć przed zamkniętymi oczami niesamowite obrazy. Potem każdy z pacjentów opowiadał o tym, co widział. (Nawet jeśli ktoś miał problem, żeby zobaczyć to, co sugerowała terapeutka, każde wyobrażenie było przydatne i potrzebne do dalszej pracy.) Czy było mi na samym początku łatwo opowiedzieć grupie obcych ludzi, że czułam się na łące bardzo nieswojo i źle, i jedyne, co mi przyszło do głowy, kiedy miałam sobie wyobrazić cokolwiek zechcę, to kompulsywna masturbacja? No, nie było. Dziś, kiedy już kilka psychorysunkowych symboli umiem odczytać, rozumiem, jakie to ważne, że odważyłam się powiedzieć wszystko. Bo rzeczywiście wszystko ma tu gigantyczne znaczenie.
Po opowiedzeniu snów na jawie, dostawaliśmy pół godziny do czterdziestu minut na narysowanie tego, co widzieliśmy. Nie byłam odosobnionym przypadkiem pacjenta przerażonego tym, że mój kompletny brak umiejętności rysowania po pierwsze mnie skompromituje (!), a po drugie wpłynie na interpretacje moich rysunków. Nic bardziej mylnego!
Potem każdy wystawiał swój rysunek na środek, a terapeutka wraz z grupą puszczali wodze fantazji, interpretując w najbardziej czasem odjechany sposób to, co na rysunku widzą (lub czasem też to, czego nie widzą). Nie potrafię wyjaśnić ki diabeł, ale wnioski, do jakich dochodziła czasem grupa były przerażająco trafne. I pod tą tezą myślę, że może się podpisać cała moja grupa.
Psychoterapeutka na końcu wyjaśniała nam symboliczne znaczenia poszczególnych pojęć oraz klucz, wg którego czyta się psychorysunek. Z tym, że wielokrotnie podkreślała, że nie ma to nic wspólnego z sennikami czy innymi pseudopsychologicznymi bzdetami. Zaznaczała też, że jest daleka od tego, by wszystkie nasze psychorysunki rozszyfrowywać wg jednego sztywnego wzoru. Bo choć istnieje pewien klucz, to nie można stosować go w oderwaniu od konkretnego pacjenta.

Zajęcia: psychoedukacja

fot. Marianna Patkowska

Psychoedukację mieliśmy raz w tygodniu. Były to godzinne zajęcia z trzecim psychoterapeutą, który przy pomocy slajdów omawiał z nami pewne psychologiczne zagadnienia, zapraszając nas do ciekawych dyskusji. Kiedy próbowałam Partnerowi o nich opowiedzieć, ale zapomniałam ich nazwy, nasz dialog wyglądał następująco:

– To takie zajęcia, na których pan nam pokazuje slajdy. Kurczę, to chyba z jakiegoś niemieckiego programu psychologicznego jest, bo on przepraszał, że w slajdach pojawiają się błędy z powodu automatycznego tłumaczenia ich z niemieckiego – wyjaśniam.
– Aha, czyli oglądacie na nich niemieckie slajdy. Ok, nic już więcej nie muszę wiedzieć.

– terapeutyczne Kochanków rozmowy

Od tego czasu cała grupa z nieskrywaną radością nazywała psychoedukację niemieckimi slajdami.

