SyrenNi, czyli (od)blaski i (od)cienie września

fot. Bożena Szuj

Maj, czerwiec, lipiec i sierpień nad morzem były dla mnie jak bal dla Kopciuszka. Wrzesień za to nastał, jakby na zegarze wybiła północ. Zrobiło się nieprzyjemnie i zimno, a mnie pokonało wyjątkowo dokuczliwe przeziębienie. Szybko się zresztą okazało, że mimo ujemnych wyników testu, był to wlekący się za mną od połowy sierpnia Covid, wzięty przeze mnie w połowie sierpnia za krótką i niegroźną jelitówkę, a ostatniego dnia sierpnia za grypę, choć przez bity miesiąc (aż do połowy września) nie opuszczały mnie okrutne mdłości. Kiedy wreszcie ustąpiły, przypomniały o sobie dawne dobre bóle pleców. Tym razem lędźwiowe i krzyżowe naraz. Jednym słowem, niezłe kombo. Trzymały mnie do października. Wraz z ich ustąpieniem, ustąpił też niedawny entuzjazm związany z czterdziestymi urodzinami, które będę obchodzić za niecały rok.
No a tym, co trzeba o moich wspaniałych lekach na ADHD wiedzieć (oprócz tego, że są pochodną amfy i że nie mogę w trakcie ich przyjmowania spożywać ani kawy, ani alkoholu, ani żadnej innej rzeczy, która jego jest) jest to, że nie lubią się również z wszelkiego typu chorobami. I to zarówno z samymi chorobami, jak i ich leczeniem. Mówiąc najogólniej, nie są wtedy przewidywalne, więc wraz z wrześniem, nastał u mnie wielki dół.

fot. Bożena Szuj

Tęsknota za latem

fot. Bożena Szuj

Nie wiem, co się ze mną stało. Z tą melancholijną dziewczyną, która przedstawiała się napisanymi dla niej i o niej słowami Jeremiego Przybory:

[…] Wiosennych dziewcząt pełno
i letnich tyle ładnych.
JesienNą jestem jedną,
zimowych nie ma żadnych. […]

– „Jesienna dziewczyna” Jeremi Przybora

Gdzie podziała się dziewczyna gardząca wiosną, którą mogłaby w całości przespać, lubiąca odbijające się w pokrywających świeży śnieg kryształkach lodu słońce, ciesząca się na lato, z którym utożsamiała raczej greckie eskapady i kochająca złotą polską jesień; jesień, która ją odzwierciedlała. Najwyraźniej ta dziewczyna zniknęła już dwa lata temu. Dopadła ją jesienna deprecha i potrzeba ciepła oraz słońca.
To nie tak, że lata nie lubiłam, ale też nie byłam jego przesadną fanką. Kiedy mieszkałam w Warszawie, lato w mieście jawiło mi się, jak najgorsza katorga, a Zakopane – do którego zawsze w lecie jeździliśmy – również przesadnymi temperaturami nas nie rozpieszczało. Pozostawały tygodniowe lub dwutygodniowe wyjazdy nad polskie morze, kiedy byłam dzieckiem, a od wczesnej młodości ukochane greckie Thassos i życie całkiem inne od tego warszawskiego, a potem zakopiańskiego. Upały możliwe do wytrzymania przez suchość powietrza, miłość, seks, alkohol, mnóstwo śmiechu i fajnych ludzi dookoła. Ale jednak jesień zajmowała w moim sercu miejsce szczególne. Od dwóch lat jesieni się boję, bo choć, owszem, piękna, atakuje mój mózg potężnym energetycznym zjazdem, odbiera dopaminę i generalnie pogarsza samopoczucie. W tym roku było to tak trudne, bo znakomicie ustawione leki nagle… przestały działać, jak dotąd. I niemal w tym samym momencie przyszło jakieś gigantyczne ochłodzenie. Poczułam, że nie jestem gotowa na długie spodnie. To idiotyczne, ale trzymałam się tych krótkich kurczowo. Zrozumiałam nagle naszą gdańską przyjaciółkę, która, kiedy spotykaliśmy się w jej ogródku cali mokrzy od potu, mimo wziętego przed wyjściem prysznica, powtarzała, że choćby umierała z gorąca, nigdy nie powie, że tęskni za jesienią, albo że chciałaby końca lata. Jej argumentacja była bardzo logiczna:

Mamy tak mało słońca w roku, że jak w końcu jest ciepło i słonecznie, cieszmy się z tego, nawet jeśli powoduje to jakąś chwilową niewygodę.

Wtedy nie bardzo przemawiały do mnie jej słowa. Dziś podpisuję się pod każdym obiema rękami. Miesiące ofiarowujące nam więcej światła dziennego, zalewające nas upałem, zdejmujące z nas niepotrzebne warstwy ubrań, nieco nas rozleniwiają i dystansują od tego, co ważne i poważne. Od tego, co trudne i przesadnie serio. Czy jest to prawda obiektywna? Oczywiście nie. Najszczęśliwszymi ludźmi na świecie są Skandynawowie, a nie można im zarzucić pławienia się w nadmiarze słońca. Szczęście to po prostu wewnętrzna umiejętność bycia szczęśliwym. Umiejętność wrodzona, albo wypracowana. Być może to, że od dwóch lat moje jesienie stały się dla mnie bardzo psychicznie trudne do wytrzymania, a także dobranie w końcu odpowiednich leków przypadające na czerwiec sprawiło, że wiosna i lato dały mi cudowny haj, z którym wcale nie byłam gotowa się rozstawać.

fot. Bożena Szuj

Kopciuszkiem być

fot. Bożena Szuj

Moja osobista relacja z własnym ciałem, urodą i seksualnością zawsze była trudna, a w każdym razie nigdy spójna. Potrafiłam wpadać ze skrajności w skrajność, stojąc przed lustrem i widząc raz (zdecydowanie rzadziej) boginię seksu, a raz (zdecydowanie częściej) wielką grubą bukę, choć nigdy nie byłam przecież ani tym pierwszym, ani tym drugim. Nie miałam co prawda problemów z jedzeniem – jeśli brakiem problemów można nazwać jedzenie absolutnie wszystkiego, wszędzie i o każdej porze, – ale przecież nie o realną idealność czy otyłość chodziło, a o moją własną głowę. Ponieważ byłam też zahukaną panienką z domu z fortepianem, bezrefleksyjnie łykałam wszystkie te wypada, nie wypada, zupełnie jak by moda mogła być czymkolwiek więcej niż tylko doskonałą zabawą poprawiającą samopoczucie. Owszem, bywa też sztuką (za każdym razem mam łzy w oczach, przypominając sobie znakomity dokument o Alexandrze McQueenie „McQueen”). No i oczywiście też swoim wyglądem jesteśmy w stanie wyrażać samych siebie, ale jeśli tego nie czujemy, nie musimy przecież tego robić. Nadawanie wyglądowi jakiejś przedziwnej rangi, farmazonami w stylu:

kobieta w jakimś wieku nie powinna pokazywać kolan/ramion/brzucha, ani mieć zbyt długich włosów, chyba że będzie je upinać w kok
kobieta ubrana „wyzywająco” jest „rozwiązła”
kobieta upodabniająca się swoim wyglądem do Barbie z pewnością jest głupiutka

– i wiele, wiele innych

jest zadziwiające. Tym bardziej, że przez długie lata czepiano się w ten sposób wyłącznie kobiet. Z niewiarygodną łatwością przyklejano im rozmaite etykietki jedynie z powodu tych ich fatałaszków, makijażu czy fryzur, które nie mieściły się w przygotowanych dla nich przez patriarchat szufladkach. Kiedy – stosunkowo niedawno – mężczyźni zaczęli podążać za modowymi trendami, przydarzyło się im to samo. Rzadko ktoś krytykował przykrótkie i zbyt obcisłe męskie rurki słowami:

Hehe, jakie to śmieszne!

Zdecydowanie częściej słyszało się natomiast, że są one „gejowskie” lub „pedalskie”. O co więc chodzi? O prymitywne założenie, że wygląd kobiety (oraz mężczyzny, który odstaje od przyjętych wzorców męskiego wyglądu) jest związany z odbiorem mężczyzny. Kobieta, która ma „wyzywający” styl (lub od czasu do czasu będzie się tak chciała ubrać, umalować i uczesać), szuka w ten sposób atencji mężczyzny, wygląda tak dla niego, wysyłając mu wiadome sygnały. W tej retoryce nie ma miejsca na lesbijki, kobiety aseksualne lub takie, które już albo po prostu nie szukają związku. W tej retoryce nie ma miejsca na kobiety, które do tego, by podobać się komukolwiek w sposób seksualny, używają swojego wewnętrznego seksapilu i intelektu, a niekoniecznie mody, która raczej pomaga im czuć się ze sobą dobrze. Z tej retoryki wypływa przerażające i barbarzyńskie stwierdzenie, że jeśli kobieta została zgwałcona, to oczywiście przykro, ale właściwie sama jest sobie winna. Na własne uszy słyszałam zdziwienie mężczyzny niebywale kulturalnego i bardzo przeze mnie szanowanego, że:

jak to jest, że z jednej strony kobiety nie chcą, żeby im się nachalnie gapić w biust, a z drugiej, same zakładają na siebie ubrania z ogromnymi dekoltami, eksponując swoje wdzięki.

– w domyśle: trudno się nie gapić

To teraz zapnijcie pasy, bo wyjaśnię, jak to jest. Dla wielu będzie to wstrząs, ale niektóre kobiety z dużym biustem po prostu go lubią i mają ochotę go w rozsądnych dekoltowych ramach pokazywać. I już. Ot, cała historia. Absolutnie nie oznacza to jednak, że zwalnia to kogokolwiek z kulturalnego zachowania, a kulturalny człowiek (czy mężczyzna, czy kobieta), nie gapi się nachalnie w żadną część ciała swojego interlokutora, nawet jeśli widzi odrobinę więcej niż by chciał.

W tym miejscu przypomina mi się anegdota ze Zbigniewem Wodeckiem, którego dwadzieścia lat temu przedstawił mi mój wujek, a jego serdeczny kolega. Przyleciałam do Los Angeles do rodziny na wakacje. Wodecki miał koncert dla Polonii i podczas jednej z naszych licznych z wujkiem podróży po Stanach, zatrzymaliśmy się w San Diego na kawę u pana Zbigniewa. Kiedy przyszliśmy do jego apartamentu, akurat wychodził z basenu w kąpielówkach. Wytarł się ręcznikiem i zaprosił nas do ogrodowego stołu, zgarniając z krzesła swoje bieliźniane gacie, by dłuższą chwilę nimi żonglować. Owszem, był niewymowny gorąc, ale żywiłam jakąś cichą nadzieję, że jednak coś na siebie zarzuci. Nie zarzucił. I to nie byłoby najgorsze, gdyby nie późniejsze jego ustawienie się do obiecanego zdjęcia ze mną. W tym samym stroju… kąpielowym. Czy chciałam mieć zdjęcie z półnagim Wodeckim? Nie.
Po latach, kiedy poznałam Tymona Tymańskiego – a była to moja pierwsza u niego wizyta – również spytałam o możliwość wspólnego zdjęcia. Nie było problemu. Tymon zaproponował, żebyśmy z kuchni przenieśli się do ogrodu, i w tym momencie Bartek stwierdził:
– Tylko wiesz, Marianna ma zdjęcie z Wodeckim, na którym on jest w samych gaciach. Czy mógłbyś…
– Nie ma sprawy! – odpowiedział Tymon, rozumiejąc Bartka w pół słowa, a mówiąc to, już zdejmował spodnie. Tym sposobem mam zdjęcie z nim również w gaciach, ale za to w koszulce. Plus… z całym szacunkiem dla dorobku pana Zbigniewa, ale jednak Tymon to Tymon.

Wracając jednak do wątku ubioru, czy nie zauważam niestosowności niektórych strojów? Zauważam. Nigdy nie założyłam i prawdopodobnie nie założę najbardziej nawet eleganckich spodni do Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej, ani do Opery Narodowej. Nie założyłam ich też nigdy na żadną Wigilię. Kiedy pracowałam w biurze podróży i w lecie wchodzili do mnie panowie topless (nieczęsto, ale zdarzało się), grzecznie prosiłam, żeby się ubrali. Mój elegancki służbowy strój nigdy niestety sam do nich nie przemawiał. Nie przyszło mi jednak do głowy, żeby dorabiać jakąkolwiek filozofię do niestosowności czyjegoś stroju, czy niedopasowania go do sytuacji. Jedni nic o konwenansach nie wiedzą, inni mają je kompletnie w poważaniu, jeszcze inni znają je doskonale i świadomie z nimi pogrywają. Jeśli przeszkadza mi czyjś wygląd, godząc w moje poczucie estetyki, albo rozdrapując moją wewnętrzną ranę (nieustające poczucie, że ktoś mnie lekceważy – poczucie dziecka, które wierzy, że cały świat kręci się wokół niego), mam do wyboru albo:

  • przyjrzeć się z czułością samej sobie i uleczyć to, co domaga się uwagi
  • nazwać po imieniu mój prawdziwy, przykrywany troską o konwenanse problem
  • nauczyć się rozmawiać o nim z ludźmi, którzy mnie nieświadomie triggerują, a tym samym zadbać równocześnie i o moje, i o ich dobro

albo:

  • unikać tych, którzy wyglądają i myślą inaczej niż ja.

Drugie „rozwiązanie” jest nie tylko niezdrowe, ale też skazane na porażkę, bo nic absolutnie w nas nie zmienia. Tak, w nas. Inni ludzie są tylko lustrami. Jeśli coś w nich drażni nas na tyle mocno, że czujemy gniew (na ogół emocja przykrywająca tę właściwą), przeglądamy w nich swoje własne bolesne miejsca. I mamy szansę się uzdrowić, choć często zamiast tego wybieramy uznanie, że wina/odpowiedzialność leży po tej drugiej stronie.
Czy na tym opiera się patriarchalne usadzanie kobiet, od którego w tym rozdziale wyszłam? Nie. Patriarchat to system, który w centrum świata stawia konserwatywnego, średnio inteligentnego i mało wrażliwego mężczyznę. Dlatego nie ma w nim miejsca zarówno dla kobiet, które „rzucają się w oczy” wcale nie po to, żeby takiegoż zaciągnąć do łóżka, jak i nie ma go dla mężczyzn myślących i delikatnych. O przedstawicielach wszystkich płci o orientacji innej niż heteroseksualna już nawet nie wspominam. System ten skrzywił wielu całkiem rozsądnych mężczyzn nie na tyle jednak wrażliwych, żeby swoje uprzywilejowanie dostrzec. To oni mówili mi przy kawie, zgrywając mentorów i łypiąc na mój dekolt:

– Ale feministką, chłe, chłe, mam nadzieję nie jesteś.

Skrzywił też wiele myślących kobiet, które próbowały w jakikolwiek sposób zamanifestować swoją odrębność i inność od reszty kobiet. Zazwyczaj stawały się strażniczkami patriarchatu, by przypodobać się mężczyznom (pick me girls). Jak ja podczas tej kawy, kiedy odpowiadałam z dumą:

– Nieeee!

Dumą i lekkim rumieńcem, że na mój dekolt spojrzeli. A teraz to już na pewno zapunktowałam tym odcięciem się od feminizmu jeszcze bardziej.

Piszę o tym z ciarkami żenady na plecach. Udowadniałam tę idiotyczną tezę, że kobieta ubiera się dla mężczyzny. Tak, chciałam być zauważona. Chciałam być widziana. Ale czy na pewno przez mężczyzn? Czy to była potrzeba młodziutkiej, ale jednak dorosłej kobiety, którą mogliby zaspokoić jej mniejsi lub więksi adoratorzy, czy może potrzeba małego dziecka możliwa do spełnienia wyłącznie przez jego opiekunów?
Moja osobista relacja z własnym ciałem, urodą i seksualnością musiała być trudna, bo nigdy nie mogłam zostać z tym wszystkim sama. Ciągle ktoś mi się przyglądał. A to jakiś mężczyzna, a to kobieta – inna strażniczka patriarchatu, a to w końcu pan Bóg (zawsze obecny przy masturbacji dojrzewających nastolatków, za to konsekwentnie nieobecny podczas wszystkich wojen i rzezi). Tak skupiłam się na oczekiwaniach innych wobec siebie i swojego wyglądu, że nie miałam nawet możliwości zastanowić się, czego sama chcę. Jaką siebie lubię najbardziej. Co dodaje mi pewności siebie, co mnie zamyka. Co sprawia mi zwykłą przyjemność i frajdę, a co buduje między mną a światem jakiś trudny do przeskoczenia mur. Na szczęście czas, terapie, nieustająca autoterapia oraz wrodzona dociekliwość sprawiły, że zaczęłam powoli wychodzić z roli Kopciuszka i bosą stopą dotykać krainy normalności.

fot. Bożena Szuj

Kopciuszkiem nie być

fot. Bożena Szuj

Po terapii grupowej, opisywałam na blogu jedną z dwóch diagnoz, które usłyszałam: diagnozę histrionii. Dziś widzę, że o ile diagnoza obsesyjno-kompulsywnego zaburzenia osobowości w jakiś sposób wiąże się z moim ADHD, o tyle histrionia była źle postawioną diagnozą. Wielka szkoda, że całkiem niezły personel nowotarskiego szpitala nie odrobił lekcji o ADHD. Miałam okazję zasugerować jego dyrektorce, by wzięła pod uwagę takie szkolenie, również dla siebie – nie mogła mnie już dłużej leczyć właśnie ze względu na swoją niekompetencję w obszarze ADHD. Podziękowała. Liczę, że nie była to jedynie kurtuazja.
O histrionii wspominam dlatego, że cechuje ją pewna teatralność. Teatralność gestów, wypowiedzi oraz wyglądu. Dopatrywałam się jej u siebie w potrzebie stwarzania kreacji do sesji zdjęciowych przygotowywanych z myślą o kolejnych blogowych wpisach. Dziś, kiedy wiem już, że to nie histrionia, myślę, że bardzo, bardzo długo staczałam sama ze sobą walkę. Walkę opisanej wyżej zagubionej strażniczki patriarchatu z dziką kobietą, która chce być zauważona, ale na swoich własnych warunkach, nie porzucając przy okazji siebie. Trochę, jak podczas generalnych porządków na zabałaganionym strychu, każde swoje przekonanie brałam do rąk i przyglądałam się mu z każdej strony.

Czy ty jesteś moje, czy może wyuczone?
Czy już do ciebie dojrzałam, czy właśnie z ciebie wyrosłam?

Moje i te, do których dojrzałam odkładałam na jedną kupkę, wyuczone i te, z których już wyrosłam na drugą – rzeczy do natychmiastowej, choć tak naprawdę stopniowej utylizacji. Nikt już nie powinien ich mieć. Nawet ja kiedyś.
Moja rozpoczęta w czerwcu przygoda ze sprzedawaniem ubrań, których już z rozmaitych powodów nie będę nosić, zmusiła mnie do wielu zaskakujących refleksji. Na przykład o mój styl; czy go mam. A jeśli tak, to czy jest tylko jeden, no i w ogóle czy go mieć powinnam. Co lubię nosić, a w czym lubię się pokazywać, bo wbrew pozorom to dwie całkiem inne sprawy. W końcu często wyglądamy rewelacyjnie w czymś, co jest dla nas równie wygodne jak zbroja. No i też na odwrót – dosyć rzadko wyglądamy zjawiskowo w ciuchach super wygodnych. Ale właściwie czemu by nie spróbować? Wygodne są przecież nie tylko wytarte dresy. Moja tegoroczna sprzedaż fatałaszków i mocno przemyślane układanie trochę nowej garderoby (pobliska sieć lumpeksów z wyznaczonymi dniami w tygodniu, podczas których wszystko kosztuje tylko 6 zł – każdy sklep z sieci ma wyznaczony inny dzień – to coś fantastycznego!) jest ciągle znakomitą zabawą. Dotychczas wydawało mi się – o czym więcej pisałam w czerwcowym wpisie – że mogę swoją atrakcyjność zawiesić na kołku, czując się dobrze, ale niewyjściowo. Więcej, naprawdę wierzyłam w to, że bez makijażu jestem niemal niewidzialna, mimo że na co dzień naprawdę maluję się rzadko. Wierzyłam, że są jakieś dwie nNy: jedna wyszykowana, wymalowana, wystylizowana, prosto na koncert czy inNe wielkie wyjście, a druga w niemal ciągle tych samych domowych ciuchach bez makijażu, zbyt zwykła, by ją pokazywać jakoś szerzej. Z pewnością w pogodzeniu tych moich dwóch osobowości pomogła zdrowa relacja z kobietami, z którymi mogę porozmawiać o tych wszystkich niedostrzeganych często przez mężczyzn niuansach. Kobietami życzliwymi i serdecznymi. Kobietami, w których nie ma zazdrości czy zawiści. To bardzo dla mnie nowe. Nowe i piękne. Wszystkie się w końcu zmagamy z dniem złych włosów, gorszą cerą, przeróżnymi reakcjami organizmu na okres czy chorowaniem na konkretny kosmetyk lub ciuch. No powiedzcie, że nie! No i po co właściwie obarczać tym mężczyzn, którzy już są z siebie dumni, jak po kilku latach związku zapamiętają wasz kolor oczu? Odsłaniając się z tymi przyziemnymi urodowo-wyglądowymi trudami dnia codziennego, zobaczyłam, jak bardzo one nas wszystkie łączą. I jak bardzo możemy odpuścić w babskim gronie, co na dłuższą metę uczy odpuszczania w ogóle; w każdym gronie.
Podczas tego gorącego, słonecznego lata postanowiłam więc trochę poodpuszczać. Przede wszystkim samej sobie. Jeszcze rok temu nie odważyłabym się zapozować do robionych na bloga zdjęć w samym cekinowym krótkim body w dodatku bez żadnej bielizny pod spodem (w tym miejscu pozdrawiam pana, który usiadł sobie na kamieniu tuż za nami, otworzył piwo i niemal dyskretnie obserwował naszą sesję). Dziś myślę, że niezwykle smutne jest to, że wiele kobiet potrzebuje do tego „odwagi” właśnie, choć to w gruncie rzeczy przecież błahe i nieistotne. Najwyżej komuś się nasz wygląd nie spodoba, albo wyjdzie nam gdzieś jedna czy druga fałdka. Czy to koniec świata? A przede wszystkim czy to powód, żeby zabierać nam przyjemność bawienia się swoim własnym wyglądem?
Prawdopodobnie już kiedyś pisałam o tym, że do ilustrowania blogowych wpisów własnymi sesjami zainspirował mnie dawny blog Fabjulus. Pamiętam, jakiego szoku doznałam, kiedy zobaczyłam jej zdjęcia. Jaki to był dysonans, że tak piękna kobieta może… tak doskonale i inteligentnie pisać. Przerażające, prawda? To również pokłosie patriarchalnego spojrzenia na kobiety i przydzielania im ról i wyglądów. Jak inteligentna, mądra i pisząca, to musi koniecznie siedzieć nieumalowana w worku po ziemniakach i tak sobie mędrkować. Nie może być ładna, a już na pewno nie zadbana i jeszcze do tego zgrabna. No, to się zwyczajnie ze sobą nie łączy. Przykładałam więc od początku, teraz chyba jeszcze bardziej świadomie, ogromną wagę do charakteru moich sesji, którymi ozdabiałam wpisy. Nie do mnie, rzecz jasna, należy interpretacja tego bloga, ale mogę zapewnić, że nie ma na nim elementów przypadkowych. [Może oprócz omawianego już kiedyś fatalnego łamania tekstu, na co – mimo wykupienia własnej domeny – nie mam ciągle żadnego wpływu.] Makijaże, stroje, paznokcie i rzęsy, a był czas, że nawet peruki, wielokrotnie pomagały mi tu wyczarować w mniej lub bardziej udany sposób jakąś dopełniającą wpis opowieść równoległą. Realizacja konkretnego pomysłu była dla mnie dużo ważniejsza niż to, żeby „wyglądać ładnie”. Jednak, jak każdy, mam zarówno własne poczucie estetyki, jak i swoje kompleksy, co powstrzymywało mnie od umieszczania tu jednych zdjęć i przekonywało do umieszczania drugich. W pewnym momencie złapałam się na tym, że sztuczne rzęsy i paznokcie (peruki były tylko chwilową fanaberią) stały się w mojej głowie obowiązkowymi rekwizytami w sesjach. To odkrycie uświadomiło mi, że wykreowałam w swojej własnej głowie taki obraz siebie, któremu nie dorównuję w rzeczywistości. I że nie jest to przemyślane blogowe alter ego, tylko kolejna pułapka. Od maja więc pokazuję na zdjęciach tylko własne paznokcie i rzęsy, trochę też ze względów terapeutycznych.
Nie piszę tego zresztą po to, by wywołać dyskusję na temat tego, która wersja jest „lepsza”. To kompletnie nieistotne. Nadal lubię każdą. Również – coraz bardziej – tę sauté, którą tak pięknie uchwyciła w Grecji moja dobra koleżanka Georgia Dask. Dzielę się spostrzeżeniem, że jest pewna subtelna różnica między kreacją, mówiąc szumnie, artystyczną, a fałszem. A na fałsz – i pisząc, i śpiewając – nie chcę sobie pozwalać.

fot. Bożena Szuj

Kto tu kogo uratował?

fot. Bożena Szuj

Przychodzące z wiekiem doświadczenie, terapie i autoterapia to jedno, ale na pewno mój dzisiejszy spokój, samoakceptację i poczucie własnej wartości zawdzięczam przede wszystkim niecałym siedmiu kilogramom szczęścia i miłości (lub też wkurwu, jak ją przedstawia mój Partner) – naszej przysposobionej psiórce Żuli. Nie wiedziałam, że tak można kochać, a z dnia na dzień obydwoje kochamy ją jeszcze mocniej. Naszym celem było danie dobrego, kochającego domu pieskowi, który nie miał na niego szans. Wzięliśmy z interwencji przerażoną sunię. Całe swoje półtoraroczne życie była zamknięta w jakiejś śmierdzącej melinie przez zwyrola, który w końcu poszedł siedzieć, ale za rozbój. To pozostawiło w niej traumę, która nie tak rzadko daje o sobie znać. Była zaniedbana weterynaryjnie, do dziś – choć jest z nami już pół roku – nie byliśmy w stanie jej wykastrować, bo po wyleczeniu pierwszej urojonej ciąży zapadła na giardiozę, którą leczy się prawie miesiąc. A kiedy można już było wykonać badania potwierdzające, że giardioza minęła, dostała cieczkę, a po niej kolejną urojoną ciążę. Nie ma łatwego życia. Jednak mało co mnie tak podnosi, jak użalanie się nad nami (???), że „mamy problematycznego psa”. Mamy fantastycznego, mądrego i przekochanego pieska z charakterem, któremu człowiek wyrządził niewyobrażalną krzywdę. Minimum, jakie możemy zrobić dla zwierząt, to ich nie jeść, nie nosić ich futer i w miarę możliwości dać im dom.
Dzisiaj naszym najważniejszym celem jest uczynienie z Żuli najszczęśliwszego i zdrowego psa. To jednak nadal niedużo w porównaniu z tym, ile dostajemy od niej w zamian. A dostajemy codzienne treningi uważności. Te cudowne poranki we trójkę, kiedy mała na nas wskakuje i bez pardonu wypycha nam komórki z dłoni (tak, straszny zwyczaj), bo „teraz jest czas wspólnych pieszczot”. Uczy nas, czym jest bycie w tu i teraz, tak ważne dla wszystkich uciekających od niego ADHD-owców. Pokazuje, jak ogromną radość może sprawiać jedzenie (ciągle tego samego, teraz już wiem) i spacer, ale też jakim nieopisanym szczęściem jesteśmy… dla niej my. Piszę to ze łzami w oczach, bo tyle radości, ile nie jest nawet w stanie pomieścić w sobie to maleńkie ciałko na każdy nasz powrót, to coś, czego nie doświadczyłam nigdy. Nie mówiąc już o tym, że po pierwszej mojej i jej kilkudniowej rozłące (o której jeszcze napiszę), popuściła na mój widok. I dla niej to już w ogóle nie ma znaczenia, czy przytyłam, czy schudłam, czy mam umyte czy nieumyte włosy, czy jestem w makijażu czy bez niego, jak również co w ogóle na sobie mam. Ona po prostu nas oboje kocha, a my robimy codziennie wszystko, żeby na tę miłość zasłużyć. Równocześnie też dzięki niej każde z nas uczy się kochać samego siebie.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę tylko jeden utwór, który do SyrenNi pasuje najbardziej – „Le sirene” Demetria Stratosa. Umieszczałam go już na swoim blogu nie raz, ale jako jeden z moich ulubionych utworów ma w moim sercu miejsce priorytetowe i będzie się pojawiał zawsze, kiedy poczuję, że powinien.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kryzys męskości

fot. Bożena Szuj

Temat kryzysu męskości pojawia się co jakiś czas w moich rozmowach z dalszymi znajomymi, ale też w prasie; i to zarówno tej skierowanej do kobiet, jak i do mężczyzn. Znajomi najczęściej narzekają na nie tylko kryzys, ale wręcz upadek męskości, którego kwintesencją ma być zakładanie przez mężczyzn spodni rurek. Zdarza mi się też słyszeć utyskiwania na trudną do zdefiniowania na pierwszy rzut oka płeć osób mijanych na ulicy. Jak powszechnie wiadomo, dobre rozpoznanie płci przechodniów ma kluczowe znaczenie dla prawidłowego poruszania się w ruchu pieszym.
Gazety z kolei podnoszą temat silnych, niezależnych, wyemancypowanych kobiet, które same doprowadziły do tego, że nie mogą znaleźć oparcia w mężczyznach prawdziwie męskich. I z jednej strony – ciągną temat gazety – to dobrze, że kobiety są silne, ale z drugiej źle, bo biedni mężczyźni się w tym wszystkim gubią, czując, że są niepotrzebni i odtrąceni. (Prawdopodobnie dlatego właśnie, w akcie desperacji, wciskają się w rurki i ochoczo rzucają w wir tęczowego homoseksualnego szaleństwa niszczącego tradycyjne rodziny.)
Można oczywiście machnąć ręką, pamiętając, że ludzie zawsze będą gadać i pisać bzdury. Uważam jednak, że wbrew pozorom temat jest ważny, a tkwienie w starym modelu „męskości” (warto dodać, że toksycznej!) przynosi bardzo dużo krzywdy nam wszystkim niezależnie od płci. Patriarchat trzeba odrzucić, ale żeby go odrzucić, trzeba go najpierw zrozumieć.

fot. Bożena Szuj

☯️ Toksyczna męskość

fot. Bożena Szuj

Jedną z ikon toksycznej męskości jest Clint Eastwood (we wszystkich swoich rolach), który całą gamę emocji zamyka w jednym tylko wyrazie twarzy. Oczywiście kocham filmy Eastwooda, szanuję też jego ascetyczną grę aktorską, ale ta jedna tylko mina, która wyraża coś między cierpieniem, wkurwem, chęcią odwetu na zimno a kompletnym emocjonalnym chłodem charakterystycznym dla zaawansowanych alkoholików lub psychopatów, powinna być wielką czerwoną lampką – ostrzeżeniem dla jego ewentualnych przyszłych kompanów płci obojga, a nie wabikiem na kobiety, bo to takie męskie. No, ludzie!
Gust to gust. Jedni lubią cichych, nieśmiałych outsiderów, inni głośnych ekstrawertyków. I nie ma tu jednego dobrego wyboru oczywiście (i na szczęście). Dziś jednak chcę się przyjrzeć nie temu, jaka jest nasza natura, a temu, co narzuciła nam kultura. To bardzo nieraz trudne do oddzielenia. Czasem wręcz niemożliwe. Ale spróbujmy.
I tutaj trzeba oczywiście cofnąć się do wychowywania chłopców i dziewczynek. (Mam ogromną nadzieję, że wejdzie ono raz na zawsze do lamusa, bo ludzie są coraz bardziej świadomi krzywdy, jaką stare podziały robiły obydwu płciom.) Chłopcom, kiedy byłam w podstawówce, pozwalano na więcej. „Niegrzeczność” uważano za ich cechę wrodzoną, usprawiedliwiając większość ich wybryków jednym tylko słowem – „chłopaki”. Słowem wypowiadanym z koniecznym zresztą wywracaniem oczami. Już słyszę uszami wyobraźni komentarz:

No ale jak to? W podstawówce to dziewczynki były chwalone i stawiane wszystkim za wzór, a najwięcej uwag dostawali chłopcy!

