
Jak pisałam w tekście poświęconym mojej terapii na oddziale dziennym psychiatrycznym w Nowym Targu, dopiero niedawno, po trzymiesięcznych specjalistycznych obserwacjach, dostałam diagnozę, z którą powoli się godzę i mierzę – histrioniczne zaburzenie osobowości.
Moje znakomite terapeutki przy wypisie dokładnie mi wytłumaczyły, jak to zaburzenie się objawia u mnie, w których punktach utrudnia mi życie oraz na co powinnam postawić nacisk w dalszej pracy autoterapeutycznej. Nie robiły mi wykładów, czym jest histrioniczne zaburzenie osobowości w ogóle, czy jak może przebiegać u innych pacjentów. Skupiły się na mnie. Ja to przyjęłam (lub przynajmniej tak mi się wydawało), a potem zaczęłam przekopywać teksty źródłowe, by z nich dowiedzieć się czegoś… o sobie. Niedorzeczne, prawda?
Opisy konkretnych zaburzeń w literaturze fachowej są wskazówkami dla specjalistów, więc pewną klasyfikacją mechanizmów, przedstawieniem ich spektrum czy w końcu informacją, z czym terapeuta będzie się w swoim gabinecie spotykać. Próba dopasowywania opisu swojego zaburzenia do siebie na własną rękę mija się z celem. Choć na pewno mnóstwo w głowie uporządkował mi wykład Magdaleny Paszko w ramach Strefy Psyche Uniwersytetu SWPS, czyli uczelni, na której studiowałam:
W ramach oswajania tej diagnozy, chciałam się podzielić na blogu tym, czego dowiedziałam się o sobie podczas terapii.

Ktoś mi kiedyś powiedział, że
nie powinno się mówić, że jest się zaburzonym, tylko, że ma się zaburzenie lub ewentualnie, że jest się osobą z zaburzeniem.
Już pomijając mój stosunek do tego, co się powinno, na początku ten apel wydawał mi się całkiem sensowny. Jednak z biegiem czasu, a zwłaszcza po terapii, widzę to inaczej. Sytuacja jest złożona. Z jednej strony zarówno nasza depresja, nasze stany lękowe, nasze zaburzenia czy też nasze myśli nie są nami. Są częścią nas. Trochę nas tworzą, trochę to my tworzymy je, ale my jesteśmy dla wszystkich swoich przypadłości zawsze największym zbiorem. Ale z drugiej strony skoro nas tworzą, to jakoś się w nas zatapiają. I robią to na tyle mocno, że trudno fantazjować, jacy byśmy byli, gdybyśmy zaburzenia nie mieli. My jako niezaburzony byt to coś, czego nie da się oddzielić od zaburzenia, które mamy. Debata o tym, czy jestem zaburzona czy zaburzenie mam, to trochę jak przyrównywanie zaburzenia do kataru. I już nawet nie chodzi o to, że katar mija, a nie każde zaburzenie można w pełni wyleczyć, ale o to, że katar nic w naszym postrzeganiu świata nie zmienia, natomiast zaburzenie to jak przytwierdzone do naszych oczu okulary, które obraz świata zniekształcają.
Oczywiście widzę też inny aspekt tego apelu – uwrażliwianie ludzi na to, by nie stygmatyzowali osób zaburzonych. W pełni się pod nim podpisuję, bo rzeczywiście zaburzenie jest tylko częścią prawdy o nas i nie powinniśmy się przez nie definiować. Jednak pewna moda na tworzenie nowego języka na siłę, niestety ten język zubaża i spłyca. I na często słyszany w tej sytuacji argument, że od języka wszystko się zaczyna i to, jak mówimy ma znaczenie, mogę odpowiedzieć tylko jedno: NO WŁAŚNIE!!! Te wszystkie rzeczy, o które wielu (surprise, surprise, w słowie „wielu” zawarłam również kobiety!) tak walczy, w języku już są. To nie z językiem mamy problem, a z językową edukacją społeczeństwa.
Kiedy mówię:
jestem zaburzona,
mam na myśli coś jednak trochę innego niż:
mam zaburzenie/borykam się z zaburzeniem/cierpię na zaburzenie.
Co wrażliwsi użytkownicy języka zrozumieją.