Zajęcia: terapia zajęciowa

fot. Marianna Patkowska

Terapia zajęciowa, nazywana przez większość „zajęciami plastycznymi”, wypełniała cały pozostały czas naszego pobytu na oddziale, wyłączając z tego piętnastominutowe przerwy (co półtorej godziny) oraz obiad. Z początku wydawało mi się, że to takie zajęcia zapchajdziura, bo nikt nie zniósłby przecież pięciu godzin terapii dziennie pięć dni w tygodniu. Po jakimś czasie okazało się, że terapia zajęciowa, na której kiedy mieliśmy mniej czasu, kolorowaliśmy kolorowanki i mandale, a kiedy więcej – wyszywaliśmy, lepiliśmy z masy papierowej czy uczyliśmy się wiązać makramy, ma zdecydowanie głębszy sens. Uczy nas odrywać się od bardzo trudnych i intensywnych myśli (terapie bywają naprawdę bolesne) i przekierowywać całe swoje napięcie na realne bycie tu i teraz. Dla większości z nas wyjście z wiru własnego nakręcania się było wręcz nieosiągalne. Tymczasem dopiero podczas terapii zajęciowej prowadzonej przez dwie najwspanialsze istoty na świecie nieoczekiwanie zyskaliśmy narzędzia do radzenia sobie z tzw. odpuszczaniem. Kiedy wpadam w swoje lęki, nie umiem wyhamować na zakrętach, a co dopiero odpuścić. Dziś po terapii nałogowo szyję, co potrafi mnie tak pochłonąć i zmienić tor moich myśli, że w krytycznych momentach męczę się już dużo mniej niż kiedyś.

Pacjent pacjentowi terapeutą

fot. Marianna Patkowska

Pewnym paradoksem terapii grupowej jest ten, że przychodzimy po pomoc do wykwalifikowanych terapeutów, a tak naprawdę otrzymujemy ją nie tylko od nich, ale też (jeśli wręcz nie przede wszystkim) od grupy, która składa się z osób zaburzonych i również potrzebujących pomocy. Jeśli nasze zaburzenie nie łączy się z brakiem empatii, szybko odkryjemy, że sami też możemy okazać się całkiem niezłymi terapeutami dla innych. Stwierdzenie wypowiedziane przez jedną z psychoterapeutek, które wywróciło do góry nogami światopogląd wielu pacjentów, w tym także mój, brzmiało następująco:

– Wielu z was chce się najpierw naprawić, by móc tworzyć zdrowe relacje. Tymczasem naprawić was mogą… właśnie zdrowe relacje.

Z tym, że nie chodzi tu wcale o wejście w byle jakie relacje, otaczanie się masą dalekich znajomych i uciekanie od samego siebie. Kluczem są tu właśnie zdrowe relacje. Naprawianie siebie to trwająca latami praca terapeutyczna – zarówno terapia ze specjalistą, jak i autoterapia. Im bliżej jej końca, tym będzie nam łatwiej budować zdrowe relacje, w których to my będziemy partnerem nietoksycznym. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by w trakcie terapii nawiązywać wartościowe relacje przy świadomości, że sami jesteśmy ciągle jeszcze w procesie zdrowienia. Myślę, że należy mówić o tym głośno.
Przez cały mój pobyt na oddziale zarówno w mojej głowie, jak i podczas terapii przewijał się wątek balansowania między wybieraniem siebie samej, a wybieraniem innych ludzi. Na jednej z moich ostatnich terapii poruszaliśmy temat lęku przed powrotem do normalnego życia, bo wraz ze mną odchodziło jeszcze kilka osób z grupy. Kiedy jedna z terapeutek zapytała, co tak mocno odróżnia życie poza oddziałem od życia na oddziale, bez wahania stwierdziłam, że „wytrzymywanie”. Znam siebie i wiem, że kiedy sytuacja mnie przerasta, uciekam od relacji, by w zupełnie nierelacyjny sposób, czyli… poza relacją, przeżyć wszystko to, co mnie w niej zabolało. Innymi słowy zamiast zobaczyć swoją część w relacji, dostrzec swoją w niej obecność, pozwolić sobie na wyrażenie frustracji, złości czy smutku, ja zabieram sobie te wszystkie trudne emocje do pudełeczka, zamykam relację na cztery spusty i zostaję z tym całym bagażem zupełnie bez sensu. I bez relacji. Konieczność „wytrzymywania” sprawiła, że ze łzami w oczach i z ogromnym trudem powiedziałam osobie, z którą się bardzo podczas terapii zżyłam, że się na nią pogniewałam. I choć gdzieś tam wiedziałam, że wina nie była całkowicie po jej stronie, moim zadaniem było nie tłumaczenie jej, nie szukanie prawdy obiektywnej czy bycie najsprawiedliwszą wśród sprawiedliwych, tylko skupienie się na własnych emocjach. A te były takie, że się chwilowo, acz intensywnie zezłościłam na koleżankę. Zmierzenie się z koniecznością wytrzymania tego było jednym z najważniejszych punktów zwrotnych terapii. Terapeutka – kiedy przypomniałam tę sytuację – zadała proste pytanie:

– A dlaczego łatwiej wytrzymywać na oddziale niż poza oddziałem?