– komentarz, który już słyszę uszami wyobraźni

Tak, to prawda. Zadajmy sobie jednak pytanie, czym ta enigmatyczna „niegrzeczność” w rzeczywistości była. Była wszystkim, czego nie potrafił poskromić zakompleksiony, kiepski nauczyciel. Była chaosem, nieporządkiem, rozmowami podczas lekcji, ale też przeciwstawianiem się dorosłym samozwańczym autorytetom, mówieniem głośno własnego zdania, krnąbrnością, obroną własnych granic, niewpuszczaniem innych jednostek na swoje prywatne podium ważności. Myślę, że pod tym teatralnym i pretensjonalnym „chłopaki” z wywróconymi oczyma kryła się ulga. Ulga, że choć dają w kość, poradzą sobie w dorosłym życiu. Czy karano ich za bycie „niegrzecznymi”? Oczywiście. Jednak pozwalano na więcej, bo przyjęto, że mają prawo tacy być, szybko dorabiając do tego filozofię, że ich nadpobudliwość i skłonność do „niegrzeczności” wynika z ich płci.
Dlaczego to niedobrze? Bo to nie jest prawda. Podejście do zasad (skłonność do przestrzegania ich lub łamania), przekora, pedantyczność, uległość czy wrogość wobec innych to indywidualne cechy każdej jednostki niezwiązane z jej płcią. Mogą być wrodzone lub wyuczone, a nawet i takie, i takie. Stwierdzenie, że z samej swojej natury dziewczynki są „grzeczniejsze”, a chłopcy mniej „grzeczni”, jest mniej więcej tak mądre, jak wyciągnięcie na przykładzie dwóch czy trzech znajomych osób wniosku, że wszyscy, którzy mają ciemne oczy, zdradzają. Od najmłodszych więc lat moje pokolenie (ale przecież też wszystkie pokolenia wcześniejsze) dostawało komunikat, że chłopcy na swoją „niegrzeczność” nic już nie poradzą, ale po dziewczynkach wszyscy „grzeczności” się spodziewają. Nierówne traktowanie równych sobie osób zawsze prowadzi do tej samej katastrofy. Ci, którzy nie wpisują się w sztucznie utworzony schemat cierpią albo udając kogoś, kim nie są, albo wybierając wierność sobie i los outsidera. Ci, którzy wpisują się w sztucznie utworzony schemat, wybierają wiarę w jego prawdziwość, nie dopuszczając do siebie niewygodnej prawdy, że jesteśmy jako ludzie po prostu inni i mamy często bardzo inaczej.
No dobrze, ale skoro chłopcom pozwala się na „niegrzeczność”, to chyba pokrzywdzone są tylko dziewczynki, czyż nie? Otóż nie. Bo problemem nie jest tu kwestia samej „niegrzeczności”. Problemem jest tu kwestia nieprawdy, jakoby różnice między naszymi płciami były aż tak duże, jak się je przez lata przedstawiało. Nie twierdzę, że nie istnieją. Istnieją, ale przebiegają trochę gdzie indziej i są znacznie bardziej subtelne niż pokazuje nam to patriarchat.
Jak więc, w świecie nieprawdy o ludzkiej naturze, którakolwiek płeć miałaby być szczęśliwa? Nawet ta teoretycznie uprzywilejowana?
Chłopcom wybacza się brojenie – „niegrzecznej” dziewczynce się nie wybacza. Chłopaka i mężczyznę, którzy mieli wiele seksualnych partnerek nazywa się zdobywcami, ewentualnie z przekąsem lowelasami czy playboyami – dziewczynę i kobietę z taką samą lub mniejszą liczbą seksualnych partnerów nazywa się z pogardą latawicą, puszczalską szmatą, dziwką, itd.. Wykonywanie swoich codziennych domowych obowiązków przez mężczyznę nazywa się pomaganiem kobiecie (również, co najzabawniejsze, przy wspólnym dziecku), wykonywania swoich codziennych domowych obowiązków przez kobietę się nie nazywa w żaden sposób, bo się go nawet nie zauważa.
Równocześnie ci heteroseksualni przedszkolni rozbójnicy, amatorzy wulw i dzielni pomocnicy we własnym domu nagle stają się kompletnie bezbronni w zderzeniu z tematem homoseksualizmu. I nie mówię tu o prymitywnych homofobach – ich wyrzucam poza nawias swojego życia i w miarę możliwości też bloga. Mówię o całkiem świadomych, pewnych swojej orientacji, otwartych na prawa społeczności LGBT+ heteroseksualnych mężczyznach. Coś musiało pójść nie tak, skoro przesympatyczny, fajny mężczyzna, mówiąc przyjacielowi, że za nim tęskni, czuje, że musi kilka razy podkreślić, że „nie w taki sposób”. (Ile z nas, drogie heteroseksualne kobiety, mówiąc przyjaciółce, że za nią tęsknimy, czuje potrzebę zaznaczenia, że nie w erotyczny sposób?) Coś musiało pójść nie tak, skoro otwarty, inteligentny, mądry mężczyzna stwierdza, że „przyjaźnienie się z homoseksualistą byłoby dla niego dziwne”, choć przyjaźni się z wieloma wspaniałymi kobietami platonicznie, bo jest w szczęśliwym monogamicznym związku. (Dla ilu z nas, heteroseksualnych kobiet, przyjaźnienie się z lesbijką stanowiłoby dyskomfort?)
Chłopcom też od dziecka odmawia się prawa do okazywania emocji, zwłaszcza do płaczu. Uczą się więc je tłumić. I te pulsujące, narastające pod powierzchnią, ale przykryte ohydnym, złym, idiotycznym frazesem „chłopaki nie płaczą” emocje widzę w nieruchomym, martwym wyrazie twarzy Clinta Eastwooda w każdym jego filmie. Nie ma tam mężczyzny męskiego na wskroś – jest kaleka, chory, zniszczony przez społeczne oczekiwania człowiek. Jeśli kryzysem męskości jest kryzys tej karykatury narysowanej dawno temu i w żaden sposób nieprzystającej do męskiej natury (jeśli istnieje w ogóle tylko jedna!), to niech ten kryzys skończy się jak najszybciej całkowitym jej upadkiem!

fot. Bożena Szuj

☯️ Toksyczna kobiecość

fot. Bożena Szuj

Nauczone od dziecka, że bycie „grzeczną” wynika z naszej biologii, próbujemy, jako dorosłe już kobiety sprostać społecznemu oczekiwaniu łagodności, uprzejmości i wyuczonej serdeczności. Nie odmawia się nam prawa do łez, jak chłopcom i potem mężczyznom, ale odmawia się nam prawa do wyrażania złości, co przecież również prowadzi do tłumienia emocji. To wszystko – okraszone spleśniałym sosem seksizmu życzliwego, o którym napiszę za chwilę – sprawia, że tracimy mnóstwo czasu i energii na dopasowanie się do bezsensownych standardów, zamiast zgłębiać istotę samych siebie.
Bliska mi osoba dokonała niedawno fascynującego odkrycia lingwistyczno-psychologicznego. Zauważyła, że na koronkowej bieliźnie producent użył słowa „naughty” (ang. niegrzeczny), co pchnęło nas obie do rozważań na temat seksualnych konotacji tego słowa w odniesieniu do kobiet. Szybko zauważyłyśmy rozdźwięk między tym, czego się od kobiety oczekuje „na co dzień”, a czego „pod osłoną nocy”. (Piszę to w cudzysłowie i z dużym przymrużeniem oka, bo nie uznaję czegoś takiego jak nieodpowiedni czas na seks, ale wpisuje się to doskonale w przestarzałe myślenie o kobiecej naturze.) Seks to w ogóle temat rzeka. Mam wrażenie, że odebrano nam kobietom tak wiele, że wszystkie nasze frustracje zagnieździły się właśnie w tym obszarze.

Sex appeal to nasz broń kobieca

– śpiewał, przebrany za kobietę, Eugeniusz Bodo

Broń? Kobieca? Naprawdę? Przed czym miałybyśmy się bronić? W dodatku własnym seksapilem. To tylko idiotyczna piosenka, ale niestety zdradza sposób myślenia poprzednich pokoleń.
Irytowały mnie zawsze stare polskie filmy, w których kobieta, żeby pójść z mężczyzną, z którym ma ochotę, do łóżka, musi najpierw wykonać serię gestów i zapewnień, że nie jest taka łatwa, a po seksie obowiązkowo stwierdzić, że nigdy wcześniej nie zrobiła tego na pierwszej randce. Jakie to ma po pierwsze znaczenie i – przede wszystkim – czemu ma to służyć? Oczywiście doskonale się to uzupełnia z toksycznie rozumianą męskością. Mężczyzna zdobywca karmi swoje ego tym, że się musiał „postarać”. Problem w tym, że seks to tylko (albo aż) seks i nic poza tym. To nie zawody, wyścigi, łechtanie własnego ego, czy wskakiwanie z rumieńcami w wielką studnię rozkosznego wstydu. To cudowna przyjemność, rozluźnianie napięcia, budowanie więzi i bliskości z drugą osobą. Sytuacja dla jednych magiczna, dla innych mniej, ale na pewno zawsze taka, w której obie strony muszą się czuć bezpieczne, w której konieczne jest zaufanie. Jak bezpiecznie może się poczuć kobieta, której udawane, ale jednak „nie” zostało zbagatelizowane? Jak mężczyzna może zaufać kobiecie, która myśląc „tak”, powiedziała z początku „nie”, żeby nie wyjść na puszczalską? To wszystko ohydne gierki, których nauczyły nas poprzednie pokolenia, a je jeszcze poprzednie. Gierki, z którymi trzeba raz na zawsze skończyć. Skończyć z mitem mężczyzny, który z istoty swojej natury ma wyższe libido niż kobieta, więc zawsze i wszędzie musi walczyć z popędem, czasem przegrywając („chłopaki…”). Skończyć też z mitem kobiety, która z istoty swojej natury ma niższe libido niż mężczyzna, więc za każdym razem robi mężczyźnie niemal uprzejmość, godząc się po długich namowach na seks i później wstydząc się przyznać, że czerpie z niego ogromną przyjemność. Te gierki prowadzą tak naprawdę obydwie płcie i obydwie robią sobie nimi wzajemnie krzywdę.
Kiedy po raz pierwszy dowiedziałam się o tym, że istnieją żony, które potrafią manipulować swoimi mężami poprzez wieloletni brak seksu, myślałam, że to jakiś koszmar, który zdarza się w związku jednym na milion i to raczej pewnie na Marsie (lub właśnie Wenus). Szybko jednak, zgłębiając temat, zrozumiałam, że jest bardzo dużo takich sytuacji tuż obok nas. Nikt się tym nie chwali (nie ciągnięty za język), ale po przeprowadzeniu swojego własnego wywiadu środowiskowego, zaczęło mi się to jawić jako dość jednak powszechna praktyka. Straszliwa i przerażająca. Jest to również – jak każde nadużycie seksualne w związku – rodzaj przemocy seksualnej, choć mało osób ma tego świadomość.
Jeśli przyjrzymy się temu uważniej, zrozumiemy korelację między maleńkim wycinkiem męskiego świata, jaki nam łaskawie wygospodarowano, a wszechogarniającą kobiecą frustracją, która skumulowała się w naszej seksualności, co idealnie odzwierciedla pomysł, jakoby seksapil mógł być naszą kobiecą „bronią”. Zrozumiemy też, czemu to właśnie kobiety najokrutniej i najdotkliwiej oceniają seksualność innych kobiety. Oceniają ją, bo ciągle oceniają swoją własną. Często nienawidzą innych kobiet, bo nienawidzą samych siebie.