Tak, zdiagnozowano u mnie zaburzenie histrioniczne. Mam je. Poznanie diagnozy nic nie zmieniło (choć we mnie zmieniło dużo), bo to, co mi dolega, wykształciło się w bardzo wczesnym dzieciństwie i towarzyszy mi od zawsze, podobnie jak ciężkie bóle głowy, wrażliwość czy słuch muzyczny. Nie znam siebie bez nich. Czy jestem swoim bólem głowy, swoją wrażliwością czy muzycznym słuchem? No nie jestem. Jednak czy jestem z kolei osobą z bólem głowy, osobą z wrażliwością czy z muzycznym słuchem? No też nie. Ta dziwna maniera dodawania przed naszymi cechami lub dolegliwościami „z” sztucznie wydłuża między nami a nimi dystans. Analogicznie nie jestem osobą z troskliwością, z upartością czy feminizmem. Jestem troskliwą, upartą feministką.
Reasumując, tak, mam zaburzenie osobowości oraz tak, jestem zaburzona. To bardzo ważna część, ale też tylko część mnie.


Jedną z najczęściej wymienianych cech osobowości histrionicznej jest teatralność. Histrionia dotyka w zdecydowanej większości kobiety (bardzo polecam wysłuchanie wspominanego wyżej wykładu Magdaleny Paszko, bo jest w nim również ciekawa teza, jak takie zaburzenie objawia się u mężczyzn) i długi czas kojarzyła mi się z kobietami bardzo zauważalnymi. Kobietami wyraźnymi, w dużych kapeluszach i przykuwających wzrok stylizacjach, stukających obcasami, i będących zawsze w centrum uwagi. I to opis pasujący do wielu histrioniczek (kilka nawet poznałam). Ta zauważalność zresztą nie ogranicza się tylko do ich wyglądu, ale też zachowania. Są głośne, egzaltowane i teatralne właśnie. Więc kiedy tylko usłyszałam swoją diagnozę, mój bunt wobec niej zawarł się w tym jednym pytaniu:
Ale że ja??? Teatralna???
Egzaltacja – jak każdy inny przejaw pretensjonalności – szczerze mnie odpycha. Lubię zwracać na siebie uwagę, ale tylko na swoich zasadach, czyli:
- nie zawsze
- niemal wyłącznie w sytuacjach pozarelacyjnych (do tego dojdziemy)
- wtedy, kiedy czuję się stuprocentowo bezpiecznie.
Terapeutki uspokoiły mnie, że teatralności akurat we mnie nie widzą, a swoją diagnozę opierają na innych przesłankach. Jednak po przemyśleniu wszystkiego uświadomiłam sobie, że odrobinę teatralności muszę w sobie mieć i realizuję ją sobie właśnie tutaj, na blogu oczami nNi. Z jednej strony od samego powstania bloga opisuję świat widziany moimi oczami, a z drugiej, siłą rzeczy, sama go jakoś kreuję, chociażby swoimi przemyślanymi stylizacjami. Nie podejmę się wchodzenia w dyskusję, czy jestem na swoich zdjęciach sobą czy nie sobą. (Już pomijając fakt, że zdjęcia rządzą się swoimi prawami i to, co na nich wygląda intrygująco, często w realu jest już intrygujące mniej.) Jednak na pewno pokazuję bardzo intymną swoją stronę; pokazuję kobietę, która spełnia się, tworząc. Która ukazuje, nie jaka chciałaby być, tylko jaka gdzieś w środku jest. Lub też jaka czasami bywa.
W pełnym makijażu i na dwudziestocentymetrowych szpilkach z sex shopu nie jestem mniej czy bardziej prawdziwa niż bez makijażu i w dresie. Różnica jest tylko taka, że w całkowitym rynsztunku lepiej mi się stwarza sesje zdjęciowe, które na blogu zamieszczam, a sauté i po wygodnemu lepiej mi się pracuje nad tekstami.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Terapeutka, do której uczęszczałam kilka lat, powiedziała kiedyś słowa, które mocno mnie poruszyły:
Ale zaraz! Czy ja dobrze rozumiem, że kiedy pani przyjaźń z mężczyzną zaczynała nabierać romantycznego charakteru, była pani ZA KAŻDYM RAZEM TAK SAMO zdziwiona, że on pomyślał o seksie z panią?