I wtedy pojawiło się olśnienie! Gdybym miała się na oddziale zachować w przytoczonej sytuacji tak, jak zwykle w relacjach poza nim, musiałabym przerwać terapię (czyli… definitywnie uciec od relacji), a choć niesamowicie zbliżyłam się do ludzi, z którymi na terapię chodziłam, jednak poszłam na nią przecież ze względu na siebie samą. Czułam więc, że jak by nie było trudno, ucieczka z terapii nie wchodzi nawet w grę, bo to coś, co robię dla siebie. Chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiałam, że mam w sobie prawdziwe wsparcie. No i… terapeutki miały rację! Poza oddziałem też tak można, a nawet trzeba. Ale ktoś musiał mi to wcześniej pokazać.

Odpowiedzialność rodziców

fot. Marianna Patkowska

Odpowiedzialność rodziców za zaburzenia dzieci jest czymś bardzo bolesnym i trudnym do przyjęcia. Zarówno dla rodziców, jak często samych zaburzonych zdrowiejących pacjentów. Rodzice z biegiem lat doświadczają też często niestety cudu niepamięci.
Myślę, że trzeba pozwolić sobie na przeżycie zdrowej i oczyszczającej złości na rodziców nie za bliżej nieokreślone wszystko, tylko za faktyczne błędy, które popełnili i które umiemy po latach dostrzec i nazwać. Złości pozbawionej poczucia winy za jej odczuwanie, czy równoległego tłumaczenia sobie intencji rodziców (przy realnych krzywdach intencje sprawcy mają drugorzędne znaczenie). Złości niepodszytej nienawiścią. Złości, która jest bardzo potrzebną emocją, a którą najczęściej w sobie tłumimy (i każemy tłumić bardzo małym dzieciom – w nas najprawdopodobniej również była kiedyś tak tłumiona). Złości, która przeminie i nie zostawi po sobie zgliszczy. Złości, która oderwie nas od wpajanego nam od najmłodszych lat poczucia odpowiedzialności za samopoczucie innych ludzi (nie, ta odpowiedzialność wcale nie jest nasza!). Złości, która być może przerwie ciągle nieprzerwaną pępowinę. Wreszcie złości, która uświadomi nam, że dziś tylko i wyłącznie my sami odpowiadamy za siebie. Możemy uleczyć swoje rany, stworzyć lepsze relacje czy w końcu wybrać nieobciążanie siebie chowaniem urazy. Innymi słowy złości, która sprawi, że wreszcie wybierzemy siebie, co uzdrowi wszystkie nasze relacje.

Diagnoza

fot. Marianna Patkowska

Pogodzenie się z diagnozą – jaka by się nie okazała – jest często dla pacjentów czymś trudnym. Tak też było w moim przypadku. W połowie terapii zaczęłam dostrzegać w sobie cechy narcystyczne, co w połączeniu z diagnozą osobowości narcystycznej, którą bez słowa wyjaśnienia dostałam na OLZON-ie, wpędziło mnie w panikę. To zresztą był ważny moment w mojej terapii, bo sama moja reakcja na, jak to uroczo ujęła jedna z terapeutek:

słowo na „n”

na pewno pomogła obserwującym mnie specjalistom w ustaleniu właściwej diagnozy.

