Rok 2024 oczami nNi – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Poprzedni rok upłynął mi pod znakiem notorycznego spóźniania się z blogowymi tekstami. Ten, jak widzę, nie zaczyna się dużo lepiej. Odpowiedzialności za ten stan rzeczy dopatrywałam się przede wszystkim po stronie nowych obowiązków związanych z pojawieniem się w naszym życiu psa. Z perspektywy wydaje mi się też, że zaczęłam naprawdę żyć i przestałam mieć czas na opisywanie tego. To raczej dobrze, ale ciągle do tego nie przywykłam. Poczułam apetyt na życie, a nawet z zadeklarowanej introwertyczki przeistaczać się w ekstrawertyczkę, która… lgnie do ludzi i sytuacji towarzyskich. A smutna prawda o pisaniu jest taka, że to bardzo samotnicze zajęcie, wymagające umiejętności wyciszenia i odizolowania się. Już nawet miałam ten niemal w całości napisany tekst wyrzucić na śmietnik niepoznanej przez nikogo historii, lecz z pomocą przyszła dzisiejsza data – 1 kwietnia, prima aprilis. W końcu kiedy zrobić spóźnione podsumowanie poprzedniego roku, jak nie 1 kwietnia roku następnego, skoro nie zdążyłam z tym ani na początku, ani na końcu stycznia? Co się zaś tyczy „niemal w całości napisanego tekstu”, przeczytałam dzisiaj na stronie Kur niezwykle mądre słowa:

płyta jest gotowa w 60%, co znaczy dokładnie tyle, że nie jest jeszcze gotowa,

które staną się chyba moim nowym mottem. A w każdym razie powinny się nim stać.

Mijający rok był jednym z najbardziej zaskakujących w moim życiu. Z jednej strony wszystko wydarzało się tak naturalnie i płynnie, że kiedy o nim myślę, wydaje mi się, że był całkiem nudny i zwyczajny. Z drugiej jednak strony jestem po tylu rewolucjach i radykalnych zmianach, że trudno mi sobie wyobrazić, że to wszystko wydarzyło się w ciągu zaledwie dwunastu miesięcy. Z ogromną przyjemnością postaram się go (dopiero) dzisiaj podsumować.

Stycz 2024

fot. Bożena Szuj

W styczniu straciłam przyjaciółkę. Nasze drogi się rozeszły. Mniejsza o szczegóły. Każdy ma w każdym momencie prawo opuścić relację, jeśli coś go w niej uwiera. Jeśli znajomość po pewnym czasie robi się całkowicie jednostronna, trudno mieć żal do osoby, która jako pierwsza nazwie to po imieniu. Oczywiście przykro jest być wybitym ze złudzeń co do ważności miejsca, które zajmuje się w czyimś życiu, ale jeszcze gorzej jest utknąć we własnej odrealnionej fantazji i karmić się substytutami tego, czego dla samych siebie chcemy.
Ludzie w naszym życiu pojawiają się z różnych powodów. Są dla nas lustrami. Uświadamiają nam nasze potrzeby, tęsknoty. Pokazują nam, jakie są nasze ograniczenia, ale też, jak wiele jesteśmy w stanie udźwignąć. Uskrzydlają nas lub nasze skrzydła podcinają. Nikt nie jest nam dany raz na zawsze, natomiast prawie każdy pomaga nam dowiedzieć się czegoś o sobie samym.
Utrata, którą przeżyłam, jak bolesny upadek, w rzeczywistości zrzuciła mi z oczu klapki. Dostrzegłam (trochę na zasadzie kontrastu), że mam wokół siebie osoby, które chcą i mogą dać mi dokładnie to, czego potrzebuję. Moja ukochana Iyanla Vanzant często powtarza, że nie możemy nikogo zmusić do tego, żeby nas pokochał na naszych warunkach. Możemy natomiast uważnie przyjrzeć się temu, w jaki sposób potrafią kochać inni i na tej podstawie wybrać, z kim chcemy w relację wejść. Nie tylko zresztą romantyczną – jakąkolwiek.
Uświadomienie sobie tego było dosyć przerażające. Przyjaźń, którą straciłam (choć do niedawna jeszcze uważałam ją za niemal idealną), zostawiała niesłychanie dużo miejsca dla wyobraźni. Zbyt dużo. Brak fizycznych spotkań przez dzielącą nas odległość, coraz rzadsze rozmowy telefoniczne (wiecznie obiecywane i wiecznie przesuwane na inny termin, bo „codzienne życie”, którego ja – nie mając męża, dzieci, stałej pracy i późno rozpoczętych studiów – przecież nie miałam); moje coraz bardziej obsesyjne nagrywanie się na komunikator. Z pewnością męczące. Czy to przypadkiem nie ten sam schemat, który przerabiam w przeróżnych formach już od dziecka? Pragnienie miłości z zewnątrz przesłaniające nieumiejętność kochania siebie samej. Strach przed zawalczeniem o coś lepszego dla siebie z obawy o to, że utracę dawno niedziałającą, ale jednak istniejącą atrapę. Tu nie ma winnych i ofiar. Są ludzie, ich potrzeby i możliwości, a także określony czas, który czemuś sprzyja, a czemuś innemu nie.
Niezależnie, co w tamtym momencie o sobie usłyszałam i pomyślałam, wiem dziś jedno. Ta sytuacja, podobnie jak cały ten rok, była o umiejętności stawiania swojego dobra na pierwszym miejscu. To ciągle niesłychanie dla mnie trudne ze względu na wpojone mi kiedyś przekonania, by zamiast do wewnątrz, patrzeć na zewnątrz. Zmiana tej zwrotnicy zajęła mi wiele, wiele lat, pochłaniając też sporo pieniędzy. Dziś, choć wiem już, że dobrym człowiekiem można być tylko w pełnej ze sobą integracji, nadal czuję zagubienie, kiedy muszę wybrać między swoim, a cudzym dobrem. Już uwzględniam swoje potrzeby (co jest ogromnym postępem), ale powtarzana mi w dzieciństwie, jak mantra fraza:

ale wtedy jej/jemu będzie przykro

nadal mnie prześladuje. Ten drugi odrębny byt ma we własnych rękach taki sam ster do swojego życia, jaki ja dzierżę do swojego. Ma takie samo prawo do odczuwania bólu i przykrości. Ja jednak mimo to zarzucam pelerynkę i lecę na ratunek, narcystycznie wierząc w swoją urojoną omnipotencję. Oto ja tę osobę uchronię. Ja jej pomogę. Odrobię za nią jej lekcję. Tylko że… to jej lekcja. Nauczyłam się nie odchodzić z sytuacji, w których ktoś z pewnością okaże się przegrany, z zupełnie niczym. Wyszarpywałam (staczając wcześniej walkę z samą sobą) kompromisy i wszelkie mniejsze zła. Żeby komuś nie było bardziej przykro, niż by mogło. A jeśli, do cholery, ograbiałam go w ten sposób z lekcji, którą tak czy tak będzie musiał odrobić?! Nie chodzi przecież o to, by wyzbywać się życzliwości do ludzi, ale o pokorne przyjęcie do wiadomości, że nie wszystkie nasze wybory będą się innym podobać. Niektóre, mimo naszych najlepszych intencji, chociaż nie mają z innymi ludźmi nic wspólnego, mogą ich zranić (najczęściej z powodu ich własnych nieprzepracowanych traum i ran, na które nie mamy najmniejszego wpływu). To zawsze boli, kiedy jesteśmy empatyczni. Nie chcemy przecież ranić. Dlatego tak łatwo wpaść w pułapkę umniejszania sobie, odpuszczania w ważnych dla siebie kwestiach, bo ja to przecież jakoś przeboleję, a ten ktoś – nie wiadomo. Jak można nazwać taką postawę, jak nie zwykłą pychą i paradoksalnie myśleniem o sobie z pewną wyższością?
Po trudnej, burzliwej i kilkuetapowej rozmowie z przyjaciółką, po raz pierwszy w życiu postawiłam sobie następujące pytania:

Jak od tej chwili chcę być traktowana w relacjach?
Dlaczego tak łatwo w przyjaźniach rezygnuję ze wzajemności?
Co cenię w sobie, jako przyjaciółce?
Czy chciałabym mieć przyjaciółkę, która potrafi dać mi to, co daję ja?
Czy umiałabym się przyjaźnić z osobą, której potrzeb nie zaspokoję nigdy, bo mój sposób kochania i dawania jest całkowicie odmienny od jej oczekiwań?
Czy jestem na tyle silna, żeby tym razem udźwignąć zarzuty o to, że „się obrażam”, „uciekam”, czy „postępuję wg schematu”, wg którego wiem, że nie postępuję i z podniesioną głową stanąć za sobą, nie dyskutując z tym, co prawdą nie jest?
Czy jestem na tyle silna, żeby stanąć za swoją decyzją o tym, że zasługuję na znacznie więcej niż w danej relacji dostaję i – jeśli zostanę – będę dostawać?

Dwa ostatnie były najtrudniejsze. Po raz pierwszy udźwignęłam. Opowiedziałam o bólu i przestałam go czuć. Zanurkowałam w siebie. Nie chowałam urazy czy żalu. Rozumiałam nareszcie, że moje racje mają prawo być wypaczane z pierwotnych intencji. Nie mam wpływu na ich odbiór, nie mam wpływu na czyjąś złość i smutek. Jednak ani ta złość, ani smutek nie są o mnie. Nie mogą mi nic zrobić, kiedy mocno trzymam własne plecy. Tak, mogę sięgnąć po więcej dla siebie teraz. I to wcale nie odbiera drugiej osobie jej wartości i doskonałości. Piękne i uwalniające doświadczenie, a jesteśmy dopiero w styczniu.

Luty 2024

fot. Bożena Szuj

Najcudowniejsze w moim życiu Walentynki spędziłam na wizycie w gabinecie psychiatrycznym online, podczas której dostałam w końcu opartą na długiej rozmowie i wcześniejszym teście diagnozę ADHD. W tej jednej chwili wszystkie porozrzucane elementy poskładały się nagle w czytelną całość. Byłam niewiarygodnie szczęśliwa, oszołomiona, ale też… wkurzona. Wkurzona na wszystkich, którzy moje problemy zdrowotne, kiedy można było zacząć działać, zaniedbali. Wkurzona na społeczną nieświadomość, na brak kompetencji wszystkich moich kolejnych lekarzy, a także wkurzona na to, że od samego początku miałam rację, tylko nikt nie chciał mnie słuchać. Oczywiście nie przyszło mi wcześniej do głowy, że moja inność ma związek z ADHD, ale większość wynikających z niego ograniczeń była z pogardą uznawana za lenistwo. Najwidoczniej nie starałam się wystarczająco. Owszem, starałam się ponad siły, żeby być wystarczająco dobrą dziewczynką, wystarczająco dobrą przyjaciółką, wystarczająco dobrą córką, wystarczająco mądrym człowiekiem (choć od zawsze palił mnie i pali nadal wstyd, ilu rzeczy nie wiem), wystarczająco dobrą partnerką, wystarczająco dobrą katoliczką. Kiedy nie jest się w oczach najbliższych, ale przede wszystkim swoich własnych wystarczającym, żadne ponadludzkie starania nie uczynią nas w niczyich oczach wystarczająco jakimikolwiek.

I jeśli ktoś ma teraz ochotę pouczyć mnie frazesem, że:

nie mogę się złościć za to, że nikt nie umiał tego wtedy zdiagnozować,

odpowiem krótko:

mogę!

Mam prawo do emocji, nawet skrajnych. Czy kogoś obwiniam? Nie, choć irytuje mnie zarówno poziom medycznej niewiedzy, jak i braku większej wrażliwości na osoby mające inaczej.
Po radości, oszołomieniu i wkurzeniu związanymi z diagnozą, przyszła bezsilność. Pytanie, jak odnaleźć się w świecie, który ADHD odkrywa dopiero teraz, razem ze mną. Pytanie, czy pomogą mi leki, czy pomoże mi psychoedukacja. Wielka niewiadoma, od której nie ma odwrotu. Miałam gigantyczne szczęście, trafiając na doskonałą psychiatrę. Mniejsze – w kwestii psychoedukacji, ale i to udało się po jakimś czasie wywalczyć. Bo tak, zaczęłam w końcu o siebie walczyć, sięgać wyżej, nie przyjmować ochłapów i nie przepraszać za domaganie się tego, co mi się należy. Czy po trupach do celu? Nie. Po prostu wreszcie odmówiłam bycia stratną z powodu czyichś zaniedbań. Dla osób, które znają mnie od lat i wolą mnie sprzed terapii, to rodzaj buty. Dla osób asertywnych, kibicujących mi w moim rozwoju, absolutna normalność.

📖 Nie zamierzam wymieniać tu wszystkich lektur każdego miesiąca, ale faktycznie obydwie przeczytane w lutym pozycje odcisnęły na mnie piętno. Zarówno książka „Wszyscy wiedzieli” Karoliny Korwin-Piotrowskiej, jak i „Małe końce świata” Justyny Mazur. Obie przeniosły mnie do smutnych czasów, kiedy przemoc wobec kobiet, dzieci, a także podwładnych była społecznie akceptowana. Do czasów, w których wierzyło się tzw. autorytetom, zapominając, że bycie w jakiejś dziedzinie fachowcem nie jest równoznaczne z posiadaniem monopolu na moralność. Istniało straszne powiedzenie (na szczęście niepopularne w środowisku, w którym dorastałam):

nie mów nikomu co się dzieje w domu

czy inne, może już bardziej w nim popularne:

zły to ptak, co swoje gniazdo kala,

więc gniazda nie kalano. Odnosząc się do książki Korwin-Piotrowskiej, wielkich artystów, ale chamów, nie uczono, jak chamem nie być, tylko się do nich dostosowywano. Trudno się nawet dziwić, że potem taki osiemdziesięcioletni Krystian Lupa, stykając się ze szwajcarską cywilizacją, doznaje szoku. Prawa? Pracownicze? Przecież on jest pan i władca, a nie, jakiś tam, szeregowy zwierzchnik. Śmieszne, ale nie dla aktorów zaznających przemocy.
Z kolei Mazur, opisując własne doświadczenia, przypomina, jak głuche było nasze społeczeństwo w latach dziewięćdziesiątych na głos dzieci i młodzieży. Samozwańczymi autorytetami byli rodzice, nauczyciele i księża. Szczęśliwy ten, kto trafił na autorytety sensowne.
Czytając obie książki, zwłaszcza w kontekście „Chłopek”, zrobiłam kolejny całkiem spory krok w kierunku zrozumienia siebie.

Marzec 2024

fot. Bożena Szuj

W marcu stał się cud. Po marzeniu przez całe życie o psie, a potem kilku latach snucia z Partnerem wizji powiększenia naszej rodziny o czworonoga, w końcu dojrzeliśmy do podjęcia ostatecznej decyzji i… adoptowaliśmy Żuli. Nie chcę powtarzać całej, często przytaczanej tu historii. O tym, ile ten pies dla nas obojga znaczy, ile nas uczy, w końcu jak pomógł nam zweryfikować niektóre znajomości – pisałam dużo.
W poprzednim tekście, pisałam:

I tu z pomocą przyszła psióreczka, którą przy szukaniu pracy muszę brać przecież pod uwagę, ale zrobiła to w nieco bardziej złożony sposób. Pokazała mi, że przy swojej reaktywności i poważnych traumach, jakich doświadczyła przed trafieniem do nas, potrzebuje silnych i zrównoważonych opiekunów. Nie kogoś, kto się nią zasłoni, szukając pracy, tylko kogoś, kto szukając pracy uwzględni najpierw swoje własne potrzeby. Kogoś, kto będzie wiedział, jak uszczęśliwić siebie samego, bo dopiero wtedy będzie mógł się zabrać za uszczęśliwianie jej!

– fragment wpisu „Uważaj, czego sobie życzysz, czyli październik i listopad

I tak bym też dziś podsumowała rewolucję, jaką było dla nas jej przygarnięcie. Ta niespełna siedmiokilogramowa futrzasta istotka pokazała nam kompletnie inny wymiar miłości. Pomogła nam też zredefiniować naszą relację – dziś nie mamy najmniejszych wątpliwości co do tego, że tworzymy rodzinę. Nie mamy też wątpliwości co do tego, jakie zajmuje ona miejsce w naszej hierarchii wartości. Nie oznacza to, rzecz jasna, że wcześniej nasz związek nie był dla nas istotny. Od początku był. Dziś jednak oboje staliśmy się zdecydowanie bardziej asertywni. Priorytetem jest dla nas nasza rodzina, co nie każdemu się oczywiście podoba. Na szczęście nie musi.

Kwiecień 2024

fot. Bożena Szuj

W kwietniu nie wydarzyło się specjalnie dużo, może oprócz nerwów związanych z pakowaniem, bo na początku maja wyjeżdżaliśmy do Gdańska. Wypracowaliśmy już, zwłaszcza z pieskiem, jakąś rutynę, więc nieco się obawiałam, jak to będzie nad morzem. Z drugiej strony zaczęłam z panią doktor proces dobierania odpowiednich leków na ADHD, w związku z czym znacznie lepiej niż wcześniej panowałam nad własnym życiem. Spędziliśmy cudowne święta we trójkę – bez spiny i stresów. Pozostał tylko jeden powód do zmartwień – mój brak stałej pracy. Cieszyłam się jednak, że zaczęłam psychoedukację, która ostatecznie miała mi pomóc przede wszystkim właśnie w tym. Wierzyłam, że krok po kroku zbuduję większą świadomość własnego zaburzenia i pokonam opór mózgu. Opór, którego powodu jeszcze wtedy nie rozumiałam.

Maj 2024

fot. Bożena Szuj

W maju byliśmy już w Gdańsku. Pierwszą rewolucją była moja decyzja o odejściu z Mary Kay. Opisałam ją dokładnie w majowo-czerwcowym tekście. Streszczając, czułam, że zgodna ze sobą będę dopiero wtedy, kiedy ze swoich kosmetyków do pielęgnacji twarzy wyeliminuję te, co do których składu nie mam stuprocentowej pewności, jak również te, których producenci testują swoje produkty na zwierzętach. Był to doskonały moment, bo kosmetyki zaczęły mi się kończyć, a pieniędzy na kolejne nie miałam zbyt dużo. Szukając na własną rękę, odkryłam wspaniałe polskie firmy, produkujące świetne jakościowo i zadziwiająco tanie mleczka, żele, toniki, kremy i sera. W dodatku cruelty free. Niby drobiazg, głupota, ale dla mnie ogromny krok w kierunku samodzielnego stanowienia o sobie i życiu w zgodzie z własnymi wartościami.
W Gdańsku natomiast czułam, że omija mnie większość przyjemności, takich jak np. wspólne wyjścia do Boto czy innych lokali, gdzie Partner mógł sobie pograć na perkusji, a ja z naszą przyjaciółką pogadać i pożartować. Jako świeżo upieczona adopcyjna matka, nie umiałam zostawić Żuli samej na zbyt długo. Tak, oczywiście trzeba ją było tego nauczyć, no i nie była już przecież szczeniaczkiem (trafiła do nas, mając 1,5 roku), ale też ze względu na brak jakiejkolwiek wcześniejszej socjalizacji, właściwie trzeba jej było pokazywać wszystko całkowicie od początku. W dodatku weterynarz stwierdził jej pierwszą urojoną ciążę, więc była duża szansa, że jej agresja lękowa jest tylko przejściowa i z czasem się uspokoi. Nie oczekiwałam od Partnera, że zamknie się z nami w domu. Chciałam, żeby wychodził, grał i bawił się z naszymi znajomymi, pozdrawiając ich ode mnie. Ale sama nie byłam jeszcze na taką rozłąkę gotowa.
Z jednej strony więc maj był dla mnie mniej rozrywkowy niż mógłby być, ale z drugiej, wspominam go bardzo dobrze. Chodziłyśmy z małą na długie i piękne spacery po pobliskim lesie. Jedno jedyne wspólne wyjście nad morze skończyło się zjedzeniem przez Żuli prawie całego piasku z plaży, a potem wydalaniem go przez kilka dni w postaci mokrych piaskowych klocków o przykrym zapachu psiej kupy. Na wejście do wody się jednak nie skusiła. Ograniczyłam więc nasze spacery wyłącznie do lasu.
Zaczęłam też sprzedawać na Vinted nienoszone ubrania, co mocno mnie wciągnęło. Leniwy maj był ciepły i miły.

Czerwiec 2024

fot. Bożena Szuj

Czerwiec był porównywalnie leniwy i porównywalnie ciepły, a ja całkowicie zatopiłam się w niezwykłym mózgu Tymona Tymańskiego, czytając jego fenomenalnego „Sclavusa”.

📖 „Sclavus” to jedna z najlepszych książek, jakie trafiły w moje ręce. Po więcej rozważań na jej temat odsyłam do swojej recenzji, w której zapomniałam niestety zwrócić uwagę na bardzo istotny aspekt. Tymański w „Sclavusie” nie tylko zdradza historię Totartu, czy obnaża swoją fascynującą nastoletnią głowę, ale też rozlicza się ze swoim patriotyzmem. Pisze pięknie i czule o kraju, w który – mimo rozpanoszonej strasznej komuny – wierzył. O kraju, który na jego oczach z komuny się wyzwolił. Rozkłada na czynniki pierwsze nasze narodowe traumy, porównując doświadczenia polskich chłopów do piętna niewolnictwa, z którym do dziś zmagają się czarnoskórzy. A potem z bolesną szczerością ujawnia, czemu to już nie jego kraj. Te fragmenty są dla mnie wstrząsające, bo czuję bardzo podobnie.

Lipiec 2024

fot. Bożena Szuj

W lipcu zaczęłam pracę w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, kontynuując przygodę sprzed roku. W nowym letnim zespole byłam weteranką. Poznałam fantastyczne dziewczyny i trochę nowych dzieci. Zobaczyłam też wszystko… w nieco inNych barwach. Moim problemem jest zbyt szybkie idealizowanie tego, co początkowo robi na mnie dobre wrażenie. Niby wiem to o sobie, próbuję jakoś powstrzymywać ogromną emocjonalność, z jaką podchodzę do wszystkiego, co nowe, ale nie zawsze mi się to udaje. Niewątpliwie ma to nierozerwalny związek z potrzebami ADHD-owego mózgu. W końcu pociąga mnie to, co fascynujące, ekscytujące i niesamowite, a odrzuca to, co zwyczajne, nudne czy niezgodne z moimi przekonaniami.
Rok temu pracę w świetlicy postrzegałam jako kontrast do pracy w gastronomii, gdzie niechcący utknęłam. Z dziwnego, nastawionego na napiwki i jak największe zarobki (choć nasze wypłaty były naprawdę słabe) środowiska trafiłam do imponującej biblioteki prawdziwego Społecznika mającego wielkie idee i ciekawy literacki gust. Choć moja sytuacja materialna była, delikatnie mówiąc, nie do pozazdroszczenia, kiedy miałam do wyboru urabianie się po pachy jako dostająca hojne napiwki kelnerka, albo opiekę nad dziećmi ze Stogów na pół etatu przez dwa miesiące w przybibliotecznej świetlicy prowadzonej przez człowieka z wizją, nie wahałam się nawet minuty. Nie ma nic gorszego od pracy bez sensu, a ja w gastronomii nie umiałam odnaleźć dla siebie sensu (co nie oznacza rzecz jasna, że wszędzie tak jest).
W tym roku zdjęłam różowe okulary i zobaczyłam sporo niekonsekwencji, którą trudno mi było przyjąć. Moja wiedza związana zarówno z terapią własną, jak i psychologią oraz rozwojem dzieci nie pozwalała mi się zgadzać z tezami, które uważałam za szkodliwe. Oczywiście pracując w miejscu, które ma szczytne cele, a ciągle boryka się z brakiem pieniędzy, staje się przez innymi wyzwaniami niż w profesjonalnie wyposażonych świetlicach. Z jednej strony nie rozmnożymy uwielbianych przez dzieci flamastrów, z drugiej limitowanie darów, żeby „starczyły na dłużej” budzi w dzieciach zrozumiałą frustrację, bo przecież są to dary dla nich. Wolą ich nie mieć, niż mieć, ale nie móc z nich korzystać na swoich zasadach. Uczenie cierpliwości i oszczędzania ma ogromny sens (zwłaszcza, jeśli połączy się to z lekcją ekologii), ale to wszystko powinno być powiązane nie z naszym wyrobionym kiedyś – nawet jeśli na lekturach Korczaka – obrazem dzieci, ale z ich aktualną obserwacją. Duży bunt budzi we mnie sformułowanie, że dziecięce rysowanie, kolorowanie, czy układanie koralików jest „bezproduktywne”. Co to w praktyce oznacza? Wszelkie plastyczne aktywności są mózgowi potrzebne, pomagają mu się zrelaksować. Łatwo to zaobserwować na oddziałach psychiatrycznych podczas terapii zajęciowej. Czy istnieje po to, by robić potem z tych prac wystawy? Nie. Ona pomaga się mózgowi uspokoić po trudnej i wymagającej terapii. Dzieci sięgają po kolorowanki instynktownie. Nawet, jeśli dorosłym się wydaje, że powinny akurat w tym momencie jeździć na hulajnodze, bo jest ładna pogoda.
Paradoksalnie dopiero widząc sprawy jakimi są, zaczęłam tę pracę naprawdę czuć. Moje odrębne zdanie na niektóre (bo przecież nie wszystkie) tematy zaczęłam rozumieć, jako pewną wnoszoną do zespołu wartość. Różnice są dobre i mogą być niezwykle twórcze. A poza wszystkim to ważna oczywiście dla mnie i dająca sporo satysfakcji i spełnienia, ale jednak tylko praca. Byłam sumienna i oddana, ale też wracałam z niej do własnej rodziny. Do Żuli, która mnie potrzebowała, do Partnera, któremu pomagałam porządkować apartament. Odnalazłam nową, zdrowszą perspektywę.

📖 Książkę „Naku*wiam Zen” Marii Peszek wypożyczyłam właśnie z Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” i choć jej lektura wywołała u mnie bardzo mieszane uczucia, cieszę się, że ją zgłębiłam. Znakomicie wpisała się w moje lipcowe odnajdywanie siebie w kontrze do świata, która wcale nie musi być destrukcyjna dla tej mojej ze światem relacji.

Sierpień 2024

fot. Bożena Szuj

W sierpniu nadal jeszcze pracowałam w świetlicy, a co weekend jeździłam na przepiękną plażę na Stogach skorzystać ze słońca, względnie ciepłego i czystego morza, a także całkiem pustych fragmentów tej wyjątkowej plaży. Czułam się, jak na wakacjach. Dodatkowo w piątki odwiedzaliśmy obowiązkowo naszą Przyjaciółkę, a Żuli coraz bardziej się z nią oswajała, co nas niebywale cieszyło. Moje letnie życie towarzyskie powoli zaczęło wracać do normy. No spełniło się też jedno z moich większych marzeń – poszliśmy na koncert Kur! W dodatku Kury grały piosenki z „Polovirusa”, więc już w ogóle obłęd!

📖 Kiedy tylko dowiedziałam się, że Natalia Tur wydała kolejną książkę – „I po związku. Jak przeżyć i zrozumieć rozstanie”, wiedziałam, że chcę ją przeczytać. Cudownie było ją zamówić, a potem zabierać ze sobą na plażę, choć obawiałam się pewnej ciężkości tematu, tym bardziej, że nie dotyczył mnie bezpośrednio. Tak mi się przynajmniej wydawało. Okazało się, że byłam w błędzie. Nie rozstawałam się co prawda z Partnerem, ale wybieranie siebie przeważnie oznacza rezygnowanie na poszczególnych etapach życia z relacji, które z różnych powodów nas już nie karmią (lub wręcz nas trują). Książka okazała się zadziwiająco  pomocna w wielu moich rozterkach. Pomagała mi też oswoić bardzo trudne w tym roku dla mnie rozstanie z latem.

Wrzesień 2024

fot. Bożena Szuj

Wrzesień nadciągnął wraz z jakąś straszliwą pustką. Niby nadal było ciepło, ale kilka chłodniejszych dni zaczęło zapowiadać niechybne nadejście jesieni, a potem zimy. Skończyłam pracę, więc znowu znalazłam się w punkcie wyjścia. Wiedziałam jedynie, że muszę szukać nowej, ale nie miałam pojęcia, gdzie. Zakopane przerabiałam już tyle razy. Gdańsk był całkowicie nowym lądem. Najbezpieczniejsza wydawała się jakaś bliżej nieokreślona praca zdalna, ale marzenia o pisaniu za pieniądze i podróżowaniu za to po świecie też już przerabiałam. Niedawna afera związana z wynagrodzeniem fenomenalnej Joanny Kuciel-Frydryszak za „Chłopki” nie napawa optymizmem…
Potykałam się o rzeczywistość, zapadając a to na covid, a to na kolejne przeziębienia, co pociągnęło za sobą przykre konsekwencje – leki na ADHD przestały działać.

📖 Jednym z nielicznych jasnych punktów września była lektura – nomen omen książki autorstwa Joanny Kuciel-Frydryszak właśnie – znakomitych „Służących do wszystkiego”. Również zresztą nienapawająca optymizmem…

Październik 2024

fot. Bożena Szuj

Początek października był zimny i ponury. Zaczęłam nałogowo gotować, a soundtrackiem mojego życia stała się najnowsza wspaniała płyta Tymańskiego „Republikacje”. Po wielu rozterkach, wspólnych rozmowach z Partnerem i pewnym nieoczekiwanym zwrocie akcji, przed jakim postawiło nas życie, podjęliśmy decyzję o tym, że zostanę w Gdańsku i tu będę szukać pracy. Decyzję trudną, ale też w pewnym sensie oczywistą. Do dzisiaj zresztą (a mamy już kwiecień), nie jestem w stanie uwierzyć w to, że tu mieszkam, choć nie wszystko układa się tak, jak bym chciała. Wracając jednak do nieco cieplejszego później października – był dla mnie w całości utkany z drżenia i niepewności.

📖 Słońce wlała w moją duszę wspaniała Pamela Anderson, swoją świetną, zabawną i wzruszającą (oraz napisaną przez siebie, a nie ghostwritera) autobiografią „Love, Pamela”. Jak już po tym wpisie widać, całkiem sporo książek czeka na zrecenzowanie ich tutaj. Z tym również jestem niestety spóźniona. Nie napiszę więc dziś za dużo, oprócz tego, że Pamela była dla mnie wspaniałą kompanką w październiku.

Listopad 2024

fot. Bożena Szuj

W listopadzie, o czym wspominałam w poprzednim wpisie, pojechaliśmy dosłownie na chwilę do Zakopanego po artykuły pierwszej potrzeby – kurtki, czapki, szaliki, fotel, lampę. Pobyt z planowanego tygodnia skróciliśmy do kilku zaledwie dni, bo zaraz po przyjeździe przypomnieliśmy sobie, czemu za Zakopanem nie tęskniliśmy. Miałam w sobie mnóstwo ekscytacji, bo od grudnia… zaczynałam pracę w szkole. Zrobiłam podejście drugie. Po latach. A ktoś chciał dać mi szansę. Choć nie miałam jeszcze podpisanej umowy i wszystko mogło się tak naprawdę wydarzyć, byłam już po słowie i wiele wskazywało na to, że od grudnia zasilę kadrę całkiem sympatycznej szkoły podstawowej Montessori.

📖 Lektura głośnej „Kobiety, którą jestem” Britney Spears (napisanej tym razem niestety przez ghostwritera) – choć nieporównywalnie gorszej od dwóch pozostałych – idealnie dopełniła wyłaniający się ze „Służących do wszystkiego” i „Love, Pamela” obraz losu kobiet. Obraz niestety wstrząsający.

Grudzień 2024

fot. Bożena Szuj

Zaczęłam pracę w pięknej, nowoczesnej szkole i w fantastycznym, zgranym teamie przemiłych, mądrych i empatycznych nauczycieli. Okazało się, że to, jak sobie wyobrażałam szkołę, kiedy w niej pracowałam te kilka lat temu, nie było wcale – jak próbował mi wmówić świat – jakąś idealistyczną i równocześnie nierealistyczną wizją. Czy to kwestia samej metody Montessori? Może, ale z pewnością nie tylko jej. Trafiłam do uśmiechniętego, zaangażowanego grona, w którym nie byłam jakimś dziwolągiem, wyróżniającym się „niekonwencjonalnym podejściem do dzieci” (czyt. zwykłą empatią i rozumieniem ich potrzeb). Stałam się częścią zespołu hołdującego tym samym co ja zasadom. Czy wszyscy mówili jednym głosem? Czy ze wszystkimi zgadzałam się w pełni? Oczywiście, że nie. Jednak patrzyliśmy w tę samą stronę, co było dla mnie cenne. Dodatkowo szkoła współpracowała z psychologiem dostępnym również dla nas, nauczycieli, w razie gdybyśmy mieli jakieś problemy związanych z pracą. Wydawało mi się, że złapałam Pana Bobra za nogi. Tylko ten niepokojący przymiotnik „katolicka” widniejący w nazwie pracodawcy na umowie…

nie ma się co czepiać i nakręcać,

– stwierdziłam

Stwierdzałam tak zresztą zawsze, doskonale pacyfikując swoją, jak się okazuje jednak słuszną, intuicję. Ale o tym kiedy indziej. Na razie cieszyłam się pracą w fantastycznym zespole autentycznie życzliwych i przyjaznych ludzi. Cieszyłam się tym, jak ta praca budziła moją kreatywność. W końcu również tym, jak przyjęły mnie dzieci, mimo że nie wyróżniałam się tu niczym szczególnym. A do tego jeszcze świetnie (jak na swoje zapotrzebowanie) zarabiałam!
W grudniu musiałam też dość wyraźnie wyznaczyć bliskim granice, co nigdy nie jest specjalnie przyjemne czy łatwe. Po pierwsze, musiałam się na rodzinnym forum… wstawić za sobą. Nie jest komfortowo być tą jedyną, której interesy są rozbieżne z interesami reszty rodziny, kiedy ma się z nią do rozwiązania wspólny problem. Czasem jednak tak bywa, że co korzystne dla jednego, jest niekorzystne dla drugiego. Dawna ja położyłaby uszy po sobie i jeszcze przeprosiła, że dla kogoś moje gorsze położenie może być niewygodne. Dzisiejsza ja zauważyła w tym wszystkim siebie. Jasne, że padłam ofiarą łatwej do przewidzenia manipulacji i presji. W dodatku dość agresywnie wypieranej przez drugą stronę. Nieprzyjemna lekcja, z której jednak wyszłam zwycięsko. To niewiarygodne, o ile łatwiej jest poświęcić siebie, żeby było dobrze czy względnie miło. O ile łatwiej być przezroczystym. Tyle, że już nie mogę taka być. I to mnie ciągle nieco przeraża.
Po drugie, wiedzieliśmy już od kwietnia, że niezależnie od tego gdzie, tegoroczne Boże Narodzenie spędzimy w swoim własnym gronie; mianowicie ja, Partner i nasz pies – były to zresztą nasze pierwsze wspólne święta z Żuli. (Ostatecznie spędziliśmy je, oboje chorując, w Gdańsku.) Zaczęliśmy dostrzegać, że to wszystko kosztuje nas emocjonalnie zbyt dużo. Nie wiem, czemu ciągle tak mało mówi się o tym, co psychiatrom i psychoterapeutom od dawna wiadomo – mianowicie, że cała ta przedświąteczna napinka jest niesamowicie obciążająca psychicznie. I bardzo chciałabym być w tym miejscu dobrze zrozumiana – uwielbiam gotować i choć nikt ode mnie tego nigdy nie wymagał, najchętniej przygotowałabym wszystko od podstaw sama. Bywało, że na przyjęciach podawałam na przystawkę chleb ze smalcem i ogórkiem kiszonym, a każdy z tych składników był całkowicie mojego autorstwa. Jeśli więc idzie o Święta, barszcz na własnym zakwasie, domowe pierogi i uszka czy kompot z suszu były dla mnie przez wiele lat oczywistością. Żaden z moich partnerów nigdy nie rozumiał tego ambicjonalnego podejścia pod tytułem zaharuję się, ale zrobię wszystko sama, a mnie ten brak rozumienia wyprowadzał z równowagi. Bo robiłam to wszystko z potrzeby serca (no dobra, trochę też z chorej ambicji), a że byłam tym wyczerpana i przy okazji zestresowana – to chyba normalne. Potem trochę wrzuciłam na luz. Praca wymagająca ode mnie dyspozycyjności w Święta też mnie nieco przystopowała, nad czym ubolewałam, z kolei późniejsza depresja również nie pomogła. To wszystko jednak nie ma w końcu większego znaczenia. Można się zawsze przecież złożyć na catering lub zarządzić jakiś podział obowiązków, choć zdumiewająco łatwo przyzwyczaić bliskich do brania wszystkiego na własne barki.
To, z czym większość pacjentów psychiatryków sobie nie radzi, to oczekiwania najbliższych. Wchodzimy w jakieś role – nieważne, że przyciasne, już nam niepasujące, już nie nasze. Wchodzimy w nie, bo mamy w głowie (realne lub wyobrażone) oczekiwania drugiej strony. Oczekiwania niewypowiedziane, oczekiwania wyczytywane z gestów i mimiki twarzy. Oczekiwania splecione z osobą, którą byliśmy wczoraj, ale być może nie jesteśmy już dzisiaj. I to rzadko kiedy pojawia się w relacjach przyjacielskich, a niestety jest na ogół obecne w relacjach z rodziną. Sama nie jestem istotą rodzinną. Nigdy nie byłam. Nie dostrzegam w rodzinie jako pewnym społecznym konstrukcie wartości. Być może wiąże się to z ADHD – ostatnio dowiedziałam się, że to, że kompletnie obce jest mi uczucie tęsknoty za ludźmi wynika właśnie z tego zaburzenia, więc kto wie. (Sprawa ma się też całkowicie inaczej w przypadku rodziny, którą z własnej nieprzymuszonej woli buduję dziś sama z Mężczyzną i Pieskiem mojego życia.)
Nie oznacza to jednak, że nie rozumiem wielkiej miłości i przyjaźni między członkami rodziny, czy że w nią nie wierzę. Chodzi mi raczej o to, że pokrewieństwo nie musi w ogromnej zażyłości przeszkadzać, ale wcale jej też z automatu nie generuje. Nasze uczucia do bliźnich kształtują się na podstawie tego, jak byliśmy i jesteśmy przez nich traktowani. Bardzo trudno cofnąć się do czasów, w których – z racji wieku – nie byliśmy dla nich równorzędnymi partnerami, tylko zależnymi, kochającymi bezwarunkowo bytami. Tamta relacja rozpływa się w momencie, w którym stajemy się dorośli. Jeśli chcemy ją kontynuować, trzeba ją zredefiniować i zmodyfikować. Inaczej utkniemy w cudzych oczekiwaniach niemożliwych przez nas do spełnienia, bo dotyczących dziecka, a nie niezależnego, samostanowiącego dorosłego, jakim się staliśmy.
Jako dziecko nie mogłam mieć psa z powodów, których nie musiałam rozumieć. Dziś mam psa na własnych zasadach. To moja (nasza) decyzja i moja (nasza) odpowiedzialność. Najlepsza rzecz, jaką zrobiliśmy wspólnie jako para, czyli przygarnięcie Żulinki zweryfikowało relacje nie tyle koleżeńskie, co właśnie rodzinne. Starcie starej rodziny z nową jest na ogół skazane na porażkę, bo zawsze bliższe nam będzie to, co budujemy sami, niż to, co zostało kiedyś zbudowane dokoła nas. Oczywiście mogę się mylić. Bywa różnie. Ja wolę swoją sprawczość od niemocy i pewnego rodzaju bezsilności. Co nie oznacza, że co jakiś czas nie zdarza mi się w tej drugiej brodzić po kolana.

📖 Czas wdrażania się w nową pracę, poznawania siebie cudzymi oczami i odkrywania nowych prawd o sobie i świecie wzbogaciły mi trzy wspaniałe książki: „Niewygodna. Autobiografia” Patrycji Volny oraz „A ja żem jej powiedziała” i „Nie mylić z miłością” Katarzyny Nosowskiej. Pierwsza pozycja dość dobrze korespondowała zarówno z moimi rodzinnymi przemyśleniami, jak i nakreśloną przez wyżej opisywane książki smutną konstatacją dotyczącą pozycji kobiet. Z kolei Katarzyna Nosowska – jak już kiedyś pisałam – powinna nas wszystkich zaadoptować, wtedy świat stałby się zdecydowanie lepszym miejscem. Jej wyjątkowe poczucie humoru, ogromna wrażliwość i empatia, a także zmysł obserwatorski, to przepis na świetną, mądrą i poruszającą książkę. Obie fantastyczne, choć bardzo inne.

No i tym sposobem dobrnęliśmy… do 2 kwietnia. To nie jest nawet zabawne…

P.S. A na deser oczywiście Tymański. Piosenka ze ścieżki dźwiękowej do „Polskiego gówna” stanowiła mój soundtrack nie tylko grudnia, ale też stycznia i lutego.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Uważaj, czego sobie życzysz, czyli październik i listopad

fot. Bożena Szuj

Dotychczas siedzieliśmy w Gdańsku najpóźniej do pierwszej połowy września. Potem odbywała się „Warszawską Jesień”, a w październiku rozpoczynaliśmy nasz zakopiański sezon. Niestety, ze względu na brak stałej pracy, coraz dla mnie trudniejszy. Póki odbywałam trzymiesięczną terapię w nowotarskim oddziale dziennym (koniec 2022 roku i początek roku 2023), moje życie wydawało się bardziej uporządkowane, a wytyczone cele jasne. Czułam, że choć nie pracuję (a od pewnego momentu pracowałam tylko w weekendy), wkładam teraz całą swoją uwagę i energię w przyjrzenie się sobie z wielu różnych perspektyw, co umożliwi mi poskładanie się od nowa, więc lepsze funkcjonowanie. Nie wszystkie perspektywy mi się podobały. Miałam momenty zwątpienia oraz silnych psychicznych zjazdów, jednak znałam kierunek, jaki mam po terapii obrać: uwierzyć we własne możliwości i przestać mierzyć (przede wszystkim zawodowo) niżej, niż powinnam. Oczywiście wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby personel tego oddziału odrobił lekcję z wiedzy na temat ADHD. Przez co nie chcę wcale powiedzieć, że mi ta terapia w ogóle nie pomogła. Dziś jednak rozumiem, czemu nie pomogła mi tak, jak w końcu odpowiednio dobrane leki i naprawdę przyzwoita psychoedukacja.
Tak czy inaczej, po każdej terapii – lepszej czy gorszej – trzeba się zmierzyć z prawdziwym życiem, a to potrafi zmieść z planszy. I mnie zmiotło. Na półtora roku. Do starych zakopiańskich prac zastępczych nie umiałam już wrócić, wiedząc, że byłby to krok w tył. Nowych szukać nie potrafiłam, bo paraliżował mnie strach i dawne schematy myślenia. A potem zaczął się sezon w Gdańsku i przyspieszony kurs utrzymywania się na powierzchni w zupełnie nowych warunkach. W czerwcu bardzo szybko udało mi się znaleźć pracę sezonową. Równie szybko zrozumiałam też, że muszę z niej uciekać. Tak – po zaliczeniu dnia próbnego w żłobku – na mojej drodze stanęła Świetlica Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” wraz ze swoim charyzmatycznym założycielem Janem Urbanikiem. Doświadczenie to przypomniało mi, że czuję – mówiąc szumnie – powołanie do pracy z dziećmi. Jednak szkoła jako instytucja całkowicie odpadała. Nie byłam w stanie narazić się na wielką pustkę po raz drugi. Praca w świetlicy otworzyła mi co prawda furtkę w postaci możliwości przepracowania lipca i sierpnia również w następnym roku, jednak nic poza tym.
Kolejny jesienno-zimowy sezon w Zakopanem miał być dla nas czasem remontowym, jednak napotkaliśmy wiele przeciwności losu (czasami myślę, że Zakopane to generalnie jedna wielka przeciwność losu) i nie udało się nam zrealizować wszystkich planów. Przełomem była dla mnie diagnoza ADHD i w końcu otrzymanie profesjonalnej pomocy.

fot. Bożena Szuj

🍁 Gdzie jest pies pogrzebany?

fot. Bożena Szuj

Oczywiście kolejnym ogromnym przełomem była przypadająca na ten sam czas adopcja Żuli. Nie mieliśmy pojęcia, że półtoraroczna sunia będzie tak długo absorbująca i wymagająca naszej uwagi. Dzięki temu, że ciągle byłam osobą bezrobotną, mogłam być cała dla niej podczas niezauważalnej w Zakopanem wiosny i na początku lata w Gdańsku. Uczyłam się o swoim ADHD, równocześnie pracując z małą nad jej reaktywnością. Udało się na tyle, że mój pracujący lipiec i sierpień przyjęła całkiem spokojnie.
Żuli nie trafiła do nas przypadkowo – co do tego nie miałam nigdy złudzeń. Oprócz pokazywania mi, czasem w dość krzywym zwierciadle, moich własnych problemów pomogła mi też odważniej stawiać granice. Bo to ja (z Partnerem) jestem jej rzecznikiem w ludzkim świecie. I jeśli ktoś ją w jakikolwiek sposób drażni lub strzela fochy, że Żuli nie zachowuje się zgodnie z jego wyobrażeniem o małym słodkim piesku (skandal!), moim obowiązkiem jest stanąć za nią i zrobić wszystko, by czuła się dobrze. Ona i tylko ona, gdyż tylko za nią jestem odpowiedzialna. Kilka takich sytuacji zdjęło ze mnie gigantyczny ciężar. Okazało się, że wcale nie muszę nosić na barkach oczekiwań innych wobec swojego psa. A skoro nie muszę nosić oczekiwań wobec swojego psa, mogę z powodzeniem nie nosić również oczekiwań wobec samej siebie. Nie chodzi o butę, czy agresję – chodzi o zrozumienie, że wcale nie trzeba brać każdej wypowiedzianej tonem wyższości nieproszonej rady do siebie. Komuś wydaje się, że na moim miejscu zrobiłby lepiej to czy tamto (w kwestii wychowania psa, ale też każdej innej)? Świetnie. Tylko, że… nikt nigdy nie będzie na moim miejscu, więc te spekulacje najzwyczajniej w świecie nie mają sensu. Dużo osób marnuje w ten sposób swój czas. Ja już nie chcę, choć byłam w to długo uwikłana. Żuli nauczyła mnie, że ani ona, ani ja, nie musimy się wszystkim podobać. Nie musimy spełniać niczyich oczekiwań. Jeśli coś warto w sobie zmieniać, to trzeba to zrobić, ale tylko po to, żeby… to nam było łatwiej z nami wytrzymać. Tak, trochę osób się poobraża, trochę pooburza, kilka domów przed nami pozamyka, ale za to jak bardzo nową jakość odnajdziemy w relacjach wspierających!
Ten wyjątkowo długi wstęp do opisu mojego nadmorskiego października i listopada miał przede wszystkim zarysować istotny dla mnie kontekst. W październiku skończyłam psychoedukację, na której dowiedziałam się wielu ważnych rzeczy, a wśród nich też czegoś szokującego. Otóż, szukając pracy, mogę wypisać sobie najpierw swoje własne wobec niej oczekiwania! Własne… oczekiwania! To był prawdziwy game changer, bo dotychczas – niezrażona przeróżnymi doświadczeniami – miałam w sobie jakąś niezrozumiałą uległość wobec ewentualnego przyszłego pracodawcy. Jak by z urzędu miał nade mną władzę. Szukałam w głowie usprawiedliwień, czemu nie chcę już pracować po dwanaście godzin dziennie. Czemu nie chcę pracować w niedziele i święta. Czemu, skoro nie mam dzieci, marzę o wolnych weekendach i pracy od poniedziałku do piątku do najwyżej 16:00. Bo dzieci to już jakiś argument, a troska o higienę psychiczną to tylko synonim lenistwa. I tu z pomocą przyszła psióreczka, którą przy szukaniu pracy muszę brać przecież pod uwagę, ale zrobiła to w nieco bardziej złożony sposób. Pokazała mi, że przy swojej reaktywności i poważnych traumach, jakich doświadczyła przed trafieniem do nas, potrzebuje silnych i zrównoważonych opiekunów. Nie kogoś, kto się nią zasłoni, szukając pracy, tylko kogoś, kto szukając pracy uwzględni najpierw swoje własne potrzeby. Kogoś, kto będzie wiedział, jak uszczęśliwić siebie samego, bo dopiero wtedy będzie mógł się zabrać za uszczęśliwianie jej!

fot. Bożena Szuj

🍁 Taka Warszawa

fot. Bożena Szuj

W październiku przyszedł trudny moment mojego psiacierzyństwa i pewien rodzaj inicjacji dla Żuli. Wyjechałam na weekend do Warszawy. Sama. Już raz jedno z nas wyjechało na dwa dni – Partner w środku sezonu. Żulinka była lekko zaniepokojona i trochę markotna, ale całkiem nieźle zniosła to krótkie rozstanie. Jednak – niczego nikomu nie ujmując – ja to ja. Mama to mama. Ja byłam zawsze. Pojawiłam się w jej życiu kilkanaście godzin po Partnerze (odbierał ją sam z Kutna), ale kiedy już się pojawiłam, byłam z nią każdej nocy. Oczywiście w trakcie mojego pobytu w Warszawie została pod najlepszą możliwą opieką, bo Partnera, ale jednak nie było mnie przy niej przez dwie noce.
Serce mi się krajało, kiedy dowiadywałam się o jej piszczeniu i zagubieniu. Albo o tym, że zaczepiała kobiety podobne do mnie z tyłu (siwe lub z włosami w kolorze platyny) i gdy orientowała się, że to nie ja, wydawała się rozczarowana. Nie mogłam znieść, że nie da się jej wytłumaczyć, że ja niedługo wrócę. Ona zresztą rozumie słowo „wracać”, ale niestety czas przyszły to dla niej abstrakcja nie do przeskoczenia. Za każdym razem, kiedy Partner gdzieś wyjdzie i tłumaczę jej, że „zaraz wróci”, zbiega sprawdzić, czy już wrócił i patrzy na mnie z wyrzutem, jak bym ją oszukała. Będąc w stolicy i rozmawiając przez komunikator z Partnerem, pokazywałam się jej w kamerce, ale nie wiem, czy to nie spotęgowało jej smutku. Krytycznym momentem był ten, w którym sobie uświadomiłam, że nie dam rady tego znieść. Byłam skłonna wsiąść w pociąg i od razu wrócić, żeby tylko nie czuła się przeze mnie opuszczona. Przecież o tym, że wrócę, dowie się dopiero wtedy, kiedy wrócę. I tu musiałam się zmierzyć nie tylko z rozpaczą własną, ale też lodowatą pustką, w którą wcisnął mnie brak wsparcia i zrozumienia. Musiałam się mierzyć z wypowiadanymi wielokrotnie, więc i po jakimś czasie niecierpliwie stwierdzeniami, że nic jej nie będzie, albo że się musi przyzwyczaić, zupełnie, jak bym sama tego nie wiedziała. Jak by racjonalność była lekiem na ból duszy.
Szybko przypomniało mi się niezrozumienie, z jakim spotykałam się u dorosłych, kiedy, pracując w szkole, przeżywałam wraz z dziećmi ich problemy.

To przecież tylko lalka

– mówili ze śmiechem

To nieprawda. To nigdy nie jest „tylko lalka”. Tak jak, nieco później, to nigdy nie jest „tylko koniec pierwszej miłości”, „tylko utrata pracy”, „tylko rozwód” czy „tylko trzydniowe rozstanie z psem”. Nie płaczemy z powodów błahych, nawet jeśli nasze łzy są następstwem wydarzenia pozornie błahego. Płaczemy najczęściej z powodu niemocy, samotności, pustki, utraty bądź braku. Dlatego płakał też mój pies, a ja – choć 345 km dalej – razem z nim. Nikt z nas nie wie, co w tak pokiereszowanym psychicznie zwierzątku wywoła kolejną traumę i kiedy jest odpowiedni czas na taki krok, jak dłuższa rozłąka. Może zrobiłam to zbyt wcześnie. Nigdy się tego nie dowiem. Wiem natomiast, że niedługo po moim przyjeździe okazało się, że przeszła kolejną urojoną ciążę.
Kiedy jednak udało mi się choć na chwilę odciąć myślami od zdezorientowanego pieska i lęku separacyjnego, który mnie złapał i nie chciał puścić, miło spędziłam czas. Odwiedziłam mamę, zobaczyłam słynną w artystycznych kręgach Kaliską (mój rodzinny dom i miejsce wielu fantastycznych przyjęć, na których tata brylował w roli kucharza) po dużym i imponującym remoncie. Spotkałam się z długo niewidzianym znajomym, a także zobaczyłam uroczą wystawę Józefa Chełmońskiego w Muzeum Narodowym. A sama Warszawa… cóż. Z pewnością jest miastem magicznym. Za każdym razem w magiczny sposób zmienia mnie z pięknej, pewnej siebie, dobrej i przebojowej dziewczyny w dziewczynę grubą, niezgrabną i wyzywającą. W złego, egoistycznego, wywyższającego się człowieka i generalnie życiowego nieudacznika. Zakładając oczywiście, że faktycznie jesteśmy tym, jak postrzegają nas inni ludzie. Jeśli są na świecie miejsca, która mogą nam podładować akumulatory, dla mnie Warszawa jest właśnie takim miejscem, tylko że na odwrót. Mam wrażenie, że nie dość, że mi za każdym razem akumulatory rozładowuje, to dodatkowo jeszcze podkrada paliwo z baku.
W jakimś sensie na pewno dobrze było wyjechać, ale jeszcze lepiej było wrócić. Żuli, widząc mnie, doznała szoku, który zmienił ją na kilka dobrych sekund w nieruchomą psią bryłę. A potem popuściła z radości. Jeszcze nigdy żaden mocz mnie tak nie wzruszył. Inna sprawa, że też nikt wcześniej nie oddał go na mój widok.

fot. Bożena Szuj

🍁 Moje miasto?

fot. Bożena Szuj

Już dawno pisałam o swoim zachwycie Trójmiastem, a w szczególności Gdańskiem. Kiedy cztery lata temu po raz pierwszy odwiedziłam swojego Partnera w jego gdańskim domu z tym słynnym garażem opisanym w „Sclavusie”, w którym rodziło się nowofalowe Sni Sredstvom Za Uklanianie, a potem kultowy zespół Miłość, pomyślałam, że chciałabym tu kiedyś zamieszkać. Nie pomieszkiwać w sezonie letnim, jak w kolejnych latach miałam w zwyczaju, ale po prostu zamieszkać. Zabezpieczyć strome schody przed ewentualnym dzieciątkiem lub/i psem i uwić tu z Partnerem rodzinne gniazdko. W tym niesamowitym domu z historią i ogrodem położonym w najpiękniejszej części świata – starym Wrzeszczu.
Marzenia to jednak marzenia. Są bezpieczne, dopóki umiejscowimy je w czasie przyszłym. W przypadku marzenia o zamieszkaniu tutaj, oddalenie jego realizacji w czasie, uczyniłoby tę realizację znacznie bardziej luksusową. W nieokreślonej przyszłości miałabym szansę zamieszkać w domu podczas późnej jesieni, a potem zimy ogrzewanym. Tymczasem przez nieoczekiwany splot wydarzeń, pewnego dnia Partner zapytał mnie wprost:

– A czy Ty widziałabyś możliwość przeprowadzenia się tutaj na zimę?

W tym miejscu warto zaznaczyć, że Partner tak czy tak w Zakopanem w zimie musi bywać, więc moja przeprowadzka do Gdańska oznaczałaby też naszą chwilową rozłąkę (lub trochę krótsze „rozłąki”).

Pytanie, którego przecież od dawna wyczekiwałam, wprawiło mnie w autentyczne przerażenie. Z jednej strony oczywiście, że chciałam. Z drugiej – przecież ten czas był czasem zakopiańskim. Tęskniłam nie tylko za przyjaciółką, ale też za przytulnym mieszkankiem, za biurkiem skrojonym na moje pisarskie potrzeby. Za fotelem, w którym lubię czytać, za lampą, przy której lubię w tym fotelu czytać. Za kuchnią z tylko jednym palnikiem, ale za to wygodną i budzącą moją kulinarną kreatywność. Nie mówiąc rzecz jasna o ciepłej kurtce, zimowych butach, czapkach, rękawiczkach i szalikach, za którymi zdecydowanie tęskniłam najbardziej już od pierwszych dni lodowatego października. No i… szukałam przecież pracy. W Zakopanem, nawet jeśli nie znalazłabym nic stałego i bardziej ambitnego, miałam przemiłe zaproszenie od koleżanki do pracy sezonowej, w której przebidowałam już kilka srogich zim.
Po przespaniu się z tym tematem i kilku rozmowach z Partnerem, strach ustąpił. Do Zakopanego można przecież wpaść po ubrania zimowe, ulubiony fotel i lampę. (Z biurkiem trudniej, ale udało się coś satysfakcjonującego zorganizować na miejscu.) Rynek pracy w Gdańsku jest większy i z pewnością łatwiej będzie mi znaleźć coś w zawodzie, a z przyjaciółką i tak mam przecież intensywny kontakt telefoniczny. Pozostała kwestia zimy w nieogrzewanym domu. Tej nie umiemy jeszcze rozwiązać, ale na horyzoncie majaczy kilka pomysłów. Mały elektryczny grzejnik na razie się sprawdza.

fot. Bożena Szuj

🍁 Marność, marność w Zakopanem

fot. Bożena Szuj

W Zakopanem mieliśmy spędzić tydzień, ale już pierwszego dnia po przyjeździe stwierdziliśmy, że chcemy jak najszybciej wracać. Choć przyłapałam siebie samą na małej tęsknocie za swoim podhalańskim światkiem, jednak wyjątkowo długi czas spędzony w cywilizacji sprawił, że trudno mi było wrócić do tego, co chyba wyłącznie z przyzwyczajenia wcześniej tolerowałam.
Jest takie powiedzenie:

W Zakopanem prawo się nie przyjęło.

I – jak już się skończymy śmiać – łatwo zaobserwujemy, że to niestety nie żart. Bogobojni górale, uwieczniani na fotografiach i filmikach na ogół w pozycji klęczącej przed figurami, obrazami bądź ludźmi, nie rozumieją na czym polega taki zwykły, prosty, codzienny i niemedialny szacunek do bliźnich. Może ewentualnie mają go odrobinę do tych kanonizowanych, ale to już po ptakach, bo tamci nie żyją. Nie możemy z Partnerem uwierzyć, że miasteczko, które żyje z turystów, może rok w rok oddawać im do użytku kompletnie nieodśnieżane, oblodzone chodniki, a raczej te ich skrawki, na których nie uformowały się śnieżne zaspy. I nie mam na myśli jakichś małych zapomnianych przez najstarszych górali dróżek. Mówię o ulicach największych, m.in. Krupówkach, po których w brzydszy, ale cieplejszy zimowy dzień nieraz brodziliśmy w brudnej śniegowej papie aż po łydki. Słyszałam różne wyjaśnienia. A to, że właściciele budynków są odpowiedzialni za odśnieżanie, a nie władze miasta. A to, że  przy tak potężnych opadach śniegu nikt ze skutecznym odśnieżaniem nie nadąży. To ostatnie byłoby usprawiedliwieniem, gdyby na ogół śnieg padał od rana do wieczora przez kilka dni z rzędu, a miasto odśnieżało chodniki i skuwało z nich lód regularnie dwa razy w ciągu doby. No nikt normalny by się nie czepiał. Natomiast jeśli tak obfite opady są od wielu lat raczej rzadkością, a od listopada do marca rokrocznie ten sam chodnik przy jednej z większych zakopiańskich ulic zmienia się w lodowisko ukryte pod mniejszą lub większą warstwą śniegu, z drobnymi przerwami na temperatury dodatnie, a przy halnym zaczyna pełnić honory ostatniej drogi, to coś tu jest zdecydowanie nie halo.
Trudno też żyć z turystów, kiedy uważa się ich za irytujące dodatki do wyczekiwanych dutków. Kilka lat temu w okresie świątecznym podczas silnego halnego wielka przystrojona choinka dekorująca Krupówki spadła na grupę Węgrów, raniąc jedną osobę, która w konsekwencji trafiła do szpitala. Na moją szczerą troskę o stan zdrowia choinkowej ofiary i zadeklarowaną nadzieję na to, że otrzyma szybko jakieś zadośćuczynienie od miasta, usłyszałam pełne wzburzenia:

Kto normalny wychodzi z domu podczas halnego i staje pod choinką?!

No, głupi turyści oczywiście! Ci sami, którzy nie wiedzą, że w góry nie idzie się w klapkach lub trampkach, albo że im wyższy szczyt, tym zimniej, więc wybierając się w góry, warto wrzucić do plecaka oprócz wody, również cieplejsze ubrania, a czasem nawet czapkę i rękawiczki, mimo że w mieście jest dwadzieścia stopni na plusie. Ci sami głupi turyści, którzy stołują się w karczmach i restauracjach na Krupówkach (bo przecież wiadomo, że tam się nie je), mylą jakikolwiek krzyż na jakiejkolwiek górze z krzyżem na Giewoncie (co bywa faktycznie zabawne), czy zadają w okienku kasy pytania, choć odpowiedzi na nie mają wydrukowane i powieszone na wysokości wzroku. Ta wyśmiewana przez górali „głupota” tak naprawdę jest:

  • brakiem wiedzy o górach, z którymi czasem stykają się po raz pierwszy w życiu
  • naiwną wiarą w to, że na ulicy, która jest wizytówką Zakopanego, restauratorzy nie planują ich pozatruwać (swoją drogą nie jest prawdą stwierdzenie, że na samych Krupówkach nie ma przynajmniej kilku przyzwoitych restauracji – nie pytajcie dlaczego, ale swojego czasu miałam przecieki z Sanepidu)
  • pewną dezorientacją i bardzo klasyczną reakcją mózgu na zbyt dużo bodźców.

Mieszkałam w Zakopanem czternaście lat. Obserwowałam to miasto również w nielicznych w roku momentach, kiedy pozostawali w nim sami mieszkańcy. Naśmiewający się z nieczytających kartek turystów zakopiańczycy do pobliskiej Biedronki regularnie wchodzą „wyjściem”, a wychodzą „wejściem”, nie mówiąc już o tym, że wchodzący pchają się na wychodzących, jak by nigdy nie słyszeli o całkowicie logicznej i obowiązującej zasadzie

najpierw wylazł, potem wlazł!

Nie zamierzam jednak też wymyślać bajek o reprezentujących szczyt kultury, klasy i obycia odwiedzających Zakopane turystach. No nie. Od lat ich kulturalny poziom drastycznie spada, dopasowując się do obecnych zakopiańskich standardów. Innymi słowy, ciągnie swój do swego. (Sytuację ratują przyjeżdżający od kilku lat turyści muzułmańscy, cieszący się tanimi połączeniami, nowymi dla siebie krajobrazami oraz… deszczem, z którym nie mają u siebie styczności.) Czasy, w których Zakopane przesiąknięte było duchem Modrzejewskiej, Witkacego, Szymanowskiego, Karłowicza, Żeromskiego czy Kasprowicza, już dawno przeminęły. Ludzie, którzy Zakopane autentycznie kochali, przyjeżdżając tam po latach, doznają szoku.

– Już nigdy więcej tu nie wrócę

– stwierdzają z wielkim smutkiem,

a potem odkrywają uroki Witowa, Kościeliska czy Murzasichla i omijają Zakopane szerokim łukiem.
Na turystów głośnych, pijanych, roszczeniowych, chamskich i nieobliczalnych Zakopane ciężko sobie zapracowało. I jest to dosyć naturalna kolej rzeczy. Wspominane z sentymentem dawne Zakopane przyciągało artystów ze względu na przepiękne położenie, magię otaczających miasteczko Tatr, ale też na pewną fascynującą surowość i autentyczność prostych górali, wyczuwalną również w ich intrygującym folklorze. Trudno jednak oczekiwać, że kolejne pokolenia górali odetną się od cywilizacji i będą za dnia tłumnie pasać owce, a wieczorami grywać dla przyjemności w góralskich kapelach. Żyją w miasteczku turystycznym, więc ich podstawowym źródłem utrzymania są turyści. Folklor jest bardzo opłacalną walutą, a jego autentyczność wymaga nakładów pracy i czasu. Czas to z kolei pieniądz, więc nikogo nie powinny dziwić wciskane turystom tanie pseudogóralskie szyte w Chinach szale (podczas gdy autentyczne części tradycyjnego góralskiego stroju są kosmicznie drogie), czy cały ten pstrokaty badziew sprzedawany na wielkim, smutnym i brzydkim jarmarku, jakim stały się Krupówki (ustawa krajobrazowa niczego niestety nie zmieniła). I tu również pojawia się kwestia szacunku. Gdyby był wbudowany w moralny góralski szkielet, uchroniłby pamięć przodków, nadwyrężoną Planetę oraz zachwyconych górskim klimatem nieco naiwnych, czy też niezorientowanych turystów przed zalewem plastikowego śmiecia sprzedawanego przymiotnikiem „góralskie”. Ale wbudowany niestety nie jest. Występuje rzadko i raczej pojedynczo. Dlatego już mnie nawet nie dziwi, że absurdalnie drogimi samochodami zakopiańczycy regularnie prawie rozjeżdżają przechodniów. To z pewnością wina tych ostatnich – w końcu kto normalny przechodzi na pasach przez ulicę, którą jedzie zakopiańczyk?
Jeśli ktoś zastanawia się, skąd niektórzy mieszkańcy niezbyt bogatego Podhala mają pieniądze na absurdalnie drogie samochody, mogę tylko podpowiedzieć, że jeszcze nigdzie w Polsce nie spotkałam się z przyzwoleniem na kantowanie na podatkach na taką skalę, jak tutaj. Jedna rzecz to powszechność pracy na czarno (którą nawet proponują prowadzonym przez siebie bezrobotnym urzędnicy z Urzędu Pracy), druga to zaniżanie zarobków na umowie, a trzecia – niewystawianie lub nieczęste wystawianie paragonów klientom. O to pracodawca, jeśli jest fajny, często prosi swojego pracownika. Jeśli jednak nie jest – nakazuje mu to. Na to wszystko jest gigantyczne przyzwolenie.
W jednej z prac, które wykonywałam, moje biuro sąsiadowało z pewną pizzerią, do której regularnie przychodziłam na przerwę. Zdążyłam poznać i polubić pracowników. Byli zobowiązani przez szefową do niewystawiania paragonów, bo w razie czego wolała zapłacić mandat. Miała zresztą z czego. Nie musiało jej dobrze iść w pizzerii, bo prowadziła równolegle dom publiczny pod szyldem masażu tajskiego. Pech chciał, że jeden z jej pracowników marzył o dostaniu się do służb mundurowych, a mandat od skarbówki (nawet jeśli nie musiał go zapłacić z własnej kieszeni) pokrzyżował mu plany. Wychwalałam w myślach swoją szefową, która bardzo nas na konieczność wydawania paragonów wyczulała. Potem dostałam od niej PIT roczny, z którego wynikało, że zarobiłam u niej tylko ⅓ tego, co faktycznie zarobiłam (mając umowę, w której podana jest stawka godzinowa i nikt do końca nie wie, ile godzin przepracuje w miesiącu, bardzo łatwo w taki sposób okraść nie tylko wszystkich podatników, ale też samego pracownika).
Pracując na Gubałówce, obserwowałam, jak pobliskie stoisko puszcza cynk pozostałym, za każdym razem, kiedy pojawia się tam kontrola ze skarbówki (maksymalnie dwa razy podczas sezonu). Wtedy inni wyjmują w popłochu kasy fiskalne, przecierają z nich kurz i uczą się ich obsługi. (No dobra, tu przesadziłam. Znają ją, na taki właśnie wypadek.) Kiedy ktoś czasem zapyta:

Gdzie są nasze podatki?

nie zważając na to, że pytanie było retoryczne, odpowiadam:

W Zakopanem!

Wisienką na torcie jest zakopiańskie podejście do ekologii, a w szczególności do problemu smogu. Wielokrotnie spotykałam się z głębokim przekonaniem, że winne są samochody, ale tylko przyjezdnych. A już najbardziej te na warszawskich rejestracjach. (Nie na przykład sąsiad palący w piecu kaloszem na zmianę z podkładem kolejowym.)
I oczywiście nie wszyscy są tacy. Strajk Kobiet Podhale pokazał, że to w młodych kobietach Podhala tkwi największa siła, jednak czy zechcą tu zostać i uwrażliwiać tę specyficzną społeczność? Czas pokaże. W tej chwili jeden wspaniały Krzysztof Trebunia-Tutka nie zdoła w pojedynkę odkręcić tego wizerunku.

fot. Bożena Szuj

🍁 Szkoła – podejście drugie

fot. Bożena Szuj

Kiedy już postanowiliśmy, że w sezonie zimowym zostanę w Gdańsku, moje szukanie pracy ograniczyło się do tego miasta. Sporządziłam, wg wytycznych pani od psychoedukacji, listę swoich własnych wobec nowej pracy wymagań. Oprócz tego zaznaczyłam sobie, gdzie mogę się ugiąć, a gdzie na pewno nie. O ile na przykład wolałabym jeździć do pracy krócej niż dłużej, ale mogę być w tym punkcie elastyczna, o tyle absolutnie nie wyobrażam już sobie pracy zmianowej, zmian nocnych, czy ponad ośmiu godzin pracy dziennie. Nie wyobrażam sobie też weekendów pracujących, ani głodowej pensji (smaczki, karma i przede wszystkim weterynarz nie opłacą się same). Umowa inna niż o pracę nie wchodzi w grę, ale już ciekawa propozycja za ½ lub ¾ etatu zostałaby wzięta przeze mnie pod uwagę, mimo że marzeniem byłby cały etat. No i – the last but not least – żadnych przewałów w umowie. Odzyskałam głos, odzyskałam sprawczość, chociaż prawdopodobniej zawsze je miałam, tylko nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Najpierw w ogłoszeniach o pracę na stronie Trójmiasto.pl  wpisałam w wyszukiwarkę hasło „nauczyciel”. Wyskakiwały liczne oferty pracy w przedszkolu. Zaczęłam nawet rozważać studiowanie pedagogiki wczesnoszkolnej, aż nagle doznałam olśnienia.

Po co zdobywać nowy zawód, skoro mam już jeden, w którym mogłabym w tym momencie podjąć pracę?

Lęk, który mnie na tyle lat zupełnie zamroził, nagle i niespodziewanie mnie opuścił. Jestem redaktorką i pisarką, ale też… nauczycielką polskiego. I właśnie zamieszkałam w cywilizowanym mieście. Nieśmiało wpisałam w wyszukiwarkę hasło „nauczyciel języka polskiego”. Wyskoczyło kilka ciekawych ofert, ale jedna biła inne na głowę. Praca w szkole podstawowej Montessori. Potrzebny nauczyciel w klasach od czwartej do szóstej. Doświadczenie nie jest wymagane. Ogłoszenie dodane dzisiaj. Był piątek, późna godzina nocna. W sobotę aplikowałam, a w poniedziałek zanim zdążyłam zadzwonić i zapytać, czy moje CV dotarło, odebrałam telefon… z tej szkoły właśnie z zaproszeniem na rozmowę.
Już pod koniec listopada wiedziałam, że zaczynam pracę w grudniu. Miałam więc czas na przyjazd do Zakopanego i zabranie stamtąd swojego zimowego życia. Czy mocno nerwowa tam Żulinka, podczas wycierania jej łapek, wierzgnęła tak niefortunnie, że głową nabiła mi odstającego na centymetr małego siniaka pod okiem, który po okładach z lodu się rozlał, więc wracając z Podhala, wyglądałam jak typowa ofiara przemocy domowej? Tak. Czy w związku z tym mój i tak już stresujący pierwszy dzień pracy rozpoczął się przed godziną 5:00, bo zamiast lekkiego makijażu dziennego musiałam sobie zrobić całą charakteryzację? Również tak. Choć oczywiście ta, mimo że czasochłonna, niczego specjalnie nie wniosła. Siniak do dzisiaj zupełnie jeszcze nie zniknął.
Pewnym wyzwaniem jest rzeczywiście wstawanie najpóźniej o 5:30. Kiedy przed weekendem wymówiłam kompletnie absurdalną, jak na siebie frazę, mianowicie, że:

będę się mogła wyspać do 9:00,

przypomniała mi się jedna z moich ulubionych scen z „Zakonnicy w przebraniu”, w której główna bohaterka grana przez Whoopi Goldberg wierci się przez całą noc na swojej pryczy, a kiedy wreszcie udaje się jej zasnąć, wpada do niej pocieszna uśmiechnięta zakonnica i oznajmia:

– Już piąta, siostro śpioszko!

Ale da się do takiego rytmu przywyknąć. Niewiarygodna jest dla mnie natomiast panująca w tej szkole atmosfera. Mądrzy i przyjaźnie nastawieni dorośli, wyjątkowo dojrzałe dzieci. Rozmawianie z nimi o emocjach, jako norma. Nacisk na to, żeby nie pracować po godzinach. W ramach całego etatu siedmiogodzinny dzień pracy. W ciągu tygodnia pięć dni. Wreszcie praca, do której idę z prawdziwą przyjemnością. Wyjątkowo silnego przeziębienia, na które zapadłam tydzień po swoim Partnerze, nie udało się niestety wyleczyć domowymi metodami przez weekend. Z duszą na ramieniu udałam się w poniedziałek do lekarza, który wypisał mi L4 do końca tygodnia. Oczywiście czułam się z tym wyjątkowo niezręcznie i źle. Bo przecież jak to będzie wyglądało, co o mnie pomyślą, czy już teraz to na pewno nie przedłużą mi pierwszej próbnej umowy. Ale przyłapałam się na tym, że najsilniej odczuwam… smutek, że w tym przedświątecznym tygodniu nie mogę w życiu szkoły uczestniczyć. Że nie wysłuchałam świątecznego koncertu, nie było mnie na Wigiliach klasowych, opuściłam Wigilię nauczycielską, a także ominie mnie jutrzejszy tradycyjny spacer po lesie zakończony ogniskiem. Boję się zapeszyć, boję się napisać cokolwiek nie w porę, ale… chyba jestem naprawdę szczęśliwa.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser będę niestety przewidywalna. Tymon Tymański najpierw skradł moje lato książkowym arcydziełem „Sclavus”, by następnie skraść też moją jesień doskonałą płytą „Republikacje”. Obiecuję, że jej recenzja pojawi się tu niebawem.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

SyrenNi, czyli (od)blaski i (od)cienie września

fot. Bożena Szuj

Maj, czerwiec, lipiec i sierpień nad morzem były dla mnie jak bal dla Kopciuszka. Wrzesień za to nastał, jakby na zegarze wybiła północ. Zrobiło się nieprzyjemnie i zimno, a mnie pokonało wyjątkowo dokuczliwe przeziębienie. Szybko się zresztą okazało, że mimo ujemnych wyników testu, był to wlekący się za mną od połowy sierpnia Covid, wzięty przeze mnie w połowie sierpnia za krótką i niegroźną jelitówkę, a ostatniego dnia sierpnia za grypę, choć przez bity miesiąc (aż do połowy września) nie opuszczały mnie okrutne mdłości. Kiedy wreszcie ustąpiły, przypomniały o sobie dawne dobre bóle pleców. Tym razem lędźwiowe i krzyżowe naraz. Jednym słowem, niezłe kombo. Trzymały mnie do października. Wraz z ich ustąpieniem, ustąpił też niedawny entuzjazm związany z czterdziestymi urodzinami, które będę obchodzić za niecały rok.
No a tym, co trzeba o moich wspaniałych lekach na ADHD wiedzieć (oprócz tego, że są pochodną amfy i że nie mogę w trakcie ich przyjmowania spożywać ani kawy, ani alkoholu, ani żadnej innej rzeczy, która jego jest) jest to, że nie lubią się również z wszelkiego typu chorobami. I to zarówno z samymi chorobami, jak i ich leczeniem. Mówiąc najogólniej, nie są wtedy przewidywalne, więc wraz z wrześniem, nastał u mnie wielki dół.

fot. Bożena Szuj

Tęsknota za latem

fot. Bożena Szuj

Nie wiem, co się ze mną stało. Z tą melancholijną dziewczyną, która przedstawiała się napisanymi dla niej i o niej słowami Jeremiego Przybory:

[…] Wiosennych dziewcząt pełno
i letnich tyle ładnych.
JesienNą jestem jedną,
zimowych nie ma żadnych. […]

– „Jesienna dziewczyna” Jeremi Przybora

Gdzie podziała się dziewczyna gardząca wiosną, którą mogłaby w całości przespać, lubiąca odbijające się w pokrywających świeży śnieg kryształkach lodu słońce, ciesząca się na lato, z którym utożsamiała raczej greckie eskapady i kochająca złotą polską jesień; jesień, która ją odzwierciedlała. Najwyraźniej ta dziewczyna zniknęła już dwa lata temu. Dopadła ją jesienna deprecha i potrzeba ciepła oraz słońca.
To nie tak, że lata nie lubiłam, ale też nie byłam jego przesadną fanką. Kiedy mieszkałam w Warszawie, lato w mieście jawiło mi się, jak najgorsza katorga, a Zakopane – do którego zawsze w lecie jeździliśmy – również przesadnymi temperaturami nas nie rozpieszczało. Pozostawały tygodniowe lub dwutygodniowe wyjazdy nad polskie morze, kiedy byłam dzieckiem, a od wczesnej młodości ukochane greckie Thassos i życie całkiem inne od tego warszawskiego, a potem zakopiańskiego. Upały możliwe do wytrzymania przez suchość powietrza, miłość, seks, alkohol, mnóstwo śmiechu i fajnych ludzi dookoła. Ale jednak jesień zajmowała w moim sercu miejsce szczególne. Od dwóch lat jesieni się boję, bo choć, owszem, piękna, atakuje mój mózg potężnym energetycznym zjazdem, odbiera dopaminę i generalnie pogarsza samopoczucie. W tym roku było to tak trudne, bo znakomicie ustawione leki nagle… przestały działać, jak dotąd. I niemal w tym samym momencie przyszło jakieś gigantyczne ochłodzenie. Poczułam, że nie jestem gotowa na długie spodnie. To idiotyczne, ale trzymałam się tych krótkich kurczowo. Zrozumiałam nagle naszą gdańską przyjaciółkę, która, kiedy spotykaliśmy się w jej ogródku cali mokrzy od potu, mimo wziętego przed wyjściem prysznica, powtarzała, że choćby umierała z gorąca, nigdy nie powie, że tęskni za jesienią, albo że chciałaby końca lata. Jej argumentacja była bardzo logiczna:

Mamy tak mało słońca w roku, że jak w końcu jest ciepło i słonecznie, cieszmy się z tego, nawet jeśli powoduje to jakąś chwilową niewygodę.

Wtedy nie bardzo przemawiały do mnie jej słowa. Dziś podpisuję się pod każdym obiema rękami. Miesiące ofiarowujące nam więcej światła dziennego, zalewające nas upałem, zdejmujące z nas niepotrzebne warstwy ubrań, nieco nas rozleniwiają i dystansują od tego, co ważne i poważne. Od tego, co trudne i przesadnie serio. Czy jest to prawda obiektywna? Oczywiście nie. Najszczęśliwszymi ludźmi na świecie są Skandynawowie, a nie można im zarzucić pławienia się w nadmiarze słońca. Szczęście to po prostu wewnętrzna umiejętność bycia szczęśliwym. Umiejętność wrodzona, albo wypracowana. Być może to, że od dwóch lat moje jesienie stały się dla mnie bardzo psychicznie trudne do wytrzymania, a także dobranie w końcu odpowiednich leków przypadające na czerwiec sprawiło, że wiosna i lato dały mi cudowny haj, z którym wcale nie byłam gotowa się rozstawać.

fot. Bożena Szuj

Kopciuszkiem być

fot. Bożena Szuj

Moja osobista relacja z własnym ciałem, urodą i seksualnością zawsze była trudna, a w każdym razie nigdy spójna. Potrafiłam wpadać ze skrajności w skrajność, stojąc przed lustrem i widząc raz (zdecydowanie rzadziej) boginię seksu, a raz (zdecydowanie częściej) wielką grubą bukę, choć nigdy nie byłam przecież ani tym pierwszym, ani tym drugim. Nie miałam co prawda problemów z jedzeniem – jeśli brakiem problemów można nazwać jedzenie absolutnie wszystkiego, wszędzie i o każdej porze, – ale przecież nie o realną idealność czy otyłość chodziło, a o moją własną głowę. Ponieważ byłam też zahukaną panienką z domu z fortepianem, bezrefleksyjnie łykałam wszystkie te wypada, nie wypada, zupełnie jak by moda mogła być czymkolwiek więcej niż tylko doskonałą zabawą poprawiającą samopoczucie. Owszem, bywa też sztuką (za każdym razem mam łzy w oczach, przypominając sobie znakomity dokument o Alexandrze McQueenie „McQueen”). No i oczywiście też swoim wyglądem jesteśmy w stanie wyrażać samych siebie, ale jeśli tego nie czujemy, nie musimy przecież tego robić. Nadawanie wyglądowi jakiejś przedziwnej rangi, farmazonami w stylu:

kobieta w jakimś wieku nie powinna pokazywać kolan/ramion/brzucha, ani mieć zbyt długich włosów, chyba że będzie je upinać w kok
kobieta ubrana „wyzywająco” jest „rozwiązła”
kobieta upodabniająca się swoim wyglądem do Barbie z pewnością jest głupiutka

– i wiele, wiele innych

jest zadziwiające. Tym bardziej, że przez długie lata czepiano się w ten sposób wyłącznie kobiet. Z niewiarygodną łatwością przyklejano im rozmaite etykietki jedynie z powodu tych ich fatałaszków, makijażu czy fryzur, które nie mieściły się w przygotowanych dla nich przez patriarchat szufladkach. Kiedy – stosunkowo niedawno – mężczyźni zaczęli podążać za modowymi trendami, przydarzyło się im to samo. Rzadko ktoś krytykował przykrótkie i zbyt obcisłe męskie rurki słowami:

Hehe, jakie to śmieszne!

Zdecydowanie częściej słyszało się natomiast, że są one „gejowskie” lub „pedalskie”. O co więc chodzi? O prymitywne założenie, że wygląd kobiety (oraz mężczyzny, który odstaje od przyjętych wzorców męskiego wyglądu) jest związany z odbiorem mężczyzny. Kobieta, która ma „wyzywający” styl (lub od czasu do czasu będzie się tak chciała ubrać, umalować i uczesać), szuka w ten sposób atencji mężczyzny, wygląda tak dla niego, wysyłając mu wiadome sygnały. W tej retoryce nie ma miejsca na lesbijki, kobiety aseksualne lub takie, które już albo po prostu nie szukają związku. W tej retoryce nie ma miejsca na kobiety, które do tego, by podobać się komukolwiek w sposób seksualny, używają swojego wewnętrznego seksapilu i intelektu, a niekoniecznie mody, która raczej pomaga im czuć się ze sobą dobrze. Z tej retoryki wypływa przerażające i barbarzyńskie stwierdzenie, że jeśli kobieta została zgwałcona, to oczywiście przykro, ale właściwie sama jest sobie winna. Na własne uszy słyszałam zdziwienie mężczyzny niebywale kulturalnego i bardzo przeze mnie szanowanego, że:

jak to jest, że z jednej strony kobiety nie chcą, żeby im się nachalnie gapić w biust, a z drugiej, same zakładają na siebie ubrania z ogromnymi dekoltami, eksponując swoje wdzięki.

– w domyśle: trudno się nie gapić

To teraz zapnijcie pasy, bo wyjaśnię, jak to jest. Dla wielu będzie to wstrząs, ale niektóre kobiety z dużym biustem po prostu go lubią i mają ochotę go w rozsądnych dekoltowych ramach pokazywać. I już. Ot, cała historia. Absolutnie nie oznacza to jednak, że zwalnia to kogokolwiek z kulturalnego zachowania, a kulturalny człowiek (czy mężczyzna, czy kobieta), nie gapi się nachalnie w żadną część ciała swojego interlokutora, nawet jeśli widzi odrobinę więcej niż by chciał.

W tym miejscu przypomina mi się anegdota ze Zbigniewem Wodeckiem, którego dwadzieścia lat temu przedstawił mi mój wujek, a jego serdeczny kolega. Przyleciałam do Los Angeles do rodziny na wakacje. Wodecki miał koncert dla Polonii i podczas jednej z naszych licznych z wujkiem podróży po Stanach, zatrzymaliśmy się w San Diego na kawę u pana Zbigniewa. Kiedy przyszliśmy do jego apartamentu, akurat wychodził z basenu w kąpielówkach. Wytarł się ręcznikiem i zaprosił nas do ogrodowego stołu, zgarniając z krzesła swoje bieliźniane gacie, by dłuższą chwilę nimi żonglować. Owszem, był niewymowny gorąc, ale żywiłam jakąś cichą nadzieję, że jednak coś na siebie zarzuci. Nie zarzucił. I to nie byłoby najgorsze, gdyby nie późniejsze jego ustawienie się do obiecanego zdjęcia ze mną. W tym samym stroju… kąpielowym. Czy chciałam mieć zdjęcie z półnagim Wodeckim? Nie.
Po latach, kiedy poznałam Tymona Tymańskiego – a była to moja pierwsza u niego wizyta – również spytałam o możliwość wspólnego zdjęcia. Nie było problemu. Tymon zaproponował, żebyśmy z kuchni przenieśli się do ogrodu, i w tym momencie Bartek stwierdził:
– Tylko wiesz, Marianna ma zdjęcie z Wodeckim, na którym on jest w samych gaciach. Czy mógłbyś…
– Nie ma sprawy! – odpowiedział Tymon, rozumiejąc Bartka w pół słowa, a mówiąc to, już zdejmował spodnie. Tym sposobem mam zdjęcie z nim również w gaciach, ale za to w koszulce. Plus… z całym szacunkiem dla dorobku pana Zbigniewa, ale jednak Tymon to Tymon.

Wracając jednak do wątku ubioru, czy nie zauważam niestosowności niektórych strojów? Zauważam. Nigdy nie założyłam i prawdopodobnie nie założę najbardziej nawet eleganckich spodni do Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej, ani do Opery Narodowej. Nie założyłam ich też nigdy na żadną Wigilię. Kiedy pracowałam w biurze podróży i w lecie wchodzili do mnie panowie topless (nieczęsto, ale zdarzało się), grzecznie prosiłam, żeby się ubrali. Mój elegancki służbowy strój nigdy niestety sam do nich nie przemawiał. Nie przyszło mi jednak do głowy, żeby dorabiać jakąkolwiek filozofię do niestosowności czyjegoś stroju, czy niedopasowania go do sytuacji. Jedni nic o konwenansach nie wiedzą, inni mają je kompletnie w poważaniu, jeszcze inni znają je doskonale i świadomie z nimi pogrywają. Jeśli przeszkadza mi czyjś wygląd, godząc w moje poczucie estetyki, albo rozdrapując moją wewnętrzną ranę (nieustające poczucie, że ktoś mnie lekceważy – poczucie dziecka, które wierzy, że cały świat kręci się wokół niego), mam do wyboru albo:

  • przyjrzeć się z czułością samej sobie i uleczyć to, co domaga się uwagi
  • nazwać po imieniu mój prawdziwy, przykrywany troską o konwenanse problem
  • nauczyć się rozmawiać o nim z ludźmi, którzy mnie nieświadomie triggerują, a tym samym zadbać równocześnie i o moje, i o ich dobro

albo:

  • unikać tych, którzy wyglądają i myślą inaczej niż ja.

Drugie „rozwiązanie” jest nie tylko niezdrowe, ale też skazane na porażkę, bo nic absolutnie w nas nie zmienia. Tak, w nas. Inni ludzie są tylko lustrami. Jeśli coś w nich drażni nas na tyle mocno, że czujemy gniew (na ogół emocja przykrywająca tę właściwą), przeglądamy w nich swoje własne bolesne miejsca. I mamy szansę się uzdrowić, choć często zamiast tego wybieramy uznanie, że wina/odpowiedzialność leży po tej drugiej stronie.
Czy na tym opiera się patriarchalne usadzanie kobiet, od którego w tym rozdziale wyszłam? Nie. Patriarchat to system, który w centrum świata stawia konserwatywnego, średnio inteligentnego i mało wrażliwego mężczyznę. Dlatego nie ma w nim miejsca zarówno dla kobiet, które „rzucają się w oczy” wcale nie po to, żeby takiegoż zaciągnąć do łóżka, jak i nie ma go dla mężczyzn myślących i delikatnych. O przedstawicielach wszystkich płci o orientacji innej niż heteroseksualna już nawet nie wspominam. System ten skrzywił wielu całkiem rozsądnych mężczyzn nie na tyle jednak wrażliwych, żeby swoje uprzywilejowanie dostrzec. To oni mówili mi przy kawie, zgrywając mentorów i łypiąc na mój dekolt:

– Ale feministką, chłe, chłe, mam nadzieję nie jesteś.

Skrzywił też wiele myślących kobiet, które próbowały w jakikolwiek sposób zamanifestować swoją odrębność i inność od reszty kobiet. Zazwyczaj stawały się strażniczkami patriarchatu, by przypodobać się mężczyznom (pick me girls). Jak ja podczas tej kawy, kiedy odpowiadałam z dumą:

– Nieeee!

Dumą i lekkim rumieńcem, że na mój dekolt spojrzeli. A teraz to już na pewno zapunktowałam tym odcięciem się od feminizmu jeszcze bardziej.

Piszę o tym z ciarkami żenady na plecach. Udowadniałam tę idiotyczną tezę, że kobieta ubiera się dla mężczyzny. Tak, chciałam być zauważona. Chciałam być widziana. Ale czy na pewno przez mężczyzn? Czy to była potrzeba młodziutkiej, ale jednak dorosłej kobiety, którą mogliby zaspokoić jej mniejsi lub więksi adoratorzy, czy może potrzeba małego dziecka możliwa do spełnienia wyłącznie przez jego opiekunów?
Moja osobista relacja z własnym ciałem, urodą i seksualnością musiała być trudna, bo nigdy nie mogłam zostać z tym wszystkim sama. Ciągle ktoś mi się przyglądał. A to jakiś mężczyzna, a to kobieta – inna strażniczka patriarchatu, a to w końcu pan Bóg (zawsze obecny przy masturbacji dojrzewających nastolatków, za to konsekwentnie nieobecny podczas wszystkich wojen i rzezi). Tak skupiłam się na oczekiwaniach innych wobec siebie i swojego wyglądu, że nie miałam nawet możliwości zastanowić się, czego sama chcę. Jaką siebie lubię najbardziej. Co dodaje mi pewności siebie, co mnie zamyka. Co sprawia mi zwykłą przyjemność i frajdę, a co buduje między mną a światem jakiś trudny do przeskoczenia mur. Na szczęście czas, terapie, nieustająca autoterapia oraz wrodzona dociekliwość sprawiły, że zaczęłam powoli wychodzić z roli Kopciuszka i bosą stopą dotykać krainy normalności.

fot. Bożena Szuj

Kopciuszkiem nie być

fot. Bożena Szuj

Po terapii grupowej, opisywałam na blogu jedną z dwóch diagnoz, które usłyszałam: diagnozę histrionii. Dziś widzę, że o ile diagnoza obsesyjno-kompulsywnego zaburzenia osobowości w jakiś sposób wiąże się z moim ADHD, o tyle histrionia była źle postawioną diagnozą. Wielka szkoda, że całkiem niezły personel nowotarskiego szpitala nie odrobił lekcji o ADHD. Miałam okazję zasugerować jego dyrektorce, by wzięła pod uwagę takie szkolenie, również dla siebie – nie mogła mnie już dłużej leczyć właśnie ze względu na swoją niekompetencję w obszarze ADHD. Podziękowała. Liczę, że nie była to jedynie kurtuazja.
O histrionii wspominam dlatego, że cechuje ją pewna teatralność. Teatralność gestów, wypowiedzi oraz wyglądu. Dopatrywałam się jej u siebie w potrzebie stwarzania kreacji do sesji zdjęciowych przygotowywanych z myślą o kolejnych blogowych wpisach. Dziś, kiedy wiem już, że to nie histrionia, myślę, że bardzo, bardzo długo staczałam sama ze sobą walkę. Walkę opisanej wyżej zagubionej strażniczki patriarchatu z dziką kobietą, która chce być zauważona, ale na swoich własnych warunkach, nie porzucając przy okazji siebie. Trochę, jak podczas generalnych porządków na zabałaganionym strychu, każde swoje przekonanie brałam do rąk i przyglądałam się mu z każdej strony.

Czy ty jesteś moje, czy może wyuczone?
Czy już do ciebie dojrzałam, czy właśnie z ciebie wyrosłam?

Moje i te, do których dojrzałam odkładałam na jedną kupkę, wyuczone i te, z których już wyrosłam na drugą – rzeczy do natychmiastowej, choć tak naprawdę stopniowej utylizacji. Nikt już nie powinien ich mieć. Nawet ja kiedyś.
Moja rozpoczęta w czerwcu przygoda ze sprzedawaniem ubrań, których już z rozmaitych powodów nie będę nosić, zmusiła mnie do wielu zaskakujących refleksji. Na przykład o mój styl; czy go mam. A jeśli tak, to czy jest tylko jeden, no i w ogóle czy go mieć powinnam. Co lubię nosić, a w czym lubię się pokazywać, bo wbrew pozorom to dwie całkiem inne sprawy. W końcu często wyglądamy rewelacyjnie w czymś, co jest dla nas równie wygodne jak zbroja. No i też na odwrót – dosyć rzadko wyglądamy zjawiskowo w ciuchach super wygodnych. Ale właściwie czemu by nie spróbować? Wygodne są przecież nie tylko wytarte dresy. Moja tegoroczna sprzedaż fatałaszków i mocno przemyślane układanie trochę nowej garderoby (pobliska sieć lumpeksów z wyznaczonymi dniami w tygodniu, podczas których wszystko kosztuje tylko 6 zł – każdy sklep z sieci ma wyznaczony inny dzień – to coś fantastycznego!) jest ciągle znakomitą zabawą. Dotychczas wydawało mi się – o czym więcej pisałam w czerwcowym wpisie – że mogę swoją atrakcyjność zawiesić na kołku, czując się dobrze, ale niewyjściowo. Więcej, naprawdę wierzyłam w to, że bez makijażu jestem niemal niewidzialna, mimo że na co dzień naprawdę maluję się rzadko. Wierzyłam, że są jakieś dwie nNy: jedna wyszykowana, wymalowana, wystylizowana, prosto na koncert czy inNe wielkie wyjście, a druga w niemal ciągle tych samych domowych ciuchach bez makijażu, zbyt zwykła, by ją pokazywać jakoś szerzej. Z pewnością w pogodzeniu tych moich dwóch osobowości pomogła zdrowa relacja z kobietami, z którymi mogę porozmawiać o tych wszystkich niedostrzeganych często przez mężczyzn niuansach. Kobietami życzliwymi i serdecznymi. Kobietami, w których nie ma zazdrości czy zawiści. To bardzo dla mnie nowe. Nowe i piękne. Wszystkie się w końcu zmagamy z dniem złych włosów, gorszą cerą, przeróżnymi reakcjami organizmu na okres czy chorowaniem na konkretny kosmetyk lub ciuch. No powiedzcie, że nie! No i po co właściwie obarczać tym mężczyzn, którzy już są z siebie dumni, jak po kilku latach związku zapamiętają wasz kolor oczu? Odsłaniając się z tymi przyziemnymi urodowo-wyglądowymi trudami dnia codziennego, zobaczyłam, jak bardzo one nas wszystkie łączą. I jak bardzo możemy odpuścić w babskim gronie, co na dłuższą metę uczy odpuszczania w ogóle; w każdym gronie.
Podczas tego gorącego, słonecznego lata postanowiłam więc trochę poodpuszczać. Przede wszystkim samej sobie. Jeszcze rok temu nie odważyłabym się zapozować do robionych na bloga zdjęć w samym cekinowym krótkim body w dodatku bez żadnej bielizny pod spodem (w tym miejscu pozdrawiam pana, który usiadł sobie na kamieniu tuż za nami, otworzył piwo i niemal dyskretnie obserwował naszą sesję). Dziś myślę, że niezwykle smutne jest to, że wiele kobiet potrzebuje do tego „odwagi” właśnie, choć to w gruncie rzeczy przecież błahe i nieistotne. Najwyżej komuś się nasz wygląd nie spodoba, albo wyjdzie nam gdzieś jedna czy druga fałdka. Czy to koniec świata? A przede wszystkim czy to powód, żeby zabierać nam przyjemność bawienia się swoim własnym wyglądem?
Prawdopodobnie już kiedyś pisałam o tym, że do ilustrowania blogowych wpisów własnymi sesjami zainspirował mnie dawny blog Fabjulus. Pamiętam, jakiego szoku doznałam, kiedy zobaczyłam jej zdjęcia. Jaki to był dysonans, że tak piękna kobieta może… tak doskonale i inteligentnie pisać. Przerażające, prawda? To również pokłosie patriarchalnego spojrzenia na kobiety i przydzielania im ról i wyglądów. Jak inteligentna, mądra i pisząca, to musi koniecznie siedzieć nieumalowana w worku po ziemniakach i tak sobie mędrkować. Nie może być ładna, a już na pewno nie zadbana i jeszcze do tego zgrabna. No, to się zwyczajnie ze sobą nie łączy. Przykładałam więc od początku, teraz chyba jeszcze bardziej świadomie, ogromną wagę do charakteru moich sesji, którymi ozdabiałam wpisy. Nie do mnie, rzecz jasna, należy interpretacja tego bloga, ale mogę zapewnić, że nie ma na nim elementów przypadkowych. [Może oprócz omawianego już kiedyś fatalnego łamania tekstu, na co – mimo wykupienia własnej domeny – nie mam ciągle żadnego wpływu.] Makijaże, stroje, paznokcie i rzęsy, a był czas, że nawet peruki, wielokrotnie pomagały mi tu wyczarować w mniej lub bardziej udany sposób jakąś dopełniającą wpis opowieść równoległą. Realizacja konkretnego pomysłu była dla mnie dużo ważniejsza niż to, żeby „wyglądać ładnie”. Jednak, jak każdy, mam zarówno własne poczucie estetyki, jak i swoje kompleksy, co powstrzymywało mnie od umieszczania tu jednych zdjęć i przekonywało do umieszczania drugich. W pewnym momencie złapałam się na tym, że sztuczne rzęsy i paznokcie (peruki były tylko chwilową fanaberią) stały się w mojej głowie obowiązkowymi rekwizytami w sesjach. To odkrycie uświadomiło mi, że wykreowałam w swojej własnej głowie taki obraz siebie, któremu nie dorównuję w rzeczywistości. I że nie jest to przemyślane blogowe alter ego, tylko kolejna pułapka. Od maja więc pokazuję na zdjęciach tylko własne paznokcie i rzęsy, trochę też ze względów terapeutycznych.
Nie piszę tego zresztą po to, by wywołać dyskusję na temat tego, która wersja jest „lepsza”. To kompletnie nieistotne. Nadal lubię każdą. Również – coraz bardziej – tę sauté, którą tak pięknie uchwyciła w Grecji moja dobra koleżanka Georgia Dask. Dzielę się spostrzeżeniem, że jest pewna subtelna różnica między kreacją, mówiąc szumnie, artystyczną, a fałszem. A na fałsz – i pisząc, i śpiewając – nie chcę sobie pozwalać.

fot. Bożena Szuj

Kto tu kogo uratował?

fot. Bożena Szuj

Przychodzące z wiekiem doświadczenie, terapie i autoterapia to jedno, ale na pewno mój dzisiejszy spokój, samoakceptację i poczucie własnej wartości zawdzięczam przede wszystkim niecałym siedmiu kilogramom szczęścia i miłości (lub też wkurwu, jak ją przedstawia mój Partner) – naszej przysposobionej psiórce Żuli. Nie wiedziałam, że tak można kochać, a z dnia na dzień obydwoje kochamy ją jeszcze mocniej. Naszym celem było danie dobrego, kochającego domu pieskowi, który nie miał na niego szans. Wzięliśmy z interwencji przerażoną sunię. Całe swoje półtoraroczne życie była zamknięta w jakiejś śmierdzącej melinie przez zwyrola, który w końcu poszedł siedzieć, ale za rozbój. To pozostawiło w niej traumę, która nie tak rzadko daje o sobie znać. Była zaniedbana weterynaryjnie, do dziś – choć jest z nami już pół roku – nie byliśmy w stanie jej wykastrować, bo po wyleczeniu pierwszej urojonej ciąży zapadła na giardiozę, którą leczy się prawie miesiąc. A kiedy można już było wykonać badania potwierdzające, że giardioza minęła, dostała cieczkę, a po niej kolejną urojoną ciążę. Nie ma łatwego życia. Jednak mało co mnie tak podnosi, jak użalanie się nad nami (???), że „mamy problematycznego psa”. Mamy fantastycznego, mądrego i przekochanego pieska z charakterem, któremu człowiek wyrządził niewyobrażalną krzywdę. Minimum, jakie możemy zrobić dla zwierząt, to ich nie jeść, nie nosić ich futer i w miarę możliwości dać im dom.
Dzisiaj naszym najważniejszym celem jest uczynienie z Żuli najszczęśliwszego i zdrowego psa. To jednak nadal niedużo w porównaniu z tym, ile dostajemy od niej w zamian. A dostajemy codzienne treningi uważności. Te cudowne poranki we trójkę, kiedy mała na nas wskakuje i bez pardonu wypycha nam komórki z dłoni (tak, straszny zwyczaj), bo „teraz jest czas wspólnych pieszczot”. Uczy nas, czym jest bycie w tu i teraz, tak ważne dla wszystkich uciekających od niego ADHD-owców. Pokazuje, jak ogromną radość może sprawiać jedzenie (ciągle tego samego, teraz już wiem) i spacer, ale też jakim nieopisanym szczęściem jesteśmy… dla niej my. Piszę to ze łzami w oczach, bo tyle radości, ile nie jest nawet w stanie pomieścić w sobie to maleńkie ciałko na każdy nasz powrót, to coś, czego nie doświadczyłam nigdy. Nie mówiąc już o tym, że po pierwszej mojej i jej kilkudniowej rozłące (o której jeszcze napiszę), popuściła na mój widok. I dla niej to już w ogóle nie ma znaczenia, czy przytyłam, czy schudłam, czy mam umyte czy nieumyte włosy, czy jestem w makijażu czy bez niego, jak również co w ogóle na sobie mam. Ona po prostu nas oboje kocha, a my robimy codziennie wszystko, żeby na tę miłość zasłużyć. Równocześnie też dzięki niej każde z nas uczy się kochać samego siebie.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę tylko jeden utwór, który do SyrenNi pasuje najbardziej – „Le sirene” Demetria Stratosa. Umieszczałam go już na swoim blogu nie raz, ale jako jeden z moich ulubionych utworów ma w moim sercu miejsce priorytetowe i będzie się pojawiał zawsze, kiedy poczuję, że powinien.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Psia mać!

fot. Bożena Szuj

Pies wiele zmienił w naszym życiu. I nie chodzi tu o nowe obowiązki czy pewne uciążliwości z opieką nad nim związane (Żuli ma swoje traumy, do wyjścia z których potrzebuje od nas dużych pokładów cierpliwości, samozaparcia, a do tego systematyczności). Chodzi o weryfikację ludzi, którzy nas otaczają. Nie jesteśmy przesadnie towarzyscy, nie zabiegamy o bycie w centrum niczyjej uwagi, ani częste spotkania z bliźnimi (oprócz dosłownie dwóch wyjątków). Niemniej jednak okazuje się, że nawet my umiemy dostrzec różnicę między czasami, kiedy mogliśmy sobie bezkarnie wyjść gdzieś razem na całą noc, a sytuacją obecną (nota bene przejściową), kiedy stosunkowo niedawno nauczyliśmy naszą sunię zostawania przez większość dnia tylko z jednym z nas, a dopiero dwa razy zostawiliśmy ją na kilka godzin zupełnie samą. Wydłużaliśmy i ciągle wydłużamy czas jej połowicznego i całkowitego osamotnienia w domu stopniowo i powoli, wedle zaleceń behawiorystów (wierzymy im, że pierwsze efekty naszej ciężkiej i codziennej pracy zobaczymy być może już za rok). Nagle okazało się, że te z naszej perspektywy małe i niespecjalnie bolesne ograniczenia… uwierają innych. Bo „tak nie może być zawsze”, „pies nie może nami manipulować”/„nas terroryzować” i wszelkie inne mądrości ludowe zakładające, że pies całą swoją energię poświęca na obmyślanie chytrego planu, jak uprzykrzyć ludziom codzienność, a jak już go wprowadzi w życie, cieszy się, bo złośliwość to jego drugie imię. Na Artemidę! Psy to nie koty przecież!

fot. Bożena Szuj

Sprawdzam!

fot. Bożena Szuj

Od kiedy mamy psa, niektóre domy się na nas zamknęły, ale inne okazały się dla bardziej wymagających nas otwarte jeszcze szerzej niż wcześniej. Zostaliśmy oblani z jednej strony kilkoma kubłami zimnej wody, ale z drugiej, falą ciepła, zrozumienia i gotowości pomocy. I to była jedna z ważniejszych lekcji. Choć nasze pomaganie i wspieranie bliskich w potrzebie, jak również nasza dla nich gościnność i życzliwość nigdy nie były z naszej strony działaniem wyrachowanym i obliczonym na jakiekolwiek korzyści w zamian, jednak dopiero w tej trudniejszej chwili doszło do mnie z całą mocą jedno: że w każdej dobrej i zdrowej relacji musi istnieć zasada wzajemności. I nie chodzi tu ani o transakcyjny charakter naszych stosunków (ja ci to, ale pod warunkiem, że potem ty mi tamto), ani o aptekarską dokładność w dawkowaniu serdecznych gestów i liczeniu, czy aby na pewno tyle samo dostaliśmy ich w zamian. Raz „więcej” daje jedna strona, innym razem druga. „Więcej” zresztą w cudzysłowie, bo jak mierzyć wsparcie, wysłuchiwanie czy możliwość wspólnego milczenia? To mniej, więcej czy na równi z pomocą materialną na przykład? Odpowiedź jest bardzo indywidualna, ale w każdym przypadku na ogół jakoś w środku ją znamy. Doszukiwanie się w tym konkretnej liczby procentów i w oparciu o te obliczenia „dawanie dokładnie tyle samo, co druga strona” – jak czasem radzą samozwańczy internetowi terapeuci – to oczywiście efektownie brzmiąca bzdura. Przez „wzajemność” rozumiem obopólną korzyść z bycia w relacji; wnoszenie do swoich żyć unikalnej jakości, która każdą ze stron wzbogaca. Może to nie zabrzmi dobrze, ale dopiero „w potrzebie” zrozumiałam, że mamy prawo traktować własną dla bliskich empatię oraz troskę jak lokatę kapitału, na który w trudnym momencie będziemy mogli liczyć. Interesownie byłoby mieć je tylko z takich pobudek, jednak jeśli na jedną stronę można liczyć, a druga jest wyłącznie tą, która liczy, nie może być mowy o partnerstwie, które jest podstawą każdej zdrowej relacji.
Te przemyślenia bardzo dużo mi dały. Przez swoje ADHD, ale też patriarchalne wychowanie oraz różne traumy, mam problem z proszeniem o pomoc. Łatwiej mi się odnaleźć w roli przyjaciółki wysłuchującej, niż takiej, która sama też czasem chce być wysłuchana. (Do bycia wysłuchaną tworzę sobie dość pewnie sztuczne przestrzenie funkcjonujące w mojej głowie jako głębokie relacje, którymi jednak – przez wspomniany brak wzajemności – w rzeczywistości nie są. Próbuję się z tym uporać.) Do tego staram się ograniczać bycie kłopotliwą do minimum. Bo:

  1. nie wypada,
  2. nie jestem pępkiem świata,
  3. ktoś się może z tym źle poczuć i na pewno mi o tym nie powie.

W mojej głowie odzywają się fałszywe tezy, którymi zostałam kiedyś nakarmiona.

Ad 1. Czy kategoria wypada/nie wypada ma w ogóle rację bytu w głębokich relacjach?

Ad 2 Nie jestem pępkiem świata rozumianego jako świat zewnętrzny – jestem jednak (a z pewnością być powinnam!) pępkiem swojego prywatnego wszechświata, o który warto dbać, m.in. po to, by nie musiał robić tego za mnie właśnie świat zewnętrzny.

Ad 3 W rozmowie z kimś naprawdę bliskim milczenie na temat tego, co mnie boi i uwiera sporo mówi o jakości takiej relacji, ale przede wszystkim o nas samych. Nieotwieranie się przed przyjacielem tłumaczone obawą o jego samopoczucie oraz lękiem, że nie będzie umiał być wobec nas uczciwy  (np. mówiąc, że czymś go nieintencjonalnie uraziliśmy lub że w danym momencie zrzucamy na jego barki zbyt dużo) nie jest wcale troską o niego, obnaża natomiast nasze gigantyczne problemy z zaufaniem. Zaufaniem zarówno przyjacielowi, że kiedy już zrzucimy przed nim gardę, nie będziemy z tego powodu cierpieć, jak i samym sobie, że w razie jakiejkolwiek porażki, doskonale poradzimy sobie z nawet bolesną sytuacją sami. To podwójnie nie fair.

Cały ten rozdział pozornie niezwiązany z Żuli jest o tym, że dopiero przy okazji stania się dla innych zdecydowanie bardziej kłopotliwymi w związku z powiększeniem się o nią naszej rodziny (co nie było wcześniej w naszym stylu), miałam okazję powiedzieć bliskim wokół:

– Sprawdzam!

Dobro tego małego, bardzo ciężko doświadczonego przez życie psa, wypchnęło mnie daleko poza orbitę własnego komfortu. Zmierzyłam się z koniecznością niesamowicie trudnego dla mnie poproszenia najbliższych o pomoc i jeszcze trudniejszego usłyszenia od nich odmowy. Jednak dzięki temu doświadczeniu wiem już, że sama nie jestem do niczego zobligowana. Że dałam już dużo, nawet z nawiązką i mam dziś prawo nie pomagać każdemu zawsze, tym bardziej, kiedy czuję, że odbywa się to kosztem mnie samej. Równocześnie ci, których nie miałabym nawet odwagi i sumienia o nic prosić (bo znam ich sytuację), sami oferowali pomoc. Zaczęłam dostrzegać różnicę między relacjami obarczonymi ciężarem, niezręcznością i przemilczanym latami problemem wymieszanymi z poczuciem obowiązku, a  tymi, w których trudne położenie jednej strony jest równoznaczne z wyciągnięciem do niej ręki przez drugą bez zbędnych słów, krygowania się, przepraszania czy proszenia. Okazało się, że mamy wokół kilkoro wspaniałych, dobrych i wspierających przyjaciół. Pięknie jest móc się o tym przekonać.

fot. Bożena Szuj

Cała wioska

fot. Bożena Szuj

Pamiętam, jak lata temu zaczynało się mówić o tym, że młode matki są często przytłoczone nadmiarem dobrych rad zewsząd – że tu trzy grosze wtrąci teściowa, tam mamusia, jeszcze na spacerze jakieś kompletnie obce zaglądające do wózka osoby. I myślałam sobie, że wystarczy po prostu tego nie słuchać. Styli wychowawczych jest mnóstwo, podobnie jak styli żywienia czy ubierania malucha. Oczywiście nie jest prawdą, że dziecko należy do rodzica i że ten może z nim wyprawiać, co mu tylko przyjdzie do głowy. Do wychowania dziecka potrzeba całej wioski, w związku z czym, jeśli ktoś przy nas na swoje własne dziecko krzyczy, bije je, wyzywa czy upokarza, mamy moralny obowiązek interweniować. Jednak przemoc to nie wychowywanie. A bezprzemocowych styli wychowawczych jest całkiem sporo. Myślałam więc sobie, czytając o tych przytłoczonych matkach, że są biedne, biorąc w ogóle pod uwagę czyjekolwiek zdanie. Przecież to one są matkami i póki nie krzywdzą swoich dzieci, nikomu nic do tego, czy dziecko ma czapeczkę, czy nie albo w jaki sposób jest karmione. Cóż jednak na ten temat wiedziałam, naiwna ja?! Wszystko diametralnie się zmieniło, kiedy zaadoptowaliśmy pieska. Świat wokół zdał się zapełniony po brzegi fachowcami w dziedzinie wychowywania nie tylko dzieci. Gdzie nie zrobiliśmy z Partnerem kroku, tam czyhała na nas jakaś fantastyczna wychowawcza rada, na ogół mocno rozmijająca się ze zdaniem behawiorystów i naszymi przekonaniami. To zresztą szybko zostało nam wytłumaczone: behawioryści za swoją pracę biorą pieniądze, więc powiedzą wszystko, co nam się spodoba by je z nas zedrzeć, a brutalna prawda nie jest wcale od tego, żeby się podobać. Brutalną prawdę wali się między oczy w imię bezwzględnej szczerości. Specjaliści szczerzy nie będą nigdy. Specjaliści mają swoich konsumentów zadowalać. Logiczne. Prawdziwymi specjalistami, takimi bezinteresownymi, są Polacy. Z urodzenia. Z (tej) ziemi.
Do głupich komentarzy osób na ulicy potrafiłam się jeszcze w miarę zdystansować. Nie wszystkie zresztą były nieuprzejme, choć nie ukrywam, że jak usłyszałam, że

mam świetnego psa, bo szczeka na Arabów,

to miałam ochotę odpowiedzieć, że:

na razie jest demokratyczna i szczeka równo na wszystkich, ale uczę ją, żeby wyładowywała całą swoją agresję podszytą lękiem tylko na ksenofobach, bo i tak nie ma z nich żadnego pożytku, to niech się chociaż na to przydadzą.

Przykre jednak było słuchanie od bliskich uwag typu: „osiągnij rezultat, na który behawioryści dali nam rok, w maksymalnie miesiąc”. Miałam poczucie presji, tego że komuś kończy się cierpliwość, a ja mam się do tego ze swoim dosyć dzikim psem dostosować. Wypłakiwałam w poduszkę każdą obelgę pod jej adresem (wypowiedzianą niby to w żarcie, niby z dystansem), każdy idiotyczny epitet „niegrzeczna”, każde podważanie kompetencji naszych doskonałych behawiorystów czy w końcu moją ulubioną frazę „nie ciaćkaj się z nią, to tylko pies”. Oczywiście, jak typowy ADHD-owiec, uznałam z automatu, że inni są mądrzejsi i wiedzą ode mnie więcej. Jednak czy na pewno w tym konkretnym przypadku? W najbardziej chyba krytycznym momencie, kiedy myślałam, że moja głowa za chwilę eksploduje, a nie odpowiadam już przecież wyłącznie za siebie – mam pod opieką wymagającego pieska, doszło do mnie z całą mocą, że naprawdę nie ma znaczenia, co inni w tej kwestii myślą. Mają swoje życie i tam pole na eksplorowanie własnych dobrych rad. Jeśli kogoś drażni, że zamiast narażać przerażonego psa na dodatkowy stres, dawkuję mu wg wskazań fachowców trudne sytuacje bardzo powoli, że rezygnuję na jakiś czas z życia towarzyskiego (a trochę też z siebie), żeby wyprostować jego traumy, że widzę minimalne efekty, które przynosi łagodność i zerowe efekty, które przynosi brak cierpliwości i „zakazywanie” szczekania – ma pełne prawo być rozdrażniony. I jak każda dorosła osoba musi sobie z tym poradzić. Ma do tego narzędzia, a jeśli jeszcze nie ma – wie gdzie się zwrócić, by je dostać. Nie jest to w najmniejszym stopniu moje. Za psa natomiast to ja z Partnerem jesteśmy odpowiedzialni i to on jest całkowicie na nas zdany. Tradycyjnie największe wsparcie miałam w Partnerze, który jest na tyle mądry, że nie da się go niczym urazić – można co najwyżej wystawić samemu sobie świadectwo. Przyjmował więc uwagi do wiadomości, czasem wręcz doceniał szczerość, z jaką zostały wypowiedziane, koniec końców rozumiejąc jednak znacznie lepiej niż ja, że Żuli i tak nie rozumie ludzkiej mowy, a na nasz stosunek do niej nie może przecież wpłynąć czyjeś zdanie na jej temat.

fot. Bożena Szuj

Nasza mała schizofrenia

fot. Bożena Szuj

Kiedy Żuli się u nas pojawiła, była wyraźnie zafascynowana lustrem. Przeglądała się w nim często. Mieliśmy wrażenie, że w jakimś sensie rozumie jego ideę, skoro tyle czasu przed nim spędza, a także patrzy przez nie również na nas. Jednak nieco ponad miesiąc później wszystko się diametralnie zmieniło. Pewnego dnia po prostu widząc swoje odbicie, zaczęła przeraźliwie szczekać, szczerząc zęby. Myślałam, że przybliżenie jej do obszczekiwanego obiektu sprawi, że zobaczy, że coś się jej pomyliło, ale było tylko gorzej. Wpadła w jakąś histeryczną rozpacz, a serce waliło jej jak oszalałe. Mocno trzymała mnie przednimi łapkami pilnując, bym sama nie podeszła zbyt blisko i odstraszała zębami „potwora z lustra”. Czy był to jednorazowy epizod, który już się nie powtórzył lub też powtarzał sporadycznie? Niestety nie. Następnego dnia byłam zmuszona zakryć lustro prześcieradłem i tak już zostało do naszego wyjazdu z Zakopanego. Od tej pory przestało chodzić wyłącznie o jej własne odbicie. Wystarczyło, że zauważyła, że w łazience nad umywalką jest lustro, w którym się przecież nie odbijała, i już był krzyk. Wystarczyło, że podczas zmroku wnętrza pomieszczeń odbijały się w oknach. Nakręcały ją wszelkie ekrany (telewizora, komputerów), szafki ze szklanymi drzwiami, szkła w ramkach do zdjęć wiszących na ścianach. Czy zdjęłam ze ściany niemal wszystko, żeby się nie denerwowała? Tak. Co gorsza, zaczęłam w pewnym momencie ulegać jej paranojom. Stałam się wyczulona już nie tylko poza domem – na dzieci, dorosłych, biegaczy (tak, to oddzielna kategoria), wszelkiego typu wózki, samochody, hulajnogi, rowery, worki na śmieci, psy, ptaki, koty, konie, niedźwiedzie, daniele, łanie (mieszkamy w Zakopanem), jeże, dziki, łosie, szakale, lisy (mieszkamy w Gdańsku), – ale także absolutnie wszędzie na jakikolwiek skrawek czegokolwiek, w czym cokolwiek może się odbić. W dodatku na naszym drewnianym zakopiańskim suficie zauważyłam coś, co przypominało ślady stóp. Partner, chcąc mnie wyśmiać, z lekkim przerażeniem stwierdził, że też je widzi…
Zaczęłam czytać o halucynacjach i schizofrenii u psów. Zdania w wiarygodnych źródłach są podzielone, ale niektóre z nich twierdzą, że psy mogą na nią zapaść, jeśli ich życie – zwłaszcza za młodu – było zbyt mało urozmaicone, a w końcu nasza psinka zanim do nas trafiła, przez 1,5 roku nie była wypuszczana z domu. Nie ukrywam, że nastał dla nas bardzo uciążliwy czas. Trudno było się czymkolwiek zająć, bo Żuli wpadała w swoje spazmy. Słowo „szczekanie” nie opisuje zresztą wiernie tego, czego byliśmy świadkami. To były raczej ataki histerii, podczas których miała wymalowane na pyszczku przerażenie, choć równocześnie przywdziewała maskę rasowej morderczyni. Nasi znajomi zaczęli się jej bać. W Gdańsku również nie raz słyszeliśmy, że to pierwszy pies, którego ktoś się autentycznie boi. (I jeśli mam być stuprocentowo szczera, nie jest to stan rzeczy, który bym przesadnie demonizowała.) Potem kilka razy zdarzyło jej się nie poznać mojego Partnera i w amoku szczekać także na niego, a raz go nawet ugryźć w rękę. Byliśmy załamani tak radykalną psychiczną zmianą naszej kochanej suni. Czasami wracała dawna Żuli i to były wspaniałe momenty pełne czułości, które próbowaliśmy czerpać garściami. Nie ma słodszej istoty niż Żuli nad ranem, czekająca aż się obudzimy i patrząca na nas z miłością. Nie ma kochańszego zwierzątka niż Żuli tuląca się do nas obojga naraz (jak również podsiadająca mnie, kiedy mam ochotę usiąść na swoim Partnerze). Ale jej coraz częstsze odchodzenie od zmysłów było nie lada wyzwaniem. W Gdańsku do przedmiotów odbijających doszły jeszcze cienie, z rzadka przedmioty matowe oraz sporadycznie absolutnie wszystko. Wyobraziliśmy sobie nas samych za kilka lat bez przyjaciół, znajomych i rodziny, zdanych wyłącznie na siebie, w ciemnym, wyłożonym prześcieradłami mieszkaniu, bez luster i jakichkolwiek elementów, które cokolwiek odbijają, przytulonych do siebie w trójkę i powtarzających małej, jak mantrę:

– Wszystko jest dobrze, nic się nie dzieje.

(Zakrawa to na szaleństwo, ale niejedno moje samotne z nią popołudnie tak właśnie wyglądało.) Z wizytą u weterynarza czekaliśmy, bo zależało nam na lekarzu z Gdańska, na pobyt w którym przypadnie większość jej leczenia. Wizyta sprawiła, że odetchnęliśmy z ogromną ulgą. Co prawda nasz słodki kochany potwór mało co nie zagryzł pani doktor (co przy cenie, jaką sobie zaśpiewała i nieścisłościach w cenniku dla pacjentów nie było zupełnie nieuzasadnione), ale jedno stało się wreszcie jasne. Żuli półtora miesiąca temu urodziła urojone szczenięta. Nagle wszystkie jej obsesyjne, czasem przerażające, kompletnie irracjonalne reakcje zaczęły mieć sens – broniła swoich urojonych młodych! Stąd większe wyczulenie i agresja. Dodatkowo czeka ją też badanie wzroku, bo z naszych osobistych obserwacji wynika, że może mieć z nim problemy, podobnie jak ze słuchem i węchem (całkiem niezłe kombo jak na psa). Agresję tłumaczy również wykryte w badaniach krwi obniżenie jednego z hormonów tarczycy. Być może to dopiero wierzchołek góry lodowej, ale cieszy nas bardzo, że możemy jej już podawać leki. W pewnym sensie mieliśmy rację, że ma omamy. Urojone szczenięta na szczęście dość szybko udało się nam oddać w dobre ręce. Jak stwierdził mój Partner, nikt nawet nie zauważył.

fot. Bożena Szuj

Trudy rodzicielstwa

fot. Bożena Szuj

Oczywiście pies to nie dziecko, ale z całą pewnością wspólna opieka nad Żuli trochę nam uświadomiła w czym szum. Dzielenie z partnerem frustracji spowodowanych ciągłym szczekaniem już jest sporym wyzwaniem dla związku, więc mogę się tylko domyślać, jak się sprawy mają z nieustającym dziecięcym płaczem. Doskonale rozumiem, że można mieć czasem wszystkiego serdecznie dosyć. W Gdańsku na Partnera czekało zatrzęsienie pracy zawodowej. Przejęłam na siebie obowiązki domowe i opiekę nad Żuli. Szybko pogodziła się z zostawaniem tylko ze mną, ale też… dokazywała również tylko mnie. Kiedy wracał padnięty Partner, cieszyła się jak dziecko, dając mu wszystko, co w niej najlepsze (co czasem też potrafiło go zmęczyć). Mnie przypadły w udziale często długie godziny szczekania, warczenia i miotania się, wywołujące u mnie nieraz płacz bezsilności. Bierzesz na ręce psa, który jest jedną wielką agresywną kulką (a wiemy, że ta agresja jest agresją lękową) i tłumaczysz mu, że „tam nic nie ma”‚ „to tylko cień” (tu cała pantonima, żeby jej pokazać, na czym polega to zjawisko) czy „wszystko jest dobrze”, a jej serce wali jak oszalałe, gotowe walczyć o swoje urojone szczeniaki, a często również mnie. Oczywiście od kiedy zrozumieliśmy, o co chodzi, było już zdecydowanie łatwiej, ale na pewno każde z nas przeszło własny moment krytyczny. Partner po kilkudniowej pracowitej „nieobecności” zszedł u Żuli na dużo dalszy plan niż ja (wykończona z kolei tym, że moje wyjścia przeżywała mocniej). Oczywiście wszystko dość szybko wróciło do normy. Partner odbudował z małą relację, wyprowadzając ją na kilka spacerów, no i podając jej hormony (słodkie kropelki wręcz ubóstwia, a że są one bardzo niebezpieczne dla ludzi, zwłaszcza kobiet, podawanie ich jej jest ich prywatnym wieczornym rytuałem). Ja byłam zmęczona przede wszystkim tym, że nie da się psu wytłumaczyć, że jego lęki są irracjonalne i że nie może szczekać, warczeć i growlować przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale najgorszy był moment, w którym ugryzła mnie w twarz. Oczywiście była to moja wina. Pies był przerażony (nie mam pomysłu, co ją wtedy uruchomiło), a ja – kompletnie pozbawiona instynktu samozachowawczego – trzymałam tuż przy jej pyszczku swój policzek. Nastąpiła tzw. agresja przeniesiona, o której wiem, no i… tydzień chodziłam z siniakiem pod okiem, zupełnie jak bym była żoną górala. Ok, nieprzyjemna sytuacja, dosyć bolesne ugryzienie. (Czy miałam nauczkę i trzymam się od niej dalej, kiedy wpada w furię? Ależ skąd! Nie umiem się jej bać, więc pogryzła mnie w swoich krytycznych momentach jeszcze trzy razy, ale już nie w twarz, no i słabiej.) Choć dziś się tego bardzo wstydzę, górę wzięło wtedy moje ego. Pomyślałam, że jestem na nią wściekła, że jak tak mogła postąpić, że ja dla niej tyle, a ona taka niewdzięczna. Czy wstydzę się tego, że poczułam się bardzo źle? Czy wstydzę się tego, że doprowadziła mnie ugryzieniem do łez? Nie. To jest ludzkie i naturalne. Wstydzę się tego, co z tymi emocjami zrobiłam później. Żuli się wcale nie prosiła o pomoc. To ja chciałam mieć psa, a żeby połączyć tę egoistyczną pobudkę z pomocą psiakowi, który jej potrzebuje, było dla mnie oczywiste, że weźmiemy psa ze schroniska, by dać mu kochający dom. Ona nie ma wobec nas żadnych długów. Nie mam prawa oczekiwać wdzięczności, a już tym bardziej zapanowania nad instynktem, który jest od niej silniejszy. Pretensje mogę mieć wyłącznie do siebie i też nie powinnam z tym biczowaniem samej siebie nadto przesadzać. Zdarzyło się, trzeba wyciągnąć wnioski. Póki nie jest stabilna (a nie jest i czeka ją cała długa diagnostyka i dopiero kiedy badania nic nie wykażą, będzie sprawdzana pod kątem choroby psychicznej), cała odpowiedzialność za naszą relację spoczywa tylko na nas.
Pomyślałam, że o ile byłam dla niej tylko oschła, ale potem ją mocno przytuliłam i od tego czasu jesteśmy jeszcze bliżej, to sprawy miałyby się już inaczej z dzieckiem. Nie chciałabym nigdy powiedzieć czegoś tak głupiego i niesprawiedliwego, jak to, co pomyślałam o Żuli, własnemu dziecku. Jasne, że jesteśmy tylko ludźmi, popełniamy błędy, nie ma na świecie rodziców idealnych, itd., jednak są pewne krzywdzące schematy, które powtarzane bez zastanowienia od pokoleń potęgują międzypokoleniową traumę. Myślę, że tam, gdzie czyjeś losy zależą tylko i wyłącznie od nas, nie ma miejsca na nasze ego, ani nawet na partnerstwo. Musimy doskonale wiedzieć, co jest tej małej istocie potrzebne do wzrostu i dawać jej to wraz z miłością, życzliwością i serdecznością. Musimy być konsekwentni, cierpliwi i nauczyć się stawiać granice (w tym wypadku nie dla nas, ale dla dobra podopiecznego). Jakaś część mnie oczywiście marzy o partnerstwie z Żuli i prawdopodobnie kiedyś przyjdzie taki dzień, że będzie to możliwe. Dziś jednak jej dobro i zdrowie jest na tym samym miejscu, co moje własne (pora przestać się dawać gryźć). Niech to jednak nikogo nie zwiedzie – ona niesamowicie dużo wniosła do mojego życia. Przewróciła je do góry nogami, pokazując, jak powinnam dbać przede wszystkim o siebie.

fot. Bożena Szuj

Potwór z lustra

fot. Bożena Szuj

Myślę dziś, że nie mogłam przygarnąć psa w lepszym dla siebie czasie. Niedługo wcześniej dostałam diagnozę ADHD i zaczęłam wreszcie leczenie z prawdziwego zdarzenia połączone z psychoedukacją. Zalecenia, które dostałam zarówno od mojej wspaniałej (wreszcie) psychiatry, jak i od terapeutki, pokrywają się z moimi obowiązkami wobec Żuli. Ranne spacery, systematyczność i rutyna, czy ćwiczenie asertywności są znacznie łatwiejsze, kiedy mogę się „schować za psem” – spełniając jej potrzeby, spełniam równocześnie swoje własne. Paradoksalnie to, co wynika z ADHD, czyli moja niewiara w siebie, w swoją wartość i ważność, a także traktowanie innych lepiej od siebie odzywają się we mnie i dzięki nim łatwiej mi o siebie zadbać, wiedząc, że w ten sam sposób dbam też o psa. Systematyczność i rutyna są dla mnie najtrudniejsze. Równocześnie są dla mnie bardzo ważne, zwłaszcza w depresyjnych stanach. Dokładnie tego samego potrzebuje pies, zwłaszcza po tak trudnych przejściach. Ze spacerami i rutyną sprawa jest jasna, ale jak się do tego ma asertywność?
Otóż każdy opiekun psa reaktywnego z pewnością wie, co oznacza dla takiego stworzenia zbyt bliskie spotkanie z innym psem czy człowiekiem. Wie też, jaką zmorą są podbiegacze, czyli psy chodzące bez smyczy, które podbiegają, żeby się przywitać. Oczywiście nie ich wina – są spokojne i towarzyskie, natomiast nie jestem w stanie zrozumieć ich opiekunów, którzy widząc, że biorę swojego rozhisteryzowanego psa na ręce i robię wszystko, żeby nie patrzył w dół, na zdziwionego moim z kolei zachowaniem podbiegacza, zamiast szybko go do siebie odwołać, głośno się dziwią, albo zachowują tak, jak by mieli cały czas świata. (W takiej właśnie sytuacji Żuli ugryzła mnie mocno w nogę po raz drugi – nie wytrzymała napięcia.) Mam coraz mniejsze opory i chyba prędzej czy później pozwolę jej ugryźć takiego psa, żeby opiekunowi coś w końcu zaświtało. Nie robię tego tylko ze względu na jej stres (kiedy pies na smyczy ugryzie psa bez smyczy, odpowiedzialność ponosi opiekun tego drugiego). Kiedy z daleka widzimy psa, robię dużo, żebyśmy się nie musiały z nim spotkać. Często słyszę wtedy z od jego opiekunów „on nie ugryzie” albo „mój nic nie zrobi”. Kiedyś było mi głupio, próbowałam siebie i Żuli tłumaczyć. Dziś priorytetem jest dla mnie jej stan, więc rzucam tylko bez zbędnych emocji „ale ona gryzie” i odchodzę. Wiem, że nie mogę dopuścić, żeby ktoś obcy ją dotknął czy częstował smaczkami. Nie wdaję się w żadne zbędne rozmowy (co jest mi bardzo na rękę, bo nie ukrywam, że ta wspólnota psich opiekunów zaczynała mnie już trochę drażnić). Kiedy Żuli szczeka, trzymam ją albo bardzo blisko nogi, albo biorę ją na ręce, więc przestałam już za jej zachowanie przepraszać. Wyjątkiem są dzieci, ale tu jakoś udaje mi się nie dopuszczać do jej agresji.
Jak już kiedyś pisałam, asertywność to nie arogancja. Staram się nie być nieuprzejma, ale zrozumiałam wreszcie, że nie bycie przesadnie uprzejmą nie jest równoznaczne z nieuprzejmością. Podobnie z osobami, na które, okazuje się, że nie mogłam liczyć. Gdyby nie chodziło o psa, może machnęłabym ręką, może znowu wszystko pięknie i racjonalnie sobie wytłumaczyła (to jeden z mechanizmów obronnych, sprawiający, że porzucamy samych siebie). Nie chowałabym urazy czy złości, bo „przecież nic takiego się nie stało”, „każdy ma prawo…”, „każdy jest wolny”, itd. Guzik prawda! Stało się! Dzięki Żuli, dla której chcę jak najlepiej, dostrzegam mocniej bycie nie fair również w stosunku do samej siebie. To niesamowite, jak zmieniła mi się perspektywa. W swoich własnych oczach przestałam być tylko (?) sobą. Od jakiegoś czasu jestem też psią mamą i ponieważ moja psiórka zasługuje na wszystko, co najlepsze, ja – jako jej opiekunka – również nie mogę się zadowalać byle czym. Psy są papierkiem lakmusowym naszej emocjonalnej stabilności. Wyczuwają, jak nikt inny, nasze niepokoje. (Z jakiegoś powodu Żuli pozostawiona sama z Partnerem potrafi być spokojna, a ze mną – nerwowa i agresywna wobec innych.) Dla pieska po przejściach, niestabilnego, hormonalnie rozchwianego, do tego jeszcze z prawdopodobnie wieloma fizycznymi dolegliwościami (podejrzewamy m.in. problemy z brzuszkiem i cierpliwie czekamy na umówione jego USG), nic nie jest tak ważne, jak bezpieczny dom ze stabilnym opiekunem. Mam dla kogo o siebie zawalczyć. Choć to oczywiście smutne, że przez niemal 39 lat nie zrobiłam tego dla siebie.
Pisałam o jej lękach i moim osłabieniu, kiedy po raz tysięczny powtarzam jej, że nie musi się bać zakrytej szmatkami mikrofali (pamięta doskonale, że w niej też się odbija). Powtarzam, przytulam, odwracam jej uwagę, rozpraszam. Z drugiej strony… jeszcze całkiem niedawno cierpiałam dokładnie tak samo, obarczając tym wszystkim mojego biednego Partnera. Wykwity bujnej wyobraźni łączyły ze sobą strzępki różnych faktów i formowały mi mojego prywatnego „potwora z lustra”. Potrafiłam cała się trząść i… również wpadałam w agresję lękową. Tak samo później ją przekierowywałam na najbliższych. Nienawidziłam siebie takiej, kiedy w chwilach największego wzburzenia wychodziły ze mnie najstraszniejsze demony. To coś, nad czym nie umiałam zapanować. Nie wiem, co mi pomogło. Psychoterapia, leki, czy może jedno i drugie. Plus na pewno gigantyczne poczucie bezpieczeństwa w związku, które przychodziło jednak długo i powoli. I wcale nie ze względu na zachowanie Partnera, ale moją umęczoną biedną głowę. Może dlatego kiedy nasza psióreczka growluje, wystawiając zęby, jestem właśnie tą osobą, która się jej nie boi, a przytula ją i całuje (kiedy mała mi na to pozwala). Rozumiem emocje, które są pod spodem. Widzę, jak bardzo są pierwotne. Pomagając jej, pomagam sobie. Nie tylko dlatego, że im bardziej będzie spokojna, tym nam będzie z nią łatwiej, ale też dlatego, że robię dla niej to wszystko, co powinnam już dawno zrobić dla siebie. I zaczynam odkrywać, że to jest nie tylko osiągalne, ale też łatwiejsze niż się spodziewałam.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser piosenka, która idealnie obrazuje nasze próby przyzwyczajenia Żuli do zostawania tylko z jednym z nas.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Karma z wołowiną, kaczką, wątróbką, warzywami i jabłkiem

fot. Marianna Patkowska

Od kiedy mamy psióreczkę, postanowiłam nieco rozbudować kategorię „Smak absolutny”, w której umieszczam swoje przepisy. Rozbudować o przepisy na karmy dla psa, nadając im podtytuł „Karma wraca”. Do gotowania Żuli zachęciła mnie przyjaciółka – wybitna w sztuce kulinarnej i doświadczona z psami. Pierwszym prostym daniem, które odważyłam się zrobić wg jej wskazań był gotowany kurczak z marchewką, pietruszką i ryżem. Żulisia była zachwycona, no i tak jakoś poszłam za ciosem.
Oczywiście nie jestem dietetykiem, więc nie będę tu podawać ani wagi porcji dziennej dla psa o określonej masie, ani nie uwzględniam w przepisach jakichkolwiek psich alergii lub problemów zdrowotnych, z jakimi się mierzą przedstawiciele poszczególnych ras. Mamy kundelka, który może jeść niemal wszystko, ale nie wiem jeszcze tak naprawdę, co preferuje. Uzbroiłam się w wiedzę z zakresu tego, co pies jeść może oraz co jest dla niego zdrowe i dobre, a czego jeść nie powinien lub mu wręcz nie wolno. O suplementach również nie będę pisać, bo uważam, że o tym powinien zdecydować weterynarz. Wiem, że do gotowania nie używa się soli, mięsa lepiej nie gotować długo (żeby nie wygotować z niego cennych składników odżywczych) oraz że warto z kolei rozgotować warzywa (miksowanie na papkę ułatwia psom trawienie). Wiem, że jako wypełniacz można stosować ryż lub – zdrowiej – płatki owsiane, ale że już kasza, ziemniaki czy makaron z różnych powodów nie są najlepszym pomysłem. Informacją frapującą była dla mnie ta, że psy nie są ponoć wielkimi entuzjastami częstych zmian w swoim menu, co daje nam, gotującym, mniejsze pole do popisu. Najistotniejsze jest jednak to, by nasz czworonożny przyjaciel był szczęśliwy, najedzony i zdrowy. Warto więc obserwować swojego pupila, regularne go ważyć, brać pod uwagę jego dzienną ilość ruchu, no i sprawdzać, co o spożywanej karmie mówi jego kupa. Bo przecież… karma wraca.

Znowu mięso

fot. Marianna Patkowska

Od kiedy przestałam jeść mięso (a przestałam już cztery lata temu), brakowało mi tylko jednej rzeczy – możliwości mycia i dotykania surowych podrobów. To mnie zawsze uspokajało i miało dla mnie niemal metafizyczny wymiar. Odstawiłam mięso zresztą z powodu trywialnego i obnażającego moje chore ego. Mianowicie, kiedy na samym początku znajomości z moim obecnym Partnerem wegetarianinem (z kilkudziesięcioletnim stażem) zapytałam go, czy widzi różnicę w smaku kobiety mięsożernej a niemięsożernej, po dłuższym zastanowieniu odparł, że nie wie, bo nigdy nie spotykał się z wegetarianką. No i… to było to. Odkryłam niszę i pole, na którym będę lepsza, będę nad nimi wszystkimi (tymi prehistorycznymi eks, nie zawsze już w pełni sprawnymi, czy nawet żyjącymi) górowała, zyskując przewagą etyczną. Motywacja była taka a nie inna, a ja już jestem dzięki terapii w całkiem innymi punkcie, nie mniej jednak dopiero kiedy radykalnie odstawiłam mięso (oprócz rybiego, choć to jem już bardzo sporadycznie) zrozumiałam sens i konieczność decyzji, którą podjęłam pod wpływem impulsu. Choć byłam kiedyś największym mięsożercą ze wszystkich, choć wierzyłam w mit, że jakaś grupa i rodzaj krwi może predestynować do jedzenia mięsa, dziś jego niejedzenie jest dla mnie całkowicie naturalne i oczywiste. To coś, co uważam, że w XXI wieku dla planety i pozostałych istot powinien zrobić każdy świadomy i empatyczny człowiek. Ciężko mi zrozumieć siebie samą z „okresu mięsnego”, ale widać musiałam do tego dorosnąć. Czy tęsknię za smakiem mięsa? Nie, bo jego zamienniki są na coraz wyższym poziomie i w każdej chwili mogę zjeść nie tylko przyzwoitą parówkę, ale też pulpety, sznycla, kiełbaski czy gyros w wersji wege. Ale tego też potrzebuję już coraz mniej. Wystarczają mi warzywa, ryże i kasze.
Sprawa ma się jednak inaczej z małymi dziećmi i zwierzętami. Pies potrzebuje w swojej diecie mięsa. Ucieszyłam się więc niesamowicie, że znowu będę mogła je od czasu do czasu gotować i mrozić porcje na cały tydzień (oprócz tego Żuli je też karmy z puszki, a także powoli uczy się jedzenia suchej karmy). Wiedząc, co jest wskazane i dobre dla niej, puściłam wodze swojej wyobraźni i wyczarowałam kilka aromatycznych karm. Zacznę od ostatniej!

fot. Marianna Patkowska

SKŁADNIKI:

– 568 g porcji rosołowej z kaczki
– 626 g porcji rosołowej wołowej
– 500 g mięsa wołowego na gulasz
– 287 g steku wołowego z antrykotu
– 450 g wątróbki z kurczaka
– 4 marchewki
– 3 pietruszki (korzenie)
– ¼ selera
– cukinia
– ½ jabłka
– 1,5 szklanki ryżu

fot. Marianna Patkowska

PRZYGOTOWANIE:

Marchewki, pietruszki, selera i cukinię umyć, obrać i pokroić w drobną kostkę.

fot. Marianna Patkowska

Zalać niedużą ilością wrzątku i gotować ok. 35 – 40 minut. Po ich upływie dodać porcję rosołową z kaczki, porcję rosołową wołową, mięso na gulasz i stek z antrykotu. Gotować jeszcze 15 minut.

fot. Marianna Patkowska

Na końcu wrzucić do gotującej się reszty przemytą wątróbkę.

fot. Marianna Patkowska

Gotować całość jeszcze ok. 5 minut.

fot. Marianna Patkowska

Łyżką cedzakową wyłowić wszystkie mięsa i przełożyć je do miski. Warzywa gotować jeszcze kilka minut z połówką umytego, obranego i pokrojonego w kostkę jabłka. Potem przy pomocy durszlaka lub sitka wyłowić warzywa z jabłkiem (bulion zostawiamy w garnku!) i zmielić je na papkę.

fot. Marianna Patkowska

Z bulionu z garnka odlewamy połowę (i zostawiamy do ewentualnego podlania).

fot. Marianna Patkowska

Bulion w garnku doprowadzamy do wrzenia, zmniejszamy ogień i dodajemy 1,5 szklanki ryżu. Ryż gotujemy wg wskazówek na opakowaniu, dodając do tego jeszcze 5 minut, żeby się rozgotował. Co jakiś czas sprawdzamy, czy nie należy ryżu podlać resztą bulionu. Gotowy ryż pozostawiamy do ostygnięcia, a potem łączymy ze zmiksowanymi warzywami i jabłkiem.

fot. Marianna Patkowska

Ostudzone ugotowane mięso kroimy w dość małą kostkę. Z kaczki wyciągamy i wyrzucamy wszelkie kostki i chrząstki. Kawałki mięsa łączymy i mieszamy z ryżem, warzywami i jabłkiem. Całość dzielimy na porcje dzienne dla naszego pieska i zamrażamy na kolejne dni. Ja podaję jej porcję dzienną w dwóch ratach.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli nasz psiak lubi napoje typu Psie Piwko, możemy mu, oprócz wody, podać w misce również bulion, który nam został (jeśli po podlaniu ryżu nam oczywiście został), choć nie każdy pies będzie rozumiał taką płynną sytuację. Jeśli wiemy, że takie podanie nie przejdzie, bulion można zamrozić i skorzystać z niego przy gotowaniu następnej karmy.

fot. Marianna Patkowska

WRAŻENIA

fot. Marianna Patkowska

Żuli – skończywszy dwukwadransowy strajk głodowy, na który przeszła tuż po zobaczeniu i powąchaniu mojego dania – zjadła wszystko z apetytem, a z każdym następnym razem coraz bardziej się na moją karmę rzucała. Z moich obserwacji wynika, że woli jednak kawałki rozgotowanych warzyw niż papkę z nich, co osobiście rozumiem. Jednak równocześnie rzeczywiście prawdą jest, że trawi gotowane warzywa znacznie lepiej, kiedy są zmiksowane (na co nie zawsze zbite dowody za każdym razem po niej zbieramy).
Po niemal tygodniu podawania jej tego posiłku mogę śmiało powiedzieć, że bardzo jej smakuje, chociaż nic nie przebije ulubionego przez nią kurczaczka z warzywami i ryżem. Ale sam kurczaczek w zbyt dużych ilościach nie jest dla psa dobry, w przeciwieństwie do wołowiny z podrobami (które nie powinny stanowić więcej niż 20% mięsnej porcji karmy).
Zimny bulion jej absolutnie nie przekonał. Nie jest w ogóle przesadną fanką płynów – stąd też pewnie niechęć do papek – więc zamroziłam go do kolejnych karm!

fot. Marianna Patkowska
Satysfakcja własna po przygotowaniu karmy: 10 /10  
Satysfakcja mojego psa po powąchaniu karmy: 0 /10  
Satysfakcja mojego psa po zjedzeniu karmy: 10 /10 

P.S. Na deser łączę smakowitą „Double Fiestę” znakomitej Meredith Monk!

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ważka sprawa

fot. Bożena Szuj

Kiedy mój Partner wyjeżdżał ode mnie na niecały miesiąc, wyjeżdżał z psem – Kochim, którym się chwilowo opiekowaliśmy. Niedługo potem coś we mnie pękło i poczułam całą sobą, że to już ten moment, o którym wiedzieliśmy, że kiedyś nastanie. Zrozumiałam, że oto stałam się gotowa na psa. Rozmawialiśmy o tym coraz częściej i wiedzieliśmy, że ta zaplanowana przez nas przyszłość coraz bardziej się przybliża. Postanowiliśmy nawet, że kiedy jakiś potrzebujący pies pojawi się na naszej drodze, po prostu go przygarniemy. Od tamtej chwili każdą powsiłapę uważałam za naszego potencjalnego przyszłego pupila, nie zważając, że ma już opiekunów. Kiedy Partner zabrał Kochiego, owładnęła mnie pustka, jakiej już od dawna nie czułam. Zadzwoniłam do Ukochanego, który… zadziwiająco szybko stwierdził, że podziela moją gotowość na psa. (Całe szczęście zapomniał o swojej złotej myśli, że „jeśli chodzi o opiekę nad kimkolwiek, to powinno się ją zacząć od kwiatków doniczkowych”. To test, który już wielokrotnie oblewałam.) Być może dla psich opiekunów moja ekscytacja jest niezrozumiała – jak chce się mieć psa, trzeba go zaadoptować i tyle. Jednak – inaczej niż Partner – ja nigdy nie miałam psa. Ani jako dziecko, ani jako osoba dorosła. Dziś więc cieszę się i nie dowierzam, bo – choć zaznałam tylko takiego – mam gdzieś w środku przekonanie, że życie bez psa jest życiem smutniejszym i gorszym. Umówiliśmy się z Partnerem, że kiedy wróci, pojeździmy po małopolskich schroniskach i znajdziemy naszego psiego przyjaciela. Zrobiłam telefoniczny rekonesans i kiedy uświadomiłam Partnerowi, że dziś nie jest tak, jak on to pamięta (czyli że się przyjeżdża do schroniska i wraca z psem), ale że jest cała procedura adopcyjna, to zapytał mnie, czy nie łatwiej będzie przy okazji adoptować też dziecko. (Franciszek lubi to.)
Od tamtej pory mój każdy kolejny dzień wypełniony był oczekiwaniem na nasze małe psie szczęście i przeglądaniem mediów społecznościowych wszystkich możliwych schronisk. W najśmielszych snach nie przypuszczałam jednak, że mój Partner wróci do mnie… już z naszym pieskiem! Bo procedurę da się przyspieszyć, spotkanie odbyć i przez telefon, i potem online, a psa wziąć przy pierwszym z nim spotkaniu od razu po podpisaniu umowy, jeśli ten ma tragiczne warunki i wymaga dobrego domu na cito.

fot. Bożena Szuj

Pies naszych marzeń

fot. Bożena Szuj

Choć marzył mi się zawsze duży pies, a Partner nie chciał do tej pory psa mniejszego niż średni, opieka nad Kochim ukazała nam jasne strony psów kompaktowych: łatwiej je podnieść (a ruchome schody, niektóre psie choroby czy psia starość mogą to na nas wymusić), jedzą nieco mniej, robią mniejsze kupy i mogą być równie urocze. Byliśmy więc zgodni co do rozmiaru i schroniskowego pochodzenia psa, jego wielorasowości (w grę wchodziły jedynie najcudowniejsze kundelki) i wieku. Trudno było nam sobie wyobrazić szczeniaczka, który jest jeszcze – jak stwierdził Partner – „kompletnym siusiakiem”, więc wymaga nauk od podstaw. Chcieliśmy pieska młodego, ale nieco odchowanego, postanowiliśmy więc szukać takiego, który ma od roku do trzech lat. Jednak to wszystko nie było aż tak istotne, jak nasza chęć pomocy zwierzęciu, które tego naprawdę potrzebuje i na które nie zdecyduje się każdy. Moją prywatną preferencją, być może również przez zażyłość z Kochim, była u psiaka płeć męska. Chowana w patriarchalnej, nieuświadamianej od pokoleń niechęci do kobiet; w sztucznie wzbudzanym w kobietach poczuciu zagrożenia ze strony innych kobiet, miałam graniczące z pewnością przekonanie, że byłaby ze mnie fatalna matka zarówno córki, jak i suczki. Dodatkowo cieczki, o których nie miałam pojęcia, no i najgorsze – możliwość zajścia w ciążę. (Najbardziej nieszczęśliwym zwierzęciem, jakie kiedykolwiek widziałam, była pewna młoda sunia niedługo po urodzeniu gromadki szczeniaków, autentycznie nimi wykończona.) Z kolei prywatną preferencją Partnera była psia umiejętność fajnego chodzenia na smyczy oraz bez niej. Cóż, jak mawia moja ukochana Khloé Kardashian: „kiedy chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach”. Dziś mamy półtoraroczną sunię (warunkiem adopcji było nasze zobowiązanie się do jej sterylizacji), która z początku – choć już nie jest szczeniakiem – przez fatalne warunki, w których wzrastała, nie umiała jeszcze załatwiać swoich potrzeb poza domem, ani chodzić po schodach, ani w szelkach, ani na smyczy.
Historia naszej adopcji jest dosyć niesamowita. Przeglądając miliony zdjęć i filmików, w środku kolejnej bezsennej nocy trafiłam na ten jeden, który wstrząsnął mną chyba najmocniej. Pani trzymała na rękach przerażoną prześliczną sunię, która trzęsła się cała ze strachu, a nagrywająca ją inna pani – z przytuliska dla psów, które nadzorowało adopcję – apelowała o szybkie znalezienie dobrego domu dla niej, żeby nie musiała trafić do schroniska. Wysłałam filmik Partnerowi i słysząc jego reakcję wiedziałam, że musimy spróbować. Następnego dnia zadzwoniłam na podany pod filmikiem numer, dopytując o szczegóły oraz enigmatyczny fragment, że „jej pan szybko nie wróci”. Okazało się, że poprzedni opiekun spędza dłuższy urlop na koszt państwa za rozbój i że ze względu na obawę, że sunia nie wytrzyma nerwowo większych stresów, można będzie ją wziąć już przy pierwszej wizycie, jeśli poprzedzimy ją rozmową online. Jako osoba, która nigdy w życiu niczego nie wygrała, w dodatku wiedząc, że chętnych na opiekunów tej piękności będzie mnóstwo, od początku bałam się, że jestem na przegranej pozycji. Gdyby chodziło zresztą o cokolwiek innego, poddałabym się bez walki. Jednak… okazało się, że warto było spróbować. Mała znajdowała się nie do końca na trasie Partnera do Zakopanego, ale to nie miało znaczenia. Liczyło się tylko, że będzie ją mógł odebrać. Ja, choć kupowałam już dla niej legowisko, smaczki, różne saszetki z jedzeniem (nie wiedzieliśmy, co będzie chciała i umiała jeść) i choć szyłam jej zabawki, cała składałam się z niepewności. Stwierdziłam, że uwierzę, że jest nasza, dopiero, jak ją tu zobaczę. Po drodze jeszcze przecież wszystko mogło się wydarzyć.

fot. Bożena Szuj

Kwestia imienia

fot. Bożena Szuj

Nad imieniem zastanawiałam się długo. Z królikiem sprawa okazała się prosta – Psubrat było pod każdym względem idealne. Prawdopodobnie śmieszyło tylko mnie, wnioskując po często słyszanym pytaniu:

– A czemu Psubrat?

Zawierało w sobie dokładnie to, czego od dobrego imienia oczekiwałam. W przypadku psa, w dodatku na etapie wyobrażania sobie dopiero jakiegokolwiek, sytuacja się skomplikowała. Kiedy zrozumiałam, że ze względu na zbyt małą liczbę sylab odpada ŋ czy π, rozważałam Radosia lub Rajtka, Partner wrzucił pod rozwagę Traktora, ale wszystko to nadal jednak nie było tym. Zaczęłam nawet poszukiwania słownika polsko-staropolskiego, czując, że może być nieocenionym źródłem dobrych pomysłów, ale wtedy właśnie niespodziewanie okazało się, że będzie sunia i że już (z grubsza) wiem, jak wygląda. Była jednym wielkim przerażeniem z ogromnymi oczami. Pomyślałam wtedy, że trzeba dać jej mocne imię, którego znaczenie doda jej sił. Zadzwoniłam więc zaaferowana do Partnera, z dumą prezentując mu przyszłe imię naszej kruszyny:

– Nerio! Nazwiemy ją Nerio!
– Nie no, bez sensu. Źle się to będzie wołać. Czemu akurat „Nerio”?
– Bo to w rzymskiej mitologii bóstwo pomniejsze i jest kojarzona m.in. z odwagą – recytuję z pamięci za Wikipedią.
– Matko! Pies się cały trzęsie ze strachu, a Ty chcesz go nazwać imieniem bogini odwagi. K…a, jprdl…

I wtedy do mnie doszło, że to faktycznie… dość niefortunNe imię. Szalenie – po przemyśleniu – pretensjonalne miało się nijak do tego biednego psiaka wyciąganego właśnie z najgłębszej kutnowskiej patologii. Na horyzoncie zaczął więc majaczyć mocny faworyt – Ważka. Uznałam, że jest to imię niemal idealne, bo opisywało jej wagę równocześnie dosłownie i w przenośni. Była drobna i lekka (8 kg), w dodatku z tymi wielkimi ślepiami, a równocześnie już stała się dla nas niesłychanie ważna i wiadomo było, że to już nigdy się nie zmieni – co najwyżej będzie się nasilać. Partner przyznał, że z moich wszystkich dotychczasowych pomysłów ten jest najsensowniejszy, ale uznał, że będziemy wiedzieć, czy faktycznie jest Ważką dopiero, kiedy ją poznamy.
Przyjechali bladym świtem we wtorek 27 lutego. (Została przez nas zaadoptowana dzień wcześniej.) Partner co prawda uprzedzał mnie o tym telefonicznie, ale jej odór przerósł moje najśmielsze wyobrażenia. Konieczność umycia jej była dla nas od początku oczywista, ale szybko stało się jasne, że pozbawienie jej aromatu poprzedniego domu nie będzie kwestią tylko jednego czy dwóch pryszniców. Pierwsza woda, którą została przeze mnie potraktowana, spłynęła z niej – jeszcze zanim zdążyłam użyć szamponu dla psów – całkowicie czarna. Oczywiście naraziliśmy ją na dodatkowy stres, więc mycie samej głowy zostawiłam już na kolejny raz.
Kiedy po odespaniu siedzieliśmy na kanapie, głaszcząc i pieszcząc naszą kochaną BezimienNą, powąchałam jej główkę i stwierdziłam, że ona ciągle zajeżdża żulem. Znałam tę charakterystyczną woń doskonale z okolic kościoła na Placu Narutowicza w rodzinnej Warszawie. Było tam kilku bezdomnych osiedlowych panów wydzielających dokładnie ten sam fetor: mocz, fekalia, rzygi, pot, brud, ropa, mocne tanie papierosy, alkohol, a wszystko to stare i już dawno zdołało się ze sobą – używając terminologii kulinarnej – „przegryźć”. Na Placu Narutowicza we wczesnej młodości po raz pierwszy doświadczyłam też tak zwanego paradoksu żula:

jak żul jedzie tramwajem, to tramwaj jedzie żulem.

– paradoks żula

Znałam zapach wystraszonego psa (ten udało się z małej zmyć), znałam zapach psa mokrego i brudnego. Nigdy jednak nie spotkałam się z tym, by choć fragment psa wydzielał to, o czym zdołałam już lata temu zapomnieć. Rzuciłam więc w żartach do Partnera:

– Ej, a może ona jest Julie?
Spojrzeliśmy wtedy na siebie, na nią, znowu na siebie i doprecyzowaliśmy jak jeden mąż:
– Ale koniecznie przez „Ż”!

Tak ostatecznie okazało się, że jej imieniem jest Żuli (z piękną francuską wymową i akcentem na ostatniej sylabie). Jako marianNa mam pewien sentyment do francuskich imion. Dodatkowo uhonorowaliśmy też jej poprzedniego opiekuna, którym ewidentnie musiała przesiąknąć, w myśl pięknej polskiej tradycji, by szanować swoją rodzinę zawsze, bez względu na to, jak by nie była patologiczna. Żart nas rozbawił. Oczywiście miałam pewne wątpliwości, czy imię jej nie ośmieszy, czy jest fair i tak dalej, ale ostatecznie nasza słodka Żulica, zwana przez nas również pieszczotliwie Żulisią, Żulką czy Żulinką wydaje się nim ukontentowana. A że ja jestem dla Partnera często Pato, a nierzadko również Patologią, można powiedzieć, że wszystko do siebie idealnie pasuje.

fot. Bożena Szuj

Żulisia w nowym domu

fot. Bożena Szuj

Żuli została po raz pierwszy w swoim życiu okutana w przypadkowe szeleczki i smyczkę, a potem posadzona w samochodzie Partnera na fotelu pasażera i przypięta do niego specjalnym paskiem. Była absolutnie przerażona, z Partnerem spędziła przedtem zaledwie kilka minut. Niedługo po ruszeniu popuściła ze strachu. Równocześnie dosyć szybko zaczęła się do Partnera przytulać, nie pozwalając mu trzymać kierownicy obydwiema rękami, bo kiedy przestawał ją głaskać, piszczała. Całą ich podróż mocno przeżywałam, dowiadując się na bieżąco co i jak. Kilka razy po drodze została wyprowadzona, ale ponoć chodzenie na smyczce było dla niej mocno stresujące. Każdy moment, w którym poczuła napięcie smyczy, był dla niej na tyle przerażający, że zaczynała piszczeć, więc Partner robił wszystko, by napięcia nie poczuła. Ja w międzyczasie kończyłam szycie zabawek dla niej i obmyślałam, jak mam ją przywitać, żeby nie przestraszyć jej jeszcze bardziej i żeby nie poczuła się o Partnera zazdrosna. Kiedy pożaliłam się przez telefon swojej mamie:

– No super, teraz to Bartek będzie tym kochanym, dobrym tatusiem, który ją uratował, a ja będę złą matką, która zacznie naszą relację od stresującego mycia…

odpowiedziała rzeczowo:

– I wreszcie zobaczysz, jak to jest.

Jednak wbrew obawom, Żuli przyjęła mnie bardzo dobrze. Co prawda nie miała pojęcia, jak jeść małe (ale drogie) smaczko-kosteczki z koniny, które dla niej miałam, więc je wypluwała w przeciwieństwie do starego, wyrzuconego na podwórko makaronu (XXI wiek, Europa Środkowa, małopolska prowincja), na który rzuciła się z apetytem. Wiedzieliśmy, że nigdy nie chodziła po schodach i mieliśmy w planach przez pierwszy tydzień ją po nich nosić. Wszystko, co było dla niej nowe i nieznane, przyprawiało ją o drżenie, ale też całkiem szybko się oswajała. Jej pobyt w korytarzu, łazience i pokoju uświadomił mi jedno – niezwykle intrygowały ją lustra, w których się ewidentnie przeglądała. Nie warczała ani nie szczekała na swoje odbicie. Ona się nim… delektowała.

– Ja pier…lę, druga Patkowska!

– skwitował Partner

Już pierwszego dnia, kiedy z nią wracałam ze spaceru i wnosiłam po schodach, postanowiłam sprawdzić, czy da radę sama pokonać ostatnie półpiętro do nas. Była nieco zdziwiona i onieśmielona, ale kiedy pierwsza weszłam na dwa schody i na nią zaczekałam, poczuła się pewniej i weszła sama. Następny spacer należał do Partnera, który przy okazji, wracając, kończył wypakowywać samochód. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wszedł obładowany do domu, a Żuli stała obok niego.

– Nie byłem w stanie wziąć na ręce i bagażu, i jej, więc ją postawiłem na dole i przyszła o własnych siłach.

– wyjaśnił sytuację Partner

Nie mogłam uwierzyć, że zaledwie dwie godziny po nieśmiałym przemierzeniu półpiętra, z zatrzymywaniem się, niepewnością i nieporadnością, przeszła całe cztery piętra sama! Nie pozostało mi więc nic innego, jak przy następnym spacerze zachęcić ją do samodzielnego zejścia po schodach. Dałam jej czas, nagradzałam za każdy półpiętrowy sukces, a ona nim motywowana schodziła coraz pewniej i zgrabniej. Przepełniała mnie prawdziwa duma!
Mieliśmy wrażenie, że jest z nami szczęśliwa. Pierwsze spanie miało miejsce tuż po ich przyjeździe rano. Zarówno dla prowadzącego samochód Partnera, jak i dla wpatrującej się w niego uważnie przez całą drogę Żuli, była to noc nieprzespana. I potrzebowali od tej 6:00 do przynajmniej 11:00 się zdrzemnąć. Szybko okazało się, że po traumie prysznica, nie ma mowy o spaniu w kupionym jej pięknym legowisku. W grę wchodziło tylko nasze łóżko. Po piątym przełożeniu jej do postawionego tuż obok naszego łóżka legowiska i jej powrocie do nas, Partner się poddał i zasnął.
Choć Żulisia zdumiewająco szybko nam zaufała (już na drugi poranek całkowicie odsłoniła brzuszek!), nasze malutkie mieszkanko wzbudzało jej niepokój, bo kryło przed nią jeszcze wiele nieznanego. Wiem, że nie powinno się pozwalać psu wszędzie za sobą chodzić, bo oznacza to, że jego rolą jest pilnowanie naszego stada, a tego nie chcemy. Jednak wyszliśmy z założenia, że z niczego nie będziemy robić przed nią tajemnicy. Chciała wejść z nami do łazienki – trudno, na początku zostawialiśmy zawsze uchylone do niej drzwi (a nie jesteśmy jedną z tych par, które czynności fizjologiczne załatwiają w swojej obecności). Nie ukrywam, że to trochę dziwne, kiedy pies wpatruje się w nas w takich momentach, ale z drugiej strony my też mu towarzyszymy. Co więcej, zbieramy jego kupy! Chciała sprawdzić, co robimy w kuchni – wchodziła. Oczywiście tu pojawił się pierwszy problem, czyli żebranie o ludzkie jedzenie, jednak moja zadziwiająca w tej akurat kwestii asertywność sprawiła, że szybko sobie odpuszczała, wiedząc, że nie ma sensu marnować energii. Zawsze jednak uważnie obwąchiwała moje usta, kiedy kuchnię opuszczałam. Nawet jeśli nic tam akurat nie jadłam, kontrolę musiałam przejść. Niedużo rzeczy da się przed nią ukryć, bo jest niezwykle ciekawska, ale też nie mamy specjalnej potrzeby ukrywania czegokolwiek. Jej czujność z czasem też się osłabiła – na pewno początkowo była spowodowana paniką, że nas straci. W rekordowo szybkim czasie zrozumiała, że nie musi cały czas leżeć nam na kolanach. Że kiedy jesteśmy wszyscy razem, każdy z nas może zajmować się swoimi sprawami. (Tu pomogły żwacze i kości, zajmujące jej długie godziny.)
Ponieważ wiedzieliśmy, że drugi (i trzeci) prysznic będzie musiał nastąpić szybciej niż później, chcieliśmy jakoś znormalizować samą wannę. Partner stwierdził:

– Przecież ona nie ma nawet pojęcia, że my też się myjemy. Może pokażmy jej, że bierzemy regularne prysznice, żeby zrozumiała, że się tego nie boimy i że to jest naturalne. Może wtedy sama przestanie się bać kąpania!

Przez niemal tydzień w trakcie naszych pryszniców, podczas których dość teatralnie przy pomocy pantomimy próbowaliśmy zareklamować mycie się, zaglądała nam zaciekawiona do łazienki. Partnerowi próbowała nawet wskoczyć do wanny. Zadowoleni podeszliśmy więc na większym luzie do drugiego mycia psa. Cóż, po tym doświadczeniu mogę tylko napisać, że… to jednak nie było to. Może zrozumiała, że się myjemy i mamy z tego fun, ale nie oznaczało to, że automatycznie ona sama jest skłonna polubić własne prysznice.

fot. Bożena Szuj

Pies w łóżku? Nigdy!

fot. Bożena Szuj

Nasze pierwsze wspólne życie z psem (opieka nad Kochim) opisałam w tekście „Pieskie życie”. Wyjaśniłam w nim szczegółowo stosunek Partnera do psa w łóżku. Co do Kochiego, który spędzał u nas też część wakacji w Gdańsku rok później, a także niedawno ferie zimowe w Zakopanem, wiedzieliśmy już, że trafiony zatopiony. Trudno będzie wytłumaczyć mu nowe zasady, zwłaszcza, że jesteśmy jego stadem zastępczym, z którym na co dzień nie mieszka. Co do własnego psa, Partner miał równie jasno sprecyzowane stanowisko:

– Nasz pies nie będzie z nami spał w łóżku, bo nie wyśpię się w nim nigdy.

W grę prawdopodobnie wchodził fakt, że śpiąc ze mną, Partner już ma dla siebie tylko ⅛ łóżka, co z psem mogłoby jeszcze ulec zmianie na jego niekorzyść. Pierwsze wspólne spanie z Żuli uznaliśmy za część oswajania jej. Ułożyła się grzecznie w nogach na pledzie, w dodatku po mojej stronie. Po obudzeniu przywitała nas najsłodszym i najzabawniejszym uśmiechem, wyszczerzając przednie śnieżnobiałe krzywe zęby w komicznym grymasie, i przypominając tym samym uśmiechniętą fokę. Podczłogała się do nas, merdając ogonkiem. Dwa dni później okazało się, że:

  1. po pierwsze początkowe spanie w nogach było raczej oznaką kurtuazji, a nie miejscem, w którym nasz pies widzi się co noc, bo między mną a Partnerem zostają na ogół niepokojąco wolne aż trzy centymetry
  2. Żuli umie w pewną sztuczkę: mianowicie jest znakomita w ryciu tuneli w kołdrze i szybkim przemieszczaniu się pod nią.

Pan Naszpieswłóżkunigdy – zakochany w przysposobionej córci tatuś – na to ostatnie reaguje spazmatycznym śmiechem. Cóż, może Żuli kiedyś usiądzie w swoim prześlicznym legowisku na dłużej niż 5 sekund. Natomiast to, w jakiej dokładnie konfiguracji śpimy we trójkę, niechaj pozostanie naszą słodką tajemnicą.

fot. Bożena Szuj

Parentingowe skille

fot. Bożena Szuj

Jeden z kilku moich ulubionych memów zawiera taki oto dialog:

– Czemu adoptowaliście psa?
– Wiesz, niestety nie mogliśmy go mieć drogą naturalną.

Żuli jest naszą przysposobioną psióreczką. I choć dorastałam w czasach, w których psy miały raczej „właścicieli”, a te wiejskie dodatkowo łańcuch, wszystko się w zawrotnym tempie zmieniło na lepsze. Sama – co dziś przyznaję ze wstydem – kiedy po raz pierwszy usłyszałam o „psim psychologu”, roześmiałam się, bo myślałam, że to żart. Psy, choć kochane i słodkie, były traktowane mniej więcej tak, jak dzieci – były maskotkami swoich „właścicieli”. Dzisiaj i dzieci, i zwierzęta mają swoje prawa, za których łamanie grożą poważne kary. Myślę, że wiele par powinno swoje rodzicielstwo zacząć od opieki nad psem, a wiele z nich również na nim się zatrzymać.
Jesteśmy oboje z Partnerem rozanieleni i przepełnieni miłością, jakiej jeszcze nigdy nie zaznaliśmy. Miłość i wdzięczność w oczach Żuli jest najwspanialszym, co mogło się nam przydarzyć. Nie chcemy zresztą, by jej uczucia warunkowała wyłącznie wdzięczność. Chcemy na ten niesamowity kredyt uczucia zasłużyć. Z drugiej strony jest to psiak wymagający, straumatyzowany, przerażony. Dopiero kiedy do nas trafiła, dowiedzieliśmy się, że przez całe swoje półtoraroczne życie… tylko dwa razy wyszła z domu. Oba do weterynarza, ostatni niedługo przed samą adopcją. Była zamknięta w śmierdzącym mieszkaniu z trzema innymi psami: bratem i rodzicami. Jako najmniejsza ze stada często nie była przez resztę dopuszczana do jedzenia. Ponoć w mieszkaniu znajdowała się kanapa, z której aż skapywały psie ekskrementy. Musiała mieć też jakieś trudne doświadczenia związane z drzwiami, bo wychodzenie i wchodzenie do pomieszczeń nastręcza jej trudności – za każdym razem upewnia się, że drzwi są całkowicie otwarte. Nie umiem zrozumieć, jakim cudem znalazła w sobie tak szybko zaufanie do nas. W dodatku tak bezgraniczne…
Chodzenie w szelkach i na smyczy, podobnie jak chodzenie po schodach, okazało się dla niej bardzo łatwe do nauczenia. Z cichutkiego, chodzącego za nami (nawet na smyczy) krok w krok psiaka dość szybko przeobraziła się w psa nieraz ciągnącego, ale – co gorsza – okrutnie ujadającego na spacerach. Partner stwierdził, że brzmi wtedy, jak by miała w sobie tak dużo jadu, że równie dobrze może być też Jadźką. Szczeka na: ludzi, psy, koty, wózki, ptaki, hulajnogi, dzieci, radiowozy, nienaturalnych rozmiarów wielkanocne jaja, kosze na śmieci, walizki na kółkach, własne zniekształcone odbicia (lustra są ok, ale już ciemne witryny czy piekarnik – nie bardzo), worki ze śmieciami, nicość w ciemności, zbyt nisko położone słońce, a także plakat wyborczy Mariusza Koperskiego (jedynego sensownego kandydata na burmistrza tego miasta).

– Musicie ją nauczyć, że nie może tak szczekać!

– radzą nam ludzie, którzy uważają krzyk za naturalną formę komunikacji. Nie jestem w stanie oczekiwać od małego zestresowanego psa, żeby nauczył się w tydzień tego, czego dobrze radzący nie przyswoili przez kilkadziesiąt lat swojego życia – panowania nad własnymi emocjami. Umiejętność niekrzyczenia, jak i nieszczekania, to tak naprawdę umiejętność zawiadywania własnym strachem lub/i złością. Owszem, Żuli vel Jadźka rzuca się z zębami i szczeka tak, jak by miała wszystkich pozabijać (i  – nie oszukujmy się – nie jest to dla nas jakoś super komfortowe), ale równocześnie wiemy też, że robi to z gigantycznego strachu. Strachu o to, że nas straci. Jej światem do tej pory był świat patologiczny, trudny, opierający się na walce o przetrwanie i poczuciu zagrożenia. Dlaczego miałaby po kilku spacerach na świeżym powietrzu, którego praktycznie nie zna, pomyśleć, że ten pies lub człowiek, który idzie w naszą stronę z przeciwka nie ma złych intencji wobec jej, czy też mnie (lub Partnera – najczęściej wyprowadzamy ją na zmianę)? Dzieci są o tyle dziwne, że są dużo mniejsze od normalnych człowieków, zwracają na nią uwagę i są od niej tylko trochę większe. To może być niepokojące. Z wieloma rzeczami, na które szczeka, styka się po raz pierwszy. Nie jest ich pewna, więc próbuje je przepędzić. Czasem jest mi szalenie przykro, kiedy widzę, że ona szczeka, ale równocześnie patrzy z pewną zazdrością na bawiące się ze sobą beztrosko pieski. Jest jak niektóre dzieci, które obserwowałam, ucząc. Z jednej strony chciałaby należeć do grupy podobnych sobie, z drugiej – przez własny strach robi wszystko, by ta grupa jej nie chciała przyjąć. Dodatkowo miejsce spacerów jest oczywiście pełne ekspertów i każdy coś doradzi. Że trzeba z nią koniecznie iść do behawiorysty, że trzeba ją koniecznie szarpać smyczą czy na nią krzyczeć (kiedy przyjaciółka usłyszała przez telefon, jak w akcie desperacji próbuję krzyczeć, żeby Żuli przestała szczekać, stwierdziła, że na jej miejscu sama by szczekała dalej). Moje metody, te intuicyjne, gdzieś z trzewi, polegają na wspieraniu mojej małej spokojem. Być może efektownie jest krzyknąć (ona zmienia wtedy szczekanie w piszczenie, więc płacze i nadal czuje się niekomfortowo, w dodatku jest upomniana przeze mnie – swój cały świat, swoją ostoję), mniej efektownie iść z psem i przy każdym potencjalnym zagrożeniu mówić mu pewnym głosem:

Wszystko jest dobrze, nic się nie dzieje, jesteś dzielna, dasz sobie radę.

Ale jest to na dłuższą metę efektywne. Nauczyliśmy się jej nie wspierać (branie na ręce, do czego dąży) wtedy, kiedy szczeka, a za to okazywać dezaprobatę dla samego zachowania. Jednak nie chcemy jej tresować, a wychowywać. Mamy bardzo mądrą psióreczkę. Niejednokrotnie dowiodła swojej inteligencji. Nie potrzebujemy więc przedpotopowych metod wychowawczych dla półgłówków. Na szczęście w sklepie zoologicznym pracuje psia behawiorystka, która przyklaskuje najczęściej wcielanym przeze mnie rozwiązaniom. Przypomina o spokoju, wsparciu, ale też niewyręczaniu psa we wszystkim. Przypomina, że to proces, który będzie trwać tyle, ile potrzeba. Dziś np. Żuli była dosyć rozdrażniona i szczekała, więc skróciłam jej smycz (równocześnie rozluźniając, żeby nie pokazywać jej napięcia) i próbowałam rozproszyć biegiem po pustej stronie trawnika. W tym momencie mijał nas stary dziad z laską, mamrocząc pod nosem:

– Wściekłe gówno.

To mnie, nie powiem, uruchomiło i biegnąc dalej przed siebie, krzyknęłam do niego:

– Sam pan jest wściekłe gówno, fiucie!

Aż się zdziwiłam, skąd się w mojej wypowiedzi w ogóle wziął ten „pan”.
Jednym z piękniejszych doświadczeń jest dla mnie obserwowanie zabaw Partnera z małą. Miłość, jaką się oboje darzą jest urzekająca. Równocześnie nie pozwalam, żeby to, co widzę, w jakikolwiek sposób wpływało na moją relację z Żuli. Nie rozdzielamy z Partnerem ról: ty będziesz dobrym policjantem, a ja złym. Ty ją będziesz rozpieszczać, a ja trzymać w ryzach. Każde dziecko, również to psie, potrzebuje stabilizacji od każdego z opiekunów, jeśli jest ich kilku. Kochamy ją całym sercem, rozpieszczamy jak umiemy, a kiedy trzeba, pokazujemy jej granice, których również bardzo potrzebuje. Nie karzemy za złe zachowanie, ale nagradzamy za dobre. Pozytywnie ją wzmacniamy.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze nauka załatwiania wszystkich swoich potrzeb wyłącznie poza domem (co idzie już coraz lepiej, ale jeden pokój mamy na wszelki wypadek jeszcze wyłożony podkładami antysikowymi) oraz tego, że wyjście jednego z nas na chwilę… nie jest opuszczeniem. Na początku było bardzo ciężko. Żulinka nie dawała się pocieszać osobie, z którą zostawała (a było to zawsze któreś z nas). Całkowicie się emocjonalnie od niej odcinała, wręcz sztywniała, rzucała się pod drzwi i płakała. Dowiedziałam się, że to odcinanie może mieć związek z panicznym strachem, że zaraz utraci także drugie z nas. To są momenty, w których kraja się serce, ale znowu, im częściej takie sytuacje mają miejsce, tym krócej płacze i bardziej zauważa osobę, z którą została. Nie wytłumaczymy jej tego słowami (choć wierzę w magiczną skuteczność spokojnego tonu), musimy pokazywać czynami. Z czego, nota bene, jako ludzie, moglibyśmy w tych międzygatunkowych relacjach czerpać.
Na samym początku urzekało nas patrzenie, jak z dnia na dzień rozkwita. W domu chciała siedzieć i leżeć tylko na naszych kolanach. Ocieranie się o nas, fizyczne odczuwanie naszej obecności ją wzmacniało. Choć to wzruszające i przesłodkie, wiedzieliśmy, że kiedy już poczuje się pewniej, musi dostrzec, że może mieć w tym domu też swoje niezależne od nas życie. Dziś jestem szczęśliwa, kiedy np. daje mi znać, że nie chce być w danym momencie w jakiś sposób przytulana. To znaczy, że jest już nas na tyle pewna, żeby się nie bać, że pokazanie nam swoich granic zrazi nas do niej. Mam ogromną nadzieję, że już niedługo zauważy, że z niektórymi psami można się też świetnie bawić. I że te wszystkie małe/duże codzienne sprawy nie mają wpływu na naszą miłość do niej, której nikt nigdy jej nie odbierze.

fot. Bożena Szuj

Pies na ADHD

fot. Bożena Szuj

Dopiero od terapeutki specjalizującej się w leczeniu ADHD dowiedziałam się, że opiekowanie się psem ma niezwykle pozytywny wpływ na leczenie tego zaburzenia. Wymusza chociażby jakiś tryb dnia, wychodzenie z domu. To wszystko, co jest nam potrzebne i czego często nie potrafimy zrobić dla siebie, ale ponieważ nie umiemy odmawiać innym, to będziemy się z tych obowiązków znakomicie wywiązywać, sami czerpiąc korzyści.  Czy żałuję, że nie miałam psa w dzieciństwie? Bardzo. Tak samo, jak tego, że nikt nie umiał mnie dobrze zdiagnozować i leczyć.
Moja kreatywność – podobnie jak wrażliwość – jest silnie związana z ADHD, więc nie byłabym sobą, gdybym samodzielnie nie uszyła:

  • ETUI NA WORKI DO ZBIERANIA KUP
fot. Bożena Szuj
fot. Bożena Szuj
  • SAKIEWKI NA SMACZKI
fot. Bożena Szuj
  • TORBY W KSZTAŁCIE KOŚCI NA SPACERY
fot. Bożena Szuj
fot. Bożena Szuj
fot. Bożena Szuj

No i kolczyków z tej sesji, ale to chyba wiadomo.

fot. Bożena Szuj

Pies to uwiązanie

fot. Bożena Szuj

Jednym z najgorszych tekstów, jakie słyszałam za młodu, był ten, że „pies to uwiązanie”, wypowiadany dodatkowo cierpiętniczym tonem, choć cierpienie w naszej kulturze ma przecież całkiem niezłe notowania. Nie twierdzę rzecz jasna, że każdy powinien się na psa zdecydować. To poważna decyzja wymagająca odpowiedzialności. Nie można psa kupować komuś z zaskoczenia w prezencie. Nie można uczynić dziecka psim opiekunem. Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że nie wszędzie z psem wejdziemy czy przyjedziemy (choć z drugiej strony jest z tym o niebo lepiej niż kiedyś) i mieć w razie czego plan awaryjny – kogoś, kto nam w podbramkowej sytuacji pomoże. To wszystko jest oczywiste. Jednak ja tym straszliwym „uwiązaniem” zostałam pozbawiona złudzeń, że kiedykolwiek będę mogła się na psa zdecydować. Przecież kocham wolność, podróżowanie, a tu nie dość, że te demonizowane spacery, czy to w słońce, czy to w deszcz, to jeszcze karmienie, weterynarz… No męka okrutna! I nagle okazało się, że zalecony mi na ADHD przez psychiatrę spacer do maksymalnie godziny po wstaniu jest mniej (w mojej głowie) kuriozalny z psem niż bez niego. I nagle okazało się, że przy moim zamiłowaniu do gotowania, odnajduję się również znakomicie w gotowaniu… psu. Wystarczy pamiętać o składnikach, których można użyć, o braku soli, o konieczności rozgotowania warzyw i niedogotowania mięsa i… można tworzyć, jak dla ludzi! A ile radości sprawia zadowolony pies, który po zjedzeniu przychodzi ci podziękować, bo wie oczywiście, że to ty gotowałaś, gdyż nic się przed nim nie ukryje. I nagle okazało się, że wynikające z poczucia odpowiedzialności wizyty u weterynarza lub (jeśli zajdzie potrzeba) behawiorysty są jak najbardziej oczywiste. Jeśli kochamy kogoś, kto jest jeszcze od nas całkowicie zależny, a on do tego podnosi nam poziom dopaminy (której niedoborem jest ADHD), to robimy wszystko, żeby był szczęśliwy, zdrowy i stabilny. I tak, jest to rzeczywiście rodzaj „uwiązania”, jeśli wejdziemy w rolę egoisty. Takiego samego zresztą „uwiązania”, jakim są wszelkiego rodzaju relacje międzyludzkie.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę o Żuli w taksówce… albo o pewnej Portugalce, która uciekła do Paryża przed prześladowaniami osób LGBT i została taksówkarką, wożącą w nocy klientów do klubów LGBT.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

 

Pieskie życie w ośnieżonych górach

fot. Marianna Patkowska

Półtora roku temu po raz pierwszy przeżyłam mieszkanie pod wspólnym dachem z psem, którym miałam się opiekować. Właśnie wtedy moja przyjaciółka z podstawówki obdarzyła nas ogromnym zaufaniem, zostawiając pod naszą opieką swojego cudownego pieska Kochiego, w którym niedługo wcześniej oboje się zakochaliśmy, nocując u niej w Warszawie. Cały ten piękny czas opisałam na blogu. Było to w okresie letnim, więc psie wakacje miały miejsce w Gdańsku, gdzie wtedy przebywaliśmy. Rok później sytuacja się powtórzyła, tym razem Kochi przyjechał do nas już nie na dwa tygodnie, ale na cały miesiąc. Pamiętał i nas, i okolice. Spacery po plaży sprawiały mu wyraźną radość. Za drugim razem samo morze również, choć i tak przegrywało z piaskiem, a zwłaszcza z zamkami z tegoż.
Jakaż więc była moja radość, kiedy przyjaciółka nieśmiało zapytała, czy jego dwutygodniowy pobyt u nas (teraz, kiedy ma już dwa latka i trzy miesiące) byłby możliwy również podczas zimy, którą tradycyjnie spędzamy w Zakopanem. Nasza odpowiedź znowu była dla nas oczywista, ale oprócz radości pojawił się we mnie również niewielki strach. Pies w Gdańsku, w domu z ogródkiem, który jest otoczony uliczkami wręcz stworzonymi do chodzenia z psem; w domu, z którego 40 minut zajmuje dojście na plażę, w dodatku w środku lata, kiedy jest ciepło, słonecznie i pięknie to zupełnie co innego niż pies mroźną zimą w Zakopanem w (co prawda rodzinnej, ale) kamienicy. Tak przynajmniej myślałam. Że to całkiem inne uniwersum. W lecie wszystko wydaje się łatwiejsze. Począwszy od szybszego znajdywania chęci do życia rano, przez bardziej aktywne spędzanie czasu poza domem po niewiele warstw, jakie trzeba na siebie założyć, żeby być gotowym do wyjścia na zewnątrz. Moje życie w Zako przypomina długi zimowy sen. Niechętnie wychodzę z domu (gdybym mogła zupełnie pominąć ten przykry obowiązek, nie wychodziłabym prawdopodobnie wcale). W związku z tym też wyjście urasta do rangi wielkiego wydarzenia i raczej nie ma mowy o tym, żebym – kiedy już wrócę do domu – wyszła z niego ponownie. A pies wiadomo, potrzebuje wyjść na spacer nie tylko raz, ale nawet trzy razy dziennie. Druga sprawa to… nasza nowa wykładzina. Małymi krokami próbujemy sobie uwić tu przyzwoite gniazdko i jednym z nich było zakupienie i rozłożenie nowej wykładziny w pokoju, w którym już nie miałam pomysłu na podłogę, a stara doprowadzała mnie do rozpaczy. Zrobiło się naprawdę ciepło i przytulnie. Miałam jakiś irracjonalny lęk, że psie łapki wykładzinę pobrudzą, podrapią i generalnie sponiewierają, zupełnie jak bym od czasu, kiedy ją mamy, sama nie wylewała na nią regularnie kawy. Partner spojrzał na mnie z politowaniem, poprosił, żebym bardziej uważała z kawą i objaśnił procedurę wycierania psich łapek w korytarzu. Zaczęłam powoli wierzyć, że damy ze wszystkim radę.

fot. Marianna Patkowska

Kochi w zakopiańskich włościach

fot. Marianna Patkowska

Kochi przyjechał do nas… BlaBlaCarem, co jest samo w sobie przesłodkie i napełniło nas ogromną dumą. Nasz mały podróżnik. Zawiozła go pani, której nie znał. W Warszawie drżała o niego przyjaciółka, w Zakopanem drżeliśmy o niego my, ale w końcu dotarł. Cały i zdrowy. Choć wszystko było dla niego nowe i inne, jednak pamiętał doskonale nas. Byliśmy na początku jedynym elementem, dzięki któremu mógł się poczuć w miarę swojo. W domu po odebraniu go, dużo się tuliliśmy. Szybko znalazł swoje idealne miejsce – na wierzchu złożonej kanapy, skąd mógł patrzeć przez okno. Na początku nie bardzo wiedział, jak tam wskoczyć, a tym bardziej – jak zeskoczyć. Ale wystarczyło kilka prób, żeby stał się w tym mistrzem. Od tamtego momentu potrafił godzinami wpatrywać się w życie ulicy, które najwyraźniej jest w tym miejscu szalenie ekscytujące. Raz na jakiś czas ktoś stanie przed apteką, raz ktoś do niej wejdzie, raz z niej wyjdzie. Czasem zbiorą się przed nią trzy osoby, a czasem ktoś wysiądzie z autobusu, który od niedawna ma tu przystanek. Akcja do tej pory co prawda nigdy nie wciągnęła mnie na tyle, by przy oknie przesiadywać, ale najwyraźniej Kochi był zachwycony.
Zastanawialiśmy się też, gdzie zechce spać. Od początku został poinformowany, że jest tylko jedno miejsce w domu, na które nie wolno mu wchodzić – również niedawno zakupione siedzisko na skrzynię z pościelą (nota bene też w pokoju z wykładziną – moim gabinecie, pełniącym czasem rolę pokoju gościnnego). Wchodził tam więc tylko, kiedy nie widzieliśmy, a jak został na siedzeniu na nim nakryty, szybko schodził z miną pod tytułem „nie było tematu”. Kanapa stała zawsze dostępna, a mojego ukochanego fotela nie zakazałam, ale był mój. Kochi często układał się na mnie i zasypiał, kiedy w nim czytałam. Jeśli jednak wstałam, szybko zamieniał się w Kochiego Podsiadłę, potrafiąc się przy tym przykryć kocem. Jednak odpoczynek odpoczynkiem, ale kiedy kładliśmy się spać w sypialni, rozłożył się na naszym łóżku. Czyli niby nowe miejsce, ale wszystko było po staremu. Pierwszej nocy w samym jej środku, odkopał nasze głowy spod poduszek i zaczął nas lizać – mimo że zaczął od spania w nogach. Drugiej nocy tak samo. Mam wrażenie, że bardzo potrzebował nas w chwilach, w których czuł jakąś niepewność, rozstanie ze swoim stadem, nowość miejsca. Znał tylko nas. I potrzebował tylko nas. Przynajmniej na początku.

fot. Marianna Patkowska

Oczekiwania vs. rzeczywistość

fot. Bożena Szuj

Jak do tego doszło – nie wiem, ale poranne spacery okazały się… moje. Partner był skłonny wziąć nawet dwa spacery w ciągu dnia – popołudniowy i wieczorny, żeby tylko nie mieć porannego. Stwierdziłam, że to jest fair, bo w Gdańsku moim obowiązkiem był popołudniowy spacer na plażę, więc kilkugodzinny. Kochi dorósł i przestał nas budzić o 8:00, kiedy tylko spostrzegł, że otwieramy któreś oko. Leżał z nami cierpliwie, przeciągał się i ziewał, i dawał głaskać po brzuszku. Uprawiał zawsze psią jogę z przewagą psa z głową w dół, a potem znowu zasypiał. Mogliśmy się z nim bawić, tulić się i nie domagał się wyjścia, ale… wystarczyło, że zaczęłam wstawać z łóżka, zmieniał się w Waszą Niecierpliwość i pokazywał podnoszonymi przednimi łapkami i kłapaniem szczęką, że chce wyjść na spacer. Nigdy nie rozumiał, że odświeżenie się, przebranie, włożenie butów zimowych i kurtki nie zajmie mi nigdy mniej niż 5 – 7 minut. Co, swoją drogą, było jakimś moim rekordem. Zaczęłam być w tym coraz szybsza. Oczywiście nie było mowy o śniadaniu czy całkowitym rozbudzeniu. Chęci do życia również musiałam szukać już poza domem. Muszę uczciwie przyznać, że szybkie wychodzenie rano bez myślenia, bez przygotowywania się może być… nawet całkiem fajne. Równia Krupowa, czyli rozciągająca się nieopodal przestrzeń pełna psów i dzieci wraz z opiekunami jednych i drugich, okazała się dla mnie po raz pierwszy miejscem magicznym. Podczas naszych spacerów wysłuchałam w sumie kilku audiobooków, równocześnie pilnując swojego uroczego pupila i od czasu do czasu zamieniając kilka słów z opiekunami psów, do których podchodził. Najtrudniejsza w tych nowo zawieranych znajomościach była całkowita bezkompromisowa szczerość Kochiego, który czasem się wyrywał, widząc z daleka jakiegoś ciekawego pieska, po czym, kiedy podeszliśmy bliżej, potrafił obwąchać mu genitalia i językiem ciała szybko stwierdzić „eeee, jednak nie” i pójść sobie dalej, pozostawiając zaintrygowanego już nim psiaka w wyraźnej konsternacji. (Być może przemawia przeze mnie zazdrość. Gdybym i ja swojego czasu umiała zaraz po obwąchaniu genitaliów stwierdzić przed samą sobą, że „to jednak nie to”, oszczędziłabym sobie wielu toksycznych relacji.)
Te poranne – wcześniejsze lub późniejsze, ale przedśniadaniowe – spacery od samego początku przestały być „przykrym obowiązkiem”, jak o nich początkowo myślałam. Owszem, wychodziłam z poczucia obowiązku i wyłącznie dla Kochiego, ale szybko polubiłam to sprawdzanie, jak każdego kolejnego dnia wygląda świat poza domem. Do tego mamy z Równi widok na góry, więc czy było pięknie i słonecznie, czy szaro i ponuro, nigdy nie zabrakło w tym wszystkim magii. Kochi zachwycił się muldami śniegu, bo w tak wysokich jeszcze nigdy nie skakał. Wyraźnie go cieszyły te śnieżne zabawy, a ja z zaskoczeniem odkryłam, że zbieranie jego kup ze śniegu jest prawie tak komfortowe, jak zbieranie ich z plaży: śnieg, podobnie jak piasek, pełnił rolę wypełniacza między kupą a woreczkiem, który trzymałam gołymi rękami. Zdecydowanie lepsza opcja, niż wygrzebywanie kupy z trawy w lecie.
Po powrocie wycieraliśmy (to z nas, które z nim wyszło) mu łapki w specjalnie do tego przeznaczone szmatki. Czasem trzeba było wytrzeć też brzuszek i wąsiki. Czy jednak zdarzyło mu się mimo braku takich zachowań wcześniej nasikać nam w domu… oczywiście na nową wykładzinę? Tak. Czy następnego dnia po tej feralnej sytuacji zrobił dokładnie to samo niemal w tym samym miejscu? Również tak. (Wrażliwych na losy mojej wykładziny informuję, że za każdym razem wszystko udało się porządnie i dokładnie umyć tak, by nie został żaden ślad, natomiast sypialnię zaczęliśmy po prostu zamykać na noc.)

fot. Bożena Szuj

Zdobywanie Gubałówki

fot. Bożena Szuj

Mój Partner, jako człowiek odważny, podczas swoich wieczornych spacerów z Kochim po Równi, spuszczał go ze smyczy. Odwaga polegała w tym wypadku na tym, że nie jest to pies nauczony wracania do opiekuna, kiedy się go przywoła. Jednak na początku, kiedy wszystko było nowe, Kochi trzymał się Partnera. Momenty mniejszego posłuchu u psa Partner łączył z wyższą temperaturą. Rzeczywiście, im było zimniej, tym Kochi był bardziej posłuszny.
Pewnej pięknej niedzieli, postanowiliśmy wspiąć się razem na Gubałówkę, od strony Walowej Góry. To piękna trasa. Trochę rzeczywiście tym razem oblodzona, ale znaleźliśmy przejście po polu w całości przykryte śniegiem. Partner spuścił naszego urwisa ze smyczy, a ten biegał jak szalony w poprzek oraz wzdłuż trasy. Zrobił ją chyba z pięć razy (ja po pierwszym prawie umarłam). Nie umiałam zrozumieć, skąd w takim maleńkim ciałku tyle energii. Był ewidentnie szczęśliwy, a my co jakiś czas go przywoływaliśmy, i wracał, pokazać, że jest. Ostatnia część trasy prowadzi wzdłuż lasu, z którego co jakiś czas do nas przybiegał, a potem… stał się zupełnie głuchy na nasze wołania. Las go wchłonął, a że jest najprawdopodobniej przedziwną krzyżówką borsuka z dzikiem, być może poczuł zew natury. Kiedy doszliśmy na skraj lasu, a on nadal nie dawał znaku życia, postanowiliśmy się z Partnerem rozdzielić. Ja czekałam na Kochiego na górze, Partner zszedł niżej, ze smyczą. W pewnym momencie zobaczyłam biegnącego w moim kierunku zadowolonego pieska i wściekłego Partnera, który, wręczając mi smycz, kazał mi wziąć sierściucha, bo jest na niego za bardzo wkurzony. Co się stało? Otóż Kochi, wołany wielokrotnie, w końcu wyszedł z lasu z miną pod tytułem „ale po co mnie wołasz, skoro tu jestem?”, po czym odwrócił się i pobiegł w drugą stronę. Brak subordynacji doprowadził Partnera na skraj załamania, a ja śmiałam się w duchu w głos, bo jeśli to prawda, że psy mają mózgi zbliżone do dwulatków, to bunt musi być wpisany w jego psiosobowość! Od tamtego momentu do samego końca naszej wyprawy (wracaliśmy tę samą drogą) Kochi prowadzony był na dość krótkiej smyczy.

fot. Bożena Szuj; zdjęcie zrobione tuż po opisanej sytuacji

Nigdy nie widziałam tak wymęczonego psa, jak po tym spacerze. Oczywiście wyprowadziliśmy go jeszcze wieczorem, ale przespał cały ten czas między spacerami, również następnego dnia.

fot. Bożena Szuj

Kupa radości

fot. Marianna Patkowska

Ludzie straszą koniecznością wielu spacerów w ciągu dnia, kosztami jedzenia i weterynarzy, w końcu problemami z częstym podróżowaniem, kiedy ma się psa. To wszystko jednak nic wobec tego… o czym nie mówi nikt.
Pewnego dnia Partner, wracając z nocnego spaceru z Kochim, spędził z nim podejrzanie mało czasu w przedpokoju, wchodząc pospiesznie do pokoju wprost na wykładzinę. Zanim zdążyłam go upomnieć, że co z butami i z wytarciem łapek, on przemierzył odległość do łazienki, rzucając pospiesznie, pełne obrzydzenia:

trzeba go umyć, wytarzał się w gównie.

Wbiegłam do łazienki, widząc w wannie tylko ogromne, wybałuszone oczy, wkurzonego Partnera trzymającego zwierzę, żeby nie wyskoczyło z wanny oraz… cudzą kupę na szelkach i kawałku grzbietu Kochiego. Przejęłam kontrolę nad sytuacją i wymyłam go szamponem. Myślałam, że polubi – jak mój królik – suszarkę. Nie polubił. Nawet mu nie współczułam. Priorytetem była wykładzina oraz pozbycie się tego straszliwego smrodu, gryzącego nozdrza. Kilkakrotnie wymyłam i uprałam ręcznie szelki. Choć miałam stuprocentową pewność, że wszystkie ekskrementy zostały dawno wymyte i spuszczone w czeluściach toalety, jednak nie udało się pozbyć tego odoru, który już dawno przestał przypominać typowy zapach kupy, a stał się czymś zgoła innym, ale również przeszywającym nieprzyjemnością. W akcie rozpaczy zabrałam prawie już suchego psa i wyszorowałam go szamponem po raz drugi. Przez półtora dnia był na mnie ewidentnie obrażony (prawdopodobnie i o podwójny prysznic, i o suszenie, i o pozbawienie go kupy, którą sam z jakiegoś powodu wybrał), ale okazuje się, że warto było, bo już następnego dnia fetor opuścił nasze mieszkanie.
Najbardziej nieprzyjemna z tego wszystkiego była dla mnie świadomość, że to nie była kupa żadnego z nas. Że to nie nasza choroba postawiła nas w tak niekomfortowej sytuacji. Że to była całkiem obca kupa. Do dziś oboje żywimy cichą nadzieję, że psia.

fot. Marianna Patkowska

W stadzie

fot. Marianna Patkowska

Przyjaciółka przyjechała z siedmioletnią córeczką nie tylko odebrać Kochiego, ale też spędzić z nami cztery dni. Byłam niesamowicie szczęśliwa, bo ten rok rozpoczął się już od jednej fantastycznej wizyty naszej wspaniałej koleżanki z Gdańska i miałam przekonanie, że to przełamało jakąś barierę i ci, których zawsze zapraszaliśmy do Zako, naprawdę zaczną przyjeżdżać. Te cztery dni okazały się chaosem, na który trudno byłoby mi się przygotować, gdybym miała świadomość jego rozmiarów, ale też był to jeden z najwspanialszych momentów, jakiego od dawna doświadczyłam. Siedmioletnie dziecko i pies równocześnie to już jest kosmos. Do tego moja cudowna i piękna przyjaciółka, którą najlepiej zilustruje ta oto anegdota.

Kiedy po raz pierwszy od momentu, kiedy jestem z Partnerem, przyjechała do mnie sama do Zakopanego, Partner nie bardzo rozumiał, czemu mu ciągle powtarzam, że „ona jest do mnie niezwykle podobna”. Cieszył się moim szczęściem i podekscytowaniem, ale wychodził z założenia, że to nie jego sprawa. Że przywita się, zawiezie nas i odwiezie, gdzie tylko będziemy chciały, ale że to ma być nasz czas, a jemu nic do tego. Jednak gdy podczas naszej telefonicznej rozmowy, kiedy stała na dworcu w Krakowie, powiedziała mi:

– O nieeee…. Włożyłam swój bagaż, okazuje się, nie do tego autobusu i… właśnie odjechał beze mnie… do Bukowiny…

… zrozumiał wreszcie nasze podobieństwo. Stwierdził tylko:

– Aaaaaa! W TAKIM sensie podobna! No, ok. Teraz tylko przeżyć ten weekend.

Ogarnianie trójki dzieciaków i psa w pojedynkę, w dodatku mając własną działalność wychodzi jej znakomicie, czym mi niesamowicie imponuje, natomiast w związku z tym ma opanowaną do perfekcji sztukę improwizacji, w której ja z kolei nie sprawdzam się najlepiej. Jednak słodycz siedmioletniej wpatrzonej we mnie piękności sprawiła, że wydostałam się ze swojej depresyjnej skorupy, stając się ciocią, która maluje pazurki, bawi się w SPA oraz… wyszywa ubranka dla misia (a, ściślej, misi), a wieczorem, ogląda z niekłamanym zaciekawieniem bajki. Kochi, kiedy zobaczył część swojego starego stada… na chwilę zgłupiał. Nie był pewien, czy nie będzie nam zaraz zabrany, a więź, jaka się wytworzyła zwłaszcza między nim a Partnerem, jest naprawdę silna. Jednak kiedy okazało się, że ma swoje dwa światy w jednym miejscu, trochę jakby odetchnął z ulgą. Z jednej strony szaleństwo dziecięcych rączek, z drugiej – mój zrównoważony, przepełniony spokojem (zazwyczaj) Partner. Zapanowała harmonia. W dodatku nadeszła dla nas wspaniała wiadomość z Watykanu. Papież Franciszek pozwolił parom posiadać psa… pod warunkiem, że będą mieć również dziecko. Następnym razem weźmiemy od przyjaciółki Kochiego z dzieckiem. Na pewno przynajmniej jedno będzie nam mogła pożyczyć.

fot. Marianna Patkowska

Smutek rozstania

fot. Bożena Szuj

Dostaliśmy od losu dwa dodatkowe dni, bo Partner jechał do Warszawy samochodem dwa dni po przyjaciółce. Postanowiliśmy, że dla wszystkich będzie wygodniej, jeśli Kochi wróci z nim. Chciałam Kochiego wycałować i wyprzytulać na zapas, ale to niestety tak nie działa. Wwąchiwałam się w jego słodki brzuszek, który od pamiętnego wydarzenia zdążył wywietrzeć i zaczął w końcu pachnieć esencją Kochiego – delikatnym, ciepłym kurzem połączonym z popcornem. Rozstawanie się z psem jest o tyle trudne, że on w jakiejś części rozumie, że coś się dzieje, że coś się zaraz zmieni. Był trochę markotny, często domagając się od każdego z nas na zmianę brania na ręce, tulenia, pieszczenia.
W dniu wyjazdu pomagałam Partnerowi, szykując prowiant dla niego i przekąski dla Kochiego. Ponieważ Partner nie je mięsa i ma – w przeciwieństwie do mnie, również niejedzącej mięsa – pewien do niego wstręt, wyjęłam wszystkie kupione psu kabanosy z opakowania, pokroiłam je w krótsze paski, przecięłam opakowanie, żeby Partner nie musiał w nim zbyt głęboko grzebać i związałam gumką recepturką. Na stoliku w pokoju postawiliśmy skrzynkę z prowiantem, do którego stopniowo dokładałam jedzenie i picie dla Partnera oraz psa. Kabanosy były na samym spodzie. Kochi Podsiadło siedział na moim fotelu, bacznie obserwując sytuację. Poszłam do samochodu zanieść coś z Partnerem, a kiedy wróciłam (minęło góra pięć minut), zastałam taki oto obrazek. Na stoliku stała nietknięta skrzynia, a na wykładzinie, otoczony pogryzionymi i wyplutymi kawałkami opakowania kabanosów wraz z kawałkiem z nietkniętą gumką recepturką, siedział uśmiechnięty Kochi, przełykając ostatni kawałeczek kabanosa. Kadr jak z kreskówki. Nie mogłam w to uwierzyć, a tym bardziej w to, jak mocno był z siebie zadowolony. Choć słyszałam od przyjaciółki opowieści o tym, jakim jest mistrzem pomysłowości w porywaniu mięsa.
W końcu… obaj moi chłopcy pojechali. Jeden na chwilę, drugi na dłuższą chwilę, bo mam ogromną nadzieję, że część wakacji spędzi z nami w Gdańsku. Jednak to kolejne psie doświadczenie dużo pozmieniało w mojej głowie. Na pewno nauczyłam się od Kochiego, że nawet krótki mały spacer może być czymś przyjemnym i że można się na niego cieszyć jak dziecko. Przecież radość Kochiego nie wynikała wyłącznie z tego, że opróżni swój psi pęcherz. Tam było znacznie więcej. Cieszył się za każdym razem tak samo, że powącha nowe zapachy, że spotka i nowe, i już poznane psy, że sprawdzi, jaka pogoda, że poczuje całym psiosobą śnieg. Wyraźnie witał każdy dzień, dotykając (całkiem dosłownie) rzeczywistości poza oknem, w które lubił się później tak wpatrywać. To było dla mnie zdumiewające i dało mi wiele do myślenia. Zaczęłam wręcz wypatrywać każdego kolejnego wyjścia rano. Jego entuzjazm, nawet w szary deszczowy dzień zaczął mi się udzielać. Za tym również tęsknię.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę fragment koncertu dla psów mojej ukochanej, zawsze inspirującej Laurie Anderson.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Miłość to pies” Paulina Młynarska

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2023

Każdy, kto obserwuje mojego bloga wie, jak cenię pióro i wrażliwość Pauliny Młynarskiej. Dlatego, choć jej najnowszą książkę przeczytałam tuż po ukazaniu się (a więc w czerwcu), długo biłam się z myślami, czy w ogóle tu o niej pisać. Zastanawiałam się, ponieważ niestety nie uważam, że jest dobra. Dziś wreszcie pomyślałam, że nie chcę udawać, że jej nie czytałam (zwłaszcza, że w tym okresie będę zamieszczać na blogu sporo recenzji książek), a tym bardziej, że nie zawiodła moich oczekiwań. Nie chcę jej przemilczeć. Choćby w ramach pracy nad starymi przyzwyczajeniami wynikającymi z wieloletniej tresury, jakiej została poddana kobieca część mojego pokolenia. Piszę tu o niepodejmowaniu żadnych działań, które w jakikolwiek sposób mogłyby sprawić komuś przykrość. Nie ma we mnie złych intencji, co powinno definitywnie zamknąć temat.
Ci, którzy obserwują w mediach społecznościowych profil Pauliny Młynarskiej, wiedzą, że mieszka na przepięknej Krecie z uroczą gromadką czworonogów – z trzema psami i czterema kotami, które zrządzeniem losu po prostu stanęły na jej drodze. Wykonuje fantastyczną robotę, przygarniając bezpańskie zwierzęta. Oprócz postów wojujących oraz zaangażowanych społecznie i politycznie, wstawia też co jakiś czas zdjęcia swoich futrzastych pociech, czasem odkrywając przed obserwatorami ciekawe, urokliwe historie z nimi związane. Prawdopodobnie tak właśnie zrodził się pomysł na książkę „Miłość to pies”. Książkę przez wielu – w tym mnie! – bardzo wyczekiwaną. Książkę zdobioną pięknymi ilustracjami Gosi Kulik i wypełnioną nie tylko ciekawymi opisami specyficznego życia na greckiej wyspie (coś o tym wiem) i trudnego na niej losu bezdomnych zwierząt, ale też baśniowymi historiami; zmyślonymi urzekającymi mitami na temat ich alternatywnego życia, co miało być pomysłem na wciągnięcie do grona czytelników również dzieci. W samym założeniu pomysł świetny, tym bardziej, że jego realizacja spadła na barki naprawdę dobrej i doświadczonej pisarki. Co więc poszło nie tak? Zbyt dużo naraz? To na pewno. Pierwsze, co mnie uderzyło, to zdecydowane uproszczenie języka, które kwalifikuje książkę do bardzo poprawnej, ale jednak literatury młodzieżowej. To być może nie jest nawet zarzut, dobra literatura młodzieżowa jest też przecież potrzebna, niemniej jednak po kampanii promocyjnej myślałam, że jedynie zwierzęce mity będą napisane z myślą o najmłodszych, a cała reszta nie odbiegnie zbyt mocno stylem od poprzednich książek Młynarskiej.
Zarzut zdecydowany mam natomiast do (już czuję, że rozpętuję nieuniknioną jatkę)… pretensjonalnego, a przede wszystkim zaburzającego podstawową funkcję języka, jaką jest komunikacja, wciskania rodzaju żeńskiego liczby mnogiej wszędzie tam, gdzie nie jest to potrzebne. Przykład znajdziemy już w dedykacji:

Wszystkim tym, które i którzy ratują bezdomne zwierzaki.

I teraz chciałabym się dowiedzieć, kto (która i którzy…) z myślących, czytających i poprawnie władających polszczyzną czytelników tak z ręką na sercu zdanie:

Wszystkim tym, którzy ratują bezdomne zwierzaki.

zrozumie w następujący sposób:

Wszystkim mężczyznom, którzy ratują bezdomne zwierzaki.

I proszę o uczciwą odpowiedź tych, którym język polski naprawdę nie nastręcza żadnych trudności. Już w pierwszym rozdziale kolejny kwiatek:

Przypomnę tylko, choć zapewne każda i każdy to wie […].

Tak już będzie niestety do końca. W nagromadzeniu uniemożliwiającym spokojne czytanie, a przynajmniej odbierającym całą z niego przyjemność. I ja znam na pamięć wszystkie argumenty zwolenników takiego pisania. Najbardziej lubię, kiedy osoby, które nie zajmują się językiem zawodowo robią mi długi wykład o tym, że „język buduje świadomość”. Zwłaszcza internet pełen jest takich samozwańczych specjalistów. Dzięki za przypomnienie, wiem to – studiowałam filologię polską u najlepszych językoznawców w kraju (miałam to niebywałe szczęście i zaszczyt), coś niecoś mi tam przekazali. Odrobinę liznęłam zagadnień uznawanych za skomplikowane, zaliczyłam na bardzo dobre oceny kilka ważnych egzaminów. Obserwując i badając język od lat wiem, że chwilowe językowe mody, jeśli kolidują z funkcją komunikacyjną, dość szybko zanikają. Czekam więc cierpliwie. Nie mam pretensji do Pauliny Młynarskiej aktywistki i feministki, że wpada w irytującą językową manierę w imię wyznawanych wartości. Mam pretensje do Pauliny Młynarskiej pisarki (i nie piję tu do braku kierunkowego wykształcenia – autorką jest znakomitą, a dorobek ma imponujący!) oraz do Wydawnictwa Prószyński i S-ka o zaśmiecanie tekstu, który staje się przez to nieczytelny. I zanim ktoś spróbuje włożyć mi w usta tezę, której nie wypowiedziałam, mianowicie, że śmieceniem są feminatywy, doprecyzuję, że śmieceniem jest tu nawarstwienie słów niepotrzebnych, zaburzających sens całości i kolidujące z ekonomizacją języka. Zdanie:

Przypomnę tylko, choć zapewne każdy to wie […].

czytam bez problemu. Rozumiem je. Autorka odrobinę asekuracyjnie zaznacza, że być może napisze oczywistość, coś, co my – czytelnicy już wiemy, ale to dla niej ważne, by dany fakt został w jej książce odnotowany. Kiedy natomiast napotykam na:

Przypomnę tylko, choć zapewne każda i każdy to wie […].

muszę stanąć na krótkie:

Wait! Whaaaat???!

bo automatycznie pod słowem „każdy” rozumiem „każdy człowiek” (czyli inaczej „wszyscy ludzie”) i dopiero nieoczekiwana „każda” wcześniej przypomina mi o innym znaczeniu „każdego” w rodzaju męskim. Czyli „każdy mężczyzna” (co byłoby z kolei domyślne np. w sformułowaniu „każdy, kto cierpi na problemy z prostatą” lub innym, odnoszącym się do cech lub doświadczeń typowo męskich, albo też gdyby zostało wypowiedziane w męskim gronie). To nazywam zubażaniem języka, bo rodzajowi męskiemu w liczbie mnogiej odbiera się jedno z jego dwóch znaczeń, jakim jest określenie większej liczby ludzi i zostawia mu się tylko znaczenie określające większą liczbę mężczyzn, „bo to rodzaj MĘSKI” (nie będą nam tu jacyś mężczyźni określać wszystkich, w tym kobiet!). I nie naśmiewam się z próby wyrugowania patriarchatu z miejsc, w których się zagnieździł. Wystarczy przeczytać kilka moich przypadkowych tekstów, żeby zobaczyć, za jak bardzo opresyjny i zły go sama uważam; jak wiele cierpienia wyrządził w moim życiu. Jestem zdania, że w języku można z nim walczyć na bardzo wielu polach, ale wybranie do tej walki właśnie rodzaju męskiego liczby mnogiej to akurat strzał w kolano. Prawdopodobnie nie jestem jedyną osobą, która widzi w tym dosyć prymitywne uproszczenie i odebranie językowi fantastycznej możliwości, jaką dotąd dawał. Wieloznaczność polega właśnie na tym, że wszyscy (i wszystkie?) od razu wyczuwamy w zależności od kontekstu, które znaczenie ma na myśli nadawca komunikatu. Stąd moje trudności w przyswajaniu takich tekstów, bo po wzmiance np. „i wszystkie” muszę zweryfikować słowo „wszyscy” i zrozumieć je jeszcze raz. Pojąć, że nie chodziło – jak pierwotnie je odebrałam – o „wszystkich ludzi”, ale „wszystkich mężczyzn”. (Tak samo w zacytowanych wyżej fragmentach książki, kiedy rodzaj żeński liczby mnogiej zostanie umieszczony wcześniej – kolejność nie ma tu znaczenia, utrudnienie jest to samo.) Mózg zaczyna mi się buntować, a czytanie staje się męczące i wydłuża się tam, gdzie nie musi. Proste kwestie się komplikują. Jeśli to ma być żeński wkład w budowanie równego świata w polskim pisaniu, to nie o takie feminizmy walczyłam. Jeśli chodzi o używanie feminatywów – spór na ten temat uważam za bezzasadny, bo reguły językowe są w tym względzie akurat jasne. Istnieje dowolność – feminatywów można używać, albo nie, w zależności od preferencji. Co z założenia zamyka dyskusję. Niech każda kobieta zadecyduje, co jej pasuje, co najlepiej ją wyraża i tyle. I niech nikt nie waży się narzucać żadnej kobiecie ani używania, ani nieużywania feminatywów! Niech nie karci za częściowe ich używanie! W znakomitym zbiorze esejów „Okrutna jak Polka”, ale też w wielu swoich wpisach w mediach społecznościowych Młynarska wewnętrzny przymus Polek szastania na prawo i lewo zawsze dobrą (i nieproszoną) radą nazywa „kompulsją”. Myślę, że próba zaznaczenia kobiecej obecności poprzez nieustanne zubażanie bogatego języka w niemal każdym akapicie jest również kompulsją. Oby równie możliwą do terapeutycznego przepracowania.
Przy okazji recenzji książki „Związek na zakręcie. Rozstać się, czy być razem?” Natalii Tur pisałam, że słuchanie audiobooków było mi wcześniej obce, ale zaszalałam wtedy, kupując pakiet: książka papierowa + audiobook. I że śledzenie tekstu podczas słuchania kojącego, niewiarygodnej urody głosu Nishki było fantastycznym doświadczeniem. Postanowiłam i tym razem zdecydować się na taki pakiet (choć żadnego pakietu tak naprawdę nie było – kupiłam oddzielnie książkę, oddzielnie audiobooka), wiedząc wszak, że Paulina Młynarska ma miły głos. A ponadto kiedy sam autor czyta to, co napisał, to wszystko razem nabiera jakiejś dodatkowej głębi. Niestety, zawiodłam się. Może intonacja, może sposób czytania, może w końcu dwa rozdziały dwunaste, w których mieścił się jeden właściwy, a drugi szósty przy tym, że cena audiobooka znacznie przewyższała cenę wersji papierowej, dosyć mnie zdegustowały.
Jednak, żeby nie kończyć zbyt gorzko, „Miłość to pies” ma swój urok. Są tam fragmenty, które niezwykle ze mną rezonują (autorka wspomina nawet moje Thassos). Wzmiankę o towarzyszącej jej całe życie nieumiejętności zakotwiczenia się gdziekolwiek i wreszcie o nowym, poruszającym doświadczeniu zapuszczenia korzeni z wyboru na Krecie czytałam, przeżywając dokładnie to samo, tylko że z Gdańskiem. (Zarówno na Podhalu, na którym od lat mieszkam, jak i na Thassos, gdzie pomieszkiwałam, nie umiałabym żyć dłużej właśnie przez niemożliwy do wyplenienia patriarchat. Trzeba go w tych miejscach przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza – o czym Młynarska również pisze, – a ja jestem tym już zmęczona.) Nie ukrywam, że zakręciła mi się w oku łza. Ładnych i mądrych sformułowań znajdziemy w książce zresztą sporo. Problem w tym, że znakomitą „Moją lewą jogą” Paulina Młynarska wywindowała samej sobie poprzeczkę tak wysoko, że ładne sformułowania czy smakowite zwierzęce mity (które na pewno warto przeczytać dzieciom, by rozbudzić ich wyobraźnię) to jednak za mało. Za mało od autorki takiej klasy.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Mięta do rewolucji

fot. Bożena Szuj

Wszystko zaczęło się od tego, że kupiłam kubek. A nawet nie kubek, tylko słoik ze słomką w pobliskim sklepie z estetyczną taniochą. Nastały fale gorąca, a wraz z nimi przemiła konieczność chłodzenia mrożonych herbat, kaw i lemoniad kostkami lodu. Chciałam mieć własny słoik z uszkiem zakręcany kolorową nakrętką, z której sterczy dumnie słomka. Taki, po który miło byłoby sięgać podczas lektury połączonej z opalaniem na naszym nasłonecznionym tarasie. W sklepie spośród wielu kolorów (zakrętek i słomek) najbardziej urzekł mnie kolor miętowy. W domu szybko przypomniało mi się, że mam też lakier do paznokci w tym samym odcieniu. Dzielił mnie więc tylko krok od nieuniknionej katastrofy – kolejnej wizji sesji zdjęciowej, rozgrzeszającej dokonywanie internetowych zakupów. Miętowe legginsy, bluzę, szpilki i torbę plażową później byłam gotowa na zapozowanie z morzem, jakie całkiem niedawno, oczarowana, odkryłam – w magicznej jego porannej odsłonie.
Nie wiedziałam jeszcze, o czym będzie wpis tą sesją ilustrowany. Cały czerwiec, trzymający mnie na dystans od strefy mojego komfortu, wszystkie jego nieoczekiwane zwroty akcji, skrajne emocje, których w jego trakcie doświadczyłam i w końcu zmierzenie się z esencją siebie samej uzmysłowiły mi jedno – czuję miętę do rozpętywania rewolucji. Jak bym się nie starała dopasować, wpłynąć na dobre samopoczucie otaczających mnie osób czy zasłodzić ich swoją grzecznością, siedzi we mnie rebeliantka, która prędzej czy później wyskoczy jak filip z konopii.

fot. Bożena Szuj

Praca, praca i po pracy

fot. Bożena Szuj

Jeśli chodzi o moją rozpoczętą wraz z początkiem maja karierę kelnerską, zacytuję (niestety z głowy, bo książka została w Zakopanem) swoją ukochaną Laurie Anderson:

Postanowiłam w końcu rzucić tę pracę. Co prawda nie przed tym, kiedy mnie zwolnili…

– Laurie Anderson „Język przyszłości” (opowiadanie „O uczeniu historii”)

Z wielu prac byłam wyrzucana w atmosferze większego lub mniejszego skandalu, ale dopiero w czerwcu tego roku dołączyła do nich branża turystyczno-gastronomiczna. Cofnijmy się jednak w czasie. Kiedy w pierwszym tygodniu mojego pobytu nad morzem dostałam posadę kelnerki w przecudnie położonym miejscu i w przemiłym zespole, byłam niezwykle szczęśliwa. Bardzo ważne było dla mnie szybkie wdrożenie się i podpisanie umowy (ciągłość ubezpieczenia, konieczność wypisania się z zakopiańskiego Urzędu Pracy oraz rozpoczęcie zarabiania pieniędzy). Brak stresu wynikającego z tarć ze współpracownikami sprawił, że mogłam przyswoić całkiem dużo wiedzy w stosunkowo niedługim czasie i skupić się na pilnowaniu formalności. I tu nastąpił pierwszy zgrzyt. Najpierw opóźnianie terminu podpisania umowy, a później postawienie mnie przed faktem dokonanym, że umowa ta nie będzie ani zgodna z prawem (z co najmniej kilku powodów), ani uczciwa wobec mnie. Pamiętam, jak poszłam na pobliską plażę i popłakałam się z bezsilności. Nic nie powinno mnie zdziwić, w końcu przyjechałam tu z Zakopanego, gdzie – jak głosi pewne mądre powiedzenie – prawo się nie przyjęło. Jednak wkrótce miałam się przekonać o tym, że polska gastronomia ma pod tym względem całkiem sporo z Zakopanem wspólnego. Tłumaczyłam sobie, że:

  • to tylko praca na wakacje
  • najważniejsze, że jest miła atmosfera, bo wiem już, że inna bardzo mnie zamyka
  • pewnie w większości miejsc będzie podobnie, więc nic się z tym nie da zrobić.

Wszystkimi tymi argumentami próbowałam zagłuszyć płynące z ciała sygnały, że nie powinnam wchodzić w tak niekorzystny dla siebie układ, choć chwilowo mnie na to (finansowo) niestety nie było stać. Do problemów natury cywilnoprawnej doszły te, które zrzuciłam początkowo na karb swojego wieku. Nie mam już, na szczęście, dwudziestu paru lat i praca w nieludzkich warunkach zwyczajnie mnie męczyła, choć kondycję mam tu nieporównywalnie lepszą niż w Zakopanem. Dużo jeżdżę na rowerze, dużo też chodzę, regularnie – ze względu na powracające problemy z kręgosłupem – się rozciągam. Dziś, kiedy czerwcowy rozdział jest już zamknięty, wszystko to widzę jeszcze inaczej. Oczywiście, osoby młodsze są bardziej wytrzymałe, mogą zatem mniej się zmęczyć, szybciej zregenerować, czy mocniej zagryźć zęby. Ale czy w czasach, kiedy zaczyna się mówić o prawach pracowników, a świat dąży do czterodniowego tygodnia pracy (co znakomicie się już w wielu krajach sprawdza), czy naprawdę usługi – bo rzecz tyczy się nie tylko gastronomii – muszą być ciągle patologicznym tworem zanurzonym częściowo w szarej strefie? Patologicznym tworem, w którym pracownik haruje po 12, 13 godzin dziennie z łaskawie przyznaną mu przez zleceniodawcę (choć jakoby pracodawcę jednak) piętnastominutową płatną przerwą? Czy muszą być miejscem, w którym pracownik, padając na twarz jednak musi zostać dwie godziny dłużej, bo jest duży ruch? A to wszystko z przyklejonym do twarzy uśmiechem, bo klient jest najważniejszy (jeśli zleceniodawca/pracodawca w ogóle przykłada do tego wagę). A wszystko to za śmieszne pieniądze. Wytrzymałość ludzi młodych to jedno, a wyzysk, któremu są poddawani to drugie. Z tej perspektywy widzę kolejne błogosławieństwo swojego wieku – mój organizm podpowiada mi nie tylko rozwiązania mniej forsujące, ale przede wszystkim dużo dla mnie zdrowsze.
Reasumując, praca zaczęła mnie zwyczajnie męczyć fizycznie, do czego doszło ogromne rozczarowanie nieuczciwością wyszarpanej w końcu umowy. Rozczarowanie, które znacznie ostudziło mój ogromny początkowo entuzjazm i zapał. W tym miejscu wyjaśnię, na czym polegał problem – bardzo powszechny zresztą – z umową. Kwota brutto została na niej mocno zaniżona. Wbrew obiegowej opinii płacenie pracownikowi części wynagrodzenia pod stołem, a opodatkowywanie jakiegoś tylko jego wycinka nie jest wcale „okradaniem państwa”, tylko tego pracownika. Okradaniem go z przyszłej emerytury. I gdyby prawdą było tak bezczelne, jak częste tłumaczenie pracodawców, że oszukują na podatkach, „żeby pracownicy mogli więcej zarobić”, to powinni płacić pracownikom kwotę brutto, a pracownicy mogliby wtedy sami zadecydować, co zrobić z różnicą między brutto a netto. W innym przypadku na tym przekręcie korzysta tylko i wyłącznie pracodawca. I jest to kolejny kamyczek do potężnej destabilizacji i tak już tekturowego państwa. Ponieważ panicznie boję się zmian, zwłaszcza, że kolejna praca mogła przynieść ze sobą problemy innej natury, uznałam, że dobra atmosfera jest wartością, ze względu na którą mogę spróbować przymknąć oko na to, co mnie uwierało. Jak pisałam w poprzednim tekście, musiałam zarabiać, więc ewentualne odejście z restauracji mogło nastąpić dopiero wtedy, kiedy znalazłabym coś innego. Być może nie zmieniłabym więc nic do końca wakacji, gdybym nie zdała egzaminu z karty menu i nie zaczęła samodzielnie obsługiwać stolików. Wtedy doszedł kolejny i potężnego kalibru problem – napiwki.

fot. Bożena Szuj

Kilka tipów odnośnie tipów

fot. Bożena Szuj

Z tego, co mgliście pamiętałam z pracy w kilku greckich i polskich knajpkach, napiwki były małym i miłym dodatkiem do pensji. Rodzajem kieszonkowego, ale takiego od babci. Czymś, co się raczej dostanie, ale nie wiadomo ani ile, ani czy na pewno. Czymś, od czego nie uzależnia się planowania swojego budżetu, bo pensję płaci pracodawca. I ta wytłuszczona maksyma będzie jeszcze w tym rozdziale wracać, bo jest prawdopodobnie sednem całego problemu. Wkładałam więc między bajki opowieści o życiu z tipów, rozumiejąc, że ze swoim szczęściem do pieniędzy, życie z tipów, nawet przy najlepiej pod słońcem wykonywanej pracy kelnerki, z całą pewnością mi nie grozi. Pamiętałam też, że choć jako klient napiwki chciałabym dawać tylko konkretnym kelnerom, a nie do podziału na cały zespół (bo jeden kelner jest wybitny i wart wyróżnienia, a inny wręcz przeciwnie), to w wielu miejscach podział jest praktykowany. Jednak kiedy – fakt, faktem, pierwszego dnia – dowiedziałam się w swojej nowej pracy, że niezależnie od tego, czy dostanę napiwki czy nie, muszę oddać firmie określony procent od wygenerowanego przeze mnie obrotu, uznałam, że coś musiałam źle usłyszeć, bo to przecież pachnie haraczem. Zostawiane pieniądze miały trafiać – jako napiwki – do kuchni, baru oraz na zmywak. Czy trafiały – nie mogłam tego zweryfikować. To, że źle coś zrozumiałam założył też zresztą najpierw mój Partner, a potem wszyscy kolejni przyjaciele i znajomi, którym o tym opowiadałam – pomysł takiego podziału jest na tyle absurdalny, że musi być wynikiem mojego złego zrozumienia słów przełożonego. Ale dopóki nie zdałam egzaminu z karty dań i byłam bardziej pomocą kelnerską niż samodzielną kelnerką, temat tipów mnie nie dotyczył. Dopiero kiedy dotyczyć mnie zaczął, okazało się, że zrozumiałam wszystko za pierwszym razem zdumiewająco dobrze. Przyjrzyjmy się temu uważnie. Mamy dwie pule pieniędzy:

  1. tę, którą jako kelner wygenerowaliśmy firmie
  2. tę, którą stanowią nasze napiwki.

Kwota z tej pierwszej zawsze będzie powyżej zera, bo w innym przypadku musielibyśmy obsłużyć zero stolików. Kwota drugiej natomiast raczej będzie powyżej zera, ale – ponieważ napiwki są dobrowolne – niekoniecznie. A już na pewno nie musi przewyższać ustalonego odgórnie procentu przychodów, które wygenerowaliśmy firmie w trakcie swojej zmiany i które mamy oddać. No ale zimne matematyczne podejście to jedno, a doświadczenie pracowników, to drugie. Przekonywano mnie, że sytuacje, w których oddawany przez nas procent wygenerowanych przychodów jest równy kwocie naszych napiwków (czyli po jego oddaniu, dostając w ciągu dnia napiwki, zostajemy z niczym) lub je wręcz przewyższa – a w takiej sytuacji mamy dopłacić z własnej kieszeni (!!!) – się nie zdarzają. Mnie się zdarzyła i kiedy odmówiłam dopłacenia, usłyszałam, że będę tę kwotę dłużna. Można zadać sobie pytanie, na ile jest to uczciwe wobec klientów, którzy są poinformowani o tym, że „serwis nie jest wliczony w cenę” (co brzmi jak prymitywny żebrotip), ale nie są poinformowani o tym, że jeśli napiwek ma do kelnera finalnie w ogóle trafić, lepiej, żeby był duży. Na maniery pracowników kuchni czy baru spuszczę zasłonę milczenia, więc jeśli to właśnie kultura osobista ma dla nas znaczenie i chcemy ją, zostawiając napiwek, docenić, to lepiej nie zostawiać go wcale.
Ta praca zresztą wyleczyła mnie z dawania napiwków. Nie dlatego, żebym chciała w jakikolwiek sposób karać kelnerów, ale myślę, że napiwkami przyzwyczailiśmy polskich januszy biznesu do tego, że ich wyręczamy, choć to oni mają wynagradzać swoich pracowników. W normalnych warunkach tak ciężka praca powinna być należycie opłacana, a tipy powinny stanowić tylko miły bonus. Tymczasem w bardzo wielu miejscach one podwyższają pensję z głodowej na tylko niską lub przyzwoitą. Kelnerzy więc zaczynają widzieć w obsługiwanych klientach zarobek, którego potrzebują. W przypadku restauracji, w której pracowałam, był to konieczny zarobek, pozwalający na pokrycie haraczu, jaki nam kazano płacić.

fot. Bożena Szuj

Ufaj i sprawdzaj

fot. Bożena Szuj

Aż dziw, że Wam nie każą wynajmować przestrzeni, na której możecie potencjalnie dostać napiwki.

– stwierdził mój Partner

i ten jego ironiczny komentarz był niezwykle trafny. Prędzej czy później ktoś na pewno na to wpadnie. Tymczasem od kiedy zaczęłam dostawać napiwki, wszystko zaczęło się komplikować. Nagle okazało się, że najwyraźniej mam spore problemy z liczeniem do maksymalnie dwustu, choć najczęściej jednak do stu. Ciągle coś mi się w napiwkach nie zgadzało, ciągle czegoś pod koniec dnia brakowało. Nabrałam podejrzeń, kiedy dowiedziałam się, że większość kelnerów na początku swojej pracy nie może się swoich napiwków doliczyć. No i czemu rozliczający mnie zwierzchnicy tak się tymi napiwkami interesowali? Czemu dopytywali o nie? Czemu czułam, że muszę się wytłumaczyć, że napiwków mam „za mało”? Przecież to moja sprawa. Ale nikogo o nic nie mogłam obwiniać, bo nie wiedziałam, co się dokładnie dzieje. Czy spisałam potajemnie nazwę firmy produkującej system POS wraz z numerem do jej sprzedawców z naszego restauracyjnego komputera i zadzwoniłam do niej, podając się za potencjonalnego klienta i wyciągając informacje pomagające mi ustalić, jakie restauracja może robić ewentualne przekręty? Tak. Wiedziałam, co jest możliwe, a co nie oraz gdzie system może mieć dziury, jednak nadal nie rozumiałam, co się dzieje. W końcu nie da się wykluczyć, że po prostu bez przerwy się myliłam w obliczeniach. Pieniądze zaczęły się zgadzać dopiero, kiedy pokazałam skrupulatność, z którą spisuję każdą złotówkę (na pewnym etapie liczyłam absolutnie wszystko z podziałem na rodzaje płatności), na co „nikt w tabace nie ma czasu”, jak mi mówiono.
Zaczęła mnie bardzo męczyć sytuacja, w której z jednej strony byłam okradana z przyszłej emerytury, z drugiej – przez nieadekwatny do rodzaju wykonywanej pracy rodzaj umowy – z przysługujących mi z kodeksu pracy przywilejów (m.in. dłuższej przerwy, kiedy pracuję ponad dziewięć godzin), a z trzeciej dodatkowo jeszcze z napiwków. Równocześnie wciąż naprawdę miła atmosfera doprowadziła do kuriozum, jakim były moje starania, by jej przypadkiem nie zepsuć upomnieniem się o swoje. A potem wracałam wykończona do domu i uzmysławiałam sobie, że no fajnie, że robią to w miły sposób, ale jednak mnie okradają. To nie ja będę nie w porządku, złoszcząc się na to, tylko oni są nie w porządku, tak mnie traktując. I tu właśnie dotknęłam tej części siebie, z którą mam największy, jak się okazuje, problem. Jeśli okazywałam w dorosłym życiu agresję, to tylko pasywnie. Zostałam z agresji wykastrowana we wczesnym dzieciństwie i nie umiem do dziś okazywać złości w sposób zdrowy. Uczę się tego i w czerwcu miałam zdać z tego swoje pierwsze poważne egzaminy.

fot. Bożena Szuj

W poszukiwaniu (straconej) pracy

fot. Bożena Szuj

Rozmowy kwalifikacyjne to dla mnie ogromny stres. Kiedy jest tylko cień szansy, że mogę jakąś posadę dostać, na ogół rezygnuję z pójścia na rozmowę o pracę gdzieś indziej. Ot tak, chociażby po to, żeby poznać warunki zatrudnienia, sprawdzić, czy by mnie tam chcieli i dopiero podjąć decyzję, gdzie rzeczywiście chciałabym pracować. Od maja jednak to pokonuję, chodząc na każde spotkanie z potencjalnym przyszłym pracodawcą. Nawet jeśli udając się na nie czuję, że to nie to. Więc bojąc się – przede wszystkim utracić miłą atmosferę, którą mi obecna nieidealna praca w restauracji zapewniała – umawiałam się na rozmowy o pracę, a nawet odbyłam w kilku miejscach dni próbne. Trudna decyzja, której podjęcie mgliście zarysowałam w poprzednim wpisie, dotyczyła wzięcia etatu w żłobku. Okazało się, że najbardziej potrzebuję dwóch rzeczy: umowy o pracę i pięciodniowego tygodnia pracy w wymiarze ośmiu godzin dziennie. Może to nudne, może nie dla wszystkich. Jednak zatęskniłam bardzo za taką normalnością, której już od lat nie miałam. W żłobku nie wyszło z przyczyn losowych – miałam zastępować kogoś, kto skrócił urlop macierzyński. Życie. Trochę mnie to podłamało, ale stwierdziłam pokornie, że widać, tak miało być i trzeba szukać dalej. Koniec końców szukałam już wszędzie, czując palący się pod stopami grunt. Również znowu w gastronomii. Poznałam też zasady panujące w kilku innych restauracjach i choć w każdej z nich system dzielenia tipów było dużo bardziej uczciwy (jeśli w ogóle nakazywanie kelnerowi oddawania części swoich napiwków na bar i kuchnię można nazwać uczciwym), to jednak ogrom patologii podatkowej w gastronomii jest porażający. I nie wiem, czy bardziej mnie załamuje sam fakt, że ludzie kradną, czy to, jak łatwo zdobyć dowody, które w sądzie pracy ich pogrążą. W pewnym momencie zastanawiałam się, czy nie zatrudnić się w Państwowej Inspekcji Pracy jako pracownik pod przykrywką. Chodziłabym na te wszystkie rozmowy, dni próbne, a potem nawet zaczynała pracować (bo do podpisania umowy i tak miną wieki), a potem rozchylała poły płaszcza, machając plakietką i mówiąc:

Dzień dobry, jestem Pipą z PIP-u.

– obawiam się, że mogę być jedyną osobą, którą ten żart bawi

Ktoś podrzucił mi ogłoszenie o pracę w świetlicy dla dzieci. Oczywiście wysłałam swoje CV. I tu zadziała się magia. Nie była to – jak początkowo myślałam – świetlica szkolna, lecz świetlica prowadzona przez Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Temu, jak bardzo jest to niezwykłe miejsce poświęcę osobny wpis. Pewnie nawet nie jeden. Rozmowa z jej charyzmatycznym, niesamowitym Założycielem Janem Urbanikiem nie dość, że była rozkoszą intelektualną sama w sobie, to przede wszystkim pozmieniała mi w głowie wektory. Czułam, że praca w świetlicy, której motto brzmi: „łapiemy dzieci i dajemy im skrzydła” to coś dla mnie. Praca była jednak niepewna. Pan Jan, po zapoznaniu się z moim życiorysem, miał dla mnie inną propozycję, wymagającą jednak czasu. Nawet gdybym miała kolejny raz przewrócić swoje życie do góry nogami i przenieść się tu na stałe (a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią o tym, że jest mi to pisane), to i tak muszę wrócić do Zakopanego, choćby na jakiś czas, podomykać niepodomykane sprawy.
W międzyczasie słane na oślep odpowiedzi na oferty pracy zaczęły niespodziewanie przynosić owoce. Odezwała się do mnie firma, do której aplikowałam miesiąc wcześniej, a moja wiadomość wpadła do spamu. I tak oto trafiłam na zupełnie przełomową rozmowę o pracę w miejscu, w którym przed nią nie umiałabym siebie nigdy zobaczyć. Z tego, co mgliście pamiętałam z ogłoszenia, wydawało mi się, że aplikuję do małego sklepu poczciwego pana Mietka; sklepu z częściami elektronicznymi, w którym potrzebna jest sekretarka do pracy biurowej. Tymczasem okazało się, że aplikowałam do jednej z największych i najbardziej nowoczesnych firm zajmujących się dystrybucją podzespołów elektronicznych, w której ujęły mnie nie tylko etyka i sam rodzaj pracy (jak by idealnie wpasowujący się w moją neuroatypowość), ale też klimat biura, osobowość ewentualnego przyszłego przełożonego. Wreszcie też nikt nie straszył, że panuje tu rodzinna atmosfera! I – co gorsza – wzbudziłam zainteresowanie. Od rozmów o pracę przeraża mnie bardziej już tylko chęć zatrudnienia mnie przez przyszłego pracodawcę. No i tu na drodze stanął mój brak dyspozycyjności w miesiącach, w których muszę choć na krótko, ale jednak wrócić do Zakopanego. Jednak rekruter zabiegał o mnie, co uświadomiło mi, że mogłabym odnaleźć się zawodowo w tym – zupełnie innym od wszystkiego, co znałam do tej pory – miejscu. Zobaczyłam nowe perspektywy.

fot. Bożena Szuj

Oswajanie swojej złości

fot. Bożena Szuj

Czerwiec ma tylko trzydzieści dni, a wydarzyło się w jego trakcie tyle ważnych i trudnych rzeczy, że aż dziś trudno mi w to wszystko uwierzyć. Wróćmy jednak do momentu, w którym świetlica była jeszcze niepewna, z firmą elektroniczną na tym etapie dopiero umawialiśmy się telefonicznie na pierwszą rozmowę, a ja ciągle jeszcze pracowałam w restauracji. Kiedy pewnego dnia po trzynastu godzinach pracy prawie zemdlałam ze zmęczenia, a swojej piętnastominutowej przerwy na obiad nie udało mi się w pełni wykorzystać, bo po siedmiu minutach zostałam wywołana do pracy, coś we mnie pękło. W dodatku dzień zakończyłam rozmową z menadżerem, któremu powiedziałam, że od dziś nie płacę haraczu i proszę o podanie procentu od swoich napiwków, jaki mam zostawiać, a ja będę to robić. Oczywiście padło wiele okrągłych i pustych frazesów marnujących nasz wspólny czas i niewnoszących nic konstruktywnego. Zrozumiałam jednak coś ważnego – pracowałam dla ludzi święcie przekonanych, że wysokie napiwki to coś, co się kelnerom należy, a jeśli dostają ich za mało, to widocznie zbyt słabo się starają. Zobaczyłam – co było chyba najboleśniejsze – że ten „gość” (nie „klient”!), o którego się staramy i którego mamy dopieścić, jest w rzeczywistości sprowadzony do pieniądza, którym ma wyręczyć naszego szefa. Koniec końców haracz musiałam zapłacić, a byłam zbyt zmęczona i głodna, żeby wzywać policję i zgłaszać próbę wyłudzenia. Poprosiłam o rozmowę z szefem (w takich wypadkach mój Partner, widząc niekompetencję osoby przydzielonej do rozmowy z nim, pyta „czy może rozmawiać z kimś dorosłym”). Oczywiście łatwiej umówić się na audiencję do papieża niż własnego szefa, zwłaszcza w przypadku poważnego problemu, który trzeba byłoby, nie daj Boże, rozwiązać, ale wyraziłam chęć rozmawiania z nim, ponieważ to właśnie nim każdy się zakrywał.
Następnego dnia, kiedy miałam wolne, weszłam w końcu na stronę fejsbukową Biblioteki i zaczęłam się zaczytywać w umieszczanych na niej wspomnieniach wpisów sprzed lat pana Jana Urbanika. Zalałam się łzami. To były traktaty, w których opisywał swój pomysł na mądre państwo i społeczeństwo, jakim mielibyśmy szansę się stać. Stawiał tak niewiarygodnie odważne i trafne tezy, że w jednej chwili stało się dla mnie jasne, że muszę swoją najbliższą przyszłość związać z biblioteczną świetlicą. Choćby nie wiem co. Chwyciłam za telefon, żeby spytać, kiedy mogę zacząć pracę. I wtedy padł jeden z najboleśniejszych ciosów – jeszcze nie teraz. Wszystko okazało się tak chwiejne (oczywiście finansowo), że z wyczuwalnym bólem pan Jan nie umiał odpowiedzieć, kiedy może do naszej współpracy dojść. Teraz, właśnie teraz, kiedy wiedziałam, że niesamowicie tego potrzebuję. Z tego ciosu trudno było mi się podnieść, a czekało mnie jeszcze całkiem sporo kolejnych.
Przez czas kilkudniowego wolnego w restauracji przemyślałam sobie wiele. Przemyślałam i napisałam do menadżera list, nakreślając swoje stanowisko. Piszę lepiej, niż mówię. A kiedy jeszcze staram się być grzeczna i miła (nie zapominajmy o ciągle naprawdę fajnej atmosferze w tej pracy!), to mój przekaz ginie, staje się przezroczysty. Jednak kiedy napiszę w sumie to samo, tylko w skondensowanej i bardziej wyrazistej formie, nagle wszyscy są w szoku, że „łuuuuu, ale ostro napisała”. Nigdy mnie to nie przestanie zaskakiwać. Kilka dni wcześniej zauważyłam, że w nowym lipcowym grafiku nie figuruję, a bezpośrednią reakcją na list było wykreślenie mnie z grafika czerwcowego, w którym zostało mi jeszcze kilka dni pracy. Zrozumiałam, że chcą się mnie pozbyć po cichu, więc opublikowałam treść swojego listu na wspólnej grupie dla pracowników, bo uznałam, że mają oni prawo poznać moje stanowisko. Czy spotkałam się z zarzutem o niestosowność udostępnienia prywatnej korespondencji? Tak, co mnie rozbawiło, bo udostępniłam treść swojego własnego listu. To ja, jako jego nadawca i autor decyduję, komu go prześlę. Sprawy mają się inaczej z nieoficjalnymi listami innych ludzi adresowanymi do mnie. Udało mi się jednak coś, czego nie planowałam – wzbudziłam popłoch. I nawet sam szef we własnej osobie (którego nigdy mi podczas pracy nawet nie przedstawiono, choć tam bywał) znalazł szybko czas na spotkanie.
Czy było to dla mnie przerażające? Bardzo. Zwłaszcza, że miałam w tych dniach prawdziwą kumulację, bo byłam też uczestnikiem ulicznej bójki. Po raz pierwszy w życiu. Każdy, kto choć raz coś takiego przeżył, wie, jak bardzo traumatyczne może to być przeżycie. Spotkanie się twarzą w twarz z żywą nienawiścią i chęcią rozszarpania cię zupełnie obcych osób to coś, na co nie można być przygotowanym. Coś, nad czym długi, długi czas nie da się przejść do porządku dziennego. Nieważne, że po wszystkim policja gratuluje ci opanowania i tego, że nie skończyło się gorzej. To sytuacja skrajna, trudna, wyczerpująca emocjonalnie i zostawiająca blizny. Dowiedziałam się o sobie dwóch rzeczy: że w obronie zasad, które uważam za słuszne oraz swojego Partnera (w tym wypadku jednego i drugiego) jestem w stanie wskoczyć w ogień oraz… że nie umiem się bić. Tu już nie chodzi nawet o kiepską technikę. Ja nie potrafię w ogóle nawet do walki fizycznej podejść. Zmierzyłam się ze swoją niemocą. I długi czas wyrzucałam ją sobie. Żadna to satysfakcja, myślałam. Dziś wydaje mi się, że to tylko prawda o mnie. O mnie teraz, w tym czasie i miejscu. Prawda ani dobra, ani zła. Nie okazałam się tchórzem. Tchórz by uciekł. Ja wkroczyłam. Ale to nie był najlepszy czas na powiedzenie panu szefowi, że to jednak tak trochę nie halo, że mnie okrada. A taka rozmowa mnie właśnie czekała. Tuż po zwolnieniu mnie przez menadżera restauracji i bez podpisanej nowej umowy gdzie indziej…

fot. Bożena Szuj

Konfrontacja

fot. Bożena Szuj

Na spotkanie wzięłam swojego Partnera – starego wyjadacza i wieloletniego przedsiębiorcę. Może nieładnie, że go nie zaanonsowałam przed przyjazdem, ale miałam przeczucie graniczące z pewnością, że panu szefowi mogłoby wtedy coś akurat wypaść. I tak strona mojego  Zleceniodawcy (on i dwójka menadżerów) była liczniejsza od naszej dwójki. Długi czas przed tym spotkaniem, ale też w jego trakcie zastanawiałam się, czy tak bardzo jestem słaba, że naprawdę nie umiem stanąć w swojej obronie sama. Mój Partner ma taką łatwość wyrażania swojego zdania, jest transparentny, mówi, co myśli. Jak czuje, że warto – odpuszcza. Może wzbudzać irytację, czasami strach, ale umie zmusić ludzi do tego, żeby go wysłuchali. A potem nawet jeśli drażni ich jeszcze mocniej, nie mogą go nie szanować. Ja od niemal dwóch miesięcy mówię przymilnym głosem, oczywiście „doskonale rozumiejąc drugą stronę”, że „jednak nie czuję się najbardziej komfortowo, będąc okradaną, ale… macie ładne kwiatki i generalnie wszyscy jesteście tacy super; cieszę się, że tu jestem – dziękuję i przepraszam”. Mój Partner przychodzi, dopilnowuje, żeby go wysłuchano, a potem mówi człowiekowi, który prowadzi swoje interesy nieuczciwie, że nie może go jako przedsiębiorcy szanować, bo psuje on rynek i sprawia, że ci uczciwi mają jeszcze trudniej. A wszystko w spokojnej – owszem, pełnej też napięcia, ale jednak kulturalnej – rozmowie. Mnie takie napięcie rozsadza. Niewiele umiałam z siebie wydusić oprócz tego, że sytuacja jest dla mnie bardzo nowa, bo gdybym miała ją rozwiązać po swojemu, poszłabym do sądu pracy, osiągając to samo. A cel, który chcieliśmy osiągnąć i który docelowo osiągnęliśmy był jeden – uzyskać opłacenie wszystkich podatków od pieniędzy, które faktycznie zarobiłam. Nie sądów się boję, ale konfrontacji. Więc był to dla mnie jeden z najtrudniejszych testów. Zmierzyłam się ze swoją kipiącą złością, a nieuczciwość okazała się dla mnie bardzo silnym triggerem. Ale przeszłam to i jestem dziś o to wydarzenie dużo silniejsza. Czy przyjście z Partnerem (postrzegane wcześniej przeze mnie jak przyjście z rodzicem, bo się samemu nie umie) było oznaką słabości? Potrzebowałam rozwiązać problem – sama nie umiałabym tego zrobić, więc wzięłam ze sobą osobę skuteczną. Więc czy koniec końców jest to oznaka słabości czy może siły? Poza tym dziś nie umiem, jutro albo pojutrze może już będę umiała.
No a po tym wszystkim poszłam na wcześniej opisywaną rozmowę o pracę w firmie dystrybuującej podzespoły elektroniczne. Wracając z niej, wiedziałam już, że nie mogę trzymać miejsca komuś, kto tu mieszka na stałe, ale cieszyłam się, że poznałam branżę, w której chyba mogłabym się odnaleźć. W domu odebrałam maila od pana Jana. Udało się, dzięki sponsorowi, dopiąć budżet i jest dla mnie praca na dwa miesiące i pół etatu w świetlicy Biblioteki. Po raz pierwszy wstrzymywałam łzy szczęścia, bojąc się, że zaraz znów coś się zmieni, a to było jak sen, którego tak bardzo nie chcę przestać śnić.
Ostatniego dnia czerwca przyjechał do nas we własnej psiosobie Kochi – cudowny piesek mojej przyjaciółki z dzieciństwa mieszkającej w Warszawie, który rok temu spędził z nami dwa tygodnie. Tym razem czekał nas wspólny lipiec. Lipiec, w którym miałam też zacząć jedną z najbardziej fantastycznych przygód swojego zawodowego życia – pracę w Świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser, ponieważ dzisiejszy wpis jest i o rewolucjach, i o pokonywaniu swoich słabości, zamieszczam swój cover piosenki Janelle Monáe „Turntables”. Piosenki o rewolucji, która w oryginale niemal cały czerwiec zagrzewała mnie do walki, a potem postanowiłam się z nią sama zmierzyć. Pomysł o tyle ryzykowny, że rapowanie jest również – jak wszystko, co wydarzyło się w czerwcu – kompletnie poza strefą mojego komfortu. Więc cóż bym dziś mogła zaserwować, jak nie to? Pod koniec wystąpił ze mną na misce w roli instrumentów perkusyjnych mój Partner. Symbolicznie. Jako ktoś z jednej strony zawsze mi akompaniujący, a z drugiej narzucający tempo i kierunek.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Pieskie życie

fot. Marianna Patkowska

Chowałam się w domu bez psa. Nie miałam też niestety nigdy warunków i możliwości, żeby psa przygarnąć już w swoim dorosłym życiu. Fakt faktem – dużo podróżowałam. I po kraju, i w pewnym okresie regularnie między Polską a Grecją. Otaczali mnie też ludzie na ogół bez psów, widzący (w przeciwieństwie do tych, którzy je mieli) w posiadaniu psa wyłącznie trudny obowiązek, uwiązanie i nieledwie wręcz konieczność pożegnania się z życiem w ogóle. Jako osoba mimo wszystko odpowiedzialna, bałam się, że na człowieka jakiegokolwiek psa się zwyczajnie nie nadaję. Żałowałam ogromnie, bo psy uwielbiam od zawsze.
Od kiedy związałam się ze swoim Partnerem, a popandemiczna sytuacja ograniczyła moje podróże do regularnego kursowania między Zakopanem a Gdańskiem, sytuacja trochę się zmieniła. Po pierwsze kursujemy już razem (mieszkamy ze sobą, ale na dwa domy), po drugie – samochodem. Dom w Gdańsku jest miejscem idealnym dla psa – zresztą od zawsze był w nim pies. Okolica domu, piękna i zielona – również. Nad Zakopanem troszkę jeszcze trzeba popracować, ale co dwie głowy (w tym jedna architekta), to nie jedna! Jako zadeklarowani psiarze (ja teoretycznie, Partner praktycznie), umiemy w niedalekiej przyszłości zobaczyć psa w naszym życiu. (Oczywiście ze schroniska, oczywiście nierasowego.)
Kilka miesięcy temu, podczas krótkiego pobytu w Warszawie odwiedziliśmy moją przyjaciółkę z podstawówki, poznając jej niedawno zaadoptowanego pieska Kochiego. Młodziutki kundelek przypominający skrzyżowanie sznaucera z dzikiem swoim rozbrajającym urokiem rozłożył nas na łopatki. Niedługo później przyjaciółka zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy widzielibyśmy możliwość zajęcia się nim przez dwa tygodnie w lipcu, ponieważ wypadł jej rodzinny wyjazd, a nie bardzo chce oddawać pieska do psiego hotelu. Poza tym do nas miała zaufanie. Propozycja była fantastyczna, a nasza odpowiedź oczywista. Kiedy przyjaciółka, zachwycona, opowiedziała swoim dzieciom, że Kochi spędzi wakacje w Gdańsku, gdzie będzie miał ogródek i codzienne spacery nad morze, te zapytały, czy mogą jechać razem z nim (choć wylatywały z rodziną zagranicę).
Byłam podekscytowana i przerażona równocześnie. Posłuchałam większości odcinków znakomitego podcastu DoggyBoom, który jest kopalnią wiedzy o psach. Oczywiście wszystkie moje wyobrażenia legły w gruzach. Ale to dobrze. Co innego rozpieszczać od czasu do czasu na klatce schodowej psa sąsiada, a co innego być odpowiedzialnym za rozwój swojego własnego psiaka (nawet, jeśli chodzi wyłącznie o dwa tygodnie).
Zaopatrzona w wiedzę i wsparcie Partnera, zaczęłam jedno z najpiękniejszych życiowych doświadczeń – mieszkanie z psem!

fot. Marianna Patkowska

🐾 Pies w dom – zasady

fot. Marianna Patkowska

Pierwszy dzień z dziewięciomiesięcznym już Kochim był trudny. Przyjechał samochodem z Warszawy o 5.00, nas już pewnie nie pamiętał, nagle wszystkie jego człowieki zaczęły się z nim żegnać, a on został z nami. Każdy na jego miejscu byłby co najmniej zdezorientowany. Większość dnia skomlał i – będąc w domu – podchodził do drzwi, chyba wierząc, że zobaczy za nimi swoją ludzką rodzinę. To było niesamowicie przykre. Serce mi się krajało, ale wiedziałam, że mogę tylko przytulać, być, szanować jego emocje, nie umniejszając ich, próbować trochę rozpraszać to, co jest dla niego trudne i czekać wraz z nim, aż będzie lepiej.
Równocześnie po wysłuchaniu w podcaście DoggyBoom o lękach separacyjnych u psów, z jakiegoś powodu założyłam, że na pewno Kochi na nie zapadnie i musimy mu pomóc się z nich podnieść. W praktyce wyglądało to tak, że wszystko zaczęliśmy z Partnerem lękami separacyjnymi tłumaczyć, zapominając o zdrowym rozsądku. Nie ukrywam, że w kwestii dyscyplinowania psa, liczyłam na Partnera. Miał na przykład bardzo jasno sprecyzowane stanowisko wobec psa w ludzkim łóżku:

Pies w łóżku? Nigdy!

– wielokrotnie powtarzał mi Partner, a ja podziwiałam jego stanowczość

Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy po pierwszych krokach Kochiego u nas, skierowanych oczywiście na nasze łóżko (a, mówiąc ściślej, duży materac, na którym śpimy), Pan Pieswłóżkunigdy zrobił maślane oczy, stwierdzając oczywistość:

Jaaaaaaaaki on ma pyyyyyszczeeeek! 😍
„Szybko poszło!” – pomyślałam.

Przez dłuższy czas wierzyliśmy oboje w to, że „pies na łóżku” to zupełnie co innego niż „pies w łóżku” i dopóki granica pledu, którym je nakrywaliśmy, nie zostanie przekroczona (w to, że nie zostanie, również wierzyliśmy), to o „psie w łóżku” nie może być mowy. W nocy faktycznie kładł się głównie w nogach na pledzie, ale poranne harce mocno rozmywały różnicę między dozwolonym na pledzie i niedozwolonym pod pledem, ale on był przecież taki biedny, bo chce na spacer JUŻ, a wyprowadzający go człowiek (najczęściej Partner) nie ma futerka, w którym mógłby wyjść tak JUŻ. Plus… był biedny z urzędu, bo przecież…

Lęki separacyjne!

– wypowiedzmy to chórem

Kiedy pierwszej nocy, wchodząc do pokoju po wieczornej toalecie, zobaczyłam Partnera trzymającego nogi w poprzek łóżka (w tym miejscu warto przypomnieć, że Partner jest po ciężkim wypadku i leżenie w wygodnej pozycji jest dla jego zdrowia ważne) i informującego mnie ściszonym głosem, że „Kochi chrapie i nie możemy go obudzić”, zrozumiałam, że moje podejrzenia były słuszne. Ten maluch nami rządzi! Że mną, to się nie zdziwiłam ani trochę, ale że Partnerem również – to mnie jakoś wzruszyło. Bo i ten stabilny, cudowny, silny i waleczny Mężczyzna pod urokiem maleńkiego szczeniaczka ukazał w końcu swój – jak mawia Asia Okuniewskamiękki brzuszek. Zrozumiałam też wtedy, że o mądrym wychowywaniu tego psiaka możemy chyba z czystym sumieniem oboje zapomnieć. Potem miało się okazać, że trochę się jednak myliłam.

fot. Marianna Patkowska

🐾 Psia plaża, kocia złośliwość

fot. Marianna Patkowska

Ponieważ moje codzienne piętnastokilometrowe nadmorskie spacery (pięć, sześć razy w tygodniu) stały się moim kilkumiesięcznym już rytuałem, postanowiłam, że pies tego nie zmieni. W końcu od czego mamy tu też Psią plażę? Okazało się, że jej pieskość jest bardzo umowna, ale zżerała mnie ciekawość, jak Kochi zareaguje na morze, którego jeszcze nigdy nie widział. Był pod wrażeniem. Zwłaszcza piasku! Zamki z piasku okazały się jego ukochanymi elementami tych spacerów. Do morza wchodził, ale raczej po kostki. Dwa razy udało mu się zamoczyć aż do brzuszka, ale jedynie wtedy, kiedy próbował się przypodobać pluskającym się w morzu pieskom. Jego poświęcenie za każdym razem zostawało jednak niezauważone, co raniło także mnie, choć bardzo starałam się nie wtrącać w jego nadmorskie pieskie życie. Po prostu byłam, wspierałam… i błagałam, żeby nie ciągnął.
Już drugiego wieczoru u nas, Kochi został straumatyzowany przez osiedlowego gangusa – kota Bonifacego. Wracaliśmy z nadmorskiego spaceru, weszliśmy już na naszą ulicę. Kochi wetknął nosek w ogrodzenie czyjegoś domu i usłyszał stamtąd nieprzychylny koci mruk, więc się zdziwił i poszedł dalej, a ten mruczący szelma wyskoczył na niego. Próbowałam ich rozdzielić, ale Kochi zaczął piszczeć i w przerażeniu zerwał się z obroży i pobiegł przed siebie. Na szczęście przywołany wrócił i… wskoczył mi na ręce. Biedactwo trzęsło się ze strachu (ja też, choć starałam się dla niego uspokoić), a ta kocia jucha miała jeszcze tupet, by za nami iść. Rozmiar jego bezczelności zrozumiałam dopiero, kiedy dowiedziałam się, że wcale nie mieszka w domu, z którego nas zaatakował.

Bo wszystkie koty to ch…je!

– skwitował sytuację mój Partner, kiedy uspakajaliśmy nasze biedne psie maleństwo

Wiem, że wszelkie generalizacje są złe, bo przede wszystkim nie mogą być prawdziwe, ale nie umiem się w tej kwestii ze swoim Partnerem nie zgodzić. Koty to stan umysłu. To chodząca wredota i bezinteresowna złośliwość – podstępny wybryk natury! Czasem ładny, ale wolę podziwiać z daleka.
Równocześnie w ogrodzie mamy też przedziwnego kota sfinksa, który pokazał Kochiemu przy pierwszym spotkaniu, że go nie toleruje. Kochi zrozumiał i od tamtego momentu obchodził go szeroki łukiem. Ten jednak i tak dla samej chyba masochistycznej przyjemności za każdym za nim szedł, pomrukując, stękając i okazując niezadowolenie. Iście republikański mózg!

fot. Marianna Patkowska

🐾 Small talki i spacery

fot. Marianna Patkowska

Dla introwertyka nie ma chyba nic gorszego niż small talki… Czyli po pierwsze w ogóle konieczność rozmowy z kimś nie do końca bliskim, a po drugie rozmowy o niczym. Jednak spacerowanie z Kochim sprawiło, że awansowałam w hierarchii społecznej do elitarnego grona ludzi, którzy nie dość, że nie patrzą na siebie spod byka, to jeszcze zachowują się zupełnie, jak by mieszkali w cywilizowanym kraju, podchodząc do siebie z serdecznością, zagadując, uśmiechając się i życząc sobie wzajemnie miłego dnia, wieczora czy nocy. I muszę z niemałym zdumieniem stwierdzić, że… nawet całkiem mi się to spodobało! Small talki nie były tak niewygodne, jak dotychczas. Dotyczyły zresztą na ogół psów, co jest zawsze interesującym dla mnie tematem (jedna pani dała mi niezwykle cenne wskazówki związane ze smyczą, co zmieniło jakość naszych spacerów), a wymiana dobrej energii i uśmiechu ładowała moje akumulatory na naprawdę długo.
Pewnego dnia na molo zagadali do nas państwo, którzy się Kochim zachwycili. Docenili jego niesamowite umaszczenie, niespotykaną dziczą sierść i wyjątkowy charakter. Chwilę porozmawialiśmy. Szybko przyznałam, że pies jest u nas tylko na chwilę, ale już mi smutno na myśl, że będziemy się musieli rozstać. Wtedy pan wyskoczył z czymś nieoczekiwanym:

– Ale to wie pani, co trzeba zrobić?
– Tak – przyznałam, spuszczając głowę.

Ale mimo wszystko uznałam kierunek, w jaki zmierza ta rozmowa za dosyć dziwny. W końcu wymordowanie całej rodziny z dziećmi, w dodatku łącznie z przyjaciółką z podstawówki, do której mam przecież ogromnie dużo sympatii i sentymentu, to pomysł na działanie może skuteczne, ale dosyć jednak makabryczne. Pan chyba wykroczył poza ramy typowego small talku. Na szczęście nie zdążył poznać ścieżki mojego myślenia przed dodaniem:

– Powiedzieć, że pies uciekł!

Aaa! No przecież była też taka możliwość…

Kochi mocno ciągnie. Nie jest to idealna sytuacja, tym bardziej na wielokilometrowe, kilkugodzinne spacery, jakie robiliśmy każdego wieczora. Ale zaczęliśmy się wzajemnie siebie uczyć. W końcu siłowanie się ze sobą było uciążliwe nie tylko dla mnie, ale też dla psa. Im lepiej rozumiałam jego potrzeby, tym lepiej komunikowałam mu swoje. Czy ciągnięcie udało się całkowicie wyeliminować? Nie. Ale poczynił ogromne postępy, a ja byłam z niego bardzo, bardzo dumna!
Jasne stało się też dla mnie, że coś za coś. Poranne (na ogół nie moje), czy popołudniowe spacery po okolicy były krótsze, więc rządził Kochi, wyznaczając trasy. To on miał obwąchać wszystko, co było do obwąchania na tym psim fejsbuku i polajkować, zareagować lub zignorować wszystkie posty, jakie tam na niego czekały. Wiadomo, że misją główną była sikupa, ale przecież nie samą sikupą na spacerze żyje pies! Kiedy jednak mieliśmy w perspektywie 12 – 15 kilometrów, marszrutę (zawsze zresztą tę samą) wyznaczałam ja i brutalne odrywanie go od każdego fascynującego kwiatka, zdawał mi się z pokorą wybaczać.
Wyjątkiem w obu wypadkach było jednak spotkanie innego psa. Z psem zawsze trzeba się przywitać lub przynajmniej spróbować się przywitać. Jak jego człowiek jest mrukiem, może nie wyjść, ale ponieważ to ważne, nauczyłam się zawsze już z daleka pytać, czy możemy się przywitać i od razu dodawać, że mój psiak jest jeszcze szczeniaczkiem. To swoją drogą coś, czego nie umiem zrozumieć – ta niebywała chęć poznawania każdego psa. Myślę, że gdybym żyła w psim świecie i była przez swojego psa wyprowadzana na spacer, spotkanie innego wyprowadzanego człowieka nie powodowałoby we mnie chęci zagadania do niego. Ale być może wtedy zmieniłaby się moja perspektywa. Tego nie dowiemy się nigdy.

fot. Marianna Patkowska

🐾 Różne psiosobowości

fot. Marianna Patkowska

W domu, oprócz spania, jedzenia i gryzienia swojego ukochanego rogu (chyba byczego, ale głowy nie dam), Kochi mnóstwo czasu spędzał na okazywaniu nam czułości. Lubił się przytulać, bawić z nami, skakać i podawać obie łapki. Atakował, liżąc i był chodzącą rozbrajającą słodyczą. Jednak na spacerach zmieniał się w innego psa. Nie oczekiwałam oczywiście, że przy takim nagromadzeniu bodźców – przede wszystkim zapachów – będzie stawiał mnie w centrum, jednak niereagowanie na swoje imię i kompletne niezauważanie mnie na tym drugim odległym końcu smyczy, odrobinę mnie niepokoiło.
Kryzys (mój) nastąpił w pewnym przyjaznym psom lokalu, do którego go zabraliśmy, wybierając zresztą miejsce w ogródku. Najwyraźniej nie był to dobry pomysł, bo zbyt dużo ludzi, ganiające od czasu do czasu koty i inne przyprowadzane psy musiały go rozpraszać i pewnie też rozdrażniać. Apogeum nastąpiło przy barze, kiedy w trakcie mojego płacenia, trzymany na krótkiej smyczy, mimo wszystko wskoczył na przechodzącego barmana i chapnął go w spowite jeansem gonady. Wystraszyłam się nie na żarty, bo pies nie może przecież robić krzywdy ludziom. Przeprosiłam, oferując zadośćuczynienie. Sytuacja na szczęście szybko rozeszła się po kościach (mam nadzieję, że również barmana), ale łatka psa niegrzecznego niestety przylgnęła do naszego futrzanego szczęścia.
W domu uderzyło mnie poczucie niesprawiedliwości, że Kochi może być postrzegany przez innych jako jeden z tych nieułożonych małych sfrustrowanych piesków, które szczekają, zaczepiają, a nawet gryzą i które zwyczajnie irytują. Głęboko zabolało mnie, że inni mogą wręcz nie widzieć w nim tego piękna, które widzimy w nim my. Kiedy pytałam, zapłakana, Partnera:

Czemu oni nie mogą poznać prawdy o nim?

Partner odpowiedział pytaniem:

A skąd wiesz, że to, jak my go postrzegamy jest prawdą?

I to była dla mnie myśl przełomowa. Co prawda nie uwierzyłam oczywiście w to, że Kochi obiektywnie może być mniej cudowny, niż to widzę, ale rozjaśniła mi się inna kwestia. Mianowicie, że opinia innych na jego temat nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Czy może ich beztrosko podgryzać? Oczywiście nie. Ale punktem wyjścia do pracy nad tym zachowaniem musi być on sam i jego emocje.
Szybko uświadomiłam sobie, że popełniam dokładnie te same błędy, których nie znoszę u wielu rodziców. Stawiam dobre samopoczucie kompletnie obcych ludzi ponad jego własne. To przecież idiotyczne! To on jest pod moją opieką – nie oni! On warczy na jakiegoś obcego pana, który miło wygląda z twarzy, a ja go pytam, karcąco, czemu warczy. Warczy, to warczy – najwyraźniej ma swój własny powód. Jeśli jest nim strach, muszę go uspokoić i zapewnić go, że jest bezpieczny. Ja zła u ludzi nie umiem wyczuć i na ogół fatalnie na tym wychodzę. Po co więc karcę psa? Może ma rację! Muszę go odciągnąć, ale komentarze są zbędne. Zrobiło mi się głupio i od kiedy to zrozumiałam, nasze spacery stały się zupełnie inne. Nie umiem wyjaśnić, co zmieniłam. Zmiana dokonała się tylko – albo aż – w mojej głowie. Stałam się bardziej na niego uważna, a on to w jakiś niesamowity sposób zaczął wyczuwać. Na spacerach zaczął się nawet… od czasu do czasu do mnie odwracać sprawdzając, czy jestem. A już najbardziej mnie urzekł, kiedy po długiej i przefajnej zabawie z psem, wskoczył na mnie, dając mi buziaka. Granica między jego różnymi psiosobowościami zaczęła się zacierać, klarując w mojej głowie jeden trochę bardziej złożony obraz ciekawego, wielowymiarowego, inteligentnego młodego psa.
A kto tego nie dostrzegł – tego strata!

fot. Marianna Patkowska

🐾 Ten trzeci

fot. Marianna Patkowska

Wiele osób twierdzi, że kiedy w związku pojawia się osoba trzecia (i mowa tu na ogół o dziecku, a nie kochanku żony), wszystko definitywnie i bezpowrotnie się zmienia. Trudno oczywiście porównywać dwutygodniowe opiekowanie się cudzym psem do posiadania własnego dziecka, jednak rzeczywiście na tym przykładzie udało mi się dostrzec pewną fantastyczną dynamikę, którą do relacji wprowadza stworzenie pozostające pod opieką pary.
Mój zakotwiczony pewnie gdzieś we wczesnym dzieciństwie strach o to, by ani jedną cząstką siebie nie być przypadkiem kobietą pruderyjną, sprawia, że niejednokrotnie swoją otwartością na seksualne tematy potrafiłam zawstydzić nawet największych zbereźników. A w związku, to już w ogóle nie uznaję tematów tabu, jednak na tej zasadzie istnieje pewna mała, mała rysa. Jest nią… defekacja. Przez 37 lat zdążyłam się już pogodzić z myślą, że ludzie defekują, jednak rozmawianie o tym przekraczało moje granice. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy podczas naszej opieki nad psem, pełne ekscytacji pytanie:

A kupka była?

padało po kilka razy dziennie z naszych ust, a odpowiedź na nie determinowała dalsze spacerowe plany. Czy sprzątanie po psie i obserwacja jego stolców to coś, co zaczęło być dla mnie przyjemne? W żadnym razie! Ale okazało się nie takie straszne, jak o tym początkowo myślałam. (A ludzi, którzy po swoich psach nie sprzątają, nie szanuję dziś jeszcze bardziej.)
Pies jako trzeci byt w naszym związku to oczywiście nie tylko, nomen omen, skupianie się na jego fizjologii, ale też wspólne zabawy i codzienne życie ze sobą. Kochi fantastycznie wyczuwał moją kobiecą stronę i męską stronę mojego Partnera. Intuicyjnie brał ode mnie dokładnie to, czego nie mógł mu dać jego męski człowiek, a od Partnera analogicznie wszystko to, czego nie mogłam dać ja. Partner był więc od męskich zabaw, podszarpywnia, droczenia, tulenia i dawania swojego niezwykłego, kojącego spokoju, ja zaś byłam od całowania, przytulania, dawania do wylizania swojego prawego ucha (lewe się do prawego, nie wiedzieć czemu, nie umywało) i tego, by patrzeć na mnie z zachwytem i podziwem. Uwielbiał każde z nas, ale mam wrażenie, że każde z nas inaczej. Kiedy się przytulaliśmy, musiał sprawdzić, czy wszystko dobrze i czemu go z nami właściwie nie ma.
Znakomicie rozładowywał też wszystkie napięcia. Jego radość, kiedy wróciliśmy do domu po zaledwie dwudziestu minutach nieobecności była tak wielka, jak gdybyśmy przyjechali z półrocznych wakacji. Znakomicie też komunikował swoje potrzeby – zawsze wiedzieliśmy doskonale, o co nas prosi. Wszystkie potrzeby staraliśmy się realizować tak szybko, jak to możliwe. Wyjątkiem, na jaki pozostawałam kompletnie nieczuła, była próba wyproszenia resztek z pańskiego stołu. Po pierwsze plebejski zwyczaj dokarmiania psa resztkami z ludzkich posiłków uważam za nieestetyczny i przede wszystkim szkodliwy dla psa, a po drugie… z zasady nie dzielę się swoim jedzeniem. Nigdy. Z nikim. Musiał to zrozumieć. Czasem dawałam mu ugotowane jajko lub awokado, ale miał swoje jedzenie, którego nikt mu nie podbierał. Bardzo się pilnowaliśmy!

fot. Marianna Patkowska

🐾 Tęsknota

fot. Marianna Patkowska

Jego cudowny psi zapach, cieplutkie ciałko, nieoczekiwane zalewanie deszczem pocałunków i spojrzenia, jakimi bezwzględnie łamał nasze ludzkie serca – za tym wszystkim tęsknię najmocniej. Na pierwszym nadmorskim spacerze bez niego złapałam się na tym, że zwalniam przy kwiatkach, które lubił obwąchiwać najbardziej, kątem oka obserwuję psy w pobliżu i nawet… trochę mi brakuje jego ciągnięcia, chociaż w życiu bym nie pomyślała!
Moje ego bardzo chciało, by trochę za nami tęsknił i on, ale kiedy dowiedziałam się, że po przyjeździe do domu jest jakiś nieswój, skomle i ciągle podchodzi do drzwi… myślałam, że mi eksploduje serce. Przecież wcale nie chcę, żeby się tak czuł, niezależnie czy tęskni za nami, za spacerami z nami, czy wszystkim tym naraz. Na pewno prędzej czy później wszyscy jakoś do siebie dojdziemy. W nie aż tak odległej perspektywie mamy też spotkanie.
Zastanawiam się jednak, czy ta tęsknota jest tęsknotą tylko za nim, czy też za mną samą lub nami dwojgiem w relacji z nim? A może za zrzuceniem na psie barki czegoś, co dziś musimy już dźwigać sami? Pokazał nam nas w najlepszej wersji. Nie możemy już wrócić do tej gorszej.

fot. Marianna Patkowska

Kiedy pod koniec jego pobytu wymamrotałam, że szkoda, że nie jest nasz, i że „na pewno doskonale byśmy go wychowali”, Partner tylko się upewnił:

Mówisz o tym samym psie, który już pierwszej nocy spał z nami, bo nabraliśmy się na jego lęki separacyjne, który po spacerze w największej ulewie powycierał się wzdłuż i wszerz w nasz pled, a kiedy ten stał się całkowicie mokry, odkrył go po mojej stronie, żeby wytrzeć się w moją pościel i piżamę oraz którego głaszczemy co 30 sekund, „bo zrobił słodką minkę”?

W sumie, fakty były nieubłagane. Mówiłam o tym samym psie.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser przychodzi mi na myśl zaserwowanie tylko jednej piosenki:

fot. Marianna Patkowska