Wakacje: dogrywka, czyli nNieoczekiwany powrót na Thassos

fot. Zofia Mossakowska

W tekście opisującym mój sierpień zdradziłam, że czułam się kompletnie niegotowa na koniec lata i wakacji, mimo że nad polskim morzem – gdzie mieszkałam od kwietnia – dały one pogodowo w kość. Większość sierpnia była deszczowa i dosyć zimna, więc perspektywa rychłego początku jesieni bez przeżycia lata z prawdziwego zdarzenia nie napawała mnie entuzjazmem. Jakimż szokiem okazała się więc propozycja mojej mamy, żeby… wspólnie we dwie polecieć na Thassos! Ponieważ od pandemii nie opuściłam granic kraju, wzmogła się moja tęsknota nie tylko za podróżami w ogóle, ale też szczególnie właśnie za tą cudowną grecką wyspą. Nie wiedziałam kiedy i czy w ogóle uda mi się ją jeszcze zobaczyć, więc perspektywa dogrzania się przez tydzień właśnie tam, była niesłychanie ekscytująca!

fot. Zofia Mossakowska

Ukochane Thassos

fot. Zofia Mossakowska

Szybko okazało się, że pod jednym względem nic się nie zmieniło. Od kiedy przyjechałam na wyspę po raz pierwszy, w 2008 roku, każdy kolejny mój przyjazd okazywał się powrotem. Zawsze. Moje serce – a na pewno duża jego część – należy do tego greckiego raju, choć przeżyłam tam też swoje piekło.
Wyjazd zorganizowany budził mój lekki sceptycyzm. Tym bardziej, że – mając przez pewien czas wątpliwą przyjemność obserwowania poczynań rezydencko-tasyjskiej mafii – miałam jak najgorszą opinię o wszystkich dużych biurach podróży, a zwłaszcza tym, z którym miałyśmy lecieć. No ale jest ono gigantem na rynku, zapewniało dolot do samej Kawali, a ja zostałam na wakacje zaproszona, więc nie mogłam wybrzydzać. Wybrzydzać zresztą bym nie śmiała – byłam niezwykle z powodu zbliżającego się wyjazdu szczęśliwa! Dziś muszę z przyjemnością odnotować, że biuro wyraźnie podwyższyło swoje standardy od czasu, kiedy korzystałam z jego usług lata temu. Nasza rezydentka okazała się kopalnią wiedzy, w dodatku z dużym i specyficznym poczuciem humoru. (Spotkanie informacyjne przerosło moje najśmielsze oczekiwania.) A przede wszystkim – czym już kompletnie podbiła moje serce – bywała w naszym hotelu tak rzadko, że właściwie się nie widywałyśmy. Okazało się, że wylatujący na Thassos Polacy z tegoż biura ulokowani byli w wielu różnych częściach wyspy, dzięki czemu w naszym dużym, przepięknie położonym i fantastycznie wyposażonym hotelu Ilio Mare mieszkało ich bardzo niewielu.
Cudownie było się przekonać, że Thassos nadal ma się świetnie; że jest ciągle piękne i magiczne. Że choć pandemia zabrała mi je na chwilę z oczu i z mapy podróży realnych, to jednak nie zabrała mi go bezpowrotnie. Musiałam się przekonać, że wszystko wróciło w tym względzie do normy. Że moja ukochana wyspa jest znowu na wyciągnięcie ręki.
Który to mój przyjazd? Po trzynastym przestałam już liczyć. Może to był mój szesnasty, może siedemnasty raz. A który podczas sezonu turystycznego? Który zaś podczas jesieni? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że choć teoretycznie nic mnie nie powinno już tu zaskoczyć, jak zawsze, odkryłam to miejsce zupełnie na nowo.

fot. Zofia Mossakowska

Moja praktyczno-sentymentalna
mapa Thassos

fot. Zofia Mossakowska

Czytelnicy tego bloga oraz „Praktyczno-sentymentalnego przewodnika po Thassos” wiedzą już, że „moją częścią wyspy” był przez lata jej północny-wschód, a przede wszystkim Skala Potamia. (Lata, choć ściślej sezony turystyczne, trwające od maja do września.) Tutaj mieszkałam na początku jako turystka, wierna nieistniejącemu już niestety Biuru Podróży Olimp. Potem jako kolejno rezydentka, pilotka i kelnerka w kilku różnych pubach oraz część nie tak licznej społeczności napływowej. Anglików, Niemców, Czechów i Ukraińców łączyła odrębność i podobieństwo doświadczeń. Bez względu na to, czy ktoś spędził tu rok, czy trzydzieści lat, dla Greków i tak w głębi ducha był ξένος, czyli obcy.
Sezon nieturystyczny z kolei, trwający na Thassos od października do kwietnia, zamieszkiwałam z ówczesnym partnerem w północno-zachodniej części wyspy, już w jej głębi. Mianowicie na niemal samym szczycie pięknej górskiej miejscowości Kazaviti. Pierwszym kontaktem z szeroko pojętą cywilizacją było Prinos, a drugim – portowe Skala Prinos, skąd dało się dopłynąć promem na ląd.
Moje tasyjskie życie toczyło się więc w tych dwóch częściach wyspy, przybierając w każdej z nich inny tryb i charakter. Raz czy dwa spędzałam wakacje (z mamą zresztą) w Skala Prinos, jednak czułam się tam mocno oderwana od swoich i ludzi, i miejsc. Rodził się we mnie jakiś lokalny patriotyzm związany nie tylko z ukochaną Skala Potamią, ale też plażą Golden Beach i tamtym krajobrazem, który na tej maleńkiej wyspie jest bardzo zmienny. (Warto zaznaczyć, że jej obwód wynosi ok. 105 km, a powierzchnia – 380 km². Całość bez przystanków objeżdża się w dwie godziny, więc zmienność krajobrazu może zaskakiwać.) Oczywiście, Skala Prinos, jak każda tasyjska miejscowość jest przepiękna. Ja jednak mieszkając tam podczas wakacji, tęskniłam za „swoją wakacyjną stroną wyspy”. Do tego brak samochodu i niezbyt wygodna komunikacja miejska (ostatni autobus kończył trasę o godzinie 17:00) odcinały mnie od mojego letniego życia.

mapa z ulotki Iris Gold, na której zaznaczyłam bliskie mi okolice Skala Potamii oraz Skala Prinos, w którym mieszkałyśmy tym razem

Burzliwe rozstanie z ówczesnym partnerem oznaczało dla mnie niestety także odcięcie się na jakiś czas od samej wyspy, czego bałam się chyba najbardziej. Ten niezwykle trudny czas stał się dla mnie punktem zwrotnym. Rozpoczęłam terapię, dowiedziałam się sporo o sobie, zaczęłam powoli odzyskiwać (a być może nawet „zyskiwać”) własną tożsamość. Dopiero po kilku latach wróciłam na Thassos, budując swoje doświadczenia na nowo. Świadomie i z rozmysłem wybierając, jakimi ludźmi chcę się w tym ważnym dla siebie miejscu otoczyć, które relacje mi służą, a które mi nie służą.
Od czasu swojego wielkiego powrotu spędzałam wakacje w dalszym ciągu głównie w Skala Potamii, dostrzegając z coraz większym smutkiem, że podupada. Mieszkańcy zaniedbali to miejsce, budując za duże hotele i apartamenty, nagłaśniając niepotrzebną i agresywną muzyką plaże czy sprzedając w pobliskich sklepikach coraz brzydszy badziew. Jednym słowem – Zakopane. Bardzo przykro było na to patrzeć. Szalę goryczy przelał ostatni mój przedpandemiczny przyjazd z mamą, podczas którego niestety trudno nam było naprawdę wypocząć przez hałas i pewną krzyczącą bylejakość. Po takich doświadczeniach oczywistym wakacyjnym kierunkiem stało się spokojne Skala Prinos z kameralną, piękną plażą Dasilio.

fot. Zofia Mossakowska

Pięć gwiazdek

fot. Zofia Mossakowska

Kiedy dowiedziałam się, że będziemy mieszkać w hotelu pięciogwiazdkowym, trochę się zaniepokoiłam. Pamiętałam z przeszłości, że hoteli pięciogwiazdkowych na całym Thassos było bardzo niewiele i że stanowiły pewnego rodzaju enklawy dla ludzi majętnych, którzy chcieli trwać w złudzeniu, że ta wyspa jest bardziej ekskluzywna niż faktycznie jest. Owszem, jest obezwładniająco piękna, ale jej siła nie tkwi w przepychu czy luksusie, a w odczuwalnej przez niemal wszystkich turystów magii. Bogaci Rosjanie się tu nawet nie zapuszczali, bo nie mieli gdzie wydawać swoich pieniędzy – to chyba mówi wszystko.
Raz jeden, ponad dekadę temu, zostałam zaproszona na pool party do pięciogwiazdkowego hotelu
Alexandra Golden Boutique w Skala Panagii, co wywarło na mnie przygnębiające wrażenie. Przepiękny, bardzo zadbany obszar, doskonałe i gustownie podane drinki, kelnerzy uprzejmi do granic możliwości, wszystko dopracowane w najmniejszym detalu. No, Grecja taka nie jest. A przede wszystkim Thassos takie nie jest. Oczywiście, goszcząc często w brytyjskich domach, wiedziałam, że można tu wprowadzić wiele zupełnie niegreckich rozwiązań, jednak porażająca sztuczność przestrzeni pięciogwiazdkowej zadziałała na mnie odpychająco. (Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nawet w hotelach dwu, trzygwiazdkowych, czystość jest na Thassos priorytetem, więc nie trzeba się obawiać warunków urągających człowiekowi higienicznemu.)
Zostałam zaskoczona wzruszającym zaproszeniem na wspólne wakacje, więc cieszyłam się jak dziecko, a wszystkie ewentualne obawy postanowiłam na spokojnie zweryfikować. Moje serce nie wyrywało się już do Skala Potamii. Cieszyłam się, że mamy pod nosem dużo spokojniejszą plażę Dasilio, również piaszczystą – co na Thassos nie jest oczywistością. Pamiętałam też, że okolica jest piękna.

fot. Zofia Mossakowska

Czar Skala Prinos i plaży Dasilio

fot. Zofia Mossakowska

Od przyjazdu uderzył mnie cudowny, niezmienny od lat zapach wyspy. Zapach gorąca, sosnowej żywicy, morza i ziemi. Upały – najpewniej przez mniejszą wilgotność – mają tu inny smak. Słońce błyskawicznie rozleniwia, rozluźnia; wrzuca nam niższy bieg. Nasz pięciogwiazdkowy hotel Ilio Mare (pamiętajmy też, że pięć gwiazdek na Thassos to nie to samo pięć gwiazdek, do których przyzwyczajona jest reszta świata) okazał się naprawdę fantastycznym obiektem. Obiektem złożonym z kilku dwupiętrowych budynków, z własnymi basenami, beach barem, restauracją i pubem. Baseny zresztą oraz beach bar zamykane były o 18:00, co z jednej strony pozbawiało gości pewnej frajdy wieczornego pływania, ale za to z drugiej zapewniało wszystkim ciszę i spokój. Odległość od hotelowej plaży wynosiła zaledwie 200 metrów, a hotelowe ręczniki kąpielowe były dostępne dla gości zarówno przy basenach, jak i przy wejściu na plażę. Na tej zresztą goście mieli do dyspozycji nie tylko leżaki pod słomkowymi parasolami, ale też materace, łóżka, hamaki, a nawet stół z krzesłami. Z niedużego głośnika sączyły się bardzo przyjemne chilloutowe nuty. Dosyć ciche i doskonale komponujące się z szumem morza. Kiedy próbowałam sobie przypomnieć swoje doświadczenia sprzed lat z krótkiego pobytu w Alexandra Golden Boutique w Skala Panagii, uświadomiłam sobie jedną potężną różnicę między tymi hotelami. Opuszczając Ilio Mare, nie wchodziło się w inny, biedniejszy świat. Przestrzeń pozahotelowa była tak samo zadbana, jak ta na jego obszarze. Co więcej, wszystkie nowo wybudowane miejsca (a pojawiło się ich przez te lata naprawdę dużo) zachowały jeden styl, idealnie współgrający z pięknem tutejszej przyrody. Palmy, których jest na wyspie sporo, nie rosną tu naturalnie. Poza tym są to drzewa, o które trzeba dbać, żeby wyglądały imponująco. I w całym Skala Prinos właściciele turystycznych obiektów palmy sadzą i wkładają sporo pracy w to, by cieszyły nasze oczy.
Warto jednak zaznaczyć, że choć Skala Prinos jest miejscowością portową – wraz z Limenas, stolicą wyspy, jedną z dwóch, z których dopłyniemy na ląd, – w ścisłym centrum oprócz portu, prowizorycznego dworca autobusowego, dwóch dobrze zaopatrzonych sklepów, kilku świetnych tawern, baru i kawiarni, nie znajdziemy nic więcej. Tzw. downtown, do którego codziennie po południu spacerowałyśmy, to jedna mała ulica.  Dla ludzi młodych, imprezowych, spragnionych szalonego życia nocnego na pewno dużo atrakcyjniejsze może się okazać Potos położone w południowo-zachodniej części wyspy. Miejsce, które mnie z kolei nigdy nie porwało.

fot. Zofia Mossakowska

Wycieczka dookoła wyspy
– część pierwsza

fot. Zofia Mossakowska

Stałym i niezmiennym punktem programu podczas każdego mojego przyjazdu na Thassos była wycieczka dookoła wyspy. Osobom, które są tu po raz pierwszy i zastanawiają się, jak ją najlepiej zaplanować, polecam wypożyczenie samochodu na trzy dni i poświęcenie jednego na objechanie całej wyspy dookoła, drugiego na zwiedzenie miejscowości w jej głębi, takich jak: Theologos, Kastro, Maries i wspomniane Kazaviti, a trzeciego na dokładne zwiedzenie stolicy wyspy Limenas. Wszystkie, a zwłaszcza dwie pierwsze wyprawy wymagają wyjechania o wczesnej porze i są dosyć intensywne, ale robią ogromne wrażenie, dając ogląd, jak niesamowita i różnorodna jest ta wyspa. Dopełnić całości może tylko zdobycie szczytu Ipsarion (1204 m n.p.m.) na piechotę albo jeepem (wiele biur podróży ma w ofercie fakultatywną wycieczkę safari trip), ale taką eskapadę – ze względu na upały – trzeba rozpocząć o godzinie 6:00, najpóźniej 7:00.
Postanowiłyśmy w tym roku z mamą wypożyczyć samochód na dwa dni, ale podzielić sobie tę wyprawę jeszcze inaczej niż dotychczas. Nie musiałyśmy dotrzeć wszędzie, bo wszystko na wyspie już widziałyśmy (mama może jeszcze nie wszystko, ale znakomitą większość). Mogłyśmy zwyczajnie zrobić sobie przyjemność, wysiadając tylko tam, gdzie miałyśmy na to ochotę, na luzie i bez stresu. Wpadłam też na pomysł zrobienia kilkudniowej sesji do zilustrowania tego wpisu. Sesji, która odda różnorodność Thassos, wszystkie jego barwy oraz ich odcienie. Podczas wycieczki powstało oczywiście najwięcej zdjęć.

fot. Zofia Mossakowska

Panagia

fot. Zofia Mossakowska

W małej uroczej Panagii przywitała nas złota grecka jesień. Liście na drzewach zaczęły niespiesznie zmieniać kolory, a czasem nawet opadać. Sezon oficjalnie dobiegał już końca, choć ludzi było ciągle niespodziewanie dużo. Tłoczyli się przed najstarszą tasyjską fabryką oliwy z oliwek, w małych kawiarniach i sklepikach oferujących m.in. drewniane penisy (gr. ξύλινος πότσα [xilinos putsa] – nie ma za co). Sama z przyjemnością nabyłam tam imponujących rozmiarów… otwieracz do butelek. Za to okolice kościoła i cmentarza, a także droga do fabryki tsipouro, o której ciągle chyba niedużo osób wie, były wyludnione.

fot. Zofia Mossakowska

Miło było znów zobaczyć Most Pocałunków otoczony drzewami z wyciętymi w pniach sercami. (Spojler alert – jednak pocałunek na Moście Pocałunków wcale nie zapewnia nierozerwalności związku, sprawdzone dwukrotnie.) Byłam tak ukontentowana wizytą po latach, że z tego wszystkiego nie wstąpiłam – jak to miewałam w zwyczaju – do tutejszej cukierni po najlepsze na wyspie ciastka. Nie nabyłam też żadnego miodu sosnowego, z którego wyspa słynie; Panagia jest jedną z kilku miejscowości, w których warto takiego zakupu dokonać. (Pozostałymi są Theologos i Limenas.)

fot. Zofia Mossakowska

Potamia

fot. Zofia Mossakowska

Z Panagii zjechałyśmy trochę niżej do Potamii (leżącej u podnóża góry Ipsarion). Mam do niej ogromny sentyment. Była pierwszą wioską, do której – mieszkając w Skala Potamii – doszłam na piechotę. Ponieważ nazwy mogą być dla czytelników trochę mylące, warto uporządkować jedną rzecz. Większość miejscowości na wyspie posiada nazwę „występującą w dwóch wariantach”: ze słowem „Skala” na początku oraz bez niego. „Skala” (gr. σκάλα) to po grecku: „schody, drabina”.

Miejscowości z tym przedrostkiem w nazwie są położone niżej i mają zawsze bezpośredni dostęp do morza. Są więc „schodami”, a właściwie pierwszym schodem, do sąsiedniej miejscowości położonej wyżej. Są to także miejsca, do których mogą przypłynąć łodzie z różnymi dobrami.

– wyjaśniam w swoim „Praktyczno-sentymentalnym przewodniku po Thassos”

Potamia jest więc siostrą Skala Potamii położoną nieco wyżej. Rosnący w jej sercu rozłożysty platan, pod którym mieści się urocza tawerna Platanos, naprzeciwko sklep mięsny (na ogół zresztą nieczynny), obok tawerny pub, vis-à-vis maleńka cukiernia, sklep spożywczy (widoczny na poniższym zdjęciu za moimi plecami), charakterystyczne drzewo (za mną) i dwie tawerny (przede mną) to całe centrum! Domy mieszkalne są ciasto pobudowane na wąskich ścieżkach okalających Potamię, a starsi mieszkańcy, których można, udając się tam na spacer, spotkać – podobnie, jak w Panagii – nie mówią po angielsku. Za to w przeciwieństwie do Panagii nie jest tak popularna i rozsławiona, by przyciągać rzesze turystów, mimo że nie brakuje jej miejsc wartych zwiedzenia, takich jak m.in. bajkowo położona fabryka miodu, piękny kościół czy muzeum intrygującego greckiego rzeźbiarza Polygnotosa Vagisa.

fot. Zofia Mossakowska

Skala Potamia

fot. Zofia Mossakowska

Dotarcie do ukochanej Skala Potamii sprawiło, że zabiło mi mocniej serce, ale nie chciałam się zapuszczać na główną promenadę wzdłuż Golden Beach. Pamiętam jej najlepsze czasy, pamiętam też coraz gorsze i jakoś nie byłam gotowa na kolejne w tej kwestii rozczarowania. Obserwowałam za to z zachwytem góry, które w tej części wyspy są najbardziej surowe. (Swoją drogą patrzenie na nie z morza zawsze nieustająco mnie tu fascynowało.)

fot. Zofia Mossakowska

Nieuporządkowane działki i wysokie chaszcze uświadomiły mi, jak gigantyczny rozdźwięk cywilizacyjny nastąpił między Skala Potamią, a (zamieszkiwanym przez nas teraz) Skala Prinos. Zabawne, bo dotychczas mając do wyboru ogród w stylu francuskim i angielskim, z dwojga złego wybierałam angielski. Wydawało mi się, że ład jest dla przeciętniaków. Ale Skala Potamia zdążyła już przekroczyć subtelną granicę między dzikim chaosem czy też romantycznym nieładem a prymitywnym zaniedbaniem. I żeby nie było nieporozumień – kocham Thassos, a Skala Potamia zajmuje w moim sercu miejsce szczególne. Jej przyroda i położenie zwalają z nóg. Mieszkańcy nie dźwignęli jednak spoczywających na nich obowiązków, co myślę że prędzej czy później się na nich skrupi.

fot. Zofia Mossakowska

Gaje oliwne

fot. Zofia Mossakowska

Kolejnym charakterystycznym dla krajobrazu Thassos (i Grecji w ogóle) cudem są liczne gaje oliwne. Drzewa oliwne są tu największym bogactwem i trochę miejsca poświęciłam im w swoim przewodniku. Dają nie tylko cień, ale też skarby, jakimi są oliwki oraz przede wszystkim oliwa. Liście oliwkowe przerabia się na paszę dla zwierząt, a z drewna drzewa oliwnego powstają przepiękne przedmioty domowego użytku (nie bez powodu bardzo drogie).

fot. Zofia Mossakowska

Między październikiem (czasem listopadem) a styczniem cała wyspa żyje zbiorami oliwek. Moje przyjazdy w pozasezonowym czasie na ogół przypadały na takie zbiory. Dla mnie była to zbyt ciężka fizycznie praca, ale pomagałam przy zbiorach na inne sposoby. M.in. przez pewien czas zajmowałam się zarobkowo gotowaniem dla zatrudnianych do tego pracowników. Jak każdy tubylec, mam do tych drzew ogromny szacunek.

fot. Zofia Mossakowska

Limenas – stolica wyspy

fot. Zofia Mossakowska

Stolica Thassos jest punktem obowiązkowym podczas zwiedzenia wyspy. W Limenas (zwanym też, przez wzgląd na turystów, Thassos Town) mieści się imponujące Muzeum Archeologiczne, antyczna agora (z której pochodzą zdjęcia ilustrujące ten rozdział), dwa zabytkowe porty, Evreokasro, starożytny amfiteatr, akropol oraz Sanktuaria Ateny i Pana. Część atrakcji znajdziemy w samym centrum (jak muzeum czy agorę), a do części dotrzemy, wspinając się w górę. W ścisłym centrum jest oczywiście cała masa tawern, snack barów, kawiarenek i cukierni oraz zatrzęsienie wszelkiego typu sklepów. Co dosyć nietypowe, pamiątki i tutejsze specjały (spożywcze, kosmetyczne, a nawet – co ostatnio odkryłam – odzieżowe) kupimy tu dużo taniej niż w pozostałych częściach wyspy. Warto o tym pamiętać, bo asortyment wszędzie jest właściwie ten sam, natomiast ceny potrafią być bardzo różne i od lat niezmiennie najtaniej jest właśnie w Limenas.

fot. Zofia Mossakowska

Osobiście nigdy za stolicą nie przepadałam. Owszem, fajnie było przyjechać do niej na chwilę, załatwić coś na poczcie i u operatora sieci komórkowej, a potem zjeść w zaprzyjaźnionym Panos Place lub Simi lunch, kupić kilka drobiazgów i wrócić autobusem do Skala Potamii. Jednak kiedy dostałam tam pracę rezydentki i miałam wątpliwą przyjemność zetknięcia się z krwiożerczym i dzikim kapitalizmem w bułgarsko-serbsko-greckim wydaniu (bo takie biuro było kontrahentem mojego polskiego pracodawcy), poczułam się obco i źle. Na tyle zresztą źle, że mimo próśb przemiłego szefa, postanowiłam rzucić naprawdę dobrze płatną pracę, w której mogłam jeszcze sobie doskonale dorobić na prowizji z wycieczek fakultatywnych (opiekowałam się wspaniałą grupą bogatych i hojnych Ślązaków). Szybko też spadłam z drabiny społecznej, zmieniając najbardziej prestiżową pracę rezydentki na najmniej prestiżową pracę kelnerki. Okazało się też, że zmieniając pracę, można w oczach niektórych Greków zmniejszyć z dnia na dzień swoją wartość. Interesująca lekcja.

fot. Zofia Mossakowska

Wycieczka dookoła wyspy
– część druga

fot. Zofia Mossakowska

Pierwszy dzień naszej wycieczki poświęciłyśmy wyłącznie starym kątom opisanym wyżej. Bo rzeczywiście mieszkając w Skala Potamii w sezonie turystycznym zwłaszcza dłużej, dosyć często spacerowałam do Potamii, a nawet Panagii na piechotę, a także przyjeżdżałam czasem autobusem do Limenas. To były moje rejony i byłam w tym całkiem niezależna, czego mi trochę w Skala Prinos brakuje. Czasami musiałam zresztą pojechać właśnie do Skala Prinos, kiedy potrzebowałam odwiedzić Kawalę – miejscowość lądową, do której dopłyniemy stamtąd bezpośrednio (promy z Limenas płyną do Keramoti oddalonego od Kawali o 40 km). Z Kawali z kolei w dwie godziny dojedziemy autobusem ekspresowym do Salonik, które nota bene naprawdę warto zobaczyć. Reasumując, pierwszy dzień wycieczki objął całą północ, północny-wschód wyspy oraz jej północny-zachód, z którego wyruszyłyśmy.
Drugiego dnia pojechałyśmy na południe wyspy, objeżdżając jej południowy-zachód. Była to ta część, która zawsze stanowiła jedynie cel zwiedzania. Uwielbiałam ją podziwiać, ale nigdy nie mieszkałam w tamtych stronach, więc naturalną koleją rzeczy czułam się tam bardziej obco niż na północy. Jak wspominałam, za turystycznym Potos nie przepadam, a Limenaria choć ciekawa architektonicznie, pięknie położona i w dodatku serwująca w jednej z tawern najlepsze spaghetti na wyspie, nie jest miejscowością, w której chciałabym spędzać wakacje. Niemniej jednak południe Thassos to przede wszystkim zagłębie miejsc, które obowiązkowo trzeba zobaczyć!

fot. Zofia Mossakowska

Oko Zeusa, czyli Giola

fot. Zofia Mossakowska

Największą atrakcją tych wakacji było z pewnością zobaczenie Gioli!

Giola, zwana też Okiem Zeusa, jest bardzo wyjątkowym oczkiem wodnym w skałach, tuż przy morzu, przypominającym naturalny basen o głębokości od 2 do 4 metrów.

opisuję w swoim „Praktyczno-sentymentalnym przewodniku po Thassos”

Moja mama nie była tam nigdy, a ja – wstyd przyznać – przez te wszystkie lata dotarłam tam zaledwie dwa razy. Po raz pierwszy w 2009 roku: małą grupą objeżdżaliśmy wtedy wyspę wypożyczonym samochodem, którym nie można zjeżdżać na drogi nieasfaltowe, ze względu na nieubezpieczone podwozie. Musieliśmy więc zaparkować auto przy drodze głównej i wyruszyć stamtąd piechotą. Była to dosyć wymagająca wyprawa, podczas której wykonywaliśmy slalom pomiędzy krzewami, pod koniec schodząc niemal pionowo w dół. Za drugim razem zostałam tam zawieziona jeepem, więc samo dojście było już o wiele krótsze i łatwiejsze. Myślę, że to był 2011 lub 2012 rok, bo zbierałam wtedy materiały do przewodnika. Zależało mi nie tylko na ponownym ujrzeniu niebywałego cudu natury, jakim jest sama Giola, ale przede wszystkim na zlokalizowaniu zjazdu dla jeepa lub miejsca parkingowego przy drodze głównej. Mój przewodnikowy opis brzmi dość kuriozalnie, ale rzeczywiście trzeba było wtedy najpierw szukać zawieszonej między drzewami tabliczki informującej… nie o Gioli, lecz jakimś pobliskim pensjonacie, a potem przyglądać się okolicznym głazom, na których tubylcy narysowali kredą strzałki prowadzące do celu. Jedno z najbardziej unikatowych miejsc na wyspie i dostęp do niego niemal całkowicie uniemożliwiony turystom.

fot. Zofia Mossakowska

Wielkim i pozytywnym zaskoczeniem było więc dla mnie odkrycie, że Giola nie tylko została przez ostatnie lata naprawdę przyzwoicie oznaczona, ale że prowadząca do niej dzika droga zmieniła się wreszcie w asfaltową i można całkiem daleko dojechać każdym samochodem albo na specjalnie utworzony wygodny parking, albo jeszcze trochę niżej. Przy parkingu schłodzimy się w cieniu rozłożystych drzew (o czym warto pamiętać, bo od parkingu do samego celu cienia nie uświadczymy już nigdzie) i będziemy mogli napić się czegoś zimnego, siadając z tym przy pięknych drewnianych stołach. (Osobiście odradzam Virgin Mojito, chyba że lubimy zapłacić 7€ za kwaśną wodę z jednym smutnym liściem mięty podaną w plastikowym kubku.) Jednym słowem biznes kwitnie, i dobrze!
Samo zejście od parkingu jest nadal trochę strome i nieco wymagające. Zajmuje ok. pół godziny. Jednak jego przewagą nad tym, co było tu przed laty jest z pewnością doskonałe oznakowanie trasy i możliwość zrobienia sobie dwóch przystanków po drodze – przy wspomnianej budce na parkingu oraz w połowie trasy przy budce z kawą, gdzie również można usiąść, tyle że już bez cienia. Minusem skomercjalizowania tego miejsca są oczywiście tłumy ludzi, ale coś za coś. W samym oczku wodnym jak najbardziej można pływać, a nawet nurkować, warto jednak pamiętać, że otoczenie jest kamieniste, więc przydadzą się buty do pływania (znajdziemy je w absolutnie każdym sklepie na wyspie). Choć Giola mnie autentycznie zachwyca, nie jest – przez swoje nasłonecznienie, a także liczbę turystów – miejscem, w którym wytrzymałabym cały dzień, nawet z własnym parasolem (patent, który podpatrzyłam i wytrwałym serdecznie polecam).

fot. Zofia Mossakowska

Monaster Archanioła Michała

fot. Zofia Mossakowska

Kolejnym miejscem, które bezsprzecznie trzeba na Thassos zobaczyć jest największy z trzech prawosławnych klasztorów – Monaster Archanioła Michała, patrona wyspy. Ten żeński klasztor posiada jeden z najwspanialszych widoków, mianowicie widok na półwysep Athos, zwany też Świętą Górą. Historię samego monasteru oraz klasztorów mieszczących się w Autonomicznej Republice Góry Athos opisałam szczegółowo w swoim przewodniku.

fot. Zofia Mossakowska

Zdjęcia ilustrujące ten rozdział pochodzą sprzed monasteru, bo na jego terenie obowiązuje zakaz fotografowania. Niby można coś tam machnąć z przyczajki, ale po pierwsze bardzo dyskretnie, a po drugie w odpowiednim stroju – przy wejściu dostaniemy chusty na ramiona i spódnice na zbyt krótkie mini oraz każdej długości spodnie. Jak już chyba wiecie, pisać i robić sesje lubię na własnych warunkach. Ukazany przeze mnie rodzaj krajobrazu jest dosyć charakterystyczny dla całego południa wyspy. Jednym słowem takie widoki będą nam towarzyszyć przez dłuższy czas podczas wycieczki.

fot. Zofia Mossakowska

Jeśli chodzi o sam monaster, nie jestem jego fanką. Siostry, choć częstują przy wejściu do samego kościoła najlepszym, jakie jadłam, domowym różanym loukoumi (czyli słodkimi kostkami obsypanymi cukrem pudrem), emanują jakąś złą, niezrozumiałą energią. Niby nic nie mówią, bo złożyły śluby milczenia, ale mają powykrzywiane w nienawistnym grymasie twarze, co dziwi, zważywszy na to, w jakim miejscu mają szansę mieszkać (oraz że żyją wśród bliźnich, którym nie wolno się odzywać). Widać Thassos nie tylko dla mnie stało się w pewnym momencie piekłem… Tak czy siak, widok wart jest grzechu.

fot. Zofia Mossakowska

Aliki

fot. Zofia Mossakowska

Z kolei Aliki to magia w czystej postaci. Tu fascynujące jest wszystko – sama historia miejsca, sięgająca VII wieku p.n.e., historia jego nazwy (obie szczegółowo opisałam w przewodniku), ruiny starożytnego miasta, w dużej części zanurzone pod wodą, pozostałości po dawnej kopalni marmuru i zapierające dech w piersiach widoki. (Nie wspominając o smaku frappe i tutejszych przysmaków w jednej z kilku znakomitych tawern.) Po raz pierwszy odpuściłyśmy sobie całą trasę, bo dużo czasu zajęła nam Giola, a obejście wszystkiego, zwłaszcza w palącym słońcu, jest rzeczywiście męczące. Miło było jednak spojrzeć choć z daleka na Aliki. Uspokoić się, że jest. I cieszy oczy wielu – sądząc po trudnościach w znalezieniu miejsca parkingowego – turystów.

fot. Zofia Mossakowska

Iris Gold

fot. Zofia Mossakowska

Iris Gold jest najsłynniejszym na wyspie sklepem z biżuterią, w którego podziemiach mieści się również fabryka. W Limenas (stolicy wyspy) znajdziemy mały sklepik  Iris Gold, jednak główna jego siedziba to okolice wspomnianej wcześniej Limenarii. Położenie na szczycie wzgórza jest obłędne. Ze sklepu rozciąga się widok na piękną, dużą i piaszczystą plażę, na której nawet w sezonie nie ma nigdy tłoku. Iris Gold to powiew luksusu w przystępniejszej dla mnie formie niż onegdaj zwiedzony pięciogwiazdkowy hotel w Skala Panagii. Co do samej biżuterii, wiele się przez lata zmieniło na plus, jednak specyficzny grecki gust był dla mnie te kilkanaście lat temu, kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy, swoistym szokiem. Największe wrażenie zrobiły na mnie wtedy pierścionki z bursztynowymi oczkami otoczonymi kuriozalną ilością złotych zdobień. (Na temat użycia tasyjskiego złota i opowiadanych kiedyś przez rezydentów farmazonów o nim również rozpisuję się w swoim przewodniku.) Dziś dużo łatwiej znaleźć tam naprawdę ładną biżuterię, a rozpiętość cen jest rzeczywiście duża, więc stwierdzenie, że to sklep na każdą kieszeń nie będzie nadużyciem.

fot. Zofia Mossakowska

Zaślubiny z Thassos

fot. Zofia Mossakowska

Cały nasz pobyt trwał tylko tydzień, ale był to tydzień niesłychanie intensywny i wypełniony chłonięciem wyspy w każdy możliwy sposób. Odkryłam dawno temu, że wbrew obiegowej opinii czas na wakacjach wcale nie ucieka, lecz się w jakiś magiczny sposób dłuży. Potem zresztą wpadła w moje ręce książka „Czas. Przewodnik użytkownika” Stefana Kleina, która moje przekonanie potwierdziła naukowo. Ten fantastyczny tydzień przeżyty z największą uważnością, by nie uronić ani minuty, sprzyjał budowaniu na nowo relacji nie tylko między mną a mamą, ale też między mną a wyspą oraz mną a mną. Thassos za każdym razem dawało mi odpowiedzi; nawet na te niezadane pytania. Przez lata szeptało mi różne prawdy. Nie na wszystkie byłam gotowa, nie wszystkie potrafiłam zrozumieć.

fot. Zofia Mossakowska

To, co odróżniało ten mój pobyt na wyspie od poprzednich, to mój własny wewnętrzny zdumiewający spokój. To całe tasyjskie ponapinanie (kompletnie przeze mnie nieuświadomione) nagle mnie opuściło. Ponapinanie, które do tej pory sprawiało, że czułam przymus posługiwania się w sklepach swoją kompletnie podstawową greką, czy też wstyd, kiedy okazywało się, że wypadło mi z głowy, jak nazywa się jakiś nieoznaczony na żadnej mapie zakamarek wyspy na południowym wschodzie. Nagle przestało mieć znaczenie, czy jestem „turystką”, czy „swoją”. Byłam sobą – każda etykieta była tylko etykietą, niczym więcej. Używałam niemal wyłącznie angielskiego, nawet kiedy mogłabym zabłysnąć znajomością jakiegoś greckiego sformułowania. Pozwoliłam sobie pozapominać lwią część tego, co miałam w głowie, oprowadzając onegdaj wycieczki. (Swoją drogą to niewiarygodne, jak szybko można sobie takie zapomniane informacje odświeżyć.) Zaczęłam dostrzegać, ile kosztowało mnie poznanie w stosunkowo krótkim czasie wyspy aż tak dogłębnie. Po raz pierwszy przyjechałam na nią w 2008 roku, a przewodnik opublikowałam w 2012 roku (na pomysł jego napisania wpadłam niecały rok wcześniej). Opublikowanie poprzedzone było długim, żmudnym i bardzo starannym researchem, polegającym przede wszystkim na wielokrotnym objeżdżaniu wyspy centymetr po centymetrze i sprawdzaniu wszystkich zjazdów, rozmawianiu z ludźmi o ogromnej wiedzy (m.in. archeologami pracującymi przy wykopaliskach w Aliki) i tłumaczeniu na polski bardzo złego tłumaczenia z greckiego na angielski (mowa m.in. o kopalni wiedzy, jaką były wszystkie podpisy pod eksponatami w Muzeum Archeologicznym w Limenas). Doszło do mnie, że w przeciwieństwie do urodzonych podróżników oraz fascynatów kartografii, ja nie miałam do geografii nigdy ani serca, ani pasji. U podstaw mojej rzeczywiście wytężonej pracy leżała tylko i wyłącznie miłość i pasja do… Thassos. I, rzecz jasna, do pisania. Przez długi czas żartowałam, że tym przewodnikiem złamałam swoją żelazną zasadę niepisania na tematy, o których nie mam pojęcia. Jednak to pojęcie – w koniecznym wąskim zakresie – zdobyłam. Sama. Żadna z otaczających mnie podczas zbierania materiałów do książki osób nie mówiła nawet po polsku, przez co czułam się w tym wszystkim w jakimś sensie odosobniona. Z drugiej strony pisanie jest ze swojej natury zajęciem samotniczym, więc czemu przygotowywanie napisania książki miałoby nieść za sobą ryzyko przesadnego socjalizowania się z ludźmi? To, że nieuchronne socjalizowanie odbywało się po angielsku (wiele rozmów, wywiadów, wyciągania przy alkoholu od bardziej świadomych mieszkańców wyspy tasyjskich legend), sprawiło, że czułam się równolegle zamknięta w swojej polskiej samotni. Ciekawe, dziwne i trudne doświadczenie. Na pewno potrzebne.

fot. Zofia Mossakowska

Nie wiedząc do końca na co się porywam (i prawdopodobnie tylko dzięki temu), przeżyłam jedną z ciekawszych życiowo-zawodowych przygód. Odniosłam nawet pewien sukces finansowy. O ile oczywiście sukcesem finansowym można nazwać wyjście po latach z poczynionych na rzecz realizacji przedsięwzięcia długów. Osobiście myślę, że to zawsze coś.
Moja niesterapeutyzowana strona już się wyrywa, żeby sobie umniejszyć, żeby koniecznie zaznaczyć drukowanymi, że nie dokonałam niczego wielkiego, pisząc pierwszy i jak dotąd ciągle jedyny przewodnik po wyspie, w której się zakochałam i której uczyłam się krok po kroku zupełnie od początku. Moja sterapeutyzowana strona ją przytrzymuje w serdecznym ciasnym uścisku przypominając, że sami jesteśmy swoją własną miarą. Dopiero dziś umiem dostrzec, ile swoich ograniczeń, stwarzając „Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos”, pokonałam. Patrzę na błędy, które w nim dostrzegam, życzliwiej. Tak, są. Tak, dziś zrobiłabym to czy tamto inaczej, ale wtedy mogłam i umiałam właśnie tak.

fot. Zofia Mossakowska

Od innych moich pobytów na wyspie ten odróżniał się tym, że nie zatraciłam siebie kompletnie. Po raz pierwszy nie byłam całkowicie pustym naczyniem, w które Thassos wlewało się swoją cudownością, wypełniając je po brzegi. Między opalaniem się a spacerami kończyłam pisać swój blogowy wpis. Wpadłam na pomysł zrobienia kilkudniowej sesji zdjęciowej, a w tych ostatnio naprawdę zaczęłam się spełniać. Jednym słowem przywiozłam tu jakąś swoją energię, przestałam być przezroczysta. Rozumiałam też, że nieuchronny powrót nie jest końcem świata. Wiedziałam dokąd i po co wracam. Widziałam nie tylko minusy, ale również plusy. Zjawiskową urodę Thassos przestałam w końcu porównywać z tym, co mam na co dzień. Zrozumiałam, że w Gdańsku, w którym zapuściłam korzenie, jest moje miejsce i do osiedlenia się tam muszę się porządnie przygotować. Świadomość, że Thassos jest gdzieś w miarę obok, jest cudowna, bo zawsze mogę tu wrócić. A jeśli zadbam o to, żeby piękno zamieszkało we mnie, pięknie będzie wszędzie, gdzie się pojawię,

fot. Zofia Mossakowska

P.S. Na deser łączę dziś nagrany kilka lat temu cover greckiej piosenki „Για ένα της φιλί”, którą oryginalnie wykonywał Νίκος Βέρτης. Kiedyś ją już na blogu umieszczałam, pomyślałam jednak, że do tego wpisu pasuje wyjątkowo dobrze.

fot. Zofia Mossakowska

Przewodnik po Thassos
Kup teraz!

baner Przewodnika po Thassos

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Moje wielkie greckie wakacje

fot. Geo Dask

Jak już niedawno wspominałam, podczas tegorocznego lata wyjechałam wreszcie na upragnione (i w pełni zasłużone!) pierwsze prawdziwe wakacje od równo pięciu lat. Przez ten czas wybywałam oczywiście z kraju (głównie do Grecji), zawsze jednak – ze względu na specyfikę mojej poprzedniej pracy – było to grubo po sezonie urlopowym, lub też jakiś czas przed nim, co wiązało się z brakiem gwarancji nNieustającego słońca czy możliwości opalania się i kąpieli. Takie wyprawy mają oczywiście swoje niewątpliwe plusy, począwszy od mniejszej liczby turystów, a na niższych cenach hotelowego pobytu skończywszy; cieszę się, że choć tak dane mi było oderwać się od otaczającej mnie rzeczywistości i odpocząć w ukochanych miejscach. Jednak nie oszukujmy się – wakacje to wakacje!
W moim rodzinNym domu zawsze, przez całe moje dzieciństwo i wczesną młodość, kultywowało się  ideę odpoczywania po całym roku pracy/szkoły najlepiej jak najbliżej przyrody. Z powodu rodzinnych obowiązków nasz letni pobyt w Zakopanem był koniecznością, ale mama dbała też o jakiś czas nad morzem lub – kiedy trochę podrosłam – moje uczestnictwo w koloniach z rówieśnikami na łonie natury. Pewnie, że oderwać się od codzienności można nawet w październiku, zwłaszcza jeśli nie lubi się upałów, a nad odpoczynek bierny wyżej ceni się ten czynny. Jednak – choć lubię spacerować i zwiedzać nowe (i stare) miejsca – niesamowicie potrzebny mi był (co uświadomiłam sobie dopiero w tym roku!) całkowity reset w postaci opalania się do oporu przerywanego beztroskim chłodzeniem rozgrzanego ciała w rozkosznych morskich falach, a kiedy skóra odmówiła na chwilę współpracy, po prostu leżenia na leżaku w cieniu i czytania znakomitej książki. Potrzebny mi był całkowity reset w postaci wtopienia się w ten niesamowity grecki klimat, w którym niby nie da się oddychać, ale który uzależnia i zachwyca. Pomyślałam nawet, że ludzie, którzy nie umieją wypoczywać biernie, są pozbawieni czegoś bardzo cennego. Nic nierobienie ma przecież ogromną moc.

I. Θεσσαλονίκη – άφιξη
(Saloniki – przyjazd)

fot. Geo Dask

Już sam przylot do Salonik i postawienie stóp na cudownej, rozgrzanej greckiej ziemi naładowuje mnie zawsze cudowną pozytywną energią. Wiem, że zdarzy się – jak zawsze – coś nieoczekiwanego i pięknego. A poza wszystkim, zwyczajnie uwielbiam to magiczne miasto!

1. Moje miasto

fot. Geo Dask

W tym roku pojechałam na wakacje z mamą. Obie zarówno Saloniki, jak i Thassos odwiedzałyśmy już nie pierwszy raz i – mając tu wspólnych znajomych, a także wspólne historie związane z tymi miejscami – byłyśmy niesamowicie podekscytowane perspektywą tego babskiego czasu, który możemy spędzić po swojemu, bez stresu, że czegoś nie zdążymy zobaczyć. Jakże miłe było na przykład powitanie kelnera w naszej ukochanej tawernie Kazaviti, mieszczącej się w restauracyjnej części Salonik – Ladadika (tawernie założonej zresztą przez mieszkańca miejscowości Kazaviti na Thassos), który aż do nas podbiegł, żeby nas wyściskać!

fot. Geo Dask

Doszło do mnie po tych dwóch dniach, że minął mój etap fascynacji i bezkrytycznego zauroczenia tym miastem  i oto wkroczyłam właśnie w kolejny – etap miłości głębszej, mądrzejszej. Miłości „pomimo”. Saloniki nie są idealne. Nie wszyscy i nie wszędzie są mili, nie wszystkie rozwiązania architektoniczne zapierają dech w piersiach. W tym roku miałam wrażenie, że na ulicach jest niestety więcej ludzi bezdomnych, wielu z nich jest w dziwnym stanie umysłowym, co powoduje jakiś mój lęk (którego do tej pory raczej tu nie czułam). Jest też zdecydowanie więcej muzułmanów, co po Zakopanem – gdzie w sezonie letnim ze świecą szukać kobiety, która nie byłaby odziana w nikab – nie robi może aż takiego wrażenia, jest jednak obce i dosyć niepokojące. Jednak idealne miasto to miasto nieprawdziwe, nieistniejące, zafałszowane. Poczułam, że kiedy jakaś maska opadła, pokochałam Saloniki jeszcze mocniej. Za to, co w nich najlepsze, czyli przede wszystkim za ich energię, która sprawia, że czuję się tam po prostu dobrze; za ich piękne miejsca (prawdopodobnie zresztą nie wszystkie jeszcze odkryłam), za zupełnie bezinteresowną serdeczność wielu ludzi, za zapach powietrza, no i w końcu za doskonałe jedzenie i możliwość odbywania moich ukochanych rejsów statkiem o (niemal) każdej porze dnia i nocy!

fot. Geo Dask

2. Saloniki zagłębiem szpilek

fot. Geo Dask

O butach na obcasach mogłabym rozprawiać bez końca (wie coś o tym moja szafa, z której szpilki dosłownie wylewają się strumieniami), więc postaram się jednak jakoś okiełznać zakusy na popełnienie epopei na ten temat.
Jeśli kochamy buty (lub choćby tylko je lubimy), Saloniki są fantastycznym miejscem na zakupy. Wybór może przyprawić o zawrót głowy. Wystarczy wymarzyć sobie np. buty w kolorze czerwonym – proszę bardzo, w co najmniej pięciu różnych sklepach widziałam całą jedną półkę z najróżniejszymi fasonami we wszystkich możliwych odcieniach czerwieni. Piszę zresztą nie tylko o swoich ukochanych butach na obcasach (od najwyższych do najniższych), ale również o tych zupełnie płaskich. Zachwyca wszystko – ich uroda, oryginalność, a także to, jak niewiarygodnie są wygodne! Jeśli chodzi o cenę, istnieją sklepy, w których za parę zapłacimy 60-70€, ale na szczęście jest ich mało i lepiej w ogóle nie zawracać sobie nimi głowy. W większości sklepów ceny butów (jest mnóstwo promocji i trafiałam na nie właściwie we wszystkich miesiącach roku) wahają się od 10 do 30€. A najlepsze jest to, że te same modele są często dostępne w kilku sklepach (i różnych cenach, więc przed ostatecznym zakupem warto zrobić sobie wycieczkę).
W tym roku zaszalałam i – zupełnie jak nie ja – nabyłam prześliczne sandałki…

fot. Marianna Patkowska

bez obcasu! Zawsze to jakieś nowe, ciekawe doświadczenie.

II. Θάσος (Thassos)

fot. Geo Dask

Wyjeżdżając z Salonik, nawet poczułam jakiś zaczyn tęsknoty za promenadą, Placem Arystotelesa i spacerami do Białej Wieży i jeszcze dalej, do parasolek, choć to właściwie dziwne, bo kierunkiem było przecież moje ukochane Thassos, do którego zawsze mi się wyrywa serce. Perspektywa w ogóle kreśliła się fantastycznie – przed nami całe półtoratygodniowe wakacje (na plaży), a potem jeszcze dłuższy, niż teraz czas w Salonikach.

1. Czy warto było spadać tak?

fot. Geo Dask

Dzień przyjazdu na Thassos był jak zwykle ekscytujący przez samą podróż wszystkimi autobusami i promem, którą bardzo lubię, ale jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Mianowicie to, że w kolebce wysokich obcasów, jaką Saloniki niewątpliwie są, kupiłam tylko – choć wyjątkowej urody, ale jednak… – buty na płaskim. Przemknęła mi przez głowę przerażająca myśl, że… być może się zestarzałam. Mojego obecnego wieku nie dożył w końcu przecież ani Kurt Cobain, ani Jim Morrison, ani nawet Jezus Chrystus (choć oczywiście każdy z innego powodu). I że może teraz tak już będzie, że zacznie mnie zadowalać kupowanie butów wygodnych. I taka przygnębiona wysiadłam z promu w Limenas, kierując swoje pierwsze kroki do cudownego zaprzyjaźnionego snack baru Panos Place na pyszny lunch. Stwierdzenie u siebie wciąż dużego apetytu nie tylko na życie, ale przede wszystkim na obłędne souvlaki pomogło mi jednoznacznie ustalić, że nie pochylam się jeszcze nad grobem. Jednak ostateczna świadomość, że oto wracam do gry zwanej życiem pojawiła się, kiedy najedzona, ciągnąc ciężką walizkę na dworzec autobusowy, nNiespodziewanie zastałam się nagle w sklepie obuwniczym, mierząc jedne z piękniejszych butów na platformie, jakie widziałam w życiu. Bajecznie wysokie, obłędnie zdobione greckimi wzorami, zadziwiająco wygodne, a przede wszystkim idealnie leżące na nodze. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Z czystym sumieniem jechałam do Skala Potamii, czując się pełnowartościową, pełną sił witalnych kobietą!

fot. Geo Dask

Pech jednak chciał, że wieczorem, kiedy już się zainstalowałyśmy w pokoju i poszłyśmy odwiedzić znajomą (ja w swoich nowych koturnach!), na drodze doszło do zupełnie nieoczekiwanego wypadku. Mama robiła mi zdjęcia, nadjechał samochód, ja wpadłam w panikę i – zapominając, że nie jestem przecież w obuwiu sportowym… – podbiegłam, zaliczając spektakularny i wielokrotny upadek w stylu tych ze światowych domów mody
Buciki na szczęście nie ucierpiały ani trochę, biedactwa, ale resztę wieczoru spędziłam u znajomej, okładając (o dziwno tylko jedną) obolałą stopę lodem i pijąc wino. Jedno i zwłaszcza drugie pomogło, jednak kiedy następnego dnia rano nie mogłam w ogóle na nią stanąć, uzmysłowiłam sobie, że to będzie ten pierwszy raz, kiedy pojadę do Centrum Medycznego w Prinos jako pacjent. Podróż z przesiadką znowu w Limenas była stresująca nie tylko z powodu bólu, ale też rozmowy z moim ubezpieczycielem, który kazał mi się przygotować na wyłożenie swoich własnych pieniędzy. Od przystanku w Prinos do Centrum Medycznego czekał na jeszcze kilometr piechotą. W upale… Ja go pokonywałam, kulejąc… Co prawda bardzo chciałam mieć za tego pobytu sesję zdjęciową, nie miałam jednak na myśli zdjęć rentgenowskich swojej stopy.

fot. Geo Dask

Ale postanowiłam odpuścić i zostawić tę sprawę Zeusowi. Spisał się całkiem nieźle, bo w szpitalu po zrobieniu prześwietlenia i badaniu nie chcieli ode mnie przyjąć żadnych pieniędzy, powtarzając, że „są przecież szpitalem publicznym”. No i – co najważniejsze – stopa nie okazała się złamana czy zwichnięta, a jedynie mocno stłuczona. Swoją drogą to tak bardzo w moim stylu, bo co mogłam sobie zrobić w Grecji? No przecież tylko spaść z obcasu! Żarty żartami, ale rzeczywiście co się nacierpiałam, to moje. I choć po kilku dniach przestałam nawet kuleć i wydawało się, że wszystko wróciło już do normy, jednak okazało się, że niestety wcale nie do końca. Po „rutynowej kontroli” lekarskiej po przylocie do Polski dostałam nawet L4 (lub też – jak kto woli – sobie na nie poszłam), a po ostatnich konsultacjach ortopeda nie wyklucza nawet jednak pęknięcia kości. Zupełnie jakby powrót już sam z siebie nie był dostatecznie bolesny.

fot. Geo Dask

2. PlażowanNie

fot. Geo Dask

Po dwóch dniach leżenia z obłożoną lodem stopą (i od czasu do czasu polewaną octem), ledwo, ale jakoś dokuśtykałam na pobliską plażę, na której zachwyciła mnie… prawda o ludzkich ciałach. Już od dawna nie opalałam się na plaży pełnej ludzi. Nie tylko zresztą ze względu na swoje ekshibicjonistyczne uwielbienie dla opalania się nago, ale przede wszystkim na moje pozasezonowe greckie pobyty.

fot. Geo Dask

Więc kiedy tak stanęłam, oderwana od tej całej nieprawdziwej instagramowej rzeczywistości, gdzie wszędzie prężą się idealne, wyćwiczone sylwetki – wszystkie takie same, jakby produkowane taśmowo – poczułam fascynację tym, jacy jesteśmy inni i równocześnie jacy piękni. Moim oczom ukazało się całe mnóstwo (zupełnie od siebie różnych) kobiecych sylwetek, które uznałam za dużo bardziej atrakcyjne od swojej, ale ukazało się też drugie tyle – także od siebie różnych – sylwetek, które uznałam za atrakcyjne mniej. O męskich ciałach nie wspominając! Wszyscy rozleniwieni lejącym się z nieba rozkosznym greckim żarem, niemający siły na udawanie, prężenie się, zakrywanie nadprogramowych fałdek. Poczułam się piękna i spójna w swojej odmienNości. Zobaczyłam prawdę i to było wzruszająco ożywcze.

3. Skala Hałasamia (Σκαλα θόρυβος)

fot. Geo Dask

Thassos, a zwłaszcza Skala Potamia, to mój drugi dom. Bardzo mi więc ciężko mówić o nim źle, zwłaszcza publicznie. Z drugiej strony wierzę też, że tylko prawda może nas oczyścić i – nie bójmy się tego słowa – wyzwolić (choć tego stanowiska akurat przeważnie nie podzielają moi pracodawcy – liczba mnoga nie jest tutaj zresztą przypadkowa…). Z krwawiącym sercem muszę więc wspomnieć o czymś, co trochę popsuło nam ten wyjazd i wprawiło mnie w lekkie przygnębienie – o hałasach, które do tej pory nie były domeną tego pięknego miejsca. Faktem jest, że bardzo dawno nie byłam na Thassos w samym środku sezonu, jednak dwa sierpnie tej dekady było mi dane na wyspie spędzić i nie pamiętam barbarzyńskiego zwyczaju nagłaśniania całej plaży przez okoliczne beach bary muzyką taneczną (różną zresztą od siebie, bo co bar, to inny styl, nigdy zresztą tradycyjny grecki, co byłoby może łatwiejsze do zniesienia).

fot. Geo Dask

Do urokliwie położonych nad samym morzem leżaków docierały (przez morskie fale) jedynie odarte z melodii tłuste beaty, przeszkadzające prawdopodobnie nie tylko nam, bo otaczało nas bardzo dużo ludzi, którzy – tak samo jak my – czytali jakieś książki (swoją drogą bardzo to było budujące).
W Skala Potamii prym wśród najgłośniejszych beach barów wiodła Paralia Nouveau – choć dostaniemy tam najlepsze frappe w tej części wyspy (serwowane zresztą przez Polaka) i prawdopodobnie zauroczymy się zarówno wyglądem tego baru (i jego leżaków), jak i nawet samą muzyką, jednak jej głośność jest rodzajem przemocy, na którą nie ma we mnie przyzwolenia. Pisałam tu już kiedyś o prawie do ciszy, o którym tak często mówił przyjaciel taty, Witold Lutosławski. Ograniczanie go komukolwiek jest zbrodnią.

fot. Geo Dask

Doskonale pamiętam czasy (wcale zresztą nie takie odległe!), kiedy jedynym głośnym miejscem w centrum Skala Potamii był klub Mandragoras, w którym przetańczyłam wiele nocy we wszystkich swoich najbardziej niebotycznych obcasach, wcale nie lądując następnego dnia w Centrum Medycznym w Prinos. Otaczające go tawerny kusiły klientów tradycyjną grecką muzyką (czasami nawet wykonywaną na żywo), a w sklepach zawsze było włączone jakieś radio, jednak… cicho. Podczas tegorocznego pobytu doznałam szoku, przechodząc przez główny deptak i będąc atakowana trudną na dłuższą metę do zniesienia kakofonią. Muzyka – najczęściej latynoamerykańska – wydobywająca się z Mandragoras była chyba najcichsza i najmilsza dla ucha. Miałam niesłabnące wrażenie, że nagle Grekom się wydało, że im będzie w ich tawernie/barze/sklepie głośniej, tym więcej pojawi się w nich klientów. W cywilizowanych krajach już dawno odkryli, że nie tędy droga. Grecja ma jeszcze dużo do nadrobienia. I niestety może sobie z Polską i jej „kurortami” (w jednym z nich mieszkam, więc wiem co mówię) podać ręce…
Rozważam zresztą napisanie w tej sprawie do władz Thassos, mających swoją siedzibę w Kawali. Nie spodziewam się oczywiście żadnej reakcji, czuję się jednak – przez wzgląd na bycie autorką jedynego do tej pory polskiego przewodnika po Thassos – ambasadorką tego miejsca i choćby z tego powodu uważam, że muszę zrobić cokolwiek, a moją siłą są przecież słowa.

fot. Geo Dask

Żeby jednak nie kończyć tego podrozdziału w tak smutnym tonie, mogę dodać, że wypożyczyłyśmy samochód i pojechałyśmy na fantastyczną, nieco dziką, piaszczystą i przede wszystkim nadal cichą plażę Dasilio w urokliwej miejscowości Skala Prinos. Mamy do tego miejsca sentyment, bo raz już tam mieszkałyśmy. Dużym plusem tej plaży – oprócz wszystkich wymienionych – jest też to, że woda jest tam znacznie spokojniejsza; nawet kiedy są fale, możliwe jest pływanie, co na pięknej Golden Beach w Skala Potamii – przez najczęściej spore fale i płycizny – wcale nie jest zawsze osiągalne. Ten nasz beztroski czas na Dasilio był rzeczywistym i prawdziwym odpoczynkiem. Ideałem byłoby pewnie wypożyczenie samochodu na cały pobyt.

4. Mój mąż z zawodu jest właścicielem

fot. Geo Dask

Jedną z ciekawszych naszych obserwacji była ta, że wszelkiego typu właściciele – hoteli, sklepów czy barów – rzadko kiedy (żeby nie powiedzieć, że niektórzy wcale) byli przez nas widywani w pozycji innej, niż siedząca. Ich specyficzny rodzaj aktywności zwanej „doglądaniem” przejawiał się siedzeniem całymi dniami na mniej lub bardziej wygodnym krześle. Nierzadko zresztą z komórką w ręku, dzierżoną jednak raczej nie z powodów biznesowych, co wnioskuję po mnogości serduszek (i częstotliwości ich otrzymywania) od większości z nich pod moimi zdjęciami na Facebooku.
Ogromne wrażenie zrobiła więc na mnie sytuacja, w której zobaczyłam pewnego zaprzyjaźnionego właściciela po raz pierwszy w pozycji wertykalnej. Kolejka do kasy w jego sklepie była jak stąd do Aten, w dodatku ktoś upuścił niechcący jajka, więc część podłogi została zafajdana jajeczną breją. Jedna z pracownic sklepu zabrała się do zbierania ich ze skorupkami z podłogi, a właściciel rycersko ruszył do pomocy. Ta jednak wprawiła mnie w szok, z którego nie mogę wyjść do dzisiaj. Mianowicie po pobieżnym „oczyszczeniu” podłogi z jajek, ale równocześnie pozostawieniu na niej jajecznych glutów, właściciel powrócił, lecz nie z mopem czy ręcznikiem papierowym, jak obstawiałam, lecz z dużym kawałkiem tektury, by rzucić go na miejsce jajecznej zbrodni i – ku zaskoczeniu kolejki, która musiała się na ten czas rozejść na boki – z wyraźnym namaszczeniem długo go przydeptywać. Czynność powtórzył, kiedy ponownie wrócił z chodniczkiem, który prawdopodobnie w okolicach lat 60. mógł mieć bliżej niesprecyzowany kolor jasny. Do tej pory zbieram myśli, które rozsypały się i rozbiły niczym te jajka…

5. Czas grecki

fot. Geo Dask

Nie sposób nie opisać tu też niesamowitego zjawiska, jakim jest czas grecki. Otóż w Grecji wszystko dzieje się po prostu w czasie odpowiednim. Zegarek jest tu przedmiotem zbędnym. Nawet kiedy jest, rzadko kiedy działa. (Co w jakimś sensie rozumiem, jako osoba nienosząca zegarka na ręku, jednak nie bardzo sobie wyobrażająca funkcjonowanie bez komórki.) Kwintesencją tego, o czym mówię, jest to zdjęcie:

fot. Marianna Patkowska

Od razu uprzedzę ewentualne pytania, czy kierowca tego autobusu nie miał przypadkiem jakiegoś lustra, które odbijałoby mu obraz właściwy. Też mi to przyszło do głowy, ale był to trop błędny. Nie miał. Równocześnie jakoś mnie wzrusza pewna konsekwencja, której nie trudno przecież nie zauważyć. W rzeczywistości była godzina 16.19, jak na zegarze elektronicznym (no, 16.21, ale nie bądźmy drobiazgowi), a ten przedziwny zegar też ją przecież pokazywał, tylko na swój własny sposób.
Na inny swój własny sposób musiał działać natomiast zegarek organizatorów pewnej imprezy, która odbywała się tuż pod naszym hotelem na Thassos. Właściciele hotelu uprzedzili, że zostały do Skala Potamii zaproszone jakieś greckie gwiazdy z okazji 15 sierpnia (i dzień wcześniej odbył się ich koncert), więc

będzie troszkę głośniej tak pewnie do dwunastej w nocy, no, może do dwunastej pięć, bo i tak dłużej takich dużych głośnych imprez nie mogą tu robić.

– słowa naszych gospodarzy

Punktualnie o 2.55 zakończono występy. (Swoją drogą jeśli zastanawiacie się, czy może być coś gorszego od słabej wokalnie Greczynki śpiewającej piosenkę Beyoncé, spieszę z odpowiedzią, że tak: słaby wokalnie Grek śpiewający piosenkę Freddiego Mercury’ego.)
A powracając do greckich autobusów, nasza pamiętna podróż do Centrum Medycznego w Prinos wymagała przesiadki w Limenas (stolicy wyspy). Tak się szczęśliwie złożyło, że spotkałyśmy w pierwszym autobusie zaprzyjaźnioną przemiłą Polkę (zresztą spokrewnioną z tym Polakiem z głośnej Paralii Nouveau, co to najlepsze frappe w tej części wyspy robi). Jako, że pani mieszka w Grecji na stałe, dużo nam poopowiadała o greckich zwyczajach (temat greckich pogrzebów i mnogości pośmiertnych imprez, jakie tu trzeba wyprawić, sowicie nagradzając za każdym razem popa, zasługuje na osobny wpis – dopiero wtedy zrozumiałam słowa mojego greckiego przyjaciela, który radził mi „unikać umierania w Grecji”). Kiedy spojrzałam na komórkę i stwierdziłam, że „kurczę, dotrzemy do dworca dopiero za co najmniej 7 minut, a wg planu autobus, na który się mamy przesiąść, właśnie w tej chwili odjeżdża”, pani uspokoiła mnie mówiąc, że kierowca tego drugiego autobusu przecież wie, że część osób będzie chciała jechać dalej, więc „poczeka na przyjazd naszego”. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie łatwiej byłoby przypadkiem po prostu inaczej ułożyć rozkład jazdy, ale sobie szybko przypomniałam, że przecież autobus, którym jedziemy, spóźnił się 25 minut. Więc w całym tym chaosie dało się dostrzec jakiś rodzaj sensu jednak. Wbrew też pozorom, naprawdę można się do tego dosyć szybko dostroić.
Kiedy wracałyśmy już z Thassos do Salonik, stojąc w kolejce po bilet na prom, zostałyśmy zaczepione przez jakiegoś mocno zdenerwowanego Polaka, któremu chyba ulżyło, kiedy usłyszał swój ojczysty język. Z tego, co zdołałam zrozumieć z jego pytania, prom, który już stał, miał mieć odjazd za minutę, a kolejka do kas liczyła kilka osób. Bilet ponoć – w przeciwieństwie do tych autobusowych – można kupić tylko na konkretny prom. Pana sytuacja wydawała się przerosnąć, więc, przesiąknięta grecką aurą, wytłumaczyłam mu:

– Wie pan, są na szczęście tylko dwie możliwości: albo zdążymy na ten prom, albo na niego nie zdążymy. Prawdopodobnie poczekają na nas – być może na nas nakrzyczą, ale poczekają. Z drugiej strony mogą też nie poczekać. W sumie to zobaczymy.

– odpowiedzi, jakich udzielam po dłuższym pobycie w Grecji

Podejrzewam, że już w połowie mojej odpowiedzi jego entuzjazm związany z tym, że mówię po polsku osłabł. Jednak – jak przewidziałam – poczekali na nas, choć nakrzyczeli.
Tak naprawdę to cały ten wpis mógłby być opublikowany co najmniej tydzień temu, ale… czekałam na zdjęcia. Nie powiem jednak złego słowa na swoją utalentowaną, wspaniałą i przecudowną fotograficzkę i nikomu też nie dam tego zrobić!

III. Θεσσαλονίκη – αναχώρηση
(Saloniki – wyjazd)

fot. Geo Dask

Ostatnia część naszego pobytu w Grecji, czyli trzy ostatnie dni w Salonikach, była z jednej strony ekscytująca, bo ciągle czekała mnie sesja zdjęciowa, na którą nastawiałam się i cieszyłam już od dawna, z drugiej trochę trudna ze względu na temperatury i moje ciągle jednak ograniczone możliwości długiego chodzenia, a także samo rozstanie z Thassos (dla odmiany) też dawało się we znaki. Postanowiłam się jednak niczym nie przejmować!

1. Sesja zdjęciowa nNomakeupanNi

fot. Geo Dask

Od swojej ostatniej sesji zdjęciowej z Georgią Dask – dosyć drapieżnej i ostrej (sporo zdjęć znajdziemy TUTAJ) – minął już ponad rok i zamarzyła mi się sesja zupełnie inna, naturalna do granic możliwości. Żadnej farby na głowie (choć na ostatnich zdjęciach też jej nie było), żadnych „tylko rzęs”, „tylko pomadki” czy „tylko pudru” (ucieszyło mnie to, że nie musiałam – w końcu obiektyw rządzi się własnymi prawami, ale obyło się bez żadnego „matowania” twarzy). Jedyne, na co sobie pozwoliłam to utwardzacz do paznokci, żeby ich nie połamać i lakier na paznokciach u nóg (ot, jedyna taka ekstrawagancja i sztuczność). Chciałam w dobie upiększania wizerunków (tak, sama też to oczywiście czasem robię), mnogości filtrów do selfie, czy retuszu pokazać swoją „prawdziwą twarz”. Nawet nie to, żebym uważała ją w makijażu za nieprawdziwą, ale jednak nie z każdym się nią bez niego do tej pory dzieliłam. Uznałam, że teraz odczuwam taką potrzebę. Efekty przerosły moje oczekiwania przede wszystkim dlatego, że miałam znowu niebywały zaszczyt współpracować z tą fenomenalną, młodą grecką artystką (a prywatnie moją dobrą koleżanką i cudowną dziewczyną), której wizje, ogromna wrażliwość, fotograficzne oko i artystyczne spojrzenie na świat za każdym razem mnie wzruszają!
Ευχαριστώ, Γεωργία! ❤

2. Grecki yin yang

fot. Geo Dask

W całym tym greckim chaosie i bałaganie oprócz czasami dostrzegalnego sensu, wyraźnie widzę też pewną symetrię i równowagę. Zawsze kiedy coś nie działa, równocześnie działa coś innego! W hotelu na Thassos w kabinie prysznicowej nie działał przełącznik natrysku i woda leciała jedynie z  kranu pod prysznicem, co utrudniało kąpiele, więc zostało przez nas zgłoszone i naprawione, za to w hotelu w Salonikach również nie działał przełącznik natrysku, ale za to woda leciała jedynie ze słuchawki prysznicowej, co już było spoko, więc nie było potrzeby tego zgłaszać. Inny rodzaj symetrii – a ściślej raczej pewnej konsekwencji – wystąpił we wszystkich trzech pokojach hotelowych, w których spałyśmy, a tak naprawdę dwóch, bo w Salonikach podczas obydwu pobytów mieszkałyśmy i w tym samym hotelu, i w tym samym pokoju. Za każdym razem, kiedy już wybrałyśmy swoje łóżka, a dopiero potem sprawdzałyśmy lampki do czytania, okazywało się, że ta przy mamy łóżku (!) odmawia współpracy. Zadziwiające, że ta sama, naprawiona za naszym pierwszym pobytem w Salonikach lampa, znowu nie działała za drugim. Rozbroił nas jednak pan, który ją zreperował (bo okazało się, że to jakaś grubsza sprawa, niż tylko zmiana żarówki) i włożył do niej finalnie… jarzeniówkę. Można byłoby spytać kto w dzisiejszych czasach używa jarzeniówek w przestrzeniach przeznaczonych do mieszkania, jednak odpowiedzi nie musiałybyśmy długo szukać – wystarczyło sięgnąć pamięcią do hotelu na Thassos i powodu, dla którego nigdy nie włączałyśmy w swoim pokoju górnego światła.

fot. Geo Dask

Kolejny przykład na idealną grecką równowagę można zaobserwować na przejściach dla pieszych. Piesi niemal nigdy nie zatrzymują się na czerwonym świetle, tak samo zresztą jak kierowcy samochodów. Na logikę więc, jeśli na jezdni spotyka się grupa rozpędzonych samochodów i rozpędzonych pieszych, powinno dochodzić ciągle do jakichś straszliwych wypadków, tymczasem jedni i drudzy zachowują się tak, jakby należeli do dwóch równoległych czasoprzestrzeni. Choć coraz to obserwowałam jak samochód od człowieka dzieliły dosłownie milimetry, jednak było to wystarczająco dużo, by ten drugi uszedł z tego z życiem. Zastanawiało mnie też czy piesi i kierowcy samochodów w ogóle się wzajemnie widzą. Jak inaczej wytłumaczyć, że kierowca, któremu ktoś właśnie (na swoim czerwonym) przemknął przed maską, nawet nie dotyka klaksonu? W pewnym sensie nawet mnie wzruszyło, że nie jestem jedynym kierowcą na świecie, który nie zauważa pieszych.
To przywodzi mi z kolei na myśl sytuację z Thassos, kiedy wypożyczyłyśmy samochód. Na wszelki – nomen omen – wypadek prowadziła mama. Gdzieś na południu wyspy wyrósł przed nami bardzo duży Grek na bardzo małym skuterku. Wyciągał na swoim mechanicznym wierzchowcu z jakieś 10 km na godzinę, lecz informował lewym kierunkowskazem, że będzie skręcać, więc nie miałyśmy żadnego pola manewru. Bardzo to było jednak podejrzane, gdyż po lewej stronie drogi rozciągały się tylko gęste gaje oliwne bez żadnego wyraźnego zjazdu gdziekolwiek. Warto było się przemęczyć te 15 minut, żeby zrozumieć, że ostatecznie nasz król szos miał jednak na myśli kierunkowskaz prawy i że tak naprawdę to już na samym początku mogłyśmy go wyprzedzić. Ale z drugiej strony nie można mu zarzucić, że nie dawał znać. Dawał. Źle, ale dawał!

3. Atrakcje Salonik i powrót
do rzeczywistości

fot. Geo Dask

Trzy ostatnie dni w Salonikach upłynęły nam spokojnie i z tlącym się gdzieś smutkiem, że oto nieuchronnie zbliża się koniec naszych wakacji, ale postanowiłyśmy wykorzystać każdą chwilę jak najlepiej. Dzień mojej sesji był dniem szalonym. I jedynym przez całe wakacje, w którym miałam cokolwiek zaplanowane. Oczywiście więc akurat wtedy musiała nam wypaść jakaś niespodziewana roszada pokojowa w hotelu (tylko pierwszą noc spędziłyśmy w innym pokoju, bo ten „nasz” z jakiegoś powodu był zajęty). Dowiedziałyśmy się, że „już rano” będzie się można wprowadzić do pokoju docelowego i wtedy mama zadała najbardziej niestosowne pytanie, jakie w ogóle można zadać Grekom. Mianowicie…

– Przepraszam, ale co dla państwa oznacza „rano”?

Odpowiedź nie była dla mnie specjalnym zaskoczeniem:

– No… tak jakoś… w okolicach 12.00.

Punktualnie o 13.23 mogłyśmy się wprowadzić do naszego pokoju obiecanego. Udało mi się też ze wszystkim zdążyć.
Następnego, ostatniego już dnia pojechałyśmy zwiedzić niesamowite Muzeum Kultury Bizantyjskiej, w którym nigdy jeszcze nie byłam. Opisałam tę przygodę (TUTAJ), więc nie chciałabym się powtarzać. Zachęcam do lektury tego wpisu, a przede wszystkim do odwiedzenia Muzeum.
Wieczorem po doskonałej jak zawsze kolacji w Kazaviti i wylewnym pożegnaniu z kelnerem, zafundowałyśmy sobie odprężający nocny rejs statkiem.
To były naprawdę piękne wakacje.

P.S. Na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę – „Έχει Τελειώσει” mojego ukochanego Nikosa Vertisa. Choć mam już trzy jego płyty, jednak nie znałam jej wcześniej. Puściłam sobie w dniu powrotu z Thassos przypadkową playlistę tego artysty na YouTube’ie  i… rozpłakałam się, kiedy usłyszałam właśnie ten utwór. Dziś zdaję sobie sprawę z tego, że jego przesadna patetyczność może trochę bawić, a moje emocje w chwili, kiedy usłyszałam go po raz pierwszy związane były bardziej z opuszczaniem wyspy, niemniej jednak mam do niego duży sentyment.

Lwów – małe kawowe San Francisco

fot. Zofia Mossakowska

W miniony weekend zwiedzałam po raz pierwszy w życiu Lwów. Od bardzo już dawna miałam to w planach, ponieważ mój nieżyjący już dziadek ze strony mamy (wspominany kilka wpisów temu lekarz i reprezentant tej posiadającej herb szlachecki części rodziny), pochodził właśnie stamtąd. Niecałe dwa dni to oczywiście zdecydowanie zbyt mało, by wystarczająco poczuć klimat tego pięknego miasta. Niedosyt, jaki we mnie pozostał, z pewnością popchnie mnie w tamte strony jeszcze nie raz.

1. Miasto i jego położenie

Przez cały czas tej wizyty miałam w głowie słowa wypowiedziane kiedyś przez Laurie Anderson:

podróżuję między miastami, a nie między krajami

– Laurie Anderson

fot. Zofia Mossakowska

Tłumaczyła, że szlaki handlowe, ale także ścieżki wyznaczane przez kulturę i sztukę stykały się na ogół w różnych miastach świata. W związku z czym Laurie twierdzi, że często można mieć dużo więcej wspólnego z ludźmi z konkretnego miasta, niż z tymi z własnego kraju. (Mówiła to zresztą w trakcie wywiadu udzielonego podczas spaceru po Wilnie, z którego akurat pochodził mój tata.)
To czego – wstyd pewnie przyznać – świadomości, myśląc o Lwowie, nie miałam, to fakt, że miasto jest położone na wzniesieniach (leży na pograniczu Roztocza Lwowskiego i Wyżyny Podolskiej), co mnie niebywale zauroczyło. Co jakiś czas ukazywały się moim oczom uliczki ciągnące się prawie pionowo w górę lub prawie pionowo w dół. Skojarzenie z San Francisco – choć oczywiście z zachowaniem proporcji – było więc jednym z pierwszych.

2. Cmentarz Łyczakowski
i Obrońców Lwowa

O ile nie przepadam za dużymi zbiorowiskami ludzi żywych, o tyle naprawdę uwielbiam cmentarze – a im większe, tym mocniej (z warszawskich Powązek mogłabym właściwie nie wychodzić). Cmentarz Łyczakowski – najstarsza zabytkowa nekropolia Lwowa i równocześnie jedna z najstarszych istniejących do dziś w Europie – zrobił na mnie ogromne wrażenie nie tylko samą swoją historią (co oczywiste), ale też urodą i przestrzenią. Przepięknie położony, sprzyja zadumie i refleksji. Spoczywają na nim, żeby wspomnieć tylko najsłynniejsze nazwiska, m.in.: Oswald Balzer, Stefan Banach, Maurycy Dzieduszycki, Seweryn Goszczyński, Artur Grottger, Salomea Kruszelnicka, Maria Konopnicka i Gabriela Zapolska.
Mieszczący się na terenie Cmentarza Łyczakowskiego i będący jego integralną częścią Cmentarz Obrońców Lwowa jest nazywany również Cmentarzem Orląt Lwowskich, jednak nie jest to nazwa właściwa, ponieważ w tym miejscu spoczywają nie tylko Orlęta – broniące polskiego wówczas Lwowa dzieci do szesnastego roku życia (najmłodsze, umierając, miało dziewięć lat) – ale również starsi obrońcy tego miasta po I wojnie światowej, w wojnie polsko-ukraińskiej, a potem polsko-bolszewickiej.
Patrząc na groby dzieci (a już tym bardziej mniejszych od swojej broni), nie sposób się nie rozpłakać. Wszelkie dywagacje na temat słuszności obrony Lwowa lub jej braku, jak również sensu czy bezsensu „posyłania dzieci na wojnę” (większość tych małych dzieci broniło swojego miasta z własnej nieprzymuszonej woli) wydają mi się niestosowne i kompletnie nie ma miejscu. Jestem przekonana, że jedyne co można (i trzeba) jednoznacznie dziś ocenić, to celowość i sens jakiejkolwiek wojny – każda wojna jest niezaprzeczalnym złem (ciężko nie wspomnieć też o tej, która obecnie cały czas się toczy w Donbasie, 1100 km od Lwowa).
Jako językowca, ogromnie mnie poruszyło przypomnienie sobie pierwotnego znaczenia słowa, które od dłuższego czasu funkcjonuje w naszym języku w sposób zdeformowany i karykaturalny – słowa „patriotyzm”. Otaczam wszystkich poległych ogromnym szacunkiem i czcią.

3. Katedra Łacińska, Kaplica Boimów, Kościół Dominikanów, Katedra
Ormiańska

W planie naszej wycieczki było zwiedzanie powyższych obiektów sakralnych. Bazylika archikatedralna Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, nazywana po prostu Katedrą Łacińską – jeden z najstarszych lwowskich kościołów ujął mnie w sposób, nazwijmy to, umiarkowany. Choć podobają mi się kościoły gotyckie, tu jednak pomieszanie stylów (dla przykładu choćby barokowy ołtarz) i przepych, którego w kościołach nie lubię, sprawiły, że Katedra niespecjalnie przypadła mi do gustu. Ujęła mnie natomiast surowość wnętrza zabytkowej grobowej Kaplicy Boimów (a inaczej Trójcy Świętej i Męki Pańskiej), powstałej na początku XVII wieku, a najbardziej jej kasetonowa kopuła.
Obecnie greckokatolicka cerkiew Najświętszej Eucharystii, a kiedyś Kościół Bożego Ciała i klasztor oo. dominikanów, to jeden z barokowych zabytków miasta. Bardzo spodobała mi się jego jasność. Budynek klasztorny w 1972 roku został przekształcony w Muzeum Religii i Ateizmu, jednak w latach 90. XX wieku przekazano go ukraińskiej cerkwi greckokatolickiej (choć w części zabudowań klasztornych nadal funkcjonuje muzeum – Historii i Religii).
Objawieniem była dla mnie natomiast Katedra Ormiańska pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny z drugiej połowy XIV wieku – kompletnie nieprzypominająca niczego, na co mogłabym się nastawić. Cudownie surowa i inna. Na przestrzeni lat była wielokrotnie przebudowywana, co przełożyło się na pewną różnorodność stylów, lecz – w przeciwieństwie do Katedry Łacińskiej – odczuwałam w tym mimo wszystko jakąś harmonię i ład. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie malowidła ścienne powstałe w latach 1925–1929 autorstwa naszego rodaka, Jana Henryka Rosena – bardzo wtedy młodego i nieznanego szerzej malarza, na którego talencie od razu poznał się arcybiskup Józef Teofil Teodorowicz, zamawiając u niego tę właśnie pracę (ku oburzeniu ukraińskich sław).

4. Hotel George oraz lwowski rynek
wieczorową porą

fot. Zofia Mossakowska

Pierwszy dzień naszej wycieczki – i równocześnie przedostatni – był naprawdę wyjątkowo intensywny, bo po nocy spędzonej w autokarze, obejście z przewodnikiem całego cmentarza, a potem wyszczególnionych wyżej kościołów to całkiem sporo jak na pół (dopiero) dnia. Choć po wizycie w Hadze nie powinnam mieć najmniejszej trudności w sprawnym przejściu na tryb zombie, jednak przy siłach utrzymywała mnie jedynie perspektywa szybkiego prysznica i upragnionego obiadu w jednym z najsłynniejszych lwowskich hoteli, w którym nocowaliśmy – Hotelu George [wym. żorż], wybudowanym na samym początku XX wieku. Tym sposobem dołączyłam do najwspanialszego, jakie można sobie tylko wyobrazić, grona hotelowych gości – na przestrzeni lat zatrzymywali się tu m.in.: Honoré de Balzac, Jan Kiepura, Ferenc Liszt, Maurice Ravel czy Jean-Paul Sartre (oprócz nich bywał tu także Ignacy Jan Paderewski, Władysław Reymont, Henryk Sienkiewicz, Józef Piłsudski i Nikita Chruszczow). Hotel wywarł na mnie ogromne wrażenie – elegancki, przestronny, z duszą. Duża sala jadalna, w której serwowano znakomite jedzenie, przypominała mi trochę swoim klimatem nieodżałowaną krakowską restaurację w Hotelu Francuskim (zwłaszcza następnego dnia rano, kiedy królewskie wręcz śniadanie umilała gościom młodziutka Ukrainka, przepięknie grając na leciutko rozstrojonym pianinie).
Jedynego tutaj wieczoru nie wypadało nie spędzić na lwowskim rynku, który nocą rzeczywiście tętni życiem. Liczne kawiarenki i puby przeżywają prawdziwe oblężenie, podobnie jak czynne do późnych godzin nocnych sklepy z pamiątkami, które – co przyjemnie było zaobserwować – oferują w większości naprawdę ładne i gustowne rzeczy (na uwagę zasługuje zwłaszcza duży wybór pięknych, tradycyjnych, ręcznie haftowanych strojów). Przy ogródku jednego z lokali w samym centrum jest nawet ustawiona scena, na której nie dość, że można sobie potańczyć, to jeszcze tańce latynoskie (następnym razem przyjadę albo z tancerzem, albo zupełnie sama)!
Z pewnością warto w rynku wypić piwo, które nie jest na ogół trunkiem mojego pierwszego wyboru.

Jak kiedyś ustaliliśmy ze znajomym:

– Cappuccino? Nie, dzięki. Z napojów z pianą wolę piwo – stwierdził znajomy.
– A ja z czystych wolę czystą – odparłam.

– mała trunkowa dygresja

Jednak właśnie tu odkryłam piwo, które oczarowało moje podniebienie (przede wszystkim tym, że zupełnie piwa nie przypominało ani w smaku, ani w działaniu). Co ciekawe, było to pszeniczne piwo rzemieślnicze produkcji austriackiej (Stiegl-Paracelsus Bio-Zwickl).
Uczestnictwo we lwowskim życiu nocnym zakończyłam w ormiańskiej części starówki wypadem w założeniu na kawę (absolutnie tutaj obłędną!) i ciastko, a w praktyce na kawę i tatara z cielęciny (wybitnego i zupełnie innego od tych, które znałam) i poczułam się tym miastem już w pełni zauroczona.

5. Zamek w Olesku

fot. Zofia Mossakowska

Następny dzień, rozpoczęty śniadaniem o godzinie, której zazwyczaj nie ma na moim zegarku, był równocześnie dniem powrotu. Zanim ten jednak nastąpił, czekało nas jeszcze zwiedzanie dwóch położonych w przepięknym obwodzie lwowskim zamków: Zamku w Olesku oraz Zamku w Podhorcach, które pełnią dziś rolę muzeów. Dużym szokiem było dla mnie to, jak Ukraińcy interpretują to słowo. Muzea historyczne kojarzą mi się z pewnym ładem i porządkiem (na ogół chronologicznym), jednak Zamek w Olesku wydawał się być w środku zbieraniną przeróżnych eksponatów (przede wszystkim obrazów), rozmieszczonych w przypadkowy sposób, bez żadnej dbałości o jakikolwiek ogólny charakter całej wystawy. Daleka jestem od przekonania, że sąsiadująca z nami Ukraina powinna zamieszczać w swoich muzeach mieszczących się w polskich zamkach również podpisy w języku polskim, jednak akurat w Zamku w Olesku, w którym przyszedł na świat późniejszy król Polski Jan III Sobieski, brak jakiegokolwiek drugiego po ukraińskim – i zrozumiałego dla nas – języka (choćby angielskiego) wydaje mi się, mówiąc delikatnie, niedopracowaniem.
Rodzina Sobieskich jest zresztą ważna dla mojej rodziny od strony taty, bo ponoć nasze losy wiele pokoleń temu się skrzyżowały jakąś nieślubną drogą. Niestety nikt dziś za bardzo nie wie jak, a główni zainteresowani już od wieków nie żyją.

fot. Zofia Mossakowska

6. Zamek w Podhorcach

fot. Marianna Patkowska

Czego by jednak nie mówić, Zamek w Olesku jawi się jako wzór muzealnictwa na skalę europejską w porównaniu z Zamkiem w Podhorcach. Oprowadzającej nas przez całą wycieczkę przewodniczce opadły ręce, kiedy weszliśmy do pierwszej sali, a naszym oczom ukazały się ogromne zdjęcia… Nowego Jorku (tak, wchodziło się prosto na gigantyczną Statuę Wolności). Taką wystawę (również zresztą, z tego co się zdążyłam zorientować, mało interesującą) można przecież zrobić w absolutnie każdym wnętrzu i najlepiej w centrum Lwowa. Wycieczki jadą całkiem spory kawałek drogi do naprawdę bajecznie położonego, również kiedyś polskiego, Zamku w Podhorcach, żeby zrozumieć jego historię, w czym byłyby przydatne np. zamieszczone w środku związane z nią zdjęcia. Weszliśmy więc i z dużym niesmakiem szybko wyszliśmy.
Sam zamek, choć jest w dość opłakanym stanie (zwłaszcza jego zupełnie sczerniały, ponury tył), zrobił na mnie ogromne wrażenie. Być może dlatego, że lubię zaniedbane budynki z historią i duszą. Jakaś część mnie oczywiście ubolewa nad tym, że Ukraińcy nie wydają się być szczególnie zainteresowani zadbaniem o to piękne miejsce (które bez renowacji prędzej czy później się po prostu rozsypie), jednak inna część mnie przypomina sobie jak przeważnie się kończą remonty ważnych miejsc historycznych (koronnym przykładem jest rzeź, jakiej dokonało na zabytkowej zakopiańskiej Willi „Atma” Muzeum Narodowe w Krakowie).
Reasumując, Zamek w Podhorcach na pewno warto zwiedzić, póki stoi, jednak nie należy sobie robić zbyt dużych nadziei związanych z jego ofertą muzealną.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

7. Co warto przywieźć ze Lwowa?

fot. Marianna Patkowska

Przede wszystkim na Ukrainie jest niesłychanie tanio. Tutejsze sto hrywien to nasze piętnaście złotych (jeszcze bardziej się zresztą opłaca wymieniać złotówki w kantorach we Lwowie, kurs jest dla nas korzystniejszy). W związku z czym możemy zjeść i wypić wspaniałe rzeczy, a także kupić na powrót sporo doskonałych artykułów za bardzo niewielkie pieniądze, a Lwów stoi przede wszystkim kawą i czekoladą! I nawet jeśli się, jak ja, raczej unika słodyczy, we Lwowie warto sobie zrobić dyspensę i zjeść choćby najmniejsze ciastko czekoladowe. Uczciwie mogę stwierdzić, że torcik Spartak, który zamówiłam w rynku w kawiarni „Atlas” przed samym wyjazdem, był jednym z najlepszych deserów, jakie jadłam w życiu!

fot. Zofia Mossakowska

Jeśli jednak słodycze są naszym sprzymierzeńcem i jemy je na co dzień (lub mamy nimi kogo obdarować), na pewno warto przywieźć ze Lwowa tak naprawdę cokolwiek z czekoladą – gwarantuję, że będzie to doskonały zakup.
Kawę tak samo warto zarówno przywieźć ze sobą, jak i wypić w dowolnie wybranej kawiarni na miejscu. I na ciepło i na zimno jest zupełnie nieporównywalna do tego, co znamy; nawet jeśli smak wiedeńskiej czy budapesztańskiej kawy nie jest nam obcy, możemy być ciągle mile zaskoczeni jakością lwowskiej oferty. W samym rynku znajdziemy doskonały sklep z kawami (chyba jedyny taki na tym terenie) – ma gigantyczny wybór, a wchodząc do niego, zostaniemy uderzeni w nozdrza fantastycznym aromatem. Sklep ma dwie części – w jego głębi znajdziemy odrobinę droższe artykuły (300 – 400 UAH), idealnie nadające się na prezenty (m.in. pięknie pakowane kawy pojedyncze lub w zestawach, filiżanki czy kawiarki), a w pierwszej sali można nabyć kawę na wagę (100 g nie przekracza 100 UAH) w ziarnach lub mieloną na naszych oczach. Osobiście polecam oczywiście ziarnistą. Nawet jeśli nie mamy młynka do kawy, warto się z tej okazji w niego zaopatrzyć. Ponieważ nie jestem znawcą kaw, wybierałam rodzaj (spośród całego zatrzęsienia) właściwie zupełnie na wyczucie – spodobała mi się etykieta „After meal”, gdyż najbardziej oddawała moje kawowe potrzeby, więc wzięłam tak nazwane ziarna i okazało się, że nabyłam najlepszą kawę, jaka kiedykolwiek gościła w moim domu. W razie czego, gorąco polecam właśnie tę!
W sklepie, w którym było więcej os, niż klientów, nabyłam jeszcze miód i nalewkę migdałową – tę ostatnią głównie dlatego, żeby się pozbyć ostatnich 70 UAH, a także dlatego, że bardzo lubię Amaretto. Miód okazał się być rzeczywiście fantastyczny (osy miały nosa), a nalewka przerosła moje najśmielsze oczekiwania – słodziutka, niesłychanie delikatna i kobieca, po prostu przepyszna!
Dopiero teraz, po tylu latach, zrozumiałam wreszcie czemu kawa zajmowała tak ważne miejsce w życiu mojego dziadka – autentycznego kawosza. Był jedyną znaną mi osobą o tak rozległej wiedzy na jej temat. Domyślam się, że jeśli ktoś raz przyzwyczai się do lwowskiej kawy, bycie skazanym później na kawy robione gdzie indziej, musi być trudnym doświadczeniem (a na zakopiańską sztukę parzenia kawy, zwłaszcza tych ileś lat wstecz, spuszczę zasłonę milczenia).

8. Góralu, czy ci nie żal?

fot. Zofia Mossakowska

Góralem jestem co prawda tylko w ćwierci (moją babcią i żoną wspominanego dziadka ze Lwowa była pełnokrwista góralka), ale odpowiadając na pytanie – nie jest mi żal. W pewnym momencie podczas wycieczki pojawiła się taka zbiorowa refleksja (ludzi w bardzo różnym wieku), że to straszliwie smutne, że Lwów nie jest już częścią Polski. Zupełnie nie byłam jej w stanie podzielić. Być może dlatego, że punktem wyjścia były dla mnie podane na początku wpisu słowa Laurie Anderson o komunikowaniu się i podróżowaniu między miastami, a nie między krajami. O ile bardzo wzrusza mnie historia Obrońców Lwowa, którzy walczyli o swoje dopiero co odzyskane ziemie i pewnym sensie również tożsamość, o tyle nie mam dziś – w czasach, w których nie toczymy z nikim jeszcze na szczęście żadnej wojny – poczucia, że gdyby jakieś piękne miasto należało do Polski, byłabym szczęśliwsza. Możemy podróżować (choć sposób pracy obydwu nacji na granicach polsko-ukraińskich pozostawia niestety ciągle bardzo wiele do życzenia), wszystkie piękne miejsca są właściwie na wyciągnięcie ręki, często za całkiem nieduże pieniądze. Tożsamość dzisiejszego Lwowa tworzą ludzie – w większości Ukraińcy; on nie tylko terytorialnie, ale przede wszystkim mentalnie już dawno przestał być „nasz”. Rozumiem sentyment i ból osób, które przeżyły wojnę, ale nie rozumiem żalu ludzi młodych. Tak samo jak nie rozpaczam też, że Wiedeń nigdy nawet do Polski nie należał (choć wolałabym mieć bliżej do MUMOK-u), czy że od Salonik oddziela mnie kilka granic (samolotem znajdę się tam szybciej, niż jadąc Zakopianką do Warszawy). Parafrazując Kamila Cypriana Norwida (mówiącego o Chopinie),

jestem rodem warszawianką,
sercem świata obywatelką
… a talentem… Polką

P.S. W ramach deseru, nie sposób umieścić pod tym wpisem żadnej innej piosenki. Muszę przyznać, że usłyszenie tej melodii na ulicach Lwowa, zrobiło na mnie wrażenie.

Haga: Rewire, występ Laurie Anderson: „All the Things I Lost in the Flood” ❤

fot. Juri Hiensch [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

1. Rewire

Mój wyjazd do Hagi, a przede wszystkim wrażenia towarzyszące niesamowitemu występowi Laurie Anderson i zamienieniu z nią kilku słów, opisałam już w poprzednim wpisie (link TUTAJ), do którego lektury serdecznie zachęcam i zapraszam.
Dziś chciałabym się bardziej szczegółowo skupić na samym fantastycznym występie tej artystki zatytułowanym „All the Things I Lost in the Flood”, który odbył się 8 kwietnia 2018 roku w ramach Rewire: międzynarodowego festiwalu muzyki – jak ją określają organizatorzy – „awanturniczej”, odbywającego się rokrocznie w Hadze. W swojej bogatej ofercie ma ponad sto koncertów, multidyscyplinarne spektakle, projekcje filmów, instalacje, spotkania z artystami, wykłady i warsztaty.

2. Laurie Anderson „All the Things I Lost in the Flood”, „Landfall”
i huragan Sandy

29 października 2012 roku huragan Sandy zaatakował południowe wybrzeże New Jersey, skutkiem czego do Nowego Jorku dotarła ogromna fala powodziowa, zalewając wszelkie niżej położone ulice, tunele oraz piwnice. Zalała wtedy również piwnicę Laurie Anderson, doszczętnie niszcząc cały dorobek jej życia: obrazy, rzeźby, komputery, materiały muzyczne, instrumenty, książki.
W tym wstrząsającym wydarzeniu Anderson znalazła inspirację do stworzenia pięknej, poruszające płyty „Landfall” wraz z Kronos Quartet oraz książki „All the Things I Lost in the Flood”, która jeszcze nie ukazała się w Polsce. Pierwsze wspólne wykonania tego materiału odbyły się już w 2013 roku, jednak album został wydany dopiero na początku 2018 roku. Bardzo ciekawą historię powstania tej płyty przeczytamy
TUTAJ
.

3. Rewire, występ Laurie Anderson „All the Things I Lost in the Flood”

Pisząc o tym cudownym spektaklu, celowo unikam słowa „koncert”, bo nie oddaje ono w pełni tego, czego byliśmy 8 kwietnia w Grote Kerk świadkami.
Laurie Anderson – znakomita skrzypaczka, performerka, kompozytorka, wokalistka i poetka – jest przede wszystkim mistrzynią narracji i tzw. storytellingu: opowiada historie. Czasem przybierają one formę, najogólniej to ujmując, piosenek, czasem melorecytowanych opowieści z muzycznym tłem, czasem z kolei wyświetlanych na ekranie zdań, którym towarzyszy wykonywana przez artystkę muzyka.
Choć znam dość dobrze twórczość Laurie Anderson, mimo wszystko nie do końca wiedziałam, czego dokładnie się spodziewać tego wieczoru. Jak już pisałam wcześniej, udało mi się zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Zaciekawiona przyglądałam się trzem przygotowanym dla muzyków stanowiskom z mikrofonami, zastanawiając się, kto jeszcze będzie z Laurie występował. Przy pierwszym był pulpit, keyboard, komputer, pad, mnóstwo kabli, a także stojak ze skrzypcami, przy drugim jedynie pulpit, a przy trzecim duży, wygodny fotel. Za sceną ustawiony był ogromny ekran, wyświetlający na razie festiwalowe logo Rewire.
Kiedy już wszyscy weszli do sporych rozmiarów pięknego i ważnego dla Hagi kościoła Grote Kerk, a gwar, rozmowy oraz odgłosy dzwoniących butelek z napojami wyskokowymi ustały, przygasły światła, a z półmroku wyszła na scenę ona – delikatna, drobna, lekko przygarbiona, piękna Laurie Anderson we własnej osobie. Zamarłam. Przez dłuższą chwilę nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Podeszła do skrzypiec i zaczęła na nich grać, a na ekranie pojawiały się zdania – wszystko utrzymane w tej samej konwencji (ten sam font oraz charakterystyczny szaro-biały kolor) co w książkach „Język przyszłości” i
„All the Things I Lost in the Flood”, czy na okładce płyty „Landfall”. Grała niezwykle przejmująco i z wielką ekspresją. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie wtedy dwie rzeczy: doskonałe oświetlenie (dopasowane do tego, co działo się na scenie, niezwykle wysmakowane, budujące nastrój, dopracowane w najmniejszym szczególe) i idealne nagłośnienie. O ile jeszcze powstaje wiele znakomicie zrealizowanych płyt studyjnych, o tyle przeważnie koncerty, zwłaszcza te tzw. „rozrywkowe” w większości pozostawiają bardzo wiele do życzenia, jeśli chodzi o kunszt realizacji dźwięku. Siedziałam pod sceną, domyślałam się więc, że będzie głośno. Było głośno, czasem nawet bardzo, ale proporcje dźwięków były tak fantastycznie wyważone, że każdy dochodzący do moich uszu dźwięk był zrozumiały i nie zlewał się z żadnym innym.

fot. Pieter Kers [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

Po jakimś czasie Laurie podeszła do drugiego stanowiska (z samym mikrofonem – wtedy zrozumiałam, że wszystkie trzy są przeznaczone tylko dla niej) i przywitała się z publicznością. Przedstawiła się i wyjaśniła, że chce nam opowiedzieć o stracie, ale też o samym opowiadaniu historii. Wtedy padło cudowne zdanie, które cytuję z pamięci (ale brzmi tak doskonale po angielsku, że wolę to zrobić w oryginale):

Speaking of loss, the last elections – which we lost – were
followed by a fascinating reaction from Yoko Ono.

[Skoro już jesteśmy przy stracie, to po niedawnych straconych/przegranych wyborach zafascynowała mnie reakcja Yoko Ono.]

– Laurie Anderson podczas występu w Hadze

Chodziło o rzeczywiście fantastyczną, niezwykle oszczędną w formie, ale jakże sugestywną i mocną reakcję Yoko Ono zamieszczoną na jej Twitterze (można ją zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć TUTAJ) na wyniki ostatnich wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych – dziewiętnastosekundowy krzyk.
(Ten fragment występu Anderson zobaczymy TUTAJ.)
Laurie Anderson zaproponowała nam wszystkim – właśnie dlatego, że chciała nam później opowiedzieć o stracie – oczyszczający, dziesięciosekundowy wspólny krzyk. Chociaż, o czym już kiedyś pisałam, sama właściwie nie bardzo umiem krzyczeć, a dodatkowo wszelkie wspólne aktywności związane z wydobywaniem z siebie głosu uważam za poważne naruszenie mojej przestrzeni, tego wieczoru stało się coś bardzo dziwnego. Poddałam się temu, czemu poddali się wtedy wszyscy; wszyscy krzyczeliśmy, a Laurie robiła to z nami do mikrofonu, równocześnie odmierzając czas. I po tych dziesięciu sekundach, coś się we mnie w środku jeszcze bardziej otworzyło. Czułam się już w pełni gotowa na przyjęcie wszystkiego, co Laurie dla nas przygotowała.
A przygotowała ponad godzinę wypełnioną najczystszym pięknem, wzruszeniami i niewiarygodną energią. Mogliśmy usłyszeć utwory z dużo starszych jej płyt (m.in. „O superman”,
Langue D’amour”), jak i sporo z mojej ukochanej „Homeland”, przepięknej najnowszej „Landfall”, a także z jej doskonałego filmu „Serce psa”. Od czasu do czasu siadała na wspomnianym fotelu i po prostu opowiadała przeurocze historie.

Laurie Anderson & Lou Reed fot. Guido Harari

Mówiąc o stracie, nie mogła nie wspomnieć swojego zmarłego kilka lat temu męża – Lou Reeda. Było to wzruszające świadectwo ogromnej miłości, poruszające serca i dające wielką nadzieję. Zwłaszcza jej piękny taniec tai chi, dedykowany Reedowi.
Oczywiście mam ogromną ochotę opowiedzieć dlaczego Laurie Anderson uważa, że nie należy pisać oper w oparciu o swoje ulubione książki, przytoczyć jej przeuroczą opowieść o ptakach, podatkach i murze, czy opisać, co jej zdaniem łączy małe dzieci z neandertalczykami, jednak mam świadomość, że nie powinnam tego robić. Ten występ trzeba przeżyć samemu, do czego najgoręcej wszystkich zachęcam.
Jeśli jesteście ciekawi, jak dostałam się za kulisy i co się tam wydarzyło, przeczytajcie koniecznie poprzedni wpis (dostępny TUTAJ)!

Cały spektakl był dla mnie niesamowicie ważnym przeżyciem, którego z pewnością nigdy nie zapomnę. W świecie, w którym nie ceni się prawdziwego piękna wynikającego z wnętrza, doświadczenia, więc też siłą rzeczy z wieku; w którym większość znanych kobiet po sześćdziesiątym roku życia nie pojawia się w mediach bez maski nałożonej (lub wstrzykniętej) przez chirurga, w którym jest jakieś niezdrowe dążenie do wyglądania tak samo, ogromnym wzruszeniem było dla mnie przyglądanie się tej prawie siedemdziesięciojednoletniej kobiecie, od której biła naturalność i niewiarygodna aura – czyste, niczym nieskalane piękno.

fot. Pieter Kers [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

P.S. Na deser – po tym pięciodaniowym obiedzie – zachęcam do wysłuchania niezwykle interesującego i inspirującego wywiadu z Laurie Anderson, zarejestrowanego trzy miesiące temu w Litwie:

Haga: Rewire, Piet Mondrian i Laurie Anderson ❤

fot. Marianna Patkowska
[Laurie Anderson fot. Juri Hiensch – zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

1. Pomysł

Dziś opiszę historię mojego spontanicznego wyjazdu do Hagi, podczas którego przeżyłam jedno z najintensywniejszych i najważniejszych artystycznych wydarzeń życia! ❤
Otóż pod koniec lutego rozmawiałam z kimś przez telefon, a konwersacja zahaczyła o ubiegłoroczną Warszawską Jesień i moje wielkie rozczarowanie, że figurująca w festiwalowym programie Laurie Anderson w rzeczywistości była jedynie kompozytorką jednego utworu, a nie jego wykonawczynią. Ten zaś w praktyce został wykonany przez kogoś innego, więc moje ogromne pragnienie zobaczenia jej na żywo znowu nie miało się ziścić. (Chociaż po wysłuchaniu tego wykonania „Langue D’amour” poczułam ulgę, że przynajmniej jej uszom zostało ono zaoszczędzone.)
Nagle i mnie, i mojemu rozmówcy to samo zaczęło chodzić po głowie i dosyć szybko znaleźliśmy się oboje na stronie internetowej Laurie, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie planuje ona przyjechać w najbliższym czasie do Polski. Okazało się, że jakoś między jednym występem w Nowym Jorku a drugim w Los Angeles, Anderson odwiedzi holenderski festiwal Rewire w Hadze, co w porównaniu jawiło się jako bardzo łatwa do zorganizowania i odbycia wycieczka.
Termin doskonale się wpisał i w mój prywatny grafik, więc dzień później miałam już przemiłe zaproszenie od znakomitego polskiego kompozytora mieszkającego w Hadze, a także kupione przez siebie bilety: na występ Laurie Anderson „All the Things I Lost in the Flood”, autobusowy do Berlina, drugi z Berlina do Hagi, a potem powrotny autobusowy do Eindhoven i samolotowy do Krakowa.
W ogromnej ekscytacji jakoś nie zwróciłam uwagi na to, że czekają mnie w sumie dwadzieścia dwie godziny w autobusie, przedzielone czterema godzinami w Berlinie. Nie wiedziałam też wtedy jeszcze, że od momentu wstania na pierwszy autobus z Polski (notabene po trzech godzinach snu tylko), następne spanie będzie mi dane dopiero za czterdzieści cztery godziny (i to też tylko przez cztery godziny, bo wcześnie rano miałam autobus do Eindhoven).

2. Haga

Mój pierwszy raz w Holandii i Hadze był z pewnością niezapomniany. Byłam tam oczywiście zbyt krótko, żeby móc powiedzieć o tym miejscu cokolwiek z sensem, ale Haga zauroczyła mnie swoją urodą, architekturą, zapachem morza, spokojem, co jakiś czas zaburzanym przez przelatujące nad miastem rybitwy, i mocno wyczuwalną kulturą swoich mieszkańców. Odebrałam to wszystko jak powiew świeżego powietrza, którego bardzo mocno potrzebowałam. Właśnie dlatego tak kocham podróżowanie – zawsze pomaga nabrać odpowiedniej perspektywy.

3. Wystawa prac Pieta Mondriana

Przyjechałam – po wspomnianych łącznie dwudziestu sześciu godzinach – w niedzielę 8.04 z samego rana, więc do koncertu Laurie (o godzinie 21.15) zostało jeszcze ponad pół doby. Jakoś trzeba je było zagospodarować, więc po oporządzeniu się i pysznym śniadaniu oraz pogawędce z moim gospodarzem, mogłam się udać tylko w jedno miejsce – do Muzeum Miejskiego w Hadze (Gemeentemuseum

Gemeentemuseum Den Haag, fot. Marianna Patkowska

Den Haag), gdzie znajduje się największa na świecie kolekcja prac Pieta Mondriana.
Zobaczenie tej wystawy było naprawdę ogromnym wydarzeniem – została przepięknie skomponowana jako całość. A poza wszystkim innym zawsze dobrze się znaleźć w przestrzeni, w której jest dużo oryginalnego Mondriana. (Szczegółowy opis tej wystawy znajdziemy TUTAJ – zachęcam do lektury.)
Nawiasem mówiąc, amatorom kofeiny mogę gorąco polecić kawę w kawiarni obok muzeum. Wszystkie, które tam wypiłam, były naprawdę fantastyczne!

4. Występ Laurie Anderson

Dokładnie w trzydziestej ósmej godzinie od ostatniego spania wyruszyłam z domu, w którym się zatrzymałam, na najdłużej oczekiwane wydarzenie mojego życia, czyli występ Laurie Anderson. W biurze festiwalowym, w którym w trakcie dnia wymieniałam bilet na bransoletkę upoważniającą do wejścia, powiedziano mi, że jeśli chcę zaczepić Laurie po koncercie (a taki oczywiście miałam plan) – czego nikt mi nie może zagwarantować, zwłaszcza że jest rygorystyczny zakaz wchodzenia za kulisy – najlepiej, żebym była godzinę przed koncertem na miejscu. Wtedy mam szansę zająć miejsce bliżej sceny. Oczywiście nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Stanie w wieczornym chłodzie równo godzinę pod kościołem Grote Kerk oprócz bólu gardła przyniosło także wyczekiwaną korzyść w postaci zajęcia miejsca… W PIERWSZYM RZĘDZIE!
Zobaczenie tej artystki z bliska, usłyszenie jej kojącego, cudownego głosu, oczyszczające krzyczenie z nią, a także przypomnienie sobie, jak wygląda technicznie idealnie przygotowany koncert (od wykonania, przez reżyserię dźwięku, po wideo i światło) było niesamowicie poruszające.
Sam ten zresztą występ, podobnie jak wystawę Mondriana, opiszę szczegółowo w najbliższych dniach i również załączę tutaj link do wpisu.
(OPIS WYSTĘPU LAURIE ANDERSON JUŻ DOSTĘPNY TUTAJ!)
Teraz mogę jedynie napisać – a po dwudziestu dziewięciu latach chodzenia rok w rok na Warszawską Jesień oraz wyjazdach na wiele innych festiwali i koncertów muzyki współczesnej w kraju i za granicą jestem siłą rzeczy dosyć osłuchana – że to był jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłam w życiu. I nie mówię tak dlatego, że kocham Laurie Anderson bez pamięci i jestem okrutnie nieobiektywna. Jej wyobraźnia, wrażliwość i kompozycja całości dosłownie wbiła mnie w niewygodne krzesło. Ta godzina w artystycznym niebie warta była nawet roku niespania.
Ale ciągle jeszcze wisiało nade mną jedno utrapienie – potwornie się bałam, że nie uda mi się powiedzieć jej w twarz, jak bardzo jest dla mnie ważna i ona, i jej twórczość, bo holenderski „rygorystyczny zakaz wchodzenia za kulisy” traktowałam śmiertelnie poważnie. I nagle okazało się, że wraz z wejściem w czterdziestą godzinę bez snu uwolniły się w moim działaniu jakieś nowe, nieznane, dosyć pewnie nawet animalistyczne instynkty. Zobaczyłam, że ona znika za kulisami właśnie. Podeszłam nawet dość nieporadnie w okolice jakiegoś pochłoniętego kablami pana, niemal prosząc go o pomoc (że ona taka za kulisami, a ja taka niełamiąca zazwyczaj holenderskich rygorystycznych zakazów), aż nagle… spostrzegłam grupkę jej – sądząc z rozmowy – przyjaciół, która udawała się pewnym krokiem za kulisy zupełnie legalnie. I choć przeważnie jestem osobą, która, kiedy się ją popchnie, potrafi jeszcze przeprosić, że ktoś się o nią uderzył w łokieć, nagle poczułam, że teraz albo nigdy, i zaczęłam widzieć w swojej głowie bardzo wyraźny i jasny cel, jakim było zawalczenie o spełnienie jednego z moich największych marzeń. Za (dosyć symboliczną) kotarą nie było żadnej holenderskiej zakulisowej policji, była za to Laurie – piękna, delikatna, krucha, zmęczona po koncercie, ale pełna ciepła i cudownej życzliwości dla swoich znajomych. Patrzyłam na nią, cała się trzęsąc, i nie mogąc uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Pozostało jeszcze wytłumaczenie jej, co właściwie robię wśród jej znajomych, nie będąc jedną z nich, i dołożenie starań, by obraz mnie w jej głowie nie kojarzył się jej dożywotnio ze słowem „psychofan”.
Zaczęłam więc od wyznania jej, jak bardzo kocham i ją, i jej sztukę, jak bardzo jestem poruszona jej dzisiejszym występem, oraz od prezentu, który dla niej przywiozłam. To dość prywatne, więc nie zdradzę, co jej dałam – ma teraz bardzo ważną część artystycznej mnie i sama ta świadomość wiele dla mnie znaczy. Sprawiała wrażenie zaciekawionej. Było w niej dużo wyrozumiałości dla mojej nieporadności w wyrażaniu słowami emocji. Na końcu poprosiłam ją o autograf na jej książce „Język przyszłości”, którą specjalnie w tym celu ze sobą przywiozłam. Żegnając się, zrobiłam coś, co być może naruszyło trochę jej przestrzeń – mam nadzieję, że mi to wybaczy – ale zapytałam, czy mogę… i przytuliłam ją ❤
To było absolutnie niesamowite i przepiękne doświadczenie – cały ten koncert i te kilka minut z nią twarzą w twarz.

P.S. Poniżej zamieszczam krótki filmik, który nagrałam, wychodząc na koncert (trzydzieści osiem godzin bez snu), a potem z niego wracając (prawie czterdzieści jeden godzin bez snu). Nie zapisze się z pewnością w annałach kinematografii polsko-holenderskiej, ale jest pewnym odnotowaniem chwili, a właściwie dwóch chwil, które opisałam szczegółowo powyżej.

P.S.2 Nie przegapcie dwóch kolejnych wpisów dotyczących tego wyjazdu:

  1. Haga: Rewire, występ Laurie Anderson: „All the Things I Lost in the Flood” ❤
  2. Haga: wystawa prac Pieta Mondriana w Gemeentemuseum Den Haag ❤