Projekt Patkowski

slajd stanowiący integralną część strony wizualnej koncertu

Półtora roku temu, ujarzmiając swój galopujący introwertyzm, wyszłam z domu na kawę z nieznajomym wiolonczelistą, kompozytorem i organizatorem życia muzycznego – Robertem Jędrzejewskim. Nie byłam nawet pewna, czy go kiedykolwiek poznałam osobiście (okazało się, że nie), wiedziałam natomiast, że odszukał mnie, bo miał do mnie sprawę, co podniosło jeszcze stopień mojego permanentnego niepokoju.
Na samym początku spotkania Robert ujął mnie tym, że  zrozumiał moją recenzję książki „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” Agnieszki Pindery w sposób inNy od tego, z którym się do tej pory stykałam. Docierały do mnie głosy albo podziwu, że pojechałam po autorce, albo niepokoju, że muszę jej bardzo nie lubić. Oczywiście, że swoją książką wzbudziła we mnie irytację – jak każdy inny autor, który nie dość, że pisze słabo, to jeszcze zabiera się za poważny temat, który go przekracza. (W tej irytacji mieści się i wkurzenie na promocję słabej literatury, i oburzenie na haniebne zaniechania redaktorów, i złość na straszliwe dla naszej Planety marnowanie papieru.) Jednak do pozwolenia sobie na złośliwość czy kąśliwą uwagę nie potrzebuję takich nakładów czasu, pracy i energii, jak te, które musiałam poświęcić na bardzo uważną lekturę tej książki, a potem napisanie swojej recenzji, co jest przecież aktem szacunku nie tylko do moich Czytelników, ale również do autorki. I to wielu osobom umknęło. Tymczasem Robert zdawał się dostrzegać to wszystko, co było pod spodem, co było sednem, mięsem – zauważył, że mimo wszystko zapraszam do dialogu, nawet jeśli nikt nie chce go podjąć. Szybko zrozumiałam, że jesteśmy na tej samej stronie, w dodatku całkiem niezłej książki.
Powód naszego spotkania okazał się fascynujący. Najkrócej mówiąc, kontakt Roberta z amerykańskim kompozytorem Rogerem Reynoldsem, który Warszawską Jesień kojarzył przede wszystkim z Patkowskim (a mnie z kolei kojarzył się przede wszystkim z jedzonymi ponad trzy dekady temu w jego domu w Kalifornii truskawkami), zaintrygował Roberta i sprowokował go do pochylenia się nad postacią Patkowskiego. Pochylenie to stało się na tyle głębokie, że w jego artystycznej głowie zrodził się pomysł projektu, który ukazałby elementy rozwoju muzyki elektroakustycznej. Światłem i centrum tego projektu miał być Józef Patkowski, ale niejako bezpośrednią inspiracją stał się Roger Reynolds, który – jak się nagle okazało – pisał właśnie utwór na… wiolonczelę i elektronikę. W tym wszystkim pojawił się też trochę dziś niestety zapomniany znakomity polski malarz Jerzy Stajuda. Historia znajomości tych trzech panów była następująca: tata, kiedy jego zagraniczni znajomi i przyjaciele chcieli kupić jakieś obrazy, zabierał ich do galerii, która sprzedawała wtedy m.in. sporo prac Stajudy. Tam się jego twórczością zachwycił. Reynolds był jednym z artystów, którzy dzięki tacie nabyli obrazy Stajudy, a jakiś czas później tata Stajudę poznał osobiście i zrodziła się między nimi ogromna przyjaźń.
Zachwyciła mnie pasja, z jaką Robert opowiadał o tym wszystkim, o ciągach przyczynowo-skutkowych, o powiązaniach, jakie widzi i do jakich ciągle się dokopuje. Nie miałam co prawda pojęcia, co kryje się pod enigmatycznym słowem „projekt”, ale czułam jego moc. Nie wiem nawet, czy sam Robert miał w tamtym momencie jasność, czy mówi o koncercie, cyklu koncertów, wystawie połączonej z muzyką, czy jeszcze jakiejś innej formie. Ale było w tym pomyśle coś tak nowego, było też tak ogromne zaangażowanie, tak cudowny artystyczny chaos, że po pierwsze poczułam się zaszczycona, że zechciał się tym ze mną podzielić, a po drugie znów poczułam bliskość taty, który wymykał się zawsze wszelkim utartym, zamkniętym i skostniałym schematom.

