Tęsknię za przyszłością

fot. Bożena Szuj

Już od dawna mam nieodparte wrażenie, że podczas niecałych czterech dekad, przez które dane mi chodzić po tym łez padole, czasy zmieniają się w zdecydowanie szybszym tempie, niż to miało miejsce wcześniej. Pokolenie i naszych rodziców, i dziadków, chociaż w większości na starość stwierdzało z grymasem dezaprobaty, że ta dzisiejsza młodzież to jest dopiero, czy też że drzewiej to było, jednak świat nie stawiał przed nimi tak potężnych wyzwań jak dzisiaj. Urodzili się w kompletnie innej rzeczywistości, a umrą w świecie obcym, dziwnym, niezrozumiałym dla nich i rządzącym się całkiem odmiennymi prawami od tych, które zostały im kiedyś wpojone. Brzmi to przerażająco, lecz przesadne demonizowanie tego, co nowe, prowadzi do budowania murów, a nie mostów. Tymczasem, może nie zawsze udolnie, i nie zawsze drogą pozbawioną wybojów, ale zmierzamy w kierunku zdecydowanie lepszym od poprzednio obranego. Psychologia rozwija się w zawrotnym tempie, wiemy o ludzkiej psychice coraz więcej, nie poruszamy się więc – jak kiedyś – po omacku. Przestajemy się dostosowywać do otaczającej nas czasem przykrótkiej, a czasem przydługiej rzeczywistości i zaczynamy skrajać ją sobie na miarę. Wiemy już, że życie nie musi nas uwierać. Czy przyszłość w świecie, w którym mamy dostęp do tak rozległej wiedzy o ludzkiej psychice tylko mnie jawi się jako cud?

fot. Bożena Szuj

Sentyment i futurystyka

fot. Bożena Szuj

Licentia poetica licentią poeticą, ale czy można tęsknić za przyszłością? Pamiętam, kiedy mój ówczesny sporo starszy ode mnie przyjaciel stwierdził, że

urodziłam się zdecydowanie za późno.

Być może powiedział tak, bo jest we mnie niesłabnąca fascynacja Kabaretem Starszych Panów; a może dlatego, że jako typowa panienka z dobrego domu latami organizowałam proszone kolacje (wszystko przygotowując samodzielnie) i dawałam po nich gościom mały koncert, podczas którego śpiewałam własne piosenki, akompaniując sobie na ukochanym Blüthnerze. Być może dlatego, że do dziś za lepsze rozwiązanie od pokazania się w Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej, w Operze Narodowej oraz na Wigilii w spodniach, uważam śmierć. Choć najprawdopodobniej jednak dlatego, że gdybym urodziła się czterdzieści lat wcześniej i była jego rówieśnicą, bez wątpienia weszlibyśmy w płomienny romans. Wtedy przytaknęłam, myśląc, że faktycznie należę do lat już minionych, bo:

  • miałam dwadzieścia parę lat
  • rówieśników niemal nie zauważałam, w przeciwieństwie do ludzi co najmniej kilka wieków ode mnie starszych, których obierałam za przyjaciół, mentorów oraz życiowych partnerów
  • zatapiałam się w melancholii (w rzeczywistości były to myśli samobójcze wynikające z niezdiagnozowanej depresji oraz ADHD)
  • uwielbiałam delektować się samotnością i smutkiem na łonie natury
  • wzruszały mnie niektóre piękne wycinki przeszłości (m.in. wspomniany Kabaret Starszych Panów, muzyka Jana Sebastiana Bacha czy malarstwo Hieronima Boscha)

Jednak równocześnie byłam przecież nieodrodną córką swojego taty – Człowieka Przyszłości.

Nota bene był tylko jeden moment, kiedy mnie naprawdę zdenerwował. Otóż, w okresie mojej największej fascynacji Kabaretem Starszych Panów, z rozbrajającą szczerością stwierdził:
– Kurczę, gdybym wiedział, że tak ich pokochasz, poznałbym Cię z Przyborą, póki żył.

Człowieka, który poświęcił całe swoje zawodowe życie muzyce współczesnej, szamocząc się najpierw z głupią, głuchą i ślepą na sztukę komuną a potem z wszelkim głupim, głuchym i ślepym na sztukę betonem urzędniczym (m.in. zakopiańskim w ramach pracy społecznej). Jestem córką człowieka, który choć zdawał sobie sprawę z zacofania, z jakim musiał notorycznie obcować, wierzył, że warto pokazywać ludziom to, co najlepsze, najbardziej wartościowe i wyjątkowe. Jego studenci do dziś wspominają, że otwierał im oczy, pokazywał zachodnie trendy i poszerzał horyzonty. Uwielbiał wszystko, co nowe i młode, męczyło go to, co stare. Z tym, że oczywiście nie miał dla niego znaczenia wiek metrykalny, lecz wiek ducha. Więc owszem, ciągnęło mnie do ludzi starszych, pewnie dlatego, że byłam w niektórych obszarach bardziej od rówieśników dojrzała (znów typowe ADHD), ale to dzięki tym konkretnym osobom, do których mnie ciągnęło, stykałam się ze sztuką i literaturą współczesną oraz myśleniem wykraczającym daleko poza ramy umysłów przeciętnych. (Żeby niedaleko szukać, jednym z moich pierwszych ulubionych dorosłych był Władysław Hasior.) To ich nietuzinkowość mnie pociągała, nie zaś wiek.
Kiedy miałam pewien problem z połączeniem we własnej głowie umiłowania muzyki współczesnej, zwłaszcza elektronicznej, z potrzebą otoczenia się ze wszystkich stron – również dźwiękowo – naturą (na pewno ukształtowały mnie nasze częste wyjazdy do słynnego domu Oskara i Zofii Hansenów w Szuminie), usłyszałam pewien niesamowity wywiad z Björk. Powiedziała w nim coś, co intuicyjnie wyczuwałam. Musiał to też czuć mój tata. Elektronika jest nam (ludziom) bliska i w jakimś sensie dla nas naturalna. Więc jak najbardziej możemy nią wyrażać swoją własną naturę. Jest jakimś potężnym nieporozumieniem przeciwstawianie elektronice – jako czemuś „sztucznemu” – natury. (Zwłaszcza, jeśli przysłuchamy się uważnie cykadom podczas ciepłej letniej greckiej nocy.) Inną kwestią jest ta, że instrumenty są tylko narzędziami (patrz sonoryzm).
Reasumując, jak najbardziej można wyprzedzać swoje czasy, czerpać z najlepszych wzorców i być inspiracją dla innych oraz zachwycać się równocześnie geniuszem Bacha czy obrazami Boscha. Dawne czasy wypluły z siebie również innych geniuszy: Mozarta i Chopina, na których muzykę osobiście reaguję alergicznie (wyjątkiem jest tylko wstrząsające Requiem pierwszego kompozytora). Może to fantastyczny słodki Bosch pomógł mi znaleźć kontekst dla niesamowitych, ale też mrocznych i przerażających prac Davida Nebredy. Stare jest wartościowe, kiedy można na nim budować. Kiedy daje nie tyle korzenie, lecz właśnie konteksty nowemu. Pozwala się przekształcać, ale też dekonstruować. Budować można wszak również w kontrze.
Patrząc w przyszłość, czekając na nią oraz w nią wierząc, nie trzeba obowiązkowo przyodziewać futurystycznych srebrnych kostiumów – można równie dobrze korzystać z uroków mody lat 30.; przyszłość, w którą zmierzamy charakteryzuje się przede wszystkim empatią, zrozumieniem inności i pełną wolnością, której granice wyznacza krzywda jakiejkolwiek czującej istoty. Gdybym miała ją nakreślić przy pomocy materiału, byłby to plusz symbolizujący wszystko, co przytulne, bezpieczne i miłe.

fot. Bożena Szuj

Ordynarna plemienność
vs. empatyczne zrozumienie jednostki

fot. Bożena Szuj

Pamiętam, że kiedy już studiowałam, jakaś krewna mamy, goszcząc nas obie, zaczęła pewne zdanie od słów:

My katolicy…

Zdanie, w którym – by zachować jego sens – słowa „katolicy” można byłoby użyć zamiennie z „Polacy”. Nie ukrywam, że zrobiło to mnie ogromne wrażenie. Wrażenie negatywne. Poczułam, że wyraźnie przekroczyła moją granicę, nie mając pojęcia, czy katoliczką nadal jestem, czy nie. Gdybym już nie była (prawdopodobnie pociągał mnie wtedy jeszcze agnostycyzm), powinnam poczuć się wykluczona? Inna? Wybrakowana? Dziś chętnie zasiałabym ferment, podkreślając, że z katolicyzmem już całkiem formalnie nie mam nic wspólnego. Jednak wtedy poczułam się prawdopodobnie tak, jak mogłaby się poczuć osoba homoseksualna lub biseksualna, słysząc słowa:

My heteroseksualiści…

Chciałabym być dobrze zrozumiana – problemem jest dla mnie nie samo sformułowanie, ale zakładanie czyjegoś światopoglądu, stosunku do wiary czy orientacji seksualnej bez całkowitej pewności, jakie one są. (Pamiętajmy, że światopogląd czy stosunek do wiary mogą się zmieniać, a odkrycie swojej orientacji seksualnej czasem zajmuje wiele lat.) Zdanie rozpoczęte od „my katolicy” w katechetycznej salce podczas spotkania katolików jest całkowicie w porządku. Podobnie jak „my hetero/homo” wypowiadane przez osoby, które doskonale znają wzajemnie swoją orientację i wiedzą, że mogą ze sobą o niej rozmawiać. Na spotkaniu fanów/kibiców artystów/drużyny też można raczej założyć, że nazwanie wszystkich przybyłych fanami/kibicami jest całkowicie na miejscu.
Wiąże się to z plemiennością. Jesteśmy stworzeniami stadnymi i teoretycznie nie ma niczego złego w szukaniu tego, co nas łączy. Widzę jednak coś mocno niepokojącego, kiedy łączyć ma nas nie wypływające z naszego człowieczeństwa podobne przeżywanie pierwszych rozstań czy złość, którą w nas wywołuje krzywda dziecka lub zwierzęcia, a indoktrynacja czy niezwykle indywidualne, osobiste, a wręcz intymne kwestie. Plemienność, o czym należy pamiętać, nie tylko łączy, ale też dzieli. Skoro jesteśmy my, to też są jacyś oni. I my nie jesteśmy tacy jak oni. Nie da się obronić tezy, że nie wybrzmiewa w ostatnim zdaniu pogarda do innych i nasze własne poczucie wyższości. Niezależnie od tego, czy stanowimy większość („my katolicy”, od których wyszłam, miały wydźwięk „my Polacy”), czy mniejszość (statystycznie osób nieheteronormatywnych jest w tym kraju mniej od heteronormatywnych).
W moim – i nie tylko moim – odczuciu, dobra i mądra plemienność to wyznawanie podobnych wartości bez względu na to, czy w cokolwiek wierzymy, czy jesteśmy agnostykami albo ateistami. Bez względu na kolor skóry, narodowość, płeć, przynależność etniczną czy orientację seksualną. Nie sposób  o wzajemny szacunek, kiedy posługujemy się różnymi kompasami moralnymi, a ów kompas kształtują wcale nie wyżej wymienione czynniki, ale nasze wychowanie, środowisko, życiowe doświadczenie oraz geny. Bliska jest mi wspólnota niezwiązana z szufladkowaniem i często podświadomym szukaniem wrogów. Nie użyłabym więc do określenia własnej tożsamości sformułowań:

  • my Polacy
  • my kobiety
  • my ateiści
  • my filolodzy,

bo w każdym z tych zbiorów są ludzie, z którymi mi całkowicie nie po drodze. Równocześnie – choć ten zbiór łączy ich wszystkich – nie mam problemu z zaliczeniem się do grupy:

  • my ludzie

To zresztą problem, jaki mam z dzisiejszym feminizmem. Nie jest mi bliski duch siostrzeństwa, bo fakt, że ktoś też, jak ja, jest kobietą, nie oznacza, że zrozumiemy się w naturalny sposób lepiej niż z jakimkolwiek mężczyzną. Nie mam bolesnych miesiączek, nie urodziłam dziecka, nie brałam ślubu – brakuje mi więc doświadczeń, które wiele kobiet łączy. Równocześnie nie chcę przez to powiedzieć, że z mężczyznami dogaduję się lepiej z automatu. Dogaduję się lepiej z osobami:

  • wrażliwymi
  • empatycznymi
  • inteligentnymi
  • dobrymi
  • pełnymi pasji
  • oczytanymi
  • inspirującymi
  • twórczymi

Najczęściej są artystami. Ich płeć obchodzi mnie w tym samym stopniu, co ich narodowość, orientacja seksualna, rasa, wiek czy podejście do wiary – czyli w ogóle. Nawet im więcej przy tym, co mnie do nich przyciąga różnic, tym więcej uczę się o świecie, jego barwach.
Myślę, że dzisiejszy świat przezierający tylko cienką strużką do naszego polskiego grajdołka obrał kierunek, w którym coraz więcej ludzi zacznie czuć gruby nietakt w dziwnych, nietrafionych generalizacjach. Plemienność powoli zaczyna odzyskiwać swój sens, przypominając nam o tym, czym jest człowieczeństwo. Przyszłość, o której marzę i którą nam wróżę, to czas, kiedy przy świątecznych stołach będą padać zdania zaczynające się np. od:

My ludzie…

Ja, jako katoliczka…

itd…

fot. Bożena Szuj

Zmierzch lubieżnego dziada

fot. Bożena Szuj

Nazwa tego rozdziału jest oczywiście bezwstydnie zaczerpnięta ze zbioru felietonów Pauliny Młynarskiej pod tym samym tytułem. Nie ma w nowoczesnej przyszłości miejsca dla zwietrzałego patriarchatu. Nie ma. Nowoczesność i przyszłość, która powoli nadchodzi, zakłada równość i brak dyskryminacji. Słyszę już, rzecz jasna, w głowie kontrargument, że ludzie nigdy nie są równi. Że jedni są bogaci, drudzy biedni. Jedni mają w życiu łatwo, inni pod górkę. Jedni urodzili się w krajach, w których ich prawa nie są respektowane, a drudzy w cywilizacyjnych rajach. Nie będę z tym dyskutować. To rodzaj taniej demagogii. Tak, mamy różne losy i nieczęsto jakikolwiek na nie wpływ. Równość nie polega jednak na tym, że jesteśmy tacy sami, mamy tyle samo, czy że stać nas na to samo, ale na tym, że mamy równe prawa. Że bez względu na to, co nas różni, wszyscy, osiągnąwszy pełnoletność, możemy brać udział w wyborach. Że na tym samym stanowisku, mając te same kwalifikacje, za pracę w takim samym wymiarze godzin zarabiamy tyle samo bez względu na wiek, płeć, orientację seksualną czy kolor skóry. Że skoro nikt nie pyta mężczyzny, jak godzi swoje rodzicielstwo z pracą zawodową (bo to pytanie wydaje się nieco dziwne i nieco nie na miejscu), nikt z tego samego powodu nie zapyta o to kobiety. Że skoro do patologicznej rzadkości należą obrzydliwe aluzje do męskich genitaliów padające pod adresem mężczyzn podczas damsko-męskiej rozmowy (zwłaszcza niebędącej randką), nikt normalny nie pozwoli sobie w swobodnej rozmowie z kobietą na aluzje dotyczące jej biustu. Że skoro liczba zmarszczek u słynnych mężczyzn zdobiących okładki magazynów dodaje im uroku, seksapilu i męskości, słynne kobiety zdobiące okładki tych samych magazynów po czterdziestym roku życia nie będą photoshopowane tak, by ich cera przypominała twarz niemowlaka, a zrobione ukradkiem zdjęcia ukazujące ich zmarszczki nie staną się g…o sensacją na skalę światową.
Jakiś czas temu, stawiając mi zresztą kawę, napisał do mnie znajomy, komentując jeden z moich blogowych wpisów. Było to raczej miłe i serdeczne, ale wywołało we mnie dobrze znany ucisk. Mówiąc wprost – zaleciało starym dobrym mansplainingiem. I znowuż, nie chciałabym być źle zrozumiana, bo sens wiadomości był taki, że jest pod wrażeniem mojego pisania i uważa, że mogłoby być naprawdę na znakomitym poziomie, gdybym zmieniła kilka w sumie niedużych elementów. Miał w tym nawet sporo racji. Rada teoretycznie cenna, zwłaszcza, że od sporo starszego, ale jednak kolegi po fachu. Co więc zgrzytnęło? Najpierw jedno mocno niefortunne słowo. Mianowicie, że z czymś mi „odbiło”. Niby drobiazg, ale mnie uruchomił. Może była to kwestia braku językowego wyczucia. (Z drugiej strony, właściwie dlaczego ktoś, kto wykazał się w liście do mnie problemem akurat z wyczuciem językowym, poucza mnie, o ironio, jak lepiej pisać?) To zgrzytnęło mi najpierw, więc pomyślałam, że choć to w moim stylu, nie będę przecież linczować go w myślach za jedno niestosownie dobrane słowo. Jednak potem poczułam vibe mansplainingu. Oto mężczyzna objaśnia mi świat. Piszę prawie doskonale i on wręczy mi klucz do pisania zjawiskowego. Kiedy wspomniałam o tym, autor zarzekał się, że żaden mansplaining to nie był, „bo mansplaining jest tym i tym, a on mężczyźnie napisałby to samo”. Mężczyzna objaśniający kobiecie mansplaining to chyba metamansplaining. Wtedy przypomniałam sobie, że nie prosiłam nikogo o radę, więc jest jakoś wyjątkowo nadprogramowa, przez co uwierająca. I to jest punkt, w którym brzmi się jak buc, który jest w swoim własnym mniemaniu „najmądrzejszy z całej klasy” (słyszałam tę frazę całe swoje dzieciństwo). Tymczasem kiedy byłam gotowa na rady, poszłam na studia – kierunek filologia polska – i wybrałam sobie fantastycznych mentorów (m.in. często tu wspominanego profesora Jerzego Bralczyka, profesora Włodzimierza Gruszczyńskiego, profesora Krzysztofa Kłosińskiego, Jacka Wasilewskiego czy niedościgniony wzór pisania – Jerzego Sosnowskiego), a potem cierpliwie znosiłam wszelką krytykę, czasem nawet płacząc ze złości (najczęściej po niebywale kulturalnych i tak samo druzgocących recenzjach tego ostatniego). Poszłam uczyć się warsztatu, nie tylko zresztą pisarskiego, a moje większe lub mniejsze polonistyczne osiągnięcia były oceniane oraz omawiane. Z najmniej nawet przyjemnymi komentarzami na ogół się zgadzałam, ważne jednak było co innego – z tymi ludźmi miałam zaszczyt i chciałam pracować. Tych ludzi o „rady” prosiłam. Chciał nie chciał, byli również w większości mężczyznami, ale nasze relacje cechowała przejrzystość: to byli profesorowie/wykładowcy, nie znajomi (moi czy rodziców). Ich stopnie naukowe były wyższe od moich, ich wiedza obiektywnie znacznie przewyższała moją i z tych powodów spotkaliśmy się w takim a nie innym miejscu. Z tych powodów poddawałam ich ocenie swoje postępy w gramatyce opisowej, literaturoznawstwie czy pisaniu. Nasze pozycje były z założenia nierówne. Po to zresztą idzie się do szkoły, a potem na studia. Nauczyciel czy wykładowca niekoniecznie jest mądrzejszy od ucznia, ale na ogół w swojej dziedzinie bardziej kompetentny.
Przez swoje ADHD często zajmuję pozycję uległą; wydaję się sama sobie małą dziewczynką, która wie mniej i każdy starszy od niej, a już zwłaszcza mężczyzna, na pewno ma w swojej krytyce rację i powinnam być wdzięczna, że zechciał mnie nią uraczyć. Z drugiej strony ten lepszy świat, w kierunku którego zmierzamy, ciągle powtarza, że:

  1. po pierwsze nieproszone rady są formą przemocy
  2. po drugie dzielenie się swoją wiedzą, doświadczeniem czy mądrością musi odbywać się za zgodą i przyzwoleniem osoby, z którą się dzielimy (podobnie – co dla wielu panów szokujące – jak z seksem; każda ze stron musi być dorosła, świadoma i wyrazić na niego niewymuszoną niczym zgodę)

Mało co mnie tak wkurza, jak mówienie „proszę panią” zamiast „proszę pani”, „wziąść” zamiast „wziąć” czy „w cudzysłowiu” zamiast „w cudzysłowie”, ale nie wyobrażam sobie, żeby kogokolwiek poprawiać w rozmowie, m.in. dlatego, że jest to niebywale pasywno-agresywne. Wyjątkiem była szkoła, w której pracowałam. Jako pani od polskiego, poprawiałam dzieci również na korytarzach i w świetlicy (nie „na” niej!). Nauczyły się dzięki temu tak ładnie, że kiedy byłam na kolejnym L4 (czy też – jak mawiały koleżanki z pracy – „sobie na nie poszłam”), zaczęły poprawiać panie, mówiące błędnie. Nie ociepliło to relacji z współpracownicami, ale zaowocowało czymś znacznie ważniejszym i lepszym. Mam wśród bliskich osoby, którym bardzo zależy, żeby mówić poprawnie. Często korygują swoje błędy same, ale też mnie proszą, bym – jeśli coś wyłapię – im o tym mówiła. I to są jedyne przypadki, kiedy poprawiam swoich rozmówców.
Wracając jednak do mojego czytelnika, dziś widzę, że jego komentarz był ze wszech miar nie na miejscu. Czy „nie można mi nic powiedzieć”? Taka teza jest typową formą obrony. Oczywiście, że można, jednak trzeba wiedzieć, jak. Jeśli mamy nieodparte wrażenie, że ktoś byłby w swojej dziedzinie genialny, gdyby wyzbył się tego, owego, czy tamtego, wystarczy napisać mu, co się nam podoba i zasygnalizować, że chcielibyśmy mu coś poradzić i jeśli on będzie na to gotowy – jesteśmy dla niego. Wywalanie rady, bo mamy taką kompulsję (jak nazywa to przywołana w tytule Paulina Młynarska), jest robieniem dobrze nam samym, nie osobie, której dobrze radzimy. Wcale nie chcemy pomóc, a jedynie połechtać własne ego. Wiemy lepiej, nauczymy uczniaka, stworzymy z niego wybitnego w dziedzinie, którą sam wybrał (ale w domyśle my jesteśmy w niej lepsi). My – osoby starsze, my – mężczyźni, tak naprawdę wszystko jedno, jednak kiedy pouczana jest kobieta, pouczenia trafiają na bardziej podatny grunt. (Gdybym nie zgodziła się nie tylko z formą, ale i treścią samej krytyki, byłabym zadufana w sobie, wydawałoby mi się, że zjadłam wszystkie rozumy, brakowałoby mi pokory.) Nierówność między płciami polega również na nierówności w wychowywaniu dziewczynek i chłopców. Dziewczynki mają być potulne i spełniać oczekiwania otoczenia – zadziorni mogą być chłopcy. To również zaczyna się na szczęście zmieniać i prowadzi nas w lepszą, normalniejszą i kierującą się równością przyszłość.

