„Cowboy Carter” Beyoncé

wytwórnia: Sony Music Entertainment
rok wydania: 2024

Ten wpis będzie się nieco różnić od pozostałych moich płytowych recenzji. Zilustrowałam go okładką cyfrowego wydania płyty „Cowboy Carter” przede wszystkim dlatego, że nawiązuje ona do okładki „Renaissance” – poprzedniej płyty Beyoncé, której ma być kontynuacją. Druga przyczyna jest znacznie mniej istotna – przypomina mi ona reklamę Old Spice’a (Czy wiesz, że siedzę na koniu… tyłem?). #MnieŚmieszy
Dla porównania wrzucam tuż obok również okładkę tradycyjnej płyty CD. Całą resztę wpisu natomiast ozdobiłam własną country sesją zdjęciową, której przygotowanie miało być żartem, a koniec końców okazało się świetną i satysfakcjonującą zabawą.

Country

fot. Bożena Szuj

Z tatą łączyło mnie na pewno podobne spojrzenie na muzykę – nie były dla nas ważne etykiety czy podziały. Docenialiśmy muzykę dobrą, drażniła nas słaba. Oczywiście to dosyć subiektywne, choć dla taty – cenionego muzykologa – ze względu na kierunek skończonych studiów i ogromne osłuchanie, może odrobinę mniej. Wyrabiany przez lata gust potrafi po czasie odróżnić dzieło przyzwoite od typowej ściemy. Tata był niemal w całości zanurzony w muzyce współczesnej, zwłaszcza elektronicznej, ja natomiast słuchałam dużo szeroko pojętej rozrywki, dzieląc się z nim co smakowitszymi kąskami. Nie ograniczałam się nigdy do jakichś konkretnych gatunków, bardziej ceniąc twórców niż sam styl, w którym tworzą. Wyjątki od tej reguły były trzy, mianowicie: disco-polo, szanty i country. Oczywiście pierwsza kategoria jest złem w czystej postaci, więc nie zmarnuję na nią blogowej powierzchni. Druga jest tylko niesłychanie irytująca, a trzecia… po prostu, nie mój klimat. Istnieją naprawdę wartościowe piosenki country, ale cała ta otoczka, te republikańskie wartości, toksyczna męskość, patriarchat, pikniki, George W. Bush w kapeluszu… to dla mnie za dużo starego, zwłaszcza, że tak przecież tęsknię za przyszłością. Oczywiście jestem fanką biustu oraz intelektu przecudownej Dolly Parton, ale odrzuca mnie od tej oazowo-góralsko-buraczanej subkultury w amerykańskim wydaniu.

Dodatkowo niedawno, choć nie znoszę westernów, zaufałam niestety rekomendacji Karoliny Korwin-Piotrowskiej i narzuciłam nam do oglądania „Yellowstone”. Nie wiem czemu, chyba w akcie masochizmu, przeboleliśmy wszystkie trzy sezony (trzy pod tą nazwą; dwa pierwsze: „1883” i „1923” sobie podarowaliśmy), które można byłoby streścić w następujący sposób: przygłupawa rodzina republikańskich kowbojów posiada gigantyczne ranczo wraz z masą długów. Zamiast się jednak przebranżowić, nadal pasie bydło i morduje wszystkich, którzy staną na jej drodze, co jednak nie przeszkadza jej członkom wierzyć we własną prawość i – o ironio! – sprawiedliwość. W dodatku co jakiś czas na pierwszy plan wyskakuje Kevin Costner (grający jedną z głównych ról) i strzela tekst typu:

– To nie stół tworzy wspólne kolacje, ale rodzina, która przy nim siedzi.

po czym wsiada do swojego helikoptera i odlatuje. Serial, zaiste, wybitny.

fot. Bożena Szuj

Beyoncé

fot. Bożena Szuj

Mój stosunek do Beyoncé dość mocno się na przestrzeni lat zmienił. Szanowałam Destiny’s Child za niebanalne rytmy i harmonie, ale niezwykłość barwy Queen Bey doceniłam dopiero później. Nigdy nie była moją idolką, m.in. dlatego, że nie miałam specjalnego zaufania do jej smaku. Nie chodzi o komercyjność jej muzyki, lecz o pewną jej nierówność – z jednej strony ma na swoim koncie przeboje tak dobre jak „Countdown”, „End Of Time”, Blow czy „Work It Out”, z drugiej – potworki typu „Crazy In Love”, „Naughty Girl” czy „Check On It” (wiem, że ostatnia piosenka jest już bardzo stara, ale jednak powstała i nie przeszkadzała artystce, co mówi sporo o jej guście, nawet jeśli ewoluował). Jak by jednak nie być surowym wobec jej repertuaru – raz zdumiewająco dobrego, innym razem rozczarowująco średniego – jest wokalistką, która może absolutnie wszystko. Nawet, jeśli chodzi o śpiew operowy, co udowodniła na „Cowboy Carter” (choć nie do końca rozumiem po co, gdyż osobiście jestem zdania, że żaden głos w operowej manierze nie brzmi dobrze). Unikatowa barwa, ogromny talent i jeszcze ponoć większa pracowitość sprawiają, że mam do niej wielki szacunek i co jakiś czas z ciekawości sprawdzam, w którym miejscu swojej muzycznej podróży się aktualnie znajduje. Odkryciem i zaskoczeniem ostatnich wakacji była dla mnie płyta „Renaissance”, której po pierwszym wysłuchaniu słuchałam już na okrągło. Uzależniła mnie. Nareszcie usłyszałam artystkę wyluzowaną i zwyczajnie cieszącą się powstającą muzyką. Osiągnęła tak wysoki poziom (zarówno jeśli chodzi o zarobki, jak i możliwości wokalne), że już niczego nikomu nie musi udowadniać. Nie musi już nawet niczego sprzedać. W dodatku ma dostęp do najlepszych producentów świata, najlepszego sprzętu i jest całkowicie wolna – może tworzyć w zgodzie ze sobą. Na tej płycie to właśnie słychać – radość, świeżość, zabawę z brzmieniami, rytmami. Dla wysłuchania „Renaissance” warto było tyle lat obserwować gdzieś z boku jej karierę, bo choć mam wrażenie, że czasami błądziła, po ponad dwudziestu latach stworzyła coś fantastycznie autentycznego, nowoczesnego i doskonałego. (Przedsmakiem było z pewnością „Lemonade”, ale dopiero „Renaissance” jest wolne od napięć i wyśrubowanych oczekiwań.)
Bardzo podoba mi się też, że Beyoncé wykorzystuje swoją popularność zarówno do rozpowszechniania ciałopozytywności, jak i do walki z patriarchatem, homofobią i rasizmem. Osoby o tak niebywałej rozpoznawalności, mające całe zastępy fanów,  czasami zapominają o idącej za tym odpowiedzialności, choć mają realny wpływ na zmienianie świata w lepsze miejsce. Beyoncé wspaniale wypełnia swoją misję.

fot. Bożena Szuj

Country Beyoncé

fot. Bożena Szuj

Kiedy usłyszałam, że artystka wydała właśnie płytę utrzymaną w stylistyce country, mało co nie spadłam ze śmiechu z krzesła. Piosenkę „Texas Hold ‘Em” odebrałam jako dość nawet przyjemną muzyczną karykaturę, której powstanie mógłby usprawiedliwić na przykład film, gdyby do jakiegoś została napisana, ale pomysł stworzenia całej płyty w takim stylu – zwłaszcza po „Renaissance” – wydał mi się groteskowy. Może po prostu stereotyp republikańskiego kowboja gryzł mi się z wartościami, które Beyoncé od lat deklaruje. Pomyślałam, że już bez słuchania „Texas Hold ‘Em”, wystarczy sobie przypomnieć „Daddy lessons” z płyty „Lemonade” i wyobrazić sobie zbiór dwunastu, trzynastu podobnych piosenek, żeby wiedzieć, że taka płyta… niczego nie urwie. Byłam więc mocno zdziwiona, kiedy dowiedziałam się, że „Renaissance” i „Cowboy Carter” są dwiema częściami trylogii albumów piosenkarki. (O stylistyce ostatniej trzeciej płyty na razie nic nie wiadomo.)
Oczywiście artystka podkreślała w wywiadach, że „nie jest to płyta country”, ale trudno się było tego przecież spodziewać. Znając jej muzykę i style, w których dotąd tworzyła, wiadomo było, że będzie to raczej rodzaj wariacji na temat country. Zdania na temat tego dzieła są oczywiście podzielone i dosyć skrajne, jednak wielu różnych afroamerykańskich muzyków powtarza jak mantrę, że gatunek country nie jest zarezerwowany tylko dla białych i że czerpie garściami z muzycznej kultury afroamerykańskiej. Kiedy już się nadziwiłam pomysłowi powstania tej płyty, zaczęłam dostrzegać, że można ją czytać jak pewien powrót do korzeni, tym bardziej, że Beyoncé pochodzi z Houston w Teksasie, więc czemu, jako czarnoskóra demokratka, miałaby nie mieć prawa do śpiewania country? Muzyka jest dla wszystkich i nie powinna nikogo ograniczać, a wręcz przeciwnie – powinna właśnie wszelkie ograniczenia pokonywać. Zaczęłam dostrzegać w tym wszystkim większy pomysł i sens. Dodatkowo filozofia przyświecająca albumowi jest mi bliska, bo w gruncie rzeczy chodzi tu o to, w co wierzyliśmy zawsze z tatą: muzyka dzieli się wyłącznie na dobrą (uczciwą i autentyczną) i złą (nieuczciwą i nieautentyczną).

fot. Bożena Szuj

Koncepcja płyty

fot. Bożena Szuj

Od pewnego czasu Queen Bey przyzwyczaiła nas, że tworzy albumy koncepcyjne, będące czymś więcej niż tylko zbiorem nowych piosenek. Czy jej koncepcje są ciekawe czy nie, to już inna kwestia, jednak pierwsze, co rzuca się w oczy już na okładce „Cowboy Carter” to napis na szarfie:

Act ii BEYINCÉ

Skąd to Beyincé? Błąd drukarski? Ależ skąd! Nie u gwiazdy takiego formatu. Beyincé powinno być panieńskim nazwiskiem matki piosenkarki, Tiny Knowles. Powinno być, bo tak nazywali się jej rodzice i pięcioro rodzeństwa. Jednak wskutek popełnionego w szpitalu błędu ortograficznego Tina otrzymała nazwisko Beyoncé. Tak też dała później na imię swojej córce.
Drugim graficznym zabiegiem jest używanie podwójnego „i” (chodzi zarówno o małe, jak i duże litery) w tytułach piosenek. Rozumiem, że w przypadku dużych „I” jest to pewna zabawa, mająca na celu nieustanne przypominanie słuchaczom, że krążek jest drugą (II) częścią trylogii. Trudniej obronić dwa małe „i”, a jeszcze trudniej odpowiedzieć na pytanie, czemu niektóre tytuły są zapisywane w ten sposób, a inne z kolei nie.
Z pomysłów zdecydowanie istotniejszych (i bardziej dopracowanych), na pewno warto podkreślić to, o czym pisałam wcześniej – Beyoncé, zabierając się za szeroko pojęte country, w pewnym sensie zwraca głos czarnoskórym i/lub nierepublikanom. Muzyka – ani ogólnie pojęta, ani w żadnym swoim konkretnym gatunku – nie jest przypisana do rasy, płci, orientacji seksualnej, wieku, przynależności religijnej czy upodobań politycznych. Jest ponad to wszystko, dlatego może realnie łączyć ludzi. To niezwykle istotny przekaz. Teksty są tu też, jak na wielu płytach Beyoncé, ważne. Słyszymy historię niezwykle mądrej i kochającej matki oraz żony. Użycie swojego nazwiska po mężu w tytule płyty ma prawdopodobnie, zwłaszcza po „Lemonade”, pokazać siłę ich związku, który – mimo burz – nadal ma się dobrze, a może nawet jeszcze lepiej. Oczywiście mało istotna jest sama prawda, której nikt z nas przecież nie zweryfikuje, a ważniejszy świadomie i z rozmachem namalowany obraz. Słyszymy historię silnej kobiety, która jest we wspaniałym wieku – mnóstwo już o sobie i świecie wie. Słyszymy również historię dumnej, choć niebezkrytycznej patriotki.

Stany Zjednoczone z Polską dzielą potężne różnice kulturowe, ale łatwo będzie nam zrozumieć jedno. Całkiem niedawno – na równe osiem lat – odebrano części z nas prawo do nazywania się Polakami, kiedy bezinteresownie, nieraz pokonując strach, w trosce o losy tego kraju wychodziliśmy na ulice i nazywaliśmy bandę nieudolnych partaczy przy władzy po imieniu. Dziś rozmiar ich złodziejstwa i skala zniszczeń, jakich się dopuścili, wychodzą na jaw, a „patriotyzm” bardzo powoli odzyskuje swoje dawne, pierwotne, mniej wyświechtane znaczenie.

Przesadna duma z własnej narodowości zawsze zalatywała mi patetycznością i źle pojętą plemiennością, więc podchodzę do tej strony albumu Beyoncé nieco sceptycznie, jednak trudno nie zauważyć w nim hołdu, jaki oddaje miejscu, z którego pochodzi. Wszystko jest tu na wskroś amerykańskie, a jedyna piosenka, która nie jest – cover „Blackbird” Beatlesów – ma logiczne uzasadnienie swojej obecności na płycie: została napisana przez McCartneya jako protest przeciw segregacji rasowej w Stanach Zjednoczonych (Little Rock Nine w 1957 roku). Mogę się prywatnie podśmiewywać ze stylu country, ale nie jest mi do śmiechu, kiedy pomyślę, że jedna z najbardziej utalentowanych wokalistek świata (nie trzeba jej prywatnie podziwiać, ale warto być uczciwym) została nazywana „śmieciem, który nienawidzi policji” – nawiązanie do jej udziału w ruchu Black Lives Matter – po występie z grupą The Dixie Chicks na gali rozdania nagród Country Music Awards w 2016 roku. Dlaczego spotkała się z aż taką krytyką i hejtem? Ze względu na swój kolor skóry oraz upodobania polityczne. (To ją zresztą ponoć sprowokowało do zgłębienia historii muzyki country i ostatecznie stworzenia takiej właśnie płyty, co – jako przekorna rebeliantka – bardzo szanuję.) W ciasnych białych republikańskich umysłach nie zmieściło się wykonywanie country przez czarnoskórego demokratę. I jeśli ktoś myśli, że mamy XXI wiek, Stany są przecież postępowe, a w przypadku divy formatu Beyoncé nikt nie patrzy przecież na kolor skóry, jest w błędzie. Dlatego tak ważna jest odpowiedzialność za to, co zrobimy ze swoim głosem, kiedy go dostaniemy.

Rok temu, podczas koncertu artystki w Polsce, na telebimie za jej plecami pojawił się wymowny w naszej sytuacji cytat Jima Morrisona:

– Ktokolwiek kontroluje media, kontroluje umysł.

W tym kontekście muzyczna wartość samego albumu nie jest dla mnie aż tak istotna, jak rola, którą odegra w historii muzyki rozrywkowej.

fot. Bożena Szuj

„Cowboy Carter”

fot. Bożena Szuj

Po raz pierwszy na spokojnie wysłuchałam całej płyty kilka tygodni temu w pewne wiosenne deszczowe popołudnie w Zakopanem. Idealne do siedzenia w domu, czytania, pisania i nadrabiania zaległości. Zieleń, którą obserwowałam zza okna nabrała niezwykłej głębi i przypomniały mi się wszystkie wiosenne deszczowe popołudnia, które tak uwielbiałam w dzieciństwie. Przeczytałam kawałek jakiejś druzgocącej recenzji (utrzymanej w stylu „płyta zawiodła moje oczekiwania”) i z ciekawości odpaliłam „Cowboy Carter”. Pierwszą myślą, która pojawiła się w mojej głowie była ta, że ciepłe akustyczne brzmienie gitar i nieskomplikowane, ale przyzwoicie napisane piosenki w stylu retro przepięknie komponują się z zastaną pogodą. Coś w ich klimacie (prostota? spokój?) przypomniało mi moje ukochane „Nothing fails” Madonny. No ale, tak jak podejrzewałam, płyta… nie urwała… niczego. Po pierwszym przesłuchaniu zwróciłam uwagę przede wszystkim na przesłodkie „My Rose”, ciekawe i utrzymane w dawnym stylu „Bodyguard”, drażniące wspólnym z szantami mianownikiem „Daughter”, przyjemne „Alliigator Tears” oraz równie przyjemne „Just For Fun”, a także doskonałe „Ya Ya”. Nie umiałam zrozumieć zasadności umieszczenia na krążku kilku odstających stylem piosenek. Końcówka płyty również wydała mi się na tyle męcząca, że za pierwszym razem nie dosłuchałam jej do końca. Po kilku kolejnych odsłuchaniach wydawało mi się, że mam mniej więcej sprecyzowane wrażenia: otóż, album jest nierówny. Niby skłania się ku klasycznemu country, ale niekonsekwentnie połączone z nim nowoczesne wstawki powodują niepotrzebny chaos.

fot. Bożena Szuj

Tuż po przyjeździe do Gdańska, czekały na mnie generalne porządki, więc dla umilenia sobie pracy włączyłam zapętlony „Cowboy Carter”, dając mu coś w rodzaju drugiej szansy. I po co najmniej kilkudziesięciu odsłuchaniach, kiedy znam już każdy dźwięk tej płyty na pamięć, mam kompletnie inne wrażenia. W dodatku sprzeczne z pierwszymi. Przede wszystkim – co najpierw umknęło mojej uwadze, bo oprócz „Texas Hold ‘Em” i „16 Carriages” była to piosenka, którą już wcześniej słyszałam – album znakomicie się zaczyna: ciekawym i bogatym harmonicznie „Ameriican Requiem” (i kończy klamrą w postaci „Amen”). Chórki, w których diva się od zawsze doskonale odnajduje, melodia, w której może trochę poszaleć z technikami wokalnymi, do tego znakomita instrumentacja i wspaniale rozegrana przestrzeń. Poczułam powiew tej samej wolności, z którą kojarzę znakomity „Renaissance”. Świetne i mocne otwarcie. Z drugim numerem – coverem „Blackbiird” – mam już pewien problem i rzeczywiście wynika on z moich czysto subiektywnych preferencji. Osobiście niedoścignioną dla mnie wersją tej piosenki będzie zawsze ta w wykonaniu cudownych King’s Singersów w przepięknej aranżacji Daryla Runswicka. Żadna inna mnie nie rusza, a oryginału do teraz udało mi się nie wysłuchać, żeby nie skalać nim miłości, jaką mam do tego coveru. Aranżacja z płyty Beyoncé wydaje się co najmniej inspirowana pracą Runswicka, więc czuję w niej jakąś wtórność. Trochę podobnie mam zresztą z „Jolene”, choć nie ukrywam, że bardzo rozśmieszyła mnie teza ze wspomnianej wyżej recenzji, jakoby „Jolene” Dolly Parton była najważniejszą piosenką country wszech czasów, a Beyoncé, porywając się na nią, dokonała niemal świętokradztwa (tym bardziej, że sama Dolly Parton śpiewa na tej płycie, a przed „Jolene” robi nawet zabawne wprowadzenie). Problemem z tymi dwiema piosenkami nie jest to, że Beyoncé zaśpiewała je źle (jest zbyt doskonała, żeby cokolwiek zaśpiewać „źle”), czy że nie zostały rzetelnie zaaranżowane. Wszystko jest tu na najwyższym poziomie, ale… jest równocześnie nudno i mdło. Swoją drogą w innej recenzji przeczytałam, że Beyoncé śpiewa „Jolene” z pozycji silnej kobiety, co również mnie rozbawiło, bo o zazdrosnej kobiecie, która wygarnia drugiej, że jej „odbija męża”, miotając się między błaganiem o zaprzestanie a wygrażaniem, że ta druga nie wie z kim zadziera, można powiedzieć naprawdę dużo, ale z pewnością nie to, że jest silna.

Takie toksyczne zachowania mają swoje źródło w niskim poczuciu własnej wartości, jak również w błędnym przekonaniu, że partnerzy, z którymi się wiążemy są naszą pozbawioną wolnej woli własnością, którą ktoś z zewnątrz może sobie – jeśli ich dostatecznie nie upilnujemy – „zabrać”. Jak mało szacunku trzeba mieć do swojego partnera, żeby o nim tak przedmiotowo myśleć. Do tego wszystkiego kobiety były latami umacniane w takich przekonaniach, bo zdrady winna była przecież zawsze tylko i wyłącznie kobieta. Jeśli to kobieta zdradzała męża, była „puszczalską lafiryndą”, która „rozłożyła nogi przed pierwszym lepszym”. On mógł pić, bić, stronić od seksu, znęcać się nad nią psychicznie czy zwyczajnie przestać ją kochać, ale to nigdy nie było istotne. To ją odsądzano od czci i wiary. (Nie twierdzę, że te okoliczności usprawiedliwiają zdradę, natomiast właśnie dlatego, że rzadko znamy kontekst, warto powstrzymywać się od łatwych osądów, a jeśli już musimy oceniać, oceniajmy samo zachowanie – niewątpliwie krzywdzące – a nie dopuszczającego się go człowieka).  Natomiast jeśli to mężczyzna zdradzał, opcje były dwie: albo miał fatalną żonę domagającą się od niego życia w celibacie i zamieniającą jego codzienność w piekło, więc wszystko, co zrobił, było naturalną konsekwencją wyłącznie jej działań, albo był przyzwoitym mężczyzną, który jednak zaplątał się w perfidnie zarzuconą nań przez rozpustną kochankę sieć grzesznych pragnień, za co odpowiadać mogła również tylko ona (jak suka nie da, pies nie weźmie – jak głosi pewne mądre i tak samo kulturalne powiedzenie). Jedną ze śmieszniejszych niekonsekwencji patriarchatu jest założenie, że mężczyźni są od kobiet bardziej zrównoważeni, więc w przeciwieństwie do słabej płci nadają się do rządzenia, ale równocześnie bardzo kiepsko im wychodzi zarządzanie własnym rozporkiem.

Z jednej strony obecność „Jolene” na płycie nie dziwi (zwłaszcza po albumie „Lemonade” – osobistym wyznaniu, jaką drogę ma do przejścia kobieta chorobliwie zazdrosna, zdradzana, aż w końcu zdradę wybaczająca i budująca na zgliszczach starego nowy, trwalszy dom), z drugiej… czy to nie od swojej idolki Beyoncé młodzież powinna się dowiedzieć, że ten dawny model był spaczony i chory? I że wyzwala nas prawda, wzięcie odpowiedzialności za własne działanie oraz terapia, jeśli nie radzimy sobie np. z zazdrością (nawet, jeśli jest uzasadniona)? Pytanie retoryczne, ale chyba zasadne.

fot. Bożena Szuj

Wracając jednak do strony muzycznej, napisałam o dwóch wykonaniach coverów, które były w moim odczuciu mdłe i znakomitym przykładem wykonania zupełnie niemdłego jest na płycie piosenka „Ya Ya” – słychać w niej pomysł na stworzenie wokalnej kreacji. To nie jest zwykłe odśpiewanie (choćby nie wiem jak brawurowe), tu nie ma znaczenia czy wszystkie wydawane przez Beyoncé dźwięki są piękne i perfekcyjne. Wszyscy znamy przecież na pamięć jej imponujące możliwości. Tu liczy się rola (znakomite modulacje głosu), którą sobie wymyśliła i z której nie wychodzi. Doskonale ten utwór czuje i słychać, jak cudownie się podczas jego śpiewania bawi, w czym rzeczywiście można się doszukać kontynuacji płyty „Renaissance”.
Przy pierwszym wysłuchaniu wyłapałam piosenki w dość podobnym stylu, mogące stanowić ścieżkę dźwiękową do (rzeczywiście urzekającego, jeśli chodzi o krajobrazy) „Yellowstone”. Wszystko, co odstawało, mój mózg interpretował jako niezrozumiały szum. Teraz, kiedy znam album całkiem dobrze, wspomniane wcześniej piosenki postrzegam bardziej jak solidny fundament, a utwory nowocześniejsze w brzmieniu („Spaghetti”, „Flamenco”, „Desert Eagle”, „Riiverdance”„II Hands II Heaven”, „Tyrant” i „Sweet Honey Buckiin’”) jak dopracowane wykończenie całości… w stylu Beyoncé. Stylu, który zaczął mi się wreszcie krystalizować. Niewysłuchany przeze mnie za pierwszym podejściem trzyczęściowy kawałek „Sweet Honey Buckiin’” teraz mnie kompletnie zachwyca (zwłaszcza część „Buckiin’”). Mój odbiór „Cowboy Carter” jest dziś zupełnie inny niż po pierwszym wysłuchaniu, nie mam więc stuprocentowej pewności, że za jakiś czas nie będę go odczuwać jeszcze inaczej. W momencie pisania tej recenzji mam wrażenie, że dwa połączone tu ze sobą, pozornie sprzeczne, światy w jakiś sposób na siebie wpływają i wzajemnie się tworzą; że istnieją właśnie poprzez kontrast, jaki sobie wzajemnie dają. Że w tej niespójności da się spójność znaleźć. Artystka udowadnia (m.in. takim antyfanom country jak ja), że nawet do tak przaśnej i prostej muzyki można podejść bardzo kreatywnie i na jej kanwie stworzyć coś co najmniej intrygującego. (Nawiasem mówiąc, choć można, nie wyszło to jak dotąd żadnemu białemu konserwatywnemu muzykowi.)
Czy jest to album wybitny? Nie wiem. Na pewno jest doskonale przemyślany i dopracowany, a także pobudza do wielu refleksji. To już bardzo dużo.

fot. Bożena Szuj

Spis utworów:

1. Ameriican Requiem
2. Blackbiird (featuring Brittney Spencer, Reyna Roberts, Tanner Adell, Tiera Kennedy)
3. 16 Carriages
4. Protector (featuring Rumi Carter)
5. My Rose
6. Smoke Hour Willie Nelson (featuring Willie Nelson)
7. Texas Hold ‘Em
8. Bodyguard
9. Dolly P (featuring Dolly Parton)
10. Jolene
11. Daughter
12. Spaghetti
13. Alliigator Tears
14. Smoke Hour II (featuring Willie Nelson)
15. Just For Fun (featuring Willie Jones)
16. II Most Wanted (featuring Miley Cyrus)
17. Levii’S Jeans (featuring Post Malone)
18. Flamenco
19. The Linda Martell Show
20. Ya Ya
21. Oh Louisiana
22. Desert Eagle
23. Riiverdance
24. II Hands II Heaven
25. Tyrant (featuring Dolly Parton)
26. Sweet Honey Buckiin’ (featuring Shaboozey)
27. Amen

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę moją własną próbę zmierzenia się (tylko własnym głosem i słuchem) z zaaranżowaną przez Daryla Runswicka dla zespołu King’s Singers piosenką „Blackbird” z repertuaru The Beatles.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

„Reniferek”

scenariusz: Richard Gadd
reżyseria: Josephine Bornebush, Weronika Tofilska
gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: Wielka Brytania
rok powstania: 2024

pełny opis filmu wraz z obsadą

Czerwony plakat miniserialu „Reniferek” na Netflixie omijałam (dzisiaj widzę zresztą, że nie oddaje sensu tego filmu tak dobrze, jak ilustrujący moją recenzję granatowoszary). Dopiero kiedy kilka osób, z których gustem się liczę, zaczęło namawiać do jego obejrzenia, bez specjalnej ekscytacji zaproponowałam Partnerowi rozłożony na dwie części seans. Już po kilku minutach pierwszego odcinka wiedzieliśmy, że to naprawdę dobra produkcja, natomiast to, w jaką stronę serial się rozwinął, jak trudnych dotknął wątków, jak niepostrzeżenie rozbebeszył najbardziej bolesne zakamarki ludzkiej psychiki, wgniotło nas w ziemię. Ostatnim serialem, po wyłączeniu którego długo razem płakaliśmy, była „Informacja zwrotna”. I jeśli ktoś po tym wstępie nie jest ciągle pewien, czy jestem za czy przeciw, spieszę wyjaśnić: „Reniferek” to dzieło wybitne. W sposób bezkompromisowy, ale też niepozbawiony specyficznego i smakowitego poczucia humoru, porusza temat, którego nikt jeszcze nigdy w tak brutalny sposób w serialu nie przedstawił.

W wielu recenzjach opis fabuły sprowadza się do problemu stalkingu. Główny bohater, Donny Dunn (w tej roli pomysłodawca serialu, autor scenariusza oraz… człowiek, którego losy widzimy na ekranie – Richard Gadd) próbuje swoich sił w stand-upie, a że wychodzi mu to dość słabo, dorabia równocześnie jako barman. Jego uprzejmy gest wobec sympatycznej klientki Marthy (doskonała Jessica Gunning) nieoczekiwanie zostanie przez nią odebrany jak zachęta do długiego, wyczerpującego stalkowania głównego bohatera. Tak, jest to – starając się nie spoilerować – część fabuły serialu. Jednak… serial nie jest o stalkingu. Nie jest też o (dosyć przerażającej) obsesji Marthy. Gadd, jak rasowy terapeuta, rozkłada na czynniki pierwsze samego siebie. Kluczowym jest tu pytanie:

Która część mnie spowodowała, że cała ta sytuacja w ogóle mogła się zdarzyć?

Stalking jest w tle, ale na pierwszym planie widzimy coś znacznie groźniejszego – widzimy człowieka o tak niskim poczuciu własnej wartości, że pozbawionego jakichkolwiek granic. Nie zgodzę się z recenzjami, w których Donny nazywany jest „mrukowatym” czy „słabym”. Nie zgodzę się też z recenzjami, w których nazywany jest beznadziejnym komikiem. (I nie dlatego, że mi w trakcie niektórych jego żartów na scenie – podobnie jak milczącej publiczności – nie wybijał żenadometr. Wybijał.) To, że przez wielu mógł być postrzegany jako pesymistyczny słabeusz bez poczucia humoru ma źródło w jego ogromnej niepewności siebie. Ja Donny’ego odebrałam jak dobrego, wrażliwego, życzliwego, fajnego faceta, a jego żarty sytuacyjne – więc takie, które nie były wcześniej przygotowane – były wręcz znakomite. Mój Partner zauważył, że Donny był na scenie żenujący, kiedy zjadała go trema. Trema jest tym, co osobie pewnej siebie i własnej wartości dodaje skrzydeł (nawet, jeśli ją początkowo zjada). Ale u niego nie miało co zagrać, bo nieistniejąca pewność siebie i własnej wartości sprawiały, że za wszelką cenę chciał się podobać. Każdemu. Określało go tylko to, co z zewnątrz, nigdy to, co miał w środku, bo tam czuł pustkę. Za mocno się starał, w głębi duszy nie wierząc, że mu wyjdzie. Nie wierząc, że jest niezły. Jednak kiedy całkowicie odpuszczał, widząc katastrofę, jaka się właśnie na scenie wydarza, wychodziły mu najlepsze kwestie. Czy jest to postać autodestrukcyjna (co wielu recenzentów i komentujących doprowadziło do szału)? Jak najbardziej! Ale… nie tylko.
Bronię Donny’ego, a tak naprawdę Richarda Gadda, bo… odnajduję się w jego rysie osobowości. Zobaczenie na ekranie, do czego stawianie wszystkich innych na pierwszym miejscu może doprowadzić, było dla mnie wstrząsające. Wstrząsające, ale i terapeutyczne. Moja pewność siebie i poczucie własnej wartości również długi czas były na minusie. Praca autoterapeutyczna podniosła je do zera, ale nadal nie dostrzegam własnych granic, nie umiem ich więc jasno komunikować. Brak asertywności dostałam podobno w pakiecie z ADHD, ale reszta jest efektem złego wychowania. Złego, czyli nieprzygotowującego do dorosłego samodzielnego życia, w którym znamy swoją wartość, stawiamy granice i jesteśmy ze sobą szczęśliwi. Ktoś sterapeutyzowany może nie rozumieć, czemu Gadd wszystkich wokół usprawiedliwia (i czemu ja w tej recenzji usprawiedliwiam jego). Otóż robi to nie tylko dlatego, że nauczył się używać własnych traum i w jakiś masochistyczny sposób go do ich odtwarzania ciągnie, ale też dlatego… że pod tym złym wychowaniem, pod brakiem granic kryje się dobry, wartościowy człowiek, który widzi i rozumie znacznie więcej niż inni. Na mojej terapii grupowej w pewnym momencie stałam się niemal memiczna – czegokolwiek ktoś by nie powiedział, ja „rozumiałam”. Ale tak było w moim życiu zawsze. Zawsze od kiedy pamiętam. Ktoś zaburzony w złości krzywdził dziecko – rozumiałam. Ktoś niekontrolujący swojej złości zgwałcił – rozumiałam. Wielu psychiatrów do dziś ma problem ze zrozumieniem tzw. samobójstwa rozszerzonego. (Zwłaszcza, kiedy niedoszły samobójca sam przeżyje.) Ja, kończąc podstawówkę, musiałam i taką sytuację zrozumieć, tracąc w wyniku brutalnego morderstwa nie tylko kogoś z rodziny, ale też zrozumienie w oczach tych, którzy od sprawcy czynu się odwrócili. Trzeba pomagać. Trzeba rozumieć. Oprawcy w końcu niemal zawsze są również ofiarami (choroby, zaburzenia, złego środowiska czy traum z dzieciństwa). Byłam bezdenną studnią zrozumienia dla wszystkich degeneratów tego świata. I co najlepsze – ja ich postępowanie rozumiałam naprawdę. To nie były czcze deklaracje. Wiedziałam dużo o chorobach, zaburzeniach, budowie mózgu i wynikających z niej możliwościach, ale i ułomnościach. Wspaniale mieć taką osobę koło siebie, prawda? Ale wiecie, co jest jeszcze wspanialsze? Manipulowanie nią! Gadd w pewnym momencie mówi, że „jest lepem na muchy na takie sytuacje”. Tak, jest. Zaryzykuję nawet tezę, że wszyscy ci, których główny bohater tak bardzo drażnił, dla których był tak irytująco autodestrukcyjny czy wręcz odpychający – czyli osoby ferujące łatwe sądy, patrzące na świat w czarno-białych barwach – noszą w sobie narzędzia, by móc osobą jego pokroju manipulować. Oczywiście nie są tego świadomi i oczywiście nie oznacza to, że – gdyby kogoś takiego spotkali – koniecznie by z tego skorzystali. Jednak są w stanie. Z kolei widzowie wstrząśnięci, współczujący, zdruzgotani i nieco do Gadda podobni dostrzegają zagrożenia, o których jest ten serial.  Bo największym zagrożeniem dla Donny’ego jest niesterapeutyzowanie Donny’ego. To nie świat zewnętrzny jest straszny (chociaż czasami bywa). Pogrążyć może nas tylko to, co jest w nas samych – m.in. przyzwolenie na zło i przemoc, rozgrzeszanie czynów ewidentnie złych, łączenie ludzi i ich czynów w jedno, a co za tym idzie nieumiejętność rozdzielenia złego czynu od człowieka (czasem nie do końca złego), który go popełnił.
Słabością Donny’ego/Gadda nie jest więc – jak myślą niektórzy – jego empatia wobec własnych oprawców, czy jego dostrzeganie człowieczeństwa wszędzie tam, gdzie inni stawiają krzyżyk. Jego słabością jest brak tak samo dużej empatii dla siebie, dostrzegania człowieczeństwa w sobie. Gdyby siebie kochał, gdyby rozumiał, że jest wartościowy i wystarczający, gdyby zbudował pewność siebie i wiarę w swoje możliwości, szybko odkryłby swoje granice. A empatia i miłosierdzie (tego słowa użyłam w swoim życiu opisując tylko jednego człowieka – mojego tatę) pomogłyby mu sprawnie, więc asertywnie je komunikować. Ktoś mądry powiedział mi niedawno, że Polacy mają gigantyczny problem z odróżnieniem asertywności od arogancji. I że arogancja jest zła, bo sztucznie odcina nas od lęku, który musimy poczuć, jeśli chcemy być naprawdę odważni. Tymczasem asertywność zakłada przeżycie wszystkich swoich emocji i wynikającą z tego komunikację bez przemocy. Komunikację, w której zaopiekowane są wszystkie strony. Mam wrażenie, że gdyby Gadd był arogancki, nikt nawet nie zauważyłby tego, jak niskie jest jego poczucie wartości. Na pewno też nie uchodziłby za słabego. Wielu umknęłoby sedno jego osobistego dramatu czy też serii dramatów. Dramatem nie jest więc to, że on rozumie, że empatyzuje. Dramatem jest to, że nie został wyposażony – ani w rodzinnym domu, ani na późniejszych etapach życia – w żadne narzędzia, które pomogłyby mu się obronić przed wchodzeniem sobie na głowę tym, których rozumiał. O ile dobry chirurg nie musi być wyjątkowo empatyczny, a wręcz często pomaga mu w wykonywaniu pracy lekki rys psychopatyczny, o tyle np. dobremu terapeucie empatia jest do pracy niezbędna. Jednak ma on regularne superwizje, sam jest po terapii, ma też wiedzę, która pomaga mu się uporać z trudnymi doświadczeniami swoich pacjentów i oddzielić je od swojego życia prywatnego. Zastanówmy się, jak doskonałym terapeutą mógłby być Gadd (przypomnijmy sobie język narracji serialu – zobaczmy, jak wnikliwym jest obserwatorem ludzkiej psychiki), gdyby tylko zbudował w sobie miłość własną. Gdyby przezwyciężył kierujący nim lęk, odrzucił negatywne i nieprawdziwe poglądy na swój temat – w końcu nikt nie jest tylko głupi, beznadziejny, nienadający się do niczego, przegrany i żałosny. Gdyby z pokorą przyjął się takim, jaki jest, zrozumiał, że w każdym momencie swojego życia jest wystarczający, wybaczył sobie pogardę dla samego siebie. W roli ofiary tkwi się z wielu powodów. Wbrew pozorom nie jest wcale aż tak niewygodna, jak się może zdawać. Alternatywą jest wzięcie za siebie odpowiedzialności, a to znacznie, znacznie trudniejsze i bardziej przerażające.
Richard Gadd po przeżyciu tylu trudnych momentów (na własne czy nie własne życzenie – nieistotne), znalazł w sobie siłę nie tylko, żeby wyjść z roli ofiary, ale też, żeby napisać fantastyczny, elektryzujący scenariusz, doprowadzić do powstania znakomitego miniserialu i jeszcze na dodatek doskonale zagrać w nim samego siebie. Jeśli tak postępuje człowiek „słaby”, to chciałabym kiedykolwiek odnaleźć w sobie taką słabość.

P.S. A na deser zwiastun serialu.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Obsesja”

scenariusz: Samy Burch
reżyseria: Todd Haynes
gatunek: dramatthriller
produkcja: USA
rok powstania: 2023
oryginalny tytuł: May December
pełny opis filmu wraz z obsadą

Przy okazji recenzji fantastycznych „Biednych istot” Yórgosa Lánthimosa wspominałam o tym, że wybrałam się do kina również na drugi film znajdujący się niestety na przeciwległym biegunie jakości artystycznej. Mowa o „Obsesji” Todda Haynesa. Jedynym pożytkiem, jaki widzę z tych – w moim odczuciu – zmarnowanych pieniędzy i czasu, jest możliwość napisania o tym.

Fabuła

Będzie to też pierwsza moja recenzja zawierająca spojler, bo tym, którzy filmu nie widzieli, z całego serca oglądanie odradzam. O czym więc jest „Obsesja”? Poznajemy na pierwszy rzut oka typową amerykańską rodzinę. Po drugim rzucie oka dostrzegamy sporą różnicę wieku między panią domu Gracie Atherton-Yoo (doskonała Julianne Moore) a jej młodszym o ponad dwie dekady mężem, Joe Yoo (Charles Melton). Na odbywającego się u nich grilla przyjeżdża Elizabeth Berry (Natalie Portman) – przygotowująca się do swojej roli aktorka. Ma w realizowanym właśnie fabularnym filmie o rodzinie Yoo zagrać Gracie. Widać, że rodzina jest nastawiona do tego pomysłu dosyć sceptycznie. Nie chce utrudniać powstawania filmu, ale też nie bardzo chce więcej krępującego rozgłosu.
Dlaczego „więcej” i co jest w historii tej rodziny tak ciekawego, że ktoś postanowił zrealizować na jej podstawie film? Otóż ponad dwie dekady wcześniej Gracie rodziła ich pierwsze dziecko… za kratami. Jej zdjęcia ilustrowały niemal wszystkie amerykańskie tabloidy, a ona odsiadywała wyrok za pedofilię, gdyż Joe – ojciec dziecka – miał wtedy zaledwie trzynaście lat. Obecność Elizabeth w ich miasteczku, wspólne posiłki, rozmowy, wciąganie jej w codzienne życie domu rozgrzebuje dawne rany. Joe ma dziś trzydzieści sześć lat (czyli dokładnie tyle, ile miała Gracie, wdając się z nim w romans), jego prawie dorosłe dzieci zaraz wyfruną z gniazda, ma długi małżeński staż, sprawia wrażenie ciepłego, kochającego i wspierającego męża. Nie przypomina dziś zmanipulowanego i wykorzystanego trzynastolatka. Podobnie Gracie. Zimna jak lód, antypatyczna, niestabilna, ale ukrywająca się za maską perfekcyjnej i statecznej pani domu nie przypomina dziś trzydziestosześcioletnego wampa, który uwodzi… dziecko, rozbijając swoją rodzinę (nota bene Joe był przyjacielem jej syna). Żadne z nich nie chce wracać do dawnej roli, żadne z nich nie chce też być przez te role przez świat postrzegane, a Elizabeth zapewnia, że film może pokazać światu prawdę. Prawdę o ich ogromnej miłości.
Joe od poznania Elizabeth (swojej rówieśniczki, gdyż film ma opowiadać o początkach ich związku) zaczyna mieć coraz więcej dylematów. Zastanawia się, co by było, gdyby. Od trzynastego roku życia jest wierny jednej kobiecie. Nie zaznał, jak inni jego koledzy, różnych przygód, krótszych i dłuższych relacji podczas dorastania. Nie poznał do końca samego siebie, własnych potrzeb. Pozostał zahukanym chłopcem w ciele dorosłego małomównego mężczyzny, z czego reżyser robi niepotrzebnie groteskę. Trudno nawet powiedzieć, że się w Elizabeth zakochuje, czy nawet że jest nią zauroczony. Jest jej ciekaw, ale przede wszystkim kontakt z nią potęguje jego zagubienie. Przypadkowy krótki jednorazowy seks z nią nie wydarza się bez przyczyny. Coś mu uświadamia i nie jest ani o Elizabeth, ani o nich. Jest o nim. Ta zdrada z jednej strony kompletnie nic dla niego nie znaczy (choć zatapia go w zrozumiałym poczuciu winy), ale z drugiej przewartościowuje jego małżeństwo.

Co się nie udało

Zarys fabuły nie brzmi źle, prawda? To wcale nie jest słaby pomysł na film, a przynajmniej na jego porządne tło. Co więc poszło nie tak? To, co zawsze – łopatologiczna dosłowność. Począwszy od samej pretensjonalnej czołówki z koszmarną, głośną, pompatyczną muzyką rodem z kiepskich filmów z lat 90., która będzie dla nas przez cały czas wskazówką, kiedy mamy być… zaniepokojeni (może dobrze, gdyby nie ona, nie mielibyśmy pojęcia). Widzimy liście, a na nich poczwarki zmieniające się w motyle. Jak się szybko okaże, Joe je hoduje. Jakąż w ten sposób przyciężkawą metaforę przemyca reżyser? Bingo! Zmianę chłopca w mężczyznę. Finezja, że palce lizać!
Dalej jest już tylko gorzej. Kiedy w pierwszej scenie – akcja zaczyna się od szykowania grilla dla gości – Joe sięga do lodówki po piwo,  Gracie upomina go, że „to już drugie”. Widzimy więc dynamikę, w której żona wchodzi w rolę matki. Czy to jednak celowy zabieg, żeby widz zrozumiał różnicę wieku, którą może z powodzeniem sam zaobserwować? Jeśli tak, to nieudany, bo niestety w wielu związkach, bez względu na wiek każdego z partnerów, kobiety przejmują role matek. Jest to bardzo niezdrowe i szkodliwe, ale dosyć powszechne.
Joe jest dla mnie postacią dosyć zagadkową. Nie umiem go czytać, bo nie mam pewności, co jest przyczyną wrażenia, jakie na mnie wywiera. Jego koreańskie korzenie sprawiają, że wydaje mi się kulturowo prawdopodobnie bardziej odległy niż rzeczywiście jest. Niemal w ogóle się nie uśmiecha, do tego jego małomówność i skrytość wywołują pewien dystans. To może nawet dodawać mu męskości, natomiast kiedy już się odzywa, zwłaszcza przy Gracie, słyszę chłopca. Grzecznego, dojrzałego, bardzo dobrze wychowanego, ale… chłopca. Nie może jednak pozostać w niedopowiedzeniu. Nie obyło się więc bez odziania go w krótkie spodnie i najazdu kamery na jego lekko przybrudzone białe skarpety, kiedy Gracie prosi go, by „zabrał swoje robaki z salonu, bo przyjdą goście”. Jego – taka  a nie inna – pasja jest dla żony tym, co dla każdej matki rozrzucone w salonie klocki Lego. Żeby nam przez przypadek nie umknęło, że dzielą ich dwadzieścia trzy lata różnicy. (#Pamiętamy)
Jedyną naprawdę mocną stroną tego filmu jest znakomita gra Julianne Moore. Wykreowana przez nią Gracie jest przekonująca, prawdziwa, przy czym całkowicie odpychająca, ale również, podobnie jak Joe, niejednoznaczna. To kobieta aktywna, która dużo pracuje, dba o dom, pięknie wygląda (przemawia przeze mnie też ogromna słabość do Moore) i jest odbierana jako „miła”, choć są to dopracowane do perfekcji pozory. Maska szybko spada, chociażby w scenie, w której jej córka Mary wybiera sukienkę na graduację. Gracie zaprasza do salonu sukien Elizabeth, z którą wspólnie podziwiają Mary wychodzącą z przebieralni w kolejnych kreacjach. Przy sukience, którą Mary jest wyraźnie zachwycona, Gracie stwierdza z teatralnym uśmiechem, że „zazdrości jej odwagi pokazania takich ramion i nieprzejmowania się obowiązującymi standardami piękna”. Elizabeth jest zszokowana, wdeptana w ziemię Mary ze smutną miną stwierdza, że zmierzy jeszcze inne sukienki, a Gracie zdaje się kompletnie nie pojmować skali swojej pasywnej agresji. Nie do końca wiem, na ile sobie zdaje sprawę ze swojej oziębłości, swojego nietaktu czy tłumionej agresji. Żyje w stworzonym przez siebie świecie jak w bańce i prawdopodobnie Joe jest jedyną osobą, którą do siebie dopuszcza, kiedy się załamuje. A kiedy jest z nim sama, często płacze. Małe rzeczy urastają do rangi potworów. Wychodzi z niej stres i przerażenie, z jakim musi sobie prawdopodobnie radzić każdego dnia.
Mamy więc dwie dość ciekawe, mocno złożone, być może za słabo przez reżysera psychologicznie rozebrane, a równocześnie pokazywane w zbyt dużych i zbyt banalnych skrótach postacie. Pojawia się trzecia – Elizabeth – która mogłaby być dla nich przeciwwagą, a jest… karykaturalną katastrofą. Nie wiem, czy to kwestia fatalnie napisanej roli, czy jej zagrania. (Po „Czarnym Łabędziu”, nad którym zachwytów kompletnie nie rozumiem, i koszmarnym „Vox Lux” mam przykre wrażenie, że Natalie Portman gra w sposób manieryczny, pretensjonalny, przesadzony, a do tego występuje w filmach słabych.) Elizabeth ma być w założeniu taką „dziewczyną z sąsiedztwa”: ciepłą, serdeczną, bezpośrednią. Aktorką, która nie „gwiazdorzy”, tylko przyjeżdża wykonać swoją pracę – przygotować się do roli. I właśnie z powodu wyżej wymienionych cech, trudno się jej odnaleźć przy nieco onieśmielającej Gracie. Jednak kiedy z jakiegoś nie do końca zrozumiałego powodu zaczyna jej się chyba podobać Joe (nic mu nie ujmując, po prostu nie czuć między nimi żadnej chemii), zachowuje się jak podlotka. Wyobrażam sobie, że jako aktorka (a taką gra w filmie) mogłaby przynajmniej zagrać profesjonalizm, odwiedzając Joe w pracy, zamiast robić maślane oczy i szeptać zalotnie: „masz niesamowitą pracę”. Znaczy żaden przyzwoity pornol by się nie powstydził takiego podrywu, ale rozumiem że reżyser wyżej mierzył. Elizabeth nie ma żadnej głębi. Jest wydmuszką, a swoją nijakość rekompensuje teatralnością. Nie widzimy ani jej przekonującego zachwytu Joe, ani pasji do swojego zawodu. Jej wnętrze jest płaskie jak naleśnik. Po seksie z nieco przerażonym swoją zdradą Joe, obśmiewa jego poczucie winy. Wykrzykuje mu, że „tak się zachowują dorośli”. Owszem, dorosły człowiek ma absolutne prawo pójść do łóżka z drugim dorosłym człowiekiem (jeśli obie strony wyrażą na to zgodę) kiedy chce, w jaki sposób chce i nie musi się nikomu z tego tłumaczyć. Pełna zgoda. Czy jednak zdradzanie lub spanie z kimkolwiek bez żadnych uczuć jest faktycznie „miarą dorosłości”? Polemizowałabym. Joe, choć pozostaje w kryzysie i wewnętrznym konflikcie między swoją dziecięcą a męską stroną, wydaje się tu dużo od niej dojrzalszy.
Najbardziej żenująca jest jednak ostatnia scena, w której widzimy rezultaty przygotowań Elizabeth. Zostajemy zaproszeni na plan filmu, w którym gra Gracie sprzed lat. Film, który powstaje, jest – choć trudno w to uwierzyć – jeszcze gorszy od „Obsesji”.

Co mogłoby się udać

Historia małżeństwa Gracie i Joe jest oparta na faktach. To, co w „Obsesji” wybrzmiewa, to dewastacja, jakiej uległ Joe pod wpływem gwałtu Gracie. I jest to wątek, w moim odczuciu wart pociągnięcia. Opowieści Gracie, w końcu cytowany w filmie list sprzed lat, jaki napisała do Joe, malują tę sytuację jak potężną, romantyczną miłość o niezwykłej sile rażenia, która połączyła dwoje ludzi, z których „jedno urodziło się za późno, a drugie za wcześnie”. Brzmi pięknie. Teraz odwróćmy sytuację i wyobraźmy sobie, że mężczyzna pod czterdziestkę przeżywa miłość swojego życia z trzynastolatką. Włos mi się na głowie jeży, kiedy sobie przypomnę, że uczyłam dzieci w tym wieku. Miałam wychowawstwo w klasie liczącej zaledwie kilku chłopców tylko dwa lata młodszych. Nigdy nie kastrowałam dzieci w myślach – zawsze miałam pełną świadomość, że są to od narodzin istoty seksualne. Szanowałam ich prywatność, odrębność, intymność. Z niektórymi nad wyraz rozwiniętymi intelektualnie chłopcami rozmawiałam z nieskrywaną przyjemnością i dumą, że są tacy mądrzy, licząc po cichu, że wniosę coś pozytywnego do ich myślenia. Coś, co im w przyszłości pomoże. Jednak nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by traktować ich jak w pełni rozwiniętych, ukształtowanych mężczyzn, a zdrowa heteroseksualna kobieta szuka partnera wyłącznie wśród takich. Interpretowanie zachwytu nad dzieckiem jako romantycznej miłości jest dowodem poważnego zaburzenia. To próba zrekompensowania sobie jakichś deficytów. Romantyzowanie tego, idealizowanie, wychodzenie z założenia, że skoro potem się pobrali i spędzili ze sobą ponad dwadzieścia lat, to to musi być miłość, niestety jest przyklaskiwaniem złu. Po jednej stronie szali jest zaburzona dorosła kobieta, po drugiej skrzywdzone dziecko. I nie mam tu na myśli demonizowania samego seksu. Jestem w stanie uwierzyć, że Joe nie został do niego zmuszony. Problemem jest nierówność w rozwoju emocjonalnym jednego i drugiego.  Efekty wyrządzonej Joe krzywdy widzimy dzisiaj. Jest kompletnie pogubiony. Żadne z dwojga nie przepracowało swoich traum, ale wina za traumy Joe spoczywa wyłącznie na Gracie. Niesterapeutyzowanie w żaden sposób jej nie usprawiedliwia. I mam tu odrobinę wdzięczności dla Haynesa, który próbuje to pokazać. Zwłaszcza w scenie, w której Joe po raz pierwszy podejmuje z Gracie rozmowę na temat początku ich związku i… zaczyna się jąkać. Przemawia do niej mały chłopiec. Pyta: „a co, gdyby się okazało, że to jednak wydarzyło się za wcześnie?” A Gracie, jak każdy przemocowiec przypomina mu, że „to on ją uwiódł”. Joe nie padł ofiarą przemocy dawno temu raz. On żyje z przemocowcem cały ten czas. Przemocowcem przerażonym, że dziś dorosły już Joe, atrakcyjny dla kobiet w swoim wieku i młodszych, może w każdym momencie odejść. Przemocowcem biednym, ale ciągle niebezpiecznym.
Ten film naprawdę mógł się udać. Mógł drapieżnie, bezkompromisowo wtargnąć w to pozornie ułożone życie i rozwalić je na strzępy. Obnażyć kryjące się pod ładnym obrazkiem zło. Pokazać (delikatnie tylko wspomniane) cierpienie pierwszej rodziny Gracie, od której odeszła do Joe. Oddać na dłużej głos jej starszym dzieciom, którym również zniszczyła życie. Tymczasem wszystkie te ważne problemy są zaledwie muśnięte. Złożoność wszystkich trudnych emocji jest sprowadzona do jednej, dwóch czy trzech kwestii starszych dzieci. A przecież tragedią tych dzieci jest nie tylko gigantyczny żal do matki, ale też miłość do niej, poczucie odrzucenia, być może upokorzenia. W zamian za to ekran wypełnia zadowolona z siebie Elizabeth, która nic tak naprawdę z całej tej trudnej sytuacji nie rozumie, co doskonale udowadnia swoją „brawurową” grą w kręconym w „Obsesji” filmie. Szkoda.

P.S. Na deser łączę zwiastun.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Biedne istoty”

scenariusz: Tony McNamara
reżyseria: Yórgos Lánthimos
gatunek:romanssci-fi
produkcja: USA, Irlandia,
Wielka Brytania

rok powstania: 2023
oryginalny tytuł: Poor things
pełny opis filmu wraz z obsadą

Od kiedy mamy w domu dużą używaną plazmę służącą nam jako ekran do oglądania filmów i seriali, prawie w ogóle nie chodzimy do kina. Nowe filmy prędzej czy później lądują na platformach, na których można je legalnie obejrzeć, a brak ludzi dookoła, ich mlaskania, siorbania, zapachu i komentarzy to dodatkowy atut pozostania w zaciszu własnego domu. Jednak są czasem tytuły, które chcemy obejrzeć szybko, kiedy jest o nich głośno. Zostałam na jakiś czas słomianą wdową, uczę się siebie, więc w ramach wzniecania dawnego ognia i zakochiwania się w sobie na nowo, wzięłam samą siebie na dwie randki do kina właśnie. Dzień po dniu zobaczyłam w naszym uroczym studyjnym Kinie Miejsce najpierw „Biedne istoty” Yórgosa Lánthimosa, a potem „Obsesję” Todda Haynesa. O tym drugim nieszczęsnym nieporozumieniu napiszę kiedy indziej, natomiast dziś z przyjemnością spróbuję zrecenzować dzieło Lánthimosa. Nie ukrywam, że do wybrania się na ten film najbardziej zachęciła mnie relacja przyjaciela, który tuż po seansie stwierdził, że ma całkowicie mieszane uczucia – od zachwytu po jakiś rodzaj wstrętu. Pomyślałam, znając jego gust, bezpruderyjność i liberalne spojrzenie na świat i sztukę, że to niezwykle ciekawe. Tak skrajne emocje zazwyczaj budzi prawdziwa Sztuka. Zresztą na innym genialnym filmie tego samego reżysera – „Lobsterze” – byliśmy wiele lat temu razem w kinie i bardzo nam się podobał.

Już od pierwszej sceny do samego końca filmu miałam jedno dominujące wrażenie – ten film jest pod każdym względem arcydziełem. Sztuką totalną, oryginalną, głęboką, zwariowaną, bezkompromisową, przerażającą, rozbawiającą i miażdżącą swoją wielkością. Niemal każdy kadr to doskonały obraz, który można byłoby godzinami kontemplować. Gra koloru (roztańczonego, krzykliwego, przerysowanego) z czarno-białą narracją zdumiewa, wprowadza pewien chaos i sprzeczność. Jednak pozorną. To jedno z tych dzieł, w których czuję, że twórca nad wszystkim całkowicie panuje.
Dziwność tego filmu jest dokładnie tym, czego od Sztuki oczekuję. „Biedne istoty” oparte na książce Alasdaira Graya pod tym samym tytułem, to przedziwna historia Belli Baxter (w tej roli fenomenalna Emma Stone), która została wskrzeszona przez szalonego naukowca dra Godwina Baxtera, nazywanego przez nią Bogiem, co po angielsku stanowi zdrobnienie jego imienia (w Godwina wcielił się równie znakomity Willem Dafoe). Nie wchodząc w dosyć pokręcone szczegóły, Bella jest jego eksperymentem. W ciele dorosłej kobiety widzimy najpierw dziecko, a potem dorastającą dziewczynkę, zmieniającą się w kobietę. Niektórzy recenzenci porównywali ją do lalki, co jest ciekawym skojarzeniem. Momentem przełomowym oraz inicjacyjnym zaplanowanym dla niej przez dra Godwina ma być ślub z wybranym przez niego kandydatem, ale… sprawy się komplikują, kiedy Bella stwierdza z rozbrajającym urokiem, że ślub, owszem, chętnie, ale na inicjację woli wybrać wyprawę do Europy z Duncanem Wedderburnem (świetny Mark Ruffalo), który obiecuje jej mnóstwo seksu i brak bezpieczeństwa. Jej oczy w momencie tego wyznania błyszczą (w czym przypomina mi do złudzenia mnie samą sprzed lat).

Duncan Wedderburn jest zabawnie-żenującym lovelasem, który nie przepuści żadnej okazji, by wdać się w przelotny romans; typowy samiec alfa, zdobywca. Amant łamiący serca, bo – jak wiadomo – podczas „nic nieznaczącego” seksu zakochują się tylko kobiety, których tym wspaniałym mężczyznom zawsze żal. Więc rzucają między drugim a trzecim stosunkiem wyświechtane: „tylko się we mnie nie zakochaj”, na wszelki wypadek wtrącając również coś o tym, że „żaden inny kochanek nie umie tego, co oni” (miałam wątpliwą przyjemność usłyszeć ten tekst od mężczyzny, który mnie zostawiał; dopiero po latach zrozumiałam, co dokładnie panowie sobie rekompensują takimi słowami). I najcudowniejsza jest w tym wszystkim Bella, przypominająca trochę autystyczne dziecko. Ona go… nie rozumie. Obiecał jej dużo seksu i brak bezpieczeństwa, więc po to przyjechała i bawi się doskonale. Oczywiście nie trudno się domyślić, jak bardzo nie umie się w tym odnaleźć sztampowy Duncan. Bella w żaden sposób nie wchodzi w rolę „typowej kobiety” (czegokolwiek byśmy pod tym dziwacznym sformułowaniem nie rozumieli). Bella nie czyta między wierszami, nie kokietuje, nie flirtuje, nie bawi się w dwuznaczne słowne gierki (scena w restauracji, w której jedzą obiad z przyjaciółmi Duncana jest cudownym tego przykładem). Bella lubi seks, bo doskonale rozumie, że dzięki niemu poznaje samą siebie. Że to jej droga do pełnego zintegrowania się ze sobą. Chodzi o miłość. Ale… do siebie. Jest w tym piękna, niewinna, przejrzysta, uczciwa, doskonała. (W tym podejściu również odnajduję siebie samą sprzed lat.) Więcej fabuły nie zamierzam już zdradzać.
Nie umiem odebrać tego filmu inaczej niż poprzez swój feministyczny filtr. Jednak nawet przy użyciu tego jednego filtra widzę kilka różnych komunikatów. Na pierwszy plan wysuwa się to, co oczywiste – widzimy kobietę, która nie rozumiejąc konwenansów lub odrzucając je, w sposób czysty i nieskrępowany odkrywa swoją seksualność (która zresztą nie musi być czytana wyłącznie dosłownie – może symbolizować wiele kwestii). Odrzuca to, w co próbują ją – nomen omen – ubrać mężczyźni. Począwszy od pomysłu, by jej pierwszy seks miał miejsce dopiero po ślubie, po zjedzenie tylu babeczek, ile „się powinno”. Patrzy na świat oczami dziecka. Wybiera z niego to, co ją zainteresuje, a potem sprawdza, czy dana rzecz jej pasuje, czy nie. Empirycznie doświadcza życia i wyciąga z tego własne wnioski. (Czym, na Godwina, jest rozwój, jeśli nie właśnie tym?) Jest w tym fantastycznie wolna i równocześnie przedziwna. Zniewala i onieśmiela, ale też gorszy. Z drugiej strony – tak, jest inna, jest wolna i robi, co chce, ale… choć zdaje się tym zupełnie nie przejmować, jest jednak nieustająco oceniana. Nazywana (i wyzywana) w sposób uprzedmiotawiający. Oklejana od stóp do głów etykietami, na które w żadnym wypadku nie zasługuje. Jeśli „rozwiązłością” można nazwać absolutną wierność sobie, chęć dogłębnego poznania siebie i bezkompromisową szczerość, to żyjemy w świecie złych nazw. Wspaniale, że inność Belli pozwala jej nie zauważać tego, jak jest odbierana, ale nie zmienia to faktu, że żyje w męskim świecie, w którym głupkowaty i na swój sposób czarujący Piotruś Pan Duncan jest „zdobywcą” i „mężczyzną niebezpiecznym”, a przeobrażająca się z dziewczyny w kobietę Bella przez realizowanie swoich pragnień i odkrywanie wszystkich swoich warstw szybko zdobywa wiadomy tytuł, choć inteligencją i wglądem w siebie przewyższa Duncana o kilka głów.

Myślę, że – abstrahując już od filmu – kobieta nie musi jak Bella nawet spełniać tych wszystkich fantazji. Wystarczy, że je ma, że o nich mówi. Męski świat wrzuca ją do wora „łatwych”, zupełnie, jak by oczekiwał od niej zaprzeczenia, że jest istotą seksualną. Może być seksualnym obiektem – bardzo proszę, ale nie istotą z własną odkrytą i dobrze poznaną seksualnością, która wie, czego chce, a co jej nie służy.
Jak w tym wszystkim interpretować dra Godwina Baxtera, jej stwórcę, ojca, boga, no i… przy okazji również mężczyznę? Kompletnie niejednoznacznego, fascynującego, intrygującego… Myślę, że tu pole jest naprawdę duże. On daje jej mnóstwo swobody. Trudno się dziwić – skoro Bella jest jego eksperymentem, sam jest ciekaw, czego dokonał. Jednak głową jakiego świata może być męski bóg? Męskiego świata, przepełnionego męską narracją. Oczywiście, każdy człowiek, a więc także mężczyzna, jest inny (również pominięta przeze mnie postać poczciwego Maxa McCandlessa, zagrana przez Ramy’ego Youssefa). Nie chcę więc zapuszczać się w debaty na temat jednostek, które szanują kobiety i tych, które ich nie szanują. Chcę zauważyć, że „męski świat” (określenie być może niefortunne, a w każdym razie nad wyraz często niezrozumiałe) to inaczej „świat patriarchalny”. Świat nierówny, traktujący ludzi inaczej ze względu na płeć. Z jednej strony wspaniale jest widzieć na ekranie kobietę, która odstaje od wszystkich przyjętych norm i żyje po swojemu, nie zmieniając się na niczyją modłę i będąc tym samym wzorem dla innych kobiet. Z drugiej zaś strony, przykro jest patrzeć na świat nadal nienaprawiony. Nadal oceniający, nadal hołdujący nierównościom. Pytaniem, które się nasuwa jest to, kim tak naprawdę są tytułowe „biedne istoty”? Istoty, będące wynikami chorych eksperymentów dra Baxtera? A może ci wszyscy, których Bella zostawiła bezwiednie daleko za sobą w tyle? A może my czytelnicy/widzowie, próbujący rozwikłać te dylematy… Jedno jest pewne – Yórgos Lánthimos stworzył arcydzieło.

Oprócz wspomnianych przepięknych kadrów i znakomitych kostiumów na słowa ogromnego uznania zasługuje też fantastyczna, elektryzująca muzyka Jerskina Fendrixa, budująca nastrój filmu. 

Film dostał aż 11 nominacji do tegorocznych Oscarów w następujących kategoriach:

  • najlepszy film Andrew Lowe, Ed Guiney, Emma Stone, Yórgos Lánthimos
  • najlepsza aktorka pierwszoplanowa Emma Stone
  • najlepszy aktor drugoplanowy Mark Ruffalo
  • najlepszy reżyser Yórgos Lánthimos
  • najlepszy scenariusz adaptowany Tony McNamara
  • najlepsza charakteryzacja i fryzury
  • najlepsza muzyka oryginalna Jerskin Fendrix
  • najlepsza scenografia James Price, Shona Heath, Zsuzsa Mihalek
  • najlepsze kostiumy Holly Waddington
  • najlepsze zdjęcia Robbie Ryan
  • najlepszy montaż Yorgos Mavropsaridis

P.S. A na deser łączę zwiastun filmu.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Blok czekoladowy

fot. Marianna Patkowska

Od przyjazdu do Zakopanego stałam się pełnoetatową panią domu oraz na drugi etat niewolnicą Izaurą. Trochę żartuję, ale tylko trochę. Szykowanie sobie backgroundu, miękkiego lądowania i zabezpieczenia finansowego, by móc za grosze (lub nawet – z czym się liczę – za darmo) wykonywać swoją posługę w Świetlicy Biblioteki Społecznej „Przyjazne Pomorze” w Gdańsku, wymaga poświęceń. Więc pracować, pracuję, ale nieodpłatnie, licząc, że w najbliższej przyszłości przyniesie to długo oczekiwane plony. Jednak ponieważ pracuję nie do końca ruszając się z domu, mam też więcej czasu na gotowanie, w czym się rzeczywiście artystycznie spełniam. W Gdańsku bardzo doskwiera mi brak kuchni (mam nadzieję, że już kolejny sezon letni się pod tym względem zmieni), za to w zakopiańskim domu, posiadającym w dalszym ciągu moją ukochaną kuchnię Jednopalnikową z piecem, mogę się kulinarnie wykazać.
Zrozumiałam, że gotowanie jest moim językiem miłości. Że uwielbiam ludzi zarówno karmić, jak i uwodzić smakiem. Zależy mi nie tylko na tym, żeby byli najedzeni, ale też, żeby byli wniebowzięci, bo jedzenie może być niesamowitą rozkoszą. I nie chodzi tu o tworzenie kulinarnych towarów luksusowych. Ostatnimi czasy nie ma w moim gotowaniu mowy o jakichś drastycznie drogich czy niespotykanych składnikach. Chodzi wyłącznie o wyobraźnię, pomysł, smak i serce, a im taniej, tym lepiej!
W tym roku Święta pod kątem kulinarnym wyszły fantastycznie. Wszyscy byli szczęśliwi, więc prawdopodobnie prze(w)pisy na niektóre z dań wrzucę tu niebawem. Zacznę od tego na deser, który okazał się hitem – mianowicie na blok czekoladowy. Deser, który pewnie wiele osób robi. Ja zapragnęłam spróbować swoich sił i oczywiście bez przepisu, metodą prób i błędów, sprawdzałam, co jest rozwiązaniem dobrym, a co gorszym. Przed Świętami przygotowałam swój pierwszy blok, na Święta drugi, na Sylwestra trzeci, a po wyjeździe wszystkich gości czwarty. Czy za każdym razem odrobinę zmieniałam składniki i proporcje? Oczywiście tak, ale poproszona właśnie o przepis przez kolejne zachwycone nim obdarowane osoby, pomyślałam, że już mi się skrystalizował, więc może warto puścić go, mówiąc szumnie, w świat.

fot. Marianna Patkowska

SKŁADNIKI:
Wszystkie składniki dostaniemy w Biedronce!

– kostka margaryny do pieczenia (np. Tortowej)
– niecałe 2 szklanki cukru
– 5 łyżeczek kakao
– 0,5 szklanki mleka
– 2 tabliczki czekolady deserowej Allegro
– tabliczka czekolady mlecznej Allegro
– 4 łyżki mleka w proszku (ten składnik można pominąć)
– 75 g migdałów blanszowanych w płatkach (0,5 opakowania)
– 100 g wiórków kokosowych (0,5 opakowania)
– herbatniki Petit Beurre (Bonitki)

fot. Marianna Patkowska

PRZYGOTOWANIE:

fot. Marianna Patkowska

W małym garnku rozpuścić margarynę i dodać do niej cukier. Cały czas mieszając, wsypać kakao, a potem dolać mleko. Po chwili zacząć dodawać kawałki czekolad, powoli, mieszając. Na samym końcu, kiedy czekolady się rozpuszczą, dosypać mleka w proszku (jeśli nie mamy tego składnika, również nie ma problemu). Wszystko wymieszać tak, by stanowiło jednolitą masę, a potem przelać do miski, do której dodamy płatki migdałów, wiórki kokosowe i kilka startych w rękach jak najdrobniej herbatników (ja ścierałam ok. 7, 8 herbatników). Wszystko dokładnie i porządnie wymieszać. Formę do pieczenia ciasta wyłożyć papierem do pieczenia, a na dole poukładać herbatniki. Jeśli nie wypełnią całe przestrzeni, można dołożyć kawałki herbatników, żeby zrobić z nich spód. Na herbatniki wlewamy naszą czekoladową masę i na samej górze również układamy herbatniki tak samo, jak na dole. Całość studzimy. Jak będzie zimna, wkładamy na noc do lodówki.

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę swój cover znakomitej piosenki okolicznościowej Sii – „Death By Chocolate”.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wege pieczeń rzymska

fot. Marianna Patkowska

Od niemal piętnastu lat (miną tuż po Świętach Bożego Narodzenia) mieszkam w swojej podhalańskiej chatce z prowizoryczną kuchnią, w której gotuję na jednym turystycznym palniku. Stąd się zresztą zrodził pomysł stworzenie lata temu kulturalnego bloga kulinarnego Jednopalnikowa, do którego odwiedzenia serdecznie zapraszam. Dziś kontynuuję tamtą pyszną przygodę na tym blogu, w kategorii „Smak absolutny” (od trzech lat nie jem mięsa innego niż rybie, więc mięsożerców zapraszam na Jednopalnikową, a wegetarianów tutaj). Nie publikuję swoich przepisów już jednak tak często jak kiedyś. W kuchni cieszy mnie najbardziej improwizacja, stwarzanie czegoś od początku. Dlatego już późniejsze zapisywanie tego, co zrobiłam, nieco psuje mi zabawę. Choć oczywiście czasem to robię, jeśli przepis okazał się trochę wymagający, a efekt końcowy mi tak zasmakował, że chciałabym móc go jeszcze kiedyś powtórzyć. Z przepisów sama niemal nie korzystam, a jeśli już, to jedynie, żeby sprawdzić proporcje składników ciast lub czas gotowania albo pieczenia.  To ostatnie nastręczało mi wcześniej pewnych trudności, gdyż nie miałam piekarnika. Dostałam kiedyś od mamy dwa wspaniałe garnki do pieczenia i one rzeczywiście znacznie podniosły komfort mojego życia.
Od kiedy wprowadził się do mojego gospodarstwa domowego Partner, w kuchni zamieszkał też piec do pizzy, mikrofala i frytownica, które ucieszyły mnie, jego, nas, wszystkich naszych nielicznych gości, a najbardziej dostawców prądu. Ostatnio do cudownych zdobyczy technologii dołączył też… piec z prawdziwego zdarzenia! Piec do zabudowy, więc zabudowaliśmy go od góry stołem, ustawiając na cegłach. Stałam się więc oficjalnie Jednopalnikową z piecem. Od tego czasu wypiekam jak szalona wszystko, co się da. Ciasta, warzywa, zapiekanki makaronowe i co mi tylko przyjdzie do głowy, a ostatnio przyszła mi do głowy… wege pieczeń rzymska. Zdaje się, że nie robiłam jej nawet z mięsa, kiedy je jeszcze jadłam, więc tym ciekawsze wyzwanie. Efekt przerósł moje oczekiwania i myślę, że z powodzeniem mogę ją zaserwować podczas nadchodzących Świąt.
Składników jest sporo, bo korzystałam z tego, co akurat miałam i raczej staram się miewać w domu. (Na przykład od kiedy próbuję naśladować potrawy mięsne, mielona kozieradka i mielona słodka papryka wędzona to moje kulinarne must have.) Dlatego wydaje mi się, że większy fun ma się wtedy, kiedy stwarza się coś samemu, niż kiedy odtwarza się czyjś gotowy przepis, w dodatku z długą listą składników. Jednak może nie wszystkich to zniechęci. Nie jestem z tych, którzy swój brak kulinarnych umiejętności okraszają sentencjami typu:

gotowanie posiłku nie powinno trwać dłużej niż jego spożywanie.

Idąc tym tropem, kompozytorzy swoje godzinne symfonie powinni komponować w godzinę, a reżyserzy dwugodzinne filmy, realizować w dwie godziny. O pisarzach już nie wspominając – jest przecież cała masa naprawdę szybko czytających miłośników książek! Myślę, że stwarzanie każdej sztuki (nawet, jeśli będzie to sztuka – wege – mięsa) wymaga czasu, uwagi i serca. Mnie gotowanie odpręża. Ale rozumiem, że nie każdy musi je lubić.

fot. Marianna Patkowska

 SKŁADNIKI:

– 3 wędzone tofu
– główka
czosnku
– 4 liście laurowe
– 2 ziela angielskie
– ocet winny
– oliwa z oliwek
– sól
– pół bochenka czerstwego chleba (lub 2 – 3 czerstwe bułki)
– 3 cebule
– mleko
– szklanka suszonych borowików
– 3 spore marchewki
– kostka warzywna (kupna lub własnej produkcji)
– 2 kostki grzybowe (kupne lub własnej produkcji)
– szklanka suszonych pomidorów w wiórkach
– pół szklanki suszonej słodkiej papryki w wiórkach
– Olej Kujawski z rozmarynem, oregano i bazylią
– Olej Kujawski z pomidorem, czosnkiem i bazylią
– łyżka mielonej kozieradki
– szczypta mielonej słodkiej papryki wędzonej
– 2 surowe jajka
– odrobina masła (lub bezzapachowego oleju kokosowego)
– mąka (trochę, do zagęszczenia sosu)

PRZYGOTOWANIE:

Do miski z wodą wrzucić 3 – 4 przekrojone w poprzek ząbki czosnku, liście laurowe i ziele angielskie i dolać kilka kropli octu winnego oraz oliwy z oliwek. Całość zamieszać. Wędzone tofu przekroić na plastry i włożyć do przygotowanej marynaty. Czerstwe pieczywo pokroić na kawałki i razem z pokrojoną w plastry obraną cebulą włożyć do miski z mlekiem. Suszone borowiki włożyć do kolejnej miseczki i zalać zimną wodą. Marchewki umyć, obrać i pokroić w  drobną kosteczkę. Ugotować z kostką warzywną i grzybową, odsączyć z bulionu (bulionu nie wyrzucać!) i odstawić. Wszystko zostawić na noc.
Następnego dnia wyjąć plastry tofu z marynaty i drobno posiekać. Zblendować na jednolitą masę z wyłowionymi z mleka pieczywem i cebulą. Do masy dodać sól, kozieradkę, paprykę wędzoną i kilka kropli oleju z rozmarynem, oregano i bazylią, a także kilka kropli oleju z pomidorem, czosnkiem i bazylią. Wszystko porządnie wymieszać. Do masy dodać ugotowaną marchewkę, suszone pomidory oraz suszoną paprykę i znów wymieszać.

fot. Marianna Patkowska

Dwie pozostałe cebule drobno posiekać. Borowika wyłowić z wody i również drobno pokroić. Na patelni rozgrzać oba smakowe oleje, zeszklić cebulkę, posypać solą, dodać pokrojonego borowika i smażyć chwilę. W ostatnim momencie wycisnąć na patelnię 2 ząbki czosnku.

fot. Marianna Patkowska

Wszystko wymieszać, dodać dwa surowe jajka, a potem przełożyć do naszej masy.

fot. Marianna Patkowska

Masę jeszcze chwilę mieszać, a potem przełożyć do formy do pieczenia (wyłożonej papierem do pieczenia, albo wysmarowanej masłem).

fot. Marianna Patkowska

Wierzch posypać bułką tartą. Całość piec ok. 80 – 90 minut w nagrzanym wcześniej piekarniku w temperaturze 200°C z termoobiegiem.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Bulion, w którym gotowała się dzień wcześniej marchewka, i którego mieliśmy nie wyrzucać, podgrzać z drugą kostką grzybową i dwoma obranymi ząbkami czosnku (ząbków nie wyciskać, wrzucić całe do bulionu). W oddzielnym rondelku rozpuścić odrobinę masła, dodać mąkę i dolać niedużą ilość zagotowanego bulionu, cały czas mieszając. Zasmażkę połączyć z bulionem, wymieszać.

fot. Marianna Patkowska

Gotowym sosem polać naszą pieczeń, nie przejmując się, że może się trochę rozpadać. W smaku jest doskonała!

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser po wspaniałym obiedzie, mogę zaserwować tylko przepyszną Kelis!

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Miłość to pies” Paulina Młynarska

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2023

Każdy, kto obserwuje mojego bloga wie, jak cenię pióro i wrażliwość Pauliny Młynarskiej. Dlatego, choć jej najnowszą książkę przeczytałam tuż po ukazaniu się (a więc w czerwcu), długo biłam się z myślami, czy w ogóle tu o niej pisać. Zastanawiałam się, ponieważ niestety nie uważam, że jest dobra. Dziś wreszcie pomyślałam, że nie chcę udawać, że jej nie czytałam (zwłaszcza, że w tym okresie będę zamieszczać na blogu sporo recenzji książek), a tym bardziej, że nie zawiodła moich oczekiwań. Nie chcę jej przemilczeć. Choćby w ramach pracy nad starymi przyzwyczajeniami wynikającymi z wieloletniej tresury, jakiej została poddana kobieca część mojego pokolenia. Piszę tu o niepodejmowaniu żadnych działań, które w jakikolwiek sposób mogłyby sprawić komuś przykrość. Nie ma we mnie złych intencji, co powinno definitywnie zamknąć temat.
Ci, którzy obserwują w mediach społecznościowych profil Pauliny Młynarskiej, wiedzą, że mieszka na przepięknej Krecie z uroczą gromadką czworonogów – z trzema psami i czterema kotami, które zrządzeniem losu po prostu stanęły na jej drodze. Wykonuje fantastyczną robotę, przygarniając bezpańskie zwierzęta. Oprócz postów wojujących oraz zaangażowanych społecznie i politycznie, wstawia też co jakiś czas zdjęcia swoich futrzastych pociech, czasem odkrywając przed obserwatorami ciekawe, urokliwe historie z nimi związane. Prawdopodobnie tak właśnie zrodził się pomysł na książkę „Miłość to pies”. Książkę przez wielu – w tym mnie! – bardzo wyczekiwaną. Książkę zdobioną pięknymi ilustracjami Gosi Kulik i wypełnioną nie tylko ciekawymi opisami specyficznego życia na greckiej wyspie (coś o tym wiem) i trudnego na niej losu bezdomnych zwierząt, ale też baśniowymi historiami; zmyślonymi urzekającymi mitami na temat ich alternatywnego życia, co miało być pomysłem na wciągnięcie do grona czytelników również dzieci. W samym założeniu pomysł świetny, tym bardziej, że jego realizacja spadła na barki naprawdę dobrej i doświadczonej pisarki. Co więc poszło nie tak? Zbyt dużo naraz? To na pewno. Pierwsze, co mnie uderzyło, to zdecydowane uproszczenie języka, które kwalifikuje książkę do bardzo poprawnej, ale jednak literatury młodzieżowej. To być może nie jest nawet zarzut, dobra literatura młodzieżowa jest też przecież potrzebna, niemniej jednak po kampanii promocyjnej myślałam, że jedynie zwierzęce mity będą napisane z myślą o najmłodszych, a cała reszta nie odbiegnie zbyt mocno stylem od poprzednich książek Młynarskiej.
Zarzut zdecydowany mam natomiast do (już czuję, że rozpętuję nieuniknioną jatkę)… pretensjonalnego, a przede wszystkim zaburzającego podstawową funkcję języka, jaką jest komunikacja, wciskania rodzaju żeńskiego liczby mnogiej wszędzie tam, gdzie nie jest to potrzebne. Przykład znajdziemy już w dedykacji:

Wszystkim tym, które i którzy ratują bezdomne zwierzaki.

I teraz chciałabym się dowiedzieć, kto (która i którzy…) z myślących, czytających i poprawnie władających polszczyzną czytelników tak z ręką na sercu zdanie:

Wszystkim tym, którzy ratują bezdomne zwierzaki.

zrozumie w następujący sposób:

Wszystkim mężczyznom, którzy ratują bezdomne zwierzaki.

I proszę o uczciwą odpowiedź tych, którym język polski naprawdę nie nastręcza żadnych trudności. Już w pierwszym rozdziale kolejny kwiatek:

Przypomnę tylko, choć zapewne każda i każdy to wie […].

Tak już będzie niestety do końca. W nagromadzeniu uniemożliwiającym spokojne czytanie, a przynajmniej odbierającym całą z niego przyjemność. I ja znam na pamięć wszystkie argumenty zwolenników takiego pisania. Najbardziej lubię, kiedy osoby, które nie zajmują się językiem zawodowo robią mi długi wykład o tym, że „język buduje świadomość”. Zwłaszcza internet pełen jest takich samozwańczych specjalistów. Dzięki za przypomnienie, wiem to – studiowałam filologię polską u najlepszych językoznawców w kraju (miałam to niebywałe szczęście i zaszczyt), coś niecoś mi tam przekazali. Odrobinę liznęłam zagadnień uznawanych za skomplikowane, zaliczyłam na bardzo dobre oceny kilka ważnych egzaminów. Obserwując i badając język od lat wiem, że chwilowe językowe mody, jeśli kolidują z funkcją komunikacyjną, dość szybko zanikają. Czekam więc cierpliwie. Nie mam pretensji do Pauliny Młynarskiej aktywistki i feministki, że wpada w irytującą językową manierę w imię wyznawanych wartości. Mam pretensje do Pauliny Młynarskiej pisarki (i nie piję tu do braku kierunkowego wykształcenia – autorką jest znakomitą, a dorobek ma imponujący!) oraz do Wydawnictwa Prószyński i S-ka o zaśmiecanie tekstu, który staje się przez to nieczytelny. I zanim ktoś spróbuje włożyć mi w usta tezę, której nie wypowiedziałam, mianowicie, że śmieceniem są feminatywy, doprecyzuję, że śmieceniem jest tu nawarstwienie słów niepotrzebnych, zaburzających sens całości i kolidujące z ekonomizacją języka. Zdanie:

Przypomnę tylko, choć zapewne każdy to wie […].

czytam bez problemu. Rozumiem je. Autorka odrobinę asekuracyjnie zaznacza, że być może napisze oczywistość, coś, co my – czytelnicy już wiemy, ale to dla niej ważne, by dany fakt został w jej książce odnotowany. Kiedy natomiast napotykam na:

Przypomnę tylko, choć zapewne każda i każdy to wie […].

muszę stanąć na krótkie:

Wait! Whaaaat???!

bo automatycznie pod słowem „każdy” rozumiem „każdy człowiek” (czyli inaczej „wszyscy ludzie”) i dopiero nieoczekiwana „każda” wcześniej przypomina mi o innym znaczeniu „każdego” w rodzaju męskim. Czyli „każdy mężczyzna” (co byłoby z kolei domyślne np. w sformułowaniu „każdy, kto cierpi na problemy z prostatą” lub innym, odnoszącym się do cech lub doświadczeń typowo męskich, albo też gdyby zostało wypowiedziane w męskim gronie). To nazywam zubażaniem języka, bo rodzajowi męskiemu w liczbie mnogiej odbiera się jedno z jego dwóch znaczeń, jakim jest określenie większej liczby ludzi i zostawia mu się tylko znaczenie określające większą liczbę mężczyzn, „bo to rodzaj MĘSKI” (nie będą nam tu jacyś mężczyźni określać wszystkich, w tym kobiet!). I nie naśmiewam się z próby wyrugowania patriarchatu z miejsc, w których się zagnieździł. Wystarczy przeczytać kilka moich przypadkowych tekstów, żeby zobaczyć, za jak bardzo opresyjny i zły go sama uważam; jak wiele cierpienia wyrządził w moim życiu. Jestem zdania, że w języku można z nim walczyć na bardzo wielu polach, ale wybranie do tej walki właśnie rodzaju męskiego liczby mnogiej to akurat strzał w kolano. Prawdopodobnie nie jestem jedyną osobą, która widzi w tym dosyć prymitywne uproszczenie i odebranie językowi fantastycznej możliwości, jaką dotąd dawał. Wieloznaczność polega właśnie na tym, że wszyscy (i wszystkie?) od razu wyczuwamy w zależności od kontekstu, które znaczenie ma na myśli nadawca komunikatu. Stąd moje trudności w przyswajaniu takich tekstów, bo po wzmiance np. „i wszystkie” muszę zweryfikować słowo „wszyscy” i zrozumieć je jeszcze raz. Pojąć, że nie chodziło – jak pierwotnie je odebrałam – o „wszystkich ludzi”, ale „wszystkich mężczyzn”. (Tak samo w zacytowanych wyżej fragmentach książki, kiedy rodzaj żeński liczby mnogiej zostanie umieszczony wcześniej – kolejność nie ma tu znaczenia, utrudnienie jest to samo.) Mózg zaczyna mi się buntować, a czytanie staje się męczące i wydłuża się tam, gdzie nie musi. Proste kwestie się komplikują. Jeśli to ma być żeński wkład w budowanie równego świata w polskim pisaniu, to nie o takie feminizmy walczyłam. Jeśli chodzi o używanie feminatywów – spór na ten temat uważam za bezzasadny, bo reguły językowe są w tym względzie akurat jasne. Istnieje dowolność – feminatywów można używać, albo nie, w zależności od preferencji. Co z założenia zamyka dyskusję. Niech każda kobieta zadecyduje, co jej pasuje, co najlepiej ją wyraża i tyle. I niech nikt nie waży się narzucać żadnej kobiecie ani używania, ani nieużywania feminatywów! Niech nie karci za częściowe ich używanie! W znakomitym zbiorze esejów „Okrutna jak Polka”, ale też w wielu swoich wpisach w mediach społecznościowych Młynarska wewnętrzny przymus Polek szastania na prawo i lewo zawsze dobrą (i nieproszoną) radą nazywa „kompulsją”. Myślę, że próba zaznaczenia kobiecej obecności poprzez nieustanne zubażanie bogatego języka w niemal każdym akapicie jest również kompulsją. Oby równie możliwą do terapeutycznego przepracowania.
Przy okazji recenzji książki „Związek na zakręcie. Rozstać się, czy być razem?” Natalii Tur pisałam, że słuchanie audiobooków było mi wcześniej obce, ale zaszalałam wtedy, kupując pakiet: książka papierowa + audiobook. I że śledzenie tekstu podczas słuchania kojącego, niewiarygodnej urody głosu Nishki było fantastycznym doświadczeniem. Postanowiłam i tym razem zdecydować się na taki pakiet (choć żadnego pakietu tak naprawdę nie było – kupiłam oddzielnie książkę, oddzielnie audiobooka), wiedząc wszak, że Paulina Młynarska ma miły głos. A ponadto kiedy sam autor czyta to, co napisał, to wszystko razem nabiera jakiejś dodatkowej głębi. Niestety, zawiodłam się. Może intonacja, może sposób czytania, może w końcu dwa rozdziały dwunaste, w których mieścił się jeden właściwy, a drugi szósty przy tym, że cena audiobooka znacznie przewyższała cenę wersji papierowej, dosyć mnie zdegustowały.
Jednak, żeby nie kończyć zbyt gorzko, „Miłość to pies” ma swój urok. Są tam fragmenty, które niezwykle ze mną rezonują (autorka wspomina nawet moje Thassos). Wzmiankę o towarzyszącej jej całe życie nieumiejętności zakotwiczenia się gdziekolwiek i wreszcie o nowym, poruszającym doświadczeniu zapuszczenia korzeni z wyboru na Krecie czytałam, przeżywając dokładnie to samo, tylko że z Gdańskiem. (Zarówno na Podhalu, na którym od lat mieszkam, jak i na Thassos, gdzie pomieszkiwałam, nie umiałabym żyć dłużej właśnie przez niemożliwy do wyplenienia patriarchat. Trzeba go w tych miejscach przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza – o czym Młynarska również pisze, – a ja jestem tym już zmęczona.) Nie ukrywam, że zakręciła mi się w oku łza. Ładnych i mądrych sformułowań znajdziemy w książce zresztą sporo. Problem w tym, że znakomitą „Moją lewą jogą” Paulina Młynarska wywindowała samej sobie poprzeczkę tak wysoko, że ładne sformułowania czy smakowite zwierzęce mity (które na pewno warto przeczytać dzieciom, by rozbudzić ich wyobraźnię) to jednak za mało. Za mało od autorki takiej klasy.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Informacja zwrotna”

scenariusz na podstawie powieści
Jakuba Żulczyka pod tym
samym tytułem: Kacper Wysocki
reżyseria: Leszek Dawid
gatunek: dramat, thriller
produkcja: Polska
rok powstania: 2023

pełny opis filmu wraz z obsadą

Co jakiś czas stajemy z Partnerem przed dylematem, jaki serial wybrać, bo zależy nam, żeby uczynić ze wspólnego oglądania rozrywkę wartościową. Na naszej liście najwyższe pozycje zajmują kultowy „Breaking Bad” (ze wszystkimi przyległościami), ale też wstrząsający „Kalifat” oraz równie mocne „Ruchome piaski”. Wiele seriali zdobyło nasze serce na początku (jak choćby „House of Cards” czy pierwsze cztery sezony znakomitego „Sex Education”), ale potem okazało się, że twórcom nie udało się ich niestety kontynuować w tak dobrym stylu, jaki sobie wyznaczyli.
Z jakiegoś powodu nie ciągnie mnie do seriali rodzimych. Nie twierdzę rzecz jasna, że wszystkie polskie seriale utrzymują niezmiennie poziom brawurowego „Klanu” czy nieodżałowanej „Plebanii” (nie należy zapominać znacznie lepszych, choć mniej popularnych „Złotopolskich” z podobnego okresu czy późniejszego „Rancza”). Oczywiście wiem, że „Glina”, wiem, że „Pitbull”. Znam i wielbię (zwłaszcza „Glinę”), niemniej jednak kiedy mam wybrać serial, polskie produkcje budzą we mnie pewną obawę, że będzie albo zbyt biesiadnie, albo zbyt seriozno, albo Tomasz Karolak.
Do obejrzenia „Informacji zwrotnej” w pewnym sensie zmusiło nas życie. Partner dowiedział się od kolegi, samego Olafa Deriglasoffa – najstarszego dziecka Kapitana Klossa, niezwykle ważnej postaci trójmiejskiej sceny muzycznej oraz autora jednej z moich ulubionych piosenek z płyty „P.O.L.O.V.I.R.U.S” Kur „Sztany, glany” –  że na platformę Netfilix właśnie wjechał pięcioodcinkowy miniserial w reżyserii Leszka Dawida na podstawie powieści Jakuba Żulczyka, do którego tenże Deriglasoff napisał muzykę i że naprawdę warto go zobaczyć. Rozbiliśmy sobie tę autentyczną przyjemność na dwa dni. Pierwszego dnia po dwóch odcinkach czuliśmy ekscytację, że ciekawa fabuła, znakomite dialogi, fenomenalna gra aktorska (Arkadiusz Jakubik w roli głównej) i rzeczywiście doskonała muzyka. (Ogromne wrażenie zrobiła na mnie w pierwszym odcinku scena kłótni, w której wraz z narastaniem napięcia, narastała też coraz mocniej zagłuszająca słowa muzyka. Ostatnio z okazji seansu filmów Hitchcocka zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie był on prekursorem często później eksploatowanego pomysłu zagłuszania tego, co mówią aktorzy odgłosami z zewnątrz. W przywołanej kłótni z pierwszego odcinka „Informacji zwrotnej” zagłuszanie słów nie pełniło roli ukrycia przed widzami istotnego szczegółu, który ma wyjść na jaw dopiero później, ale niezwykle plastycznie ukazało, że same słowa często nie są ważne. Ważne jest napięcie i to zazwyczaj ono jest w kłótniach tak trudne do zniesienia.)
Drugiego dnia po zobaczeniu serialu do końca… długo oboje płakaliśmy. Ten film otwiera rany, dociera do ciemnych, zaryglowanych miejsc. Wydobywa na powierzchnię to, co trudne, bolesne i z czym nie wiadomo, co potem zrobić. Jak poradzić sobie z informacją, że – mimo wpojonych podczas wychowania norm (zwłaszcza nam, kobietom) – może nie każdemu da się współczuć, może nie każdego da się zrozumieć czy usprawiedliwić. Co zrobić z uczuciem pogardy – nie nienawiści, nie złości, lecz pogardy dla człowieka, który ją w nas wzbudza. Chcielibyśmy w katolickim kraju wierzyć, że jesteśmy miłosierni, dobrzy, pomagający. Co jednak wiemy o pomaganiu, jeśli nikt nam nigdy nie wytłumaczył, na czym polegają problemy otaczających nas bliźnich w potrzebie? Skuteczna pomoc, to taka, w której nie odbiera się sprawczości osobie, której się pomaga. Pomoc krzywdząca to ta wynikająca z potrzeby kontroli oraz narcystycznego przeświadczenia o własnym dobru i super mocach, które uzdrowią drugiego człowieka, ale na naszych warunkach. Główny bohater ma nam, widzom, jedynie przypominać ojców, mężów, partnerów, opiekunów, synów dotkniętych alkoholizmem z naszego własnego życia lub życia najbliższych (a może i nas samych), więc serial przepełniony jest triggerami. Dla każdego pewnie będą one trochę czym innym.
O fabule nie chcę pisać za dużo. Główny bohater Marcin Kania (Arkadiusz Jakubik) jest byłym muzykiem rockowym i niepijącym alkoholikiem. Poznajemy go tuż po złamaniu dwuletniej abstynencji i zaginięciu jego dorosłego syna Piotra (w tej roli intrygujący
Jakub Sierenberg), z którym kilka godzin wcześniej się spotkał. Budzi się rano, nie pamięta, co się stało i podejmuje heroiczną próbę odtworzenia przebiegu wydarzeń z poprzedniego wieczora, mającą na celu odnalezienie syna. Tu zaczyna się niezwykle wciągająca, pełna zupełnie niespodziewanych zwrotów akcja. Napięcie sięga zenitu i będzie już tak do samego końca.
Powieści Jakuba Żulczyka, na podstawie której powstał scenariusz do tego serialu niestety nie czytałam, ale mogę się tylko domyślać, że jest to językowa uczta. Bo siłą „Informacji zwrotnej” jest przede wszystkim język. Marcin Kania, alkoholik niepijący, alkoholik wysoko funkcjonujący, jest człowiekiem inteligentnym. Ma dar wnikliwego obserwatora, co zawsze łączy się z pewną wrażliwością. Można więc pomyśleć, że to ta wrażliwość i umiejętność bacznego obserwowania często trudnej do zniesienia rzeczywistości pchnęła go niegdyś w szpony nałogu. Kiedy jest trzeźwy, jest bystry, sensowny, wzbudzający sympatię. Kiedy jest pijany, jest żenujący. Owszem, również agresywny, ale przede wszystkim żenujący. Poznajemy go takim przede wszystkim poprzez retrospekcje, które dla mnie (dla nas) były niesłychanie trudne do oglądania. Wyłania się z nich dzieciństwo jego dzieci. Pełne niepokoju, lęku, podlewane alkoholem. Jestem – a może raczej byłam, bo odcięłam z najbliższego kręgu nałogowców – osobą współuzależnioną. Znam mechanizmy, które wytwarzają się w związkach z ludźmi uzależnionymi. Nie jestem jednak DDA (Dorosłym Dzieckiem Alkoholików). I choć mam wśród najbliższych takie osoby, jakoś nigdy nie umiałam sobie wyobrazić jednego wyłaniającego się z serialu – dosyć przecież oczywistego – aspektu alkoholowego domu. Mianowicie przeraźliwego wstydu, jaki musi odczuwać dziecko, kiedy jego rodzic jest pijany. Świadomość zrzucenia tej wstrząsającej mieszaniny strachu, niepokoju i wstydu na barki kształtującego się dopiero małego człowieka mnie – mającą z alkoholem trochę inne doświadczenia – przerasta. Trudno mi sobie wyobrazić ból, jaki oglądanie niektórych scen tego serialu może wzbudzić w widzach DDA, którzy nie przeszli jeszcze całej długiej i żmudnej drogi terapeutycznej. Mimo wszystko myślę, że „Informacja zwrotna” ma terapeutyczny wymiar. Jakub Żulczyk mówi głośno o swoim nałogu, tym, że od siedmiu lat nie pije i o terapii, którą przeszedł. Doskonale zna różnicę między światem trzeźwym a alkoholowym i potępia romantyzowanie picia, tak mocno zakorzenione w naszej kulturze. Wie, że rzeczywistość alkoholika jest zupełnie inna od tej, w której funkcjonują osoby alkoholikami nie będące. Dlatego tak trudno ją uchwycić, zrozumieć, przełożyć na swój język. Chociaż alkoholizm jest oczywiście chorobą, nie tak łatwo oddzielić ją od chorego, jak w przypadku innych przypadłości. To jesteś ty, a tu twój zachrypnięty przez grypę głos, zagipsowana po złamaniu noga, zaklejony plastrem odrastający paznokieć. Choroba alkoholowa zatapia chorego, wciąga go na dno, niszcząc i – co chyba najgorsze – zmieniając jego mózg, piorąc go z uczuć. I dramatem wcale nie jest to, że nie ma dla takiej osoby ratunku. Dramatem jest to, że tylko ona może się uratować. Pytanie, czy znajdzie w sobie wystarczająco dużo siły.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

nNie czyń drugiemu, co JEMU niemiłe, czyli kilka słów o rasizmie

fot. Bożena Szuj

Wszystko zaczęło się od tego, że całkiem niedawno przez przypadek trafiłam na profil Ogi Ugonoh na Instagramie. Jej starsza siostra Osi była zwyciężczynią programu „Top Model”, stąd – dopiero po czasie – skojarzyłam nazwisko. Ogi jest aktywistką poświęcającą swoją platformę ciałopozytywności oraz walce z rasizmem i uprzedzeniami, więc szybko zaczęłam ją obserwować, czując się na jej koncie dobrze i bezpiecznie. Wczoraj znów przez przypadek, choć z pewnością dyktowany moimi instagramowymi preferencjami, YouTube podsunął mi wywiad z Ogi przeprowadzony dwa lata przez Red Lipstick Monster. Wysłuchałam go z dużym zaciekawieniem. Wiele rzeczy już wiedziałam, ale dowiedziałam się też kilku nowych. I prawdopodobnie nie uznałabym tego za powód do stworzenia blogowego wpisu (problem rasizmu poruszałam już w tekstach: „Nie jestem rasistą, ale…” oraz „Zawsze się trochę dyskryminuje”), jednak nieopatrznie… weszłam w sekcję komentarzy. Wiem, że nie powinno się tego robić, jednak mój wzrok przykuł jeden ewidentnie rasistowski, więc kliknęłam, by go zgłosić (każdy z nas ma taką możliwość, zachęcam do korzystania z niej). Wtedy okazało się, że 99% komentarzy zarzuca wywiadowi „szkodliwość”, obu paniom rasizm (!!!), hipokryzję (!!!), głupotę, brak inteligencji, a prowadzącej dodatkowo „białe umizgi do czarnego gościa” i fatalny poziom przeprowadzenia wywiadu. Co do ostatniego punktu rozumiem i być może nawet podzielałabym, gdybym nie miała świadomości, że kanał Red Lipstick Monster jest oryginalnie poświęcony urodzie i makijażom. Jego prowadząca nie jest Katarzyną Janowską – uznaną, niezwykle kompetentną, kulturalną, elokwentną i inteligentną dziennikarką wykształconą i doświadczoną w tym zawodzie. Działa w kompletnie innej branży i sam pomysł przeprowadzenia wywiadu na temat rasizmu z osobą czarną zajmującą się na co dzień edukowaniem w tym zakresie był słuszny i potrzebny.
Poraziły mnie nie dwa czy trzy chamskie, rasistowskie, prymitywne komentarze hejterów, którzy zawsze i wszędzie gdzieś się przyplączą. Poraziła mnie liczba komentarzy niepochlebnych (znakomita większość) niekoniecznie chamskich i czasem całkiem nawet nieźle napisanych, ale pełnych absolutnego niezrozumienia idei rasizmu. Pełnych autentycznego przekonania, że wytykanie czegokolwiek białej rasie można nazwać „rasizmem wobec białych”. Że na serio można doszukać się symetrii między rasizmem wobec czarnych, a krytykowaniem białych przez czarnych w kraju w 99% białym. I, dobitnie chcę to podkreślić, krytykowaniem konkretnych zachowań, a nie niechęcią opartą jedynie na kolorze skóry. Oczywiście jako rozchwiana histrioniczka od razu podałam w wątpliwość swój własny pierwotny odbiór wywiadu. Pomyślałam, że skoro wszyscy widzą w nim coś szkodliwego, to pewnie ja jestem w błędzie, widząc w nim – wprost przeciwnie – treści niezwykle potrzebne. Jednak terapia i autoterapia ma to do siebie, że nawet jeśli zrobimy krok w znany nam tył, autorefleksja pomaga nam zrobić dwa kolejne w przód.

🟰 JEMU niemiłe

fot. Bożena Szuj

Mój Partner ukuł kiedyś tę piękną parafrazę słów Konfucjusza, mianowicie: „nie czyń drugiemu co JEMU niemiłe”. Wydała mi się ona od samego początku niezwykle mądra i głęboka, ale równocześnie trudna do wprowadzenia we własne myślenie. Całe pokolenia byliśmy wychowywani w ten sposób, by nie czynić drugiemu co NAM niemiłe, zakładając, że inni mają/powinni mieć te same co my potrzeby. Na pierwszy rzut oka brzmi to całkiem nieźle – chodzi przecież o troskę o innych. Jednak… czy rzeczywiście? Czy jest tu przestrzeń dla drugiej osoby na jej własne preferencje, granice, potrzeby? Już zastanawiając się nad tym, możemy napotkać opór. Ja u siebie na niego natrafiałam i w gorszych momentach nadal jeszcze czasem natrafiam. Na szczęście coraz rzadziej.
Odnosząc się do wywiadu i jego treści, pierwszym z brzegu przykładem jest nieszczęsny „murzyn”. Nie będą udawać, że rozumiem, czy kiedykolwiek zrozumiem ciężar znaczeniowy, jaki to słowo dla osób czarnoskórych niesie. Nie rozumiem, nie zrozumiem i nie będę nawet próbowała zrozumieć. Zamiast marnować na to energię, wolę ją przekierować na eliminowanie tego wyrazu z własnego słownika (już mi się udało, ale na początku nastręczało mi to pewnym trudności). Dlaczego? Bo ktoś, kogo to słowo określa mnie o to prosi. Bo mówi mi, że czuje się z nim źle. Bo nie tylko jako językoznawca, ale też jako zwykły użytkownik języka polskiego mam świadomość, że słowo to nabiera pejoratywnego wydźwięku we wszystkich związkach frazeologicznych, w których występuje (sto lat za Murzynami, Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść, znaleźć Murzyna, itd.), mimo że sama jego pejoratywności, kiedy stoi luzem nie czuję. (O „Bambo” już pisałam, więc w razie wątpliwości, zapraszam do lektury tekstu.)
Nie czyniąc drugiemu, co tylko mnie jest niemiłe, lekceważę to, co może być niemiłe dla niego. I naprawdę nie chodzi tu o źle pojętą polityczną poprawność, która mnie również mierzi. Chodzi o empatię. Mamy też cudowne narzędzie, o którym mówi Ogi, ale o którym mówi też terapia:

Rozmowę!

Nie wiesz? Zapytaj! Istnieje mnóstwo ludzi, którzy zachowują się niewłaściwie, bo „sobie pomyśleli”, że tak będzie dobrze, zamiast zwyczajnie zapytać, jak będzie dobrze. I w kółko popełniają te same błędy, jednak coś ich wiecznie powstrzymuje od powiedzenia wprost:

Nie wiem, jak lubisz, jak chcesz.

Proszę, naucz mnie siebie. Naucz mnie, jak z Tobą postępować, jak Cię traktować, żeby było między nami dobrze.

Jesteś pierwszą czarnoskórą/nieheteronormatywną/odmienną wyznaniowo osobą, jaką spotkałem. Boję się, że popełnię jakąś gafę – pomóż mi, proszę.

I to nie tyczy się tylko jakichkolwiek mniejszości, ale wszystkich ludzi. Ciężko przecież wierzyć w to, że każda osoba innej rasy, orientacji seksualnej, narodowości czy religii jest identyczna. Zbiorowość to zawsze zbiór indywidualnych jednostek.

🟰 Jeśli najpierw zrozumiem

fot. Bożena Szuj

Postawą, z którą się często stykam, i która budzi mój ogromny sprzeciw, taki z trzewi, jest pozorne otworzenie się na argumenty drugiej strony poprzez próbę jej kontroli. Wygląda to mniej więcej tak, że wiedząc, że komunikacja bez przemocy powinna się opierać na komunikacie ja i opowiedzeniu o własnych odczuciach, mówimy, że to i to nas boli, więc w związku z tym prosimy o to czy tamto, a druga strona nam odpowiada „jeśli mi to dobrze wytłumaczysz, a ja to zrozumiem, wtedy rozważę, czy twoje argumenty są na tyle słuszne, by spełnić twój postulat”. I wbrew pozorom taką postawę wykazuje bardzo dużo osób. Nie umiem stwierdzić, czy jest to charakterystyczne wyłącznie dla naszego narodu, być może nie, ale nie spotkałam się z tym jeszcze nigdzie zagranicą.
Na pierwszy rzut oka sytuacja nie wygląda źle. Ktoś jest na rozmowę z nami, przynajmniej pozornie, otwarty. Wysłuchuje nas, dopytuje. Jednak daje nam też jasny komunikat, że to on tu ustala zasady. Tymczasem kiedy mówimy o własnych uczuciach, nie podlegają one ocenie. Są jakie są. I dopiero w oparciu o nie i o empatię drugiej strony można wypracować jakiś wspólny pomysł na zdrowe współżycie.
Bardzo wyraźnie widzę to w bezsensownych debatach związanych z zasadnością lub niezasadnością używania wspomnianego słowa „murzyn”. Wielu białym Polakom trudno przyjąć, że być może nigdy nie zrozumieją jego ciężaru dla Polaków czarnoskórych. I rozwiązaniem nie jest przekonywanie czarnych, że „mają nie być urażeni tym słowem”. Nie jest nim też wymaganie od siebie całkowitego zrozumienia ich punktu widzenia. Myślę, że dobrze sobie zadać pytanie, czy rezygnacja z używania tego słowa całkowicie zaburzy nam podstawową funkcję języka, jaką jest komunikacja, czy też nie. (Wspomniane zaburzenie tej funkcji możemy obserwować we wciskaniu na siłę rodzaju żeńskiego wszędzie tam, gdzie znajduje się liczba mnoga rodzaju męskiego, jakby ta ostatnia tyczyła się wyłącznie mężczyzn w liczbie mnogiej, a nie ludzi jako takich; wynika to z – liczę, że przejściowej – mody, źle pojętej równości oraz niekompetencji językowej.) Jeśli nie zaburza – nie ma żadnego problemu. Jeśli zaburza – warto się zastanowić, jak zastąpić słowo drażliwe, by komunikacja nadal była możliwa, a osoby czujące się dziś źle, poczuły się dobrze. Polacy w większości niestety wolą dopytywać

a dlaczego tak?

a po dostaniu odpowiedzi, jej nie przyjąć, uważając prośbę za fanaberię/głupotę.

🟰 Z perspektywy przywileju

fot. Bożena Szuj

Myślę, że gigantycznym problemem jest też uznanie, że jest się w jakiejś kwestii osobą uprzywilejowaną. Bycie osobą uprzywilejowaną nie zawsze jest przyjemne, to chyba największy paradoks i być może uświadomienie sobie tego właśnie najmocniej boli. Sama, ponieważ nie używałam nigdy swoich przywilejów z premedytacją przeciw komukolwiek, długo nie wiedziałam, że jako kobieta jestem tylko oczko niżej od najbardziej uprzywilejowanej grupy społecznej, mianowicie białych heteroseksualnych mężczyzn. Mam mniej przywilejów od wspomnianych mężczyzn, ale dużo więcej od osób o odmiennym kolorze skóry lub nieheteronormatywnych. Nie mierzę się z ich problemami (w większości nawet nie znam wszystkich), choć szczerze mnie boli, że oni się z nimi muszą mierzyć. Jednak moje współczucie nie oznacza, że umiem zobaczyć świat z ich perspektywy. W wywiadzie z Ogi poruszyło mnie jej stwierdzenie, że nie lubi hasła „nie widzę koloru skóry”, bo ona, jako osoba czarna, nie ma takiego luksusu, by swojego koloru skóry nie widzieć. Rzeczywiście, będąc białą Polką mieszkającą pośród głównie białych ludzi, nie tyle nie myślę o swoim kolorze skóry codziennie, ale nie myślę o nim niemal w ogóle. Nie będę więc udawać, że umiem sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy wszyscy wokół nie pozwalają mi zapomnieć, jakiej rasy jestem, a mnie nie jest z tym komfortowo. Nie umiem. Przyjmuję do wiadomości, że taki problem istnieje i chciałabym się wspólnie z resztą społeczeństwa zastanowić, co możemy zrobić, żeby go wyeliminować. Dlaczego? Pytanie powinno brzmieć: dla kogo? Dla naszych czarnoskórych rodaków. Nawet idiotyczne hasło Polska dla Polaków (z którym się nie zgadzam, bo pragnę Polski otwartej na tych, którzy chcą w niej być niezależnie od narodowości) zakłada, że w pierwszej kolejności mamy zadbać o Polaków. Wszystkich.

🟰 Najtrudniejsze zagadnienia

fot. Bożena Szuj

Nie wycofując się z tezy, że wielu rzeczy wcale nie musimy zrozumieć, choć powinniśmy je wprowadzić w życie, uważam, że im się więcej wie, tym lepiej. Wiedza poszerza nasze horyzonty, otwiera nam oczy na nowe problemy, ukazuje lepiej konteksty. Zjawiskiem, które jest dla mnie ciągle dość obce i którego jeszcze nie czuję jest tzw. zawłaszczenie kulturowe. Do tej pory byłam zdania, że kultury się po prostu między sobą przenikają. (Zresztą do tego stopnia, że Amerykanie są dziś przekonani, że Halloween jest ich świętem, podczas, kiedy jest oryginalnie świętem irlandzkim.) I w jakimś szerszym aspekcie rzeczywiście stwierdzenie, że plecenie dziś białym osobom warkoczyków noszonych przez czarnych tych ostatnich obraża, czy im coś odbiera, wydaje mi się odrobinę zaskakujące. Rozumiem, że stoi za tym historia, również ta bardzo trudna i bolesna, o czym za chwilę, jednak w przeczytanych przeze mnie komentarzach padł jeden dosyć merytoryczny kontrargument – niektóre czarnoskóre kobiety noszą peruki z włosów Europejek. Czy „zawłaszczają” w ten sposób włosy białych, czy może wzajemnie czerpiemy ze swoich kultur i dóbr? Tu oczywiście pojawia się inny problem – włosy białych zawsze i wszędzie były akceptowane, włosy czarnych nie, przez co te musiały owego „zawłaszczenia” włosów białych kobiet dokonywać. Na przykład po to, by dostać pracę. To oczywiście wiele wyjaśnia, ale nie rozwiewa całkowicie moich wątpliwości. Granica między „zawłaszczeniem” a „inspiracją” czy „hołdem” na pewno jest płynna i uświadomiłam sobie to dopiero, kiedy wpadł mi do głowy dosyć chyba adekwatny przykład. Górale sprzedają na straganach pseudo góralskie kapelusze, pasy, chusty czy ciupagi, a także spódniczki i topy made in China z tradycyjnymi góralskimi wzorami. Wygląda to ohydnie, ale turyści się cieszą, a górale przeliczają swoje dutki. Czysty żywy biznes. Nie wyobrażam sobie jednak reakcji górali na cepra odzianego od stóp do głów w oryginalny strój góralski (nawiasem mówiąc, piekielnie drogi), który cały czas wkłada się tu jeszcze na wesela, pogrzeby i inne ważne uroczystości. Jestem ćwierćgóralką i z rozwagą zakładam swoją tradycyjną chustę, nie czując się godną reprezentantką tej kultury. Moja mama jest półgóralką i to też zbyt mało, by mówiła gwarą. Mam wrażenie, że pomijając jakieś małe pola, które górale oddali, czy też może stworzyli przyjezdnym, ich tradycja jest kultywowana w tak hermetycznym gronie, że żaden obcy nie jest się tu w stanie przebić, nawet ze swoim zachwytem i uwielbieniem dla góralszczyzny. Z drugiej strony czy tak, jak nie przychodzi mi do głowy, żeby przebrać się za góralkę, przyszłoby mi do głowy, by przebrać się za członka jakiegoś afrykańskiego plemienia, Aborygenkę, Eskimoskę czy Hinduskę? No też nie. I teraz czy samą fryzurę (w przypadku kultury góralskiej u kobiet to nisko upięty kok, w innych kulturach to czasem ogolona na łyso głowa) można uznać za część kultury, a czesanie się w określony sposób za zawłaszczenie? W moim odczuciu nie. W odczuciu czarnych tak. Słyszę to i szanuję. Nie czuję się jednak dotknięta – co wybrzmiewało w wielu komentarzach – że ktoś mi czegoś zabrania. Mamy ciągle wolność i możliwość dokonywania własnych wyborów. Ktoś z czymś się czuje źle, mówi o tym głośno i na tyle, na ile będę mogła, zrobię wszystko, by się tak nie czuł, nie tracąc jednak z oczu siebie, swoich wartości i wiary we własny rozsądek.
Kolejną trudną do wytłumaczenia i zrozumienia kwestią jest blackface. Jakiś czas temu rozpętała się burza, bo w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”, uczestnik udający czarnoskórą gwiazdę, został (dosłownie) wymalowany na czarno. (Po raz kolejny odetchnęłam z ulgą, że nie mając telewizora, nie muszę trafiać na takie głupoty nawet przez przypadek.) Malowanie twarzy białych aktorów na czarno, by mogli odegrać osoby czarne (podczas kiedy te ostatnie w filmach nie mogły grać), ma niestety długą historię. Trudno mi sobie wyobrazić bardziej kuriozalny pomysł w dzisiejszych czasach, bo przecież oprócz koloru skóry każdy ma pewne charakterystyczne cechy, które dobry aktor zdoła znakomicie odtworzyć bez obsmarowania się czarną mazią. To albo się czuje, albo nie. Tak, jak w tej chwili niezbyt czuję kwestię zawłaszczenia warkoczyków, tak czuję całą sobą, że malowanie się czarną farbą, żeby „udawać Murzyna” (użycie tego słowa całkowicie celowe) jest co najmniej niestosowne, a na pewno drastycznie prymitywne. Usłyszałam od osoby białej, że ona „nie rozumie o co ten szum, bo sama nie miałaby nic przeciwko, gdyby czarnoskóry pomalował się na biało, naśladując jej kolor”. Po pierwsze jestem więcej niż pewna, że jednak miałaby, a po drugie… choć nie myślę na co dzień o swoim kolorze skóry, to jednak nie byłabym zadowolona, gdyby ktoś, chcąc mnie imitować, skupił się akurat na moim kolorze skóry. To byłoby co najmniej dziwnie.

🟰 Bolesna przeszłość

fot. Bożena Szuj

Ogi porusza w wywiadzie również niezwykle ważne zagadnienie tzw. czarnej kultury i stawia ją w opozycji do „kultury białej”, zadając pytanie, co tę ostatnią tworzy. To pytanie fundamentalne, bo właściwie jako biali ludzie nie czujemy białej tożsamości. Jestem Polką, jestem Europejką, ale czy białą rasę uznaję za swoją tożsamość? Nie. Kiedy myślę „czarna kultura”, mam przed oczami pewien uśredniony stereotyp osoby czarnoskórej, mimo że czarnoskórzy zamieszkują chyba wszystkie kontynenty (moja niepewność dotyczy niezamieszkiwanej przez nikogo Antarktydy), więc ich kulturowe backgroundy niesłychanie się od siebie różnią. Jednak mimo tych różnic, osoby czarne odnajdują swoją tożsamość w sformułowaniu „czarna kultura”, a tym, co je łączy, jest doświadczenie traumy niewolnictwa. Kiedy Ogi zadaje podczas wywiadu pytanie:

Czym jest kultura biała? Nie francuska, nie włoska, lecz biała. Jakie doświadczenie łączy wszystkich białych ludzi?

dość szybko znajduje na nie sensowną odpowiedź:

Kolonializm i rasizm.

No i tego fragmentu najbardziej nie udźwignęli widzowie, czując się jednogłośnie oburzeni. Co mówi o nas takie oburzenie? Bo mówi o nas dużo. Przede wszystkim wskazuje na poziom niesterapeutyzowania. Rzeczywiście tym, co przez wieki łączyło wszystkich białych (wszystkich, nawet najbardziej nam odległych kulturowo ludzi) był właśnie kolonializm i rasizm, co nie oznacza, że Ty i Ty, i Ty, i jeszcze Ty jesteście rasistami lub tym bardziej kolonizatorami. (Rasistą i kolonizatorem nie jest nawet każdy Anglik, choć rodzina królewska ma bardzo dużo za uszami w tym względzie.) Ogi nie powiedziała niczego wywrotowego. Stwierdziła tylko, że wszystkich białych ludzi łączy kulturowo niedużo, ale to, co ich łączy, jest akurat złe. Równocześnie „kultura czarna” została zbudowana właśnie na doświadczeniu tego zła.
Kiedy pomyślimy nie w abstrakcyjnych kategoriach „białej kultury”, ale o kulturze polskiej, nas też łączy trauma. W większości pochodzimy od chłopów pańszczyźnianych, którzy cierpieli podobnie, jak czarnoskórzy niewolnicy (o ile w niektórych przypadkach nawet nie bardziej, choć na mniejszą skalę). Jeśli pochodzimy z rodzin szlacheckich, to jeszcze gorzej, bo mamy przekazywaną z pokolenia na pokolenie krew na rękach. (I wcale nie błękitną.)
Jednak mamy skrajnie inny stosunek do swoich traum niż czarni. Oni od dawna przechodzą własną autoterapię, której pierwszym krokiem jest przyznanie:

  • tak, byliśmy niewolnikami,
  • tak, to potworne doświadczenie odcisnęło na nas ogromne piętno,
  • nie, nie pozwolimy, żeby historia się powtórzyła.

Stąd m.in. dbałość o słowa, zachowania, być może nawet czasami przesada. (Czy na pewno, tego nie wiem, czas zweryfikuje.) Ile przez ten czas zrobili Polacy (liczebnie jest nas zdecydowanie mniej niż wszystkich czarnoskórych na świecie), by poradzić sobie z własną traumą niewolnictwa? Może dlatego tak nas uwierają zachowania zdrowe, że sami nie umiemy się na nie zdobyć? Zamiast się uczyć, wolimy tkwić sto lat za… tymi, którzy odrobili już swoją lekcję.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę wspomniany wywiad z Ogi.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Warszawa (nNie) da się lubić

Mój warszawsko-jesienny pobyt w stolicy nieco się w tym roku przedłużył. Spędziłam w niej kilka pierwszych dni września przed fantastycznym tygodniem na Thassos, a potem jeszcze ponad miesiąc po festiwalu, na który tu przyjechałam, rozkładając się całkowicie na anginę i dosyć powoli wracając do zdrowia. Dzięki tej sytuacji (odliczając czas umierania na łożu śmierci) miałam okazję trochę Warszawą pooddychać i trochę się jej poprzyglądać. Choć – jak pisałam w tekście o moim ukochanym Gdańsku – pierwsze dwadzieścia pięć lat, które tam spędziłam, nie były szczęśliwe. Nie lubiłam jej. Podejrzewam, że ze wzajemnością, choć ją prawdopodobnie przepełniała raczej obojętność. Czułam, że to ciężkie i trudne do mieszkania miasto. Niespecjalnie ładne, a w najlepszym razie nierówne. Męczące, dołujące, pozbawione przyrody z wydzielonymi tylko parkami, co od zawsze wydawało mi się dogłębnie smutne. Tak czy tak, zatrzymując się tu na dłuższą niż zazwyczaj chwilę, mogłam sprawdzić, jak dziś odbieram Warszawę. Jaka dzisiaj dla mnie jest.

fot. Bożena Szuj

Dawne życie, czyli edukacja

fot. Bożena Szuj

Kiedy myślę o swoim dawnym życiu w Warszawie, zawsze prześladuje mnie (również w snach) największy koszmar – wspomnienie podstawówki. Chodziłam do szkoły muzycznej połączonej ze szkołą kształcącą ogólnie, więc nie tylko przedmioty muzyczne, ale również te ogólne były na żenująco niskim poziomie. Kiedy w siódmej klasie (szkoła była wówczas, jak znowu dzisiaj, ośmioletnia) zmieniłam nauczycielkę fortepianu na mamę mojej koleżanki z klasy, znakomitej już wtedy skrzypaczki – pianistkę aktywnie koncertującą, doznałam szoku. Była to pierwsza moja nauczycielka fortepianu, która potrafiła na nim grać. Co więcej, podsuwała mi do repertuaru (miałam zawsze wybór!!!) utwory współczesne, np. Witolda Lutosławskiego. (Reszta nauczycieli była przekonana, że jedynym ledwo nadającym się do grania kompozytorem muzyki współczesnej była patronka szkoły Grażyna Bacewicz.) Dramatem była ciężko chora psychicznie pani od historii, kwitująca wszystko słowami „ku chwale ojczyzny”, podnosząc przy tym rękę jak do hajlowania i ukazując nam w cieplejszych miesiącach bujny czarny busz spod pachy. Dramatem byli nasi kolejni nauczyciele religii od katechetek dewotek (jedna mnie uderzyła, ale w przeciwieństwie do baby od plastyki, która również mnie uderzyła, przynajmniej przyszła do moich rodziców przeprosić) po wszystkich zboczonych księży pedofilów, którzy rozbierali nas wzrokiem i wprowadzali dziwną, niekomfortową i niezrozumiałą dla mnie wtedy atmosferę. (Dziś wiem, że była seksualna, co obrzydza mnie jeszcze bardziej.) Zresztą podstarzały wuefista, pan Wojmir, również nie stronił od kolanek ładnych dziewczynek (mówimy o przedziale wiekowym 7 – 14), kładąc się czasem na nich. Taki żartowniś. Dramatem była „polonistka” sadząca takie byki, że moja mama nie była mi w stanie uwierzyć, że przepisałam te błędy z tablicy (nie uwierzyła mi – zrozumiała to dopiero, kiedy porównała mój zeszyt z zeszytami koleżanek). Dramatem była pani od umuzykalnienia, która w pierwszej czy drugiej klasie, kiedy na moje zupełnie naiwne i spontaniczne stwierdzenie po usłyszeniu znajomego nazwiska: „Lutosławski? Był u nas wczoraj!” odparła „Patkowska, przestań się przechwalać znajomościami ojca!”. Dramatem była geograficzka z mopem na głowie (modna wówczas mokra włoszka), która braki w swojej własnej wiedzy nadrabiała niewyobrażalną wobec nas surowością. Dramatem była w końcu nasza wychowawczyni, pani od biologii, z której lekcji zapamiętałam tylko tyle, że istnieją dziewczynki, które podczas miesiączki wrzucają zużyte podpaski za szafę. Opowiedziała nam o tym, nakazując, żeby tak nie robić, „bo to potem śmierdzi” i na wszelki wypadek potraktowała nas wszystkie, jakbyśmy robiły tak samo. Zero rozmowy o wstydzie (było tylko potępienie zachowań, do których wstyd doprowadza), zero znormalizowania nowego dla nas wtedy zagadnienia miesiączki, zero wsparcia dla dziewczynek, które już się stały lub dopiero zaraz staną kobietami. Za to kiedy z przyjaciółką (obecną właścicielką naszego psa) w ramach godziny wychowawczej poruszyłyśmy bardzo trudny dla większości dziewczynek, których bezpośrednio dotknął, problem pedofilskich zapędów pana przewodnika uczestniczącego w wycieczce naszej klasy i klasy równoległej do Jury Krakowsko-Częstochowskiej, zostałyśmy zbesztane i nazwane kłamczuchami, bo przecież „pan Piotr ma żonę”. Na końcu pani wychowawczyni pozwoliła sobie na ohydny komentarz dotyczący mojej „być może zbyt krótkiej czerwonej sukienki” na wycieczkowej dyskotece. Sukienkę – niezbyt urodziwą, przyznaję – wydziergała mi z czerwonej wełny ciocia, a ja miałam wtedy dwanaście lat. Moi rodzice na przemian przychodzili do szkoły, gdzie musieli się stykać ze światem, w którym na co dzień nie funkcjonowali (ja musiałam…). Mama regularnie wykładała pani od polskiego gramatykę języka polskiego na poziomie podstawowym (choć jest redaktorem z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, skończyła muzykologię), pani od umuzykalnienia podziękowała, że podsunęła ośmioletniej wówczas mnie pomysł, że znajomościami ojca w ogóle można „się przechwalać”, pani od geografii wyjaśniała (nie pamiętam z jakim skutkiem), że nie może mi wpisać uwagi za trzyminutowe spóźnienie na lekcję, w momencie, kiedy mam usprawiedliwienie od pielęgniarki, przez wizytę u której się spóźniłam (cierpiałam długie lata na przewlekłe silne bóle głowy). Rozmowy z wychowawczynią z kolei przebiegały w ten sposób, że ta zawsze zakładała, że rodziców w jakiejś kwestii okłamałam i kiedy okazywało się, że oni wiedzą wszystko o zdarzeniu, o którym przyszli porozmawiać, była tak samo zdziwiona. Tata więc – co już kiedyś cytowałam na tym blogu – na jej agresywną sugestię:

Albo ja kłamię, albo pana córka kłamie!

uraczył ją jednym ze smakowitszych swoich tekstów. Mianowicie spokojnym i wyważonym:

Proszę pani, moja córka nie kłamie. A do pani sumienia nie będę zaglądał.

Wyszła obrażona. A potem wróciła. Taka rozmowa osoby stabilnej z niestabilną. Zabawna, choć nie kiedy chodzi o sprawę tak ważną, jak edukacja dziecka.
Rówieśników ze szkoły prawie nie pamiętam. Kilkoro z nich robi dziś zawrotne muzyczne kariery zarówno w branży rozrywkowej, jak i poważnej. Z kilkoma osobami z klasy utrzymuję wirtualny kontakt, bo po latach nasze drogi się przecięły, ale nie patrzę na nich przez pryzmat wspólnych szkolnych doświadczeń. Są teraz dorosłymi ukształtowanymi ludźmi. Wtedy w większości klasy (wyłączając z tego chyba tylko moją przyjaciółkę) widziałam stado owiec zapatrzonych w „surową, ale sprawiedliwą wychowawczynię”. Nie widzieli zła i przemocy, którą moglibyśmy powstrzymać, bo było nas więcej. Byli potulni, tchórzliwi i ulegli. Nigdy nie ceniłam takich ludzi. Może dlatego niezwykle szybko zapomniałam, z kim spędziłam siedem lat dzień w dzień, pięć dni w tygodniu z przerwami świątecznymi i wakacyjnymi. W połowie siódmej klasy zaczęłam po prostu odmawiać wstania z łóżka i pójścia do szkoły. Mocno zaniepokojeni rodzice poszli ze mną do psychologa, który dość szybko stwierdził tzw. nerwicę szkolną i zalecił natychmiastową zmianę szkoły. Nie byłam na to gotowa po pierwsze dlatego, że bałam się wejścia w zupełnie nowe środowisko w połowie roku, a po drugie byłam beznadziejnie zakochana w pianiście z klasy ósmej. Był to najbrzydszy chłopak nie tylko w całej szkole, ale prawdopodobnie też w całym powiecie. Z jakiegoś powodu uznałam, że jeśli ulokuję swoje uczucia w kimś, kto – mówiąc eufemistycznie – nie jest urodziwy, on z dozgonnej wdzięczności je odwzajemni i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Oczywiście nic bardziej mylnego i niezdrowego równocześnie. Niestety miałam się o tym przekonać już jako dorosła kobieta po kilku tego typu poważniejszych i tym razem nieplatonicznych relacjach. (Podobnie zresztą jak z wchodzeniem w związki z dużo starszymi partnerami – myślałam, że będę dzięki takim wyborom z kimś dojrzałym, tymczasem okazywało się, że dzielę życie z mężczyzną nie tylko niedojrzałym, ale też starym a w dodatku niezbyt pięknym.)
Szkołę zmieniłam więc w klasie ósmej. Wylądowałam w fantastycznej, jak nam się wtedy wydawało szkole społecznej (tak wyszło, w moim roczniku było dużo dzieci i trudno było się dostać pod koniec podstawówki do szkoły publicznej). Niestety jej pretensjonalna do granic możliwości nazwa „Stowarzyszenie Kultury i Edukacji” nie zapaliła w nas czerwonej lampki. Dyrektorem szkoły (podstawówki łączonej z liceum) był brat ówczesnego dyrektora „Warszawskiej Jesieni”, z którym w biurze festiwalu pracowała z kolei mama, muzyki zaś uczył obecny dyrektor „Warszawskiej Jesieni”. Na naszym pierwszym spotkaniu dyrektor szkoły zapytał mnie, jak rozumiem termin „makdonaldyzacja społeczeństwa” (co pasowało jak ulał do pretensjonalności nazwy szkoły), a potem, kiedy rozmawiał z moimi rodzicami już sam na sam, oznajmił, że „uśmiecham się w odpowiednich momentach, co wskazuje na moją wysoką inteligencję”. Taki był z niego samozwańczy znawca IQ. Po co robić testy Mensy, kiedy można przez pięć minut porozmawiać z takim fachowcem i od razu człowiek wie, na czym stoi.
Sama klasa ósma była całkiem fajna. Czy pamiętam chociaż trzy osoby, z którymi do niej chodziłam? Oczywiście nie, ale nie czułam się wykluczona, co było mi wtedy potrzebne. Pamiętam natomiast, że poznałam tam jedną z najbardziej toksycznych osób w moim życiu, która potem przez jedenaście kolejnych lat podtruwała mnie, udając przyjaciółkę. Egzaminy do szkoły średniej zdawałam do kilku wybranych przez siebie szkół, również tej. Dostałam się do kilku, również do tej. Ostatecznie w tej właśnie postanowiłam pozostać. Klasa się trochę zmieniła (nie, nadal nie pamiętam rówieśników), ale w dalszym ciągu było w porządku. Największe wrażenie zrobił na mnie pan od filozofii, który chociaż miał straszliwie zaślinione kąciki ust, mówił niezwykle ciekawie. Filozofia interesowała mnie od zawsze, ale on zaszczepił we mnie jeszcze większą do niej pasję. Od ósmej klasy przeczołgała mnie – ucząca również w liceum – pani od historii. Przeczołgała, bo przyszłam z zaległościami sięgającymi klasy czwartej, ale była sprawiedliwa. Niebywale wymagająca, ale uczciwa w ocenach, przez co mocno się z historii podciągnęłam. Najsłabszym ogniwem okazał się pan od polskiego, który przejął potem niestety też filozofię. Przypominał wielkiego leniwca i miał żółte od tytoniu zęby. Został naszym wychowawcą, przez co miałam się z kim regularnie kłócić. Zakończyłam tę szkołę po dwóch latach liceum (i trzech w sumie, wliczając w to ósmą klasę podstawówki) z dwóją z polskiego. Dwóje dostawałam regularnie z pisania, bo „pisałam zbyt krótko” (kto by dziś pomyślał…). Kiedy odeszłam, dowiedziałam się, że w trzeciej, a potem czwartej klasie liceum wszedł w dwa romanse z moimi koleżankami z klasy, co nawet mnie z moim ówczesnym gustem nie mieściło się w głowie. Jego żona z kolei nie kryła romansu z inną polonistką z tej szkoły, a cichym obserwatorom tej sytuacji najbardziej szkoda było ich dwójki maleńkich synów, którzy jeździli z nami na wszystkie klasowe wycieczki. Doszły też do mnie słuchy, że dyrektor w międzyczasie utworzył jakieś fikcyjne stanowisko dla swojej kochanki, a ja się zastanawiałam czemu, świadomie nie czytając prasy plotkarskiej, muszę o tym wszystkim wiedzieć.
Na dwie ostatnie klasy ogólniaka trafiłam do najlepszej szkoły pod słońcem. Wreszcie narkotyki, alkohol i papierosy nie były używane pokątnie, panował cudowny luz, w dodatku na swojej studniówce poznałam samego Kazika Staszewskiego, którego syn chodził do klasy równoległej. Mieliśmy szczęście do wybitnej polonistki i równocześnie naszej wychowawczyni, pod okiem której z kolei robiłam wiele lat później, na studiach, praktyki przygotowujące do zawodu nauczyciela. Przemiła pani od niemieckiego (całkowite przeciwieństwo baby od niemieckiego w Kulturze i Edukacji) przywróciła moją miłość do tego języka. Pokochałam go po raz pierwszy, kiedy usłyszałam, jak perfekcyjnie posługiwał się nim mój tata. Choć różniłam się od kolegów z klasy statusem finansowym czy abstynencją narkotykową, byłam akceptowana taka jaka jestem. Dostałam przestrzeń umożliwiającą mi efektywne uczenie się. To był wspaniały czas, jeśli chodzi o szkołę, ale równocześnie jeden z gorszych, jeśli chodzi o moje życie prywatne. Ciężkie załamanie psychiczne związane z barbarzyńskim porzuceniem przez starszego o trzydzieści trzy lata pierwszego facecika (bo na żadne inne miano nie zasługuje) przyszło w okolicy matury. Podniosłam się i dałam radę, dostając się na naprawdę dobre studia. A na nich mogłam wreszcie poznać autorytety (prof. Jerzy Bralczyk, prof. Krzysztof Kłosiński, prof. Włodzimierz Gruszczyński, dr Jacek Wasilewski, Jerzy Sosnowski), z którymi już samo przebywanie niesamowicie mnie wzbogaciło i dało mi skrzydła. Ludzie z roku chyba fajni, ale… oczywiście kompletnie ich nie pamiętam.
Co być może ciekawe – większość moich historii prywatnych rozgrywała się poza Warszawą. Znajomości na odległość miały mnie być może wyrwać z tego, co w tym mieście było dla mnie zbyt trudne.

fot. Bożena Szuj

Stare kąty

fot. Bożena Szuj

Słowo „stare” w odniesieniu do kątów, w których się wychowałam, jest z pewnością wieloznaczne. Moją dzielnicą, o czym już kiedyś wspominałam, jest w Warszawie Stara Ochota.

Od dawna mam podejrzenie, że „stara” w nazwie ma jakiś związek z tym, że jest to najbardziej geriatryczna dzielnica Warszawy. Średnia wieku jej mieszkańców to 98 lat, a kiedy umierają, na ich miejsca pojawiają się nowi… w tym samym wieku, co sprawia, że to miejsce jest w całości w jakimś sensie spowite jesienią życia.

– pisałam w tekście „Wiosna, ach, to ty?”

I owszem, okolice Placu Narutowicza są nadal geriatryczne, ale coś się też powoli zmienia. Począwszy od zdetronizowania w naszej spółdzielni zarządu, czyli typowych dziadów borowych z wąsem, którzy tam przez całe dekady przede wszystkim pili kawę i – mówiąc delikatnie – nieudolnie zarządzali pieniędzmi mieszkańców. Dziś pojawili się na ich miejsce młodsi, znakomicie wykształceni (stopień doktora brzmi dumnie), inteligentni… (wreszcie) społecznicy! Lubię okolice Filtrowej i zabytkowy Park Wielkopolski, z którego można dojść na Pole Mokotowskie. (Tak, nadal uważam, że parki w miastach są smutne, ale z braku laku lepsze to niż nic.) Ostatnio odkryliśmy z Partnerem i mamą uliczkę wcześniej mi nieznaną – Bł. Ładysława z Gielniowa. Nasz wieczorny po niej spacer wśród liści z nastrojowym oświetleniem latarni był całkiem magiczny. Partner zachwycony przepięknym budownictwem dał nam ciekawy wykład, po czym stwierdził, że zachwycam się starym Wrzeszczem, a nie doceniam warszawskich perełek. Pomyślałam wtedy, że zachwycam się zawsze, kiedy jesteśmy w pięknym miejscu, a On opowiada o architekturze.
Miałam też szalony pomysł, żeby pojechać po latach do swojej muzycznej podstawówki, sprawdzić, czy nadal jest tak straszna, jak w moich snach. Jednak ostatecznie nie dałam rady. Choć brzmi to przerażająco, słysząc w dzieciństwie wszystkie te doniesienia ze Stanów Zjednoczonych o szaleńcach, którzy wpadali z karabinami do szkoły i strzelali na oślep, całkowicie umiałam ich zrozumieć. Oczywiście nie pochwalałam, ale rozumiałam. Myślę, że lata frustracji, tłumienia złości i gnębienia mogą z łatwością doprowadzić do tragedii.
Na Starówkę pojechałam tylko raz – odbierając książkę programową „Warszawskiej Jesieni”. Nie umiem dziś stwierdzić, czy kiedykolwiek te okolice lubiłam. Były – wraz z Parkiem Szczęśliwickim i Carrefourem na Reducie – stałym miejscem moich częstych wagarów, ot co. Dziś poczułam, że nic mnie tam nie ciągnie. Za to spacer na piechotę do domu przez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat i Chmielną był przyjemny.
W starych kątach mieszczą się też stare przyzwyczajenia, więc kiedy zobaczyłam na jakimś słupie reklamę „Piły X”, wiedziałam, że nie mogę opuścić takiej okazji. Nigdy nie lubiłam chodzić do kina z kimś, jednak na filmy bezdennie głupie chętnie brałam bliskie osoby, jak również wódkę wymieszaną z colą w termosie. Oglądając kuriozalnie idiotyczną „Piłę X”, uświadomiłam sobie, że najprawdopodobniej żadnej z poprzednich dziewięciu części (tak, na wszystkich byłam w kinie) nie widziałam zupełnie na trzeźwo. Być może zresztą tytuł nie jest wcale jednoznaczny. Powiedzieć, że to zły film, to nic nie powiedzieć. Jedną z moich ulubionych jego recenzji z Gazety Wyborczej sprzed bardzo, bardzo wielu lat była ta zakończona słowami:

Krew leje się tu strumieniami, ale naprawdę straszne jest tu jedynie aktorstwo.

– no recenzyjny majstersztyk!

fot. Bożena Szuj

Wyznaczanie nowych tras

fot. Bożena Szuj

Po pierwsze, jak ostatnio wspominałam, podczas mojego pobytu w Warszawie było niebywale ciepło. Nawet na początku października, kiedy już trzeba się było pożegnać z krótkimi spodenkami i przeprosić z lekką kurtką. To mnie zachęciło do spacerów na tyle, by niemal całkowicie zrezygnować z komunikacji miejskiej, której, nie ukrywam, nad wyraz w stolicy nie lubię. W komunikacji miejskiej nasilały się zawsze moje lęki, bo to jednak mała przestrzeń i dużo ludzi. Różnych. I nie ma jak od ewentualnego dyskomfortu uciec pomiędzy przystankami. Chodzenie z domu do bliższego i dalszego centrum pomogło mi poczuć to miasto na nowo. Stwierdziłam, że wyładniało i jakoś się ujednoliciło. Warszawa wreszcie też dostrzegła, że mieszkają w niej ludzie i zaczęła się na nich otwierać (np. tworząc naziemne przejście dla pieszych w okolicach Rotundy). Lepiej późno niż wcale.

fot. Bożena Szuj

Ludzie

fot. Bożena Szuj

Stara prawda głosi, że miejsca tworzą ludzie, więc przyglądałam się im uważnie. Odkryłam, że mam w Warszawie naprawdę fantastycznych sąsiadów (z czym różnie bywało przez lata), na których w trudnych momentach można liczyć. Sąsiedzi nie zatruwający życia to skarb, o czym mieliśmy się w ostatnim czasie niestety okazję przekonać.
Podobno najłatwiej nawiązać ważne i głębokie relacje w młodości, a potem to niemal niemożliwe. W moim przypadku jest całkowicie odwrotnie. Wszystkich ludzi, których spotykałam na kolejnych poziomach edukacji musiałam tolerować, ale nie były to relacje z wyboru. Odczuwałam w nich konieczność, więc się automatycznie odsuwałam na pewien dystans. Dzisiaj z kolei prócz odnowienia po latach przyjaźni z właścicielką naszego psa, nawiązałam też kilka nowych bardzo dla mnie ważnych relacji. Nie tylko podczas terapii w Nowym Targu z ludźmi o problemach podobnych do moich, ale też poniekąd przez swoje pisanie i tkwienie jedną nogą w środowisku artystyczno-muzycznym. Znajomości stały się naturalną koleją rzeczy też nasze – moje i Partnera. Przemiło było wyjść z naszym wspaniałym, utalentowanym, inspirującym kolegą do pubu i fantastycznie spędzić wieczór. Przemiło było też odwiedzić nie tylko naszego psa, ale też przyjaciółkę i jej uwielbiające nas dzieci. Po terapiach, ale też po upływie wielu lat, które mnie zmieniły i ukształtowały, mam już inne, nowe potrzeby. Pewnie dlatego zawsze mi trochę trudno na „Warszawskiej Jesieni”, gdzie za każdym razem widzę tych samych ludzi. Ludzi, których nawet nie wiem skąd znam, bo znam ich od zawsze. Rzadko kiedy nawet dobrze. To świat moich rodziców, ale już nie mój.
Do tego tegoroczne doświadczenia z muzyczną gazetką przypomniały mi o pewnej manierze „noszenia się wysoko” z powodu:

  1. mieszkania w Warszawie
  2. bycia mężczyzną
  3. pracy w kulturze, w prestiżowym przez wiele lat miejscu, które dziś jedynie jedzie na dawnej opinii, ale nikt tego nie powie głośno.

Przerabiałam to przez całe swoje życie w Warszawie. Wymienione wyżej powody występowały pojedynczo lub zbiorowo. Moje dorastanie przypadało na czasy jeszcze niesłychanie unurzane w patriarchacie. Do tego ślepa wiara w prestiż miejsca czy instytucji (która przydarza mi się do dzisiaj) utrudniała nazwanie niekompetencji po imieniu. Nagle wszyscy się oburzali, stwierdzając, że „tak to nie można powiedzieć”. No właśnie nie tyle można, co nawet trzeba, jeśli chcemy mieć prestiżowe miejsca czy instytucje, a nie tylko mrzonki o takich (lub wspomnienia dawnej świetności). Potem przyjechałam do Zakopanego, które jest jakie jest, prawo się w nim nie przyjęło, po ulicach biegają niedźwiedzie, a górale z kulturą się wykluczają, ale jednak w prywatnej firmie (branża sportowo-turystyczna) nauczyłam się takiej etyki pracy, jakiej nigdy i nigdzie wcześniej nie widziałam. Głowy nie unoszone zbyt wysoko potrafiły dostrzec realne problemy i sukcesywnie je rozwiązywać. Tymczasem w warszawskich kręgach kultury często niekompetencja goni niekompetencję, nieudolność jest wręcz groteskowa, a odpowiedzialny za cały ten bałagan wysoko postawiony pracownik pęka z dumy. (Czemu? Tego nie wie nikt.) Ale tu, uczciwie mówiąc, widzę też spore podobieństwo do działań krakowskich instytucji kultury, z którymi również miałam nieprzyjemność. Irytujące, ale tym bardziej doceniam, że jestem od tych wszystkich śmiesznych zależności, układów i układzików całkowicie wolna.

fot. Bożena Szuj

Czy Warszawa da się lubić?

fot. Bożena Szuj

Wbrew temu, jak zawsze postrzegałam różnice między miastem a wsią, przyjeżdżając do Warszawy mam wrażenie, że kiedy idę ulicą ludzie są znacznie bliżej niż np. w Zakopanem. Prawdopodobnie bierze się ono stąd, że w Zakopanem rzadko w ogóle wychodzę z domu. Jednak w stolicy uderza mnie liczba ludzi, których w sporych przestrzeniach jest naprawdę dużo. I w momentach, w których muszę wysłuchiwać tez, z którymi się absolutnie nie zgadzam, ale nie będę przecież dyskutować z obcym, często chorym człowiekiem, czuję się bardzo niekomfortowo. Natomiast niesłychanie podnoszący na duchu był z pewnością Marsz Miliona Serc, który uświadomił mi, że nie jestem sama, że potrzeba normalności tkwi też w wielu rodakach. Zobaczyłam kraj, w którym rzeczywiście chciałabym mieszkać. Kraj ludzi empatycznych i otwartych (zdumiewające, jak miło, grzecznie i kulturalnie odnosiły się do siebie całkiem obce osoby podczas tego marszu). Potem wybory również podnoszące na duchu nie tylko przez wynik, ale też frekwencję. Poczułam się częścią wspólnoty, za czym raczej nie przepadam, ale czego jednak czasem potrzebuję.
Pisałam w recenzji „Zielonej granicy” (na którą nota bene poszłam do kina również w Warszawie), że przedstawia dwie Polski. I dokładnie ten podział jaskrawo widać w stolicy. Podhale jest zaczadzone PiS-em, w Trójmieście czuć z kolei centrowo-lewicowy oddech, a w Warszawie skrajności wręcz unosiły się w powietrzu w czasie poprzedzającym wybory. Polska, której kibicuję, utworzy nowy, sensowny rząd. Zrobi to nawet z przedszkolnymi zagraniami poprzedniej partii rządzącej i podkładaniem przez nią nogi, by zagrać na zwłokę, by jeszcze dokraść i omamić swój żelazny elektorat. Czy nowy sensowny rząd będzie idealny? Czy okaże się rządem marzeń i snów? Potrzeba dużej naiwności, żeby nie powiedzieć głupoty, aby w to uwierzyć. Jednak odsunięcie od władzy chamstwa, nazizmu, złodziejstwa, rosyjskiej agentury, jak również niedopuszczenie, by zapanował totalitaryzm (a było naprawdę blisko) jest sukcesem. Taki kraj mogłabym polubić. Nawet jego stolicę.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę zawsze wzruszającą mnie piosenkę „Warszawo ma” w wykonaniu Kayah.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to