osobowość histrioniczna

Dlaczego ta diagnoza tak mnie zszokowała? Pewnie dlatego, że mało o tym zaburzeniu wiedziałam. Kojarzyło mi się z teatralnością, przerysowaniem, mocnym makijażem, dużymi kapeluszami (choć nie mam nic do kobiet w kapeluszach), głośnym mówieniem i egzaltacją. A choć jestem w stanie przyjąć, że teatralność realizuję podczas swoich blogowych sesji fotograficznych – które są jednak bardziej spełnieniem moich fantazji i artystycznych wizji, a nie odwzorowywaniem rzeczywistości  – nie czułam, że powyższy opis do mnie pasuje.
Terapeutki podczas wypisu bardzo szczegółowo wytłumaczyły mi, że choć tak pojęta teatralność czy przerysowanie mnie akurat nie dotyczą, to jest we mnie duża potrzeba aprobaty, która jednak nie wynika, jak w przypadku narcystycznego zaburzenia osobowości, z poczucia pustki, ale z lęku. Podziw innych mnie uspakaja i niestety to w nim właśnie (na bardzo wczesnym etapie rozwoju) ulokowałam swoje poczucie wartości. Dziś ma to dla mnie ogromny sens i wyjaśnia mi, czemu w bardzo konkretnych sytuacjach dopadają mnie irracjonalne, ale kompletnie destrukcyjne lęki. Równocześnie dowiedziałam się, że choć przez całą terapię (nie licząc czterech ostatnich przełomowych dni) chodziłam na oddział bez makijażu w wygodnych, niezwracających uwagi ubraniach, cały czas wyróżniałam się i uwodziłam grupę swoim dobrem, empatią i rozumieniem wszystkich. I teraz bardzo chciałabym być dobrze zrozumiana. Po pierwsze biorę słowa terapeutek raz, że na klatę, a dwa całkowicie na serio. Wiadomo, że fajnie jest być dobrym, empatycznym czy rozumiejącym. Całkiem spoko jest też uwodzić bez makijażu i sexy ciuszków (trochę żartuję, a trochę nie). Jeśli komukolwiek przez swoją psychopatologię mogłam coś dać, to fantastycznie. Jednak problem tkwi w tym, że mogłam to nieświadomie robić też po to, by zyskać wspomnianą aprobatę i z niej czerpać poczucie wartości. A jego nie tam powinnam się dopatrywać! Plus im lepiej rozumiałam innych, tym bardziej znikałam. Na jednej terapii któraś z psychoterapeutek zapytała:

Czy chcę być zapamiętana przez grupę jako ta, która czasem bywa nieznośna, czasem irytująca, ale czasem dobra i pomocna, mająca swoje zdanie i charakter? Czy jako ta dobra, zawsze rozumiejąca, zawsze będąca obok, ale nie do końca określona, rozmyta?

Oczywiście tym razem cytuję z pamięci. Pytania te były bardzo trudne, ale zadane w sposób empatyczny i otwierający mi szeroko oczy. Jeśli niektórzy z moich Czytelników, znając mnie tylko z moich tekstów, zaczną dyskutować z tym, że mój charakter mógłby być rozmyty czy niewyraźny, pragnę zaznaczyć, że pisanie nie jest relacyjne. Na terapii nie zajmujemy się tym, jaki ktoś jest w głębi duszy, tylko tym, jaki jest w relacjach z innymi ludźmi. Kiedy usłyszałam te słowa, postanowiłam przypomnieć sobie oglądany przeze mnie już chyba pięć razy, ale dawno temu, najwybitniejszy moim zdaniem film Woody’ego Allena „Zelig”. I wbiło mnie w fotel, bo w przerysowany, nomen omen, i przezabawny sposób Allen ukazał mój problem – zlewanie się z tłem w relacji. Nieumiejętność dostrzeżenia swojej relacyjnej odrębności.
Czy zakończenie pobytu na oddziale dziennym i poznanie diagnozy sprawi, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystkie problemy same się rozwiążą? Oczywiście nie. Proces terapii trwa nadal, a ja mam do przyswojenia całą masę trudnych wiadomości i zmienianie swoich mechanizmów obronnych. A że mózg bardzo się w takich sytuacjach buntuje, więc na razie przypomina to raczej drogę przez mękę. Jednak nie udałoby mi się dostrzec tylu rzeczy w tak krótkim czasie, gdybym nie trafiła po pierwsze na oddział dzienny, a po drugie do tak wspaniałego miejsca!

P.S. Na deser łączę piosenkę, od której zdołałam się uzależnić i której słuchałam przeważnie w drodze do Nowego Targu na rozbudzenie, a potem z Nowego Targu do domu, by się trochę porozpraszać.
Przyznam szczerze, że nie przypuszczałam, że opuszczenie Oddziału będzie takie trudne…