No… tak! Za każdym razem byłam tak samo zdziwiona i równie mocno zdziwiło mnie jej pytanie o to. Wtedy powiedziała mi coś jeszcze dziwniejszego, mianowicie, że:
Wie Pani, ale takie rzeczy się wyczuwa. Są sygnały. To nie musi wcale znaczyć, że do seksu dojdzie, ale dorośli ludzie są na ogół świadomi tego, że mają na seks ochotę i że przy sprzyjających okolicznościach mogłoby do niego dojść.
No i to był punkt, w którym ja zawsze wymiękałam, bo w moim idealnym świecie,ludzie mówiliby sobie wprost, czy chcą ze sobą iść do łóżka, czy nie. Ja nie mam pojęcia, jak się tego domyślić przed wejściem w związek. Jakie są symptomy, co na to wskazuje… No nie wiem i już. Więc byłam trochę jak ten piesek, co wychodzi na spacer i za każdym razem, widząc to samo drzewo, cieszy się, jak by je widział po raz pierwszy. Z jednej strony super uczucie, ale z drugiej… nie jest to bezpieczne.
Dopiero podczas terapii grupowej uświadomiłam sobie, że jest jeszcze jedna strona medalu. Skoro nie wiem, kiedy ktoś uwodzi mnie, to nie wiem też, kiedy to ja uwodzę kogoś. I moment, w którym to dostrzegłam sprawił, że wszystkie elementy pewnej układanki złożyły mi się w sensowną całość. Ile ja razy znosiłam fochy urażonych muzykologów, kompozytorów czy innych artystycznych królewiczątek; fochy, których kompletnie nie umiałam zrozumieć! A powód był prosty. Ja nie byłam – jak mi się wydawało – po prostu miła (swoją drogą ta irytująca moda na wychowywanie dziewczynek na miłe i grzeczne powinna przejść wreszcie do lamusa!). Ja uwodziłam, rozgrzewałam do czerwoności, a potem mówiłam „Dobra, no to nara!”. Teraz, kiedy się wreszcie po latach wyjaśniło, niezwykle mnie to bawi, ale wtedy byłam przerażona. Zastanawiałam się, czemu ktoś w ogóle miał czelność wyobrazić sobie, że mogłabym go rozpatrywać w kategoriach erotyczno-romantycznych. Przecież gdybym go rozpatrywała, to bym mu to powiedziała w twarz, a skoro nie powiedziałam, to powinien przyjąć, że jestem tylko uprzejma. (Kawy czy jedzenia nie odmawiam przecież nigdy. Nikomu.) No ale jednak, okazuje się, że ludzie są w tych kwestiach niestety dużo bardziej subtelni, nad czym ubolewam. Rozumienie mechanizmów nie ma nic wspólnego z posiadaniem racji (tę wiadomo, że mam ja – nie ma nic lepszego od komunikacji wprost). Pomaga się jednak odnaleźć. Wielokrotnie słyszałam, że mogę mieć każdego. Zawsze wtedy zastanawiałam się:
Po co mi „każdy”?
Tylko sygnały, które wysyłałam, będąc miła, musiały być całkowicie sprzeczne z moimi intencjami. I wiąże się to bezpośrednio z brakiem umiejętności stawiania granic, a ich brak jest bardzo istotnym elementem histrionicznego zaburzenia osobowości.


Chęć podobania się była mechanizmem, który wykształcił się we mnie na bardzo wczesnym etapie rozwoju. W tym miejscu warto zaznaczyć, że zaburzenia osobowości to tak naprawdę nieprawidłowy rozwój osobowości, za który odpowiedzialność ponoszą osoby opiekujące się dzieckiem. I ta nieodpowiednia opieka to może być zarówno nadopiekuńczość, jak i emocjonalna nieobecność jednego lub dwojga opiekunów. Z każdym zaburzeniem jest trochę inaczej. Magdalena Paszko bardzo rzetelnie wyjaśnia, jak to wygląda w przypadku zaburzenia histrionicznego, z czego łatwo można wywnioskować, jakich błędów nie popełniać, by takiego zaburzenia w dziecku nie wywołać.
Kiedy terapeutki podczas wypisu z oddziału dziennego podzieliły się ze mną obserwacją, że zabiegam o akceptację i zależy mi na podobaniu się grupie i personelowi (i to wcale nie fizycznie, o czym za chwilę), rozpłakałam się. Natychmiast każda z nich zaczęła mnie przekonywać, że nie jest to absolutnie zarzut, tylko stwierdzenie faktu i że w chęci podobania się czy potrzebie akceptacji nie ma przecież niczego złego. Moje przerażenie (w konsekwencji którego zaczęłam płakać) wynikało z odtworzenia w głowie słów, które słyszałam od najmłodszych swoich lat, wypowiadanych ze zniecierpliwieniem, złością i wywracaniem oczu ku niebu:
Bo ciebie zawsze trzeba chwalić!
Od wszystkich żądasz pełnej akceptacji!
Okrucieństwo tych słów zrozumiałam w pełni dopiero trzy tygodnie temu w gabinecie terapeutek, kiedy wytłumaczyły mi, że chcę się podobać i być akceptowana nie z powodu rysu narcystycznego czy egotyzmu, ale dlatego, że to mnie uspokaja. Ponieważ we wczesnym dzieciństwie zdrowe poczucie własnej wartości się we mnie nie wykształciło w naturalny sposób, musiałam go sobie poszukać sama. I znalazłam je w niezwykle niebezpiecznym miejscu – aprobacie innych ludzi. Niebezpiecznym z kilku powodów:
- ludzie mają przeróżne światopoglądy i mogą w nas cenić wcale nie to, co rzeczywiście jest w nas cenne
- z biegiem czasu ludzie się zmieniają, zmieniają się ich potrzeby, więc to, że na jakimś etapie ich życia możemy się cieszyć ich aprobatą, nie znaczy wcale, że na innym też tak będzie
- manipulatorzy szybką wyczują, że potrzebujemy ich aprobaty i będą nam ją dawać pod określonymi warunkami; oczywiście za nic w świecie się tego nie domyślimy, odurzeni wyczekaną aprobatą i wycieńczeni wiecznym zabieganiem o nią
- brak aprobaty od tych, na którym nam zależy będzie dla nas równoznaczny z odrzuceniem, a prawda jest taka, że o ile do prawidłowego funkcjonowania potrzebujemy poczucia własnej wartości, o tyle nie potrzebujemy do niego ani tego, żeby bliscy się z nami we wszystkim zgadzali, ani żeby nas bezustannie podziwiali, ani nawet, żeby akceptowali każde nasze zachowanie.
Jak zmienić lokalizację poczucia własnej wartości? Jeszcze nie wiem. To proces. Za każdym razem, kiedy czyjeś słowa podziwu dodadzą mi zbyt dużych skrzydeł, a czyjeś milczenie, kiedy będę wyczekiwać słów podziwu sprawi, że znowu w siebie zwątpię, staram się analizować w głowie to, co się właśnie stało. Nazwać po imieniu swoje uczucia, uzbrojona w wiedzę, którą wyniosłam z terapii. Czasem udaje mi się znaleźć harmonię i wyczekiwany spokój, czasem wręcz przeciwnie. Ale się nie poddaję.


Po jednej z pierwszych terapii, na których terapeutki mocniej się nade mną pochyliły, pojawił mi się przed oczami następujący obraz. Mianowicie pies, który patrzy błagalnym wzrokiem na swojego człowieka, gdy ten kroi mięso, a kiedy w końcu dostaje od niego duży kawał, zatapia w nim zęby i odchodzi ze zdobyczą w ustronne miejsce, gdzie będzie się mógł z nim w spokoju rozprawić. Otóż, to historia wszystkich moich relacji w jednej rodzajowej scence! Ja zaczynałam każdą swoją relację pełna nadziei i oczekiwań, i kiedy ktoś mi wreszcie rzucił jakiś relacyjny ochłap, ja go zabierałam i wracałam do swojej samotni. Dopiero podczas terapii dowiedziałam się, czym jest relacyjność. Relacyjność, mówiąc w największym skrócie, to tu i teraz przeżywane z drugą osobą. A kiedy ma się chroniczną alergię na tu i teraz, to się odpływa albo w rozpamiętywanie przeszłości, albo w planowanie przyszłości. Czym więc będzie kawał mięsa z mojej metafory? Realną relacyjnością! Czyli: rodzajem konfrontacji ze wspólną rzeczywistością, z granicami drugiego człowieka, ale też własnymi oraz z sytuacjami, które niekoniecznie muszą być miłe (tu w sukurs może przyjść asertywność), ale służą budowaniu bliskości.
Większość swojego życia uważałam, że w dobrych relacjach ma być miło i przyjemnie. I kiedy tylko przestawało tak być, czułam się skrzywdzona, odtrącona, a czasem nawet zdradzona. Dziś widzę dopiero, że z większości relacji rezygnowałam dokładnie w momencie, w którym stawały się realne. Wtedy przywiązywałam chorobliwą wręcz wagę do formy wypowiedzi lub tonu, którym dana osoba coś mi zakomunikowała. Czyli de facto wszystkich kompletnie nieistotnych w relacji rzeczy. Zaczynało mi być niewygodnie, kiedy ktoś chciał się do mnie realnie zbliżyć. Uszanować mnie poprzez powiedzenie mi swojej prawdy o tym, jak mnie postrzega, jak postrzega moje zachowanie. Co go we mnie urzeka, co drażni. Za każdym razem, kiedy ktoś chciał ściągnąć z naszej relacji kołdrę kurtuazji, ja wpadałam w panikę i uciekałam. I to być może byłoby tylko częściowym problemem, ja jednak oprócz ucieczki, chwytałam w zęby – jak ten pies kawał mięsa – wszystko to, co trudne, by rozgryzać to i przeżuwać w samotności. Innymi słowy trudności w każdej relacji trzeba rozwiązywać tylko i wyłącznie w relacji. Jeśli ktoś przekroczy naszą granicę, powie coś, co nas rozczaruje czy nawet sprawi, że nie będziemy go już chcieli w gronie bliskich osób (dla mnie taką granicą są wszelkiego typu dyskryminacje), to jedyne, co z tym możemy zrobić, to porozmawiać na ten temat z tym konkretnym człowiekiem. On zrobi z tym, co będzie chciał i w danej chwili umiał, jednak musimy nauczyć się adresować swoje trudniejsze emocje i komunikować je. Dotychczas brałam na swoje barki wszystkie słowa, które mnie zraniły (zarówno wypowiedziane w tym właśnie celu, jak i te opacznie przeze mnie zrozumiane) i odchodziłam z relacji… z nimi. Po co? One poza relacją nie były mi ani trochę potrzebne. Opowiadałam o swoim bólu innym bliskim, bo wydawało mi się, że przyniesie mi to ukojenie. Nic bardziej złudnego. To rodzaj masochizmu, z którego nie wynika nic konstruktywnego.
Czy od momentu, w którym zaczęłam pisać ten tekst nie przeżyłam poza daną relacją niczego pozarelacyjnie? Ależ miałam co najmniej cztery takie sytuacje! Stare nawyki są niezwykle trudne do wyplenienia. Boimy się mówić bliskim, co nas w ich zachowaniu czy słowach boli z różnych powodów. Nie chcemy ich stracić, nie chcemy ich urazić. Z powodu źle pojętej troski o nich nie dajemy im prawdy, na którą zasługują, bo mamy przeświadczenie, że jej nie zniosą. Zupełnie, jak byśmy byli wszechmocni i wszechwładni. Jak byśmy mogli zniszczyć odrębne istnienie wskazaniem naszych granic. Jak byśmy mieli władzę nad innymi. Czy to narcystyczne? Bardzo! Nawet, jeśli kierują nami jak najczystsze intencje.


Podczas terapii usłyszałam od terapeutek, że wtapiam się w tło. Że przez to swoje rozumienie każdej strony, przez empatię i troskę o każdego z grupy oraz matkowanie i zagłaskiwanie, kiedy robiło się ciężko, staję się niewidzialna. Że istnieję jako dobry wspierający wszystkich duch, ale nie jak osoba z krwi i kości. Że mimo wszystko grupa niedużo o mnie wie, że kiedy próbuje mnie dotknąć, zapytać jakie jest moje zdanie, nagle uciekam, wymykam się. Grzęznę w swoim nie wiem.
Poczułam, że muszę po raz szósty czy siódmy chyba, ale po wielu, wielu latach, zobaczyć „Zeliga” Woody’ego Allena. Fabułę zdążyłam niemal całkowicie zapomnieć, ale film utkwił mi w głowie jako najwybitniejszy w dorobku tego reżysera, do którego mam słabość (nawet jeśli poprawność polityczna nakazywałaby się do tego nie przyznawać). No i… znalazłam kolejne dno tego filmowego majstersztyku! Po części bowiem opowiada on właśnie o histrionii i całkiem dosłownym stapianiu się z tłem. Nikt nie wie, kim Zelig naprawdę jest, ale wszystkich fascynuje, bo jest wszędzie i… każdym. Kiedy rozmawia z osobami otyłymi – podczas rozmowy rośnie mu brzuch i trudno go po czasie odróżnić od reszty. Kiedy z brodaczami – rośnie mu broda. Podczas rozmowy z psychiatrą oznajmia, że sam jest słynnym psychiatrą, a kiedy w jego obecności gra jazzowy band złożony z czarnoskórych muzyków, Zelig pojawia się znienacka na scenie w swojej czarnoskórej wersji.
Zarówno terapia, jak i ponowne zobaczenie „Zeliga” otworzyły mi szeroko oczy. Ja bywam wyraźna i określona, ale… jedynie poza relacjami. Poza relacjami prowadzę tego bloga, piszę piosenki, nagrywam płyty, ostatnio podcast. Tylko, że to wszystko zajęcia samotnicze. Równocześnie relacja z jakiegoś powodu odbiera mi tożsamość. I to wynika u mnie właśnie z zaburzenia histrionicznego. (Wyjątkiem jest chyba tylko mój związek, ale to też za sprawą mojego niesamowitego Partnera.)
Zelig, kiedy jego terapia zaczęła przynosić rezultaty, pokłócił się ze swoim rozmówcą, który stwierdził, że „mamy piękny dzień”. Zelig stanowczo zaoponował, że „wcale nie”. Jego rozmówca, nieustraszony, pocisnął z ciężkiej artylerii, zauważając, że „dzień jest piękny, bo świeci słońce i nie ma chmur”, więc Zelig przeszedł od słów do czynów i rzucił się na interlokutora z grabiami. Marzę, by znaleźć się w tym punkcie, choć wiadomo, że nie jest jeszcze idealny, ale na pewno można go nazwać przełomowym.


Pisałam wyżej o podobaniu się. Tak, uspokaja mnie ono, jednak w przeciwieństwie do wielu kobiet z histrionicznym zaburzeniem osobowości, wcale nie przykładam przesadnej wagi do tego, jak na co dzień wyglądam. Podstawą jest dla mnie oczywiście higiena, czystość (własna oraz ubrań), a także ładny zapach. Nie należę do kobiet, które bez makijażu i pełnej stylizacji nie wyjdą z domu. Mam znajomych, którzy nigdy nie widzieli mnie bez makijażu, bo spotykamy się tylko na koncertach lub festiwalach muzycznych. Mam też innych znajomych, którzy nigdy nie widzieli mnie w makijażu (lub widzieli mnie tak tylko na blogowych zdjęciach).
Przez większość terapii przychodziłam na zajęcia nieumalowana i w raczej sportowych, oversizowych ciuchach. Oczywiście szybko przekonałam samą siebie, że o 5:40, o której musiałam wstawać, nie mam weny na malowanie, że i tak będę płakać, więc rozmażę sobie makijaż, czy że terapia to nie rewia mody. Jednak moja piękna koleżanka z grupy, kiedy zobaczyła moje blogowe zdjęcia, zapytała:
Czemu te wszystkie super pomysły na swój wygląd, jakimi się bawisz na blogu, zachowujesz dla siebie, a nie dzielisz się z resztą? Przyjdź na zajęcia w jakimś swoim odjechanym makijażu, pokaż swoją super sylwetkę, odsłoń nogi! Nie chowaj się z tym!
Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że mój brak makijażu i szerokie sportowe bluzy z jakiegoś powodu podczas terapii stanowiły dla mnie strefę komfortu. Podjęłam więc wyzwanie i przez cztery ostatnie dni przychodziłam już umalowana, powoli odsłaniając swoją sylwetkę. Najtrudniejszy był dla mnie ostatni dzień terapii. Koleżanka namawiała mnie, żebym pokazała nogi. Zaszokowało mnie to, co się ze mną działo wieczór przed tym sądnym dniem. Stanęłam przed lustrem, sprawdzając kilka stylizacji, które miałam w głowie. Wszystkie eksponowały moje nogi. Szykowałam też buty na obcasie. Czy planowanie, co chcę na siebie włożyć było dla mnie nowe? Oczywiście nie! We wpisie „WarszawskojesienNe stylizacje – didaskalia” opisuję (pół żartem, pół serio) swój coroczny rytuał planowania w detalach wyglądu na każdą kolejną edycję „Warszawskiej Jesieni”. Czemu więc, kiedy obmyślałam swój wygląd na ostatni dzień terapii, trzęsły mi się ręce? Czemu zasypiałam w strachu i kiedy po obudzeniu się następnego dnia rano przypomniałam sobie, jak mam wyglądać, trzęsłam się, oblana zimnym potem? Czemu malowałam się w przerażeniu? Na te pytania udało mi się odpowiedzieć sobie samej podczas terapii.
Dotychczas szykowanie się na jakąkolwiek imprezę kulturalną łączyło się w mojej głowie z czymś kompletnie nierelacyjnym. Uznawałam, że pojawię się i można mnie albo podziwiać, albo obgadać, albo zwyczajnie nie zwrócić na mnie uwagi, ale robić to wszystko z dystansu, poza mną. Tymczasem rzeczywistość okazywała się skrajnie inna od moich wyobrażeń, bo z niektórymi znajomymi rzeczywiście tylko się witamy i żegnamy, ale spotykam na koncertach też wiele osób, z którymi jest niezwykle serdecznie.
Po chwili zastanowienia dodałam jeszcze:
No a z grupą się zżyłam. Zależy mi na Was wszystkich. I jakoś… może nie chciałam się wyróżniać, zwracać na siebie zbyt dużej uwagi.
Terapeutka się uśmiechnęła i stwierdziła:
Ależ Pani Marianno, Pani zwraca na siebie uwagę! Pani wyróżnia się tym, że jest dobra, ciepła i empatyczna. Że Pani zależy, że chce Pani każdego zrozumieć, złagodzić każdy spór. Dziś zachwycamy się Pani ładnym makijażem i odważniejszym wyglądem, słyszy Pani dużo komplementów, ale bez tego wszystkiego też się Pani wyróżniała. Więc może zaczęła Pani po prostu zdrową rywalizację? Jest w grupie kilka kobiet i Pani wyszła wreszcie z roli matki i staje z nimi w szeregu jako kobieta?
Wtedy zgłupiałam. Bo ja te wszystkie kobiety z grupy przecież uwielbiałam. Gdzieżbym miała z nimi rywalizować? No i przede wszystkim o co? (Bo przecież nie o kogo?…) Więc zaoponowałam:
Ale ja nie chcę z nimi rywalizować! Wręcz przeciwnie, to atrakcyjna, uwielbiana przeze mnie, pełna seksapilu i niezwykłego wdzięku kobieta namówiła mnie do przełamania się i pokazania się w innej odsłonie. Poczułam kobiece wsparcie, a najmilsze rzeczy o swoim wyglądzie usłyszałam właśnie od kobiet!
Terapeutka, wyraźnie czując, że zbliżamy się do sedna, odparła:
I o to również chodzi w rywalizacji! My demonizujemy to słowo, bo kojarzy się nam z agresją czy wojną. Tymczasem zdrowa rywalizacja to nie ciągnięcie się za włosy, tylko np. wspólne inspirowanie się sobą. Proszę sobie wyobrazić Koło Gospodyń Wiejskich. One tam wszystkie coś np. wypiekają na jarmark. Rywalizacją może być gra nie fair, przez podłożenie komuś nogi czy kradzież przepisu. Ale… rywalizacją może być też spróbowanie wszystkich ciast i dołożenie wszelkich starań, żeby to nasze było najlepsze. Jeśli zaczyna Pani – z wielkim trudem i niepewnością, ale jednak – rywalizować, to znaczy, że zaczyna Pani odkrywać własną tożsamość.
To ściśle wiąże się też z syndromem Zeliga (nazwa, którą wymyśliłam na potrzeby tego wpisu). Bardzo nowe, trochę przerażające, a trochę ekscytujące doświadczenie. Można te wszystkie elementy w sobie połączyć. Będąc troskliwą i dobrą, nie muszę wkładać na siebie pokutnego wora. Mogę taka być też w szpilkach. Ten wygląd nie musi być tylko i wyłącznie pozarelacyjny…


Na pewnych zajęciach jedna z terapeutek przypomniała koncepcję Freuda na temat kobiecej zazdrości o penisa. Tutaj nie sposób nie przywołać jednego z moich ulubionych cytatów z „Zeliga”:
W Wiedniu współpracowałem z Freudem. Poróżniła nas interpretacja zazdrości o penisa. Freud twierdził, że należy ją ograniczyć tylko do kobiet.
– „Zelig” Woody Allen
Koncepcja ta zakłada zazdrość nieuświadomioną, ale do mnie doszło, że ja całkiem świadomie jestem zazdrosna o penisa. Wydaje mi się, że gdybym mogła go mieć, byłabym kompletna i samowystarczalna.
Kiedy poznałam Tymona Tymańskiego, zdarzyła się sytuacja, z której śmiejemy się do tej pory. Tymon w pewnym momencie zdjął koszulkę (chyba żeby pokazać nam swoje tatuaże). Ale najwyraźniej zapomniał jej z powrotem włożyć, więc mój Partner powiedział coś w stylu:
Ej, możesz już się ubrać! I tak nie masz szans z biustem Marianny!
Na co Tymon się zaperzył, spojrzał na swój tors, na mój biust, znowu na swój tors i odparował:
No… młoda jest!
I śmiałam się z tego w głos, dopóki mój Partner nie stwierdził:
Jejku, to tak absurdalne, jak byś miała się źle poczuć z tego powodu, że Tymon ma większego penisa niż Ty!
Wtedy poczułam lekkie ukłucie w sercu:
Ej, skąd wiesz???
Mam więc sporo do przerobienia w tym obszarze. Nie chciałabym być matką kontrolującą syna, bo ma coś, co ona sama chciałaby mieć…


Nie wiem, jak z innymi, ale ze mną jest trudno. W swoim wykładzie Magdalena Paszko mówi niezwykle ciekawą rzecz – osobowość histrioniczna wykształca się też wtedy, kiedy dziecku narzuca się zbyt mało granic. Wiadomo, że te w rozwoju są niezwykle potrzebne. Dziś wiem, że na pewno miałam zbyt mało obowiązków domowych, przez co nie mam naturalnego poczucia odpowiedzialności za miejsce, w którym mieszkam. Uczę się tego dopiero w związku. Owszem, chodziłam do podstawówki muzycznej i kiedy inne dzieci wracały do domu o 13:00, 14:00 , ja niemal codziennie byłam w domu dopiero po 17:00, a tam czekało mnie odrabianie lekcji i znienawidzone ćwiczenie na fortepianie, więc już z innych obowiązków zostałam zwolniona. Jednak dziś myślę, że dziecko od najmłodszych lat powinno być odpowiedzialne choćby za jedną małą rzecz w domu – np. wynoszenie śmieci czy zmywanie (nawet jeśli tylko po sobie). To je uczy dyscypliny, ale też pokazuje mu, że jest w domu ważne, że też ten dom tworzy, że musi o coś dbać, żeby było mu w domu dobrze.
I rzeczywiście sposobem na wytrzymanie mojego zaburzenia dla mojego Partnera jest na pewno stawianie nieprzekraczalnych granic. Jedna rzecz to podział obowiązków domowych, ale druga, to poskramianie moich lęków i nie poddawanie się moim obsesyjnym pytaniom, na które odpowiedzi nie wnoszą nic dobrego dla żadnego z nas. Moje zaburzenie jest moje. I choć w momentach krytycznych rzeczywiście próbowałam wciągnąć Partnera pod wodę, by tonął razem ze mną, to jego świadomość, że nie może się temu poddać, ratowała nie tylko jego, ale też nas i mnie. Kiedyś, przekomarzając się, zapytałam Go:
A kochasz mnie najbardziej na świecie?
A On na to odpowiedział:
Nie. Najbardziej na świecie kocham siebie.
I to było najpiękniejsze zdanie, jakie mogłam usłyszeć! O takim partnerze marzyłam, który się ode mnie nie uzależni, którego nie zdominuję, który będzie w trudnych chwilach pamiętać przede wszystkim o sobie i który będzie umiał o siebie zadbać. Partnera, który jest ze mną nie z poczucia winy, albo obowiązku czy z przerażenia, tylko dlatego, że chce ze mną być.
Plus… odkrywam swoje zaburzenie, powoli zaczynam je rozumieć i im większą mam świadomość tego, co we mnie trudne, tym bardziej nad tym pracuję.

P.S. A na deser cover piosenki „My Way” w wykonaniu wokalistki posiadającej jeden z najciekawszych w moim odczuciu głosów – Miley Cyrus, która także jest dotknięta zaburzeniem histrionicznym.

Jeśli podoba Ci się jak piszę i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ![]()

