fot. Bożena Szuj

Świadomość przemocowości

fot. Bożena Szuj

Od dawna powtarzam ukutą przez siebie kiedyś frazę, że „zło nie jest jaskrawe”. Lata 90., na które przypadła większość mojego dzieciństwa, zdawały się nie przyjmować tej prostej prawdy do wiadomości. Gwałcicielem był więc obleśny typ wyskakujący w nocy zza krzaka na obcą kobietę. W dodatku kobietę na bank wracającą z dyskoteki, pijaną i w zbyt „wyzywającym” (moje ulubione słowo) stroju, więc niby przykra sprawa, ale tak naprawdę pani była sama sobie winna, bo typów zza krzaków nie powinno się „prowokować”. (Podobnie, jak innych psychopatów nie należy prowokować do morderstw, a złodziei do kradzieży.) Dziś wiemy już, że statystycznie najczęściej gwałcą bliscy oraz partnerzy ofiar. Wiemy już, czym jest „gwałt małżeński”. Zdajemy sobie sprawę, jak cienka granica dzieli „tak” od „nie”. Wiemy, że coś, co rozpoczęło się jak piękny i namiętny wstęp do seksu za obopólną zgodą, może skończyć się przerażeniem jednej strony wywołanej nieoczekiwaną agresją drugiej. „Nie” nie zawsze musi być wypowiedziane. Czasem ze strachu sztywniejemy. Empatyczny, delikatny człowiek momentalnie to wyczuje i się wycofa. Zaburzony i agresywny partner może tego nie zauważyć. I jest to nadal gwałt, choć polskie prawo ciągle nie jest dostosowane do powszechnej już psychologicznej wiedzy.
„Przemocą” nazywaliśmy pod koniec ubiegłego wieku przypadki skrajne, więc również rzadkie. Katowanie na śmierć maleńkich dzieci czy zwierząt, akty bestialstwa opisywane w podręcznikach do kryminologii. Tak, jest to bez wątpienia również rodzaj przemocy, ale zdarzającej się sporadycznie. Ta ma jednak wiele barw i odcieni. Nie jest jaskrawa, bywa pastelowa. Nakładanie dziecku w stołówce zbyt dużej dla niego porcji jedzenia, a potem przymuszanie go do jej dokończenia, „bo dzieci w Afryce głodują” jest również przemocą. Powtarzanie dziecku przez całe jego dzieciństwo, że jest „beznadziejne”, że „ciągle potrzebuje pochwał”, „jest skupione tylko na sobie” czy „rozpuszczone” jest przemocą i czyni z rodzica przemocowca nawet, jeśli nigdy nie podniósł na dziecko ręki. To rolą rodzica jest zaopatrzenie dziecka w pewność siebie i poczucie sprawczości, to rolą rodzica jest nauczenie dziecka funkcjonowania w świecie. Jeśli dziecko ma deficyt pochwał, to znaczy, że dawaliśmy mu ich zbyt mało. Jeśli jest „rozpuszczone”, zażalenia możemy kierować wyłącznie do siebie. Przekonanie, że karaniem cokolwiek uzyskamy na szczęście odchodzi powoli do lamusa. Uzyskamy wszystko… przykładem i pokazaniem nieprzekraczalnych granic, które nasze dziecko ochronią. W czasach mojego dzieciństwa dorośli mścili się na dzieciach za swoje własne trudne dzieciństwo. Z kolei pokolenie naszych dziadków przeżyło wojnę, która z pewnością nie pomogła im być rodzicami wzorowymi. Rewolucja, która się w podejściu do dzieci dokonuje (w Polsce dużo wolniej, ale mimo wszystko), pomaga się mojemu pokoleniu radykalnie odciąć od błędów naszych rodziców. Mamy coś, czego nie mieli oni – wiedzę i narzędzia. Szczytem ignorancji jest niekorzystanie z nich. Wkrótce to, co dziś dla niektórych jest wywrotowe, stanie się normą. Przyszłość będzie miękka, empatyczna i wyda na świat cudowne wrażliwe istoty.

fot. Bożena Szuj

Kiedyś to będzie…

fot. Bożena Szuj

Podobnie jak tata, jestem uczulona na mentalną starość. Mierzi mnie więc, kiedy ktokolwiek – bez względu na to, czy ma lat osiemdziesiąt, czy dwadzieścia dziewięć – zaczyna zawodzić fałszywie starą śpiewkę „kiedyś to było” i krytykować teraźniejszość. Czy jest dziś idealnie? Nie jest. Czy mierzymy się tylko z problemami przeszłości? Nie tylko. Część tych problemów zniknęła, pojawiły się za to nowe, związane z obecnymi czasami. Nagle za dawną dobrą kindersztubą i znajomością zasad savoirvivre’u u innych zaczynają tęsknić osoby, którym można z powodzeniem wytknąć braki w kulturze osobistej. Nagle oburzający się zniszczonym przez komputery i niewychodzenie na podwórko dzieciństwem dzisiejszych dzieci okazują się tymi samymi, którym te dzieci przeszkadzają, biegając i krzycząc beztrosko w przestrzeni publicznej. Może to właściwy moment na zaangażowanie się w budowanie większej liczby placów zabaw dla najmłodszych? Czasy narzekania trwały zdecydowanie zbyt długo, dziś – by mieć prawo głosu – trzeba działać. Jakkolwiek. Nie trzeba mieć worka z pieniędzmi, wystarczy napisać pismo, podpisać apel, wyjść na ulicę w ramach manifestacji albo strajku. Jest dużo form wspierania ważnych inicjatyw – nie wszystkie łączą się z wydatkami.
Myślę, że największym problemem dzisiejszych czasów jest skrótowość. Szukanie szybkich bodźców i uciekanie od wszystkiego, co bardziej dla mózgu wymagające. Łatwiej nam (piszę niestety przede wszystkim o sobie samej) zobaczyć kilka króciutkich filmików na Fejsbuku czy Instagramie, niż przeczytać książkę czy wręcz dłuższy, wartościowy wpis. To rozleniwia mózg i z pewnością mierzymy się z tym, jako ludzkość, po raz pierwszy. Przynajmniej w takiej formie. Wolimy szybko zmieniające się obrazki niż cokolwiek, co będzie wymagać od nas skupienia. Posługujemy się też skrótami – co jest łatwe do zaobserwowania przy wszelkich kłótniach w mediach społecznościowych. Sztuka dyskutowania umiera – wymiana zdań w formie pisemnej z kimś obcym na ogół zamienia się w jatkę. Niektórzy nazywają to ogłupieniem społeczeństwa. W moim odczuciu to raczej pogubienie. Oczywiście, poprzedni rząd (w wielu zresztą krajach) oddał głos dyskretnym do tej pory idiotom. Usłyszeliśmy ich i doznaliśmy szoku. Jednak to, że wcześniej byli ciszej, nie oznacza przecież, że nie istnieli.
Kolejnym problemem tych czasów jest kwitnąca pseudonauka. Nagle byle chłopek roztropek płci wszelakiej ze średnim wykształceniem „myśli samodzielnie”, aż wymyśli, że nie należy się szczepić i staje się zagrożeniem dla całego społeczeństwa. Brak mu wiedzy, kompetencji i dostępu do badań, ale czuje się ważny, bo jakiś wywalony z własnej uczelni profesor oszołom napisał niebezpieczne i nieprawdziwe bzdury w swoim artykule i cała masa jemu podobnych to łyka. Na wszelki wypadek zmienia się optykę – łatwiej jest wierzyć, że to ci kurczowo trzymający się zdania specjalistów w swojej dziedzinie (wirusologów, lekarzy) są jak stado baranów idących za swoim przywódcą, który – wiadomo – uczestniczy w wielkim spisku koncernów farmaceutycznych. Z boku wydaje się to niemal tak absurdalne jak płaska Ziemia czy teoria, że smugi kondensacyjne są toksycznymi opryskami. Najwyraźniej jednak opór wobec racjonalności jest dla pewnej grupy charakterystyczny i spaja ją ze sobą, działając na starej zasadzie plemienności.
Pogubiliśmy się też w indywidualności. Oczywiście, każdy z nas jest wyjątkowy i unikalny, co paradoksalnie oznacza równocześnie, że nikt z nas nie jest bardziej wyjątkowy od innych. Jest taki moment w terapii, kiedy uświadamiamy sobie na nowo siebie samych. Mówimy: „wow, to są moje ręce, które mogą bardzo dużo. A to nogi, którym zawdzięczam to i to. A to jest moja głowa, która również jest niesamowita. A to są moje emocje – żadna z nich nie jest zła czy dobra”. To fajny moment zachłyśnięcia się sobą. Bez oceny, w której nas wychowywano, bez wyrzutów, bez wstydu czy poczucia winy. We wszystkim mamy rację. Nie jakąś „obiektywną”, ale naszą własną, indywidualną. Jest bezpiecznie. Mamy prawo być sobą, odrzucając jakiekolwiek ramy, które nam to utrudniają. Zaczynamy akceptować siebie tu i teraz. W takiej formie, w jakiej jesteśmy w danym momencie. Nie za kilka lat, kiedy doczytamy tysiąc wartościowych książek i będziemy mądrzejsi. Nie za kilka miesięcy, kiedy skończymy kurs języka obcego i będziemy się w nim mogli dogadać. Nie za jakiś czas, kiedy po regularnych treningach na siłowni i zmianie nawyków żywieniowych schudniemy tyle a tyle kilogramów. Teraz. Akceptowanie siebie nie oznacza uznania swojej idealności. Oznacza, że nie dajemy sobie warunków, by zacząć ze sobą dobrą relację. Nie jestem dziś dość mądra – ok, niedługo będę, bo mi na tym zależy i pracuję nad tym. Nie jestem dość szczupła – ok, niedługo będę, bo mi na tym zależy i pracuję nad tym. Ale miłość do siebie zaczynam od teraz. Bezwarunkowo. Gdzie zatem haczyk? Każdy jest wyjątkowy, ale nie każdy jest dość mądry, charyzmatyczny, czy merytorycznie przygotowany, by stać się idolem mas. A – w przeciwieństwie do czasów minionych, w których osoby znane zyskiwały sławę dzięki swojemu talentowi i naprawdę ciężkiej pracy (jako aktorzy, piosenkarze, modele czy dziennikarze) – dziś każdy może być samozwańczym idolem w mediach społecznościowych. I to nie zawsze jest dobre. Nie wszystko, co wygłaszamy do internetowej kamerki tonem mentora jest wartościowe. Choć mogą kryć się pod tym najszczersze intencje, samozwańczy idole robią krzywdę zarówno swoim fanom, jak i samym sobie. Do tego żyjemy w kraju, w którym nigdy nie uczono nas pracy zespołowej. Wszyscy kultywujemy własny indywidualizm, ale nie wiemy, jak pracować w grupie. A jest to umiejętność niezwykle ważna i przynosząca ogromne sukcesy.
Jeśli mam wymieniać dalej rzeczy, które mnie w dzisiejszych czasach uwierają, to na pewno muszę wspomnieć źle pojętą polityczną poprawność. Jej celem jest nienaruszanie niczyich granic, okazanie szacunku i delikatności, możliwość łatwiejszego porozumienia się, więc samo dobro! Jeśli osoby czarnoskóre proszą nas o zrezygnowanie ze słowa „Murzyn”, bo mają z nim problem, to każdy empatyczny i wrażliwy człowiek przestaje tego słowa używać, a nie zapuszcza się w bezsensowną pseudo-filologiczną gadkę (pisałam o tym i TU, i TU). Jeśli ktoś, kogo na oko uznajemy za przedstawiciela jakiejś płci okazuje się osobą transpłciową i prosi nas, byśmy nazywali go imieniem płci przeciwnej – szanujemy to. (Jedna Anna będzie tylko i wyłącznie „Anką”, inna Anna – „Hanią”! Nie robimy im na ogół obszernego wyjaśnienia, że wszystkie formy jednego imienia są synonimami, tylko przyjmujemy do wiadomości, jak ktoś sobie życzy, żeby go nazywać.) Równocześnie kiedy Instagram obcina zasięgi twórcom, którzy użyją m.in. słów:

  • seks
  • gwałt
  • przemoc
  • samookaleczenie
  • samobójstwo
  • pedofilia,

mam wrażenie, że poszliśmy w tym wszystkim za daleko, bo to nie ma akurat żadnego sensu. Skoro rzeczywiście pojawiają się w sieci filmiki nawołujące młodych ludzi do samookaleczania czy wręcz samobójstw, trzeba stworzyć system, który to wykryje i zlikwiduje. Jednak jakimś absurdem jest to, że znakomita instagramerka zajmująca się statystyką, opowiadając o statystykach związanych z samobójstwami, musi sobie to konkretne słowo cenzurować, a inna, przywołująca badania dotyczące seksualności, musi dla niepoznaki używać słowa „sensualność”. I nie do nich mam, rzecz jasna, pretensje – one robią wszystko, by nie stracić zasięgów i dotrzeć ze swoimi naprawdę wartościowymi treściami jak najszerzej. Jednak przecież to nie słowa są problemem. W książkowy sposób wylewamy tu dziecko z kąpielą, utrudniając podstawową funkcję języka – funkcję komunikacyjną. Tu niestety feministki również oszalały, wciskając wszędzie, gdzie widzą rodzaj męski, również rodzaj żeński do kompletu. Przykłady omawiałam już przy okazji recenzji książki „Miłość to pies” Pauliny Młynarskiej. „Każdy i każda”, podobnie jak „obywatele i obywatelki” wypacza język, likwidując jego wieloznaczność. W końcu „każdy” to nie tylko „każdy mężczyzna”, ale też „każdy człowiek”, a „obywatele” to nie tylko obywatele mężczyźni, ale też „obywatele i obywatelki” właśnie. Nikt się jakoś nie oburza, kiedy nazywamy suczkę „psem”, bo gdzieś podskórnie czujemy dwa znaczenia ostatniego słowa. „Pies” to zarówno gatunek zwierzęcia, jak i samiec tego gatunku. Zdania:

Mam psa. To suczka.

będą więc poprawne.
Równocześnie każde przymuszanie i do używania feminatywów, i do ich nieużywania jest przemocowe właśnie. Tym bardziej, że panuje w tym względzie językowa dowolność. Zarówno używanie, jak i nieużywanie przez kobiety feminatywów jest poprawne. Osobiście wierzę w równość, w której cechy płci nie są podkreślane, bo nie ma ona specjalnego znaczenia. Ale szanuję kobiety, które feminatywów używają. Mają do tego pełne prawo.
Burza, jaka rozpętała się po ogłoszeniu pomysłu, żeby nie zadawać dzieciom prac domowych, pokazuje, że ciągle jeszcze tkwimy w przeszłości, więc ta nasza teraźniejszość zmierza w lepszą przyszłość dość wolno i koślawo. Wydaje nam się, że skoro myśmy musieli, to dzisiejsi mali ludzie też muszą. Tymczasem oni już żyją w innych niż my czasach. Największą różnicą jest powszechny dostęp do internetu. To stawia pod sporym znakiem zapytania celowość uczenia się sporych partii materiału na pamięć. Oczywiście, jest to ćwiczenie mózgu (co zawsze samo w sobie będzie dobre); oczywiście, jakąś wiedzę dobrze jest mieć w głowie. Jednak punkt ciężkości zdecydowanie powinien się przenieść w stronę wiedzy o tym, jak i gdzie szukać. Jak rozpoznać wartościowe źródła w sieci, w której może publikować absolutnie każdy. Jak znaleźć bezpłatny dostęp do całkiem niezłych słowników, jak do encyklopedii. Dlaczego Wikipedię można traktować tylko jako naprowadzenie, a nie poważne źródło. Te wszystkie wiadomości trzeba przekazywać dzieciakom jak najwcześniej. Bo to, że sami mieliśmy pierwszą komórkę, i to bez dostępu do internetu, w wieku lat siedemnastu, nie oznacza, że dzisiejsze dzieci nie śmigają po internecie bez problemu już w wieku lat trzech. Do tego zawalanie dzieci często nieprzerobionym podczas lekcji materiałem nie jest w porządku. W dodatku badania wyraźnie pokazują, że odrabianie prac domowych w żaden sposób nie wpływa na przyswojenie danego materiału. Czyż nie bardziej wartościowe będą rozmowy z dziećmi o tym, czego (i dlaczego) w sieci szukają i na tej podstawie korygowanie ich złych bądź niepokojących nawyków?
Dzisiejsze czasy są dalekie od ideału, ale… są najlepsze jak do tej pory. Ewolucyjnie idziemy zawsze do przodu. Czasem szybciej, czasem wolniej, ale do przodu. Wojny ciągle się niestety toczą (co pokazuje też, w którym momencie ewolucyjnym znajduje się Rosja), ale już inaczej niż kiedyś. Mamy większą świadomość ich zła, dążymy więc do łączenia się w jak największe grupy, które nie zostaną zaatakowane oraz nie będą atakować. Wychowywanie dzieci z siermiężnego, traumogennego, leczonego w moim pokoleniu latami na terapiach, powoli się zmienia (Janusz Korczak był wizjonerem i zdecydowanie wyprzedzał myślą swoje czasy). Tak, część rodziców pozwala dzieciom na wszystko i nie ma to żadnego związku z jakimkolwiek wychowaniem. Pamiętajmy jednak, że w przestrzeni publicznej widzimy tylko wycinki ludzkich historii. Nie wiemy, co stoi za jakimś zachowaniem. Czasami faktycznie zwykłe chamstwo rozwydrzonych dorosłych, a czasami autyzm lub ADHD dziecka i mozolna praca z nim zmęczonego, nieraz samotnego rodzica.
Starsi ludzie z lubością narzekają na „młodych z nosami w telefonach”. Nawet niedawno słyszałam anegdotę o parze, która w kawiarni „zamiast rozmawiać, siedziała w telefonach”. Roześmiałam się w duchu, bo to wypisz wymaluj my. Kiedy idę gdzieś ze swoim Partnerem, zwłaszcza do Boto, w którym aż się roi od wspólnych znajomych ekscentrycznych muzyków, a w powietrzu unosi się muzyka na żywo, zapach piwa i trawki, on w przerwach między własnym graniem siada w kącie i rozwiązuje w telefonie Sudoku, a ja mogę spokojnie poflirtować ze wszystkimi. W końcu nie bez kozery mam na sobie cokolwiek z dekoltem do pępka. Kiedy znajomych jest mniej, czasem sama również wyjmuję komórkę. Z nikim nie miałam nigdy takiego porozumienia i tak wspaniałych nieustających rozmów jak ze swoim Partnerem. Jednak z nikim też tak cudownie mi się nie milczy. Jak wyglądamy z zewnątrz? Pewnie jak najgorsza para świata tuż przed nieuniknionym rozstaniem. I co z tego? Czy ma to cokolwiek wspólnego z prawdą? Kompulsywne ocenianie innych jednak prawdopodobnie umrze śmiercią naturalną z poprzednimi pokoleniami, a nowe już się z niego masowo leczą. Powoli zaczynamy się uczyć empatii i wyrozumiałości. Przyszłość jawi się więc w bardzo jasnych barwach.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser nie mogłabym zaserwować twórczości artysty innego niż Björk. „Hyperballad” nigdy nie była utworem, na który zwracałam szczególną uwagę, dopóki nie usłyszałam magicznej wersji tej piosenki na przedziwnej płycie z remiksami „Telegram”. Wersji z samym kwartetem. Bez elektroniki. Od tamtego czasu (a było to już wiele lat temu) śpiewałam ją wielokrotnie i akompaniując sobie na fortepianie, i równolegle z płytą, nie mogąc się pozbyć pewnego cudownego wyobrażenia, że w jakimś innym wymiarze będzie mi kiedyś dane zaśpiewać i nagrać tę wersję z Kwartetem Śląskim. Nie odważyłam się z tym nigdy przed Ślązakami odsłonić. W końcu wiadomo – gdzie oni, a gdzie ja. Ale pomarzyć, że to się zdarzy kiedyś w przyszłości… zawsze można…

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

„Miłość to pies” Paulina Młynarska

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2023

Każdy, kto obserwuje mojego bloga wie, jak cenię pióro i wrażliwość Pauliny Młynarskiej. Dlatego, choć jej najnowszą książkę przeczytałam tuż po ukazaniu się (a więc w czerwcu), długo biłam się z myślami, czy w ogóle tu o niej pisać. Zastanawiałam się, ponieważ niestety nie uważam, że jest dobra. Dziś wreszcie pomyślałam, że nie chcę udawać, że jej nie czytałam (zwłaszcza, że w tym okresie będę zamieszczać na blogu sporo recenzji książek), a tym bardziej, że nie zawiodła moich oczekiwań. Nie chcę jej przemilczeć. Choćby w ramach pracy nad starymi przyzwyczajeniami wynikającymi z wieloletniej tresury, jakiej została poddana kobieca część mojego pokolenia. Piszę tu o niepodejmowaniu żadnych działań, które w jakikolwiek sposób mogłyby sprawić komuś przykrość. Nie ma we mnie złych intencji, co powinno definitywnie zamknąć temat.
Ci, którzy obserwują w mediach społecznościowych profil Pauliny Młynarskiej, wiedzą, że mieszka na przepięknej Krecie z uroczą gromadką czworonogów – z trzema psami i czterema kotami, które zrządzeniem losu po prostu stanęły na jej drodze. Wykonuje fantastyczną robotę, przygarniając bezpańskie zwierzęta. Oprócz postów wojujących oraz zaangażowanych społecznie i politycznie, wstawia też co jakiś czas zdjęcia swoich futrzastych pociech, czasem odkrywając przed obserwatorami ciekawe, urokliwe historie z nimi związane. Prawdopodobnie tak właśnie zrodził się pomysł na książkę „Miłość to pies”. Książkę przez wielu – w tym mnie! – bardzo wyczekiwaną. Książkę zdobioną pięknymi ilustracjami Gosi Kulik i wypełnioną nie tylko ciekawymi opisami specyficznego życia na greckiej wyspie (coś o tym wiem) i trudnego na niej losu bezdomnych zwierząt, ale też baśniowymi historiami; zmyślonymi urzekającymi mitami na temat ich alternatywnego życia, co miało być pomysłem na wciągnięcie do grona czytelników również dzieci. W samym założeniu pomysł świetny, tym bardziej, że jego realizacja spadła na barki naprawdę dobrej i doświadczonej pisarki. Co więc poszło nie tak? Zbyt dużo naraz? To na pewno. Pierwsze, co mnie uderzyło, to zdecydowane uproszczenie języka, które kwalifikuje książkę do bardzo poprawnej, ale jednak literatury młodzieżowej. To być może nie jest nawet zarzut, dobra literatura młodzieżowa jest też przecież potrzebna, niemniej jednak po kampanii promocyjnej myślałam, że jedynie zwierzęce mity będą napisane z myślą o najmłodszych, a cała reszta nie odbiegnie zbyt mocno stylem od poprzednich książek Młynarskiej.
Zarzut zdecydowany mam natomiast do (już czuję, że rozpętuję nieuniknioną jatkę)… pretensjonalnego, a przede wszystkim zaburzającego podstawową funkcję języka, jaką jest komunikacja, wciskania rodzaju żeńskiego liczby mnogiej wszędzie tam, gdzie nie jest to potrzebne. Przykład znajdziemy już w dedykacji:

Wszystkim tym, które i którzy ratują bezdomne zwierzaki.

I teraz chciałabym się dowiedzieć, kto (która i którzy…) z myślących, czytających i poprawnie władających polszczyzną czytelników tak z ręką na sercu zdanie:

Wszystkim tym, którzy ratują bezdomne zwierzaki.

zrozumie w następujący sposób:

Wszystkim mężczyznom, którzy ratują bezdomne zwierzaki.

I proszę o uczciwą odpowiedź tych, którym język polski naprawdę nie nastręcza żadnych trudności. Już w pierwszym rozdziale kolejny kwiatek:

Przypomnę tylko, choć zapewne każda i każdy to wie […].