  • Ubrała się seksownie, bo tak chciała, bo to w danej chwili ją wyrażało, bo spróbowała udowodnić sobie samej, że nie ma krzywych niezgrabnych nóg i może przyciągnąć męskie spojrzenie? Bo chciała pokonać swoją nieśmiałość? Nie, nie. Po prostu „ubrała się wyzywająco i wygląda jak dziwka”. Koniec, kropka. (Słyszałam to miliony razy. Od kobiety.)

My być może potrafimy wyglądać atrakcyjnie, ale za to zawsze z gustem! Bo my to zawsze „inny przypadek”. (Ten argument tyczy się zresztą obydwu płci.) Rozumiemy motywy swojego zachowania, rozumiemy kontekst, rozumiemy przyświecające nam intencje. Może więc, kiedy brakuje nam danych, uznajmy, skoro już musimy, że same byśmy się – z miliona powodów – tak jak kobieta, którą mijamy na ulicy czy w barze nie ubrały. I zamknijmy temat. Nie oceniajmy, pamiętając, że same prawdopodobnie zawsze będziemy oceniane.

  • Mężczyzna mnie zdradził, bo nasz związek od lat już jest farsą, którą utrzymujemy na siłę? Bo nie pozwalam mu odejść bez dojmującego poczucia winy? Bo nie umiał się wywiązać z zawartej ze mną umowy o wierności? A może dlatego, że za każdym razem zawodzi mnie na wszystkich możliwych polach, a ja nie potrafię go rzucić? Nie, nie. „To ta latawica się na niego zasadziła, mimo że wiedziała, że jest zajęty”.

Po pierwsze ludzi nie można ani zająć, ani zaklepać. Są wolni. Można się natomiast z nimi umówić na pewne obowiązujące w związku zasady. Choć oczywiście dyskusyjnym jest, czy osoba trzecia powinna wchodzić w romans z kimś, kto ma partnera, jednak to nie ona obiecywała nam wierność i to nie ona tej obietnicy nie dotrzymała.

fot. Bożena Szuj

☯️ Równość

fot. Bożena Szuj

Równości nie da się tak łatwo i pięknie romantyzować, jak toksycznej zależności kobiety od mężczyzny. Nie da się jej też tak brutalnie wyszydzać, jak toksycznej zależności mężczyzny od kobiety. Równość ludzi (w tym także równość płci) jest naturalnym punktem wyjścia. Dlatego patriarchat, czyli sztucznie utworzona, szkodliwa struktura odbierająca kobietom ich prawa jest tak opresyjny i przemocowy. Mężczyźni rzecz jasna różnią się od kobiet, a kobiety od mężczyzn. Wszyscy ci, którzy nie rozumieją istoty feminizmu, czują się za każdym razem w obowiązku przypominania mi o tym – miałam w szkole biologię, ale dzięki. Już pierwszym problemem w dzieleniu ludzi na dwie tylko płcie jest całkowite pominięcie osób niebinarnych, które jednak w społeczeństwie istnieją. Na równi z innymi.
Ponieważ jaskrawy podział na kobiece i męskie (najczęściej w pewnej kontrze zresztą) uważam za relikt czasów mijających, z przerażeniem obserwuję modę na tzw. kręgi kobiet, które łączą w sobie dziwnie pojętą plemienność, zabobon i dochodowy biznes. Nie są terapią – odwołują się do zwyczajów naszych babek i prababek, które siadały w kółku, wspierając się wzajemnie. Jednak ani nasze babki, ani prababki nie płaciły za rok takich atrakcji tysiąca czy dwóch tysięcy złotych – nawet przed denominacją. (Nie mogły również za „przejście do właściwego żywiołu” zgarnąć wielokrotności wpłaconych wcześniej pieniędzy.) To pomieszanie z poplątaniem bierze się prawdopodobnie z zagubienia niektórych kobiet, które potrzebują czegoś, ale nie umieją zdefiniować czego. Łatwiej im wmówić, że tym czymś jest właśnie siedzenie w kółku z nieznajomymi kobietami i emocjonalne obnażanie się przed nimi w „bezpiecznej przestrzeni kobiecej energii” (bo obcy mężczyźni to zagrożenie, za to obce kobiety – czyste bezpieczeństwo), niż zachęcić do zobaczenia w patriarchacie struktury przemocowej wobec wszystkich ludzi (w różnym stopniu oczywiście) i otworzenia się na jedność z ludźmi podzielającymi nasze wartości, niezależnie od ich płci.
Żeby nie było niedomówień – są sytuacje, w których rzeczywiście czuję, że zrozumie mnie lepiej bliska mi kobieta, niż bliski mi mężczyzna. Są też sytuacje odwrotne. Rozumiem więc te wyświechtane, przez co dość pretensjonalne, sformułowania „kobieca i męska energia”. Nie jest to moje, ale wiem, że niektórzy potrzebują grupy wsparcia, która będzie się opierać na jedności płci. Niech więc istnieją takie grupy – w liczbie odpowiadającej zapotrzebowaniu na nie. I niech, jak wszystkie grupy wsparcia, będą darmowe.
Tak czy tak, uważam, że poczucie plemienności powinno wypływać nie z faktu naszej narodowości, rasy, płci czy orientacji seksualnej, ale ze wspólnie wyznawanych wartości. Żyjemy w kraju, w którym większość zadecydowała, że infantylny chłoptaś w przyciasnym garniturku nadaje się do piastowania urzędu prezydenta, edukacja seksualna w XXI wieku budzi sprzeciw i wielkie społeczne debaty, a 99% osób korzystających z hulajnóg, nie potrafi ich zaparkować. Plemienność zbudowana na polskiej narodowości oraz ta zrzeszająca inteligentne, wrażliwe i empatyczne osoby, to dwa wykluczające się zbiory. Z plemiennością zbudowaną na płci mam inny problem – jest to zbiór zbyt duży, przez co zbyt rozmyty. Ze wszystkimi kobietami łączy mnie dokładnie to samo, co ze wszystkimi ludźmi – w niektórych sytuacjach to bardzo dużo, w innych całkiem mało. Każda napotkana kobieta nie jest moją siostrą (tak samo zresztą, jak Karol Wojtyła nie był moim papą). Więź czuję ze wszystkimi artystami bez względu na ich narodowość, rasę, płeć czy orientację seksualną. W jakimś sensie to oni są moimi braćmi i siostrami (choć z niektórymi – jak to czasem z rodzeństwem bywa – dzieli mnie absolutnie wszystko). I siedzimy w tym artystycznym kręgu od lat, ale – co pewnie zrozumiałe – nieodpłatnie.
A czym jest wspomniany wyżej seksizm życzliwy? Stwierdzenia, że kobieta jest ze swojej natury bardziej delikatna i wrażliwa, słabsza, wymagająca szczególnej ochrony, a równocześnie lepiej nadająca się do opieki nad dziećmi, domem czy nawet mężczyzną niż on sam paradoksalnie mogą się wydawać komplementami. Jaki jednak jest ich przekaz? Że nie jesteśmy równi oraz że do wykonywania niektórych zajęć predysponuje nas płeć. Nie jest to prawda.
I ten wyświechtany „żarcik”, że

feminizm kończy się tam, gdzie trzeba zanieść lodówkę na czwarte piętro,

– niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu!

jest taki idiotyczny, bo również opiera się na fikcji. Osobiście nie znam ani jednego mężczyzny, który wniósłby lodówkę (starego typu, więc faktycznie ciężką) na czwarte piętro w pojedynkę, najlepiej trzymając ją, widowiskowo, czubkiem palca. Nie znam też żadnej kobiety, która by to potrafiła. (Co nie oznacza, że nie istnieją ani tacy mężczyźni, ani takie kobiety.) Do takiej operacji potrzebna jest siła i wprawa, a nie płeć biologiczna.
No ale ten kij ma dwa końce. Równość płci oznacza również rezygnacje z tych nielicznych „przywilejów”, które nam, kobietom, niegdyś przyznano, takich jak: przepuszczanie w drzwiach, płacenie za nas, uważanie pikantnych dowcipów za niegodne damskich uszu, całowanie w rękę, itd… Piszę o nich w cudzysłowie, bo nikt z nami tego nie ustalał. Nikt nie zapytał ogółu kobiet, czy to dla nas faktycznie fajne, czy właśnie zupełnie nie. Może dlatego, że nie da się wyłuskać czegoś takiego, jak opinia ogółu kobiet…
Jeszcze kilka lat temu wydawało mi się – o czym dziś myślę z lekkim zawstydzeniem, – że to przepuszczanie w drzwiach, ustępowanie miejsca czy ten cały dziwnie zdefiniowany szacunek, z którym tak obnoszą się niektórzy panowie, to piękny relikt czasów mijających. Przecież gdzieś w środku lubimy (niektóre z nas), kiedy mężczyzna jest szarmancki. Było mi wręcz smutno, kiedy słyszałam mówione z przekąsem:

Chcecie równości? To same sobie otwierajcie drzwi!

Uparcie próbowałam przekonać i siebie, i innych, że to przecież co innego; „równość to punkt wyjścia, a dobre maniery, to dobre maniery”. W jak wielkim byłam błędzie! Wreszcie to dostrzegłam. Mieli całkowitą rację ci, którzy stawiali między manierami z ubiegłych epok a brakiem równości znak – nomen omen – równości!

  • Pomijając żelazną zasadę – o której większość tego narodu nie ma pojęcia, – że pierwszeństwo mają zawsze osoby wychodzące (!!!), przytrzymywać drzwi, czy ustępować miejsca warto temu, komu w danej chwili jest to bardziej potrzebne. Pomagajmy osobom obładowanym zakupami, taszczącym wózki, mniej sprawnym (czasem z powodu zaawansowanego wieku) bez względu na ich płeć!
  • Mam dwie ręce i – jak większość kobiet – doskonale sobie radzę z otwieraniem drzwi. Dość zabawne, że te same delikatne rączki, które nie powinny same tykać ciężkich drzwi, są równocześnie stworzone do prania, prasowania, gotowania, szorowania na błysk całego domu czy przewijania dziecka…
  • Mamy XXI wiek, kobiety zarabiają. Czasem mniej, a czasem więcej niż mężczyźni. Jeśli ktoś nas zaprasza na kawę czy obiad, na ogół oznacza to, że to on stawia, jednak nie płeć determinuje konieczność płacenia czy niepłacenia, ale sformułowanie „ja zapraszam”.
  • „Delikatność uszu” jest związana z wrażliwością, ale przede wszystkim ze stopniem sterapeutyzowania, nie zaś z płcią. Każdy człowiek ma własne nieprzekraczalne granice, wrażliwość na jedne tematy, traumy związane z innymi, a ponadto inne poczucie humoru. Ta granica nie przebiega pomiędzy płciami. „Chronienie” damskich uszu przed dowcipami o seksie, zwłaszcza z użyciem wulgarnych wyrazów jest kolejną formą kontroli naszej seksualności. Oczywiście w większości jest to kontrola całkowicie nieuświadomiona. Ta złość, którą, czytając, czują teraz niektórzy z Was, to dowód na prawdziwość moich słów. Niezależnie, czy jakiś żart nas śmieszy, czy nie, po pierwsze – jest tylko żartem, a po drugie – świadczy wyłącznie o tym, który go przytacza. Dlatego mój Partner powtarza, że śmieszą go kawały o Żydach, bo obnażają polski antysemityzm. On, śmiejąc się, śmieje się nie z Żydów, lecz Polaków, którym się wydaje, że są, żartując w ten sposób, zabawni. No ale to zrozumie dopiero osoba sterapeutyzowana. Analogicznie mądre, sterapeutyzowane społeczeństwa posiadają uczucia religijne, których nie da się obrazić.
  • Zwyczaj całowania przedstawicieli jednej płci przez przedstawicieli drugiej płci – nigdy na odwrót! – w rękę jest czymś absolutnie obrzydliwym. Okrutną satysfakcję znajduję jedynie w przykrej długoletniej obserwacji sprzed pandemii poczynionej w milionach damskich toalet: zatrważająca liczba kobiet nie myje rąk po skorzystaniu z toalety. Kobiece dłonie – sama słodycz, mniam, mniam, mniam!
fot. Bożena Szuj

☯️ Związek partnerski

fot. Bożena Szuj

Żeby zrozumieć, czym jest związek partnerski, trzeba zrozumieć, kim są partnerzy. Partnerzy są dwiema odrębnymi, niezależnymi, pełnymi, równymi wobec siebie jednostkami. Ich związek wymaga (jak każda międzyludzka relacja) od każdej ze stron pewnych kompromisów, a rozkład obowiązków – np. przy wspólnym prowadzeniu domu – nie jest dyktowany płcią, lecz indywidualnymi predyspozycjami, zamiłowaniami do pewnych czynności i niechęciami do innych, temperamentem i wrażliwością każdego partnera. Wielokrotnie słyszałam od kobiet teksty typu:

(wojujące) feministki zabraniają tym kobietom, które lubią gotować, sprzątać i zajmować się domem, robić tego, jak do tej pory

(wojujące) feministki zabraniają tym kobietom, które chcą akurat być w łóżku lub poza nim traktowane przedmiotowo, lubienia tego

(wojujące) feministki zabraniają tym kobietom, które nie chcą pracować, być na utrzymaniu męża, nawet jeśli ten wcale nie stosuje wobec nich przemocy finansowej

Uwaga, wyjaśniam, choć tolerancję na głupie teksty mam bardzo małą. Po pierwsze szastanie przymiotnikiem „wojująca”, niczego feministkom nie ujmuje, choć w przypadku nie każdej będzie to adekwatne. Po drugie, feminizm jest o równości traktowania, a nie o prywatnych preferencjach jednej czy drugiej pani lub pana. Jeśli więc feministki podnoszą kwestie zajmowania się przez kobiety domem, traktowania kobiet przedmiotowo czy utrzymywania żon przez mężów, nie chodzi im o to, co się dzieje za przyzwoleniem poszczególnych kobiet. Chodzi im o te kobiety, które wchodzą w rolę gosposi i utrzymanki, które zmuszają się do słuchania niewybrednych żartów o sobie (lub kobietach w ogóle) wbrew sobie. Tylko dlatego, że „tak się przyjęło”. Samo się nie przyjęło – przyjął to męski świat. I jeśli to z niektórymi kobietami rezonuje, to super. Nie to jest jednak tematem działań (wojujących) feministek.
No i tu przechodzimy chyba do najważniejszego – do wzięcia za siebie odpowiedzialności. Ciekawe są te argumenty, że feministki mi zabraniają, więc ich nie lubię, bo zdradza to niesione przez całe pokolenia, zakorzenione w kobiecym DNA przeświadczenie, że ktoś nam – dorosłym osobom – w ogóle może czegokolwiek zabronić. Bez znaczenia, czy to będzie ukochany, mąż, szef czy feministka. Otóż – nie może! Każdy z nas – ludzi – jest odpowiedzialny sam za siebie i nie może tej odpowiedzialności ani na kogoś przekładać, ani nikomu zabierać. I tu pojawia się być może jakaś rysa na umiłowanym przez nas wszystkie (wojujące) feministki końcu patriarchatu. Zniesienie tego opresyjnego systemu opartego na nierówności będzie oznaczało też koniec ery świętych krów. Takich „malych”, uroczo nieporadnych kobietek, które chciały miłości, a trafiły na złego, nieczułego drania, jednak – mimo że seks był dla nich z miłością tożsamy – nigdy nie doprecyzowały, jak patrzy na to mężczyzna, z którym uwikłały się w romans. I żeby nie było nieporozumień. Odsuwam teraz na bok bolesny temat przemocy seksualnej. Odsuwam też na bok sytuacje ewidentnych oszustw i manipulacji, mających na celu uwiedzenie kobiety poprzez świadome wprowadzenie jej w błąd. Piszę o kobietach, które – choć seks wiążą z miłością – ze strachu lub braku wiedzy nie stawiają jasnych granic. Nie mówią o tym wprost, nie pytają potencjalnego kochanka, jak on te sprawy widzi. Może widzieć je bardzo inaczej, co też jest w porządku. Tyle, że nie dla tych kobiet. Ale przez te wszystkie lata chronienia naszych „delikatnych uszu”, mamy zbyt ściśnięte gardła, by mówić wprost o naszych seksualnych i emocjonalnych potrzebach. A mamy do nich wszyscy prawo. I mogą być one przeróżne. Jak nasze ciała, fantazje czy spostrzeżenia.

fot. Bożena Szuj

☯️ Lepszy świat

fot. Bożena Szuj

Gdyby ktoś jeszcze kilka miesięcy temu zapytał mnie, jak wg mnie mógłby wyglądać lepszy świat, nie miałabym pojęcia, co odpowiedzieć. Wyręczyli mnie twórcy doskonałego serialu „Sex Education”, pokazując mi coś, co kompletnie nie mieściło się w mojej głowie. Istnieje szansa, że część tego, czym się zachłysnęłam, jest codzienną rzeczywistością Brytyjczyków – jeśli tak, to bardzo im zazdroszczę!
Lepszy świat, to świat bez pruderii i fałszywej cnotliwości. Świat, w którym dzieciaki, poznając swoją nieheteronormatywną seksualność, nie są zastraszane, poniżane, wpędzane w myśli samobójcze. Świat, w którym bycie biseksualnym jest tak samo ok, jak bycie heteroseksualnym, homoseksualnym czy niebinarnym. Świat, w którym ludzie są siebie ciekawi i nie mają miliona zahamowań przed pójściem do łóżka z osobą innej rasy czy niepełnosprawną, bo liczy się człowiek. Świat, w którym ci, dla których seks jest przygodą i którzy nie chcą się wiązać nie wyśmiewają tych, dla których seks jest duchowym przeżyciem. I na odwrót! Świat, który nie jest zafiksowany na wzajemnym ocenianiu swoich wyborów seksualnych. Jednym słowem świat szacunku, miłości i prawdziwej empatii. Świat niemęski i niekobiecy. Świat ludzki.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę „Like the Sea”. Jak się pewnie nietrudno domyślić, spędziłam ostatni czas nad morzem i właśnie ta piosenka często mi towarzyszyła w długich, codziennych nadmorskich spacerach.

fot. Bożena Szuj

Jestem feministką

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nie jestem feministką

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Kiedy wiele lat temu mój ówczesny przyjaciel i mentor – mężczyzna, którego uważałam za niezwykle mądrego, światłego i otwartego człowieka, zapytał mnie:

Ale Ty nie jesteś feministką?

– pytanie, jakie wiele lat temu zadał mi mój ówczesny mentor

odpowiedziałam bez wahania:

Oczywiście, że nie jestem!

– moja na nie odpowiedź

Prawdopodobnie pod słowem „feministka” w naszych głowach pojawił się ten sam stereotyp wojujących, zgorzkniałych i zaniedbanych kobiet. W moim zdecydowanym „nie” zawarłam informację, że nie wyrzeknę się wszystkiego, co wydawało mi się wtedy skrajnie kobiece. Że uwielbiam flirt, swoją seksualność i to, co mnie od mężczyzn odróżnia oraz że samych mężczyzn wielbię nade wszystko. Moje „nie” oznaczało wierność szpilkom, stanikom, makijażom i sztuce uwodzenia.
Pamiętam szeroki uśmiech, jaki wywołałam na twarzy mojego mentora. Zajęliśmy oboje wygodne miejsca w patriarchalnie ustawionym świecie, myśląc – egoistycznie – tylko o sobie. (Każde z nas o samym sobie.) Dorastałam w bardzo patriarchalnej rzeczywistości, ale równocześnie też w niewiedzy i nieświadomości, czym patriarchat jest. Otaczający mnie wielcy artyści i wielcy ludzie w zdecydowanej większości byli mężczyznami, więc przez co najmniej dwie pierwsze dekady swojego życia tkwiłam w przekonaniu, że mężczyźni są lepsi, bardziej inteligentni, mogą więcej, lepiej tworzą, są ciekawsi. Czy ktoś mi coś takiego powiedział w twarz? Oczywiście nie. Wyciągałam, jak każde dziecko, własne wnioski z obserwowanego przez siebie świata. Paradoksalnie to właśnie mój tata jako jedyny obserwowany przeze mnie dorosły kompletnie wyłamywał się z patriarchalnej narracji – autentycznie kochał ludzi, nie dzieląc ich ani ze względu na płeć, ani na pochodzenie, ani na wiek czy wykształcenie. Przerastał większość swoich przyjaciół, cenionych erudytów, dla których kobiety były tylko miłym dodatkiem do skomplikowanego i poważnego męskiego świata. M.in. dlatego tak zdecydowanie zareagowałam na użycie w książce o nim feminatywów; drażniła mnie nie tylko infantylność i pretensjonalność ich użycia w tamtym kontekście, ale też nieprawdziwy obraz, jaki budowały. Tata nie gościł na Kaliskiej „muzykolożek i muzykologów, kompozytorek i kompozytorów” – co więcej, nie gościł tam nawet „muzykologów i kompozytorów”. Gościł ludzi, których cenił, podziwiał i kochał, a ich zawody czy płcie nie miały dla niego znaczenia. Czemu więc mimo tak potężnego wzorca (męskiej pogardy dla patriarchatu) udało mi się wynieść z dzieciństwa szkodliwy stereotyp, że mężczyźni są lepsi, a nawet pewną niechęć do innych kobiet? Moja terapeutka wyjaśniła mi kiedyś, że jeśli dziewczynka w pewnym okresie rozwoju utożsami się bardziej z mężczyzną niż kobietą, może to utrudnić jej przyszłe relacje z własną płcią. Paradoks polegał więc na tym, że jedynym feministą, jakiego znałam, był mężczyzna.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Patriarchalny model świata

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Długi czas nie wiedziałam, czym patriarchat jest, bo udawało mi się jego negatywnych stron nie doświadczać. Oprócz wspomnianej niechęci do kobiet i nie do końca nawet uświadomionego przekonania, że mężczyźni są lepsi, wierzyłam w równość. W mojej głowie to się wtedy nie kłóciło. Dla wielu nie byłam jakąś tam dziewczyną, tylko córką Patkowskiego. Choć znałam kobiety traktowane rzeczywiście na równi z mężczyznami, widziałam, że to zawsze łączy się z niezrozumiałym dla mnie nieeksponowaniem przez nie „swojej kobiecości” – tak to wtedy czułam. Wielokrotnie słyszałam, że kobiecość to nie dekolty po pępek, dziwnym zresztą trafem tłumaczyli mi tak świat mężczyźni, którymi nie byłam zainteresowana seksualnie, ale wcale nie dekolty mam tu na myśli. Zależność, którą dostrzegałam (z biegiem czasu coraz mocniej), była taka, że kobiety, które unikały szpilek, makijaży, fasonów podkreślających kobiece kształty, kolorów jeszcze odważniejszych niż khaki, a często nawet szczotki do włosów, były traktowane przez pracujących z nimi mężczyzn poważnie, jak partnerzy, fachowcy, czyli dokładnie tak, jak na to zasługiwały. Natomiast kobiety roztaczające woń zachwycających perfum, barwne, zauważalne, wkładające widoczny wysiłek w swój zapierający dech w piersiach wygląd były na ogół albo czyimiś (obecnymi lub byłymi) kochankami albo po prostu efektownymi żonami pełniącymi rolę egzotycznych ozdób swoich wielkich mężów. Często pracującymi (nierzadko zresztą również na dorobek męża), bardziej przyziemnymi, racjonalnymi, a także przystępnymi dla tych, którzy chcieli zaszczytu kontaktu z mężem dostąpić. Innymi słowy były definiowane przede wszystkim przez pryzmat mężczyzn, z którymi coś je łączyło.
Czy coś w tym złego? Po tylu latach dostrzegania tego fenomenu, ale niezauważania w nim niczego niestosownego, mam pełną świadomość, jak trudno będzie to zrozumieć tym, którzy nie czują tu żadnego zgrzytu. Zaznaczę więc, że:

  • problemu nie widzę w tym, jaki ktoś ma styl, jak lubi, a jak nie lubi wyglądać, lecz w innym traktowaniu kobiet:
    nieeksponujących swojej kobiecości: patrzeniu na nie przez pryzmat ich umiejętności,
    eksponujących swoją kobiecość: patrzeniu na nie przez pryzmat ich mężów bądź partnerów, ewentualnie ich seksualnej atrakcyjności, a nie ich własnych osiągnięć oraz intelektu.
  • Problemu nie widzę w tym, że jedna kobieta nie przywiązuje wagi do wyglądu, a inna przywiązuje do niego wagę ogromną. Widzę go w tym, że kiedy ta druga chce pokazać światu swój talent, swoją mądrość i inteligencję, staje przed murem stereotypów na swój temat, często nie do przebicia.
  • W końcu problem dostrzegam w tym, że będąc kobietą i widząc w telewizji po raz pierwszy Katarzynę Bondę czy zdjęcia znakomicie piszącej, przezabawnej Fabjulus, zamiast po prostu przyjąć do wiadomości, że są to piękne atrakcyjne kobiety i zwyczajnie się z tego faktu ucieszyć, doznawałam za każdym razem ciężkiego szoku. Szoku wynikającego z zakorzenionego głęboko przekonania, że jak już kobieta wejdzie w jakąś męską domenę (np. pisanie), to musi swoje kobiece atuty ukrywać, bo nikt nie potraktuje jej poważnie.

Mimo że równocześnie nikt nie twierdzi chyba, że  pewna troska o swój wygląd w jakikolwiek sposób ujmuje np. Bradowi Pittowi czy Johnny’emu Deppowi profesjonalizmu. Aktorzy, modele czy piosenkarze mogą się jednym wizualnie podobać, innym nie, ale nie uznajemy z automatu, że ci uchodzący za atrakcyjnych są głupi i puści, a ci o nienachalnej (a przynajmniej niepodkreślanej) urodzie są prawdopodobnie inteligentni. Większości z nas wysnuwanie takich tez wyda się prawdopodobnie idiotyczne. Czemu więc padamy ofiarami takiego myślenia o kobietach? I pytam oczywiście obydwie płcie, bo patriarchalny wirus nie toczy wcale tylko mężczyzn.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Mansplaining

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Mansplaining, który doczekał się dwóch pięknych tłumaczeń na polski: panjaśnienie oraz tłumaczyzm, to termin socjolingwistyczny oznaczający objaśnianie czegoś drugiej osobie w sposób, który jest protekcjonalny i ją deprecjonuje.

Zjawisko zostało opisane w 2008 r. przez Rebeccę Solnit w eseju „Men Explain Things to Me”. Rebecca Solnit opisała w nim odbytą na przyjęciu rozmowę, podczas której starszy mężczyzna próbował wyjaśnić jej istotę problemu opisanego w jej ostatniej książce. Następnie namawiał ją, aby zapoznała się z powyższą lekturą i nie przestał nawet wówczas, gdy dowiedział się, że rozmawia z autorką publikacji.
Kilka tygodni później w serwisie LiveJournal po raz pierwszy użyty został termin „mansplaining”. Szybko stał się on popularny i został uwzględniony w internetowej wersji Słownika Oxfordzkiego i Słownika Merriam-Webster. W 2010 roku New York Times umieścił określenie „mansplainer” w zestawieniu słów roku (Words of the Year).

Wikipedia

Pamiętam pewne spotkanie ze znajomymi rodziców, kiedy byłam już studentką. Starszy muzykolog wdał się ze mną w rozmowę o jakimś zagadnieniu z zakresu logiki. Akurat zgłębiałam je wnikliwie na studiach i bez trudu wychwyciłam, gdzie się w swoim wywodzie myli. Uznałam zresztą, że każdy ma do pomyłki prawo i nie czułam żadnej satysfakcji, że potrafię wskazać mu jego błąd. Raczej, w swojej naiwności, cieszyłam się, że mogę być dla niego partnerem do ciekawej rozmowy. Niestety. Szybko do mnie doszło, że w tej rozmowie nie chodziło ani o logikę, ani o obiektywną prawdę. Chodziło natomiast o to, by starszy pan przekazał swoją mądrość i wiedzę młodziutkiej słodkiej gąsce. Nieistotne, że plótł akurat dyrdymały – to był jego czas, w którym przy okazji mógł wrócić pamięcią do swoich licznych i głośnych podbojów sprzed lat, bo na śliczną dziewczynę miło popatrzeć.
I o co mi właściwie chodzi? Czy to nie miłe, być adorowaną? Nie miłe, kiedy ktoś ceniony i z zasługami znajduje dla nas czas i energię, by podzielić się swoją wiedzą? No właśnie niezbyt. I podkreślę raz jeszcze, do flirtów dwa razy mnie namawiać nie trzeba, jednak flirt jest pewną konwencją, na którą muszą wyrazić zgodę obydwie strony. Nie miałabym zresztą w tamtym momencie nawet pewnie nic przeciw lekkiemu, niewinnemu i niezobowiązującemu poflirtowaniu, ale wchodzenie na grunt, który nie był mi wcale obcy (moja mądrość wynikała przede wszystkim z faktu, że byłam z tym materiałem po prostu na świeżo) i zupełne ignorowanie mojej wiedzy, przy podkreślaniu swojej własnej jest dosyć agresywną próbą sił i koło flirtu nawet nie stało.
Innego zdarzenia z egzaminu na studia doktoranckie, na które się finalnie nie dostałam, nie będę dziś przytaczać – opisałam je w tekście „Głupia cycatka”, do którego lektury serdecznie zachęcam. Był to rodzaj może nie tyle typowego mansplainingu, ale innego traktowania, co wyczuwalnie wiązało się z moją płcią. Niestety słowo klucz to „wyczuwalnie”, stąd tak wielka trudność w wytłumaczeniu tego zjawiska zarówno osobom, które dopuszczają się seksizmu, jak i tym, które go nie rozumieją. Mogę jednak zagwarantować, że każda ofiara innego traktowania ze względu na płeć, wiek, orientację seksualną czy rasę, będzie czuła, że dzieje się coś niedobrego.
Kolejną barwą mansplainingu jest dawanie odczuć interlokutorowi, że jest głupszy, słabszy, mniej kompetentny i zajmuje od początku do końca rozmowy znacznie niższą pozycję niż my. Każdy ma prawo się przejęzyczyć, pomylić, wyciągnąć mylne wnioski lub czegoś zwyczajnie nie zrozumieć. Czym innym jest jednak życzliwe wskazanie błędu, a czym innym polowanie na każde potknięcie, by z tryumfem je potem wypunktować. (Prawdopodobnie nie jestem jedyną osobą na świecie, którą takie traktowanie kompletnie zamyka.) Pamiętam inne jeszcze zdarzenie, również z czasów moich studiów – z samego ich początku. Jeden z przyjaciół taty, ważny profesor, erudyta, człowiek, który tyle przeczytał i tyle wiedział, że każda rozmowa z nim mnie autentycznie paraliżowała. Bałam się zbłaźnić, skompromitować, ośmieszyć. Dziś powiedziałabym tamtej zahukanej dwudziestolatce:

Dziecko drogie, w jaki właściwie sposób to, że nie przeczytałaś tak wielu książek i nie posiadłaś tak ogromnej i imponującej wiedzy, jak ktoś, kto nie dość, że jest od Ciebie o sześć dekad starszy, to jeszcze spędził całe swoje zawodowe życie na jej zgłębianie, miałoby Ciebie skompromitować czy ośmieszyć? Szanuj jego mózg, korzystaj, póki możesz z jego mądrości i bądź wdzięczna za możliwość rozmowy z nim. A jeśli wskaże w Twoim rozumowaniu błędy, przyjmij to z pokorą. I pamiętaj, że chociaż nie chcesz w to uwierzyć, też coś wartościowego do tej rozmowy wnosisz. Nie wie o tym tylko głupiec.

– to, co dziś powiedziałabym tamtej zahukanej dwudziestolatce

Podczas opisywanego spotkania po raz pierwszy odważyłam się powiedzieć coś więcej o swoich studiach, o fascynacji ćwiczeniami z profesorem Bralczykiem (którego mój rozmówca znał dobrze osobiście). Rodził się we mnie wtedy językoznawca oszołomiony pragmatyką. Miałam coraz jaśniejszą wizję języka (w najszerszym ujęciu) jako formy (w najszerszym ujęciu) oraz idące za tym przekonanie o wyższości formy nad treścią. Albo jeszcze inaczej – świadomość, że forma niesie treść zupełnie inaczej niż przywykliśmy o tym myśleć, więc to jej należy się przyglądać. (Poświęciłam temu zjawisku kilka lat później swoją pracę licencjacką zatytułowaną Czego „autor” nie musiał mieć na myśli czyli kiedy tekst zaczyna tworzyć odrębną rzeczywistość… oraz potem pracę magisterską, będącą w jakimś sensie jej kontynuacją: Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża… – obie pod kierunkiem cudownego profesora Krzysztofa Kłosińskiego.) Opowiedziałam o tym zestresowana, ale też podekscytowana. Być może nieudolnie, być może nieporadnie. Przyjaciel taty uśmiechnął się zawadiacko (a mimo zaawansowanego wieku był ciągle niezwykle atrakcyjnym mężczyzną), po czym spuentował moją wypowiedź słowami:

Czyli dowiedziałaś się na studiach, że jest forma i jest treść.

– rozczarowująca puenta profesora

Jestem pierwsza do śmiania się z siebie samej. Wielokrotnie, opowiadając coś komuś, łapię się na złej budowie zdania czy błędach logicznych i zanim mój rozmówca je zauważy, sama się z nich wycofuję, obracając wszystko w żart. (Dlatego zresztą wolę pisać niż mówić i podejrzewam też, że sporo osób woli mnie czytać niż ze mną rozmawiać.) Jednak tamta puenta profesora, biorąc pod uwagę po pierwsze temat, który jest dla mnie ciągle niemal religijny (ja język nie tylko badam – ja język wyznaję), a po drugie to, jak wiele musiałam w sobie przełamać, żeby w ogóle się odezwać, na zawsze i nieodwracalnie zmieniła mój stosunek do niego. Mój szacunek z zachwytu zmienił się w chłodne uznanie jego wiedzy i zasług oraz tego, że jest ważnym człowiekiem w życiu mojego taty. Słyszałam już wielokrotnie, że mam pamięć słonicy, że nie umiem odpuścić, że jestem pamiętliwa czy przewrażliwiona. Dziś wiem, że niezrozumienie zjawiska wysokiej wrażliwości (którą jestem obdarzona) wcale nie usprawiedliwia zachowań niedelikatnych i potencjalnie krzywdzących.
Mansplaining to jednak wbrew powszechnej opinii zjawisko objaśniania świata nie tylko kobietom i nie tylko przez mężczyzn. Mało się o tym mówi, ale większość nauczycieli (w przytłaczającej większości kobiet) z racji wykonywanego zawodu ma większą łatwość w stosowaniu mansplainingu wobec dzieci. Oczywiście jest to naganne, bo rolą nauczyciela nie jest nadużywanie swojej szeroko pojętej władzy i dominacji (inna sprawa, że tylko tchórze znęcają się nad słabszymi od siebie), lecz sprawienie, by uczniowie szybko opanowali dany materiał.
Mnie udało się kiedyś nawet stracić pracę przez kobietę, która stosowała wobec mnie zarówno mansplaining, jak i ageizm. Objaśniała mi świat z pozycji osoby starszej, więc z samego tego faktu bardziej doświadczonej. Równocześnie podważała moje kompetencje, choć sama była specjalistką na zupełnie innym polu niż ja. Podważała je zresztą nie na podstawie popełnionych przeze mnie błędów, lecz faktu, że mogłabym być jej córką. Kiedy przedstawiłam niepodważalne dowody na to, że się myli, podziękowano mi za współpracę.
Nie dajmy się więc zwieść narracji, że te zachowania przydarzają się tylko mężczyznom. Przydarzają się ludziom. I mądrym, i głupim. Na ogół są wynikiem mieszanki: bezmyślności, złego wychowania i tkwienia długie lata w patriarchalnych wzorcach.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Równość

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Choć słowo „feminizm” pochodzi od łacińskiej „feminy”, czyli „kobiety”, jego głównym i najważniejszym postulatem jest zrównanie płci pod względem politycznym, ekonomicznym, osobistym i społecznym. Ponieważ powstał w kontrze do patriarchatu, w którym mężczyźni są na uprzywilejowanej pozycji, zrównanie płci oznaczało po pierwsze zniesienie tych męskich przywilejów, a po drugie podniesienie rangi kobiet tak, by rzeczywiście można było mówić o pełnej równości.
Myślę, że dziś w naszej kulturze patriarchat ostał się jedynie w formie ciągnącego się za niektórymi smrodu czasów słusznie minionych. W związku z tym również współczesny feminizm ewoluował – lub ewoluować powinien – z tego nastawionego na walkę z męskim wrogiem, czyli tak naprawdę męskim przywilejem, na taki nastawiony na walkę o równość płci w każdym aspekcie. Do tego potrzebna jest świadomość, że ofiarą patriarchatu padają wszystkie wrażliwe, empatyczne osoby bez względu na płeć. W patriarchacie więc doskonale odnajdą się też kobiety mające te same cechy, co odnajdujący się w patriarchacie mężczyźni, czyli niewymagające, niewrażliwe społecznie i nieumiejące spojrzeć szerzej: to, co mi osobiście może odpowiadać i w czym mogę się odnajdywać, nie musi być wcale dla każdego, więc nie powinno być jedynym obowiązującym wszystkich modelem.
Rozczarowują mnie więc te felietony bardzo naprawdę cenionej przeze mnie Pauliny Młynarskiej, w których – podkreślając zastanawiająco często, że nie żywi urazy do wszystkich mężczyzn i oskarża o pewne zachowania jedynie niektórych, – kontynuuje narrację:

OPRAWCA = MĘŻCZYZNA
OFIARA = KOBIETA

Co prawda rozwadnia ją, dodając, że nie każdy mężczyzna, ale ta narracja jest właśnie na wskroś patriarchalna i pogłębia przekonanie o nierówności płci. Ujmuje też kobietom, stawiając je w roli ofiar. A bywa bardzo różnie. Dokładnie to, o czym piszę, wyraziła kiedyś na swoim profilu cudowna Julia Izmałkowa, czyli PsychoMama Julia, wzbudzając kompletnie niezrozumiałe dla mnie kontrowersje. Napisała, że nie wspomina o Międzynarodowym Dniu Eliminacji Przemocy Wobec Kobiet, ponieważ nie zgadza się z narracją, która zakłada, że trzeba walczyć z przemocą wobec kobiet, gdyż trzeba walczyć z przemocą w ogóle. Zgadzam się z nią w pełni. Przemocy doświadczają zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Dzieci, ludzie młodzi, w średnim wieku oraz osoby starsze. Przedstawiciele wszystkich ras i orientacji, wyznawcy wszystkich religii i mieszkańcy wszystkich zakątków świata. Uważam, że mówić o przemocy wobec jednej wybranej grupy społecznej można tylko w kontekście niesienia jej realnej pomocy (mam tu na myśli fundacje i domy opieki, które – żeby być efektywne – skupiają się na jakimś wycinku problemu).
Mam silne przekonanie, że kolejnym strasznym spadkiem po patriarchacie jest akceptacja kobiecej pasywnej agresji. Kiedy funkcjonujemy w modelu, w którym jedna płeć dominuje, a druga jest jej w jakimś sensie podległa, model ten musi pozwalać na ujście emocji, które będą się gromadzić w płci tłamszonej. Doskonałym i w sumie pozornie niegroźnym polem jest przestrzeń seksualna. Z jednej strony więc kobieta wyzwolona, uprawiająca seks z kim i kiedy chce, będzie uchodzić za puszczalską, podczas kiedy tak samo zachowującego się mężczyznę nazwiemy macho lub casanovą. Z drugiej jednak strony kobieta manipulująca swoim partnerem, a zwłaszcza mężem, używając do tego seksu lub jego braku, będzie – co pokazuje wiele stereotypów oraz żartów na ten temat – uznana za zaradną lub po prostu kobiecą. W niedługim czasie poznałam zatrważająco dużo historii mężczyzn zawiedzionych instytucją małżeństwa i przekonanych co do tego, że kobiety po ślubie bardzo się zmieniają, używając seksu jako narzędzia do osiągania swoich celów. Jako kobiecie nie odpowiada mi ani wizerunek potencjalnej ofiary, ani osoby, której uchodzi przemocowe traktowanie człowieka, z którym tworzę związek.
Przed nami ciągle jeszcze daleka droga do zrozumienia, czym jest prawdziwa równość. Myślę więc, że zamiast się skupiać na toczeniu bezsensownych dyskusji w internecie o to, czy nie wolno, czy trzeba feminatywów używać (język dopuszcza i to, i to – wzajemne przekonywanie się do własnych preferencji jest więc bezzasadne), dobrze zrozumieć, że przede wszystkim wszyscy jesteśmy ludźmi. I nikogo – bez względu na płeć – nie można traktować gorzej, ani być też nieczułym, kiedy dzieje mu się krzywda.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swoją ukochaną Björk z przecudną koncertową wersją piosenki „Human Behavior” z debiutanckiego krążka artystki.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska