Któż z nas nie lubi czasem przeczytać opowiadania erotycznego, które rozpali zmysły, pobudzi wyobraźnię, a może stanie się inspiracją lub wstępem do namiętnych chwil z ukochaną osobą lub samym sobą? No właśnie… ja.
Być może przez swoje długoletnie uzależnienie od pornografii, być może przez naprawdę fatalne opowiadania, na które natrafiałam w sieci (nic nie gasi pożądania szybciej niż słaba interpunkcja), w końcu może przez gustowanie w wersjach hard nie soft nigdy nie ciągnęło mnie do czytania ani romansów, ani delikatnych opowiadań erotycznych dla pensjonarek (jak o nich zawsze myślałam).
Tymczasem na mojej fejsbukowej drodze życia stanęła przeurocza, arcyciepła Sylwia Parol, której e-bookowego debiutu byłam niezwykle ciekawa. Po pierwsze dlatego, że wiem, jak cudownie i zmysłowo posługuje się językiem. Po drugie dlatego, że na miejsce akcji swojego opowiadania wybrała Zakopane, w którym mieszkam już od trzynastu lat.
O czym jest opowiadanie?
fot. Bożena Szuj
Opowiadanie ma nieskomplikowaną fabułę, co przy jego długości (zaledwie 81 stron) jest atutem. Główna bohaterka Alicja jest trzydziestosześcioletnią mieszkanką Warszawy. To kobieta z lekką nadwagą, już prawie rozwódka, matka szesnastolatka, a przede wszystkim stereotypowa matka Polka, zamartwiająca się i zajmująca wszystkim, tylko nie sobą. Przekonana, że już nic jej w życiu nie spotka i nieznosząca swojego ciała, powoli wpada w schemat pruderyjnego myślenia oraz mentalną starość. Weekendowy samotny wyjazd do Zakopanego ma być dla niej odskocznią od trudnego i bolesnego rozwodu, a także możliwością podładowania akumulatorów. Choć wszyscy wokół pozwalają sobie na mniej lub bardziej subtelne aluzje, że
powinna sobie przygruchać jakiegoś górala na te kilka gorących nocy,
– niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu
ją cieszy perspektywa odpoczynku w pięknej górskiej scenerii. Na przystojnego hydraulika nie trzeba długo czekać, a rozwój wypadków łatwo przewidzieć.
Warsztat językowy
fot. Bożena Szuj
Nie ukrywam, że była we mnie pewna obawa, że Sylwia zagubi się w góralszczyźnie równie spektakularnie jak twórcy „Szpilek na Giewoncie”, którzy popełnili wszystkie możliwe błędy od doboru garderoby swoich bohaterów po włożenie w ich usta koślawej, żenującej gwary góralsko-warszawskiej. Na szczęście w opowiadaniu „Zasługujesz na miłość” udało się uniknąć tego typu wpadek. Czego natomiast się nie udało uniknąć? Pewnej naiwności na samym początku, która jednak dość szybko ustąpiła miejsca stopniowemu budowaniu erotycznego napięcia, w czym Sylwia jest naprawdę doskonała! Jerzy Sosnowski, którego uważam za literackiego mentora, opowiadał nam podczas studiów na prowadzonych w naszej grupie przez dwa semestry warsztatach „twórcze pisanie”, że opisy erotyczne są szczególnie trudne i wymagające. Z jednej strony trzeba się dosyć mocno obnażyć, z drugiej trafić w jakiś uśredniony gust ogółu (ja ze swoim trafiłabym pewnie tylko do małej garstki zwyroli), z trzeciej z kolei nie stać się w tym wszystkim groteskowym. W pisaniu Sylwii bardzo cenię jej niesłychane wyczucie tego, co w erotyce jest uniwersalne. Mogę sobie pozwolić na drobne uszczypliwości w związku z fabułą, ale skłamałabym mówiąc, że opowiadanie na mnie nie zadziałało.
Podhale z marzeń i snów
fot. Bożena Szuj
Podhale ma swój niepowtarzalny urok. Tatry zapierają dech w piersiach nawet tym, którzy nie zamierzają ich zdobywać. Góralskie stroje są piękne, a górale to – mówiąc szczerze i obiektywnie – najprzystojniejsi mężczyźni w całej Polsce. Muzykę Skalnego Podhala się albo kocha, albo się jej nienawidzi. Surowa, szorstka, chropowata, z gruba ciosana, ostra – najlepiej odzwierciedla góralski charakter; górale choć słyną z gościnności i serca na dłoni, są też uparci, przekorni i charakterni. Zakopane przyciągające onegdaj najciekawszych artystów z całej Polski, stanowiło swego czasu jedną wielką artystyczną bohemę. To wszystko sprzyja budowaniu podhalańskiego mitu – mitu surowego i pięknego miejsca zamieszkanego przez surowych i pięknych ludzi będących bliżej Prawdy. Bliżej Absolutu…
Tymczasem w rzeczywistości jest trochę inaczej. Już nie czepiając się tego, że Tatry są owszem, cudowne, ale najwspanialsza ich część leży po stronie słowackiej. Czy tego, że góralskie portki mają kolor kremowy, a nie – jak u większości fiakrów po latach nieprania – brunatno-szary. Nie czepiając się też tego, że w karczmach – mimo zapewnień, że jest inaczej – od wielu lat kapele góralskie nie grają muzyki Skalnego Podhala, lecz łatwiejsze dla ucha przygrywki słowackie i węgierskie. (Oryginalną podhalańską muzykę usłyszymy już tylko na tradycyjnych weselach oraz pogrzebach.) Przymykając oko na fakt, że góralskie świętości sprowadzają się w praktyce przede wszystkim do dutków, czy inny, że górale nie są nauczeni etyki pracy z klientem, więc na turystów, do których nie potrafią dotrzeć, głównie narzekają. Spuszczając na to wszystko zasłonę milczenia i utrzymując, że to kwestia „zmieniających się czasów” (nie sądzę)… największym odstępstwem od tego mitu są mężczyźni. Rzeczywiście przypominający na ogół urodą samego Adonisa, jednak najczęściej kiedy otwierają usta, wydobywają z siebie dyskryminacyjne hasła podlane bogoojczyźnianym ciężkostrawnym sosem. Jeśli jest się, jak ja, kobietą sapioseksualną, trudno rozpatrywać przeciętnego górala nawet w kategoriach one night stand’u. Podczas swojej działalności w Strajku Kobiet Podhale usłyszałam mnóstwo dramatycznych historii o przemocy domowej. Zgodnie z tradycją sprawcami byli mężczyźni, a ofiarami kobiety i dzieci. (Niewybredne „żarty” niektórych radnych pokazują dobitnie, że patologia w tej części kraju jest niestety normą.) Nadal – większość, to nie wszyscy, jednak świadomość skali zła każe trochę przewartościować początkowy zachwyt.
Czytając opowiadanie Sylwii Parol, przeniosłam się w świat mitycznego magicznego Podhala z wyobrażeń i snów reszty Polski. Z sielanki wytrąciła mnie co prawda sytuacja, w której przystojny hydraulik Maksymilian zaproponował Alicji, że odwiezie ją na pogotowie – zmroziła mnie perspektywa przeniesienia akcji do Szpitala Powiatowego w Zakopanem, który wystarczyłoby opisać jeden do jednego, żeby uzyskać efekt opowiadania grozy. Na szczęście szybko odetchnęłam z ulgą, kiedy okazało się, że ta przyjemność ominie nieświadomą niczego Alicję.
Romantyczna wizja miłości
fot. Bożena Szuj
Z romantyczną wizją miłości, o czym już tu wielokrotnie pisałam, mam spory problem. Bo pociąg seksualny to jedno, a budowanie zdrowej więzi, to zupełnie co innego. Oczywiście kiedy mówimy o relacjach romantycznych, trudno o to drugie bez pierwszego. Jednak pierwsze nie jest gwarancją drugiego, co romantyczna literatura i filmy zdają się kompletnie pomijać.
Sylwia poradziła sobie z tym całkiem nieźle, pokazując czułość i rodzącą się między bohaterami intymność. Cieszy mnie bardzo, że bohaterką opowiadania jest kobieta dojrzała o sylwetce „nieidealnej”, która jednak rozpala zmysły mężczyzny „obiektywnie” bardzo atrakcyjnego. To doskonale pokazuje, że w przyciąganiu seksualnym nie chodzi o wykreowane przez media, kulturę i popkulturę wzorce, tylko o bardzo subiektywne potrzeby każdej jednostki, które kształtują się w człowieku na bardzo wczesnym etapie rozwoju pod wpływem często zupełnie przypadkowych sytuacji. Jest sporo prawdy w tym, że chociaż poczucie wartości trzeba sobie samemu w środku wypracować, nie żyjemy na pustyni; otaczają nas inni ludzie, którzy mogą nas albo swoją serdecznością i otwartością uskrzydlić, albo za pośrednictwem wrogości wbić w ziemię. To potrafi wpłynąć na poczucie wartości, zwłaszcza, gdy nie jest ono wysokie. Kiedy Maksymilian próbuje pokazać Alicji ją samą widzianą jego oczami, może na chwilę oderwać ją od perspektywy, do której się przyzwyczaiła, zasiać w niej ziarno samoakceptacji, zaintrygować. Jednak w pewnym momencie spada na niego cały ciężar odbudowania jej poczucia wartości, co nie jest niestety najlepszą wróżbą. Po pierwsze dlatego, że nie jest to jego rola, a po drugie dlatego, że to praca na długie lata. Lata, które może spędzą razem, a może nie, co nie powinno mieć wpływu na decyzję Alicji o tym, by wziąć za siebie i swoje szczęście odpowiedzialność. A na płynącą z tego satysfakcję i polepszoną jakość życia, jak każdy, zasługuje!
P.S. Opowiadanie „Zasługujesz na miłość” znajdziemy na platformach:
tłumaczenie: Magdalena Moltzan-Małkowska wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022
oryginalny tytuł: I’m glad
my mom died
Głośny literacki debiut Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” porusza niesamowicie ważne kwestie, które w wielu kulturach (m.in. naszej) ciągle jeszcze uchodzą za tematy tabu. Jest to również znakomita, wciągająca, pełna fantastycznego humoru, doskonale napisana… wstrząsająca powieść autobiograficzna o tym, jak wiele nieodwracalnych błędów można popełnić, wychowując dziecko i jak kompletnie przez nikogo nieweryfikowana władza absolutna matki może zniszczyć życie jej dziecka. Jest to też powieść o piekle anoreksji, bulimii, alkoholizmu, współuzależnienia i show biznesu, w którym dorastają pod niewyobrażalną presją dziecięce gwiazdy, spełniające na ogół marzenia swoich rodziców.
Kwestia tytułu
fot. Bożena Szuj
Nie ukrywam, że tytuł wywołał we mnie początkowo mieszane uczucia. Oczywiście w połączeniu z przepiękną okładką i cukierkowym na niej zdjęciem McCurdy trzymającej różową urenkę, bardzo mnie rozbawił. Równocześnie okazywanie radości z powodu czyjejkolwiek śmierci budzi mój sprzeciw. Amerykańska gawiedź, która wytoczyła się z szampanem na ulice po zamordowaniu Saddama Husajna utożsamiała w moim odczuciu najohydniejsze instynkty nie dlatego, żeby mi było Husajna szkoda, czy żebym uważała, że na śmierć nie zasłużył. Podobny niesmak czułam, kiedy jedna z instagramerek stwierdziła, że „po śmierci Putina otworzy szampana” (co oni mają z tym szampanem?). Znowu nie dlatego, żebym nie uważała, że najlepszą przysługą dla świata będzie unicestwienie tego zbrodniarza. Czułam jednak, że czym innym jest odetchnąć z ulgą po czyjejś śmierci, a czym innym poświęcać swoją energię na jej celebrowanie.
W przypadku tytułu recenzowanej dziś przeze mnie książki jest jednak trochę inaczej. Po pierwsze Jennette McCurdy łączyły ze zmarłą silne więzy. Była to relacja mająca długą historię. Relacja, której częścią było więc również samopoczucie autorki po śmierci matki i własne na ten temat przemyślenia, czy – co najbardziej tragiczne – nieumiejętność wyodrębnienia ich z wdrukowanych w siebie przekonań i manipulacji matki, z którą dwadzieścia parę lat swojego życia była emocjonalnie zlana w jedno. McCurdy w wielu wywiadach powtarzała, że od początku chciała tak właśnie nazwać swoją książkę. Zależało jej na tym, żeby tytuł przyciągnął uwagę i taką funkcję z całą pewnością spełnił, jednak nie ograniczył się tylko do niej… W słowach „cieszę się, że moja mama umarła” autorka mówi o własnych uczuciach, co – jak się z biegiem lektury przekonamy – jest krokiem milowym w jej późniejszej terapii. To właśnie z rozpoznawaniem i nazywaniem własnych uczuć miała najpoważniejszy problem, wskutek skandalicznych, przemocowych zachowań swojej matki. Tytuł można więc nazwać rodzajem zwycięstwa nad wszystkimi traumami dzieciństwa, zaburzeniami i nałogami, z jakimi musiała się mierzyć.
fot. Bożena Szuj
Amerykański sen
fot. Bożena Szuj
Ach, być młodziutką gwiazdą amerykańskiego kanału telewizyjnego dla dzieci i młodzieży Nickelodeon, uśmiechającą się do wszystkich Amerykanów z ogromnych billboardów… Gwiazdą pracującą z samą Arianą Grande i zarabiającą na tym przez całe lata mnóstwo pieniędzy… Któż z nas nie chciałby nią zostać? Z pewnością trochę osób, a wśród nich Jennette McCurdy: drobniutka dziewczynka pochodząca z ubogiej mormońskiej rodziny. Grzeczna, spokojna i całkowicie zdominowana przez swoją zaborczą, narcystyczną i ukochaną matkę. Trudno wymagać od małych dzieci, żeby umiały wyznaczyć swoją ścieżkę kariery, nie popełniając przy tym żadnego błędu. Mała Jennette była jednak pewna dwóch rzeczy: że chce być pisarką oraz że nie chce być aktorką.
Bezwzględnie wolę pisać, niż grać. […] Lubię prywatność tej czynności. Nikt nie patrzy. Nie poddaje ocenie. Nie krytykuje. Nie ma kierowników obsady, agentów, menedżerów, reżyserów ani mamy. Tylko ja i kartka. Pisanie to dla mnie przeciwieństwo grania. Granie jest z gruntu fałszywe. Pisanie z gruntu prawdziwe.
– Doskonale. – Mama obserwuje mnie bacznie, jakby oceniała, czy można mi wierzyć. – Pisarze są grubi i niechlujni, wiesz? Nie zniosłabym, gdyby twój aktorski tyłeczek zamienił się w wielkie dupsko pisarki.
Zanotowałam. Moje pisanie unieszczęśliwia mamę. Moje granie sprawia jej radość. Zabieram kartki i wsuwam je z powrotem pod pachę.
– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 112
Matka nie pozwoliła jej jednak ani rozwijać niewątpliwego talentu literackiego, ani zrezygnować z pięcia się po szczeblach aktorskiej kariery. Ktoś niezorientowany w treści książki mógłby stwierdzić, że „dzięki matce przynajmniej do czegoś w życiu doszła”. Tak, owszem: do poważnych zaburzeń odżywiania, alkoholizmu, łatwości wchodzenia w toksyczne relacje z mężczyznami i przede wszystkim pogardy dla całego show biznesu, w którym się zwyczajnie marnowała, grając latami w – jak to ujęła – „gównianym sitcomie” (mowa o popularnym serialu dla młodzieży „iCarly”).
Niektórzy mogą Jennette McCurdy również kojarzyć jako piosenkarkę (krótka kariera muzyczna również nie była oczywiście ani jej marzeniem, ani nawet pomysłem). O piosence „Not That Far Away”, którą nagrała, mając osiemnaście lat, pisze tak:
Nie znam się na muzyce, ale piosenka mi się nie klei, aranżacja jest przestarzała, a melodia jednostajna. Nie mówię tego na głos, ponieważ mama jest zachwycona. Łzy płyną jej po twarzy. Fakt, nie sądzę, że są to jedynie łzy radości, coś za nimi stoi i mam pewne podejrzenia, o co chodzi. Życie dogoniło sztukę, jeśli tak można nazwać tę piosenkę. (Nie można.)
– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 167
Czym zdradza dobry gust i umiejętność trzeźwego osądu sytuacji, a przede wszystkim doskonałe, lekkie, choć miejscami ostre jak brzytwa pióro.
fot. Bożena Szuj
Cała ta przemoc
fot. Bożena Szuj
Paulina Młynarska w swoich mediach społecznościowych tuż po zamieszczeniu recenzji znakomitego miniserialu Netflixa „Sprzątaczka” skarżyła się w kolejnym poście na komentarze podważające przemoc, jakiej padła ofiarą (i przed którą uciekała) główna bohaterka serialu. Wtedy całkowicie się załamałam, zaczynając rozumieć, że istnieją ludzie, dla których przemoc faktycznie oznacza tylko i wyłącznie zaciukanie kogoś na śmierć, najlepiej z zimną krwią. Tymczasem… o czym po raz pierwszy pisałam na blogu już bardzo dawno temu i od tego czasu przypominam regularnie: zło nie jest jaskrawe!Nie rzuca się w oczy i nie jest aż tak proste do oddzielenia od dobra, jak nam się wydaje. To, że bohater, przed którym uciekała tytułowa sprzątaczka nie był uosobieniem Lucyfera i – kiedy był trzeźwy – dał się nawet i lubić, i zrozumieć, nie oznacza, że nie stosował wobec niej przemocy i że zostając z nim, byłaby wraz z dzieckiem bezpieczna.
Obawiam się, że z odbiorem książki „Cieszę się, że moja mama umarła” może być podobnie. Przemocowość matki Jennette nie jest tak „spektakularna”. To nie Pearl Fernandez, Diane Downs czy Theresa Jimmie Knorr. Ona wszystkie swoje dzieci kocha, a Jannette jest jej oczkiem w głowie i piszę to bez ironii. Problemem jest jednak to, że ta miłość jest na wskroś toksyczna, niezdrowa, krzywdząca i pozostawiająca po sobie gigantyczne blizny. To nie jest matka, która znęca się nad córką, trzymając ją w piwnicy, głodząc i gwałcąc butelką. To matka, która do szesnastego roku życia swoją córkę kąpie (czasem razem z synem w podobnym wieku, co wprawia rodzeństwo w ogromne zakłopotanie), a potem „bada” jej miejsca intymne. Czy to jest molestowanie seksualne? Tak. To jest molestowanie seksualne, nawet jeśli matka wypiera płynącą z tego własną przyjemność. (Ta zresztą nie musi być stricte seksualna – sytuacja daje jej jednak kontrolę.) Manipulowanie przebytym i pokonanym w młodym wieku nowotworem (kiedy dzieci były jeszcze bardzo małe), odtwarzanie w kółko momentów wspominanych przez całą rodzinę jako traumatyczne, do których zdrowiej byłoby już nie wracać, to również przemoc. W końcu nieszanowanie stawianych przez dziecko granic (co jest oznaką jego zdrowego rozwoju) i szantaże emocjonalne, mające na celu zburzenie wszystkich tych granic, by uczynić je całkowicie sobie poddanym i bezwolnym. Czy też zadecydowanie za dziecko, że w szóstym roku życia poświęci się aktorstwu, którego ani nie czuje, ani nie lubi (choć pobierane lekcje sprawiają, że staje się w tym dobre) i będzie w ten sposób zarabiać na rachunki. Zarabianie na dom nie jest zadaniem dziecka. Już nie wspominając o obsesyjnym ważeniu i wpędzeniu w anoreksję jedenastoletniej córeczki.
Nie mam wątpliwości co do tego, że wrażliwi czytelnicy już po kilku stronach książki zrozumieją toksyczność, w jakiej wychowywała się Jennette McCurdy. Bardzo bym jednak chciała, żeby umieli ją wychwycić wszyscy, bez względu na własne doświadczenia. To doskonały przykład zupełnie niejaskrawego, choć ogromnego zła.
fot. Bożena Szuj
Budowa książki
fot. Bożena Szuj
O tym, że McCurdy pisze znakomicie, lekko, z ogromnym poczuciem humoru okraszonym ironią, wspominałam już wcześniej, posiłkując się cytatami z książki. Moją uwagę zwrócił też pewien fenomenalny zabieg. Autorka przeprowadzając nas przez kolejne lata swojego życia (zaczyna powieść od swoich szóstych urodzin, a kończy ją, kiedy ma dwadzieścia dziewięć lat), dostosowuje język i opisywany sposób myślenia do kolejnych etapów swojego dorastania. Na początku ukazuje nam świat (czyli… głównie mamę) widziany oczami wrażliwej sześciolatki. Potem jedenastolatki, trzynastolatki, szesnastolatki – dojrzewającej, ale ciągle bardzo grzecznej mormonki, która boi się spróbować nawet łyka alkoholu. Osiemnastoletnia już alkoholiczka pokazuje nam świat z nieco innej perspektywy. Nie traci swojej ogromnej wrażliwości, w dalszym ciągu humoru i zmysłu obserwatorskiego, ale boryka się już z innymi problemami. Anoreksja płynnie przeradza się w bulimię, bohaterka przeżywa swoje pierwsze miłości i sercowe rozterki, a wszystko to krąży ciągle wokół jej matki, choć wydawać by się mogło, że nie powinno być już z nią związane.
Warta odnotowania jest też sama budowa książki. Początkowe „PRZED” uznałam za tytuł części, niespecjalnie się nad nim zastanawiając. Kiedy po lekturze większości natrafiłam na „PO”, zrozumiałam, że książka podzielona jest na to, co przed śmiercią matki oraz to, co po niej. Wstrząsające jest uświadomienie sobie, że tak właśnie autorka widzi swoje własne życie, a nawet w jakimś momencie siebie samą. Rozdziela życie, siebie na dwie części: przed śmiercią matki i po jej śmierci, a sama najpierw żyje dla matki, a potem nie bardzo nawet wie, po co i dla kogo miałaby żyć.
fot. Bożena Szuj
Zdrowienie
fot. Bożena Szuj
Na samym początku napisałam, że Jennette McCurdy porusza w swojej książce tematy, które w wielu kulturach są uznawane za tematy tabu. Jednym z nich jest mówienie o zmarłych własnej prawdy (bo o zmarłych przecież dobrze albo wcale), a drugim podważenie autorytetu matki, którą trzeba bezwarunkowo szanować za to, że nas urodziła (o co nigdy nie prosiliśmy) i wychowała (co jest naturalną konsekwencją zdecydowania się na urodzenie dziecka).
I tu chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj na ludzi, którzy nie żyją, po pierwsze dlatego, że nie mogą się przed tym obronić, a po drugie dlatego, że generalnie nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj również na ludzi, którzy żyją. Jednak jakoś niesłychanie łatwo nam przychodzi wkładanie każdej niewygodnej prawdy do wora z napisem „pomyje”, czego najlepszym przykładem jest obecna histeria związana z Karolem Wojtyłą. Nie każdy i nie przed wszystkim powinien „móc się obronić”. Jeśli McCurdy przeżyła piekło przez matkę, która długie lata była jej całym światem, jeśli ta miłość zniszczyła jej życie, pozostawiając po sobie zgliszcza, jeśli trafiła na terapię, na której dowiedziała się, że to, co uważała za normalne, było całkowicie niezdrowe, musi mieć dziś prawo do powiedzenia tego głośno.I to nie jest rodzaj odwetu, lecz proces odzyskiwania siebie. W książce nie ma nienawiści. W żadnym miejscu nie przeczytamy w niej też, że matka autorki była potworem. Zobaczymy jedynie skutki jej toksycznych zachowań i być może otworzy nam to oczy na to, co w nas samych niezdrowe i warte skorygowania. Zwłaszcza, kiedy jesteśmy matkami lub planujemy nimi zostać.
fot. Bożena Szuj
P.S. A na deser łączę znakomity wywiad z Jennette McCurdy w The Daily Show, w którym m.in. wyjaśnia, czemu wybrała taki tytuł dla swojej książki.
Od momentu powstania bloga, obchodziłam na nim zarówno Dzień Kobiet, jak i Dzień Mężczyzn. Ten pierwszy wpisami w cyklu „8 kobiet na 8 marca”, a ten drugi wpisami w cyklu „10 mężczyzn na 10 marca”.
Nie chciałabym od tej formuły na blogu definitywnie odchodzić, ale ten rok jest dla mnie inny od pozostałych. Z okazji Dnia Kobiet napisałam bardzo osobisty tekst o samej sobie, więc pomyślałam, że wpis z okazji Dnia Mężczyzn też powinien być w tym roku nieco inny.
Zadałam sobie pytanie, których mężczyzn – gdybym nie była ograniczona liczbą dziesięć – wskazałabym jako najmocniej mnie inspirujących swoją osobą/sztuką/działalnością między kwietniem 2022 a marcem 2023. Odpowiedź przyszła do mnie szybko i była całkowicie jednoznaczna.
Bartek Szmit
fot. Sara Stima
Mojego Partnera oraz bohatera cyklu „Kochanków rozmowy” (cykl ten doczekał się zresztą własnego odrębnego facebookowego fanpage’a, na który serdecznie zapraszam) przedstawiłam w tekście „His name is Szmit. Bartek Szmit”, a także wielokrotnie wspominałam o nim na blogu w innych wpisach. Dziś wybrałam go do opisywanej trójki, ponieważ mamy za sobą najtrudniejszy jak do tej pory rok, który byłby trudniejszy nieporównywalnie bardziej, gdyby nie on.
Moje leczenie, zmiana lekarza i leków, skierowanie na terapię, krakowska trauma oraz w końcu trafienie na doskonałą terapię na nowotarskim oddziale dziennym stanowiły trudną i wyboistą drogę, którą jednak nie szłam sama. Dużo miejsca poświęciłam na blogu temu, że terapii potrzebuje w swoim życiu absolutnie każdy (choćby krótkiej), że dopiero ona pomaga skorygować naszą relację z samym sobą, przez co polepsza się też nasza relacja ze światem, bo jako dorośli ludzie sami odpowiadamy za swoje emocje i reakcje. Nie rozwinęłam jednak wątku niekoniecznie dla każdego oczywistego – w trakcie terapii pozwalamy terapeucie (terapeutom, grupie) rozłożyć się na maleńkie kawałeczki, by poskładać się na nowo z trochę nowych już części, którym na każdym etapie uważnie się przyglądamy. Pewne z nich trzeba będzie wyrzucić, inne mocno poczyścić, a część całkiem nieużywanych wyjąć w końcu z opakowań i zainstalować. Choć efekt, do którego dążymy znacząco poprawi jakość naszego życia oraz życia innych z nami, jednak do momentu jego uzyskania będą się z nami działy rzeczy trudne, niezrozumiałe dla nas i nie do końca przewidywalne. Równocześnie dużo miejsca poświęciłam na blogu temu, że zdrowa relacja to relacja, w której jest wzajemność, a więc w której dostajemy tyle samo, ile sami dajemy. Zdrowa relacja romantyczna wyklucza bycie dwiema połówkami – zdrowa relacja romantyczna to związek dwóch zdrowych, samodzielnych, odpowiedzialnych za siebie jednostek, które siebie nie potrzebują, lecz wybierają wspólne życie, bo taka jest ich wola. Dziś mogę z przykrością stwierdzić, że przechodzenie przez proces terapeutyczny, kiedy jest się w związku, na jakiś czas zaburza definicję zdrowej relacji. Przez ostatni rok dostawałam od Partnera znacznie więcej, niż byłam w stanie mu dać. Nie byłam ani zdrowa, ani samodzielna, ani całkowicie za siebie odpowiedzialna, a z Partnerem nie tylko być chciałam, ale też potrzebowałam go jak nigdy wcześniej.
Za wszelkimi sukcesami mojej terapii (które raz widzę wyraźnie, a innym razem nie widzę ich wcale) stoi on. Spokojny, wyważony, kochający, wyrozumiały. Zawsze gotowy do pokazania mi perspektywy zdrowszej niż ta, która pojawia się czasem w mojej głowie, sprawiając mi ból. Niewiarygodnie cierpliwy, zawsze wspierający, podnoszący mnie z trudnych stanów nie tylko poważną rozmową, ale też podsuwaniem mi znakomitej sztuki, której jestem zawsze złakniona. W tym roku odegrał jedną z najważniejszych i najtrudniejszych ról w naszym związku, w dodatku usuwając się w nim trochę w cień – po prostu był… i patrzył. Kochanie, dziękuję!
Robert Jędrzejewski
fot. Adam Walanus
Postać Roberta Jędrzejewskiego i historię naszej znajomości przybliżyłam na blogu w swojej recenzji jego znakomitego koncertu „Projekt Patkowski”.
Półtora roku temu, ujarzmiając swój galopujący introwertyzm, wyszłam z domu na kawę z nieznajomym wiolonczelistą, kompozytorem i organizatorem życia muzycznego – Robertem Jędrzejewskim. Nie byłam nawet pewna, czy go kiedykolwiek poznałam osobiście (okazało się, że nie), wiedziałam natomiast, że odszukał mnie, bo miał do mnie sprawę, co podniosło jeszcze stopień mojego permanentnego niepokoju.
Na samym początku spotkania Robert ujął mnie tym, że zrozumiał moją recenzję książki „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” Agnieszki Pindery w sposób inNy od tego, z którym się do tej pory stykałam. […] Tymczasem Robert zdawał się dostrzegać to wszystko, co było pod spodem, co było sednem, mięsem – zauważył, że mimo wszystko zapraszam do dialogu, nawet jeśli nikt nie chce go podjąć. Szybko zrozumiałam, że jesteśmy na tej samej stronie, w dodatku całkiem niezłej książki.
Dlaczego nie tylko sam koncert był tak wyjątkowy i ważny, ale też cała jego otoczka, filozofia oraz historia towarzysząca jego powstaniu, opisałam szczegółowo w swojej recenzji, do lektury której gorąco zachęcam.
Dziś wskazuję Roberta jako jednego z trzech mężczyzn najmocniej mnie w tym roku inspirujących, ponieważ stwarzając jeden z najpiękniejszych hołdów dla taty, wyrażał równocześnie swój zdecydowany sprzeciw wobec budowania pomników. (Do tego stopnia zresztą, że kiedy jedna część jego pomysłu wydała mu się zbyt pomnikowa, zdecydował się z niej zrezygnować w późniejszych edycjach koncertu.) Obserwowanie tej postawy ośmieliło mnie do czegoś, na co nie umiałam się zdobyć przez całe życie. Ośmieliło mnie mianowicie do tego, żeby zburzyć w sobie pomnik Patkowskiego i sięgnąć wreszcie po to, na co zasługuję – bycie córką fantastycznego, ale jednak tylko człowieka. Robercie, dziękuję!
Józef Patkowski
fot. Jan Rolke
Kochany Tato,
nie bardzo możemy pić, bo Ty bierzesz leki i ja biorę leki, więc chodźmy na piwo. Nie mam kasy, a Ty masz pewnie jakieś niewielkie zaskórniaki, więc stawiasz. Szkoda, że nie ma już Baru Ochotka, do którego lubiłeś zapraszać mamę. Właściciel za każdym razem proponował jej do czerwonego wina lód, a na jej za każdym razem zdziwione spojrzenie i odmowę, reagował spojrzeniem zdziwionym jeszcze bardziej. Na pewno znajdziesz jakieś inne świetne miejsce – albo najbardziej speluniarską melinę w mieście, albo najbardziej wysmakowaną knajpkę, uchodzącą chwilowo za szpanerską. Nieważne, chodźmy gdzieś, gdzie będziemy się czuć dobrze. Może na sushi? To był nasz rytuał. No to wtedy nie na piwo, ale sake. Sake i sushi.
Wiesz, nastał ten moment, w którym postanowiłam sobie, że przestanę Cię idealizować. Co nie jest łatwe, bo byłeś bardzo wyjątkowy. Nikt, kogo znałam, nie dorównywał Ci ani wrażliwością, ani poczuciem humoru. Mało kto, jeśli się Tobą nie zachwycił, okazywał się potem w moim życiu osobą, z którą czułam się naprawdę dobrze. (Inna sprawa, że te osoby, które się Tobą zachwyciły, też rzadko okazywały się potem w moim życiu ludźmi, z którymi czułam się naprawdę dobrze.) Ojciec o Twoim intelekcie, a równocześnie tak dobry i ciepły jak Ty, to zawsze wyzwanie dla wszelkich późniejszych relacji córki.
Nigdy nie chciałeś stać na piedestale, a ja nie chciałam Cię na nim stawiać, ale tak się jakoś stało, że się tam znalazłeś. Stworzyliśmy od samego początku głęboką, ważną, przyjacielską więź. Często powtarzałeś, że mnie bardzo lubisz i że to wcale nie musi być takie oczywiste. Byłam Twoim oczkiem w głowie, a Ty moim nNajukochańszym dorosłym. Jednak w tym wszystkim zapomnieliśmy niestety o jednej ważnej rzeczy – Ty byłeś moim tatą. I o ile oboje mamy podobne podejście do konwenansów, jednak najważniejszą rolą rodzica nie jest przyjaźnienie się ze swoim dzieckiem, a wychowywanie go i monitorowanie tego, jak kształtuje się jego osobowość (moja jest zaburzona, więc coś w pewnym momencie poszło jednak nie tak). No i jeśli tak na to spojrzymy, to trochę sam na ten piedestał wszedłeś, pozwalając mi czerpać z tego, co mogę zaobserwować podczas wpatrywania się w Ciebie (i było tego rzeczywiście sporo), a wszelkie przyziemne sprawy wychowawcze, pozostawiając innym.
Kiedy sięgnę pamięcią w najczarniejsze momenty mojego dorastania, dostrzegam Twoją paraliżującą nieobecność. Moja niedojrzała strona już biegnie z odsieczą i chce tu koniecznie podkreślić, że cierpiałeś na bardzo ciężką chorobę, która wyłączała Cię z życia, na co nie miałeś wpływu. Jednak wiem dziś, że jednym z bardzo ważnych elementów zdrowienia jest umiejętność opowiadania historii własnych przeżyć bez umniejszania ich informacjami o cudzych intencjach czy niedyspozycjach.
Najbardziej przykre jest dla mnie to, że nie zdążyliśmy o tym nigdy porozmawiać, bo kiedy żyłeś, byłam w kompletnie innym punkcie. Mało wiedziałam o sobie. Zbyt mało. Gdybyś tylko zobaczył, ile udało mi się w sobie zmienić, ile wspaniałych osób poznać. Niedaleko szukać, dwie wyżej opisane skradłyby Twoje serce! Ciekawe, czy polubiłbyś też taką nową mnie? Zawsze najbardziej pragnąłeś dla mnie szczęścia, więc na pewno tak! Jestem chwilowo pogubiona i targana lękami, ale równocześnie szczęśliwa, jak chyba nigdy wcześniej. Dziś, kiedy to całe moje dzieciństwo i dorastanie mamy odbębnione (a raczej Ty masz… na trójkę z minusem), moglibyśmy się wreszcie zacząć tak naprawdę przyjaźnić. Nie potrzeba by nam było dużo słów, bo w końcu jestem Twoją update’owaną wersją, ale stworzylibyśmy siłę, jakiej nie złamałby nikt. Dziś tak bardzo mi jej potrzeba, ale…
Od początku istnienia bloga obchodziłam na nim dzisiejsze święto wyborem ośmiu inspirujących mnie w danym roku kobiet w cyklu „8 kobiet na 8 marca”.
Ten rok jest inNy. Każe mi zwrócić oczy (nNi) ku kobiecie, która – bez względu na to, czy ją lubię, czy nie, czy się nią interesuję, czy nie, a nawet bez względu na to, co i czy o niej myślę – jest rzeczywistą kobietą mojego życia. Po zamknięciu jej książki, wyjęciu z odtwarzacza jej płyty czy zamknięciu karty jej bloga nie znika, jak inne, spowita w artystyczne niedomówienie, idealizację czy tajemnicę. Ciągle trwa obleczona w jedną z najohydniejszych i najbardziej odpychających szat – codzienność. Czy to mnie do niej zniechęca? Bardzo, ale w przeciwieństwie do innych ona jest właśnie tą, od której nie mogę w każdej (a nawet żadnej) chwili odejść.
Dziewczynka
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Nigdy nie lubiła tego słowa. Prawdopodobnie dlatego, że szło w parze z określeniem „grzeczna” jeszcze chyba gorszym od „miła” i „sympatyczna” (które są koszmarne ex aequo). W słowie „chłopcy” intuicyjnie wyczuwała pewną zawadiackość, jakiś luz, frywolność, podczas kiedy „dziewczynkom” nie było dane beztroskie nieprzejmowanie się konwenansami i opiniami innych ludzi (przynajmniej w czasach, w których sama nią była oraz w dalszym ciągu na Podhalu). Jeśli były krnąbrne, w grę wjeżdżała ulubiona zabawka patriarchatu – stare dobre zawstydzanie, potrafiące zdziałać cuda.
Kiedyś, jak miała pięć albo sześć lat, późnym wieczorem obudziły ją hałasy i przeświadczenie, że właśnie wrócił tata i to w dodatku nie sam. Po głosie rozpoznała jednego z jej ukochanych dorosłych – przemiłego artystę, w którym się nie do końca potajemnie podkochiwała. Przepełniona radością wybiegła z łóżka na spotkanie z tatą i znajomym, i co ją za tę piękną spontaniczną reakcję spotkało? „Żartobliwa” (niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu) uwaga, że „podejmuje gościa w majtkach”. Dziś już wie, że ukochanych mężczyzn najlepiej podejmować bez nich, ale – na Boga – miała tylko pięć albo sześć lat!
Jedynymi rówieśnikami (no dobra, byli od niej ciutkę starsi), wśród których świetnie się odnajdywała, była paczka jej wyimaginowanych przyjaciół, którzy jednak kontaktowali się z nią poprzez podglądanie (w sensie, że oni podglądali ją). Ten nieco dziwny rodzaj kontaktu bardzo jej odpowiadał, bo lubiła być podglądana. Dlatego też nigdy nie zasłaniała okien, mieszkając naprzeciwko poprawczaka dla chłopców. Już wtedy lubiła fantazjować.
Resztę rówieśników znosiła z przykrej konieczności. Równocześnie dorośli, do których lgnęła, i od których ciągle potrzebowała atencji, również koniec końców nie okazali się odpowiednim adresem. Kiedy miała jedenaście lat, w jej głowie zalęgły się obsesyjne myśli o śmierci. Jak się później okazało, miały z nią zostać do teraz. Choć depresje bliskich dorosłych stanowiły nieodłączny element otaczającego ją przez całe dzieciństwo krajobrazu, nikt nie zauważył jej depresji.
Jaka była? Skryta i chorobliwie nieśmiała przy obcych oraz kompulsywnie obsesyjna przy bliskich. Bardzo wrażliwa, dociekliwa i czujna, ale też charakterna i wyraźna. Potrzebująca przestrzeni, więc stroniąca od ludzi, choć bardzo ich w gruncie rzeczy potrzebująca.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Dziewczyna
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Kiedy – przedwcześnie zresztą – weszła w okres dojrzewania, jej ciało zaczęło się zmieniać. Nigdy nie wiadomo, co się wykluje z nieopierzonego pisklęcia, ale z niej – ku uciesze otaczających ją kobiet – wykluła się tzw. figura modelki. Czyli, innymi słowy, miała sporą niedowagę (mimo pochłaniania kosmicznej ilości jedzenia) i wystające kości (ale za to przynajmniej duży biust). No wszystkie panie się zachwycały! Ona mniej, bo regularnie zahaczała miednicą o meble.
Czasu buntu nie przeżyła nigdy i równocześnie przeżywała go nieustająco. Dusiła ją dyscyplina, dusiło ją narzucanie norm, których nie uznawała za swoje (czego nikt zdawał się nie szanować), dusiło rodzinne miasto. Jedyne, które tak dobrze znała, ale też jedyne, w którym nie miała nikogo bliskiego. Nasilające się od jedenastego roku życia poczucie samotności i pustki uczyniło z niej wzorcową wręcz ofiarę wszelkich manipulatorów. Ciężko powiedzieć, kiedy podjęła decyzję o porzuceniu siebie samej. Czy kiedykolwiek była dla siebie wsparciem? Może trochę. Ale to wcześniej, za dzieciaka. Teraz, kiedy zaczęła być wreszcie spragniona towarzystwa rówieśników, wystarczyło trochę ciepła, miłych słówek, atmosfery „przyjaźni” (smak tej prawdziwej poznała dopiero wiele, wiele lat później) i już była „kupiona”. Już można z nią było robić wszystko. Taka przyjaciółka to skarb! Uległa, bez własnego zdania, troskliwa, przejmująca się, dająca się łatwo wpędzić w poczucie winy. (Swoją drogą, to dopiero doskonałe narzędzie manipulacji!) Nakrzyczysz – ona przeprosi! Wyśmiejesz – ona się popłacze! Nakłamiesz prosto w twarz – ona cię usprawiedliwi!
Jednak z drugiej strony środowisko ludzi dorosłych ciągle z jakiegoś niezrozumiałego powodu wydawało się jej bezpieczną przystanią, w której będzie mogła być tą jedyną, najmłodszą czy wyjątkową… Tam też zaczęła szukać miłości aż po – nomen omen – grób… Co przy swojej uległości, kształtującej się osobowości zależnej i całkowitej niestabilności psychicznej, szukając, znalazła? Nietrudno się domyślić.
Ta magma stworzona ze znienawidzonego rodzinnego miasta, poczucia samotności, pustki i niezrozumienia, bliskich relacji, które były wyłącznie toksyczne oraz relacji dalekich, które w ogóle mogłyby dla niej nie istnieć (choć wszyscy twierdzili, że istnieć jednak powinny, bo rodzina, bo powinowaci, bo dobrze mieć znajomych, bo to, bo tamto…), zalewała ją, a ona zaczynała się w niej topić i zastygać.
Jaka była? Lekko zakompleksiona, wierząca w zabobony, w nieustającym konflikcie między swoją seksualnością a narzucanymi z góry obcymi normami, gubiąca się w chaosie, więc pragnąca go uporządkować (tak, czyli kontrolująca). Autodestrukcyjna, niepewna swojej atrakcyjności, oddająca stery innym, sama siadająca z boku. Nienawidząca i kochająca. Odrzucająca wszystko, co byłoby pomiędzy, choć tam właśnie mogło być najbezpieczniej. Może zresztą dlatego odrzucająca.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Kobieta
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Tuż po studiach, które uwielbiała, bo stymulowały ją intelektualnie (ach, jak niektórzy wykładowcy stymulowali intelektualnie…), wyjechała wreszcie ze swojego strasznego miasta na prowincję, na której ciężko wytrzymać z zupełnie innych powodów. No ale wtedy na chwilę odetchnęła i wynurzyła się na powierzchnię.
Jej metabolizm stwierdził, że przestanie się wreszcie wygłupiać i zaczęła w końcu nie tylko być kobietą, ale też wyglądać jak kobieta. Doświadczyła po raz pierwszy w życiu korelacji między tym, ile jadła, a ile zaczęła przybierać na wadze. Niesamowite! Przez wiele kilogramów nie mogła wyjść z szoku, bo oto – stało się! Przestała mieć niedowagę i z impetem wbiegła w sam środeczek wskaźnika BMI na podium wagi idealnej. Już nie zahaczała miednicą o meble. Panie przestały się już nią zachwycać. Szybciuteńko sprowadziły ją do parteru słowami „jesteś gruba”, chociaż wcale nie była, ale udało im się bezpowrotnie odebrać jej tę cudowną radość z nowego ciała i kształtów, o jakich wcześniej marzyła. Zasiały w niej kompleks pierworodny i tak się z nim męczy do dzisiaj. Z pewną pomocą przyszli mężczyźni zachwyceni nową nią, dający jej od czasu do czasu powody, by na nowo swoje ciało pokochać, ale doskonale wiedziała, że ta miłość powinna płynąć z jej środka, a nie z tego, co dostanie z zewnątrz.
W środku za to zaczęły się dziać rzeczy ciekawe. Choć od zawsze utkana była ze sprzeczności i skrajności, powoli zaczęła się zakotwiczać w sobie samej. Powoli i z różnym skutkiem – czasem się udawało lepiej, czasem gorzej, jednak jej relacje zaczęły powoli wyglądać nieco inaczej niż wcześniej. Czy przyciągnęła do siebie rzesze nowych zdrowych osób? Nie. Na początku raczej potraciła tych, którzy woleli ją w tej zahukanej, bezwolnej wersji – pewniejsza siebie nie dawała im już tej frajdy, co kiedyś. Jednak z czasem rzeczywiście spotykała na swojej drodze ludzi mniej niebezpiecznych niż wcześniej. Jedni idą z nią do teraz, drudzy w pewnym momencie poszli w innym kierunku, czego zresztą nigdy nie żałowała, bo nie jest typem odczuwającym przesadną tęsknotę za dorosłymi ludźmi. Nigdy nie przejmowali jej aż tak.
Jaka jest? Spokojniejsza i pewniejsza siebie niż kiedykolwiek wcześniej, choć równocześnie przepełniona lękami i kompleksami. Świadoma tego, że dysponuje narzędziami, które naprawią w niej to, czego nikt w niej do tej pory nie naprawił, ale też unieruchomiona poczuciem niemocy. Silna, mądra i dobra, choć często słaba, zagubiona i targana demonami, przez które zna też smak prawdziwej, najczystszej nienawiści. Zabawna, roześmiana, zdystansowana, jednocześnie depresyjna, zrozpaczona i biorąca wszystko do siebie. Wrażliwa do granic możliwości. W bliskich kontaktach troskliwa, czuła i empatyczna, ale też nie do końca dostępna emocjonalnie. Skryta, ciągle niepewna tego, kim naprawdę jest.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Kim naprawdę jest?
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Gdyby to wiedziała, byłaby prawdopodobnie kimś kompletnie innym. Ludzie w większych dawkach bardzo ją męczą, bo wypompowują z niej całą energię. Jej „syndrom Zeliga” nie polega tylko na jej zlewaniu się z otoczeniem poprzez upodabnianie się do niego. Ona też łatwo i szybko umie wychwycić, w kim to otoczenie widzi wroga, z kogo szydzi, kto je oburza i równie często potrafi przyjąć cechy tej właśnie postaci. Czasem z wrodzonej przekory, czasem dla żartu, a czasem ze wzbierającej w niej i gromadzącej się gdzieś w mięśniach złości. Jesteście homofobami? Proszę bardzo – stanie się dla was lesbijką. Jesteście antysemitami? Proszę bardzo – dziś będzie Żydówką (ten numer zresztą wykręcił kiedyś jej tata). Gardzicie kobietami? Proszę bardzo – wbije się w najbardziej wyzywający strój, jaki uda jej się znaleźć w szafie i przypnie sobie czerwoną błyskawicę. Męczcie się teraz! Powiedzcie jej teraz te wszystkie nienawistne hasła w twarz! No ale, przyznajcie sami, to jest całkiem zabawne, choć pod spodem drzemie oczywiście gruba warstwa jej pasywnej agresji. Jest więc albo kopią swojego rozmówcy, w którym od razu odnajduje siebie, a w jego historii swoją, albo wywrotowcem, który wkurza, mierzi, irytuje, a czasem szokuje.
Czuje się sobą najbardziej wtedy, kiedy tworzy, ale jest to obraz skrzywiony, bo to dopiero relacje z innymi dają nam do ręki realne kawałki nas samych, które możemy sobie powoli i starannie układać w całość. Jest więc artystką i samotniczką, choć ludzie mają ją za osobę towarzyską, ciepłą i serdeczną.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Jaką kobietą chciałaby być?
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
To pytanie zadawano jej podczas terapii wielokrotnie i nigdy nie potrafiła na nie odpowiedzieć, chociaż próbowała. Prawdopodobnie chciałaby być kobietą bardziej spójną i mniej rozchwianą. Kobietą, która nie boi się swoich zasobów – a tych ma naprawdę sporo. Kobietą, która kiedy spuści kogoś, komu się należało, na drzewo, nie wzywa po pięciu minutach straży pożarnej, żeby go stamtąd ściągnęła. Kobietą konsekwentną, asertywną, opanowującą swoje lęki wobec świata, dla którego wcale nie jest – jak do niedawna myślała – przezroczysta. A przede wszystkim chciałaby być kobietą, która decydując się napisać z okazji Dnia Kobiet na własnym blogu tekst o samej sobie… nie musi go pisać w trzeciej osobie.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
P.S. Na deser łączę piosenkę, którą wielokrotnie sobie śpiewałam i właściwie mogłabym znowu, bo tekst jest ciągle aktualny…
Jak pisałam w tekście poświęconym mojej terapii na oddziale dziennym psychiatrycznym w Nowym Targu, dopiero niedawno, po trzymiesięcznych specjalistycznych obserwacjach, dostałam diagnozę, z którą powoli się godzę i mierzę – histrioniczne zaburzenie osobowości.
Moje znakomite terapeutki przy wypisie dokładnie mi wytłumaczyły, jak to zaburzenie się objawia u mnie, w których punktach utrudnia mi życie oraz na co powinnam postawić nacisk w dalszej pracy autoterapeutycznej. Nie robiły mi wykładów, czym jest histrioniczne zaburzenie osobowości w ogóle, czy jak może przebiegać u innych pacjentów. Skupiły się na mnie. Ja to przyjęłam (lub przynajmniej tak mi się wydawało), a potem zaczęłam przekopywać teksty źródłowe, by z nich dowiedzieć się czegoś… o sobie. Niedorzeczne, prawda?
Opisy konkretnych zaburzeń w literaturze fachowej są wskazówkami dla specjalistów, więc pewną klasyfikacją mechanizmów, przedstawieniem ich spektrum czy w końcu informacją, z czym terapeuta będzie się w swoim gabinecie spotykać. Próba dopasowywania opisu swojego zaburzenia do siebie na własną rękę mija się z celem. Choć na pewno mnóstwo w głowie uporządkował mi wykład Magdaleny Paszko w ramach Strefy Psyche Uniwersytetu SWPS, czyli uczelni, na której studiowałam:
W ramach oswajania tej diagnozy, chciałam się podzielić na blogu tym, czego dowiedziałam się o sobie podczas terapii.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że
nie powinno się mówić, że jest się zaburzonym, tylko, że ma się zaburzenie lub ewentualnie, że jest się osobą z zaburzeniem.
Już pomijając mój stosunek do tego, co się powinno, na początku ten apel wydawał mi się całkiem sensowny. Jednak z biegiem czasu, a zwłaszcza po terapii, widzę to inaczej. Sytuacja jest złożona. Z jednej strony zarówno nasza depresja, nasze stany lękowe, nasze zaburzenia czy też nasze myśli nie są nami. Są częścią nas. Trochę nas tworzą, trochę to my tworzymy je, ale my jesteśmy dla wszystkich swoich przypadłości zawsze największym zbiorem. Ale z drugiej strony skoro nas tworzą, to jakoś się w nas zatapiają. I robią to na tyle mocno, że trudno fantazjować, jacy byśmy byli, gdybyśmy zaburzenia nie mieli. My jako niezaburzony byt to coś, czego nie da się oddzielić od zaburzenia, które mamy. Debata o tym, czy jestem zaburzona czy zaburzenie mam, to trochę jak przyrównywanie zaburzenia do kataru. I już nawet nie chodzi o to, że katar mija, a nie każde zaburzenie można w pełni wyleczyć, ale o to, że katar nic w naszym postrzeganiu świata nie zmienia, natomiast zaburzenie to jak przytwierdzone do naszych oczu okulary, które obraz świata zniekształcają.
Oczywiście widzę też inny aspekt tego apelu – uwrażliwianie ludzi na to, by nie stygmatyzowali osób zaburzonych. W pełni się pod nim podpisuję, bo rzeczywiście zaburzenie jest tylko częścią prawdy o nas i nie powinniśmy się przez nie definiować. Jednak pewna moda na tworzenie nowego języka na siłę, niestety ten język zubaża i spłyca. I na często słyszany w tej sytuacji argument, że od języka wszystko się zaczyna i to, jak mówimy ma znaczenie, mogę odpowiedzieć tylko jedno: NO WŁAŚNIE!!! Te wszystkie rzeczy, o które wielu (surprise, surprise, w słowie „wielu” zawarłam również kobiety!) tak walczy, w języku już są. To nie z językiem mamy problem, a z językową edukacją społeczeństwa.
Kiedy mówię:
jestem zaburzona,
mam na myśli coś jednak trochę innego niż:
mam zaburzenie/borykam się z zaburzeniem/cierpię na zaburzenie.
Co wrażliwsi użytkownicy języka zrozumieją.
Tak, zdiagnozowano u mnie zaburzenie histrioniczne. Mam je. Poznanie diagnozy nic nie zmieniło (choć we mnie zmieniło dużo), bo to, co mi dolega, wykształciło się w bardzo wczesnym dzieciństwie i towarzyszy mi od zawsze, podobnie jak ciężkie bóle głowy, wrażliwość czy słuch muzyczny. Nie znam siebie bez nich. Czy jestem swoim bólem głowy, swoją wrażliwością czy muzycznym słuchem? No nie jestem. Jednak czy jestem z kolei osobą z bólem głowy, osobą z wrażliwością czy z muzycznym słuchem? No też nie. Ta dziwna maniera dodawania przed naszymi cechami lub dolegliwościami „z” sztucznie wydłuża między nami a nimi dystans. Analogicznie nie jestem osobą z troskliwością, z upartością czy feminizmem. Jestem troskliwą, upartą feministką.
Reasumując, tak, mam zaburzenie osobowości oraz tak, jestem zaburzona. To bardzo ważna część, ale też tylko część mnie.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Jedną z najczęściej wymienianych cech osobowości histrionicznej jest teatralność. Histrionia dotyka w zdecydowanej większości kobiety (bardzo polecam wysłuchanie wspominanego wyżej wykładu Magdaleny Paszko, bo jest w nim również ciekawa teza, jak takie zaburzenie objawia się u mężczyzn) i długi czas kojarzyła mi się z kobietami bardzo zauważalnymi. Kobietami wyraźnymi, w dużych kapeluszach i przykuwających wzrok stylizacjach, stukających obcasami, i będących zawsze w centrum uwagi. I to opis pasujący do wielu histrioniczek (kilka nawet poznałam). Ta zauważalność zresztą nie ogranicza się tylko do ich wyglądu, ale też zachowania. Są głośne, egzaltowane i teatralne właśnie. Więc kiedy tylko usłyszałam swoją diagnozę, mój bunt wobec niej zawarł się w tym jednym pytaniu:
Ale że ja??? Teatralna???
Egzaltacja – jak każdy inny przejaw pretensjonalności – szczerze mnie odpycha. Lubię zwracać na siebie uwagę, ale tylko na swoich zasadach, czyli:
nie zawsze
niemal wyłącznie w sytuacjach pozarelacyjnych (do tego dojdziemy)
wtedy, kiedy czuję się stuprocentowo bezpiecznie.
Terapeutki uspokoiły mnie, że teatralności akurat we mnie nie widzą, a swoją diagnozę opierają na innych przesłankach. Jednak po przemyśleniu wszystkiego uświadomiłam sobie, że odrobinę teatralności muszę w sobie mieć i realizuję ją sobie właśnie tutaj, na blogu oczami nNi. Z jednej strony od samego powstania bloga opisuję świat widziany moimi oczami, a z drugiej, siłą rzeczy, sama go jakoś kreuję, chociażby swoimi przemyślanymi stylizacjami. Nie podejmę się wchodzenia w dyskusję, czy jestem na swoich zdjęciach sobą czy nie sobą. (Już pomijając fakt, że zdjęcia rządzą się swoimi prawami i to, co na nich wygląda intrygująco, często w realu jest już intrygujące mniej.) Jednak na pewno pokazuję bardzo intymną swoją stronę; pokazuję kobietę, która spełnia się, tworząc. Która ukazuje, nie jaka chciałaby być, tylko jaka gdzieś w środku jest. Lub też jaka czasami bywa. W pełnym makijażu i na dwudziestocentymetrowych szpilkach z sex shopu nie jestem mniej czy bardziej prawdziwa niż bez makijażu i w dresie. Różnica jest tylko taka, że w całkowitym rynsztunku lepiej mi się stwarza sesje zdjęciowe, które na blogu zamieszczam, a sauté i po wygodnemu lepiej mi się pracuje nad tekstami.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Terapeutka, do której uczęszczałam kilka lat, powiedziała kiedyś słowa, które mocno mnie poruszyły:
Ale zaraz! Czy ja dobrze rozumiem, że kiedy pani przyjaźń z mężczyzną zaczynała nabierać romantycznego charakteru, była pani ZA KAŻDYM RAZEM TAK SAMO zdziwiona, że on pomyślał o seksie z panią?
No… tak! Za każdym razem byłam tak samo zdziwiona i równie mocno zdziwiło mnie jej pytanie o to. Wtedy powiedziała mi coś jeszcze dziwniejszego, mianowicie, że:
Wie Pani, ale takie rzeczy się wyczuwa. Są sygnały. To nie musi wcale znaczyć, że do seksu dojdzie, ale dorośli ludzie są na ogół świadomi tego, że mają na seks ochotę i że przy sprzyjających okolicznościach mogłoby do niego dojść.
No i to był punkt, w którym ja zawsze wymiękałam, bo w moim idealnym świecie,ludzie mówiliby sobie wprost, czy chcą ze sobą iść do łóżka, czy nie. Ja nie mam pojęcia, jak się tego domyślić przed wejściem w związek. Jakie są symptomy, co na to wskazuje… No nie wiem i już. Więc byłam trochę jak ten piesek, co wychodzi na spacer i za każdym razem, widząc to samo drzewo, cieszy się, jak by je widział po raz pierwszy. Z jednej strony super uczucie, ale z drugiej… nie jest to bezpieczne.
Dopiero podczas terapii grupowej uświadomiłam sobie, że jest jeszcze jedna strona medalu. Skoro nie wiem, kiedy ktoś uwodzi mnie, to nie wiem też, kiedy to ja uwodzę kogoś. I moment, w którym to dostrzegłam sprawił, że wszystkie elementy pewnej układanki złożyły mi się w sensowną całość. Ile ja razy znosiłam fochy urażonych muzykologów, kompozytorów czy innych artystycznych królewiczątek; fochy, których kompletnie nie umiałam zrozumieć! A powód był prosty. Ja nie byłam – jak mi się wydawało – po prostu miła (swoją drogą ta irytująca moda na wychowywanie dziewczynek na miłe i grzeczne powinna przejść wreszcie do lamusa!). Ja uwodziłam, rozgrzewałam do czerwoności, a potem mówiłam „Dobra, no to nara!”. Teraz, kiedy się wreszcie po latach wyjaśniło, niezwykle mnie to bawi, ale wtedy byłam przerażona. Zastanawiałam się, czemu ktoś w ogóle miał czelność wyobrazić sobie, że mogłabym go rozpatrywać w kategoriach erotyczno-romantycznych. Przecież gdybym go rozpatrywała, to bym mu to powiedziała w twarz, a skoro nie powiedziałam, to powinien przyjąć, że jestem tylko uprzejma. (Kawy czy jedzenia nie odmawiam przecież nigdy. Nikomu.) No ale jednak, okazuje się, że ludzie są w tych kwestiach niestety dużo bardziej subtelni, nad czym ubolewam. Rozumienie mechanizmów nie ma nic wspólnego z posiadaniem racji (tę wiadomo, że mam ja – nie ma nic lepszego od komunikacji wprost). Pomaga się jednak odnaleźć. Wielokrotnie słyszałam, że mogę mieć każdego. Zawsze wtedy zastanawiałam się:
Po co mi „każdy”?
Tylko sygnały, które wysyłałam, będąc miła, musiały być całkowicie sprzeczne z moimi intencjami. I wiąże się to bezpośrednio z brakiem umiejętności stawiania granic, a ich brak jest bardzo istotnym elementem histrionicznego zaburzenia osobowości.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Chęć podobania się była mechanizmem, który wykształcił się we mnie na bardzo wczesnym etapie rozwoju. W tym miejscu warto zaznaczyć, że zaburzenia osobowości to tak naprawdę nieprawidłowy rozwój osobowości, za który odpowiedzialność ponoszą osoby opiekujące się dzieckiem. I ta nieodpowiednia opieka to może być zarówno nadopiekuńczość, jak i emocjonalna nieobecność jednego lub dwojga opiekunów. Z każdym zaburzeniem jest trochę inaczej.Magdalena Paszko bardzo rzetelnie wyjaśnia, jak to wygląda w przypadku zaburzenia histrionicznego, z czego łatwo można wywnioskować, jakich błędów nie popełniać, by takiego zaburzenia w dziecku nie wywołać.
Kiedy terapeutki podczas wypisu z oddziału dziennego podzieliły się ze mną obserwacją, że zabiegam o akceptację i zależy mi na podobaniu się grupie i personelowi (i to wcale nie fizycznie, o czym za chwilę), rozpłakałam się. Natychmiast każda z nich zaczęła mnie przekonywać, że nie jest to absolutnie zarzut, tylko stwierdzenie faktu i że w chęci podobania się czy potrzebie akceptacji nie ma przecież niczego złego. Moje przerażenie (w konsekwencji którego zaczęłam płakać) wynikało z odtworzenia w głowie słów, które słyszałam od najmłodszych swoich lat, wypowiadanych ze zniecierpliwieniem, złością i wywracaniem oczu ku niebu:
Bo ciebie zawsze trzeba chwalić!
Od wszystkich żądasz pełnej akceptacji!
Okrucieństwo tych słów zrozumiałam w pełni dopiero trzy tygodnie temu w gabinecie terapeutek, kiedy wytłumaczyły mi, że chcę się podobać i być akceptowana nie z powodu rysu narcystycznego czy egotyzmu, ale dlatego, że to mnie uspokaja. Ponieważ we wczesnym dzieciństwie zdrowe poczucie własnej wartości się we mnie nie wykształciło w naturalny sposób, musiałam go sobie poszukać sama. I znalazłam je w niezwykle niebezpiecznym miejscu – aprobacie innych ludzi. Niebezpiecznym z kilku powodów:
ludzie mają przeróżne światopoglądy i mogą w nas cenić wcale nie to, co rzeczywiście jest w nas cenne
z biegiem czasu ludzie się zmieniają, zmieniają się ich potrzeby, więc to, że na jakimś etapie ich życia możemy się cieszyć ich aprobatą, nie znaczy wcale, że na innym też tak będzie
manipulatorzy szybką wyczują, że potrzebujemy ich aprobaty i będą nam ją dawać pod określonymi warunkami; oczywiście za nic w świecie się tego nie domyślimy, odurzeni wyczekaną aprobatą i wycieńczeni wiecznym zabieganiem o nią
brak aprobaty od tych, na którym nam zależy będzie dla nas równoznaczny z odrzuceniem, a prawda jest taka, że o ile do prawidłowego funkcjonowania potrzebujemy poczucia własnej wartości, o tyle nie potrzebujemy do niego ani tego, żeby bliscy się z nami we wszystkim zgadzali, ani żeby nas bezustannie podziwiali, ani nawet, żeby akceptowali każde nasze zachowanie.
Jak zmienić lokalizację poczucia własnej wartości? Jeszcze nie wiem. To proces. Za każdym razem, kiedy czyjeś słowa podziwu dodadzą mi zbyt dużych skrzydeł, a czyjeś milczenie, kiedy będę wyczekiwać słów podziwu sprawi, że znowu w siebie zwątpię, staram się analizować w głowie to, co się właśnie stało. Nazwać po imieniu swoje uczucia, uzbrojona w wiedzę, którą wyniosłam z terapii. Czasem udaje mi się znaleźć harmonię i wyczekiwany spokój, czasem wręcz przeciwnie. Ale się nie poddaję.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Po jednej z pierwszych terapii, na których terapeutki mocniej się nade mną pochyliły, pojawił mi się przed oczami następujący obraz. Mianowicie pies, który patrzy błagalnym wzrokiem na swojego człowieka, gdy ten kroi mięso, a kiedy w końcu dostaje od niego duży kawał, zatapia w nim zęby i odchodzi ze zdobyczą w ustronne miejsce, gdzie będzie się mógł z nim w spokoju rozprawić. Otóż, to historia wszystkich moich relacji w jednej rodzajowej scence! Ja zaczynałam każdą swoją relację pełna nadziei i oczekiwań, i kiedy ktoś mi wreszcie rzucił jakiś relacyjny ochłap, ja go zabierałam i wracałam do swojej samotni. Dopiero podczas terapii dowiedziałam się, czym jest relacyjność. Relacyjność, mówiąc w największym skrócie, to tu i teraz przeżywane z drugą osobą. A kiedy ma się chroniczną alergię na tu i teraz, to się odpływa albo w rozpamiętywanie przeszłości, albo w planowanie przyszłości. Czym więc będzie kawał mięsa z mojej metafory? Realną relacyjnością! Czyli: rodzajem konfrontacji ze wspólną rzeczywistością, z granicami drugiego człowieka, ale też własnymi oraz z sytuacjami, które niekoniecznie muszą być miłe (tu w sukurs może przyjść asertywność), ale służą budowaniu bliskości.
Większość swojego życia uważałam, że w dobrych relacjach ma być miło i przyjemnie. I kiedy tylko przestawało tak być, czułam się skrzywdzona, odtrącona, a czasem nawet zdradzona. Dziś widzę dopiero, że z większości relacji rezygnowałam dokładnie w momencie, w którym stawały się realne. Wtedy przywiązywałam chorobliwą wręcz wagę do formy wypowiedzi lub tonu, którym dana osoba coś mi zakomunikowała. Czyli de facto wszystkich kompletnie nieistotnych w relacji rzeczy. Zaczynało mi być niewygodnie, kiedy ktoś chciał się do mnie realnie zbliżyć. Uszanować mnie poprzez powiedzenie mi swojej prawdy o tym, jak mnie postrzega, jak postrzega moje zachowanie. Co go we mnie urzeka, co drażni. Za każdym razem, kiedy ktoś chciał ściągnąć z naszej relacji kołdrę kurtuazji, ja wpadałam w panikę i uciekałam. I to być może byłoby tylko częściowym problemem, ja jednak oprócz ucieczki, chwytałam w zęby – jak ten pies kawał mięsa – wszystko to, co trudne, by rozgryzać to i przeżuwać w samotności. Innymi słowy trudności w każdej relacji trzeba rozwiązywać tylko i wyłącznie w relacji. Jeśli ktoś przekroczy naszą granicę, powie coś, co nas rozczaruje czy nawet sprawi, że nie będziemy go już chcieli w gronie bliskich osób (dla mnie taką granicą są wszelkiego typu dyskryminacje), to jedyne, co z tym możemy zrobić, to porozmawiać na ten temat z tym konkretnym człowiekiem. On zrobi z tym, co będzie chciał i w danej chwili umiał, jednak musimy nauczyć się adresować swoje trudniejsze emocje i komunikować je. Dotychczas brałam na swoje barki wszystkie słowa, które mnie zraniły (zarówno wypowiedziane w tym właśnie celu, jak i te opacznie przeze mnie zrozumiane) i odchodziłam z relacji… z nimi. Po co? One poza relacją nie były mi ani trochę potrzebne. Opowiadałam o swoim bólu innym bliskim, bo wydawało mi się, że przyniesie mi to ukojenie. Nic bardziej złudnego. To rodzaj masochizmu, z którego nie wynika nic konstruktywnego.
Czy od momentu, w którym zaczęłam pisać ten tekst nie przeżyłam poza daną relacją niczego pozarelacyjnie? Ależ miałam co najmniej cztery takie sytuacje! Stare nawyki są niezwykle trudne do wyplenienia. Boimy się mówić bliskim, co nas w ich zachowaniu czy słowach boli z różnych powodów. Nie chcemy ich stracić, nie chcemy ich urazić. Z powodu źle pojętej troski o nich nie dajemy im prawdy, na którą zasługują, bo mamy przeświadczenie, że jej nie zniosą. Zupełnie, jak byśmy byli wszechmocni i wszechwładni. Jak byśmy mogli zniszczyć odrębne istnienie wskazaniem naszych granic. Jak byśmy mieli władzę nad innymi. Czy to narcystyczne? Bardzo! Nawet, jeśli kierują nami jak najczystsze intencje.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Podczas terapii usłyszałam od terapeutek, że wtapiam się w tło. Że przez to swoje rozumienie każdej strony, przez empatię i troskę o każdego z grupy oraz matkowanie i zagłaskiwanie, kiedy robiło się ciężko, staję się niewidzialna. Że istnieję jako dobry wspierający wszystkich duch, ale nie jak osoba z krwi i kości. Że mimo wszystko grupa niedużo o mnie wie, że kiedy próbuje mnie dotknąć, zapytać jakie jest moje zdanie, nagle uciekam, wymykam się. Grzęznę w swoim nie wiem.
Poczułam, że muszę po raz szósty czy siódmy chyba, ale po wielu, wielu latach, zobaczyć „Zeliga” Woody’ego Allena. Fabułę zdążyłam niemal całkowicie zapomnieć, ale film utkwił mi w głowie jako najwybitniejszy w dorobku tego reżysera, do którego mam słabość (nawet jeśli poprawność polityczna nakazywałaby się do tego nie przyznawać). No i… znalazłam kolejne dno tego filmowego majstersztyku! Po części bowiem opowiada on właśnie o histrionii i całkiem dosłownym stapianiu się z tłem. Nikt nie wie, kim Zelig naprawdę jest, ale wszystkich fascynuje, bo jest wszędzie i… każdym. Kiedy rozmawia z osobami otyłymi – podczas rozmowy rośnie mu brzuch i trudno go po czasie odróżnić od reszty. Kiedy z brodaczami – rośnie mu broda. Podczas rozmowy z psychiatrą oznajmia, że sam jest słynnym psychiatrą, a kiedy w jego obecności gra jazzowy band złożony z czarnoskórych muzyków, Zelig pojawia się znienacka na scenie w swojej czarnoskórej wersji.
Zarówno terapia, jak i ponowne zobaczenie „Zeliga” otworzyły mi szeroko oczy. Ja bywam wyraźna i określona, ale… jedynie poza relacjami. Poza relacjami prowadzę tego bloga, piszę piosenki, nagrywam płyty, ostatnio podcast. Tylko, że to wszystko zajęcia samotnicze. Równocześnie relacja z jakiegoś powodu odbiera mi tożsamość. I to wynika u mnie właśnie z zaburzenia histrionicznego. (Wyjątkiem jest chyba tylko mój związek, ale to też za sprawą mojego niesamowitego Partnera.)
Zelig, kiedy jego terapia zaczęła przynosić rezultaty, pokłócił się ze swoim rozmówcą, który stwierdził, że „mamy piękny dzień”. Zelig stanowczo zaoponował, że „wcale nie”. Jego rozmówca, nieustraszony, pocisnął z ciężkiej artylerii, zauważając, że „dzień jest piękny, bo świeci słońce i nie ma chmur”, więc Zelig przeszedł od słów do czynów i rzucił się na interlokutora z grabiami. Marzę, by znaleźć się w tym punkcie, choć wiadomo, że nie jest jeszcze idealny, ale na pewno można go nazwać przełomowym.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Pisałam wyżej o podobaniu się. Tak, uspokaja mnie ono, jednak w przeciwieństwie do wielu kobiet z histrionicznym zaburzeniem osobowości, wcale nie przykładam przesadnej wagi do tego, jak na co dzień wyglądam. Podstawą jest dla mnie oczywiście higiena, czystość (własna oraz ubrań), a także ładny zapach. Nie należę do kobiet, które bez makijażu i pełnej stylizacji nie wyjdą z domu. Mam znajomych, którzy nigdy nie widzieli mnie bez makijażu, bo spotykamy się tylko na koncertach lub festiwalach muzycznych. Mam też innych znajomych, którzy nigdy nie widzieli mnie w makijażu (lub widzieli mnie tak tylko na blogowych zdjęciach).
Przez większość terapii przychodziłam na zajęcia nieumalowana i w raczej sportowych, oversizowych ciuchach. Oczywiście szybko przekonałam samą siebie, że o 5:40, o której musiałam wstawać,nie mam weny na malowanie, że i tak będę płakać, więc rozmażę sobie makijaż, czy że terapia to nie rewiamody. Jednak moja piękna koleżanka z grupy, kiedy zobaczyła moje blogowe zdjęcia, zapytała:
Czemu te wszystkie super pomysły na swój wygląd, jakimi się bawisz na blogu, zachowujesz dla siebie, a nie dzielisz się z resztą? Przyjdź na zajęcia w jakimś swoim odjechanym makijażu, pokaż swoją super sylwetkę, odsłoń nogi! Nie chowaj się z tym!
Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że mój brak makijażu i szerokie sportowe bluzy z jakiegoś powodu podczas terapii stanowiły dla mnie strefę komfortu. Podjęłam więc wyzwanie i przez cztery ostatnie dni przychodziłam już umalowana, powoli odsłaniając swoją sylwetkę. Najtrudniejszy był dla mnie ostatni dzień terapii. Koleżanka namawiała mnie, żebym pokazała nogi. Zaszokowało mnie to, co się ze mną działo wieczór przed tym sądnym dniem. Stanęłam przed lustrem, sprawdzając kilka stylizacji, które miałam w głowie. Wszystkie eksponowały moje nogi. Szykowałam też buty na obcasie. Czy planowanie, co chcę na siebie włożyć było dla mnie nowe? Oczywiście nie! We wpisie „WarszawskojesienNe stylizacje – didaskalia” opisuję (pół żartem, pół serio) swój coroczny rytuał planowania w detalach wyglądu na każdą kolejną edycję „Warszawskiej Jesieni”. Czemu więc, kiedy obmyślałam swój wygląd na ostatni dzień terapii, trzęsły mi się ręce? Czemu zasypiałam w strachu i kiedy po obudzeniu się następnego dnia rano przypomniałam sobie, jak mam wyglądać, trzęsłam się, oblana zimnym potem? Czemu malowałam się w przerażeniu? Na te pytania udało mi się odpowiedzieć sobie samej podczas terapii.
Dotychczas szykowanie się na jakąkolwiek imprezę kulturalną łączyło się w mojej głowie z czymś kompletnie nierelacyjnym. Uznawałam, że pojawię się i można mnie albo podziwiać, albo obgadać, albo zwyczajnie nie zwrócić na mnie uwagi, ale robić to wszystko z dystansu, poza mną. Tymczasem rzeczywistość okazywała się skrajnie inna od moich wyobrażeń, bo z niektórymi znajomymi rzeczywiście tylko się witamy i żegnamy, ale spotykam na koncertach też wiele osób, z którymi jest niezwykle serdecznie.
Po chwili zastanowienia dodałam jeszcze:
No a z grupą się zżyłam. Zależy mi na Was wszystkich. I jakoś… może nie chciałam się wyróżniać, zwracać na siebie zbyt dużej uwagi.
Terapeutka się uśmiechnęła i stwierdziła:
Ależ Pani Marianno, Pani zwraca na siebie uwagę! Pani wyróżnia się tym, że jest dobra, ciepła i empatyczna. Że Pani zależy, że chce Pani każdego zrozumieć, złagodzić każdy spór. Dziś zachwycamy się Pani ładnym makijażem i odważniejszym wyglądem, słyszy Pani dużo komplementów, ale bez tego wszystkiego też się Pani wyróżniała. Więc może zaczęła Pani po prostu zdrową rywalizację? Jest w grupie kilka kobiet i Pani wyszła wreszcie z roli matki i staje z nimi w szeregu jako kobieta?
Wtedy zgłupiałam. Bo ja te wszystkie kobiety z grupy przecież uwielbiałam. Gdzieżbym miała z nimi rywalizować? No i przede wszystkim o co? (Bo przecież nie o kogo?…) Więc zaoponowałam:
Ale ja nie chcę z nimi rywalizować! Wręcz przeciwnie, to atrakcyjna, uwielbiana przeze mnie, pełna seksapilu i niezwykłego wdzięku kobieta namówiła mnie do przełamania się i pokazania się w innej odsłonie. Poczułam kobiece wsparcie, a najmilsze rzeczy o swoim wyglądzie usłyszałam właśnie od kobiet!
Terapeutka, wyraźnie czując, że zbliżamy się do sedna, odparła:
I o to również chodzi w rywalizacji! My demonizujemy to słowo, bo kojarzy się nam z agresją czy wojną. Tymczasem zdrowa rywalizacja to nie ciągnięcie się za włosy, tylko np. wspólne inspirowanie się sobą. Proszę sobie wyobrazić Koło Gospodyń Wiejskich. One tam wszystkie coś np. wypiekają na jarmark. Rywalizacją może być gra nie fair, przez podłożenie komuś nogi czy kradzież przepisu. Ale… rywalizacją może być też spróbowanie wszystkich ciast i dołożenie wszelkich starań, żeby to nasze było najlepsze. Jeśli zaczyna Pani – z wielkim trudem i niepewnością, ale jednak – rywalizować, to znaczy, że zaczyna Pani odkrywać własną tożsamość.
To ściśle wiąże się też z syndromem Zeliga (nazwa, którą wymyśliłam na potrzeby tego wpisu). Bardzo nowe, trochę przerażające, a trochę ekscytujące doświadczenie. Można te wszystkie elementy w sobie połączyć. Będąc troskliwą i dobrą, nie muszę wkładać na siebie pokutnego wora. Mogę taka być też w szpilkach. Ten wygląd nie musi być tylko i wyłącznie pozarelacyjny…
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Na pewnych zajęciach jedna z terapeutek przypomniała koncepcję Freuda na temat kobiecej zazdrości o penisa. Tutaj nie sposób nie przywołać jednego z moich ulubionych cytatów z „Zeliga”:
W Wiedniu współpracowałem z Freudem. Poróżniła nas interpretacja zazdrości o penisa. Freud twierdził, że należy ją ograniczyć tylko do kobiet.
– „Zelig” Woody Allen
Koncepcja ta zakłada zazdrość nieuświadomioną, ale do mnie doszło, że ja całkiem świadomie jestem zazdrosna o penisa. Wydaje mi się, że gdybym mogła go mieć, byłabym kompletna i samowystarczalna.
Kiedy poznałam Tymona Tymańskiego, zdarzyła się sytuacja, z której śmiejemy się do tej pory. Tymon w pewnym momencie zdjął koszulkę (chyba żeby pokazać nam swoje tatuaże). Ale najwyraźniej zapomniał jej z powrotem włożyć, więc mój Partner powiedział coś w stylu:
Ej, możesz już się ubrać! I tak nie masz szans z biustem Marianny!
Na co Tymon się zaperzył, spojrzał na swój tors, na mój biust, znowu na swój tors i odparował:
No… młoda jest!
I śmiałam się z tego w głos, dopóki mój Partner nie stwierdził:
Jejku, to tak absurdalne, jak byś miała się źle poczuć z tego powodu, że Tymon ma większego penisa niż Ty!
Wtedy poczułam lekkie ukłucie w sercu:
Ej, skąd wiesz???
Mam więc sporo do przerobienia w tym obszarze. Nie chciałabym być matką kontrolującą syna, bo ma coś, co ona sama chciałaby mieć…
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Nie wiem, jak z innymi, ale ze mną jest trudno. W swoim wykładzie Magdalena Paszko mówi niezwykle ciekawą rzecz – osobowość histrioniczna wykształca się też wtedy, kiedy dziecku narzuca się zbyt mało granic. Wiadomo, że te w rozwoju są niezwykle potrzebne. Dziś wiem, że na pewno miałam zbyt mało obowiązków domowych, przez co nie mam naturalnego poczucia odpowiedzialności za miejsce, w którym mieszkam. Uczę się tego dopiero w związku. Owszem, chodziłam do podstawówki muzycznej i kiedy inne dzieci wracały do domu o 13:00, 14:00 , ja niemal codziennie byłam w domu dopiero po 17:00, a tam czekało mnie odrabianie lekcji i znienawidzone ćwiczenie na fortepianie, więc już z innych obowiązków zostałam zwolniona. Jednak dziś myślę, że dziecko od najmłodszych lat powinno być odpowiedzialne choćby za jedną małą rzecz w domu – np. wynoszenie śmieci czy zmywanie (nawet jeśli tylko po sobie). To je uczy dyscypliny, ale też pokazuje mu, że jest w domu ważne, że też ten dom tworzy, że musi o coś dbać, żeby było mu w domu dobrze.
I rzeczywiście sposobem na wytrzymanie mojego zaburzenia dla mojego Partnera jest na pewno stawianie nieprzekraczalnych granic. Jedna rzecz to podział obowiązków domowych, ale druga, to poskramianie moich lęków i nie poddawanie się moim obsesyjnym pytaniom, na które odpowiedzi nie wnoszą nic dobrego dla żadnego z nas. Moje zaburzenie jest moje. I choć w momentach krytycznych rzeczywiście próbowałam wciągnąć Partnera pod wodę, by tonął razem ze mną, to jego świadomość, że nie może się temu poddać, ratowała nie tylko jego, ale też nas i mnie. Kiedyś, przekomarzając się, zapytałam Go:
A kochasz mnie najbardziej na świecie?
A On na to odpowiedział:
Nie. Najbardziej na świecie kocham siebie.
I to było najpiękniejsze zdanie, jakie mogłam usłyszeć! O takim partnerze marzyłam, który się ode mnie nie uzależni, którego nie zdominuję, który będzie w trudnych chwilach pamiętać przede wszystkim o sobie i który będzie umiał o siebie zadbać. Partnera, który jest ze mną nie z poczucia winy, albo obowiązku czy z przerażenia, tylko dlatego, że chce ze mną być.
Plus… odkrywam swoje zaburzenie, powoli zaczynam je rozumieć i im większą mam świadomość tego, co we mnie trudne, tym bardziej nad tym pracuję.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
P.S. A na deser cover piosenki „My Way” w wykonaniu wokalistki posiadającej jeden z najciekawszych w moim odczuciu głosów – Miley Cyrus, która także jest dotknięta zaburzeniem histrionicznym.
Dziś Walentynki – święto, do uwielbienia którego już się tu zdążyłam przyznać. Mogłabym oczywiście znowu rozwodzić się (nomen omen zresztą) nad tym, jaką jestem szczęściarą, mając u boku tak wyjątkowego Partnera, ale o tym już wielokrotnie pisałam, również rok temu z tej samej okazji. Dobry zdrowy związek natomiast nie jest już kwestią szczęścia, ale codziennej pracy. Bez pracy… nie, nie to nawet, że nie ma kołaczy… Bez pracy nie zauważymy toksyn, a niezauważane, nawarstwiające się toksyny mogą zatruć związek tak mocno, że jego odbudowanie nie będzie już możliwe.
To się czuje!
fot. Bożena Szuj
Kiedy byłam bardzo młodą, wchodzącą powoli w dorosłość dziewczyną, męczyło mnie pytanie:
A kiedy już spotkam jakiegoś mężczyznę i mi się spodoba, to skąd właściwie będę wiedzieć, że to jest TO?
– pytanie, które mnie męczyło, kiedy byłam bardzo młodą, wchodzącą powoli w dorosłość dziewczyną
Pytanie ogólne, niekonkretne, mało jasne, ale spotykające się zewsząd z taką samą, równie ogólną, niekonkretną i mało jasną odpowiedzią:
To się czuje!
– odpowiedź, z którą się spotykało
Miałam w głowie bezgraniczny chaos, bo czułam bardzo, bardzo dużo. Przede wszystkim ogromną, rozsadzającą mnie od środka potrzebę seksu i ucieczki od roli grzecznej dziewczynki, a także obsesyjny lęk przed byciem wziętą za cnotkę. Czułam, że chcę być podziwiana i pożądana przez starszego mężczyznę, który będzie mógł być tylko mój (więc może jednak kompleks Elektry?). Czułam, że chcę mieć swój własny związkowy, niedostępny nikomu z zewnątrz, pełen wolności i rozerotyzowania świat. Świat, w którym uzależnię się w pełni od mężczyzny, równocześnie jego też od siebie uzależniając. Czy to, co wtedy czułam było zdrowe? Ani trochę! Co na fali tego, co czułam, do siebie przyciągnęłam (jakie poprane indywiduum, a potem jakie kolejne), można się tylko domyślić…
Ostatnio trafiłam gdzieś w sieci na bardzo mądre słowa o tym, że w relacji ważniejsze od tego, co czujemy w stosunku do drugiej osoby jest to, jak my sami się w jej obecności czujemy. Możemy kogoś bardzo podziwiać, doceniać jego intelekt, pasję czy mądrość, ale jeśli w naszych kontaktach z nim dominuje strach, poczucie własnej bezwartościowości czy jakiś niezrozumiały dyskomfort, to to jest właśnie prawdą o naszej relacji. Dziś dawnej mnie na to dziwnie postawione pytanie odpowiedziałabym:
Jeśli TYM nazywasz uczucie, w które warto zainwestować, relację z człowiekiem, która ma szansę przetrwać całkiem długo, to przyjrzyj się temu, jaka się pod jego wpływem stajesz. Nie, nie zlewaj się z nim w jedno (jeśli seks Ci to zaburza, to z nim zaczekaj). Przyglądaj się przede wszystkim właśnie sobie dużo uważniej niż kiedykolwiek wcześniej. Po pierwsze sprawdź, jak się w jego obecności czujesz, a po drugie – co jeszcze moim zdaniem ważniejsze – czy dokonują się w Tobie zmiany na lepsze. Zmiany, które nie dokonałyby się bez niego. Czy on jest Twoją inspiracją…
Oczywiście doszłam do tego dopiero, kiedy poznałam swojego Partnera. Naszą niesamowitą historię opisywałam TUTAJ.
fot. Bożena Szuj
Zmienianie się
fot. Bożena Szuj
Zmiany są wpisane w rozwój. Kiedy niewiele się w naszym życiu czy myśleniu zmienia, to znaczy, że się nie rozwijamy. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że zaczynając nowy związek nastawiamy się na zmiany. Gorzej jeśli to partnera chcemy zmienić na własną modłę (w tym niestety celują kobiety), sami nie zmieniając się ani o milimetr.Oczekiwać zmian możemy tylko i wyłącznie od siebie, bo tylko na siebie mamy wpływ. Partnerów wręcz przeciwnie – powinniśmy brać takimi, jacy są tu i teraz, rozumiejąc, że będą się rozwijać, a wraz z rozwojem też zmieniać w coraz lepszą wersję siebie. (Wiara w to, że w lepszą wynika po pierwsze z miłości, a po drugie z zaufania do partnera, ale też naszej wobec niego intuicji.) Kiedy poznając kogoś, od razu oczekujemy od niego zmiany lub zmienienie go stawiamy sobie za cel, to znak, że nie jesteśmy zauroczeni tym człowiekiem, lecz swoim wyobrażeniem na jego temat. Jedynym człowiekiem (poza nami samymi), jakiego możemy w jakimś sensie – i tylko do pewnego momentu – ukształtować, jest nasze dziecko. Nigdy partner.
Jeśli zaczynamy się z kimś spotykać, a potem wdrażamy tajny plan usidlenia go (np. szybkim ślubem) i zmienienia go w kogoś, kim nie jest i nigdy nie był, to jesteśmy toksykami pierwszej wody!
fot. Bożena Szuj
Być z toksycznym partnerem
fot. Bożena Szuj
I tak właśnie przechodzimy do sedna tego wpisu – relacji toksycznych. Nie ma jednej definicji toksyczności, bo nie jest to naukowy termin. Ja używam go jako antonimu do słowa „zdrowy”. Wszystko, co nie jest w relacji zdrowe, prędzej czy później stanie się toksyczne.
Toksyczny związek to nie tylko układ, w którym jeden partner jest katem, a drugi ofiarą. Toksyczny związek to taki, w którym np. przez problem z używkami lub/i agresją jednej strony, druga wpada w bardzo skomplikowany, trudny i niebezpieczny mechanizm współuzależnienia. Nie chcę przez to powiedzieć, że odpowiedzialność za toksyczność związku ponosi osoba uzależniona (lub/i agresywna) i współuzależniona w stopniu równym. Absolutnie nie. Jednak wciąż nie dość dużo mówi się o tym, że osoba współuzależniona również jest toksyczna. To straszliwy mechanizm przystosowawczy, który pozwala ofierze przetrwać w koszmarze związku przemocowego, ale równocześnie nie pozwala się jej z niego wydostać. Dla osób, które nigdy w takiej sytuacji nie były, to wszystko może brzmieć dosyć abstrakcyjnie. Próbując to jakoś wyjaśnić, mogę tylko spytać:
Czy będąc przystosowani do życia w nieustającym lęku o siebie, ale też o partnera, do życia, które toczy się tylko wokół uzależnienia (lub ataków agresji) partnera i jest właściwie nieustannym czuwaniem, wyrzeczeniem się siebie, a nawet wyrzeczeniem się trzeźwej (zdrowej) części partnera, by całym sobą służyć tej nietrzeźwej, chorej i toksycznej możemy być zdrowi i nietoksyczni?
Czy będąc przystosowani do toksycznego, wyniszczającego życia możemy być nietoksyczni?
Nie możemy! Moje kilkunastoletnie współuzależnienie (histrionia wpychała mnie od samego początku w związki, w których mogło się rozwinąć) to nie tylko bycie potulną, biedną, pokrzywdzoną, doświadczającą mnóstwa przemocy (również fizycznej) ofiarą. Moje kilkunastoletnie współuzależnienie to też kontrolowanie (nigdy rzeczy osobistych, ale najczęściej stanu spożycia), dające złudne poczucie panowania nad chaosem; a toksyczne związki to jeden wielki chaos. Moje kilkunastoletnie współuzależnienie to też ataki furii, szantażowanie kolejnych partnerów (najczęściej odejściem, którego nigdy tak naprawdę nie miałam w planie), opanowana do perfekcji sztuka okłamywania najbliższych w kwestiach związanych z nałogiem partnera oraz szaleńcza, chora, rozwalająca mnie od środka zazdrość o alkohol, która wydawała mi się tak kuriozalna i zawstydzająca, że kanalizowałam ją w jakichś nieistniejących kobietach, bo to wydawało mi się mimo wszystko łatwiejsze do zniesienia. Mniej upokarzające.
Kiedy po terapii weszłam w swój pierwszy nietoksyczny związek, byłam gotowa na wszystko, co nigdy nie miało się w nim szans przytrafić właśnie dlatego, że nie był toksyczny. Byłam więc gotowa na nieoczekiwane pretensje partnera i jego nagłe zmiany nastrojów, na wrzaski, wyzwiska, akty pogardy. Dodatkowo miałam nieustające wrażenie, że siedzę już spakowana na walizkach, gotowa do odejścia w każdym momencie, trzymając gardę. Tylko o ile to działało w związkach przemocowych, o tyle stanowiło duże utrudnienie dla budowania wzajemnego zaufania i zdrowej relacji, gdzie zagrożenia, na które byłam wiecznie gotowa, po prostu nie było. Równocześnie też fakt zbudowania relacji bezpiecznej i zdrowej nie gwarantuje wcale, że ta będzie trwać wiecznie…
fot. Bożena Szuj
Być toksycznym partnerem
fot. Bożena Szuj
Swoje współuzależnienie zrozumiałam i przepracowałam na kilkuletniej terapii. Toksyczność, do której musiałam się przed sobą przyznać, odeszła w zapomnienie wraz z wyeliminowaniem z najbliższego otoczenia nieleczących się alkoholików. Od tamtej pory do niedawna byłam święcie przekonana, że bycie toksyczną partnerką sprowadza się wyłącznie do potajemnego przeglądania telefonu partnera, odcinania go od jego pozazwiązkowego życia (które każdy z nas ma prawo, a nawet dla dobra związku powinien, prowadzić), obsesyjnej zaborczości, manipulowania seksem bądź jego brakiem, ciągłych pretensji o wszystko czy wreszcie narzekania na niego osobom trzecim (np. jego matce). Każdą z tych rzeczy uważam za odrażającą, żadnej z nich się nigdy nie dopuściłam i oczywiście są to zachowania cechujące partnerów toksycznych. Jednak nie oznacza to, że poza długim epizodem współuzależnienia nie byłam toksyczną partnerką. Tak, byłam toksyczną partnerką, a ściślej, bywałam taka w bardzo konkretnych momentach. Momentach napięcia, którego genezy, ale też nasilenia kompletnie nie rozumiałam. I bardzo chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie usprawiedliwiam się, bo dla toksycznych zachowań nie ma usprawiedliwienia. Jest za to wyjaśnienie stojących za nimi mechanizmów, których każdy dorosły człowiek powinien być świadomy, ale bez terapii (a czasem nawet, pomimo bycia w terapii) niestety nie jest.
Jestem osobą mocno refleksyjną, do wielu rzeczy w sobie mam wgląd. Dysponuję całkiem dobrą intuicją, odbyłam kilkuletnią terapięindywidualną. Do tego mam zaszczyt tworzyć związek z Mężczyzną o niebywałej, niespotykanej wręcz inteligencji emocjonalnej. Bez profesjonalnej pomocy doszliśmy sami bardzo daleko, rozgrzebując bolesne rany i dokopując się niezwykle głęboko. Jednak dopiero moja zakończona niedawno znakomita i niesłychanie intensywna terapia grupowa, poddanie się obserwacji specjalistów i w końcu diagnoza pozwoliły mi lepiej zrozumieć, co mną powoduje, kiedy zaczynam zachowywać się w sposób toksyczny dla partnera, a więc również dla samego związku. Zrozumieć, by umieć przewidywać swoje reakcje i dusić je w zarodku. Często używamy złości do zatuszowania zupełnie innej emocji, która tkwi w nas głębiej. Czasem przykrywamy złością smutek, czasem gigantyczny strach. Jeśli dotrzemy do tego, co jest pod spodem, co nami kieruje, co wywołuje w nas napięcia, będziemy mogli wziąć odpowiedzialność za nasze zachowania. Co jest, nawiasem mówiąc, naszym obowiązkiem. Pisząc wyżej o duszeniu reakcji w zarodku, miałam na myśli reakcje wynikające z tych emocji, którymi tuszujemy nasze prawdziwe uczucia. Dzisiaj wiem, że pod moją złością kryje się strach. Odrzucam więc złość i reakcje, które u mnie wyzwala. Nie odrzucam jednak strachu. Nim się staram zaopiekować. Zamiast, przerażona, krzyczeć na mojego biednego Partnera (lub wymyślać absurdalne powody do sprzeczek), mówię Mu od jakiegoś czasu tak:
Jest we mnie ogromne napięcie. Chyba bardzo się boję. Nie wiem czego. Nie wiem, czemu teraz. Nie rozumiem, co się ze mną dzieje, ale potrzebuję Cię. I nie chcę Cię źle potraktować.
I – to działa! On mnie przytula, długo wtedy rozmawiamy. W moich oczach pojawiają się łzy. Często nie wiem dlaczego, ale pozwalam sobie czuć i nie rozumieć. Terapeutycznie to dla mnie milowy krok.
fot. Bożena Szuj
Jeden jedyny na zawsze
fot. Bożena Szuj
Przedostatni rozdział zakończyłam słowami:
Równocześnie też fakt zbudowania relacji bezpiecznej i zdrowej nie gwarantuje wcale, że ta będzie trwać wiecznie…
– „Być z toksycznym partnerem”
Wpadłam niechcący w pułapkę narracji o tym, że właściwy (?) związek to taki, w którym wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie dopóki śmierć ich nie rozłączy. A to znowu też nie jest prawdą. Narrację tą cechuje nie tylko pewna infantylność czy – jak kto woli – idealizm, ale też nieuświadomiona pycha i egoizm. Chcemy nie tylko posiąść i mieć. Chcemy też posiąść i mieć na zawsze. O ile ze śmiercią najbliższych bardzo trudno się pogodzić, ale czujemy wobec niej jakiś respekt, o tyle rzadko kiedy czujemy go wobec odrębności osoby, z którą w związek wchodzimy. Chcemy jej dobra i szczęścia… ale tylko w naszych ramionach! Rzadko kiedy uwzględniamy we wspólnych planach scenariusz, w którym nasz partner będzie się rozwijać i zmieniać w innym tempie oraz w inny sposób niż my. Rzadko kiedy uwzględniamy we wspólnych planach scenariusz, w którym nasz związek przestanie naszemu partnerowi lub nam za jakiś czas służyć. Rzadko kiedy uwzględniamy we wspólnych planach scenariusz, w którym nasz związek zacznie któreś z nas unieszczęśliwiać. Wbrew pozorom ta świadomość kruchości związku wcale go nie skraca. Myślę, że wręcz przeciwnie. Sprawia, że zaczynamy rozumieć, że mamy siebie tylko tu i teraz. I podczas tego tu i teraz możemy zrobić tylko dwie rzeczy:
cieszyć się sobą najpełniej, jak się da
pracować nad tym, by następna chwila również mogła być wspólna
Czy podałam właśnie przepis na stworzenie związku, który będzie trwać wiecznie? Nie! O rozpadzie związku (nawet najlepszego) decyduje szereg różnych czynników i prawdopodobnie nieskończona liczba ich kombinacji. Myślę tylko, że w dobrych związkach potrzebna jest uważność na drugą osobę oraz świadomość samego siebie; bezustanne monitorowanie tego, co dzieje się ze mną, co dzieje się z ukochaną osobą, co dzieje się ze związkiem. W dobrej relacji trzeba dbać o każdą z tych trzech płaszczyzn, które się ze sobą w niektórych miejscach zazębiają, tak samo dobrze.
To o czym piszę, jest bardzo trudne. Myślę, że dla wielu niedostępne (chociażby ze względu na kulturę, światopogląd, religię czy wychowanie). Ból rozstania – nawet, jeśli ostatecznie przynosił ze sobą też ogromną ulgę – nie jest mi obcy. Ryzyko utraty osoby, którą kocham, wzbudza we mnie paniczny lęk, co pewnie potęgują u mnie zdiagnozowane zaburzenia depresyjne i lękowe. Konieczność umiejscowienia najważniejszej dla mnie relacji w trybie tu i teraz jest dla mnie z kolei przez zaburzenia histrioniczne szalenie trudna. Wiem natomiast – co jest pewnym paradoksem, – że praca, którą chcę i muszę codziennie wraz z Partnerem wykonywać, żeby nasz związek był zdrowy, uleczy także mnie samą. I to jest chyba właśnie potęga miłości! Nie białe konie, zbroje, warkocze czy wianki, tylko żmudna, nudna i nierzadko irytująca praca u podstaw…
fot. Bożena Szuj
P.S. A na deser łączę najbardziej chyba oczywistą piosenkę, z tym że w nieoczywistej, obłędnej aranżacji…
Swoje fatalne doświadczenia z próbą dostania się na OLZON (Oddział Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie) opisywałam kilka miesięcy temu, od tego czasu często podlinkowującswój tekst. Dalszy ciąg tej historii jest taki, że dostałam odpowiedź dyrektora wspomnianego szpitala. Chroni on swoich przemocowych pracowników, podpisując się tym samym pod traktowaniem pacjentów jak śmieci (co mnie nawet niestety nie zaskoczyło). Równocześnie zaczęli się ze mną kontaktować byli pacjenci pani kierownik OLZON-u o bardzo podobnych do moich doświadczeniach, więc nie ma ona najmniejszych powodów, by w najbliższym czasie spać spokojnie.
Kiedy opowiedziałam swojej pani doktor o nieprzyjęciu na OLZON (oraz jego okolicznościach), zapytała mnie krótko i zwięźle:
– Dobrze pani Marianno, więc co robimy teraz?
– rzeczowe pytanie mojej pani psychiatry
Nie miałam planu B, a wszystkie moje wyobrażenia o leczeniu legły właśnie w gruzach. Wtedy dowiedziałam się, że dosłownie kilka kroków od gabinetu mojej pani doktor jest Oddział Dzienny Psychiatryczny Podhalańskiego Szpitala Specjalistycznego im. Jana Pawła II w Nowym Targu (gdyż tam się właśnie leczę). Dostałam skierowanie, z którym od razu poszłam się zapisać i niecałe dwa tygodnie później zaczęłam trzymiesięczną terapię grupową pod opieką fantastycznego, fachowego i empatycznego personelu.
Terapia na Oddziale Dziennym zajmuje pięć godzin każdego dnia od poniedziałku do piątku przez sześćdziesiąt dni (wyłączając z nich weekendy i dni świąteczne). Każdy dzień wypełniony jest różnego typu zajęciami, które opiszę szczegółowo poniżej. Bez względu na to, czy grupa uczestniczy w terapii pod okiem dwóch psychoterapeutek, w psychorysunku (pod okiem jednej), terapii zajęciowej polegającej na różnego typu aktywnościach plastycznych prowadzonych przez terapeutkę zajęciową, czy ma przerwę, przez cały czas pacjenci są obserwowani, a obserwacje wszystkich specjalistów (w tym dwóch psychiatrów, którzy również spotykają się co najmniej raz w tygodniu z każdym pacjentem) są przez nich regularnie omawiane. Na tej zresztą podstawie (oraz robionych pacjentom pod koniec pobytu testów osobowości, mających jednak drugorzędne znaczenie) wystawia się pacjentom diagnozę, którą mu się szczegółowo podczas wypisu tłumaczy. Piszę o tym przede wszystkim w kontekście praktyk krakowskiego OLZON-u, gdzie – dowiedziałam się o tym dopiero po otrzymaniu dokumentacji medycznej z tegoż – już podczas pierwszej 50-minutowej wizyty psychiatra widzący pacjenta po raz pierwszy w życiu wystawia mu diagnozę, a na jej podstawie trzech kolejnych specjalistów odbywa z pacjentem następne spotkania wcale się nią nie sugerując… Na końcu pani kierownik pod pierwszą diagnozą się podpisuje, a tej nikt pacjentowi nie wyjaśnia.
Dziś rozumiem już, że brak wytłumaczenia, czym jest zdiagnozowane u pacjenta zaburzenie osobowości jest tak samo krzywdzące, jak zła diagnoza. W moim przypadku w Krakowie miały niestety miejsce obydwie te rzeczy. Dziś chciałabym wykrzyczeć:
Jednak nie osobowość narcystyczna, tępa Ruro!
Po pobycie na oddziale dziennym z prawdziwego zdarzenia rozumiem, że nie oszalałam, czując gdzieś pod spodem, że OLZONjest niebezpieczny i przemocowy, bo oczywiście równocześnie też obwiniałam siebie (inne ofiary tego miejsca również to robiły). Obwiniałam za swoje może wygórowane wymagania czy idealizowanie terapeutów i terapii w ogóle. Tymczasem idealny terapeuta to wcale nie taki, który jest przesadnie miły, nad wyraz troskliwy czy serdeczny. Idealny terapeuta to kompetentny terapeuta, który szybko zorientuje się, w którym miejscu występuje u pacjenta problem i zacznie nad nim fachowo pracować. Tak to właśnie czułam i dokładnie taką opiekę dostałam na Oddziale Dziennym Psychiatrycznym w Nowym Targu. (Nie mylić z fatalnie prowadzonym oddziałem psychiatrycznym tegoż, gdzie dochodzi do szeregu nadużyć ze strony personelu wobec pacjentów; podczas Świąt jeden z nich się powiesił, o czym niestety milczą lokalne media.)
Konieczność codziennego wstawania o 5:40 (której generalnie nie ma na moim zegarku), żeby zdążyć do Nowego Targu przed 8:00 umożliwiła mi podziwianie niesamowitych, zapierających dech w piersiach wschodów słońca. Uświadomiła mi też, że wbrew temu, co do tej pory myślałam, zdecydowanie lepiej funkcjonuję, zaczynając i kończąc dzień wcześniej.
Dla kogo jest psychoterapia?
fot. Marianna Patkowska
Będę zawsze i do znudzenia powtarzać, że terapię powinien przynajmniej raz w życiu odbyć każdy człowiek! Jeśli jednak chodzi o specyfikę oddziałów dziennych, to na terapię grupową w takim miejscu nie są przyjmowani pacjenci uzależnieni, w stanach psychotycznych oraz ciężko chorzy psychicznie. Każdy z przyjętych na oddział dzienny pacjentów boryka się najczęściej z zaburzeniem osobowości, które leczy się właśnie terapią. Z mojego doświadczenia wynika, że pacjenci są też równocześnie leczeni farmakologicznie, jednak dobrane leki nie powinny zaburzać głębokiego wglądu w siebie, który jest punktem wyjścia dla skutecznej psychoterapii.
Wścibskie pytania sąsiadów, znajomych czy nawet taksówkarzy (Podhale…) o to, dokąd idziemy, idąc na terapię, są ciągle niewygodne nie dlatego, że wciąż jako naród nie do końca rozumiemy, że nie wypada ich zadawać, ale dlatego, że często wstydzimy się, że terapii potrzebujemy. Oczywiście wcale nie musimy odpowiadać, a informacje o naszym zdrowiu mamy pełne prawo zachowywać w tajemnicy. Jednak piszę ten tekst m.in. po to, żeby pokazać wszystkim, którym takiej pewności jeszcze ciągle brak, że wstydem nie jest dbanie o swoje psychiczne zdrowie, wstydem jest nieodbycie terapii nigdy. Tak, kontrowersyjna teza. Tak, niektórzy Czytelnicy poczują się niewygodnie, a nawet będą próbowali ze mną na ten temat dyskutować. I dobrze – ten dyskomfort to sygnał od organizmu, że coś jednak jest na rzeczy.
Problemem nie jest zdiagnozowane zaburzenie osobowości. Problemem jest niezdiagnozowane zaburzenie osobowości, które utrudnia życie dotkniętej nim jednostki i – co gorsza – wszystkich jej bliskich. Zgoda co do tego, że nie każdy człowiek jest zaburzony, jednak każdy ma pewne cechy różnych zaburzeń i trzeba takie rzeczy o sobie wiedzieć.
Dziś już po niedługiej rozmowie z drugim człowiekiem na ogół umiem rozpoznać, czy kiedykolwiek terapię przeszedł. I nie boję się ani tych, którzy poważnie psychicznie chorują, ani tych, którzy są zaburzeni, ale się leczą. Boję się tych w swoim własnym mniemaniu „normalnych” i „zdrowych”.
Język terapeutów
fot. Marianna Patkowska
Nie byłabym sobą, gdybym podczas psychoterapii nie poczyniła pewnych językowych obserwacji. Każda branża ma przecież swój własny język. Pewne sformułowania są używane w sposób nie do końca właściwy (patrząc z perspektywy czystej polszczyzny), inne w sposób właściwy, ale niespotykany nigdzie indziej. Tak czy siak, czuję potrzebę odnotowania tego.
wyższościowość – słowo, z którym po raz pierwszy zetknęłam się w OLZON-ie. Jest to jakiś koszmarny twór niewystępujący oczywiście w Słowniku Języka Polskiego. Ponieważ pani kierownik OLZON-u nie umie poprawnie napisać „w Zakopanem”, uznałam, że z polszczyzną mówioną też ma kłopot. Tymczasem na Oddziale Dziennym Psychiatrycznym również było ono w użyciu. Szybko więc zrozumiałam, że to rodzaj psychologicznego żargonu. Rzeczywiście najczęściej pojawiało się ono w kontekście narcystycznego zaburzenia osobowości i oznaczało poczucie wyższości, nie zawsze w pełni uświadomione.
psychopatologia – cytując Wikipedię, psychopatologia to:
gałąź psychiatrii i psychologii klinicznej, której domeną jest opisywanie, wyjaśnianie i porządkowanie nieprawidłowych, chorobowych zjawisk psychicznych, którym przypisuje się znaczenie kliniczne, czyli objawów psychopatologicznych lub zespołów objawowych, a których rozpoznanie, analiza i ocena są przydatne w postępowaniu terapeutycznym. W szerszym rozumieniu, za przedmiot psychopatologii przyjmuje się opisywanie zaburzeń psychicznych (ten sposób rozumienia pojęcia psychopatologii dominuje w piśmiennictwie anglosaskim). Mianem psychopatologii określa się również zaburzenia psychiczne.
Podczas psychoterapii ten termin był używany na ogół w tym ostatnim znaczeniu. Terapeutki wyjaśniały nam przy jego pomocy, które trudności wynikają u nas z samej konstrukcji naszego zaburzenia.
zwiewnie – użycie tego słowa dosyć mnie ujęło. Terapeutki posługiwały się nim wtedy, kiedy mówiliśmy o czymś nie do końca wprost. Kiedy coś było trudno uchwytne, ale odczuwalne.
fantazja – na szereg pytań dotyczących np. naszych reakcji nie umieliśmy odpowiedzieć. Ta niemoc była całkowicie akceptowalna, natomiast wtedy terapeutki często posługiwały się zwrotem:
– Nie pytam, jak jest. Pytam, jaką ma pani/pan fantazję. A może grupa ma jakąś fantazję, skąd u pani/pana X taka reakcja?
Fantazją nie są luźne skojarzenia, ale łączenie różnych faktów na nieco głębszym i bardziej psychologicznym poziomie. Dla przykładu jeśli ktoś po bardzo trudnej terapii zapada na anginę lub grypę, można powiedzieć, że po prostu zachorował, bo teraz wiele osób choruję, a można pofantazjować, która informacja na terapii była dla niego na tyle trudna, że jego organizm, broniąc się przed kontynuacją, się poddał, obniżając tym samym swoją odporność. (Oczywiście zasada numer jeden – nigdy nie mówimy o pacjencie, którego fizycznie z nami nie ma!)
i tu się zatrzymajmy… – to nasza ulubiona fraza kończąca albo cały terapeutyczny set, albo dany temat.
Zajęcia: psychoterapia grupowa
fot. Marianna Patkowska
Psychoterapii grupowej mieliśmy sześć godzin w tygodniu (dwa razy w tygodniu po dwa półtoragodzinne sety) i była ona zawsze prowadzona przez dwie psychoterapeutki. Przez określony czas mówi grupa (zaczyna kto chce i porusza temat, jaki chce). Potem do rozmowy dołączają terapeutki, na ogół stwierdzeniem:
– Rozumiem, że grupa mówi dziś…
I próbują podsumować naszą rozmowę. Tak, bardzo z grubsza, można opisać te zajęcia.
Jak bardzo wiele osób, które miały już do czynienia z terapią indywidualną, ale nie uczestniczyły jeszcze w grupowej, wierzyłam w następujące mity:
terapia grupowa mniej mi da niż indywidualna
nie zdążę poruszyć wszystkich swoich problemów
terapeutki nie zdążą się mną należycie zająć
nie dam rady się otworzyć tak jak podczas terapii indywidualnej
Uwaga, to wszystko nie jest prawdą! Żeby zrozumieć dlaczego, trzeba przyjrzeć się temu, jaki jest sens, a przede wszystkim cel psychoterapii grupowej. Rzadko kiedy jest tak, że pacjent zgłasza się do specjalisty z tym, że dotyka go konkretne zaburzenie, które chce leczyć. Na ogół nie jesteśmy świadomi swoich zaburzeń, nie umiemy ich nazwać. Idziemy do specjalisty, kiedy jesteśmy na tyle refleksyjni, by nie obwiniać całego świata o nasz utrudniony kontakt z nim. Czujemy, że jest w nas jakiś problem, którego nie umiemy nazwać. Jest to najczęściej problem, który uwidacznia się w naszych relacjach z ludźmi. Mądry lekarz (a do mądrej lekarki mam ogromne szczęście) szybko odkryje, że możemy mieć zaburzenie osobowości. Podczas terapii zarówno terapeuci, personel, grupa, jak i my sami przyglądamy się sobie właśnie w relacjach z grupą, personelem i terapeutami. Na tej podstawie, o czym pisałam wyżej, na sam koniec ustalana jest diagnoza.
Niemal każdy pacjent przechodzi (w dowolnej kolejności) przez spore zaangażowanie się w sprawy innych pacjentów oraz całej grupy, próbę zaistnienia na terapii ze swoimi problemami oraz frustrację i irytację tym, że konflikty w grupie (których na pewnym etapie nie da się uniknąć) i konieczność zażegnywania ich marnują jego cenny czas i oddalają możliwość rozwiązania tego, z czym przyszedł. I tu jest właśnie plot twist! Na terapii grupowej nie rozwiążemy problemów z osobami, których na terapii nie ma(z członkami rodziny, partnerami, małżonkami, pracodawcami, etc.)! Na terapii uzyskujemy głęboki wgląd w siebie, w swoje mechanizmy obronne, w pewien schemat, w jakim funkcjonujemy w grupie. Dlatego wszystko to, co podczas pobytu na terapii może się nam wydawać błahe, nieważne i marnujące nasz czas, jest niesamowicie istotne. Choć przed niektórymi otwieramy się mocniej i szybciej, a przed innymi nam trudniej, jednak trzy miesiące to wystarczająco dużo czasu, żeby wprawne terapeutyczne oko dostrzegło w naszym zachowaniu jakąś powtarzalność. Co ciekawe, terapeutyczne oko wbrew pozorom wcale nie musi należeć wyłącznie do wykwalifikowanych (i w nowotarskim szpitalu naprawdę wspaniałych!) terapeutek. Ale na ten temat napiszę więcej w rozdziale „Pacjent pacjentowi terapeutą”. Jeśli miałabym spróbować opisać jednym tylko słowem sedno terapii grupowej, byłoby nim „wytrzymywanie”. Każdy z nas mierzył się z czymś trochę innym (tutaj znów muszę dać wyraz niesamowitemu podziwowi dla terapeutek, które pracując z grupą ludzi zaburzonych w rozmaity sposób, potrafiły z każdym z nich rozmawiać w sposób najbardziej dla niego terapeutycznie korzystny). Jeden „wytrzymywać” musiał swoje lęki, drugi agresję i chęć wyjścia z terapii, a trzeci senność, która miała go ochronić przed zbyt trudnymi do przyswojenia treściami. Każdy z nas wykonywał tytaniczną nieraz pracę. I z każdego z nas jestem niesamowicie dumna.
Zajęcia: psychoterapia
indywidualna na tle grupy
fot. Marianna Patkowska
Psychoterapia indywidualna na tle grupy odbywała się raz w tygodniu (półtoragodzinny set). Prowadziła ją jedna z terapeutek prowadzących także psychoterapię grupową. Jak sama nazwa wskazuje, podczas tych zajęć brane pod lupę były nie tyle relacje w całej grupie, ale konkretni pacjenci. Każdy mógł zacząć, wnosząc swój temat, a terapeutka wraz z resztą grupy przyglądała się sposobowi funkcjonowania pacjenta. Informacje zwrotne na swój temat, zarówno od terapeutki jak i grupy, są czymś niesłychanie cennym i ważnym, bo ludzie na ogół odbierają nas w dosyć podobny i spójny ze sobą sposób, choć często trudno się nam pogodzić z tym, że nasz obraz w ich głowie różni się od tego, który jest w naszej. Równocześnie od dawna powtarzam i będę powtarzać, że nie istnieje coś takiego jak prawda obiektywna. Nie chodzi więc o to, że ktoś, jakoś nas postrzegając, ma rację czy że my, jakoś widząc siebie, ją mamy. Chodzi o przyjęcie, że w oczach większej grupy osób pewien nasz obraz będzie przeważnie zbliżony. Na co składa się nie tylko to, co mówimy, ale też jak to mówimy i – co najważniejsze – jakie podświadomie wysyłamy sygnały. Więc jeśli chcemy, żeby był inny, musimy popracować nad sobą.
Zajęcia: psychorysunek
fot. Marianna Patkowska
Psychorysunek albo się kocha, albo się go nie znosi, ale zawsze, zawsze pokazuje o nas prawdę, której często boimy się wywlekać na światło dzienne. Przede wszystkim jest to praca z głęboką podświadomością, co może przerażać, ale ogromnie dużo daje. Podobnie jak psychoterapia indywidualna na tle grupy, psychorysunek również miał miejsce raz w tygodniu, ale trwał trzy godziny, a czasem nawet dłużej. (Prowadziła go druga z terapeutek prowadzących także psychoterapię grupową.)
W pierwszej części zajęć przy zgaszonym świetle, zamykając oczy relaksowaliśmy się. Psychoterapeutka kojącym głosem czytała tekst, przy którym mieliśmy po kolei rozluźniać wszystkie części ciała, a potem opisywała nam sceny, które mieliśmy sobie dokładnie wyobrazić. Zadawała też pytania, które nas nakierowywały. Na przykład:
Wyobraź sobie łąkę. Jaka jest teraz pora roku? Połóż się na niej i dotknij trawy. Jaka jest w dotyku? Jak się na tej łące czujesz? Co chciałbyś na niej zrobić? Możesz sobie wyobrazić wszystko, co zechcesz. Żadne wyobrażenie nie jest złe.
Przy głębokim rozluźnieniu i równocześnie skupieniu, można zobaczyć przed zamkniętymi oczami niesamowite obrazy. Potem każdy z pacjentów opowiadał o tym, co widział. (Nawet jeśli ktoś miał problem, żeby zobaczyć to, co sugerowała terapeutka, każde wyobrażenie było przydatne i potrzebne do dalszej pracy.) Czy było mi na samym początku łatwo opowiedzieć grupie obcych ludzi, że czułam się na łące bardzo nieswojo i źle, i jedyne, co mi przyszło do głowy, kiedy miałam sobie wyobrazić cokolwiek zechcę, to kompulsywna masturbacja? No, nie było. Dziś, kiedy już kilka psychorysunkowych symboli umiem odczytać, rozumiem, jakie to ważne, że odważyłam się powiedzieć wszystko. Bo rzeczywiście wszystko ma tu gigantyczne znaczenie.
Po opowiedzeniu snów na jawie, dostawaliśmy pół godziny do czterdziestu minut na narysowanie tego, co widzieliśmy. Nie byłam odosobnionym przypadkiem pacjenta przerażonego tym, że mój kompletny brak umiejętności rysowania po pierwsze mnie skompromituje (!), a po drugie wpłynie na interpretacje moich rysunków. Nic bardziej mylnego!
Potem każdy wystawiał swój rysunek na środek, a terapeutka wraz z grupą puszczali wodze fantazji, interpretując w najbardziej czasem odjechany sposób to, co na rysunku widzą (lub czasem też to, czego nie widzą). Nie potrafię wyjaśnić ki diabeł, ale wnioski, do jakich dochodziła czasem grupa były przerażająco trafne. I pod tą tezą myślę, że może się podpisać cała moja grupa.
Psychoterapeutka na końcu wyjaśniała nam symboliczne znaczenia poszczególnych pojęć oraz klucz, wg którego czyta się psychorysunek. Z tym, że wielokrotnie podkreślała, że nie ma to nic wspólnego z sennikami czy innymi pseudopsychologicznymi bzdetami. Zaznaczała też, że jest daleka od tego, by wszystkie nasze psychorysunki rozszyfrowywać wg jednego sztywnego wzoru. Bo choć istnieje pewien klucz, to nie można stosować go w oderwaniu od konkretnego pacjenta.
Zajęcia: psychoedukacja
fot. Marianna Patkowska
Psychoedukację mieliśmy raz w tygodniu. Były to godzinne zajęcia z trzecim psychoterapeutą, który przy pomocy slajdów omawiał z nami pewne psychologiczne zagadnienia, zapraszając nas do ciekawych dyskusji. Kiedy próbowałam Partnerowio nich opowiedzieć, ale zapomniałam ich nazwy, nasz dialog wyglądał następująco:
– To takie zajęcia, na których pan nam pokazuje slajdy. Kurczę, to chyba z jakiegoś niemieckiego programu psychologicznego jest, bo on przepraszał, że w slajdach pojawiają się błędy z powodu automatycznego tłumaczenia ich z niemieckiego – wyjaśniam.
– Aha, czyli oglądacie na nich niemieckie slajdy. Ok, nic już więcej nie muszę wiedzieć.
Od tego czasu cała grupa z nieskrywaną radością nazywała psychoedukację niemieckimi slajdami.
Zajęcia: terapia zajęciowa
fot. Marianna Patkowska
Terapia zajęciowa, nazywana przez większość „zajęciami plastycznymi”, wypełniała cały pozostały czas naszego pobytu na oddziale, wyłączając z tego piętnastominutowe przerwy (co półtorej godziny) oraz obiad. Z początku wydawało mi się, że to takie zajęciazapchajdziura, bo nikt nie zniósłby przecież pięciu godzin terapii dziennie pięć dni w tygodniu. Po jakimś czasie okazało się, że terapia zajęciowa, na której kiedy mieliśmy mniej czasu, kolorowaliśmy kolorowanki i mandale, a kiedy więcej – wyszywaliśmy, lepiliśmy z masy papierowej czy uczyliśmy się wiązać makramy, ma zdecydowanie głębszy sens. Uczy nas odrywać się od bardzo trudnych i intensywnych myśli (terapie bywają naprawdę bolesne) i przekierowywać całe swoje napięcie na realne bycie tu i teraz. Dla większości z nas wyjście z wiru własnego nakręcania się było wręcz nieosiągalne. Tymczasem dopiero podczas terapii zajęciowej prowadzonej przez dwie najwspanialsze istoty na świecie nieoczekiwanie zyskaliśmy narzędzia do radzenia sobie z tzw. odpuszczaniem. Kiedy wpadam w swoje lęki, nie umiem wyhamować na zakrętach, a co dopiero odpuścić. Dziś po terapii nałogowo szyję, co potrafi mnie tak pochłonąć i zmienić tor moich myśli, że w krytycznych momentach męczę się już dużo mniej niż kiedyś.
Pacjent pacjentowi terapeutą
fot. Marianna Patkowska
Pewnym paradoksem terapii grupowej jest ten, że przychodzimy po pomoc do wykwalifikowanych terapeutów, a tak naprawdę otrzymujemy ją nie tylko od nich, ale też (jeśli wręcz nie przede wszystkim) od grupy, która składa się z osób zaburzonych i również potrzebujących pomocy. Jeśli nasze zaburzenie nie łączy się z brakiem empatii, szybko odkryjemy, że sami też możemy okazać się całkiem niezłymi terapeutami dla innych. Stwierdzenie wypowiedziane przez jedną z psychoterapeutek, które wywróciło do góry nogami światopogląd wielu pacjentów, w tym także mój, brzmiało następująco:
– Wielu z was chce się najpierw naprawić, by móc tworzyć zdrowe relacje. Tymczasem naprawić was mogą… właśnie zdrowe relacje.
Z tym, że nie chodzi tu wcale o wejście w byle jakie relacje, otaczanie się masą dalekich znajomych i uciekanie od samego siebie. Kluczem są tu właśnie zdrowe relacje. Naprawianie siebie to trwająca latami praca terapeutyczna – zarówno terapia ze specjalistą, jak i autoterapia. Im bliżej jej końca, tym będzie nam łatwiej budować zdrowe relacje, w których to my będziemy partnerem nietoksycznym. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by w trakcie terapii nawiązywać wartościowe relacje przy świadomości, że sami jesteśmy ciągle jeszcze w procesie zdrowienia. Myślę, że należy mówić o tym głośno.
Przez cały mój pobyt na oddziale zarówno w mojej głowie, jak i podczas terapii przewijał się wątek balansowania między wybieraniem siebie samej, a wybieraniem innych ludzi. Na jednej z moich ostatnich terapii poruszaliśmy temat lęku przed powrotem do normalnego życia, bo wraz ze mną odchodziło jeszcze kilka osób z grupy. Kiedy jedna z terapeutek zapytała, co tak mocno odróżnia życie poza oddziałem od życia na oddziale, bez wahania stwierdziłam, że „wytrzymywanie”. Znam siebie i wiem, że kiedy sytuacja mnie przerasta, uciekam od relacji, by w zupełnie nierelacyjny sposób, czyli… poza relacją, przeżyć wszystko to, co mnie w niej zabolało. Innymi słowy zamiast zobaczyć swoją część w relacji, dostrzec swoją w niej obecność, pozwolić sobie na wyrażenie frustracji, złości czy smutku, ja zabieram sobie te wszystkie trudne emocje do pudełeczka, zamykam relację na cztery spusty i zostaję z tym całym bagażem zupełnie bez sensu. I bez relacji. Konieczność „wytrzymywania” sprawiła, że ze łzami w oczach i z ogromnym trudem powiedziałam osobie, z którą się bardzo podczas terapii zżyłam, że się na nią pogniewałam. I choć gdzieś tam wiedziałam, że wina nie była całkowicie po jej stronie, moim zadaniem było nie tłumaczenie jej, nie szukanie prawdy obiektywnej czy bycie najsprawiedliwszą wśród sprawiedliwych, tylko skupienie się na własnych emocjach. A te były takie, że się chwilowo, acz intensywnie zezłościłam na koleżankę. Zmierzenie się z koniecznością wytrzymania tego było jednym z najważniejszych punktów zwrotnych terapii. Terapeutka – kiedy przypomniałam tę sytuację – zadała proste pytanie:
– A dlaczego łatwiej wytrzymywać na oddziale niż poza oddziałem?
I wtedy pojawiło się olśnienie! Gdybym miała się na oddziale zachować w przytoczonej sytuacji tak, jak zwykle w relacjach poza nim, musiałabym przerwać terapię (czyli… definitywnie uciec od relacji), a choć niesamowicie zbliżyłam się do ludzi, z którymi na terapię chodziłam, jednak poszłam na nią przecież ze względu na siebie samą. Czułam więc, że jak by nie było trudno, ucieczka z terapii nie wchodzi nawet w grę, bo to coś, co robię dla siebie. Chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiałam, że mam w sobie prawdziwe wsparcie. No i… terapeutki miały rację! Poza oddziałem też tak można, a nawet trzeba. Ale ktoś musiał mi to wcześniej pokazać.
Odpowiedzialność rodziców
fot. Marianna Patkowska
Odpowiedzialność rodziców za zaburzenia dzieci jest czymś bardzo bolesnym i trudnym do przyjęcia. Zarówno dla rodziców, jak często samych zaburzonych zdrowiejących pacjentów. Rodzice z biegiem lat doświadczają też często niestety cudu niepamięci. Myślę, że trzeba pozwolić sobie na przeżycie zdrowej i oczyszczającej złości na rodziców nie za bliżej nieokreślone wszystko, tylko za faktyczne błędy, które popełnili i które umiemy po latach dostrzec i nazwać. Złości pozbawionej poczucia winy za jej odczuwanie, czy równoległego tłumaczenia sobie intencji rodziców (przy realnych krzywdach intencje sprawcy mają drugorzędne znaczenie). Złości niepodszytej nienawiścią. Złości, która jest bardzo potrzebną emocją, a którą najczęściej w sobie tłumimy (i każemy tłumić bardzo małym dzieciom – w nas najprawdopodobniej również była kiedyś tak tłumiona). Złości, która przeminie i nie zostawi po sobie zgliszczy. Złości, która oderwie nas od wpajanego nam od najmłodszych lat poczucia odpowiedzialności za samopoczucie innych ludzi (nie, ta odpowiedzialność wcale nie jest nasza!). Złości, która być może przerwie ciągle nieprzerwaną pępowinę. Wreszcie złości, która uświadomi nam, że dziś tylko i wyłącznie my sami odpowiadamy za siebie.Możemy uleczyć swoje rany, stworzyć lepsze relacje czy w końcu wybrać nieobciążanie siebie chowaniem urazy. Innymi słowy złości, która sprawi, że wreszcie wybierzemy siebie, co uzdrowi wszystkie nasze relacje.
Diagnoza
fot. Marianna Patkowska
Pogodzenie się z diagnozą – jaka by się nie okazała – jest często dla pacjentów czymś trudnym. Tak też było w moim przypadku. W połowie terapii zaczęłam dostrzegać w sobie cechy narcystyczne, co w połączeniu z diagnozą osobowości narcystycznej, którą bez słowa wyjaśnienia dostałam na OLZON-ie, wpędziło mnie w panikę. To zresztą był ważny moment w mojej terapii, bo sama moja reakcja na, jak to uroczo ujęła jedna z terapeutek:
słowo na „n”
na pewno pomogła obserwującym mnie specjalistom w ustaleniu właściwej diagnozy.
Dlaczego ta diagnoza tak mnie zszokowała? Pewnie dlatego, że mało o tym zaburzeniu wiedziałam. Kojarzyło mi się z teatralnością, przerysowaniem, mocnym makijażem, dużymi kapeluszami (choć nie mam nic do kobiet w kapeluszach), głośnym mówieniem i egzaltacją. A choć jestem w stanie przyjąć, że teatralność realizuję podczas swoich blogowych sesji fotograficznych – które są jednak bardziej spełnieniem moich fantazji i artystycznych wizji, a nie odwzorowywaniem rzeczywistości – nie czułam, że powyższy opis do mnie pasuje.
Terapeutki podczas wypisu bardzo szczegółowo wytłumaczyły mi, że choć tak pojęta teatralność czy przerysowanie mnie akurat nie dotyczą, to jest we mnie duża potrzeba aprobaty, która jednak nie wynika, jak w przypadku narcystycznego zaburzenia osobowości, z poczucia pustki, ale z lęku. Podziw innych mnie uspakaja i niestety to w nim właśnie (na bardzo wczesnym etapie rozwoju) ulokowałam swoje poczucie wartości. Dziś ma to dla mnie ogromny sens i wyjaśnia mi, czemu w bardzo konkretnych sytuacjach dopadają mnie irracjonalne, ale kompletnie destrukcyjne lęki. Równocześnie dowiedziałam się, że choć przez całą terapię (nie licząc czterech ostatnich przełomowych dni) chodziłam na oddział bez makijażu w wygodnych, niezwracających uwagi ubraniach, cały czas wyróżniałam się i uwodziłam grupę swoim dobrem, empatią i rozumieniem wszystkich. I teraz bardzo chciałabym być dobrze zrozumiana. Po pierwsze biorę słowa terapeutek raz, że na klatę, a dwa całkowicie na serio. Wiadomo, że fajnie jest być dobrym, empatycznym czy rozumiejącym. Całkiem spoko jest też uwodzić bez makijażu i sexy ciuszków (trochę żartuję, a trochę nie). Jeśli komukolwiek przez swoją psychopatologię mogłam coś dać, to fantastycznie. Jednak problem tkwi w tym, że mogłam to nieświadomie robić też po to, by zyskać wspomnianą aprobatę i z niej czerpać poczucie wartości. A jego nie tam powinnam się dopatrywać! Plus im lepiej rozumiałam innych, tym bardziej znikałam. Na jednej terapii któraś z psychoterapeutek zapytała:
Czy chcę być zapamiętana przez grupę jako ta, która czasem bywa nieznośna, czasem irytująca, ale czasem dobra i pomocna, mająca swoje zdanie i charakter? Czy jako ta dobra, zawsze rozumiejąca, zawsze będąca obok, ale nie do końca określona, rozmyta?
Oczywiście tym razem cytuję z pamięci. Pytania te były bardzo trudne, ale zadane w sposób empatyczny i otwierający mi szeroko oczy. Jeśli niektórzy z moich Czytelników, znając mnie tylko z moich tekstów, zaczną dyskutować z tym, że mój charakter mógłby być rozmyty czy niewyraźny, pragnę zaznaczyć, że pisanie nie jest relacyjne. Na terapii nie zajmujemy się tym, jaki ktoś jest w głębi duszy, tylko tym, jaki jest w relacjach z innymi ludźmi. Kiedy usłyszałam te słowa, postanowiłam przypomnieć sobie oglądany przeze mnie już chyba pięć razy, ale dawno temu, najwybitniejszy moim zdaniem film Woody’ego Allena „Zelig”. I wbiło mnie w fotel, bo w przerysowany, nomen omen, i przezabawny sposób Allen ukazał mój problem – zlewanie się z tłem w relacji. Nieumiejętność dostrzeżenia swojej relacyjnej odrębności. Czy zakończenie pobytu na oddziale dziennym i poznanie diagnozy sprawi, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystkie problemy same się rozwiążą? Oczywiście nie. Proces terapii trwa nadal, a ja mam do przyswojenia całą masę trudnych wiadomości i zmienianie swoich mechanizmów obronnych. A że mózg bardzo się w takich sytuacjach buntuje, więc na razie przypomina to raczej drogę przez mękę. Jednak nie udałoby mi się dostrzec tylu rzeczy w tak krótkim czasie, gdybym nie trafiła po pierwsze na oddział dzienny, a po drugie do tak wspaniałego miejsca!
P.S. Na deser łączę piosenkę, od której zdołałam się uzależnić i której słuchałam przeważnie w drodze do Nowego Targu na rozbudzenie, a potem z Nowego Targu do domu, by się trochę porozpraszać.
Przyznam szczerze, że nie przypuszczałam, że opuszczenie Oddziału będzie takie trudne…
Do tej pory pewną blogową tradycją było moje podsumowywanie każdego kończącego się roku w jego ostatnim dniu wyborem najważniejszych dla mnie tekstów – po jednym z każdego miesiąca. W mijającym roku niestety nie zdążyłam z takim wpisem. Przytłoczył mnie nadmiar obowiązków i niemal całkowity brak wolnego. Wracam jednak z podsumowanNiem 2022 roku w troszkę odmienionej formie dzisiaj, pod koniec pierwszego tygodnia nowego roku.
„Moja lewa joga” Pauliny Młynarskiej jest jedną z tych książek, które mnie zachwyciły, porządkując mi w głowie wiele spraw. Dodatkowo poczułam jakąś więź z Autorką, co mnie ostatecznie pchnęło ku temu, by do niej napisać i podesłać swoją recenzję. Kiedy następnego dnia rano dostałam od Pauliny Młynarskiej przemiłą odpowiedź wraz z pytaniem, czy może opublikować na swoim fanpage’u link do mojej recenzji, bo ją „poruszyła”, myślałam, że śnię. Wtedy również poznałam magię tzw. zasięgów – w ciągu niecałej doby miałam prawie 2,5 tysiąca blogowych wyświetleń, co nie zdarzyło się tu nigdy wcześniej, ani też nigdy później (dla porównania, w ciągu doby są to na ogół liczby dwucyfrowe). 24 stycznia jest dniem, który bardzo się w moich blogowych statystykach wyróżnił, bezpowrotnie zmieniając drugą połowę miesiąca w wielkiego graficznego fucka.
Pani Paulino, serdecznie dziękuję! 🌷
W kwietniu udało się nam wyskoczyć na pierwsze wspólne – i po sezonie bardzo zasłużone! – mini wakacje… do Krynicy Zdroju. Mój wewnętrzny kronikarz nie pozwolił mi nie pozostawić po tym wydarzeniu blogowego śladu:
W maju było tu bardzo cicho i pusto. Siedziałam nad morzem, zmuszając się do długich spacerów i uładzenia w ich trakcie myśli. Przeczytałam też znakomitą książkę, którą zrecenzowałam dopiero w czerwcu, mianowicie:
Zawsze, kiedy piszę tekst, w którym poruszam ważny dla siebie feministyczny temat, czuję się przytłoczona koniecznością tłumaczenia kwestii dla mnie kompletnie oczywistych, a dla tak wielu ludzi nadal niezrozumiałych. Przytłoczenie nie wynika z faktu, że myślimy inaczej (to bywa irytujące, ale bywa też bardzo inspirujące). Przytłoczenie wynika z przekonania, że bardzo chcę dla siebie i swoich dzieci świata tolerancyjnego, otwartego, empatycznego, czułego, mądrego, wymagającego. A wszystko to, co ważne, zaczyna się od edukacji na najwcześniejszym poziomie. I do niej jest niestety potrzebna świadomość nie tylko wybranych jednostek, które coś tam dzieciom przekażą w domu, tylko całego społeczeństwa, mediów, szkół, osób rządzących i tych, którzy rządzących wybierają. Można się w wielu kwestiach z feministkami nie zgadzać. Można wielu osób głoszących dość radykalne feministyczne (czy aby na pewno feministyczne…?) przekonania nie poważać. Ale… w XXI wieku przy powszechnym dostępie do wiedzy stanowcze odżegnywanie się od feminizmu czy wręcz szczycenie się tym, że się, będąc kobietą, feministką nie jest, to coś, co mnie nieustająco zasmuca. Feminizm to równość. Nie ma we mnie zgody na odrzucanie równości. Nie oznacza to jednak, że nie warto dopytać, co ktoś pod tym pojęciem rozumie, bo ludzie mają bardzo różne kompetencje intelektualne.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
W lipcu miałam jedno z milszych doświadczeń swojego życia, mianowicie psa pod dwutygodniową opieką! Tę cudowną przygodę opisałam w tekście:
W sierpniu pracowałam przez dosłownie chwilę w gdańskim sex shopie i była to jedna z lepszych prac poniżej moich kwalifikacji ever! Ogrom fascynującej wiedzy, którą musiałam w krótkim czasie przyswoić mocno mnie stymulował intelektualnie. Poznałam też przemiłe osoby i przekonałam się, że moja niezdrowa relacja z pornografią na coś się jednak może czasem przydać. Nie udało mi się tam zagrzać miejsca z przyczyn od nikogo niezależnych, ale jestem niezwykle wdzięczna losowi, że mogłam mieć takie doświadczenie. Swoje wrażenia opisałam w tekście:
Wrzesień obfitował w ważne dla mnie teksty, spośród których nie dam rady wybrać jednego. Pierwszym był opis moich zmagań z przemocową krakowską służbą zdrowia:
Trzeci, choć ściśle wiąże się z przygodami, jakie miałam na północy Polski, ma jednak inny charakter niż dwa powyższe wpisy. Po raz pierwszy po przeszło dwóch dekadach wsiadłam na rower, oswoiłam swoją związaną z nim traumę i zaczęłam się poruszać prawie wszędzie w ten właśnie sposób. Wszystko opisałam w tekście:
Dodatkowo sesja zdjęciowa do niego była jedną z najbardziej przeze mnie wyczekiwanych tego lata; po drugiej stronie obiektywu stanął oczywiście mój nieoceniony Partner.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Do napisania październikowego tekstu dojrzewałam co najmniej od czerwca, choć potrzeba poruszenia tego tematu narastała we mnie już od kilku dobrych lat. Co oznaczają w naszym życiu nagłe utraty bliskich ludzi? W jaki sposób wycofać się z relacji, która przestała nam służyć? Jak przetrwać bycie zranionym? Jak przetrwać nieuniknione zranienie innych swoimi decyzjami? Jak ranić jak najmniej? Czy po napisaniu tego tekstu już wiem? Nadal nie, ale wyrzucenie z siebie tych wszystkich pytań otworzyło we mnie przestrzeń do dyskusji z samą sobą i ze światem. Dziś te pytania przerażają mnie mniej. Budzą mniej napięcia.
Towarzyszyła mi ekscytacja, ale też przerażenie. Przemiła i ciepła reakcja Słuchaczy przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Odcinki nie pojawiają się regularnie, bo sama formuła podcastu wymaga ode mnie bardzo dużych nakładów czasu i pracy. Na razie na stronie podcastu można posłuchać tylko dwóch odcinków, nad dwoma kolejnymi pracuję, mam więc nadzieję, że pojawią się niebawem.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
W listopadzie odbyło się jedno z najważniejszych dla mnie wydarzeń kulturalnych tego roku, o ile nie kilku ostatnich lat:
– koncert zainicjowany przez kompozytora i wiolonczelistę Roberta Jędrzejewskiego. Nie dodam już nic do swojego tekstu (dokończonego i opublikowanego dopiero na początku grudnia), bo napisanie go kosztowało mnie mnóstwo stresu. Z jednej strony chciałam jak najwierniej przekazać swoje wrażenia, a z drugiej, nie pomylić się w faktach. Kompozytorzy żyjący przy całym swoim uroku mają ten minus, że kiedy napiszemy coś nie tak, zdołają to błyskawicznie wychwycić!
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
W mijającym roku przeżyłam swoje pierwsze nie-Święta i było to doświadczenie absolutnie cudowne! Opisałam je w tekście:
Pewną coroczną tradycją jest kpienie z Sylwestra Marzeń w Zakopanem, który odbywa się tuż pod moimi oknami. (Chociaż bardziej od samego Sylwestra drażnią mnie zaczynające się już na kilka dni przed nim próby, podczas których cały dom drży w posadach.) Pomijając już kwestię ogłupiania narodu plebejską muzyczną papko-żenadą, zastanawiam się, co o naszym narodzie mówi kosztowne i huczne obchodzenie Sylwestra w kontekście trwającej tuż za naszą granicą wojny…
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
P.S. Na deser wrzucam piosenkę Melanie C, która niezwykle mi zaimponowała decyzją o niewystąpieniu na wspomnianym Sylwestrze podjętą w momencie, w którym została uświadomiona o homofobicznej propagandzie uprawianej w naszej „publicznej”, choć już dawno reżimowej telewizji. Nie jestem fanką jej muzyki, ale była jedyną spicetką, na którą zwróciłam uwagę, ze względu na ciekawą barwę głosu. Publikuję dość starą jej piosenkę, do której zawsze miałam pewną słabość.
W tym roku po raz drugi w życiu postanowiłam obejść Święta inaczej. Za pierwszym razem był to wyjazd na ukochane Thassos trzynaście lat temu, trudny dla mnie o tyle, że nierozumiany przez nikogo z bliskich. Atakowano mnie zewsząd straszliwymi argumentami o tym, że święta się powinno spędzać z rodziną, a nie ukochaną wyspą, choć czułam to zupełnie inaczej. Magiczne Thassosnie ferowało wyroków, co wypada, a co nie. Magiczne Thassosuwodziło i wzywało, a ja się temu poddałam. Niestety uczucia ulokowałam nie tylko w wyspie… Koniec końców połowę Wigilii spędziłam zamknięta w łazience, siedząc i płacząc na zimnej posadzce. Bałam się, że wściekłość mojego ówczesnego konkubenta przerodzi się w przemocfizyczną, która jawiła mi się jak najgorszy z możliwych scenariuszy. Dopiero trzy lata później miałam się przekonać, że nie jest ona wcale od psychicznej gorsza. (Jeśli ktoś zapyta, czemu było tak źle właśnie w Wigilię, spieszę wyjaśnić, że w kulturze, z której się wywodził konkubent, Wigilii się nie obchodzi; podczas pierwszego dnia Świąt był za to najlepszą wersją siebie – uroczy i czarujący dla mnie oraz gości, przed którymi zagrałam jedną z najlepszych ról życia.)
W tym roku moje wyłamanie się ze schematu nie było obarczone poczuciem winy (tak, ofiary wpadają niestety w kompletnie irracjonalne poczucie winy), nie było igraniem z niebezpieczeństwem czy próbą udowodnienia komukolwiek czegokolwiek. W tym roku po prostu nie miałam na Święta ani ochoty, ani siły. I była to najcudowniejsza decyzja, która przyniosła mi szczęście i spokój!
W procesie terapeutycznym
fot. Bożena Szuj
Po szokujących doświadczeniach w Szpitalu im. dra Józefa Babińskiego w Krakowie bałam się dalej szukać pomocy. Na szczęście mam bardzo mądrą psychiatrę, dzięki której jestem właśnie w procesie terapeutycznym. Terapia grupowa prowadzona przez profesjonalistów, którzy nie są – jak w Krakowie– przypadkową zbieraniną sadystycznych psychopatów, to coś, przez co każdy człowiek na jakimś etapie swojego życia powinien przejść. Profesjonalizm i empatia personelu nie oznacza wcale, że słyszymy tylko to, co chcemy usłyszeć. Zaryzykowałabym wręcz tezę, że rzadko kiedy słyszymy to, co chcielibyśmy usłyszeć i że to, co słyszymy często nas boli, często czujemy się (a nawet jesteśmy) tym, co słyszymy, atakowani. Każdy dzień to ogrom wiedzy do przyswojenia; to masa powodów do refleksji, ale też buntu. Mózg lubi wygodę. Kiedy zmieniamy swoje mechanizmy, on tak łatwo nie odpuszcza. Świadoma terapia to codzienna niełatwa praca. Częste upadki i nieopuszczające uczucie pogubienia. Żeby poskładać się na nowo, trzeba się najpierw rozłożyć. Jestem dziś chyba najmniej w swoim życiu stabilna, ale cel, który przed sobą widzę, dodaje mi sił. Cel i oczywiście mój nieoceniony Partner, którego bliskość, cierpliwość i miłość są moim oparciem. Czułam, że to, czego najmniej teraz potrzebuję, to napięcia, które niosą ze sobą wspólne rodzinne święta. Być może moje terapeutki byłyby innego zdania, bo relacje mają też moc uzdrawiania, ale to nie był jeszcze dla mnie dobry czas.
Moja prośba została przyjęta z dużym zrozumieniem i życzliwością. Kropką nad „i” była grypa, która złapała mnie przed Świętami i trzyma niestety do dzisiaj, ale nawet ona nie przeszkodziła mi cieszyć się tym czasem!
fot. Bożena Szuj
Wszystko (i tylko) to, co lubimy
fot. Marianna Patkowska
Jeśli chodzi o nieobchodzenie Świąt, nie było to coś, do czego musiałam Partnera przekonywać. On, tak samo jak ja, nigdy za Bożym Narodzeniem specjalnie nie przepadał. W dzieciństwie lubiłam oczywiście prezenty (właściwie do dziś je lubię), ale ze świąt tak naprawdę i szczerze uwielbiałam tylko Wszystkich Świętych. Potem coś we mnie drgnęło, kiedy pracowałamw szkole. Widząc radość dzieci, zmieniłam swoje nastawienie do Bożego Narodzenia na nieco bardziej przychylne. Kiedy jednak zaczęłam się zastanawiać, co najbardziej w tych świętach lubię dzisiaj, uświadomiłam sobie, że tylko ich komercyjną i powierzchowną stronę. Nie zamierzam się tego wstydzić. Dekorowanie świątecznego kącika w domu sprawiło mi ogromną przyjemność. Już tydzień wcześniej zaczęłam wyszywać i sklejać świąteczne stroiki (widoczne na zdjęciach). Spełniłam swoją estetyczną potrzebę, równocześnie spełniając się też artystycznie. Ale nic więcej. Żadnej przyciężkawej pięknej czy niepięknej (kwestia gustu) tradycji. Żadnego gryzienia się w język i kopania w kostki pod stołem oraz poczucia winy za bycie sobą. Żadnego urabiania się po łokcie, by i tak docelowo któregoś elementu nie przygotować wystarczająco tradycyjnie. I wreszcie – last but not least – żadnych kolęd – tylko wszechogarniająca lekkość!
fot. Marianna Patkowska
Burgery w Wigilię?
fot. Bożena Szuj
Oprócz potrzeby świątecznego przystrojenia jednego kącika, odczuwałam też inną, żeby dom był wysprzątany, w czym znacznie mnie (chorą i osłabioną) odciążył mój nieoceniony Partner. Kiedy wszystko było już posprzątane i gotowe, poczuliśmy obydwoje błogość wynikającą z faktu, że absolutnie niczego nie musimy. Nie przygotowaliśmy Wigilii. Kiedy zgłodnieliśmy, zjedliśmy mój specjalnie na tę okazję skomponowany krem bryndzowo-oscypkowy z borowikami i czosnkową nutą. Na drugie miały być wege burgery naszych marzeń i snów, ale… okazało się, że jesteśmy przejedzeni zupą. Żadnego przymusu, żadnej presji. Dokończyliśmy oglądanie serialu na Netflixie, a wieczorem wypiliśmy po grzańcu (choć w chorobie nie piję, niedużo tego właśnie trunku chyba dobrze mi zrobiło).
Pierwszego dnia Świąt zafundowaliśmy sobie za to burgerowe szaleństwo! Nawet nie wiem, czemu to tak ważna dla nas potrawa, ale od kiedy przygotowałam ją po raz pierwszy, Partner często ją wspomina. Kiedyś nawet podjęliśmy nimi gościa, który stwierdził tylko, że „to nie mięso”. (No jacha, że nie mięso, przecież jesteśmy wege!) Dobra Kaloria wypuściła burgery roślinne à la wołowe, które postanowiłam przetestować. Zwykły ser zastąpiłam pomarańczowym Mimolette, a gotowy sos do hamburgerów własnym dipem czosnkowym. Dodałam też oprócz liści sałaty mieszankę młodych liści. Partner zrobił doskonałe jak zawsze frytki i do końca dnia nie mogliśmy się ruszać. A wieczorem orgazm dla duszy – „Miasto Kobiet” Felliniego…
fot. Marianna Patkowska
Żadnych napięć…?
fot. Bożena Szuj
Jestem introwertykiem i samotnikiem. Obecność ludzi, zwłaszcza w większym natężeniu, mnie męczy. Definicja tłoku to dla mnie „≥ 2”. Jesteśmy ponoć gatunkiem stadnym. Terapia uczy mnie tego, że dobre relacje z ludźmi nas uzdrawiają i naprawiają. Jednak czasem możemy znieść tylko tyle, ile możemy. Czy, będąc w jakiejkolwiek relacji, da się w ogóle uniknąć napięć? Myślę, że nie, ale im lepsza relacja, tym po pierwsze jest ich mniej, a po drugie – chyba jeszcze ważniejsze – tym lepiej umiemy sobie z nimi radzić.
Wiem, że pokonuję właśnie dość trudną i wyboistą drogę po to, żeby się w relacjach z ludźmi odnajdywać. By przestać się rozpaczliwie miotać między dobrem własnym a subiektywnie pojętym „dobrem cudzym” i zacząć w zdrowy i asertywny sposób wybierać zawsze siebie, nie krzywdząc przy okazji innych. Czasem jednak tęsknię za swoją wymarzoną we wczesnym dzieciństwie pustelnią w skale i wyobrażeniem, że mogłabym ludzi po prostu nie potrzebować.
fot. Marianna Patkowska
P.S. A na deser jedna z kilku świątecznych piosenek, które naprawdę lubię.
Ponieważ moje, trwające już dwa i pół roku, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam publikować go w postaci blogowych wpisów. Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!
Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Wracam już do domu – melduję Kochankowi. – A Ty? Gdzie jesteś?
– No właśnie idę do ślusarza.
– Mmm 😈 I będzie dużo śluzu? 😈
– 🙉🙉🙉 Ślusarza, a nie „śluzarza”, głupia Babo! Zboczona! 🙈🙈🙈
🤣🤣🤣 #NoDobra #ToNieByłMójNajlepszyTekst #AleWartoByło #Zaryzykować
👟 Z cyklu spacerowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy na spacerach…
Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy…
Rozmawiamy o dniu Wszystkich Świętych i generalnie grobach.
– Wiesz – mówię Kochankowi, – z jednej strony lubię chodzić na Powązki, a z drugiej nie lubię stać nad grobem taty. On żyje w innych ludziach, w ich sercach, głowach. Zawsze był wolnym duchem. A takie ograniczenie go do jednego smutnego miejsca i do tych… No, tych…
– ? – patrzy pytająco Kochanek.
– No tych… Co zostaje po ludziach po kremacji? – próbuję doprecyzować.
– Crème de la crème? – pyta Kochanek.
🤣🤣🤣 #Prochy #ChodziłoOProchy #ChoćNiewieleMająWspólnego #ZeSłowemKremacja
Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy rano…
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Ale coś mówiłeś i przerwałeś – irytuję się na Kochanka. – Że „najlepszą obroną jest…” Co? Atak?
– … serca.
– 🤣🤣🤣 #MądrzePrawi #ToCałkiemDobraObrona
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Łaskoczę Kochanka i mówię:
– Gili gili gili 🤪 Gili gili gili 🤪
– 🤣🤣🤣
– Pamiętasz? Był taki mem, gdzie dwa gile siedziały na gałęzi i się łaskotały, mówiąc: „ludzi ludzi ludzi”?
– Tak, pamiętam! 🤭 – przypomina sobie Kochanek.
– Myślisz, że one naprawdę mogą tak robić? 🤔 – pytam.
– Tak, zwłaszcza te z nosa 🤷🙈
🤣🤣🤣 #NoI #Nadal #NieWiem
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Przytulam mocno Kochanka, bo dał mi rozmowę, wsparcie i zrozumienie, kiedy bardzo tego potrzebowałam.
– Jesteś moim nNajlepszym przyjacielem – mówię Mu.
– … człowieka…
– „Jak pies!- powiedział do siebie. Było tak, jak gdyby wstyd miał go przeżyć” – zarecytowałam. 🤷♀️ #KiedyKafkaWjedzieZaMocno #JeszczePrzedPorannąKawką
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Wiesz, że nasz kolega może być też wysoko wrażliwy, jak ja? – pytam, podekscytowana Kochanka.
– Nawet jeśli tak, to on to znakomicie ogarnął – stwierdza Kochanek. – Jest spokojny, wyważony, skupiony, uważnie słucha. Nie jest, jak pewna znana mi osoba, która najpierw powie, potem to usłyszy, a na końcu się ustosunkuje 🤣🙈 No a twoje myśli są jak kury na polu minowym. Ciągle wybuchają i z tych kawałków powstają nowe kury, które znowu wybuchają i nad tym wszystkim unosi się grzyb atomowy… I wiesz, normalnie by to oznaczało koniec świata, a u Ciebie jest: „ok, to teraz weźmy drugą myśl!” 🤷🙈
🤣🤣🤣 🐓🐓🐓 #NajlepszePodsumowanieMojejWysokiejWrażliwości #Ever
Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy po południu…
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Każde z nas pracuje na swoim stanowisku pracy w milczeniu. Nagle pytam:
– Powiedziałeś „bambetle”?
– Ale że kiedykolwiek? 🤔🤔🤔
– Nie no, teraz, przed chwilą – doprecyzowuję.
– 😮😮😮 No nie, nic nie mówiłem – odpowiada Kochanek zaskoczony.
– To czemu się z tego słowa właśnie śmieję w głowie? 😱😱😱
– … bo jesteś psychiczna???
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #Kurczaki #NoINadal #NieWiem #Czemu
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Wiesz, świat byłby dużo prostszy, gdyby mężczyźni, którzy chcą z kobietą seksu, mówili o tym wprost, bo niby po czym się tego domyślić, jak tak mówią naokoło? – mówię Kochankowi. – Generalnie chamskie podrywy są strasznie demonizowane. A ja wolałabym jednak stary wypróbowany sposób grecki na „Ładne buty. Połykasz?”
– Ale wiesz – zaczyna Kochanek, – że gdyby Ci ktoś tak powiedział, to na bank pomyślałabyś, że chodzi o połykanie butów…?
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #WSumie #TakByByło #JakOnMnieZna
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Kochanek zmywa, a ja, międląc Jego pośladek, stwierdzam:
– Ale Ty masz fajnego dupala! 😍
– A Ty ciągle o sobie mówisz! 🙈
🤣🤣🤣 #No #CoRacja #ToRacja #TeżJestemFajna
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Proszę Kochanka o przetarcie papierem ściernym i naoliwienie drewnianej walizki dla mojej lalki (dłuższa historia).
– I będzie z Ciebie taki stolarz? – pytam w swoim odczuciu zalotnie.
– Stolarz, stolarz, niech żyje żyje nam! 🎶 – śpiewa Kochanek, a ja mu wtóruję…
🤣🤣🤣 #IWszyscyŚmialiSię #IDokazywali
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Dorwał mnie wirus, wróciłam od lekarza z zaleceniem, żeby leżeć. Czuję się koszmarnie, choć najwyższa gorączka, którą do tej pory miałam to 38,3°C.
– Czuję, że nikt mnie nie rozumie – żalę się Kochankowi, – bo to niby tylko mały wirus, ale rozwala mnie straszliwie. Wiem, że bardziej spektakularnie byłoby mieć 40…
– … bez przesady, ja mam 55! 🤷 – przerywa mi Kochanek w pół słowa.
🤣🤣🤣🤧🤧🤧😷😷😷🤯🤯🤯 #ŹleMiDziś #Bardzo
Z cyklu wieczorne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy wieczorem…
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Oglądamy jakiś zły film i pada w nim kwestia: „rodzice zawsze dają dzieciom wygrać w gry”.
– Serio? – pytam Kochanka. – Sorry, ale ja nigdy nie dam dziecku wygrać!
– Ty na pewno nie dasz mu wygrać – podsumowuje Kochanek. – Ty będziesz po prostu przegrywać 🤷
🤣🤣🤣 #TakBędzie #NaBank
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Szykujemy się do wieczornego wyjścia ze znajomymi. Akcja rozmowy – łazienka. Ja się maluję, Kochanek susząc włosy, podchodzi do lustra, wyglądając ze swoją burzą włosów jak połączenie Kuzyna To z „Rodziny Addamsów” z człowiekiem pierwotnym i stwierdza:
– Ha! Byłem w prehistorii pierwszym kochankiem Edzi Durniak.
– Fakt, to były jeszcze czasy, w których intelekt kochanki nie był dla Ciebie kwestią kluczową – mówię, patrząc na Jego odbicie w lustrze. Po czym, odwracam się do Niego i stwierdzam – podobnie zresztą, jak dla niej Twój wygląd 🤷♀️
🙈🙈🙈 #TerazKochanekJestPrzystojniejszy #IMaZdecydowanieLepszyGust
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Kochanek leży w łóżku, a ja się na niego ochoczo wdrapuję. On zaniepokojony stwierdza:
– Zaraz mi coś złamiesz 🙉🙉🙉
– Złamać to ja Ci mogę… Wiesz co… 😊😊😊 Wiesz co?
– Już się boję 🙉
– Serce!!! 🥰🤭😘
– Dobra, tylko czemu, k…a, kolanem? 🤔
🤣🤣🤣 #Niedobry #WyśmiewaSięZMojego #BrakuGracji
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– Ej – mówię Kochankowi. – Moja mama używała takiego strasznego słowa i właśnie mi się przypomniało.
– Jakiego? – dopytuje Kochanek.
– „Odbytnica” 🤢🤢🤢
– Tylko od niej je słyszałaś? 🤔
– Tak! Daj spokój, straszne. Prawie tak straszne, jak „bozia”… – stwierdzam zniesmaczona.
– Łączysz te rzeczy?
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #OdbytnicaJestJednakGorsza #BoIstnieje
Z cyklu na imprezach kochanków rozmowy…
Siedzimy ze znajomymi na piwie. Kochanek opowiada o graniu na perkusji i stwierdza:
– Nigdy nie gram solówek. Uważam, że solówki to onanizowanie się przed publicznością.
– Ej, co jest złego w onanizowaniu się przed publicznością? – pytam, pobudzona.
– Cicho!🤦
– 🤷♀️
🤣🤣🤣 #ZnajomiWŚmiech #AJa #NadalNieWiem
Z cyklu netflixowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy, oglądając Netflixa…
Z cyklu netflixowe kochanków rozmowy…
Odpalamy Netflixa, żeby dalej oglądać fantastyczny, wciągający serial o moim „ulubionym” mordercy, nekrofilu i kanibalu – Jeffrey’u Dahmerze. Z przyczyn oczywistych, nie oglądamy go do obiadu (znaczy mnie – znającej biografię Dahmera na pamięć – to nie robi, no ale Kochanek…), więc pozostaje wieczór.
– Czy ja wczoraj przypadkiem nie zasnąłem? – pyta Kochanek.
– Zasnąłeś – odpowiadam – dokładnie wtedy, kiedy Dahmer się masturbował, fantazjując o oglądanych za dnia wnętrznościach ryby.
– O, k…a, jprdl… 🙉🙉🙉🙈🙈🙈
– Nie przejmuj się, przewinę Ci, żebyś mógł zobaczyć tę scenę 🤗
– 🤨🤨🤨 #ChybaNieTymSięPrzejmował #ASerialDoskonały #SkrobnęReckęJakObejrzę #IPrzemyślę
Z cyklu netflixowe kochanków rozmowy…
Oglądamy film, na którym mężczyzna wchodzi do pokoju i pyta siedzącej w nim kobiety „jak ci leci?”, a na to Kochanek:
– Jak co miesiąc 🤷
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #PonoćToStaryŻart #AleŻeJestemMłoda #ToBardzoMnieRozbawił
Z cyklu nocne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy w nocy…
Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
– Wiesz, słyszałam właśnie, że wejście w zimie do baniaka z zimną wodą działa, jak kokaina – mówię Kochankowi. – Pobudza endorfiny.
– Też o tym słyszałem – odpowiada Kochanek.
– To co? – pytam. – Zaczniemy brać kokę? 🤔
🤣🤣🤣 #ChociażNiestetyZimnaWoda #WyjdzieTaniej #Trudno #EndorfinWTymRoku #NieBędzie
P.S. Na deser piosenka z filmu, który niedawno oglądaliśmy (ja po raz pierwszy), mianowicie „Czy leci z nami pilot?”. Komedia głupia jak but, ale śmieszna. Natomiast poniższą scenę Kochanek skwitował tak: „o, cała Marianka!”, mając oczywiście na myśli piękność z gitarą. Być może bawiłoby mnie to trochę bardziej, gdyby nie było prawdą…