Koncert w ramach
Festiwalu Audio Art

Robert Jędrzejewski, fot. Adam Walanus

Z ogromną przyjemnością obserwowałam, jak pomysł się rozwija, jak zaczyna nabierać kształtu. Ostatecznie przybrał formę koncertu pod nazwą „PROJEKT PATKOWSKI” i został wykonany najpierw w Krakowie w ramach fantastycznego Festiwalu Audio Art, a potem jeszcze w Warszawie oraz w Wilnie, co mnie już kompletnie urzekło, bo stamtąd tata pochodzi.
Zawsze ciekawi mnie, jak to wszystko się łączy (i czy się łączy naprawdę, czy tylko ja te połączenia widzę). Niedawno publikowałam drugi odcinek swojego podcastu ustami nNi, zatytułowany „Córka Patkowskiego”. Wspominałam o dwóch festiwalach, na których zaraz po śmierci taty byłam. Co prawda pomyliłam kolejność, ale to dziś chyba nieistotne. Jednym z tych festiwali był właśnie Festiwal Audio Art, na którym doświadczyłam realnej obecności i bliskości taty, gdyż wiele osób czuło potrzebę podejścia do mnie i poopowiadania mi o tacie i tym, ile mu zawdzięcza, jak był dla nich ważny. Cudownie było więc w ramach tego właśnie festiwalu usłyszeć 26.11.2022 wspaniały, dopracowany i poruszający koncert Roberta.
W programie usłyszeliśmy „Solo” na każdy instrument melodyczny i elektronikę Karlheinza Stockhausena z 1966 roku, „Près” na wiolonczelę i elektronikę Kaiji Saariaho z 1992 roku oraz (pra)prawykonanie „Persistence” na wiolonczelę i muzyka komputerowego (w tej roli Jacob Sundstrom) Rogera Reynoldsa. Wszystko to rozpoczęte, zakończone oraz przeplatane intrygującymi „Intersekcjami” na solistę i multimedia Roberta Jędrzejewskiego, do których użył jako sampli fragmentów nagrań ze Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, a także rozmów i audycji związanych z tatą i Jerzym Stajudą. Marek Chołoniewski – kompozytor i twórca Festiwalu Audio Art – nazwał je później „utworami, w których utwory tworzą intersekcje”.
Jedną z ważniejszych rzeczy i przy planowaniu posiłku, i przy zapraszaniu gości, i w końcu przy organizowaniu koncertów była dla taty kompozycja całości. Być może dlatego i ja w swoich recenzjach zawsze zwracam na nią uwagę, bo dobry koncert to nie tylko przypadkowy zbiór znakomitych utworów. To też (o ile nie przede wszystkim) takie ich skomponowanie ze sobą, by stały się elementami tworzącymi nową, równie znakomitą całość. Robertowi wyszło to doskonale i to w dodatku na kilku poziomach. Po pierwsze – i chyba najważniejsze – ten koncert był zwyczajnie piękny. Poruszające kompozycje, choć każda z nich powstała w innym czasie i trochę innej stylistyce, zbudowały niepowtarzalny nastrój. Audiowizualne „Intersekcje” tak inne od reszty, a jednak bardzo ze sobą spójne, ożywiły całość, nadając jej jakąś urzekającą świeżość; co ciekawe, zważywszy na użyte w nich sample. Równocześnie wszystko do siebie idealnie pasowało, było wysmakowane.
Po drugie żaden z utworów nie znalazł się w programie przez przypadek. Z jednej strony – jak wspominałam wcześniej – można było zauważyć narrację ukazującą rozwój muzyki elektroakustycznej. Z drugiej zaś, powiązania z tatą, który był postacią centralną, ale w sposób nienachalny i dający duże pole do interpretacji. Karlheinz Stockhausen to kompozytor, którego nie można pominąć, kiedy chce się uczciwie opowiedzieć o muzyce elektroakustycznej. Tata bardzo go cenił, a sam Stockhausen był w 1985 roku na tyle poruszony wyrzuceniem taty ze Studia Eksperymentalnego, że napisał w tej sprawie list do władz Polskiego Radia, w którym domagał się jego przywrócenia. Z Kaiją Saariaho – również przez tatę cenioną – łączy się z kolei inna historia. W 2001 roku Robert Jędrzejewski uczestniczył w kursach muzyki elektroakustycznej organizowanych przez paryski IRCAM i tam po raz pierwszy nabył płytę z kompozycjami Reynoldsa, pod wrażeniem których pozostaje do dzisiaj. Tam też pracował  z fińskim kompozytorem i wiolonczelistą Anssim Karttunenem, dla którego i we współpracy z którym Kaija Saariaho napisała utwór „Près”. Ircamowskie brzmienie było przystankiem w podróży po historii muzyki elektroakustycznej dla Roberta ważnym. Roger Reynolds, od którego wszystko się zaczęło, koncert zakończył utworem… niedokończonym (ściślej skończona jest partytura, ale testy z elektroniką nadal trwają)! (Nie umiem odgonić od siebie natrętnych skojarzeń z „początekońcem” Stanisława Dróżdża.)

Coda

Jerzy Stajuda, Józef Patkowski, fot. Aleksandra Semenowicz

Bardzo specyficzną i – jak ją nazwał Robert – „pomnikową” „Intersekcją” była „Coda”. Kompozycja utkana z wypowiedzi m.in. taty, różnych osób o tacie, ale też o Jerzym Stajudzie. Wypowiedzi te wyrwane z kontekstu, nie do końca zrozumiałe i pozbawione dalszych ciągów, oblane gęstym sosem smakowitych elektronicznych dźwięków tworzyły nowe znaczenia, ale też brzmienia. Jeśli przyjrzymy się całości, „Codę” być może można nazwać najbardziej pomnikową częścią koncertu, jednak mam z tym sformułowaniem pewien problem. Jedyną doSŁOWnością były SŁOWA, jednak powypuszczane z klatek Polskiego Radia na wolność. Te, które najłatwiej było uchwycić, wywołały we mnie najpotężniejsze emocje. Nie rozpoznałam głosu, nie wiedziałam więc ani kto, ani o kim mówi, ale całą sobą czułam, że jest w nich przekaz, który mogłabym usłyszeć od taty. Właśnie teraz.

Powiedział: „Nie bój się, przecież strach cię tylko hamuje. Wiara w to, co czujesz, cię otwiera. Ja cię mogę uczyć chińskiego, ale ty się ucz, czego chcesz. Jesteś wolnym człowiekiem”.

– Paweł Althamer o Jerzym Stajudzie

Dzisiaj wiem już, że to wypowiedź Pawła Althamera o Jerzym Stajudzie. Dysponując, dzięki uprzejmości Roberta, różnymi fragmentami nagrań, które się w „Codzie” znalazły, mam jeszcze silniejsze wrażenie, że słowo „pomnikowość” coś „Codzie” odbiera, jakoś ją dewaluuje. Bo jej moc wcale nie tkwi w pewnym nieuniknionym dookreśleniu, które niosą słowa. Operowanie samą muzyką uwalnia nas, przynajmniej pozornie, od tego typu dylematów. Pozornie, bo musielibyśmy przyjąć, że słowa są najmniej abstrakcyjnym tworzywem artystycznym, a to jedna z nielicznych akurat kwestii, często podnoszonych przez Pawła Szymańskiego, w których się z nim nie zgadzam. Oczywiście, że podstawową funkcją języka jest komunikacja i to odróżnia go od każdego innego języka artystycznego, jednak jeśli potraktować słowa jak najbardziej wymagający, ale jednak element składowy kompozycji, szybko okaże się, że to nie one same nas w niej poruszają, lecz nadany im nowy kontekst; to, jak zostały użyte. Tu zresztą znowu przychodzi na ratunek jako przykład Stanisław Dróżdż ze swoją poezją konkretną.
Dlatego też część „Cody”, w której pojawiły się zacytowane wyżej słowa Althamera, wywołała moje łzy i ogromne emocje, a czytanie ich po spisaniu nawet nie budzi u mnie przesadnego zachwytu. Podobnie, jak dźwięk klucza telegraficznego jest wielce intrygujący, ale nie on doprowadza mnie przecież za każdym razem, kiedy słucham utworu „Telegraphic” do łez (a znam ten utwór już na pamięć), tylko wrażliwość i geniusz Yannisa Kyriakidesa.
Reasumując, choć nie ucieknę od wzruszenia, które wywołuje we mnie słuchanie dziś głosu taty czy treści, które idealnie wpisują się w proces terapeutyczny, w którym jestem („nie bój się, strach cię tylko hamuje”), to nie one poruszyły mnie podczas koncertu do żywego. Zrobił to Robert Jędrzejewski swoją niesamowitą kompozycją – „Codą”.

Projekt

Jerzy Stajuda, Józef Patkowski, plakat ze strony festiwalu Audio Art

W którymś z wywiadów mój ukochany profesor Bralczyk opowiadał, jak pewien młody człowiek z przejęciem pochwalił się tym, że w swojej firmie zrealizował „aż sześć projektów”, na co profesor miał mu ze smutkiem odpowiedzieć:

– Ojej. I żadnego pan nie skończył?

Słowo „projekt” stało się w pewnym momencie bardzo modne, więc siłą rzeczy zaczęto go używać także niepoprawnie. Przypomnijmy więc jego słownikową definicję:

projekt
1.
«plan działania»
2. «wstępna wersja czegoś»
3. «dokument zawierający obliczenia, rysunki, itp. dotyczące wykonania jakiegoś obiektu lub urządzenia»

Słownik Języka Polskiego PWN

Językowi puryści mogą stwierdzić, że taka nazwa jest nadużyciem, bo koncert to koncert, żaden tam „projekt”, tutaj również nie mając racji, bo już sam fakt, że utwór „Persistence” Rogera Reynoldsa nie osiągnął jeszcze swojej finalnej formy sprawia, że i cały koncert staje się swoją własną wersją wstępną. Na uwagę zasługuje też to, że tytułem jedynej niedokończonej kompozycji jest właśnie słowo „persistence” (ang. wytrwałość, trwałość).
Nazwa koncertu mnie urzekła, bo tam się dzieją rzeczy niesamowite. Niby mamy do czynienia z dwoma rzeczownikami. Zapis wersalikami daje nam jednak możliwość zinterpretowania drugiego członu jako przymiotnika. Nazwa „PROJEKT (JÓZEF) PATKOWSKI” jest kategorycznie i nieodwołalnie jednoznaczna. Ale jeśli „projekt” miałby być „patkowski”, to jaki tak naprawdę by był? Od razu otwierają się przed nami interpretacyjne hektary!

Pamiętam jak tata, zakładając sobie adres mailowy (w tamtych czasach nie było to takie proste, bo nazwę użytkownika trzeba było uzgadniać z administratorem serwera), zachwycił się możliwością zamienienia banalnego „jpatkowski@” na „patkowskij@”. Ostatecznie nie pamiętam na czym stanęło, ale kiedy kilka lat po jego śmierci wpadłam na pomysł zrobienia mini festiwalu pod nazwą, która wydała mi się jedyną oczywistą – „eksperyment patkowskij”, okazało się, że jestem jedyną osobą, którą to śmieszy, a starsi cenieni w środowisku panowie z rozczulającą powagą objaśnili mi świat, wybijając tę niepoważną nazwę z głowy. (Pomysł ostatecznie umarł, bo nie umiałam zawalczyć o potrzebne wsparcie, co nie oznacza, że go nie wskrzeszę.)

Konferencja

zdjęcie pochodzi ze strony festiwalu Audio Art

Ważnym wydarzeniem było prowadzone przez Marka Chołoniewskiego spotkanie z Robertem Jędrzejewskim dzień po koncercie, 27.11.2022. Konferencja w ramach Festiwalu Audio Art odbyła się w Akademii Muzycznej w Krakowie w Studiu Muzyki Elektroakustycznej (które zostało założone przez tatę w 1973 roku i było pierwszym dydaktycznym studiem muzyki elektronicznej w Polsce; od tego czasu zdążyło już zmienić siedzibę). W bardzo kameralnym gronie mieliśmy okazję posłuchać Roberta. W fascynujący sposób opowiadał, jak koncert powstawał. Opowiadał o każdym z utworów, puścił nam też krótki kompletnie magiczny film „Nad Tatrami” z muzyką taty i Krzysztofa Szlifirskiego, którego nie znałam i pod którego wrażeniem pozostaję. Głos zabrał też Jacob Sundstrom – amerykański kompozytor i asystent Rogera Reynoldsa wykonujący podczas koncertu z Robertem utwór „Persistence” – wprowadzając nas w techniczne meandry tego poruszającego utworu.

Zarówno sam koncert, jak i konferencja po nim, były pięknymi  i bardzo dla mnie ważnymi wydarzeniami. Dziękuję!

P.S. Na deser dziś oczywiście sam opisywany koncert oraz konferencja. Gorąco zachęcam do odsłuchania obydwu!

fot. Marianna Patkowska

Brzydkie słowa

fot. Marianna Patkowska

👅 OdmienNe stany
językowej świadomości

W szkole oprócz wielu innych rzeczy, których mi brakuje, brakuje mi uwrażliwiania dzieci na język i pokazywania im, że jest on fascynującym i potężnym, ale jednak tylko narzędziem w naszych rękach. To my użytkownicy go tworzymy i z biegiem lat go też zmieniamy, naginając i dostosowując do naszych potrzeb. To naturalny bieg rzeczy. Nie zdając sobie z tego sprawy, wiele osób wpada w pułapkę:

to słowo jest dla jakiegoś znaczenia zarezerwowane

– pułapka, w którą wpada większość nieświadomych użytkowników języka

Oczywiście królem przykładów jest słowo „małżeństwo”, wykorzystywane w sporze o adekwatność jego użycia wobec zalegalizowanych związków jednopłciowych. Wynikające ponoć z języka przeciwwskazania niepoparte są wypowiedzią żadnego światłego językoznawcy.
Reasumując, albo my będziemy władać językiem (zgodnie zresztą z jego przeznaczeniem), albo on będzie władać nami. W przytłaczającej większości moi rodacy mają tak niską językową świadomość, że pozwalają się językowi kompletnie zdominować. A ten, choć jest fascynujący, żeby zachwycać w pełni, potrzebuje wybornego jeźdźca. Źle ujeżdżany ogier do złudzenia przypomina niestety starą szkapę.

👅 Słowa złe

Z lenistwa lub (i) braku kompetencji nauczycieli języka polskiego, dzieci przeważnie dostają komunikat, z którego wynika, że jakieś słowa są złe i kropka. Myślałam, że padnę, kiedy dowiedziałam się od uczniów, że:

słowo „fajny” nie istnieje

– głupoty powtarzane dzieciom w szkole

Pokazałam im w słowniku (choć nie jest to jedyny wyznacznik), że poprzednia pani wprowadziła ich w błąd. Wystarczyłoby omówić na wczesnym etapie edukacji wszystkie językowe style, bo większość nauczycieli wspomniany „fajny” drażni dlatego, że należy do stylu potocznego (który z niezrozumiałych dla mnie powodów, zwłaszcza jeśli chodzi o podstawówkę,  jest podczas lekcji źle widziany). Kolejną rzadkością jest wyjaśnianie natury wulgaryzmów. Wszystkie moje szkolne dzieci wiedziały, że nie przepadam za określeniem brzydkie słowa, gdyż uważam wszystkie słowa za uniwersalne. (Kwestia ich urody jest na tyle subiektywna, że nie powinno się żadnego z nich piętnować.) Kiedy tylko usłyszałam na szkolnym korytarzu jakikolwiek wulgaryzm (żeby nie było wątpliwości, z oduczaniem maluchów od używania ich w miejscach publicznych się całkowicie zgadzam), upewniałam się najpierw, czy mały osobnik umie je poprawnie napisać. Dzięki temu wiem dziś, że ewentualne wypisywane kiedyś przez nich na murach „chuje” i „rzygi” nie przyniosą mi, jako ich polonistce, wstydu (zwłaszcza w przypadku dzieci z klas, w których nie miałam wychowawstwa). Potem stawiałam punkt ciężkości na to, że posługiwanie się stylem wulgarnym nie jest stosowne ani w instytucjach, ani w sytuacjach oficjalnych. Na ogół może też wpłynąć na negatywny obraz nas samych w oczach odbiorców naszych komunikatów. Czy jednak odpowiedzialność za to ponoszą wspomniane wulgarne słowa, czy może jakieś inNe czynNiki?

👅 Dirty Talking

Do jeszcze niedawna nie przepadałam za wulgaryzmami, a używanie ich w mojej obecności odbierałam jako przejaw przemocy. Równocześnie mnie samej zdarzało się kląć, choć najczęściej, kiedy byłam sama (w trakcie procesu twórczego), a jeśli już padały z moich ust wulgaryzmy w rozmowie z kimś, to mógł być on pewien, że jesteśmy naprawdę blisko. Na taki rodzaj ekspresji mogłam sobie pozwolić tylko, kiedy czułam ogromne zaufanie, więź i przyjaźń do swojego rozmówcy. (Kto nigdy nie słyszał mnie klnącej, najpewniej nie zalicza się do tego wąskiego grona.) Taki stosunek do wulgarnego stylu można nazwać co najmniej ambiwalentnym, przeczuwałam więc, że jeśli uważniej się temu zagadnieniu przyjrzę, z pewnością dotrę do interesujących tez.
Ponad rok temu odkryłam fantastyczny podcast (o którym pisałam też TUTAJ) „Ja i moje przyjaciółki idiotki” i zauroczyłam się prowadzącą go cudowną Asią Okuniewską. Jej językowa lekkość i ogromna wrażliwość sprawiają, że słucha się tych odcinków jak wciągającego audiobooka. Czemu żadnego z używanych przez nią wulgaryzmów – a używa ich całkiem sporo – nie utożsamiam z atakiem? Jedyne, co mi wtedy przyszło do głowy, to jej wielka językowa świadomość, która każe mi wierzyć, że autorka doskonale wie, co robi, wypowiadając każde ze słów. Zastanawiałam się, czy jej niezaprzeczalny wdzięk i kobieca delikatność też nie odegrały tu jakiejś roli. Zrozumiałam, że nie, kiedy poznałam swojego partnera. Mężczyznę, który klnie najpiękniej na świecie! Zdałam sobie więc sprawę, że skoro wulgaryzmy wypowiadane przez jednych są dla mnie nieznośne, a innych – urzekające, pies musi być pogrzebany nie w samych słowach (co podskórnie czułam), lecz gdzie indziej.
Po głębszej analizie stało się dla mnie jasne, że oprócz wspomnianej mocno rozwiniętej świadomości językowej, kluczem jest zasób słów nadawcy. Kiedy ma się mały i używa się wielu słów wulgarnych, brzmi się prymitywnie. Wulgaryzmy pełnią rolę wypełniania braków. Nie mam nic do złota, a jednak wypełnianie nim ubytków w uzębieniu daje dosyć szpetny efekt. Jeśli jednak ma się piękne, białe zęby i kilka złotych koronek w garści (hipotetycznie…), całość może wyglądać… zdecydowanie lepiej. (Najwyraźniej to nie jest mój najszczęśliwszy dzień, jeśli idzie o metafory…)
Ponieważ związałam się z mężczyzną, którego język mnie nieustająco fascynuje, traktuję wszystkie używane przezeń słowa, włączając w nie również wulgaryzmy, jak sztukę. Kiedy coś lub ktoś wymusza na nim jakąkolwiek autocenzurę (której z założenia jestem przeciwna), wiem że nie wyraża siebie w stu procentach, czuję jego niepełność, jakiś brak.
Czy zachęcam do bluzgania? Nie, ponieważ z doświadczenia wiem, że robienie tego ze smakiem, to wyższy level, na który mało kto jest się w stanie wspiąć (tu warto wspomnieć kolejnego mistrza słowa, który zdecydowanie się wspiął – Tymona Tymańskiego). Zachęcam jedynie do zrozumienia, że na prymitywność wypowiedzi wpływają przede wszystkim: mały zasób słów, miałkość treści, jaką się przekazuje (im mniej się wie, tym mniej ciekawego ma się do powiedzenia), mnogość popełnianych błędów oraz ignorancja językowa. Ponieważ wielu użytkowników języka nie zostaje w szkole wyposażonych w narzędzia pozwalające odróżnić mały zasób słów od dużego lub niepoprawne sformułowania od poprawnych, najbardziej rzucają im się w uszy wulgaryzmy. A to nie one są odpowiedzialne za ohydę wielu wypowiedzi. I tu właściwie można byłoby wrócić do samego początku i zapętlić ten wpis.

P.S. Na deser łączę utwór Maty – artysty, który kompletnie mnie urzekł pod koniec ubiegłego roku i którego przejmująca „Patointeligencja” wbiła mnie w fotel (nawet dziś nie potrafię jej wysłuchać do końca, nie roniąc łez). Jeśli mielibyśmy się z partnerem pokusić o szukanie tzw. naszej piosenki, bez wahania znaleźlibyśmy właśnie ją.
Trafiłam niedawno na kolejną perełkę, czyli znakomity „Konkubinat” wykonany z profesorem Bralczykiem (!!!). Świadomość językowa tego młodziutkiego rapera jest zdumiewająca. Zazdroszczę jego poloniście. Uczenie tak zdolnego człowieka jest zaszczytem.

fot. Marianna Patkowska

„Czas. Przewodnik użytkownika” Stefan Klein

zdjęcie pochodzi z portalu Allegro

tłumaczenie: Krzysztof Żak
wydawnictwo: W.A.B.
rok wydania: 2009
oryginalny tytuł: Zeit – der Stoff aus dem das Leben ist

„Czas. Przewodnik użytkownika” to jedna z najbardziej ożywczych i inspirujących pozycji, jakie ostatnio przeczytałam. Stefan Klein w przystępny i lekki sposób, doskonałym językiem, opisuje zagadnienie bardzo złożone. Ile tak naprawdę istnieje równocześnie czasów? Jak bardzo czas może być elastyczny i subiektywny? Autor odpowiada na te pytania, zarówno wnikliwie analizując przykłady niesamowitych eksperymentów związanych z ludzką percepcją czasu, jak i opisując najciekawsze udokumentowane zaburzenia pracy mózgu, których skutkiem było kompletnie odmienne od „zdrowego” postrzeganie czasu przez osobę chorą.
Dla mnie samej cudownym odkryciem podczas lektury było to, że nie jestem jedyną osobą na świecie, która widzi, że nieprawdziwe jest powszechne przekonanie, że:

na długo wyczekiwanych wakacjach czas zlatuje szybciej.

– powszechne przekonanie, które nie jest prawdziwe

To, jak nam zlatuje, zależy tylko i wyłącznie od naszego nastawienia, wykonanej nad tym umysłowo pracy i świadomości, jak byśmy chcieli go postrzegać. Stefan Klein też to dostrzega.
Książka, choć napisana przez fizyka, perfekcyjnie łączy ze sobą aspekt psychologiczny, fizyczny, a nawet filozoficzny, płynnie się między nimi poruszając. Jest prawdziwym kompendium wiedzy o czasie.

P.S. Na deser, ponieważ wierzę, że wszystko ma swój początek w języku, coś z zakresu językoznawstwa – jedna z moich ulubionych definicji związku frazeologicznego zabijać czas:

Czyli: robić coś z nudów, żeby czas się nie dłużył. W naszych stosunkach z tym jedynym prawdziwym wrogiem jest coś ze stosunków między myśliwym i zwierzyną, przy czym role się zmieniają.
Albo to my gonimy czas, albo to czas nas goni. Kiedy czas nas dogoni, sprawi, że nas już nie będzie: nadejdzie nasz czas, i minie – czas nas w pewnym sensie zabija. Kiedy my czas dogonimy, to my go zabijamy. Jest go za dużo i trzeba coś z nim zrobić. Ale żeby aż zabijać?
– prof. Jerzy Bralczyk