Tak już będzie niestety do końca. W nagromadzeniu uniemożliwiającym spokojne czytanie, a przynajmniej odbierającym całą z niego przyjemność. I ja znam na pamięć wszystkie argumenty zwolenników takiego pisania. Najbardziej lubię, kiedy osoby, które nie zajmują się językiem zawodowo robią mi długi wykład o tym, że „język buduje świadomość”. Zwłaszcza internet pełen jest takich samozwańczych specjalistów. Dzięki za przypomnienie, wiem to – studiowałam filologię polską u najlepszych językoznawców w kraju (miałam to niebywałe szczęście i zaszczyt), coś niecoś mi tam przekazali. Odrobinę liznęłam zagadnień uznawanych za skomplikowane, zaliczyłam na bardzo dobre oceny kilka ważnych egzaminów. Obserwując i badając język od lat wiem, że chwilowe językowe mody, jeśli kolidują z funkcją komunikacyjną, dość szybko zanikają. Czekam więc cierpliwie. Nie mam pretensji do Pauliny Młynarskiej aktywistki i feministki, że wpada w irytującą językową manierę w imię wyznawanych wartości. Mam pretensje do Pauliny Młynarskiej pisarki (i nie piję tu do braku kierunkowego wykształcenia – autorką jest znakomitą, a dorobek ma imponujący!) oraz do Wydawnictwa Prószyński i S-ka o zaśmiecanie tekstu, który staje się przez to nieczytelny. I zanim ktoś spróbuje włożyć mi w usta tezę, której nie wypowiedziałam, mianowicie, że śmieceniem są feminatywy, doprecyzuję, że śmieceniem jest tu nawarstwienie słów niepotrzebnych, zaburzających sens całości i kolidujące z ekonomizacją języka. Zdanie:

Przypomnę tylko, choć zapewne każdy to wie […].

czytam bez problemu. Rozumiem je. Autorka odrobinę asekuracyjnie zaznacza, że być może napisze oczywistość, coś, co my – czytelnicy już wiemy, ale to dla niej ważne, by dany fakt został w jej książce odnotowany. Kiedy natomiast napotykam na:

Przypomnę tylko, choć zapewne każda i każdy to wie […].

muszę stanąć na krótkie:

Wait! Whaaaat???!

bo automatycznie pod słowem „każdy” rozumiem „każdy człowiek” (czyli inaczej „wszyscy ludzie”) i dopiero nieoczekiwana „każda” wcześniej przypomina mi o innym znaczeniu „każdego” w rodzaju męskim. Czyli „każdy mężczyzna” (co byłoby z kolei domyślne np. w sformułowaniu „każdy, kto cierpi na problemy z prostatą” lub innym, odnoszącym się do cech lub doświadczeń typowo męskich, albo też gdyby zostało wypowiedziane w męskim gronie). To nazywam zubażaniem języka, bo rodzajowi męskiemu w liczbie mnogiej odbiera się jedno z jego dwóch znaczeń, jakim jest określenie większej liczby ludzi i zostawia mu się tylko znaczenie określające większą liczbę mężczyzn, „bo to rodzaj MĘSKI” (nie będą nam tu jacyś mężczyźni określać wszystkich, w tym kobiet!). I nie naśmiewam się z próby wyrugowania patriarchatu z miejsc, w których się zagnieździł. Wystarczy przeczytać kilka moich przypadkowych tekstów, żeby zobaczyć, za jak bardzo opresyjny i zły go sama uważam; jak wiele cierpienia wyrządził w moim życiu. Jestem zdania, że w języku można z nim walczyć na bardzo wielu polach, ale wybranie do tej walki właśnie rodzaju męskiego liczby mnogiej to akurat strzał w kolano. Prawdopodobnie nie jestem jedyną osobą, która widzi w tym dosyć prymitywne uproszczenie i odebranie językowi fantastycznej możliwości, jaką dotąd dawał. Wieloznaczność polega właśnie na tym, że wszyscy (i wszystkie?) od razu wyczuwamy w zależności od kontekstu, które znaczenie ma na myśli nadawca komunikatu. Stąd moje trudności w przyswajaniu takich tekstów, bo po wzmiance np. „i wszystkie” muszę zweryfikować słowo „wszyscy” i zrozumieć je jeszcze raz. Pojąć, że nie chodziło – jak pierwotnie je odebrałam – o „wszystkich ludzi”, ale „wszystkich mężczyzn”. (Tak samo w zacytowanych wyżej fragmentach książki, kiedy rodzaj żeński liczby mnogiej zostanie umieszczony wcześniej – kolejność nie ma tu znaczenia, utrudnienie jest to samo.) Mózg zaczyna mi się buntować, a czytanie staje się męczące i wydłuża się tam, gdzie nie musi. Proste kwestie się komplikują. Jeśli to ma być żeński wkład w budowanie równego świata w polskim pisaniu, to nie o takie feminizmy walczyłam. Jeśli chodzi o używanie feminatywów – spór na ten temat uważam za bezzasadny, bo reguły językowe są w tym względzie akurat jasne. Istnieje dowolność – feminatywów można używać, albo nie, w zależności od preferencji. Co z założenia zamyka dyskusję. Niech każda kobieta zadecyduje, co jej pasuje, co najlepiej ją wyraża i tyle. I niech nikt nie waży się narzucać żadnej kobiecie ani używania, ani nieużywania feminatywów! Niech nie karci za częściowe ich używanie! W znakomitym zbiorze esejów „Okrutna jak Polka”, ale też w wielu swoich wpisach w mediach społecznościowych Młynarska wewnętrzny przymus Polek szastania na prawo i lewo zawsze dobrą (i nieproszoną) radą nazywa „kompulsją”. Myślę, że próba zaznaczenia kobiecej obecności poprzez nieustanne zubażanie bogatego języka w niemal każdym akapicie jest również kompulsją. Oby równie możliwą do terapeutycznego przepracowania.
Przy okazji recenzji książki „Związek na zakręcie. Rozstać się, czy być razem?” Natalii Tur pisałam, że słuchanie audiobooków było mi wcześniej obce, ale zaszalałam wtedy, kupując pakiet: książka papierowa + audiobook. I że śledzenie tekstu podczas słuchania kojącego, niewiarygodnej urody głosu Nishki było fantastycznym doświadczeniem. Postanowiłam i tym razem zdecydować się na taki pakiet (choć żadnego pakietu tak naprawdę nie było – kupiłam oddzielnie książkę, oddzielnie audiobooka), wiedząc wszak, że Paulina Młynarska ma miły głos. A ponadto kiedy sam autor czyta to, co napisał, to wszystko razem nabiera jakiejś dodatkowej głębi. Niestety, zawiodłam się. Może intonacja, może sposób czytania, może w końcu dwa rozdziały dwunaste, w których mieścił się jeden właściwy, a drugi szósty przy tym, że cena audiobooka znacznie przewyższała cenę wersji papierowej, dosyć mnie zdegustowały.
Jednak, żeby nie kończyć zbyt gorzko, „Miłość to pies” ma swój urok. Są tam fragmenty, które niezwykle ze mną rezonują (autorka wspomina nawet moje Thassos). Wzmiankę o towarzyszącej jej całe życie nieumiejętności zakotwiczenia się gdziekolwiek i wreszcie o nowym, poruszającym doświadczeniu zapuszczenia korzeni z wyboru na Krecie czytałam, przeżywając dokładnie to samo, tylko że z Gdańskiem. (Zarówno na Podhalu, na którym od lat mieszkam, jak i na Thassos, gdzie pomieszkiwałam, nie umiałabym żyć dłużej właśnie przez niemożliwy do wyplenienia patriarchat. Trzeba go w tych miejscach przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza – o czym Młynarska również pisze, – a ja jestem tym już zmęczona.) Nie ukrywam, że zakręciła mi się w oku łza. Ładnych i mądrych sformułowań znajdziemy w książce zresztą sporo. Problem w tym, że znakomitą „Moją lewą jogą” Paulina Młynarska wywindowała samej sobie poprzeczkę tak wysoko, że ładne sformułowania czy smakowite zwierzęce mity (które na pewno warto przeczytać dzieciom, by rozbudzić ich wyobraźnię) to jednak za mało. Za mało od autorki takiej klasy.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Sprawy materialne

fot. Bożena Szuj

Kiedy pięć lat temu założyłam blog oczami nNi, moja pewność siebie wahała się między minus sto a minus nieskończonością. Po jakimś mikro sukcesie Jednopalnikowej (mojego kulturalnego bloga kulinarnego) postawiłam na inNy trochę format – osią nie był już konkretny temat, taki jak kulinaria, psychologia, filozofia, językoznawstwo, film, literatura, muzyka, sztuka, podróże czy kryminalistyka (nie wystarczało mi już to, plus nie umiałabym się zdecydować na tylko jeden), ale… ja sama. Świat widziany moimi oczami (oczami nNi, bo ja jestem nNi – manNi), przefiltrowany przez moją wrażliwość, która – jak z biegiem lat zauważyłam – jest nieco inNa. Nieraz podstawiała mi nogę, ale równocześnie też zawsze była moim największym sprzymierzeńcem, kiedy fotografowałam albo tworzyłam muzykę, opowiadania, recenzje i wszystkie pozostałe teksty. Pomagała mi nawet w przelotnych romansach z produkcją biżuterii czy szyciem. Głównym powodem, dla którego się zdecydowałam na założenie bloga oczami nNi była potrzeba pisania. To w jakiś nadzwyczajny sposób stało się dla mnie najlepszą terapią. Z zawodu jestem językoznawczynią, nauczycielką i kulturoznawczynią (o moim stosunku do feminatywów jeszcze napiszę, ale nie jest on radykalny – w żadnym zresztą kierunku). Tłumaczę swoje wykształcenie, niejako usprawiedliwiając, po co w ogóle prowadzę blog, w którym opisuję świat widziany swoimi oczami. Czyli pewność siebie nadal nie doszła do zera, ale jestem już na lepszej drodze niż te pięć lat temu, kiedy błądziłam jeszcze na manowcach.

fot. Marianna Patkowska

💸 Co mi dało prowadzenie bloga?

fot. Bożena Szuj

Wbrew tytułowi tego rozdziału, ani bloga nie zawieszam, ani nie zamykam. Powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie. Dziś raczej podsumowuję swoją pracę. Co więc mi prowadzenie bloga dało? Na pewno lepszy warsztat, bo to jednak pięć lat praktyki i ponad czterysta napisanych tekstów. To dużo, dużo więcej niż napisałam podczas całych swoich polonistycznych studiów, z tym że na tychże studiach otrzymałam z kolei doskonałe narzędzia – m.in. od mojego literackiego mentora Jerzego Sosnowskiego, pod którego (surowym!) okiem ostrzyłam, tzn. szkoliłam swoje pióro. Od pierwszych blogowych publikacji moją ambicją było tworzenie treści wartościowych nie tylko merytorycznie, ale przede wszystkim językowo.
W tym miejscu chciałabym wyjaśnić, że choć pracowałam w swoim życiu jako redaktor i korektor tekstów cudzych, jednak redakcja i korekta tekstów własnych nigdy nie wychodzi tym tekstom na dobre. Przede wszystkim dlatego, że sprawdzając własny tekst wiemy, co mieliśmy na myśli i bardzo trudno nam wychwycić wszelkie w nim nielogiczności i niejasności, kiedy głowa nam dopowiada sens właściwy. Z kolei praca korektorska wymaga całkiem innego czytania – m.in. nastawienia się na literówki, niepotrzebne spacje czy niewłaściwie postawione przecinki. Jeśli tekst się rozumie i zna zbyt dobrze, percepcja potrafi płatać figle. Mam wsparcie mamy, która pracując przez lata w tej profesji, nie umie nie wyłapać oczami redaktora chropowatości, literówek i wpadek, które mi z sumiennością regularnie wytyka, a ja je – pąsowa ze wstydu – poprawiam. I rzeczywiście z biegiem lat jest ich coraz mniej, ale się oczywiście zdarzają. Zmierzam do tego, że o ile blog oczami nNi można traktować jak moją pisarską wizytówkę, o tyle nie dowiemy się z niego, jak sprawdzam się w roli redaktora i korektora. Inną kwestią jest łamanie tekstu, na które niestety nie mam żadnego wpływu, bo WordPress ma swoje ograniczenia. Dostałam w tej sprawie nawet kiedyś maila od oburzonego czytelnika, który nie omieszkał kilka razy powtórzyć, że od tego łamania to go bolą oczy (jednak najwyraźniej nie na tyle, by nie napisać). Założyłam, że spośród wielu kompromisów, na które muszę, działając na bezpłatnej domenie, pójść, brak możliwości prawidłowego złożenia tekstu będzie najmniej odczuwalny. Po pierwsze dlatego, że przy zapoznaniu się z moją dbałością o inne detale nietrudno dojść do wniosku, że słabe łamanie nie wynika z mojego zaniechania, a po drugie dlatego, że wiele zależy od urządzenia, na którym blog będzie czytany i ustawień samych czytelników. Jednak założenie to było, jak widać, błędne. Cóż, muszę z tym ciężarem żyć i tworzyć dalej.
Kiedy dziś przeglądam swoje pierwsze teksty, widzę drogę, jaką przebyłam, żeby znaleźć się tu, gdzie teraz jestem. Czy mam na myśli zapierające dech w piersiach statystyki lub jakieś blogowe zarobki? Nic z tych rzeczy! (Nawet SKLEP – wbrew pierwotnym przypuszczeniom – pełni tu rolę atrapy, na której spełniałam się przede wszystkim fotograficznie.) Mam na myśli to, że piszę sprawniej. Widzę dziś, które spośród wielu kategorii utworzonych na początku są najbliższe mojemu sercu. Zauważam, że równie wielką radość, jak samo pisanie, sprawia mi wymyślanie swoich sesji fotograficznych i stylizacji do nich. Widzę, jaką przyjemność daje mi pozowanie. Rozumiem, jak bardzo lubię nagrywanie coverów do piosenek, które mi do wpisu pasują – im więcej przygotuję do wpisu sama, tym mam większą satysfakcję.
Prowadzenie bloga nauczyło mnie koncentracji, dyscypliny, systematyczności i samozaparcia. Spotykam się czasem z zarzutem, że blog jest dla mnie ważniejszy od relacji. Od niektórych z pewnością tak. Z drugiej jednak strony to właśnie pisanie tutaj pomogło mi się otworzyć na ludzi. Paradoksalnie, bo jest to przecież bardzo samotnicze zajęcie. Blog stał się dla mnie papierkiem lakmusowym w relacjach – jeśli ktoś oczekuje od mnie, że postawię go w swojej hierarchii wyżej od bloga (a pisanie to alienacja – często dla ludzi trudna), nie rozumiejąc, że blog to moja komunikacja ze światem, może być pewnie znakomitym kumplem… ale raczej nie moim. Moje serce i miejsce na podium powyżej bloga otrzymują jedynie ci, którzy rozumieją, że muszę pisać i szanują sposób, w jaki to robię.
Pisanie ośmieliło mnie też trochę i zdecydowałam się na całkiem nową drogę – własny podcast ustami nNi. Na razie ma tylko dwa odcinki, w dodatku ostatni umieszczałam bardzo dawno temu. Jednak jest to dla mnie tak fantastyczna przygoda, również (o ile nie przede wszystkim) terapeutyczna, że zamierzam się zdyscyplinować również podcastowo, choć to technicznie dla mnie nieco trudniejsze.

fot. Bożena Szuj

💸 Czemu nie zarabiam na blogu?

fot. Bożena Szuj

Jeśli na sali jest ktoś, kto wie, niech powie teraz albo zamilknie na wieki. Na reklamy, które pojawiają się pod każdym moim wpisem nie mam niestety wpływu, jednak celowe umieszczanie reklam, z których czerpie się profity, czy tworzenie wpisów sponsorowanych jest sprzeczne z moją wizją prowadzenia tego bloga. Poruszam tu tematy często trudne, przez niektórych uważane nawet za kontrowersyjne. Za każde swoje słowo i umieszczone zdjęcie biorę całkowitą odpowiedzialność. Uczciwość i bezgraniczna szczerość w pisaniu są dla mnie priorytetem. Do nich od pięciu lat tutaj dążę. Reklama w swoim założeniu zmierza do innego celu – sprzedaży produktu. Czy niczego tu nie reklamuję? W pewnym sensie reklamuję dzieła twórców, pisząc recenzje ich prac (dostałam zresztą przemiły, uskrzydlający mnie feedback od recenzowanych tu: Pauliny Młynarskiej, Natalii Tur czy Sylwii Parol). Reklamuję kosmetyki Mary Kay, bo sama ich od kilku lat używam i jestem nimi zachwycona. Jednak takie bezpłatne polecajki (a raczej płatne, bo nikt mi tych książek, płyt czy kosmetyków nie wysyła przecież za darmo, czy też za recenzję) koło reklamy z prawdziwego zdarzenia nawet nie stały. Recenzując, staram się dotrzeć do tego, jak na mnie dane dzieło wpłynęło. Zrozumieć, czemu widzę w czymś pierwiastek geniuszu, a w czymś innym miałki bełkot, który tylko na pierwszy rzut oka brzmi mądrze. Próbuję rozebrać i rozczłonkować dzieło, zdrapać to, co na wierzchu, dostać się do trzonu, a potem rozgryźć to, co inni bezwiednie połykają. Recenzowanie dzieł przyjaciół i znajomych niezwykle mnie spina (choć czasem muszę), bo nigdy do końca nie wiem, gdzie się pod koniec pisania znajdę. Rozpoznaję, kiedy mnie coś zachwyca, a kiedy wręcz przeciwnie, ale sęk w tych niuansach właśnie, w tym wszystkim, co głębiej. Jeśli kogoś znam i lubię, nie chcę sprawiać mu przykrości, a bycie miłym czasem wyklucza bezkompromisową szczerość. Nauczyłam się jednak podczas pisania bez względu na wszystko wybierać to drugie. I ku mojemu ogromnemu zdziwieniu recenzowani właśnie to cenią w moich tekstach najbardziej.
Wracając jednak do zadanego w temacie rozdziału pytania czemu nie zarabiam na blogu, brak konieczności zabiegania o reklamodawców, martwienia się, czy trafię w gust większości oraz unikania tematów „kontrowersyjnych” (XXI wiek, Europa Środkowa) daje mi całkowitą wolność. Wolność, z której nie chcę rezygnować.

fot. Bożena Szuj

💸 Rzeczy jakie są

fot. Bożena Szuj

Jednym z podstawowych aspektów mojej terapii i zdrowienia jest widzenie rzeczy takimi, jakie są. Bez fantazjowania, idealizowania, upiększania, ale też demonizowania. Dotychczas umniejszałam swoją blogową pracę, pozwalając innym nazywać ją „zabawą”. Owszem, sprawia mi ogromną frajdę, ale ta „zabawa” nie tylko zajmuje mi bardzo dużo energii i czasu (na wymyślaniu i przygotowywaniu wpisów, czytaniu książek, oglądaniu filmów, słuchaniu płyt oraz koncertów, które tu recenzuję, a potem samym pisaniu, o przygotowywaniu podcastu nie wspominając, spędzam miesięcznie niemal etat), ale też wiąże się z realnymi wydatkami: od prądu, przez programy do zdjęć i filmów, po elementy stylizacji do fotograficznych sesji, mimo że domena, z której korzystam, jest darmowa. (Do wydatków mniejszych za chwilę dojdzie kolejny, większy – mój obecny stary, kupiony już jako używany laptop ledwo dyszy, a najmocniej eksploatuje go właśnie moja blogowa praca.) Oczywiście mam świadomość, że zarówno pomysł prowadzenia niezależnego bloga, jak i kompletna nieporadność w kwestiach finansowych są moje. Dziś jednak uczę się ujarzmiać swoją nieśmiałość i niekoniecznie zdrowe przekonanie, że o trudniejszych materialnych sprawach się nie mówi. Może pora zacząć mówić.

fot. Bożena Szuj

💸 Kawa na ławę

fot. Bożena Szuj

Proszenie o wsparcie jest całkowicie poza strefą mojego komfortu. Jednak kiedy zrozumiałam, że ponoszę nie tylko pewne regularne koszty, ale też oddaję Czytelnikom niemal cały etat swojej darmowej pracy, odważyłam się założyć konto na buy coffe toBuy coffe to jest platformą, na której odbiorcy (w wypadku bloga czytelnicy) mogą wesprzeć twórcę symboliczną kawą jedno lub wielorazowo. Będzie mi niesamowicie miło, jeśli zechcecie zadbać o odpowiednie stężenie wirtualnej kofeiny w mojej krwi.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

💸 Co mogę zaoferować

fot. Marianna Patkowska

Buy coffe to to propozycja dla tych, którzy chcieliby w taki właśnie sposób docenić i wesprzeć to, co robię na blogu i do czego wszyscy mają nieograniczony darmowy dostęp. Jednak zaczęłam się zastanawiać, jak zmienić swoją ścieżkę kariery niesatysfakcjonującą mnie już ani intelektualnie, ani finansowo, by móc oddać się pisaniu w stu procentach. I temu najbliższemu sercu – blogowemu, i pisaniu dla innych. Podsumowanie moich dotychczasowych prac, a także wszystkich swoich sukcesów oraz porażek utwierdziły mnie w poniższych przekonaniach.

  • W jakiejkolwiek pracy z ludźmi najistotniejsza jest dla mnie dobra atmosfera i wzajemny szacunek – bez względu na to, czy jest to praca w szkole (przez rok byłam nauczycielką polskiego w szkole podstawowej), w sprzedaży wycieczek jednodniowych, w szkółce narciarskiej, restauracji, hotelu czy sex shopie. Nie umiem ani pracować, ani funkcjonować, kiedy odczuwam wrogość i niezrozumienie. Za to prawdziwa serdeczność i życzliwość natychmiast mnie otwierają i wydobywają ze mnie wszystko, co najlepsze. (Nie mylić z byciem miłym i przez to nie zawsze szczerym.)
  • Pisanie mnie podnosi i nadaje mojemu życiu sens, stymuluje mnie intelektualnie, obniża lęki i jest jedyną aktywnością, którą potrafię wykonywać podczas depresji, więc chcę dążyć do tego, by przestało być „zabawą” wykonywaną gdzieś pomiędzy zarobkowymi pracami sezonowymi niezwiązanymi z moim zawodem, bo właśnie w tym obszarze mogę dać światu najwięcej. Dodatkowo gdybym mogła się poświęcić wyłącznie pisaniu, byłoby ono zdecydowanie lepsze, bardziej dopieszczone i zadbane.
  • Moje zdiagnozowane testami osobowości OCD (o którym szykuję wpis) charakteryzuje się nie tylko obsesyjnym myśleniem i kompulsywnym pisaniem, ale też perfekcjonizmem. Ten ma dwie strony medalu – albo działam na sto procent, albo kiedy coś mi to utrudnia, nie działam wcale (lub działam, ale się bardzo przy tym męczę). Pisząc, sama jestem sobie sterem, żeglarzem i okrętem – nic mnie nie hamuje i nie podcina mi skrzydeł. Spotykam się wtedy ze swoją najbardziej surową, apodyktyczną i wymagającą częścią, którą… całkiem lubię.

Oczywiście blogowe pisanie z trzewi na tematy ważne dla mnie, ilustrowane własnymi sesjami fotograficznymi i czasem opatrzone wyśpiewywanymi piosenkami to jedno, a pisanie tekstów użytkowych na zamówienie to zupełnie co innego, jednak nic nie ćwiczy warsztatu lepiej niż konieczność mierzenia się z różnymi formami, a tego mi właśnie zaczęło brakować.

✍️ Co więc mogę zaoferować Wam odpłatnie?

👉 pisanie: artykułów, esejów, listów, opisu produktów, przemów i wszelkich innych tekstów (mój trigger to prace dyplomowe – nie polecam nawet pytania o takie usługi) – rozgość się na blogu i zobacz, czy odpowiada Ci to, jak piszę

👉 pisanie recenzji: książek, filmów lub płyt – zajrzyj do kategorii „Z życia recenNzenta” i przejrzyj moje recenzje; na różnych etapach pisałam je w trochę inny sposób – sprawdź, który podoba Ci się najbardziej, ustalmy, czego potrzebujesz i czy będzie to zgodne ze mną; no i rzecz jasna, gdzie by się miało docelowo znaleźć

👉 redakcję i korektę gotowych tekstów – jeśli masz już napisany tekst, ale chcesz go podrasować, uładzić, a przede wszystkim mieć pewność, że nie pozostaną w nim żadne błędy (których popełnianie przy pisaniu jest nieuniknione), chętnie służę redaktorską i korektorską parą oczu nNi

👉 korepetycje z języka polskiego – tu na razie potrzebuję czasu, żeby się przygotować, ale wszystko jesteśmy w stanie omówić; uwielbiam kontakt z dziećmi i zagadnienia językowe, a do tego jestem dyplomowanym nauczycielem z bardzo krytycznym stosunkiem do polskiego szkolnictwa

👉 a może jesteś wydawcą i interesuje Cię wydanie opowiadania lub książki – chętnie podejmę takie wyzwanie, jeśli okaże się, że patrzymy w tę samą stronę

Jeśli jesteście zainteresowani powyższymi propozycjami lub też macie jakieś własne, piszcie do mnie:

 oczaminni@gmail.com
oczami nNi

W ramach na razie działalności niezarejestrowanej mogę wystawiać rachunki oraz faktury bez VAT.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę cover okolicznościowy, dziękując wszystkim swoim Czytelnikom za to, że jesteście.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Cieszę się, że moja mama umarła” Jennette McCurdy

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Magdalena
Moltzan-Małkowska
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022
oryginalny tytuł: I’m glad
my mom died

Głośny literacki debiut Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” porusza niesamowicie ważne kwestie, które w wielu kulturach (m.in. naszej) ciągle jeszcze uchodzą za tematy tabu. Jest to również znakomita, wciągająca, pełna fantastycznego humoru, doskonale napisana… wstrząsająca powieść autobiograficzna o tym, jak wiele nieodwracalnych błędów można popełnić, wychowując dziecko i jak kompletnie przez nikogo nieweryfikowana władza absolutna matki może zniszczyć życie jej dziecka. Jest to też powieść o piekle anoreksji, bulimii, alkoholizmu, współuzależnienia i show biznesu, w którym dorastają pod niewyobrażalną presją dziecięce gwiazdy, spełniające na ogół marzenia swoich rodziców.

Kwestia tytułu

fot. Bożena Szuj

Nie ukrywam, że tytuł wywołał we mnie początkowo mieszane uczucia. Oczywiście w połączeniu z przepiękną okładką i cukierkowym na niej zdjęciem McCurdy trzymającej różową urenkę, bardzo mnie rozbawił. Równocześnie okazywanie radości z powodu czyjejkolwiek śmierci budzi mój sprzeciw. Amerykańska gawiedź, która wytoczyła się z szampanem na ulice po zamordowaniu Saddama Husajna utożsamiała w moim odczuciu najohydniejsze instynkty nie dlatego, żeby mi było Husajna szkoda, czy żebym uważała, że na śmierć nie zasłużył. Podobny niesmak czułam, kiedy jedna z instagramerek stwierdziła, że „po śmierci Putina otworzy szampana” (co oni mają z tym szampanem?). Znowu nie dlatego, żebym nie uważała, że najlepszą przysługą dla świata będzie unicestwienie tego zbrodniarza. Czułam jednak, że czym innym jest odetchnąć z ulgą po czyjejś śmierci, a czym innym poświęcać swoją energię na jej celebrowanie.
W przypadku tytułu recenzowanej dziś przeze mnie książki jest jednak trochę inaczej. Po pierwsze Jennette McCurdy łączyły ze zmarłą silne więzy. Była to relacja mająca długą historię. Relacja, której częścią było więc również samopoczucie autorki po śmierci matki i własne na ten temat przemyślenia, czy – co najbardziej tragiczne – nieumiejętność wyodrębnienia ich z wdrukowanych w siebie przekonań i manipulacji matki, z którą dwadzieścia parę lat swojego życia była emocjonalnie zlana w jedno.
McCurdy w wielu wywiadach powtarzała, że od początku chciała tak właśnie nazwać swoją książkę. Zależało jej na tym, żeby tytuł przyciągnął uwagę i taką funkcję z całą pewnością spełnił, jednak nie ograniczył się tylko do niej… W słowach „cieszę się, że moja mama umarła” autorka mówi o własnych uczuciach, co – jak się z biegiem lektury przekonamy – jest krokiem milowym w jej późniejszej terapii. To właśnie z rozpoznawaniem i nazywaniem własnych uczuć miała najpoważniejszy problem, wskutek skandalicznych, przemocowych zachowań swojej matki. Tytuł można więc nazwać rodzajem zwycięstwa nad wszystkimi traumami dzieciństwa, zaburzeniami i nałogami, z jakimi musiała się mierzyć.

fot. Bożena Szuj

Amerykański sen

fot. Bożena Szuj

Ach, być młodziutką gwiazdą amerykańskiego kanału telewizyjnego dla dzieci i młodzieży Nickelodeon, uśmiechającą się do wszystkich Amerykanów z ogromnych billboardów… Gwiazdą pracującą z samą Arianą Grande i zarabiającą na tym przez całe lata mnóstwo pieniędzy… Któż z nas nie chciałby nią zostać? Z pewnością trochę osób, a wśród nich Jennette McCurdy: drobniutka dziewczynka pochodząca z ubogiej mormońskiej rodziny. Grzeczna, spokojna i całkowicie zdominowana przez swoją zaborczą, narcystyczną i ukochaną matkę. Trudno wymagać od małych dzieci, żeby umiały wyznaczyć swoją ścieżkę kariery, nie popełniając przy tym żadnego błędu. Mała Jennette była jednak pewna dwóch rzeczy: że chce być pisarką oraz że nie chce być aktorką.

Bezwzględnie wolę pisać, niż grać. […] Lubię prywatność tej czynności. Nikt nie patrzy. Nie poddaje ocenie. Nie krytykuje. Nie ma kierowników obsady, agentów, menedżerów, reżyserów ani mamy. Tylko ja i kartka. Pisanie to dla mnie przeciwieństwo grania. Granie jest z gruntu fałszywe. Pisanie z gruntu prawdziwe.
– Doskonale. – Mama obserwuje mnie bacznie, jakby oceniała, czy można mi wierzyć. – Pisarze są grubi i niechlujni, wiesz? Nie zniosłabym, gdyby twój aktorski tyłeczek zamienił się w wielkie dupsko pisarki.
Zanotowałam. Moje pisanie unieszczęśliwia mamę. Moje granie sprawia jej radość. Zabieram kartki i wsuwam je z powrotem pod pachę.

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 112

Matka nie pozwoliła jej jednak ani rozwijać niewątpliwego talentu literackiego, ani zrezygnować z pięcia się po szczeblach aktorskiej kariery. Ktoś niezorientowany w treści książki mógłby stwierdzić, że „dzięki matce przynajmniej do czegoś w życiu doszła”. Tak, owszem: do poważnych zaburzeń odżywiania, alkoholizmu, łatwości wchodzenia w toksyczne relacje z mężczyznami i przede wszystkim pogardy dla całego show biznesu, w którym się zwyczajnie marnowała, grając latami w – jak to ujęła – „gównianym sitcomie” (mowa o popularnym serialu dla młodzieży „iCarly”).
Niektórzy mogą Jennette McCurdy również kojarzyć jako piosenkarkę (krótka kariera muzyczna również nie była oczywiście ani jej marzeniem, ani nawet pomysłem). O piosence „Not That Far Away”, którą nagrała, mając osiemnaście lat, pisze tak:

Nie znam się na muzyce, ale piosenka mi się nie klei, aranżacja jest przestarzała, a melodia jednostajna. Nie mówię tego na głos, ponieważ mama jest zachwycona. Łzy płyną jej po twarzy. Fakt, nie sądzę, że są to jedynie łzy radości, coś za nimi stoi i mam pewne podejrzenia, o co chodzi. Życie dogoniło sztukę, jeśli tak można nazwać tę piosenkę. (Nie można.)

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 167

Czym zdradza dobry gust i umiejętność trzeźwego osądu sytuacji, a przede wszystkim doskonałe, lekkie, choć miejscami ostre jak brzytwa pióro.

fot. Bożena Szuj

Cała ta przemoc

fot. Bożena Szuj

Paulina Młynarska w swoich mediach społecznościowych tuż po zamieszczeniu recenzji znakomitego miniserialu Netflixa „Sprzątaczka” skarżyła się w kolejnym poście na komentarze podważające przemoc, jakiej padła ofiarą (i przed którą uciekała) główna bohaterka serialu. Wtedy całkowicie się załamałam, zaczynając rozumieć, że istnieją ludzie, dla których przemoc faktycznie oznacza tylko i wyłącznie zaciukanie kogoś na śmierć, najlepiej z zimną krwią. Tymczasem… o czym po raz pierwszy pisałam na blogu już bardzo dawno temu i od tego czasu przypominam regularnie: zło nie jest jaskrawe! Nie rzuca się w oczy i nie jest aż tak proste do oddzielenia od dobra, jak nam się wydaje. To, że bohater, przed którym uciekała tytułowa sprzątaczka nie był uosobieniem Lucyfera i – kiedy był trzeźwy – dał się nawet i lubić, i zrozumieć, nie oznacza, że nie stosował wobec niej przemocy i że zostając z nim, byłaby wraz z dzieckiem bezpieczna.
Obawiam się, że z odbiorem książki „Cieszę się, że moja mama umarła” może być podobnie. Przemocowość matki Jennette nie jest tak „spektakularna”. To nie Pearl Fernandez, Diane Downs czy Theresa Jimmie Knorr.  Ona wszystkie swoje dzieci kocha, a Jannette jest jej oczkiem w głowie i piszę to bez ironii. Problemem jest jednak to, że ta miłość jest na wskroś toksyczna, niezdrowa, krzywdząca i pozostawiająca po sobie gigantyczne blizny. To nie jest matka, która znęca się nad córką, trzymając ją w piwnicy, głodząc i gwałcąc butelką. To matka, która do szesnastego roku życia swoją córkę kąpie (czasem razem z synem w podobnym wieku, co wprawia rodzeństwo w ogromne zakłopotanie), a potem „bada” jej miejsca intymne. Czy to jest molestowanie seksualne? Tak. To jest molestowanie seksualne, nawet jeśli matka wypiera płynącą z tego własną przyjemność. (Ta zresztą nie musi być stricte seksualna – sytuacja daje jej jednak kontrolę.) Manipulowanie przebytym i pokonanym w młodym wieku nowotworem (kiedy dzieci były jeszcze bardzo małe), odtwarzanie w kółko momentów wspominanych przez całą rodzinę jako traumatyczne, do których zdrowiej byłoby już nie wracać, to również przemoc. W końcu nieszanowanie stawianych przez dziecko granic (co jest oznaką jego zdrowego rozwoju) i szantaże emocjonalne, mające na celu zburzenie wszystkich tych granic, by uczynić je całkowicie sobie poddanym i bezwolnym. Czy też zadecydowanie za dziecko, że w szóstym roku życia poświęci się aktorstwu, którego ani nie czuje, ani nie lubi (choć pobierane lekcje sprawiają, że staje się w tym dobre) i będzie w ten sposób zarabiać na rachunki. Zarabianie na dom nie jest zadaniem dziecka. Już nie wspominając o obsesyjnym ważeniu i wpędzeniu w anoreksję jedenastoletniej córeczki.
Nie mam wątpliwości co do tego, że wrażliwi czytelnicy już po kilku stronach książki zrozumieją toksyczność, w jakiej wychowywała się Jennette McCurdy. Bardzo bym jednak chciała, żeby umieli ją wychwycić wszyscy, bez względu na własne doświadczenia. To doskonały przykład zupełnie niejaskrawego, choć ogromnego zła.

fot. Bożena Szuj

Budowa książki

fot. Bożena Szuj

O tym, że McCurdy pisze znakomicie, lekko, z ogromnym poczuciem humoru okraszonym ironią, wspominałam już wcześniej, posiłkując się cytatami z książki. Moją uwagę zwrócił też pewien fenomenalny zabieg. Autorka przeprowadzając nas przez kolejne lata swojego życia (zaczyna powieść od swoich szóstych urodzin, a kończy ją, kiedy ma dwadzieścia dziewięć lat), dostosowuje język i opisywany sposób myślenia do kolejnych etapów swojego dorastania. Na początku ukazuje nam świat (czyli… głównie mamę) widziany oczami wrażliwej sześciolatki. Potem jedenastolatki, trzynastolatki, szesnastolatki – dojrzewającej, ale ciągle bardzo grzecznej mormonki, która boi się spróbować nawet łyka alkoholu. Osiemnastoletnia już alkoholiczka pokazuje nam świat z nieco innej perspektywy. Nie traci swojej ogromnej wrażliwości, w dalszym ciągu humoru i zmysłu obserwatorskiego, ale boryka się już z innymi problemami. Anoreksja płynnie przeradza się w bulimię, bohaterka przeżywa swoje pierwsze miłości i sercowe rozterki, a wszystko to krąży ciągle wokół jej matki, choć wydawać by się mogło, że nie powinno być już z nią związane.
Warta odnotowania jest też sama budowa książki. Początkowe „PRZED” uznałam za tytuł części, niespecjalnie się nad nim zastanawiając. Kiedy po lekturze większości natrafiłam na „PO”, zrozumiałam, że książka podzielona jest na to, co przed śmiercią matki oraz to, co po niej. Wstrząsające jest uświadomienie sobie, że tak właśnie autorka widzi swoje własne życie, a nawet w jakimś momencie siebie samą. Rozdziela życie, siebie na dwie części: przed śmiercią matki i po jej śmierci, a sama najpierw żyje dla matki, a potem nie bardzo nawet wie, po co i dla kogo miałaby żyć.

fot. Bożena Szuj

Zdrowienie

fot. Bożena Szuj

Na samym początku napisałam, że Jennette McCurdy porusza w swojej książce tematy, które w wielu kulturach są uznawane za tematy tabu. Jednym z nich jest mówienie o zmarłych własnej prawdy (bo o zmarłych przecież dobrze albo wcale), a drugim podważenie autorytetu matki, którą trzeba bezwarunkowo szanować za to, że nas urodziła (o co nigdy nie prosiliśmy) i wychowała (co jest naturalną konsekwencją zdecydowania się na urodzenie dziecka).
I tu chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj na ludzi, którzy nie żyją, po pierwsze dlatego, że nie mogą się przed tym obronić, a po drugie dlatego, że generalnie nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj również na ludzi, którzy żyją. Jednak jakoś niesłychanie łatwo nam przychodzi wkładanie każdej niewygodnej prawdy do wora z napisem „pomyje”, czego najlepszym przykładem jest obecna histeria związana z Karolem Wojtyłą. Nie każdy i nie przed wszystkim powinien „móc się obronić”. Jeśli McCurdy przeżyła piekło przez matkę, która długie lata była jej całym światem, jeśli ta miłość zniszczyła jej życie, pozostawiając po sobie zgliszcza, jeśli trafiła na terapię, na której dowiedziała się, że to, co uważała za normalne, było całkowicie niezdrowe, musi mieć dziś prawo do powiedzenia tego głośno. I to nie jest rodzaj odwetu, lecz proces odzyskiwania siebie. W książce nie ma nienawiści. W żadnym miejscu nie przeczytamy w niej też, że matka autorki była potworem. Zobaczymy jedynie skutki jej toksycznych zachowań i być może otworzy nam to oczy na to, co w nas samych niezdrowe i warte skorygowania. Zwłaszcza, kiedy jesteśmy matkami lub planujemy nimi zostać.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę znakomity wywiad z Jennette McCurdy w The Daily Show, w którym m.in. wyjaśnia, czemu wybrała taki tytuł dla swojej książki.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Rok 2022 oczami nNi – podsumowanNie

Do tej pory pewną blogową tradycją było moje podsumowywanie każdego kończącego się roku w jego ostatnim dniu wyborem najważniejszych dla mnie tekstów – po jednym z każdego miesiąca. W mijającym roku niestety nie zdążyłam z takim wpisem. Przytłoczył mnie nadmiar obowiązków i niemal całkowity brak wolnego. Wracam jednak z podsumowanNiem 2022 roku w troszkę odmienionej formie dzisiaj, pod koniec pierwszego tygodnia nowego roku.

W styczniu przede wszystkim czytałam i recenzowałam przeczytane książki, a szczególne miejsce w moim sercu zajęła „Moja lewa joga” Pauliny Młynarskiej. Niechętnie cytuję tu siebie samą, ale wydaje mi się, że wszystko, co najważniejsze, zawarłam w tekście „8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)” we fragmencie poświęconym właśnie Paulinie Młynarskiej.

„Moja lewa joga” Pauliny Młynarskiej jest jedną z tych książek, które mnie zachwyciły, porządkując mi w głowie wiele spraw. Dodatkowo poczułam jakąś więź z Autorką, co mnie ostatecznie pchnęło ku temu, by do niej napisać i podesłać swoją recenzję. Kiedy następnego dnia rano dostałam od Pauliny Młynarskiej przemiłą odpowiedź wraz z pytaniem, czy może opublikować na swoim fanpage’u link do mojej recenzji, bo ją „poruszyła”, myślałam, że śnię. Wtedy również poznałam magię tzw. zasięgów – w ciągu niecałej doby miałam prawie 2,5 tysiąca blogowych wyświetleń, co nie zdarzyło się tu nigdy wcześniej, ani też nigdy później (dla porównania, w ciągu doby są to na ogół liczby dwucyfrowe). 24 stycznia jest dniem, który bardzo się w moich blogowych statystykach wyróżnił, bezpowrotnie zmieniając drugą połowę miesiąca w wielkiego graficznego fucka.
Pani Paulino, serdecznie dziękuję! 🌷

„8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)”

Styczniowym tekstem niech więc zostanie recenzja:

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Z tekstów powstałych w lutym wybór jednego jest dla mnie bardzo trudny, więc wskażę dwa. Pierwszy to buntowniczy:

Wpis powstały pod wpływem lektury wspomnianej wyżej „Mojej lewej jogi” Pauliny Młynarskiej w poświątecznej goryczy i poczuciu stłamszenia.

A drugi to walentynkowy:

Bo czym byłoby blogowe życie bez obchodzenia Walentynek stosownym tekstem…

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Lektura poruszającej książki „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” Edith Eger, bardzo dużo we mnie pootwierała, więc z przyjemnością podzieliłam się z Czytelnikami mojego bloga jej recenzją:

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W kwietniu udało się nam wyskoczyć na pierwsze wspólne – i po sezonie bardzo zasłużone! – mini wakacje… do Krynicy Zdroju. Mój wewnętrzny kronikarz nie pozwolił mi nie pozostawić po tym wydarzeniu blogowego śladu:

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W maju było tu bardzo cicho i pusto. Siedziałam nad morzem, zmuszając się do długich spacerów i uładzenia w ich trakcie myśli. Przeczytałam też znakomitą książkę, którą zrecenzowałam dopiero w czerwcu, mianowicie:

Najwyraźniej patronką mijającego roku była dla mnie Paulina Młynarska; nie mógł więc być aż tak zły, jak mi się czasem wydawało…

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W czerwcu podzieliłam się z Czytelnikami swoją pierwszą w tym sezonie nadmorską sesją zdjęciową, którą zilustrowałam wpis:

Zawsze, kiedy piszę tekst, w którym poruszam ważny dla siebie feministyczny temat, czuję się przytłoczona koniecznością tłumaczenia kwestii dla mnie kompletnie oczywistych, a dla tak wielu ludzi nadal niezrozumiałych. Przytłoczenie nie wynika z faktu, że myślimy inaczej (to bywa irytujące, ale bywa też bardzo inspirujące). Przytłoczenie wynika z przekonania, że bardzo chcę dla siebie i swoich dzieci świata tolerancyjnego, otwartego, empatycznego, czułego, mądrego, wymagającego. A wszystko to, co ważne, zaczyna się od edukacji na najwcześniejszym poziomie. I do niej jest niestety potrzebna świadomość nie tylko wybranych jednostek, które coś tam dzieciom przekażą w domu, tylko całego społeczeństwa, mediów, szkół, osób rządzących i tych, którzy rządzących wybierają. Można się w wielu kwestiach z feministkami nie zgadzać. Można wielu osób głoszących dość radykalne feministyczne (czy aby na pewno feministyczne…?) przekonania nie poważać. Ale… w XXI wieku przy powszechnym dostępie do wiedzy stanowcze odżegnywanie się od feminizmu czy wręcz szczycenie się tym, że się, będąc kobietą, feministką nie jest, to coś, co mnie nieustająco zasmuca. Feminizm to równość. Nie ma we mnie zgody na odrzucanie równości. Nie oznacza to jednak, że nie warto dopytać, co ktoś pod tym pojęciem rozumie, bo ludzie mają bardzo różne kompetencje intelektualne.

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W lipcu miałam jedno z milszych doświadczeń swojego życia, mianowicie psa pod dwutygodniową opieką! Tę cudowną przygodę opisałam w tekście:

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W sierpniu pracowałam przez dosłownie chwilę w gdańskim sex shopie i była to jedna z lepszych prac poniżej moich kwalifikacji ever! Ogrom fascynującej wiedzy, którą musiałam w krótkim czasie przyswoić mocno mnie stymulował intelektualnie. Poznałam też przemiłe osoby i przekonałam się, że moja niezdrowa relacja z pornografią na coś się jednak może czasem przydać. Nie udało mi się tam zagrzać miejsca z przyczyn od nikogo niezależnych, ale jestem niezwykle wdzięczna losowi, że mogłam mieć takie doświadczenie. Swoje wrażenia opisałam w tekście:

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Wrzesień obfitował w ważne dla mnie teksty, spośród których nie dam rady wybrać jednego. Pierwszym był opis moich zmagań z przemocową krakowską służbą zdrowia:

Na drugim miejscu są dwa teksty, które mogą stanowić dwie części jednej historii – opisu moich nadmorskich refleksji:

Trzeci, choć ściśle wiąże się z przygodami, jakie miałam na północy Polski, ma jednak inny charakter niż dwa powyższe wpisy. Po raz pierwszy po przeszło dwóch dekadach wsiadłam na rower, oswoiłam swoją  związaną z nim traumę i zaczęłam się poruszać prawie wszędzie w ten właśnie sposób. Wszystko opisałam w tekście:

Dodatkowo sesja zdjęciowa do niego była jedną z najbardziej przeze mnie wyczekiwanych tego lata; po drugiej stronie obiektywu stanął oczywiście mój nieoceniony Partner.

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Do napisania październikowego tekstu dojrzewałam co najmniej od czerwca, choć potrzeba poruszenia tego tematu narastała we mnie już od kilku dobrych lat. Co oznaczają w naszym życiu nagłe utraty bliskich ludzi? W jaki sposób wycofać się z relacji, która przestała nam służyć? Jak przetrwać bycie zranionym? Jak przetrwać nieuniknione zranienie innych swoimi decyzjami? Jak ranić jak najmniej? Czy po napisaniu tego tekstu już wiem? Nadal nie, ale wyrzucenie z siebie tych wszystkich pytań otworzyło we mnie przestrzeń do dyskusji z samą sobą i ze światem. Dziś te pytania przerażają mnie mniej. Budzą mniej napięcia.

Równocześnie w październiku ruszyłam też z czymś zupełnie dla siebie nowym. Zaczęłam prowadzić podcast:

Towarzyszyła mi ekscytacja, ale też przerażenie. Przemiła i ciepła reakcja Słuchaczy przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Odcinki nie pojawiają się regularnie, bo sama formuła podcastu wymaga ode mnie bardzo dużych nakładów czasu i pracy. Na razie na stronie podcastu można posłuchać tylko dwóch odcinków, nad dwoma kolejnymi pracuję, mam więc nadzieję, że pojawią się niebawem.

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W listopadzie odbyło się jedno z najważniejszych dla mnie wydarzeń kulturalnych tego roku, o ile nie kilku ostatnich lat:

koncert zainicjowany przez kompozytora i wiolonczelistę Roberta Jędrzejewskiego. Nie dodam już nic do swojego tekstu (dokończonego i opublikowanego dopiero na początku grudnia), bo napisanie go kosztowało mnie mnóstwo stresu. Z jednej strony chciałam jak najwierniej przekazać swoje wrażenia, a z drugiej, nie pomylić się w faktach. Kompozytorzy żyjący przy całym swoim uroku mają ten minus, że kiedy napiszemy coś nie tak, zdołają to błyskawicznie wychwycić!

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W mijającym roku przeżyłam swoje pierwsze nie-Święta i było to doświadczenie absolutnie cudowne! Opisałam je w tekście:

Pewną coroczną tradycją jest kpienie z Sylwestra Marzeń w Zakopanem, który odbywa się tuż pod moimi oknami. (Chociaż bardziej od samego Sylwestra drażnią mnie zaczynające się już na kilka dni przed nim próby, podczas których cały dom drży w posadach.) Pomijając już kwestię ogłupiania narodu plebejską muzyczną papko-żenadą, zastanawiam się, co o naszym narodzie mówi kosztowne i huczne obchodzenie Sylwestra w kontekście trwającej tuż za naszą granicą wojny

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser wrzucam piosenkę Melanie C, która niezwykle mi zaimponowała decyzją o niewystąpieniu na wspomnianym Sylwestrze podjętą w momencie, w którym została uświadomiona o homofobicznej propagandzie uprawianej w naszej „publicznej”, choć już dawno reżimowej telewizji. Nie jestem fanką jej muzyki, ale była jedyną spicetką, na którą zwróciłam uwagę, ze względu na ciekawą barwę głosu. Publikuję dość starą jej piosenkę, do której zawsze miałam pewną słabość.

P.S. 2 Wszystkim swoim Czytelnikom życzę spokoju, wewnętrznej harmonii i odnalezienia swojej drogi w tym ciągle jeszcze nowym, 2023 roku!

„Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022

Kiedy w styczniu tego roku recenzowałam znakomitą „Moją lewą jogę” Pauliny Młynarskiej, nie przypuszczałam, że tak szybko uda mi się przeczytać kolejną jej książkę, która – co tu dużo mówić – zmiotła mnie z planszy! „Okrutna jak Polka” to zbiór felietonów, które po części pamiętałam z jej mediów społecznościowych (choć z ogromną przyjemnością przeczytałam jeszcze raz, odkrywając w nich nowe sensy). Ci, którzy zarzekają się, że cały ten feminizm, to nie dla nich, mogą być zaskoczeni tytułem.

Oooo? To już nawet kobietom, rodaczkom, się od Młynarskiej dostało?

– hipotetyczne retoryczne pytanie tych, którzy  zarzekają się, że cały ten feminizm, to nie dla nich

Kolejny więc raz warto tu wyjaśnić, że feminizm jest nie o kobietach, lecz o równości. Rozprawia się nie z mężczyznami, lecz patriarchatem, który jest systemem przemocowym i całkowicie z ideą równości sprzecznym. Fakt, że zdecydowanie więcej kobiet niż mężczyzn padło jego ofiarą, nie oznacza, że nie istnieją całe zastępy kobiet, którym w patriarchacie dobrze i wygodnie.
Tematy feministyczne są mi niezwykle bliskie, a mój ostatni wpis, „Kryzys męskości”, powstawał w mojej głowie bardzo długo. Nosiłam w sobie te wszystkie wewnętrzne dyskusje, długoletnie przemyślenia, obserwacje. Sam proces pisania zresztą również trwał długo. Ciężko mi się było z tym tekstem rozstać, wypuścić go z rąk, udostępnić dalej. Więc kiedy skończyłam go pisać, a potem sięgnęłam po „Okrutną jak Polka” – łykając ją na raz podczas podróży pociągiem – poczułam każdą cząsteczką siebie ból, bunt i złość na wyłaniający się z doskonałych tekstów Młynarskiej obraz niewyobrażalnej, nieustającej przemocy każdego kalibru, której, jako kobiety doświadczyłyśmy i nadal doświadczamy, ale też którą, jako kobiety, popełniamy. (Czy wycofuję się z tezy zawartej w moim wcześniejszym tekście, że podział na kobiece i męskie to relikt czasów, które powinny już minąć? Nie. Jednak – co również w tym tekście pada – uważam, że aby uwolnić się od zła patriarchatu, trzeba go najpierw zrozumieć i przepracować traumy z nim związane.)
Felietony Pauliny Młynarskiej są tak przejmujące, bo autorka wstrząsająco trafnie nie tylko wskazuje nam nasze rany, ale – co dużo trudniejsze do przyjęcia – wskazuje też, kiedy i jak zadajemy je innym kobietom. Pięknie, zgrabnie i lekko, z ogromną wrażliwością i do bólu szczerze pisze o rzeczach niewygodnych. Na przemian płakałam (przy opisach przemocy na Podhalu – tam nie ma żadnej literackiej fikcji, dokładnie tak to wygląda), osiągałam apogeum złości (w sprawie Polańskiego nigdy nie rozumiałam tych, którzy stawali za nim murem, ale nie miałam świadomości, że jeszcze cztery inne kobiety oskarżyły go o gwałt), ale i wierciłam się z tej niewygody, jaką powodowała we mnie świadomość, że… to też trochę o mnie. Że we mnie też tkwi Mamoniowa. I kiedy zdałam sobie sprawę, że skoro ja, będąca w procesie terapii i autoterapii, świadomie od wielu lat szukająca o sobie prawdy, czuję się nieswojo w obliczu takich rewelacji na swój temat, zaczęłam się zastanawiać, jak ma się w obliczu rewelacji na swój temat czuć niesterapeutyzowana zanurzona w patriarchacie po uszy kobieta? Przecież zaprzeczenie jest pierwszą reakcją obronną, żeby nie zwariować. Co mi zresztą przypomina moje odczytanie na pewnej imprezie ulubionego fragmentu  „Mojej lewej jogi” o przygotowywaniu świąt przez autorkę. Fragment ów zdradzał (niezwykle zabawnie opisane) patriarchalne podejście jej taty do kwestii „krzątania się”. Wszyscy zgodnie wybuchnęli śmiechem, z tym że mój Partner feminista, łapiąc się przy tym za głowę i wykrzykując „o matko!”, a reszta – która szybko chyba zrozumiała, że ten śmiech był niestosowny – gwałtownie milknąc, a potem tłumacząc mi protekcjonalnie, że

niektóre kobiety może się właśnie lubią krzątać!

No może niektóre się właśnie lubią. No i fajnie, tylko że w ogóle nie o tym był ten fragment. Wytłumaczyłabym, że nie chodzi o prywatne wybory tej czy innej pani, tylko o system, który dopasowuje z automatu role do płci, co – nawet jeśli nasze preferencje się w to wstrzelą – generalnie jest niebezpieczne. Wytłumaczyłabym, ale zostałam zakrzyczana.
Czy chcę przez to powiedzieć, że książka jest tylko dla sterapeutyzowanych, świadomych siebie ludzi? Nie. Jej lektura już sama w sobie może być formą terapii. Prawda bywa i bolesna, i okrutna, i trudna czasem do przyjęcia, ale równocześnie bardzo uwalnia. Wydaje mi się zresztą, że kluczowa jest tu wrażliwość, bo Młynarska pisze ostro (miejscami), ale równocześnie czule (zawsze).

Nic jednak lepiej nie podsumuje tej książki, niż samo życie…

♦♦♦

W samym środku czytania, kiedy zagotowana do wrzenia polską niewrażliwością na równość (czyli feminizm) i istnieniem ciągłej potrzeby tłumaczenia gawiedzi tego samego, w cywilizowanym świecie kompletnie oczywistego – tu ogromnie podziwiam autorkę za cierpliwość i upór – odłożyłam na chwilę książkę. Wzięłam do ręki komórkę, żeby w przerwie od czytania zrelaksować się w mediach społecznościowych, a tam… przeprosiny-nie przeprosiny prezydenta Warszawy za „dupiarza”.  No i aż mną zatelepało – z trzech powodów:

  1. dlatego, że w ogóle w przestrzeni publicznej prezydent miasta stołecznego nazwał siebie „dupiarzem”
    – ok, padło to w radiowej audycji na luzie, jednak nie był to wyciek z prywatnych rozmów przy grillu nagranych pokątnie i nielegalnie, ten pan był tam w pracy
    – szokujące, że trzeba to komukolwiek wyjaśniać, ale poprzez nazwanie siebie (czy kogokolwiek) „dupiarzem”, pośrednio nazywa się kobiety „dupami”
  2. dlatego, że przeprosił w klasyczny i typowy dla dziadersów sposób, czyli nie przepraszając: „wszystkich, którzy poczuli się urażeni, przepraszam”
    – było to jak puszczenie śmierdzącego patriarchalnego bąka – zdarzyło się, trudno, teraz trzeba przeprosić i wyjść z sytuacji z twarzą; miał niepowtarzalną wizerunkowo okazję przekucia tego w coś dobrego (idealny pomysł podsunęła w swoim doskonałym video felietonie Eliza Michalik) – niestety, nie skorzystał, zostawiając po sobie trudny do wywietrzenia odór
  3. dlatego, że tyle komentujących kobiet (kobiet!!!) przyjęło groteskowy, szkodliwy i głupi sposób „obrony” tej wypowiedzi, mianowicie: „A JA LUBIĘ BYĆ NAZYWANA DUPĄ”! (XXI wiek, Europa Środkowa)
    – no argument po pierwsze rodem z piaskownicy, bo to że ty lubisz nie znaczy absolutnie nic ponad to, że ty lubisz, a to że nawet milion twoich obserwatorów lubi, nie znaczy nic ponad to, że milion podobnych do ciebie – dlatego cię obserwujących – obserwatorów lubi
    – a po drugie kompletnie nie na temat, bo pan prezydent nie opowiadał o indywidualnych preferencjach kobiet, z którymi trzy dekady temu sypiał, tylko nazwał siebie z tamtego okresu „dupiarzem” (takie tam, wspominki w radiu prezydenta stolicy – nakreślając kontekst); powodem naszego oburzenia (oburzenia obrażalskich stróżów poprawności politycznej z kijem w – nomen omen – dupie oraz kompletnie pozbawionych dystansu do siebie) było użycie konstrukcji językowej, która jest dla kobiet krzywdząca. „Dupiarz”, „dziwkarz”, „kurwiarz”, wszystkie te słowa w znaczeniu „mężczyzna utrzymujący częste kontakty seksualne z wieloma kobietami” nie obrażają tylko jego (przyjmując, że w ogóle go obrażają) – odwołują się do wulgarnego i nacechowanego negatywnie nazwania kobiet, z którymi sypiał. I kompletnie czym innym jest sytuacja, w której konkretna kobieta (jedna, druga, czy tysięczna) chce być nazwana przez konkretną osobę wulgarnie w konkretnej sytuacji (co nie powinno podlegać niczyjej ocenie), a kompletnie czym innym jest pozwalanie sobie na nazywanie kobiet „dupami”, „dziwkami” czy „kurwami”. Żeby tego nie rozumieć, potrzeba naprawdę złej woli lub małej inteligencji – a być może upiornego miksu jednego z drugim, będącego konsekwencją przedawkowania patriarchatu.

I, czując jakieś potężne déjà vu, sięgnęłam po „Okrutną jak Polka” i zajrzałam raz jeszcze do rozdziału, który czytałam jakiś czas wcześniej („Seksistowski pączek”, str. 46). Ależ… Paulina Młynarska już to Państwu przecież tłumaczyła! Dokładnie w lutym 2020 roku (książka jest zbiorem felietonów z kilku ostatnich lat).

[…] Michale! OTÓŻ MOŻNA CI ZARZUCIĆ SEKSIZM. Właśnie Ci go zarzucamy! Za co przepraszasz? Za to, że zamiast trzymać go pod deklem i kultywować po cichaczu, zarazem wspierając, pozwoliłeś mu pokazać wstrętną gębę? Gdybyś nie był seksistą, nie przyszłoby Ci nawet do głowy, żeby pleść publicznie o „pączusiach jak piersi młodych dziewczyn”.
WSZYSCY JESTEŚMY SEKSISTAMI. Ja też. Wszystkim nam można zarzucić seksizm. Tobie też. Ponieważ wychowano nas w seksistowskim świecie i seksistowskich narracjach. Nie potrafimy inaczej.
Cały numer polega na tym, żeby o tym wiedzieć i kiedy to z nas wychodzi – odnotowywać świadomie i łapać się na tym. A kiedy trzeba – przeprosić. Najlepiej jednym słowem, bez didaskaliów! My rozumiemy, co znaczy słowo „przepraszam”. Poradzimy sobie intelektualnie z jego obsługą.
Ty poradź sobie z lubieżnym dziadem w tobie, który wyskoczył jak dupa zza krzaka.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 47

♦♦♦

W trakcie lektury rozdziału „Kto mnie upilnuje?” przypomniała mi się też inna sytuacja, sprzed niedawna. Instagram. Jedna pani – którą obserwowałam – opowiedziała o tym, że minimalistką nie jest, choć na minimalizm panuje ostatnio moda. Wyjaśniła, że ma bardzo dużo rzeczy (wiele kupowanych w porządnych zagranicznych lumpeksach), bo ich po prostu nie wyrzuca, a jej dbanie o planetę polega na tym, że jak już coś kupuje, to z dużą uważnością na to, żeby było jak najlepszej jakości i mogło się przydać jeszcze jej wnukom. Opowiedziała o swoich preferencjach, tłumacząc też rzecz oczywistą – problemem dla planety nie jest nie wyrzucanie tego, co już mamy, tylko kupowanie ciągle nowego i właśnie wyrzucanie tego. Na to z kolei druga pani – której nie obserwowałam i nie znałam – wyciągnęła daleko idący wniosek, że pierwsza pani piła do niej, bo ona właśnie promuje minimalizm. Na tym się jednak nie skończyło. Nie wiadomo skąd w instagramowej relacji drugiej pani (tej od minimalizmu) wjechało życie prywatne pierwszej pani i oskarżenie, że weszła ona w związek z żonatym mężczyzną oraz że odsunęła go od swoich dzieci z pierwszego małżeństwa (jak powszechnie wiadomo, mężczyzna w związku jest ubezwłasnowolniony i nie ma prawa o sobie stanowić). Uspokajając, mąż pierwszej pani nie był wcześniej mężem drugiej pani, choć druga pani na wszelki wypadek, stawiając się w roli orędowniczki prawdy obiektywnej, szybko zaznaczyła, że zdradziła kiedyś swojego męża. Podsumowując, jedna mówi: lubię swoją szafę i nie wyrzucam z niej rzeczy, a druga na to odpowiada: jesteś podstępną lafiryndą, zabierającą kobietom mężów, a ich dzieciom ojców, pogrążę cię. Byłoby to nawet dosyć zabawne, gdyby nie stały za tym dramaty ludzi, ich depresje, trudne decyzje, czy wychodzenie z przemocowych związków wystawione na świecznik; na ocenę wszystkich instagramowych Dulskich. Paradoks całej tej sytuacji polega na tym, że druga pani – atakująca minimalistka – jest feministką, działającą na rzecz wspierania kobiet, pierwsza zaś – zaatakowana nieminimalistka – nie tylko kompletnie idei feminizmu nie rozumie, ale też (co akurat przykre), wyśmiewa ludzi mających takie poglądy. Nawet tych, którzy próbują spokojnie, merytorycznie i bez niepotrzebnych emocji tłumaczyć chociażby za co feministki tak się tego „dupiarza” uczepiły.
Ten przykład idealne pokazuje problem, który porusza w swoich felietonach Paulina Młynarska. Ofiarami mocno zakorzenionego w nas patriarchatu padają zarówno osoby jego świadome, jak i te negujące jego istnienie.
A przypomniałam sobie tę historię, czytając słowa:

Wiem, jaką drogę musiałam przebyć, aby pokonać w sobie stare wzorce. Wpojone mi od zawsze, zapisane w moim kobiecym DNA poczucie wstydu, niższości, winy, bycia „nie w porządku”. Utajoną pogardę do samej siebie i do innych kobiet, podejrzliwość wobec własnej seksualności, a także służalczość i lękliwość wobec męskiej hierarchii. Oraz „pilnowanie” innych kobiet, czyli pakowanie się ze swoim pouczeniem moralnym w ich prywatne wybory, ocenianie ich, szukanie w nich winy, gdy skarżyły się na niesprawiedliwość, mówienie „ja bym” i wiedzenie lepiej, co w danej sytuacji należałoby zrobić. I jeszcze tę lepką satysfakcję, gdy się okazywało, że facet wybrał, pochwalił, skomplementował właśnie mnie, a nie ją.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 87

♦♦♦

No a kiedy już skończyłam czytać, zachwycona (sposobem myślenia, imponującym, wyśmienitym piórem i rozczulającą wrażliwością autorki), zezłoszczona (że o tym wszystkim w tym kraju ciągle jeszcze pisać trzeba) i zasmucona (że dobrnęłam już do końca, choć tak bardzo nie chciałam – po cichu liczę na to, że przy niezwykłej literackiej płodności Pauliny Młynarskiej, kolejną jej książkę będę mieć w rękach już za kilka miesięcy), wybuchła kolejna mini aferka, po której całkowicie opadły mi witki.
Autorka w mediach społecznościowych zacytowała fragment poprzedniej swojej książki („Moja lewa joga”). To fragment o tym, jak wiele dała jej terapia, ale też jak ważnym uzupełnieniem tej terapii stała się joga. Fragment piękny, przejmujący, intymny. Wielką sztuką jest tak pisać o osobistych przeżyciach, by zachować ciągle pewną uniwersalność przekazu. Młynarska podzieliła się tym, jak poznawała własną historię:

Historię o przemocy i molestowaniu seksualnym, która była moim udziałem we wczesnym dzieciństwie, a potem w wieku dojrzewania.

– „Moja lewa joga” Paulina Młynarska

I jakie pytanie pada od obcej osoby pod takiem postem? Pytanie sztandarowe:

GDZIE BYLI RODZICE?

Dlaczego to złe pytanie? Bo przekracza granice, jest dyktowane wścibstwem (nawet, jeśli wydaje się nam, że troską) i sprawia, że osoba, która i tak dużo przed nami odsłoniła, może się poczuć z tym źle. Odsłanianie się powinno spotykać się z uznaniem i wsparciem. Człowiek odsłoniony jest bardziej wrażliwy, łatwiej go zranić. Wrażliwe jednostki doskonale wiedzą, że nie wolno wtedy obcesowo, brutalnie, z grubej rury. Niewrażliwe jednostki nawet jeśli tego nie czują, mogą i powinny się tego nauczyć.
Po drugie dlaczego jest w nas naturalny odruch (tak, biję się w piersi, że i ja nie jestem tu bez winy) pytania, gdzie byli rodzice wtedy, kiedy nie mówimy o wypadku wynikającym z nieupilnowania małego dziecka, lecz ewidentnej krzywdzie wyrządzanej przez konkretną osobę trzecią? Przestańmy obwiniać wszystkich dookoła, ofiary nie wyłączając (oraz wszystkie okoliczności zajścia) zamiast obwiniać faktycznego sprawcę molestowania seksualnego. (W kwestii przemocy seksualnej, jakiej doświadczyła Paulina Młynarska – opisywanej również w „Okrutnej jak Polka” – czuję ból poniekąd podwójny. Słynny, ceniony reżyser bywał u nas w domu, poznałam go. Bardzo, bardzo mi przykro i źle, że tak straszliwa, niewiarygodna i niedopuszczalna sytuacja w ogóle zaszła.)
Pytania z tezą

  • gdzie byli rodzice? (teza: nie było ich, a powinni być i zapobiec!)

leżą niebezpiecznie blisko rad, o które nie prosimy.

To niekończące się pouczanie i „lepiejwiedzenie” dotyczy także spraw dramatycznych i bardzo bolesnych. Nie ma takiego tematu, na który wszystkowiedzące „ciocie dobre rady” taktownie by pomilczały.
Nie liczy się, czy ktoś poczuje się zraniony i osaczony. Rada oraz pouczanie muszą zostać wygłoszone. Serio, kompulsja!
Wielu psychologów od dawna zwraca uwagę na to, że NIECHCIANE RADY są formą przemocy. Zamiast pytać „co zrobisz?”, mówicie „ja bym zrobiła”. Zamiast „czy można jakoś pomóc?”, powiadacie „niech pani”.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 110

Ja jednak, nieproszona, pozwolę dziś sobie na jedną (tylko jedną, obiecuję!) naprawdę dobrą radę dla wszystkich: przeczytajcie „Okrutną jak Polka”! To książka nie tylko mądra i wspaniale napisana, ale przede wszystkim bardzo ważna!

P.S. Na deser, wyjątkowo nie piosenka, lecz pewien filmowy fragment. Poprzedzę go jednak kolejnym smakowitym cytatem z „Okrutnej jak Polka”.

I tak sobie myślę, przeglądając z rana internet, że polskie media społecznościowe to wcale nie jest królestwo hejtu. To imperium Mamoniowej! To Mamoniowej jest tu najwięcej. Mamoniowa płci obojga zawsze wie lepiej, nawet jeśli nic nie wie. Wzdycha, wydyma wargi, przewraca wirtualnymi oczami. Jej (powtarzam – niezależnie od płci) mantra brzmi: „Ja bym!”. Jej credo: „Pouczę was”. Jej cel: wykazać, że cudze wybory życiowe, wiedza, gust, pomysły, poglądy, wygląd, itd. są do dupy. Dopiero kiedy już da wyraz swojej głębokiej dezaprobacie dla reszty świata, może się odprężyć i westchnąć: „Cudownie tu jest, cudownie, cudownie…”

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 19

fot. Bożena Szuj

8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)

Kiedy cztery lata temu opublikowałam na swoim blogu wpis „8 kobiet na 8 marca”, nie planowałam, że będzie to początek jakiegoś cyklu, tak jednak wyszło. Regularnie z okazji Dnia Kobiet przedstawiam od tamtego momentu ósemkę kobiet, które najmocniej na mnie w ostatnim czasie wpłynęły. W analogiczny sposób obchodzę na blogu również Dzień Mężczyzn. Rok temu przez pandemię trochę zaburzyłam formułę, opisując 8 marca jedną tylko kobietę, a 11 marca jednego mężczyznę.
Zastanawiałam się, czy z powodu bestialskiej napaści Rosji na Ukrainę nie zrezygnować w tym roku z wpisu w ogóle. Uznałam jednak, że niewiele by to zmieniło. Opisuję wspaniałe, ważne, inspirujące Kobiety. Równocześnie wszyscy – i ja, i moje Bohaterki, i moi Czytelnicy – mamy świadomość, że dzieją się rzeczy straszne i tragiczne. Wszyscy wyrażamy swój sprzeciw oraz pomagamy na tyle, na ile możemy. Wierzę, że w tej jedności tkwi ogromna siła.

Spis treści:

🌼 Katarzyna Nosowska
🌼 Anna Górecka
🌼 Beyoncé
🌼 Ilona Kostecka
🌼 Julia Izmałkowa
🌼 Paulina Młynarska
🌼 Edith Eger
🌼 Natalia de Barbaro

🌼 Katarzyna Nosowska

Kiedy zastanawiam się, jak ten nasz biedny naród uzdrowić ze wszystkich potężnych kompleksów, które pchają go ciągle w nacjonalistyczne objęcia, w zatęchłe powietrze dawnego myślenia i mniej od oryginalności samotną banalność, nasuwa mi się tylko jedna odpowiedź – musiałby zostać, choćby w małej tylko części, zaadoptowany przez Katarzynę Nosowską.
Moje pokolenie wychowała swoim głosem dosłownie i w przenośni. Dzisiaj, kiedy część z nas wróciła już z Bambuko, a druga ciągle w nim uparcie tkwi, cierpliwie, spokojnie, bez oceniania, morałów czy kazań, wskazuje nam wszystkim drogę we właściwym kierunku. Właściwym, bo prowadzącym do wewnątrz. Jej niesamowite ciepło, ogromna wrażliwość, życzliwość i czułość są tym, czego wszyscy potrzebujemy, choć nie zawsze umiemy się do tego przed sobą przyznać.
Kasiu, dziękuję, że jesteś! 🌷

🌼 Anna Górecka

Kiedy na tegorocznym Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie wybuchł skandal związany z ocenzurowaniem utworu it’s fine, isn’t it? Pawła Szymańskiego za użycie przez niego w partii taśmy słynnej (i wiele wyjaśniającej) wypowiedzi „nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne”, byłam wstrząśnięta. Nie wiem, skąd moja wiara w to, że w dzikim, niepraworządnym kraju, którym się za rządów obecnej władzy staliśmy, żaden jej środowiskowy przydupas nie zaknebluje Absolutu, jakim jest Muzyka (zwłaszcza Pawła Szymańskiego). Przecież to było do przewidzenia – w końcu wielkość musi być niezwykle drażniąca dla małości. Tak czy owak, zasiliłam nie tylko grono oburzonych, ale też to mniejsze – szczerze zdziwionych. W tych silnych emocjach zaczęłam się kontaktować z tymi, od których oczekiwałam wsparcia. Mówiłam – w największym uogólnieniu:

mogę sobie porobić hałas, jako córka Patkowskiego (i nie omieszkam!), ale Ty jako ważny festiwal/stowarzyszenie/uznany w kraju i na świecie zespół/artysta grający za chwilę na tych samych „Eufoniach” masz mocniejszy i dużo bardziej słyszalny od mojego głos.

Odpowiedzi były w tym samym duchu: po nieskrywanym zaskoczeniu moją egzaltacją, bo przecież od dawna wiadomo, że cenzura w muzyce ma miejsce, wyrażenie smutku i solidarności z haniebnie potraktowanym kompozytorem, ale takie bezpieczne i po cichu, żeby przypadkiem nie ucierpiały na tym przyszłe dotacje. Wszystko oczywiście w trosce o polską kulturę.
Swój niesmak i poczucie zawodu próbowałam tłumić tym, że przez wspomnianego wyżej Patkowskiego mam zdecydowanie zawyżone standardy tzw cywilnej odwagi. Posiadam bardzo niską tolerancję na tchórzostwo, a równocześnie bardzo wiele zachowań jako tchórzostwo odbieram. Starałam się więc zagłuszyć w sobie ten oceniający głos. „Ja bym zrobiła to i to, ale też nie zatrudniam pracowników, którzy skutkiem mojej postawy mogliby stracić pracę/nie walczę o każdą złotówkę na wydarzenie kulturalne, które jest w tym kraju właśnie teraz takie ważne/ nie wierzę w konieczność wyboru mniejszego zła, a są przecież tacy, którzy wierzą” – tłumaczyłam sobie, nadal nie umiejąc się tymi argumentami w pełni przekonać. Aż tu nagle weszła Ona – cała na biało-czarno… Anna Górecka – polska pianistka i córka Henryka Mikołaja Góreckiego, również występująca na „Eufoniach”. W mediach społecznościowych zamieściła zdjęcie swojej, będącej wyrazem buntu, koncertowej kreacji (biała koszula z czarnym napisem „białe” i czarne spodnie z białym napisem „czarne”) oraz słowa:

Ze względu na zobowiązania wobec zagranicznej orkiestry postanowiłam – mimo poważnych kontrowersji – wystąpić na festiwalu Eufonie. Dzisiejsze wykonanie koncertu op. 40 mojego Ojca dedykuję Pawłowi Szymańskiemu. Całość honorarium przeznaczam na PAH Janiny Ochojskiej.

Nie chcę być złośliwa (ani niegrzeczna wobec Pani Góreckiej), wykrzykując wcześniejszym adresatom swoich próśb: tak właśnie wyglądają, drodzy panowie, jaja!, więc zamilknę.
Pani Anno, ogromne wyrazy szacunku! 🌷

🌼 Beyoncé

Że Beyoncé jest doskonałą wokalistką, przepiękną kobietą i osobą sprawiającą wrażenie bardzo ciepłej i serdecznej, wiem nie od dziś. Jej muzyczna droga zaczęła mnie jednak interesować dopiero w momencie, w którym poczułam, że wychodzi poza jakiś schemat i swoją własną muzyczną strefę komfortu. Nadal, porównując te próby chociażby z najwcześniejszą nawet twórczością Björk, było to szalenie zachowawcze, ale zaintrygowało mnie.
Niedawno obejrzałam najpierw przecudowną reklamę jej kolekcji dla Adidasa, a potem jeden z jej koncertów w całości i uświadomiłam sobie, że nie wiem nawet kiedy z grzecznej, przepraszającej za swój seksapil dziewczynki zmieniła się wreszcie w fantastyczną, spójną kobietę. Doszło do mnie z całą mocą, jakie to smutne, że całkiem jeszcze niedawno żyliśmy w czasach, w których jedna z najpiękniejszych kobiet świata musiała sobie wymyślić sceniczne alter ego (Sasha Fierce), żeby „usprawiedliwić” swoją ponętność. Jakie to smutne, że – nie mając psychicznej konstrukcji Madonny – zdawała się podnosić nieśmiało rękę do góry, tłumacząc światu w wywiadach: „ten seksualny wamp to Sasha Fierce, ja tak naprawdę jestem fajna i miła”.
Nie wiem, jaką przeszła drogę i w jaki sposób dokonała się jej transformacja, wiem jednak, że jest ikoną i boginią. Mam ogromną nadzieję, że młodsze pokolenia jej fanek nie będą już chciały być jak ona, lecz być tak ze sobą zintegrowane jak ona.
Dear Goddess Beyoncé, thank you! 🌷

🌼 Ilona Kostecka

Prowadząca blog parentingowy Mum and the city Ilona Kostecka jest głosem rozsądku, którego tak często w innych zakątkach internetu brakuje. W wyważony, spokojny sposób tłumaczy, na czym polega prawdziwa równość płci i jak wychowywać dzieci, by nie zarazić ich patriarchalnym wirusem, który był zmorą naszego, nie tak w końcu odległego, dzieciństwa. Bardzo lubię słuchać jej relacji na Instagramie i nieustająco podziwiam jej cierpliwość, bo w mediach, w których każdy może się wypowiedzieć, naprawdę łatwo ją stracić.
Ilono, robisz doskonałą robotę, dziękuję! 🌷

🌼 Julia Izmałkowa

Instagramowe konto Psycho Mamy, czyli Julii Izmałkowej odkryłam przypadkiem niecały rok temu i… wpadłam po same uszy! Dzień bez #MatchaTalk, a od momentu, kiedy wyjechała do Meksyku #MatchaWalk – czyli kilkuminutowych pogadanek o życiu, w których Julia dzieli się z nami swoim nieszablonowym, wyjątkowym spojrzeniem na świat – jest dniem straconym. Czy zgadzam się z nią we wszystkim? Nie, to oczywiście nierealne. Czy zatem zgadzam się z nią we wszystkich sprawach rzeczywiście istotnych? Również nie zawsze. Niezwykle ją jednak szanuję za trwanie we własnej prawdzie, autentyczność i za ogromną psychologiczną wiedzę, którą się z nami dzieli. Lubię jej słuchać nawet wtedy, kiedy wiem, że jej prawda jest kompletnie inna od mojej, bo nie zawłaszcza sobie całej przestrzeni, jak w takich sytuacjach ludzie często mają w zwyczaju. Jest na tyle zintegrowana ze sobą, że mówi jedynie o sobie, swoich odczuciach i swoich przekonaniach, nie zakładając, że jej słuchacze muszą mieć tak, jak ona, co jest niezwykle rzadkie, przez co niewiarygodnie cenne.
Julio, jesteś niesamowita, dziękuję! 🌷

🌼 Paulina Młynarska

„Moja lewa joga” Pauliny Młynarskiej jest jedną z tych książek, które mnie zachwyciły, porządkując mi w głowie wiele spraw. Dodatkowo poczułam jakąś więź z Autorką, co mnie ostatecznie pchnęło ku temu, by do niej napisać i podesłać swoją recenzję. Kiedy następnego dnia rano dostałam od Pauliny Młynarskiej przemiłą odpowiedź wraz z pytaniem, czy może opublikować na swoim fanpage’u link do mojej recenzji, bo ją „poruszyła”, myślałam, że śnię. Wtedy również poznałam magię tzw zasięgów – w ciągu niecałej doby miałam prawie 2,5 tysiąca blogowych wyświetleń, co nie zdarzyło się tu nigdy wcześniej, ani też nigdy później (dla porównania, w ciągu doby są to na ogół liczby dwucyfrowe). 24 stycznia jest dniem, który bardzo się w moich blogowych statystykach wyróżnił, bezpowrotnie zmieniając drugą połowę miesiąca w wielkiego graficznego fucka.
Pani Paulino, serdecznie dziękuję! 🌷

🌼 Edith Eger

Całkiem niedawno recenzowana tu przeze mnie książka „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” Edith Eger, była dla mnie lekturą przełomową, bo stanowiącą pomost między starym a nowym światem. Autorka, niosąca na swoich barkach wstrząsające doświadczenie Holokaustu, z zadziwiającą siłą i ogromną mądrością pomaga czytelnikom znajdywać równowagę wewnątrz siebie.
Pani Edith, ďakujem veľmi pekne! 🌷

🌼 Natalia de Barbaro

Żyjemy w czasach krzyku. Krzyczą na nas pralki, zmywarki, kuchenki mikrofalowe. Krzyczą reklamy. Krzyczą ludzie, którym w porę nie wyrwiemy z ręki megafonu, krzyczymy sami na siebie we własnej głowie głosem swoich rodziców czy byłych przemocowych partnerów. Krzyczą nadużywane wersaliki i wykrzykniki, krzyczy jarmarczny substytut sztuki. Krzyczą też pozornie nieme gesty dezaprobaty – krzywe spojrzenia, wywracanie oczami, pogardliwe uśmiechy. Krzyczą, bo pod nimi krzyczy tłumiony ból całych pokoleń.
Ucieczką od krzyku mogą być dobre, mądre książki. Ja ostatnio tak sobie z tym radzę. I właśnie przeczytałam „Czułą przewodniczkę” Natalii de Barbaro. Książkę, którą dostałam w idealnym miejscu i czasie swojego życia od opisywanej rok temu Matki Rewolucji na Podhalu. Recenzja dopiero się na moim blogu pojawi, więc nie chcę dziś pisać zbyt dużo o samej książce, ale pozostaję pod ogromnym urokiem niespotykanej wrażliwości Autorki, jej doskonałego pióra i autentycznej czułości, która choć jest zrodzona z tego, co indywidualne i unikatowe, potrafi objąć tyle kobiet, że zmienia się w coś zupełnie uniwersalnego, pokazując, ile – jako ludzie – mamy tak naprawdę ze sobą wspólnego. Nie umiem tego wytłumaczyć prościej. Niewiele jest osób (choć już na szczęście coraz więcej), które bez oceniania, bez złości, bez tłumionej agresji czy niechęci tworzą w rozmowie bezpieczną przestrzeń. Czytając „Czułą przewodniczkę”, czułam się bezpiecznie. Czułam się ukojona i zrozumiana.
Pani Natalio, bardzo za to dziękuję! 🌷

🌷 Wszystkim moim dzisiejszym Bohaterkom,
wszystkim Czytelniczkom,
a także sobie samej
życzę pokoju. 🌷

💐 Wpisy z okazji Dnia Kobiet
z poprzednich lat: 💐

Zabieraj się z mojej maty!

fot. Bożena Szuj

W niedawno przeze mnie przeczytanej cudownej książce „Moja lewa joga” autorka, Paulina Młynarska, powtarza jak mantrę, by podczas jogi zajmować się wyłącznie obrębem swojej własnej maty. To doskonała metafora życia i wszystkich kontaktów międzyludzkich. Wiele osób potrzebuje intensywnej poświątecznej regeneracji, gdyż to właśnie Święta są czasem, w którym na naszej macie robi się na ogół wyjątkowo ciasno. Choć często wyobrażamy sobie, że stwarzamy sprzyjające warunki do wspólnego uprawiania jogi, przygotowując komfortowe miejsce do rozłożenia każdej z mat, nagle orientujemy się, że wszyscy goście… siedzą na naszej. Jedni w takim momencie grzecznie, acz stanowczo wyproszą towarzystwo na miejsca dla nich przeznaczone, inni obcesowo, acz skutecznie każą opuścić swoją matę. Ja niestety należę do tej grupy nieszczęśników, którzy – z szoku, zażenowania tym, jak bezpardonowo można tak komuś na macie po prostu usiąść oraz poczucia krzywdy – nie powiedzą nic, pozwalając, by złość i zbierający się tuż pod powierzchnią bunt w najmniej oczekiwanym momencie eksplodowały (w takich chwilach wyraża mnie tylko ta piosenka). Oczywiście, że taka postawa jest niezdrowa, bo generuje niepotrzebne napięcie, jednak jej zmiana to trudny, żmudny i czasochłonny proces, na który ciężko się przecież usunąć do pustelni.
Jedną z najcudowniejszych rad, jakie w ostatnim czasie dostałam, była ta od Tymona Tymańskiego:

A jak Ci się przeleje w Twoim kielichu doświadczenia, samowiedzy i goryczy… po prostu rzygnij treścią liryczną. To jest dobra forma autoterapii.

Wiele wskazuje na to, że mi się przelało.

Krytyka

fot. Bożena Szuj

Najbardziej chyba absurdalnym zarzutem, z jakim się spotkałam, był ten, że „nie znoszę krytyki” (aż chciałoby się powtórzyć za Panią Bukową, że „znoszę, tylko źle”). Oczywiście, że krytyki nie lubię. Nie spotkałam też jeszcze nikogo, kto by lubił. Prawda jest jednak taka, że zasłaniając się tym dość pojemnym sformułowaniem, bardzo łatwo przemycać przemoc. Czemu krytyka powinna służyć? Rozwojowi. Gdybym podczas studiów nie usłyszała całkiem nieraz druzgocących słów z ust Jerzego Sosnowskiego na temat swoich opowiadań, na pewno nie zrobiłabym widocznych postępów w pisaniu. Czy dziś nie pisałabym wcale? Czy pisałabym dużo inaczej? Tego nie wie nikt, ale rolą dobrego nauczyciela jest na pewno dawanie uczniowi rzetelnej informacji zwrotnej. Czasem przykrej. Z krytyką, o którą nie jesteśmy proszeni dobrze się jednak wstrzymać lub przynajmniej poprzedzić ją pytaniem, czy osoba, do której się zwracamy, życzy sobie, żebyśmy podzielili się z nią naszymi spostrzeżeniami dotyczącymi np. jej zachowania. Ma pełne prawo sobie nie życzyć, a my mamy obowiązek to uszanować.
Nie chcę jednak poświęcać blogowego miejsca tzw. konstruktywnej krytyce, bo ta jest niezwykle wartościowa, ale równie niezwykle rzadka (tak, na nią też nie reaguję na początku dobrze, ale bardzo ją zawsze po czasie doceniam). Piszę o czymś innym. Piszę o krytyce przebranej za troskę. Każdy z nas pewnie zna kogoś, kto każdą nadarzającą się okazję wykorzystuje do wygłaszania dobrych rad z własnej nieprzymuszonej woli. Dzięki niemu dowiemy się, jak dbać o własne dziecko lub kiedy się na nie zdecydować (a kiedy już nie), co powinniśmy zrobić z włosami, ile ważyć, kiedy wziąć ślub oraz jak dokładnie gotować potrawy, które przyrządzamy od lat. Pod przykrywką troski kryje się pouczanie nas na każdym kroku, które – w przeciwieństwie do prawdziwej troski – nie ma nas wzmocnić, lecz osłabić. Warto odpowiedzieć sobie na pytanie, czemu dokładnie takie wbijane licznie szpile mają właściwie służyć. Naszemu rozwojowi czy może dokarmianiu chorego ego osoby rozpychającej się na naszej macie?
Krytyki (żadnej), jak już pisałam, nie lubię i nie reaguję na nią ani dobrze, ani też często adekwatnie, co jest bezpośrednim wynikiem pewnych deficytów z dzieciństwa. Dopiero mój obecny Partner pokazuje mi, że można się w relacji w pełni akceptować, równocześnie wskazując sobie wzajemnie od czasu do czasu błędy w myśleniu, postrzeganiu świata lub wykonywaniu codziennych czynności; że zwracanie uwagi wcale nie musi być bezustannym poszturchiwaniem, lecz może być wymianą praktycznych wskazówek, by wspólne życie było łatwiejsze. Kluczem jest tu chyba po pierwsze wzajemność, po drugie szacunek, a po trzecie nienadawanie sprawom wyższej rangi niż ta, na którą zasługują. Jednak bycie wyłącznie obiektem permanentnego zwracania uwagi przypomina podróż w zatłoczonym autobusie brzydkiego miasta stołecznego; tu oberwiesz z łokcia, tam kolanem, jeszcze gdzieś indziej dostaniesz z bańki – a wszystko przez kierowcę, bo gwałtowanie zahamował. Odpowiedzialność się rozmywa.
Jestem osobą, która nie tylko nie lubi mieć na swojej macie nieproszonych gości, ale też odczuwa potrzebę powiększania swojej matowej samotni. Równocześnie przez swój brak asertywności łykam jak pelikan wszystkie tłumaczenia wyspecjalizowanych w nich narcyzów. Że ciemno, że zimno,  że na własną matę daleko, więc żebym jeszcze się trochę przesunęła, a najlepiej, to żebym w ogóle wstała i poszła, bo się robi ciasno. Jeśli macie podobnie, to nie łudźcie się, że moment, w którym wreszcie przeklniecie czy tupniecie nogą, będzie momentem zwrotnym. Nie, nie! Wasz bunt stanie się właśnie doskonałym przykładem na to, jacy jesteście niewdzięczni i podli! Wprost idealnym, żeby go sobie powiesić w ramce i tłumić nim swoje ewentualne poczucie winy. Wszystko wg scenariusza gry, na którą nigdy się nawet nie pisaliście.

fot. Bożena Szuj

Ocena

fot. Bożena Szuj

Bardzo długo nie wiedziałam, czemu katolickie wychowanie budzi w ludziach skłonność do łatwej i szybkiej oceny innych. Jaki mechanizm powoduje człowiekiem, który pozwala sobie na zaglądanie w piątek do cudzego talerza (tak, talerz również mieści się w obrębie cudzej maty!) i ocenianie jego właściciela na podstawie przestrzegania lub nieprzestrzegania przez niego postu? Jaki mechanizm powoduje człowiekiem, który pozwala sobie na zaglądanie do czyjejś sypialni i na podstawie jednego pomysłu na życie, rozliczanie bliźnich z ich własnych seksualnych wyborów? Tak, też tam byłam. Czasem zresztą ciągle bywam. I jeśli czegoś w sobie nie lubię, to właśnie tego wszczepionego dawno temu obcego ciała, które mnie swędzi, uwiera i którego chciałabym się raz na zawsze pozbyć.
Co tracimy, oceniając innych? Szerszą perspektywę i możliwość dotarcia do prawdy. Krzysztof Bosak dopiero tuż przed czterdziestką dowiedział się, że ryba to mięso, dając popis swojej ignorancji za pomocą mediów społecznościowych, bo za „złe” uważał jedzenie mięsa w piątek, a nie cierpienie maltretowanych zwierząt. Choć poligamia występuje wśród ludzi rzadziej niż monogamia, przekonani o moralnej wyższości tej drugiej, nie umieją dostrzec, że nie jest to jedyna, a już tym bardziej nie jedyna „dobra” droga dla każdego. Choć dla wielu osób zawarcie małżeństwa jest bardzo ważne, dla wielu też nie jest. Są i tacy, którzy się przed tym wręcz wzbraniają. Przekonywanie przeciwników legalizowania związków, że nie mają racji i vice versa, jest co najmniej pozbawione sensu. Przykładów można oczywiście mnożyć. Zmierzam natomiast do tego, że każda z tych postaw jest… tylko postawą. Każdy z nas ma swoją historię, swoje doświadczenia, swoje przekonania i przede wszystkim wiedzę o sobie, dzięki czemu jedynie my sami możemy podjąć decyzje najlepsze dla nas. Na tej podstawie wybieramy też najbliższy naszej prawdzie system moralny.
Nie wiedziałam, czemu katolickie wychowanie budzi w ludziach skłonność do oceniania innych, bo naiwnie myślałam, że skoro wierzymy, że jakieś postępowanie jest dobre, to wystarczy, że je wybierzemy we własnym życiu, w obrębie własnej maty. Tymczasem to nie zapewnia żadnej gratyfikacji. (Przynajmniej w tym życiu.) Widząc siebie jako „grzesznych”, „niewystarczających” i „niedoskonałych”, nie możemy bez ryzyka popełnienia grzechu pychy czerpać jej ze zwykłej dumy, że żyjemy wg obranych przez siebie kryteriów „dobrze”. Znajdziemy ją jednak w poczuciu wyższości wynikającym z porównywania się z innymi ludźmi. Bo taka Kowalska, to mieszka z chłopem bez ślubu, a na dodatek ma dziecko z nie wiadomo kim, a ja się przynajmniej dobrze prowadzę (cokolwiek by to miało znaczyć). Bo taki Nowak, regularnie jada w piątki schabowego, a ja przynajmniej zachowuję post! I wtedy wchodzi wegetarianin cały na biało (pod rękę z weganinem), który nie dość, że pości przez siedem dni w tygodniu, to jeszcze nie je żadnego mięsa. No przecież szlag może człowieka trafić! Na tej nieswojej macie…

fot. Bożena Szuj

Wymuszanie poczucia winy

fot. Bożena Szuj

Jeśli coś lub ktoś nam szkodzi, mamy obowiązek się przed nim obronić. Nie dajmy się zakrzyczeć „argumentami” o własnym egoizmie! Na ogół ci, którzy nam go zarzucają, nie ruszą się z naszej maty ani na milimetr. Wchodzą na nią, przepychają się, a kiedy zaczniemy się skarżyć, że brakuje nam powietrza, oznajmią nam, że widzimy jedynie czubek własnego nosa, jesteśmy źli i zachowujemy się karygodnie. Choć brzmi to kuriozalnie, wystarczy się takim zachowaniom na zimno przyjrzeć. Prześledzić je.
Od razu zaznaczę, że nie piszę tu o przypadkowym przekroczeniu naszych granic. Nie piszę więc o sytuacji, w której ktoś znalazł się na naszej macie, bo się potknął, poślizgnął, czy… zwyczajnie pomyślał, że nie będziemy mieli nic przeciwko temu, żeby się do nas dosiadł. Uczymy się siebie samych i siebie nawzajem, ale też granic naszych mat najlepiej właśnie wtedy.
Piszę o zachowaniach patologicznych, całkiem niestety często spotykanych. Jednym z najgorszych przekleństw są oczekiwania – zarówno nasze wobec innych (w 99% czeka nas zawód), jak i innych wobec nas (w 99% nie jesteśmy w stanie, mimo chęci, im sprostać). Oprócz zachowań, oczekuje się od ludzi też tego, jak się dokładnie mają w danych sytuacjach czuć. Tymczasem warto pamiętać, że uczucia nie powinny podlegać żadnej ocenie. Po prostu je przeżywamy. Ma prawo nas dziwić, że ktoś, kto nas oszukał czy zdradził, nie czuje się z tym źle. Mamy prawo nie chcieć tej osoby w naszym otoczeniu. Mamy prawo przestać jej ufać. Nie mamy jednak prawa oczekiwać, że poczuje skruchę. Jej uczucia są na jej macie, a te, którymi musimy się zająć, czekają na naszej.

fot. Bożena Szuj

Non-apology apology

fot. Bożena Szuj

Przepraszać należy albo właściwie, albo wcale. To wniosek, do którego doszłam po wielu, wielu latach bezsensownego przepraszania niemal każdego za niemal wszystko. Sporo miejsca właściwemu przepraszaniu poświęca na swoim cudownym kanale dr Kirk Honda. Po pierwsze zwraca uwagę na to, żeby nie ograniczać swoich przeprosin do ogólnikowego „przepraszam”, lecz zawsze doprecyzowywać, za co przeprasza się drugą stronę. Ego na ogół podpowiada nam, że nie mamy za co przepraszać, tymczasem zawsze można znaleźć coś, za co jednak przeprosić warto. Jeśli nie będzie to treść wypowiedzianego w złości komunikatu, to może być to jego forma. Jeśli wyjaśnimy przepraszanej osobie, za co dokładnie ją przepraszamy, ma ona możliwość zweryfikowania, na ile jej poczucie krzywdy pokrywa się z naszym rozumieniem zaistniałej sytuacji. Otwiera się pole do rozmowy o uczuciach.
Przeprosinami, których nie trawię, są non-apology apology, czyli coś, co z pozoru wygląda jak przeprosiny, ale w rzeczywistości nimi nie jest.

Przepraszam, że tak się poczułeś.

Moje uczucia są na mojej macie i zostaw je w spokoju! Jeśli zrobiłeś coś niewłaściwego – przeproś mnie za to. Jeśli nie czujesz, że zrobiłeś coś niewłaściwego, ale martwi cię moja emocjonalna reakcja na twoje zachowanie, przeproś mnie lub nie, ale nie przerzucaj ciężaru na mnie! Mam prawo reagować po swojemu. I to jest moje. Opowiedz mi o swoich uczuciach, pozwól się wypłakać albo pobyć samej, ale zejdź mi do cholery z maty!

Przepraszam, jeśli cię uraziłem.

A jeśli nie uraziłeś, to spoko? Jeśli zachowamy się wobec kogoś naprawdę podle, a jego to nie urazi, bo jest silnym, mądrym człowiekiem, to czy zwalnia nas to z odpowiedzialności za swoje czyny? Kiedy nie uważamy, że mamy za co przepraszać – nie przepraszajmy, to jest bardziej uczciwe. Jednak w przytłaczającej większości wypadków lepiej zrozumieć, co sprawiło drugiej osobie w naszym zachowaniu ból i znaleźć w sobie pokorę, by za to przeprosić.
Znam jeszcze lepszy wariant tych przeprosin, w ogóle bez słowa „przepraszam” – samo „nie chciałem cię urazić”. No fajnie, tylko że przepraszanie nie jest o intencjach.

Przepraszam, ale

Na ogół po magicznym „ale” dowiadujemy się albo tego, że wszystko jest naszą winą, albo, że inaczej postąpić się nie dało. Przeprosiny nie są właściwym momentem na tłumaczenia. Te mogą nastąpić dopiero po nich. W spokojnej rozmowie, kiedy napięcie minie.

Wiele lat temu pewna osoba, brutalnie kończąc jedenaście lat naszej przyjaźni kłamstwem i paskudną intrygą (wskutek której straciłam mnóstwo pieniędzy oraz wiarę w ludzi), stwierdziła:

Przeprosiłam Cię raz i więcej nie zamierzam.

Szczerze wzruszyły mnie wtedy te ochłapy litości, które mi wspaniałomyślnie na odchodne rzuciła, ale dziś dzięki doktorowi Hondzie już wiem, że przepraszać za to samo – jeśli czujemy, że rzeczywiście możemy – należy tyle razy, ile osoba pokrzywdzona tego potrzebuje. Inaczej przeprasza się za kwadrans spóźnienia, a inaczej za zdradę. Nie wszystkie rany goją się szybko. Dobre przepraszanie, to przepraszanie niekoniecznie wielokrotne i niekoniecznie jednorazowe. Dobre przepraszanie, to przepraszanie skuteczne, czyli takie, dzięki któremu zaopiekujemy się zranionymi przez siebie uczuciami drugiej strony. Utulimy jej żal, wygasimy gniew, uspokoimy lęk i odbudujemy zaufanie, a czasem nawet utracone na moment poczucie własnej wartości. Czyli, kiedy wejdziemy na moment na jej matę, by posprzątać bałagan, jaki na niej zrobiliśmy. Oczywiście tylko i wyłącznie za jej zgodą. Ma prawo jej nie wyrazić. To nadal jej mata.

fot. Bożena Szuj

Komunikat ja

fot. Bożena Szuj

Wielu ludziom trudno zaakceptować fakt, że nigdy nie wejdą w głowę drugiego człowieka i nie zrozumieją, jak myśli, jak odczuwa, jak ich postrzega. Wtedy często zaczynają się oszukiwać i żyć swoją fantazją, a nawet urojeniem na temat swoich najbliższych, więc wszelkie propozycje posługiwania się komunikatem ja, a nie komunikatem ty, odbierają jak atak. W pewien paradoksalny zresztą sposób, mówiąc:

bo ty zawsze…

używają właśnie komunikatu ja, gdyż nie odnoszą się do swojego rzeczywistego rozmówcy, lecz wytworu swojej własnej głowy na jego temat. Budzi to frustracje obydwu stron, bo celem takiej rozmowy nie jest naprawienie relacji, czy zrozumienie drugiej strony, lecz przekonanie samego siebie, że za nasz zawód, naszą nieszczęśliwość, nasz ból jest odpowiedzialny inny człowiek.
Zarówno pchanie się na cudzą matę, jak i obwinianie kogoś z zewnątrz za nieporządek na naszej, mają tę samą przyczynę – paniczny strach przed byciem sam na sam ze sobą. Przed doświadczaniem własnej maty, zgłębianiem własnej ciszy. Jest to na swój sposób tragiczne, natomiast często niestety rodzi lawinę zła, której trzeba zapobiegać zawczasu. Motywowane współczuciem pozwalanie na to, by ktoś przesiadywał większość czasu na naszej macie, mając obok własną, jeszcze nie rozwiniętą, nie służy ani nam, ani jemu.
Skupienie się na swojej macie ułatwia komunikację głównie dlatego, że nikogo nigdy nie poznamy tak dobrze, jak siebie. Zamiast mówić:

nie zrobiłeś tego i tego,

lepiej powiedzieć:

kiedy nie robisz tego i tego, czuję się tak i tak.

Ostatecznie nie mają przecież większego znaczenia niewyniesione śmieci czy niezrobione zakupy. Znaczenie ma zachwianie czyjegoś zaufania, sprawianie mu przykrości lub okazanie lekceważenia. Nie chodzi przecież o żadną obiektywną prawdę, tylko o zrozumienie emocji i uczuć drugiej osoby, by więcej jej nie ranić. Ale też – co piszę już na podstawie własnych doświadczeń – kiedy zrozumiemy motywację osoby, której zachowanie nas zabolało, może stać się dla nas jasne, że w świetle tej wiedzy, drugi raz by już nas nie zabolało, gdyż większość naszego bólu spowodowana była naszym mylnym założeniem jego złych intencji.

fot. Bożena Szuj

Asertywność

fot. Bożena Szuj

Obawiam się, że moje pisanie o asertywności jest równie dobrym pomysłem, jak ten, bym się pokusiła o pogadankę z zakresu chemii. Jednak spróbuję. Dla siebie samej, autoterapeutycznie.
W asertywność nie umiem. Podziwiam swojego Partnera, który znakomicie potrafi się odnaleźć w niemal każdej sytuacji. Wyczuwa ludzi, jest dla nich uprzejmy i serdeczny, ale nie daje im sobie wejść na głowę. Wie, kiedy odpuścić, wie, kiedy się obronić i robi to w sposób, który budzi respekt (i nie piszę tu akurat o straszeniu bitką, które również czasem budzi respekt). Znam go na tyle dobrze i obserwuję na tyle uważnie, żeby wiedzieć, w których sytuacjach czuje się bardziej komfortowo, a w których mniej, jednak nie sądzę, by ktokolwiek inny umiał to jednoznacznie rozszyfrować.
Wielokrotnie analizowaliśmy krok po kroku moje nieasertywne zachowania, żebym z jego pomocą i na ich przykładzie nauczyła się asertywności. I najczęściej dochodziłam wtedy do tego samego wniosku: to, co mojemu Partnerowi przychodzi z łatwością i w jego wykonaniu wydaje się zwykłym rozsądkiem i świadomością własnej wartości, w moim wykonaniu musiałoby przybrać postać jakiejś psychologicznej rozgrywki. Być może moja wysoka wrażliwość odgrywa tutaj jakąś rolę. Nie umiem udawać, kiedy coś mnie poruszy, zaboli, czy zezłości. Nie zawsze też umiem dać odpowiedni wyraz bólowi, natomiast, jeśli jest mi w rozmowie źle, natychmiast się zamykam. I to raczej bezpowrotnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że asertywność jest czymś niewłaściwym. Nie chcę nawet powiedzieć, że jest nie dla mnie. Chcę powiedzieć, że uczenie się jej przychodzi mi z ogromnym trudem, bo nie ma w niej dla mnie niczego naturalnego.
Nie zmienia to jednak faktu, że asertywność (podobnie, jak kurs samoobrony) to tylko narzędzie, które może nam pomóc w momentach zagrożenia. A wchodzenie na naszą matę stanowi dla nas realne zagrożenie.

fot. Bożena Szuj

Być może nie każde oko wychwyci ten szczegół, więc spieszę wyjaśnić, że na skarpetkach, które mam na powyższych zdjęciach, widnieje… moje imię. Czyż nie piękny prezent dostałam?

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki „All I want” The Offspring, której tekst idealnie podsumowuje mój dzisiejszy wpis.

Wszystko, czego chcę
Dzień po dniu
twoje życie staje się wrakiem
Wciąż czujesz na karku
oddech złych sił
Nikt cię nie szanuje
Nikt ci nie pomaga
Musisz głośno wykrzyczeć
O co ci chodzi
Więc odrzuć zasady
Odrzuć czczą gadkę
Bo mam już dość
tej wegetacji
Zostaw mnie w spokoju
O wiele nie proszę
Nie chcę być tylko kontrolowany
To wszystko, czego chcę
Wszystko, czego chcę
Jak długo potrwa,
Nim usłyszą wołanie?
Próbowałeś się dostosować,
A czułeś się jak kłamca
Grałeś na ich zasadach
Teraz przyszła ich kolej!
Mówiłem to wcześniej
Powiem to znów
Gdybyś tylko słuchał
Zrozumiałbyś sens
fot. Bożena Szuj

„Moja lewa joga” Paulina Młynarska

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2021

„Moja lewa joga” jest książką, której tytuł i okładka mnie zauroczyły, zanim jeszcze trafiła do sprzedaży. Od czasu, kiedy Paulina Młynarska pokazała ją światu w mediach społecznościowych, śledziłam z zapartym tchem kolejne jej fragmenty, zachwycając się coraz bardziej malowniczym językiem oraz mądrym i głębokim ujęciem ważnych tematów. Czułam, że to, co czytam, mocno ze mną rezonuje. Wyczekiwałam premiery jak dziecko, ale z różnych powodów moment zakupu się opóźniał. W końcu jednak, przed Świętami, sprawiłam sobie wspaniały prezent!
O czym jest ta książka? Mówiąc najkrócej, o doświadczeniu autorki z jogą, której dziś zresztą naucza.

Kiedy omawialiśmy w wydawnictwie pomysł na tę książkę, mój redaktor Michał Nalewski powiedział: „Napisz o jodze dla takich jak ja. Dla tych, którzy ciągle coś tam o jodze słyszą z różnych stron i czasem nawet czują się zaciekawieni, ale tak naprawdę nie wiedzą, jak się do tego zabrać, dokąd się zgłosić ani czego oczekiwać”. Zrozumiałam od razu. Sama byłam kimś takim, zanim cudem tysiąca zbiegów okoliczności trafiłam na matę w studiu mojego mistrza.

– „Moja lewa joga” Paulina Młynarska, str. 23

Nie jest to jednak praktyczny poradnik, jak jogę uprawiać. To osobista i przejmująca historia człowieka, który we właściwym miejscu i czasie odkrył jogę, otworzył się na nią i pozwolił jej wnieść w swoje życie dobro i światło. Znakomicie napisana, wciągająca, miejscami rozbawiająca do łez, a miejscami wywołująca łzy wzruszenia (albo bezsilności i wkurwu, ale o tym za chwilę). Powstawanie „Mojej lewej jogi” przypadło na czas pandemii, która bezpowrotnie zmieniła świat. Dziś zdążyliśmy się z tą nową rzeczywistością już odrobinę oswoić, ale ciekawie było podczas lektury wrócić do tamtych momentów. Ciekawie, bo Paulina Młynarska nie odjechała, jak część celebrytów, plandemicznym pociągiem wypchanym antyszczepowymi teoriami spiskowymi i innymi zastępującymi naukę bzdurami. Pisze o początkowym niedowierzaniu, potem lęku, a potem świadomym wyborze, jak postępować, żeby być bezpiecznym i równocześnie nie zwariować. W tym niewątpliwie pomogła autorce joga, choć – jak wielokrotnie powtarza – doświadczenie z nią poprzedzone było wieloletnią terapią, co na pewno nie jest bez znaczenia. Potępia modny dziś okołojogiczny bełkot i zachęca do zagłębienia się w istotę jogi, czyli wsłuchiwanie się we własną ciszę, nauczenie się siebie i życie w zgodzie z własną prawdą. Choć autorka tłumaczy znakomity tytuł swoim sercem po lewej stronie, ja widzę w nim jeszcze jeden sens – „lewa”, czyli niedoskonała, nieperfekcyjna, nieidealna. To tak bardzo nieinstagramowe, a równocześnie dość przewrotne, gdyż Paulina Młynarska posiada ogromną, imponującą wiedzę, której mogłaby jej pozazdrościć niejedna instajoginka.
We wpisie „Jestem feministką” zarzuciłam Młynarskiej kontynuowanie w niektórych facebookowych postach narracji: „kobieta = ofiara, mężczyzna = oprawca”, ponieważ głęboko wierzę, że bycie ofiarą bezsprzecznie opresyjnego patriarchatu nie jest wcale zarezerwowane dla kobiet. Podtrzymuję to, co napisałam, ale krótkie formy mają to do siebie, że używa się w nich pewnych skrótów. Lektura książki przybliżyła mi perspektywę autorki i pozwoliła mi zrozumieć to, co w jej postach wydawało mi się niedopowiedziane. Czy zawsze się z nią zgadzam? Nie zawsze.

  • Kiedy pisze, że jej dharmą jest „walka o kobiety, dzieci i dyskryminowane mniejszości” (str. 72), odczuwam wewnętrzny sprzeciw, bo wg mojej prawdy termin „walki” jest pułapką. Tego też nauczył mnie wyjątkowy Strajk Kobiet Podhale, który chyba jako jedyny postawił przede wszystkim na nudną i żmudną pracę u podstaw. Od kiedy zresztą wyrzuciłam ze swojego słownika słowo „walka” i zamieniłam je na „praca” (co podpowiedział mi ktoś bardzo mądry), przestałam się miotać, bo „walka”, w przeciwieństwie do „pracy” niesie ryzyko czyjejś przegranej. I zawsze możemy to być my.
  • Kiedy pisze, że Małgorzatę Kidawę-Błońską, pierwszą od dawna kandydującą na urząd Prezydenta RP kobietę, „Polska z wyborczego siodła wysadziła”, nie zgadzam się z niedopowiedzianą wprost sugestią (mogę więc uznać, że błędnie przeze mnie zinterpretowaną), że niechęć do niej jako ewentualnej przyszłej prezydent wiązała się z jej płcią. Z pewnością nie była wystarczająco dobrym i silnym liderem. (Inna sprawa, że nic nie tłumaczy wyboru osoby w tym momencie piastującej ten urząd – innymi słowy jedna sensowna decyzja nie jest gwarancją podjęcia drugiej mądrej.)
  • Kiedy pisze, że ludzie pouczają ją, że „jako joginka nie powinna okazywać, a może nawet odczuwać złości” (str. 103), rozumiem akurat doskonale jej bunt, ale też wiem chyba, skąd takie złote rady się biorą. Praktyka jogi jest kojarzona z buddyzmem, o którym pisałam niedawno w swojej recenzji książki Jaya Shetty’ego, a buddyjscy mnisi uczą wyzbywania się emocji; rozpoznawania ich w sobie, ale nie poddawania się im. Wspominałam w tamtym tekście, że moja terapeutka uznaje to za nieludzkie oraz że w złapaniu dystansu pomaga mi przypominanie sobie o tej mniszej umiejętności. Równocześnie wiem, jak ważne jest, by niczego w sobie nie dusić. Zgadzam się więc zarówno z autorką w tym, że ma pełne prawo i jako joginka, i jako człowiek, wyrażać swoje emocje, jak i z tymi, którym zbyt duża ekscytacja z praktykowaniem jogi się kłóci. (Nic nie usprawiedliwia jednak pisania komukolwiek, co powinien okazywać i co czuć!)
  • Kiedy nazywa siebie niewygodną, zbyt feministyczną, wyszczekaną, czy lewicującą, mam wrażenie, że walczy z rzeczywistością, którą sama w pewnym sensie tworzy. Odnajduję w tym – napisaną w smakowity, uroczy i autoironiczny sposób, ale jednak – narrację ofiary. Tymczasem kiedy patrzę na Paulinę Młynarską swoimi oczami (nNi), nie widzę ofiary. Widzę niezwykłą, silną, wyraźną, mądrą kobietę, której jasne, że nie będą uwielbiać wszyscy, właśnie dlatego, że ma swoje zdanie, jest spójna. Wyjątkowych i odważnych osób się niestety masowo nie ceni.

Tak więc, nie zawsze się z nią zgadzam (choć zgadzam się często), ale na pewno rozumiem ją po lekturze książki bardziej niż wcześniej, a na rozbieżności w naszym postrzeganiu rzeczywistości patrzę z jeszcze większym zaciekawieniem. Czytało mi się tę książkę znacznie lepiej wtedy, kiedy opuszczała gardę i odsłaniała swoją delikatniejszą stronę. Może dlatego, że jako osoba wysoko wrażliwa i przede wszystkim nastawiona do autorki przychylnie, jej nieskrywany czasami bunt odbierałam – z jakiegoś niezrozumiałego powodu – personalnie. Mówiąc o opuszczaniu gardy, nie miałam na myśli tylko cudownych opisów egzotycznych podróży, np. do Indii. Mówiłam przede wszystkim o fragmentach, w których pisała o lęku o córkę lesbijkę w momencie pojawienia się w naszym kraju haniebnych stref wolnych od, swojej szpitalnej dziecięcej traumie (ryczałam, czytając, jak bóbr) czy pewnym toczącym się gdzieś w tle – opisanym zresztą delikatnie i taktownie – rodzinnym konflikcie pokoleń. Nagle jednak ta podniesiona garda stała się dla mnie oczywista. Po pierwsze, kiedy doszło do mnie, jak ogromna jest skala hejtu, z którym autorka się mierzy (wytrzymania czegoś takiego nie umiem sobie nawet wyobrazić); po drugie, kiedy zrozumiałam, że chęć bronienia stęchłego patriarchatu „dla zasady”, „bo zawsze tak było” jest w niektórych ludziach tak silna, że włącza w nich agresję wobec innych, którzy próbują przemocowość patriarchatu cierpliwie i spokojnie tłumaczyć. Kiedy doświadczyłam tego na własnej skórze, poczułam gigantyczny bunt. Łzy bezsilności i wszechogarniającego wkurwu wywołało we mnie podczas lektury odkrycie, ile przemocy przez lata znosiłam (wszystkie znosiłyśmy), uznając, że coś, co jest na wskroś złe i chore, jest normalne. Mnie też np. „pilnowały inne kobiety”, bym „dobrze się prowadziła” (str. 237). Na szczęście – trochę pewnie z powodu wrodzonej przekory – prowadziłam się jak chciałam i gdzie chciałam, parafrazując słowa doskonałej piosenki Marysi Peszek. Jednak to, że coś mnie nie zabiło nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla oprawców. Wiele z nas w taki czy inny sposób zabiło.
Paulinę Młynarską widziałam na żywo tylko raz, podczas wspaniałego koncertu dla uchodźców z Syrii, który prowadziła razem z moim wujkiem Jurkiem Jureckim w Zakopanem, ale nie udało nam się niestety poznać. Bardzo żałuję, bo czuję, że sporo nas łączy. Obie chodziłyśmy do muzycznych podstawówek, obie jesteśmy wysoko wrażliwymi agnostyczkami, ale też w życiu każdej z nas ogromną rolę odegrało zarówno Podhale (gdzie Paulina Młynarska przez jakiś czas mieszkała, a ja mieszkam już jedenasty rok), jak i grecka wyspa (u mnie Tassos, gdzie pomieszkiwałam, u Pauliny Młynarskiej Kreta, gdzie obecnie mieszka i żyje). Każda z nas miała wybitnego, cenionego ojca (nie mam pewności, czy obaj panowie się zresztą nie poznali – ale nawet jeśli nie, mieli wielu wspólnych znajomych; sporo osób z ZKP-u parało się w tamtych czasach rozrywką). Z kolei ojciec każdej z nas cierpiał na chorobę afektywną dwubiegunową, co mocno na nas wpłynęło, ale też z czym mamy już zupełnie różne doświadczenia. Po pierwsze najwyraźniej choroba przebiegała u nich w inny sposób, a po drugie, miałam to szczęście, że od początku byłam uświadamiana przez rodziców, na czym polega choroba taty (urodzonego zresztą, jak Paulina Młynarska, 15 listopada).
Reasumując, „Moja lewa joga” jest fascynującą, wciągającą, mądrą i ważną książką. Kończyłam ją czytać z ogromnym smutkiem, że nadchodzi nieuniknione. Z pewnością jeszcze nie raz do niej wrócę.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser pod swoimi wpisami zamieszczam utwory wg przeróżnego klucza. Czasem jest nim tytuł, czasem tematyka, czasem wykonawca. W przypadku tej recenzji nie wiem nawet do końca dlaczego, ale oczywistym wyborem wydała mi się (moja zresztą ulubiona) piosenka Wojciecha Młynarskiego z muzyką doskonałego Jerzego Wasowskiego – „Lubię wrony”, z którą postanowiłam się zmierzyć. Jej znakomity tekst wydaje mi się, być może paradoksalnie, doskonale korespondować z książką, która opowiada o drodze do pełnej i mądrej akceptacji istoty samego siebie.

Jestem feministką

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nie jestem feministką

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Kiedy wiele lat temu mój ówczesny przyjaciel i mentor – mężczyzna, którego uważałam za niezwykle mądrego, światłego i otwartego człowieka, zapytał mnie:

Ale Ty nie jesteś feministką?

– pytanie, jakie wiele lat temu zadał mi mój ówczesny mentor

odpowiedziałam bez wahania:

Oczywiście, że nie jestem!

– moja na nie odpowiedź

Prawdopodobnie pod słowem „feministka” w naszych głowach pojawił się ten sam stereotyp wojujących, zgorzkniałych i zaniedbanych kobiet. W moim zdecydowanym „nie” zawarłam informację, że nie wyrzeknę się wszystkiego, co wydawało mi się wtedy skrajnie kobiece. Że uwielbiam flirt, swoją seksualność i to, co mnie od mężczyzn odróżnia oraz że samych mężczyzn wielbię nade wszystko. Moje „nie” oznaczało wierność szpilkom, stanikom, makijażom i sztuce uwodzenia.
Pamiętam szeroki uśmiech, jaki wywołałam na twarzy mojego mentora. Zajęliśmy oboje wygodne miejsca w patriarchalnie ustawionym świecie, myśląc – egoistycznie – tylko o sobie. (Każde z nas o samym sobie.) Dorastałam w bardzo patriarchalnej rzeczywistości, ale równocześnie też w niewiedzy i nieświadomości, czym patriarchat jest. Otaczający mnie wielcy artyści i wielcy ludzie w zdecydowanej większości byli mężczyznami, więc przez co najmniej dwie pierwsze dekady swojego życia tkwiłam w przekonaniu, że mężczyźni są lepsi, bardziej inteligentni, mogą więcej, lepiej tworzą, są ciekawsi. Czy ktoś mi coś takiego powiedział w twarz? Oczywiście nie. Wyciągałam, jak każde dziecko, własne wnioski z obserwowanego przez siebie świata. Paradoksalnie to właśnie mój tata jako jedyny obserwowany przeze mnie dorosły kompletnie wyłamywał się z patriarchalnej narracji – autentycznie kochał ludzi, nie dzieląc ich ani ze względu na płeć, ani na pochodzenie, ani na wiek czy wykształcenie. Przerastał większość swoich przyjaciół, cenionych erudytów, dla których kobiety były tylko miłym dodatkiem do skomplikowanego i poważnego męskiego świata. M.in. dlatego tak zdecydowanie zareagowałam na użycie w książce o nim feminatywów; drażniła mnie nie tylko infantylność i pretensjonalność ich użycia w tamtym kontekście, ale też nieprawdziwy obraz, jaki budowały. Tata nie gościł na Kaliskiej „muzykolożek i muzykologów, kompozytorek i kompozytorów” – co więcej, nie gościł tam nawet „muzykologów i kompozytorów”. Gościł ludzi, których cenił, podziwiał i kochał, a ich zawody czy płcie nie miały dla niego znaczenia. Czemu więc mimo tak potężnego wzorca (męskiej pogardy dla patriarchatu) udało mi się wynieść z dzieciństwa szkodliwy stereotyp, że mężczyźni są lepsi, a nawet pewną niechęć do innych kobiet? Moja terapeutka wyjaśniła mi kiedyś, że jeśli dziewczynka w pewnym okresie rozwoju utożsami się bardziej z mężczyzną niż kobietą, może to utrudnić jej przyszłe relacje z własną płcią. Paradoks polegał więc na tym, że jedynym feministą, jakiego znałam, był mężczyzna.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Patriarchalny model świata

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Długi czas nie wiedziałam, czym patriarchat jest, bo udawało mi się jego negatywnych stron nie doświadczać. Oprócz wspomnianej niechęci do kobiet i nie do końca nawet uświadomionego przekonania, że mężczyźni są lepsi, wierzyłam w równość. W mojej głowie to się wtedy nie kłóciło. Dla wielu nie byłam jakąś tam dziewczyną, tylko córką Patkowskiego. Choć znałam kobiety traktowane rzeczywiście na równi z mężczyznami, widziałam, że to zawsze łączy się z niezrozumiałym dla mnie nieeksponowaniem przez nie „swojej kobiecości” – tak to wtedy czułam. Wielokrotnie słyszałam, że kobiecość to nie dekolty po pępek, dziwnym zresztą trafem tłumaczyli mi tak świat mężczyźni, którymi nie byłam zainteresowana seksualnie, ale wcale nie dekolty mam tu na myśli. Zależność, którą dostrzegałam (z biegiem czasu coraz mocniej), była taka, że kobiety, które unikały szpilek, makijaży, fasonów podkreślających kobiece kształty, kolorów jeszcze odważniejszych niż khaki, a często nawet szczotki do włosów, były traktowane przez pracujących z nimi mężczyzn poważnie, jak partnerzy, fachowcy, czyli dokładnie tak, jak na to zasługiwały. Natomiast kobiety roztaczające woń zachwycających perfum, barwne, zauważalne, wkładające widoczny wysiłek w swój zapierający dech w piersiach wygląd były na ogół albo czyimiś (obecnymi lub byłymi) kochankami albo po prostu efektownymi żonami pełniącymi rolę egzotycznych ozdób swoich wielkich mężów. Często pracującymi (nierzadko zresztą również na dorobek męża), bardziej przyziemnymi, racjonalnymi, a także przystępnymi dla tych, którzy chcieli zaszczytu kontaktu z mężem dostąpić. Innymi słowy były definiowane przede wszystkim przez pryzmat mężczyzn, z którymi coś je łączyło.
Czy coś w tym złego? Po tylu latach dostrzegania tego fenomenu, ale niezauważania w nim niczego niestosownego, mam pełną świadomość, jak trudno będzie to zrozumieć tym, którzy nie czują tu żadnego zgrzytu. Zaznaczę więc, że:

  • problemu nie widzę w tym, jaki ktoś ma styl, jak lubi, a jak nie lubi wyglądać, lecz w innym traktowaniu kobiet:
    nieeksponujących swojej kobiecości: patrzeniu na nie przez pryzmat ich umiejętności,
    eksponujących swoją kobiecość: patrzeniu na nie przez pryzmat ich mężów bądź partnerów, ewentualnie ich seksualnej atrakcyjności, a nie ich własnych osiągnięć oraz intelektu.
  • Problemu nie widzę w tym, że jedna kobieta nie przywiązuje wagi do wyglądu, a inna przywiązuje do niego wagę ogromną. Widzę go w tym, że kiedy ta druga chce pokazać światu swój talent, swoją mądrość i inteligencję, staje przed murem stereotypów na swój temat, często nie do przebicia.
  • W końcu problem dostrzegam w tym, że będąc kobietą i widząc w telewizji po raz pierwszy Katarzynę Bondę czy zdjęcia znakomicie piszącej, przezabawnej Fabjulus, zamiast po prostu przyjąć do wiadomości, że są to piękne atrakcyjne kobiety i zwyczajnie się z tego faktu ucieszyć, doznawałam za każdym razem ciężkiego szoku. Szoku wynikającego z zakorzenionego głęboko przekonania, że jak już kobieta wejdzie w jakąś męską domenę (np. pisanie), to musi swoje kobiece atuty ukrywać, bo nikt nie potraktuje jej poważnie.

Mimo że równocześnie nikt nie twierdzi chyba, że  pewna troska o swój wygląd w jakikolwiek sposób ujmuje np. Bradowi Pittowi czy Johnny’emu Deppowi profesjonalizmu. Aktorzy, modele czy piosenkarze mogą się jednym wizualnie podobać, innym nie, ale nie uznajemy z automatu, że ci uchodzący za atrakcyjnych są głupi i puści, a ci o nienachalnej (a przynajmniej niepodkreślanej) urodzie są prawdopodobnie inteligentni. Większości z nas wysnuwanie takich tez wyda się prawdopodobnie idiotyczne. Czemu więc padamy ofiarami takiego myślenia o kobietach? I pytam oczywiście obydwie płcie, bo patriarchalny wirus nie toczy wcale tylko mężczyzn.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Mansplaining

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Mansplaining, który doczekał się dwóch pięknych tłumaczeń na polski: panjaśnienie oraz tłumaczyzm, to termin socjolingwistyczny oznaczający objaśnianie czegoś drugiej osobie w sposób, który jest protekcjonalny i ją deprecjonuje.

Zjawisko zostało opisane w 2008 r. przez Rebeccę Solnit w eseju „Men Explain Things to Me”. Rebecca Solnit opisała w nim odbytą na przyjęciu rozmowę, podczas której starszy mężczyzna próbował wyjaśnić jej istotę problemu opisanego w jej ostatniej książce. Następnie namawiał ją, aby zapoznała się z powyższą lekturą i nie przestał nawet wówczas, gdy dowiedział się, że rozmawia z autorką publikacji.
Kilka tygodni później w serwisie LiveJournal po raz pierwszy użyty został termin „mansplaining”. Szybko stał się on popularny i został uwzględniony w internetowej wersji Słownika Oxfordzkiego i Słownika Merriam-Webster. W 2010 roku New York Times umieścił określenie „mansplainer” w zestawieniu słów roku (Words of the Year).

Wikipedia

Pamiętam pewne spotkanie ze znajomymi rodziców, kiedy byłam już studentką. Starszy muzykolog wdał się ze mną w rozmowę o jakimś zagadnieniu z zakresu logiki. Akurat zgłębiałam je wnikliwie na studiach i bez trudu wychwyciłam, gdzie się w swoim wywodzie myli. Uznałam zresztą, że każdy ma do pomyłki prawo i nie czułam żadnej satysfakcji, że potrafię wskazać mu jego błąd. Raczej, w swojej naiwności, cieszyłam się, że mogę być dla niego partnerem do ciekawej rozmowy. Niestety. Szybko do mnie doszło, że w tej rozmowie nie chodziło ani o logikę, ani o obiektywną prawdę. Chodziło natomiast o to, by starszy pan przekazał swoją mądrość i wiedzę młodziutkiej słodkiej gąsce. Nieistotne, że plótł akurat dyrdymały – to był jego czas, w którym przy okazji mógł wrócić pamięcią do swoich licznych i głośnych podbojów sprzed lat, bo na śliczną dziewczynę miło popatrzeć.
I o co mi właściwie chodzi? Czy to nie miłe, być adorowaną? Nie miłe, kiedy ktoś ceniony i z zasługami znajduje dla nas czas i energię, by podzielić się swoją wiedzą? No właśnie niezbyt. I podkreślę raz jeszcze, do flirtów dwa razy mnie namawiać nie trzeba, jednak flirt jest pewną konwencją, na którą muszą wyrazić zgodę obydwie strony. Nie miałabym zresztą w tamtym momencie nawet pewnie nic przeciw lekkiemu, niewinnemu i niezobowiązującemu poflirtowaniu, ale wchodzenie na grunt, który nie był mi wcale obcy (moja mądrość wynikała przede wszystkim z faktu, że byłam z tym materiałem po prostu na świeżo) i zupełne ignorowanie mojej wiedzy, przy podkreślaniu swojej własnej jest dosyć agresywną próbą sił i koło flirtu nawet nie stało.
Innego zdarzenia z egzaminu na studia doktoranckie, na które się finalnie nie dostałam, nie będę dziś przytaczać – opisałam je w tekście „Głupia cycatka”, do którego lektury serdecznie zachęcam. Był to rodzaj może nie tyle typowego mansplainingu, ale innego traktowania, co wyczuwalnie wiązało się z moją płcią. Niestety słowo klucz to „wyczuwalnie”, stąd tak wielka trudność w wytłumaczeniu tego zjawiska zarówno osobom, które dopuszczają się seksizmu, jak i tym, które go nie rozumieją. Mogę jednak zagwarantować, że każda ofiara innego traktowania ze względu na płeć, wiek, orientację seksualną czy rasę, będzie czuła, że dzieje się coś niedobrego.
Kolejną barwą mansplainingu jest dawanie odczuć interlokutorowi, że jest głupszy, słabszy, mniej kompetentny i zajmuje od początku do końca rozmowy znacznie niższą pozycję niż my. Każdy ma prawo się przejęzyczyć, pomylić, wyciągnąć mylne wnioski lub czegoś zwyczajnie nie zrozumieć. Czym innym jest jednak życzliwe wskazanie błędu, a czym innym polowanie na każde potknięcie, by z tryumfem je potem wypunktować. (Prawdopodobnie nie jestem jedyną osobą na świecie, którą takie traktowanie kompletnie zamyka.) Pamiętam inne jeszcze zdarzenie, również z czasów moich studiów – z samego ich początku. Jeden z przyjaciół taty, ważny profesor, erudyta, człowiek, który tyle przeczytał i tyle wiedział, że każda rozmowa z nim mnie autentycznie paraliżowała. Bałam się zbłaźnić, skompromitować, ośmieszyć. Dziś powiedziałabym tamtej zahukanej dwudziestolatce:

Dziecko drogie, w jaki właściwie sposób to, że nie przeczytałaś tak wielu książek i nie posiadłaś tak ogromnej i imponującej wiedzy, jak ktoś, kto nie dość, że jest od Ciebie o sześć dekad starszy, to jeszcze spędził całe swoje zawodowe życie na jej zgłębianie, miałoby Ciebie skompromitować czy ośmieszyć? Szanuj jego mózg, korzystaj, póki możesz z jego mądrości i bądź wdzięczna za możliwość rozmowy z nim. A jeśli wskaże w Twoim rozumowaniu błędy, przyjmij to z pokorą. I pamiętaj, że chociaż nie chcesz w to uwierzyć, też coś wartościowego do tej rozmowy wnosisz. Nie wie o tym tylko głupiec.

– to, co dziś powiedziałabym tamtej zahukanej dwudziestolatce

Podczas opisywanego spotkania po raz pierwszy odważyłam się powiedzieć coś więcej o swoich studiach, o fascynacji ćwiczeniami z profesorem Bralczykiem (którego mój rozmówca znał dobrze osobiście). Rodził się we mnie wtedy językoznawca oszołomiony pragmatyką. Miałam coraz jaśniejszą wizję języka (w najszerszym ujęciu) jako formy (w najszerszym ujęciu) oraz idące za tym przekonanie o wyższości formy nad treścią. Albo jeszcze inaczej – świadomość, że forma niesie treść zupełnie inaczej niż przywykliśmy o tym myśleć, więc to jej należy się przyglądać. (Poświęciłam temu zjawisku kilka lat później swoją pracę licencjacką zatytułowaną Czego „autor” nie musiał mieć na myśli czyli kiedy tekst zaczyna tworzyć odrębną rzeczywistość… oraz potem pracę magisterską, będącą w jakimś sensie jej kontynuacją: Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża… – obie pod kierunkiem cudownego profesora Krzysztofa Kłosińskiego.) Opowiedziałam o tym zestresowana, ale też podekscytowana. Być może nieudolnie, być może nieporadnie. Przyjaciel taty uśmiechnął się zawadiacko (a mimo zaawansowanego wieku był ciągle niezwykle atrakcyjnym mężczyzną), po czym spuentował moją wypowiedź słowami:

Czyli dowiedziałaś się na studiach, że jest forma i jest treść.

– rozczarowująca puenta profesora

Jestem pierwsza do śmiania się z siebie samej. Wielokrotnie, opowiadając coś komuś, łapię się na złej budowie zdania czy błędach logicznych i zanim mój rozmówca je zauważy, sama się z nich wycofuję, obracając wszystko w żart. (Dlatego zresztą wolę pisać niż mówić i podejrzewam też, że sporo osób woli mnie czytać niż ze mną rozmawiać.) Jednak tamta puenta profesora, biorąc pod uwagę po pierwsze temat, który jest dla mnie ciągle niemal religijny (ja język nie tylko badam – ja język wyznaję), a po drugie to, jak wiele musiałam w sobie przełamać, żeby w ogóle się odezwać, na zawsze i nieodwracalnie zmieniła mój stosunek do niego. Mój szacunek z zachwytu zmienił się w chłodne uznanie jego wiedzy i zasług oraz tego, że jest ważnym człowiekiem w życiu mojego taty. Słyszałam już wielokrotnie, że mam pamięć słonicy, że nie umiem odpuścić, że jestem pamiętliwa czy przewrażliwiona. Dziś wiem, że niezrozumienie zjawiska wysokiej wrażliwości (którą jestem obdarzona) wcale nie usprawiedliwia zachowań niedelikatnych i potencjalnie krzywdzących.
Mansplaining to jednak wbrew powszechnej opinii zjawisko objaśniania świata nie tylko kobietom i nie tylko przez mężczyzn. Mało się o tym mówi, ale większość nauczycieli (w przytłaczającej większości kobiet) z racji wykonywanego zawodu ma większą łatwość w stosowaniu mansplainingu wobec dzieci. Oczywiście jest to naganne, bo rolą nauczyciela nie jest nadużywanie swojej szeroko pojętej władzy i dominacji (inna sprawa, że tylko tchórze znęcają się nad słabszymi od siebie), lecz sprawienie, by uczniowie szybko opanowali dany materiał.
Mnie udało się kiedyś nawet stracić pracę przez kobietę, która stosowała wobec mnie zarówno mansplaining, jak i ageizm. Objaśniała mi świat z pozycji osoby starszej, więc z samego tego faktu bardziej doświadczonej. Równocześnie podważała moje kompetencje, choć sama była specjalistką na zupełnie innym polu niż ja. Podważała je zresztą nie na podstawie popełnionych przeze mnie błędów, lecz faktu, że mogłabym być jej córką. Kiedy przedstawiłam niepodważalne dowody na to, że się myli, podziękowano mi za współpracę.
Nie dajmy się więc zwieść narracji, że te zachowania przydarzają się tylko mężczyznom. Przydarzają się ludziom. I mądrym, i głupim. Na ogół są wynikiem mieszanki: bezmyślności, złego wychowania i tkwienia długie lata w patriarchalnych wzorcach.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Równość

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Choć słowo „feminizm” pochodzi od łacińskiej „feminy”, czyli „kobiety”, jego głównym i najważniejszym postulatem jest zrównanie płci pod względem politycznym, ekonomicznym, osobistym i społecznym. Ponieważ powstał w kontrze do patriarchatu, w którym mężczyźni są na uprzywilejowanej pozycji, zrównanie płci oznaczało po pierwsze zniesienie tych męskich przywilejów, a po drugie podniesienie rangi kobiet tak, by rzeczywiście można było mówić o pełnej równości.
Myślę, że dziś w naszej kulturze patriarchat ostał się jedynie w formie ciągnącego się za niektórymi smrodu czasów słusznie minionych. W związku z tym również współczesny feminizm ewoluował – lub ewoluować powinien – z tego nastawionego na walkę z męskim wrogiem, czyli tak naprawdę męskim przywilejem, na taki nastawiony na walkę o równość płci w każdym aspekcie. Do tego potrzebna jest świadomość, że ofiarą patriarchatu padają wszystkie wrażliwe, empatyczne osoby bez względu na płeć. W patriarchacie więc doskonale odnajdą się też kobiety mające te same cechy, co odnajdujący się w patriarchacie mężczyźni, czyli niewymagające, niewrażliwe społecznie i nieumiejące spojrzeć szerzej: to, co mi osobiście może odpowiadać i w czym mogę się odnajdywać, nie musi być wcale dla każdego, więc nie powinno być jedynym obowiązującym wszystkich modelem.
Rozczarowują mnie więc te felietony bardzo naprawdę cenionej przeze mnie Pauliny Młynarskiej, w których – podkreślając zastanawiająco często, że nie żywi urazy do wszystkich mężczyzn i oskarża o pewne zachowania jedynie niektórych, – kontynuuje narrację:

OPRAWCA = MĘŻCZYZNA
OFIARA = KOBIETA

Co prawda rozwadnia ją, dodając, że nie każdy mężczyzna, ale ta narracja jest właśnie na wskroś patriarchalna i pogłębia przekonanie o nierówności płci. Ujmuje też kobietom, stawiając je w roli ofiar. A bywa bardzo różnie. Dokładnie to, o czym piszę, wyraziła kiedyś na swoim profilu cudowna Julia Izmałkowa, czyli PsychoMama Julia, wzbudzając kompletnie niezrozumiałe dla mnie kontrowersje. Napisała, że nie wspomina o Międzynarodowym Dniu Eliminacji Przemocy Wobec Kobiet, ponieważ nie zgadza się z narracją, która zakłada, że trzeba walczyć z przemocą wobec kobiet, gdyż trzeba walczyć z przemocą w ogóle. Zgadzam się z nią w pełni. Przemocy doświadczają zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Dzieci, ludzie młodzi, w średnim wieku oraz osoby starsze. Przedstawiciele wszystkich ras i orientacji, wyznawcy wszystkich religii i mieszkańcy wszystkich zakątków świata. Uważam, że mówić o przemocy wobec jednej wybranej grupy społecznej można tylko w kontekście niesienia jej realnej pomocy (mam tu na myśli fundacje i domy opieki, które – żeby być efektywne – skupiają się na jakimś wycinku problemu).
Mam silne przekonanie, że kolejnym strasznym spadkiem po patriarchacie jest akceptacja kobiecej pasywnej agresji. Kiedy funkcjonujemy w modelu, w którym jedna płeć dominuje, a druga jest jej w jakimś sensie podległa, model ten musi pozwalać na ujście emocji, które będą się gromadzić w płci tłamszonej. Doskonałym i w sumie pozornie niegroźnym polem jest przestrzeń seksualna. Z jednej strony więc kobieta wyzwolona, uprawiająca seks z kim i kiedy chce, będzie uchodzić za puszczalską, podczas kiedy tak samo zachowującego się mężczyznę nazwiemy macho lub casanovą. Z drugiej jednak strony kobieta manipulująca swoim partnerem, a zwłaszcza mężem, używając do tego seksu lub jego braku, będzie – co pokazuje wiele stereotypów oraz żartów na ten temat – uznana za zaradną lub po prostu kobiecą. W niedługim czasie poznałam zatrważająco dużo historii mężczyzn zawiedzionych instytucją małżeństwa i przekonanych co do tego, że kobiety po ślubie bardzo się zmieniają, używając seksu jako narzędzia do osiągania swoich celów. Jako kobiecie nie odpowiada mi ani wizerunek potencjalnej ofiary, ani osoby, której uchodzi przemocowe traktowanie człowieka, z którym tworzę związek.
Przed nami ciągle jeszcze daleka droga do zrozumienia, czym jest prawdziwa równość. Myślę więc, że zamiast się skupiać na toczeniu bezsensownych dyskusji w internecie o to, czy nie wolno, czy trzeba feminatywów używać (język dopuszcza i to, i to – wzajemne przekonywanie się do własnych preferencji jest więc bezzasadne), dobrze zrozumieć, że przede wszystkim wszyscy jesteśmy ludźmi. I nikogo – bez względu na płeć – nie można traktować gorzej, ani być też nieczułym, kiedy dzieje mu się krzywda.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swoją ukochaną Björk z przecudną koncertową wersją piosenki „Human Behavior” z debiutanckiego krążka artystki.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska