Wirtualne pożycie

fot. Marianna Patkowska/Valantis Nikoloudis

Od kiedy zlikwidowałam konto na Instagramie, nie mając już czasu i energii na kasowanie kilkudziesięciu prywatnych wiadomości tygodniowo od obcych mężczyzn z całego globu (zaczęłam się tam czuć, jak na Tinderze, na którego – z powodu swojego stosunku do szukania miłości, opisanego wyczerpująco TUTAJ – nigdy się nie zapisywałam), jedynym medium społecznościowym, z jakiego korzystam, jest Facebook. Widząc pewne rozbieżności między moim do niego podejściem a podejściem innych użytkowników, postawiłam przyjrzeć się dziś temu tematowi.

Środki bezpieczeństwa

Oczywiście, że publikowanie czegokolwiek w sieci niesie za sobą ryzyko, że treść dostanie się w niepowołane ręce; zhakowanie konta jest przykładem ekstremalnym, ale wystarczy, że ktoś z naszych znajomych zrobi screenshota (zdjęcie ekranu) i post, który udostępniliśmy węższej grupie ludzi, przekaże szerszej. Środki ostrożności są dwa: bardzo uważna selekcja wirtualnych znajomych oraz branie pełnej odpowiedzialności za każde opublikowane słowo. W jednym i drugim jestem całkiem niezła, więc nie boję się tego medium.
Skąd bierze się strach przed Facebookiem? Jak zwykle, z niewiedzy i nieumiejętności korzystania ze wszystkich jego funkcji. Często spotykam się z przekonaniem (na ogół osób starszych, ale nie tylko), że obnażanie się ze swoimi myślami i odczuciami w sieci jest niewiarygodnie niebezpieczne i może być przez kogoś wykorzystane. Z całym szacunkiem, ale nie przeceniając wartości publikowanych przez większość użytkowników Facebooka myśli, nie bardzo rozumiem, kto i do czego miałby je wykorzystywać.
Warto na pewno pamiętać, że każdemu, kogo przyjmujemy do grona wirtualnych znajomych, możemy ograniczyć dostęp – osoba z ograniczeniem dostępu widzi  jedynie te nasze posty, którym ustawimy status publiczny, a tych ze statusem prywatnym już nie. Do tego jeszcze dla każdej jednorazowej publikacji da się wybrać status niestandardowy określający, dla których osób nie będzie ona widoczna. Taka funkcja jest szczególnie przydatna, jeśli mamy wśród znajomych ludzi o odmiennym światopoglądzie i kiedy wiemy, że udostępniana przez nas treść ich urazi.

Dzieci w sieci

Choć powstanie nowego życia jest niekwestionowanym cudem i umiem zrozumieć, że zakochani w maluszku rodzice czują wewnętrzną potrzebę zalewania mediów społecznościowych zdjęciami swojej opuchniętej pociechy, jednak… zdecydowanie nie powinni jej realizować. Przede wszystkim dlatego, że nie mamy prawa zamieszczać w internecie zdjęć osób, które nie wyraziły na to zgody, a w przypadku niemowlaka jej uzyskanie nie jest możliwe. Trzeba pamiętać, że w sieci właściwie nic nie ginie i nie tak łatwo usunąć z niej na zawsze coś, co się raz do niej wrzuciło. O tym, czy chcą czy nie, żeby ich zdjęcia z dzieciństwa krążyły po mediach społecznościowych, niech zadecydują główni zainteresowani. Najlepiej jako świadomi i pełnoprawni użytkownicy Facebooka (profil można założyć, mając skończone trzynaście lat). Powinien nam wystarczyć facebookowy wysyp fotografii znajomych z ich wczesnego dzieciństwa, atakujący nas rokrocznie w Dniu Dziecka. To już naprawdę całkiem sporo tego dobrego.

Zbawienna funkcja blokowania

Jako użytkowniczka, której liczba zablokowanych osób aż sześciokrotnie przewyższa liczbę znajomych, o blokowaniu wiem sporo. Co zyskujemy, blokując? Absolutny brak możliwości kontaktowania się. Od momentu blokady stajemy się dla siebie nawzajem niewidzialni. Nasze profile znikają w niebycie, nie możemy do siebie pisać ani dzwonić przez Messengera. Brzmi fantastycznie, prawda?

  • Kogo i dlaczego blokuję? 
  1. Pierwszą grupę stanowią ludzie, których nie chciałabym w swoim otoczeniu również w realnym życiu. Na ogół, widząc ich komentarze albo u wspólnych znajomych, albo na stronach publicznych, mam silną potrzebę odseparowania ich od siebie i nie dopuszczenia nigdy do wejścia z nimi w żaden rodzaj interakcji. Zaliczają się do nich: osoby niezrównoważone i emanujące złą energią, antysemici, homofobi, rasiści, narodowcy, ludzie agresywni i niekulturalni.
  2. Druga grupa to obecni oraz przyszli pracodawcy, nierzadko też współpracownicy. Mam głębokie przekonanie, że relacje w pracy, zwłaszcza z szefem, powinny pozostawać formalne. Przyjaciół dobieram sobie sama, wg sobie tylko znanego klucza, uważnie i z rozwagą. W pracy jednak ludzie mają być przede wszystkim profesjonalni i skuteczni. Natrafimy tam więc na pewną zbieraninę ludzi, którzy mogą, ale wcale nie muszą, okazać się nam bliscy. Ponieważ Facebook jest moją oazą, a krępowanie się i spinanie na nim to ostatnia rzecz, której potrzebuję, poprzez blokady oczyszczam sobie tę przestrzeń. (Oczywiście zdarzają się też fantastyczni szefowie, którzy potrafią dobrać rewelacyjny, zgrany, uwielbiający się również prywatnie team – mnie się taka sytuacja zdarzyła raz i wspominam ją wspaniale – jednak to na ogół niestety rzadkość.)
  3. Do trzeciej grupy zaliczają się uciążliwi znajomi. Na ogół takie blokady poprzedzam grzecznym, acz stanowczym ostrzeżeniem. Powody pokrywają się z punktem pierwszym. Średnio też toleruję brak umiejętności czytania z tzw. zrozumieniem. Jeśli proszę o cokolwiek na, jakby nie było, mojej ścianie, to wychodzę z założenia, że nie jest to zaproszenie do wzięcia udziału w gorącej dyskusji na temat sensu lub zasadności mojej prośby. Jeśli apeluję o nieporuszanie pewnych kwestii czy zrezygnowanie ze słów, które uważam za agresywne, to od znajomych oczekuję uszanowania tego. Blokuję również w sytuacjach, w których uznam, że wirtualne odseparowanie się od kogoś sprawi, że odzyskam równowagę, jaka została przez ten kontakt na jakimkolwiek poziomie zachwiana. Jest to oczywiście na ogół trudne do zaakceptowania dla drugiej strony, jednak trzeba pamiętać, że tylko my sami wiemy, co jest dla nas najlepsze i to na nas spoczywa odpowiedzialność zadbania o siebie. Bolesne informacje można zawsze przekazać w sposób możliwie jak najmniej przykry, a ustalanie swoich granic ma to do siebie, że nie jesteśmy zobligowani do tłumaczenia się z nich komukolwiek.

Prywatne wirtualne poletko

Dlaczego przywiązuję tak dużą wagę do tego, kim się otaczam na Facebooku? Prawdopodobnie dlatego, że oprócz bycia narzędziem do komunikacji z bliskimi, jest on dla mnie też rodzajem oazy i odskoczni od zewnętrznego chaosu. Świadomość posiadania kontroli nad swoim wycinkiem wirtualnej rzeczywistości w postaci prywatnego profilu, jak by nie była złudna, daje mi jednak ukojenie. Czy więzi z ludźmi w sieci są mniej prawdziwe niż te rzeczywiste? Są na pewno inne, ale tylko od nas zależy ich jakość. Mam w realnym świecie znajomych, których uwielbiam, a z którymi mimo wszystko nie chcę się mieć na Facebooku,  bo nasze skrajnie różne podejścia do tego serwisu sprawiają, że krępowałoby mnie to.  Drzemie we mnie ekshibicjonistka potrzebująca atencji i uwagi ludzi, których nie przeraża pisemna część mnie – którzy lubią mnie czytać i są mi życzliwi. Jeśli gdziekolwiek można podjąć próbę wykreowania idealnego świata, to właśnie tu!

Wpis tyczył się oczywiście profili prywatnych, ale wszystkich swoich Czytelników zachęcam do polubienia i śledzenia fanpage’a oczami nNi 👀 👀 👀

P.S. Na deser łączę jak zawsze wspaniałą Laurie Anderson.

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

Głupia cycatka

fot. Marianna Patkowska

Niedawno dowiedziałam się, że istnieją kobiety, które ukrywają swoje piękne seksualne atuty przed światem ze strachu, że zostanie im przypięta łatka głupiej cycatki. Moją reakcją na tę rewelację było niedowierzanie. Problem dostrzegam nie w tym, rzecz jasna, że nie wszystkie kobiety odczuwają potrzebę dzielenia się ze światem swoim pokaźnym biustem. Widzę go w przedziwnym pomyśle, że duży biust noszony dumnie, miałby cokolwiek mówić o intelekcie jego posiadaczki. Podobnie jak z tym zającem z żartu:

kawa nie zając, praca nie zając, właściwie… tylko zając to zając

– żart o zającu

TYLKO MÓZG TO MÓZG
Koncepcja, że coś nam o nim powie zajrzenie w spory dekolt właścicielki jest równie mądra, jak ocenianie wydolności czyjejś wątroby poprzez omiatanie wzrokiem jego łydek. Oczywiście można, ale przyczynia się to do powiększania sumy bezsensu we Wszechświecie i rzeczywiście mówi coś o intelekcie. Omiatającego.

👀 Dziewczyny, serio?!

fot. Marianna Patkowska

Wiele kobiet (w tym do niedawna ja sama) nie zdaje sobie chyba sprawy z tego, że dużego biustu nie da się za bardzo ukryć. Z jednej strony więc jego dumne noszenie nie ogranicza się jedynie do zakładania ubrań z głębokimi dekoltami – proste skromne, zabudowane bluzki i dobrze dobrany biustonosz też mogą zrobić furorę; z drugiej zaś, jeśli włożymy na siebie wielki worek, będziemy wyglądać jak ktoś z dużym, acz zakrytym workiem biustem, w dodatku budząc podejrzenia, że posiadamy równie duży brzuch, co już nie zawsze musi być prawdą. Mam wrażenie, że ten idiotyczny mit głupiej cycatki tyczy się bardziej kobiet pogodzonych z własną seksualnością niż tych po prostu posiadających spore biusty (zakryte, a zwłaszcza te, za które ich właścicielki przepraszają swoim ubraniem, są przecież przez wszystkich akceptowane).
To, że mężczyźni wychodzą czasem z założeń podszytych niedużym nakładem myślowym, umiem jeszcze przyjąć. (Można nazwać to seksizmem, można też pewnym doświadczeniem życiowym.) Nic jednak nie usprawiedliwia kobiet myślących o swoich siostrach wrogo czy przedmiotowo tylko z powodu ich pewności siebie. Same wiemy najlepiej, jak trudno kobiecie taką pewność (i siebie, i swojego ciała) w ogóle zbudować. Jeśli spotkamy na ulicy piękną, atrakcyjną kobietę, uśmiechnijmy się do niej. Nie doszukujmy się w niej rywalki czyhającej na naszego człapiącego u boku partnera. Przeciwnie, wskażmy mu ją, żeby zapamiętał, jakie chcemy być (jeśli jeszcze takie nie jesteśmy), lojalnie przy okazji uprzedzając, że taki ideał kobiecości będziemy wpajać naszej córce.
Mam swoich Czytelników za osoby inteligentne, ale na wszelki wypadek wyjaśnię: mojego podziwu nie wzbudza, rzecz jasna, samo wbicie się w ciuch z dekoltem, lecz duma, z jaką prezentuje się swoje atuty (nawet, jeśli robi się to bez dekoltu).

👀 O czym mówi nasz strój

fot. Marianna Patkowska

Nasz strój mówi przede wszystkim o naszym samopoczuciu, podejściu i guście, ale też o tym, czy jesteśmy wyposażeni w pewną wiedzę. Choć od końca XIX wieku kobiety dumnie noszą już spodnie, pojawienie się w nich na Wigilii jest pewnym naruszeniem etykiety. Podobnie jak nie ma nic zdrożnego w noszeniu dżinsów, ale założenie ich do filharmonii czy opery obnaża naszą nieznajomość zasad savoirvivre’u. Przykłady można mnożyć: strój wieczorowy, jak sama nazwa wskazuje, nie nadaje się na przyjęcie w środku dnia, strój sportowy na oficjalne spotkania, a najbardziej smakowity dekolt nie przystoi, kiedy jest się w świątyni (o czym panny młode zdają się rzadko kiedy pamiętać). Z czym więc musimy się liczyć, jeśli ubierzemy się nieodpowiednio? Z tym, że ktoś to zauważy i być może skomentuje. Każdy może mieć inny gust od naszego, inną od naszej wiedzę. Jednego swoim ubiorem zachwycimy, innego zirytujemy. To wszystko jest absolutnie normalne… dopóki nie zaczniemy jakiegokolwiek rodzaju przemocy (również słownej) tłumaczyć czyimś strojem. Pamiętajmy, że przerzucanie odpowiedzialności za przemoc seksualną wobec kobiet na ubiór tychże pochodzi z kultury gwałtu, na którą w żadnym szanującym się człowieku nie ma przecież zgody.

👀 Strach przed staniem się
obiektem seksualnym

fot. Marianna Patkowska

Czemu, kiedy nie jesteśmy zobowiązane żadnym dress code’em i savoirvivre’em, czasem mamy ochotę wyeksponować swoje atuty, a czasem wręcz przeciwnie? Z wielu różnych powodów. Nie zawsze czujemy w sobie chęć wyglądania zbyt zmysłowo. Nie musimy. Wszystko jest okay, póki nie zacznie przez nas przemawiać strach przed staniem się obiektem seksualnym w głowie naszego interlokutora (na ogół płci odmiennej). Strach ten jest irracjonalny, bo – jak pisałam dwa podrozdziały wyżej – dopóki nie przyodziejemy się w wielki karton, nasze atuty będą zauważalne i jeśli trafimy swoją sylwetką w gust rozmówcy, to choćbyśmy dyskutowali wyłącznie o gramatologii w ujęciu Derridy, on (rozmówca, nie Derrida!) najprawdopodobniej choć raz pomyśli o nas w sposób seksualny. I nie ma w tym nic złego. Stawanie się w czyjejś głowie choćby chwilowym obiektem seksualnym jest zdecydowanie zbyt mocno demonizowane.  Biust lub jakiekolwiek inne fizyczne atuty nie wykluczają się z mózgiem. Są zupełnie gdzie indziej. Problem pojawia się wtedy, kiedy któraś ze stron o tym nie wie.
Kilka lat temu przed egzaminem na studia doktoranckie (spieszę wszystkich uspokoić – nie dostałam się) zżerała mnie potworna trema połączona z niemałą ekscytacją, ponieważ komisji przewodził profesor, którego wiedzę i intelekt niesamowicie ceniłam, a napisane przezeń książki były moją stałą pomocą w pracy redaktora. Wyglądałam elegancko, ale skromnie. Biała zapięta pod szyję koszula i prosta spódnica za kolano miały odciągnąć uwagę od mojej wewnętrznej kokietki i przyciągnąć do mojego wewnętrznego językoznawcy (miałam – nadal mam! – naprawdę porywający temat pracy doktorskiej). Gdybym zdjęła szpilki i wbiła się w habit i celibat, można byłoby mnie z powodzeniem pomylić z zakonNicą. Poznanie wzmiankowanego profesora wspominam jako jedno z największych rozczarowań, zostawiających po sobie niesmak do dzisiaj. Moje – nieskrywane, ale pozostawione w imię profesjonalizmu za drzwiami – dobre samopoczucie związane z własną kobiecością i seksualnością nie pozostało niezauważone, a pewien wyczuwalny błysk w oku profesora szybko ustąpił miejsca pasywnej agresji. Miałam wrażenie graniczące z pewnością, że gdybym była mężczyzną, nie zostałabym potraktowana tak bardzo z góry i z tak dużym, nieprzystającym człowiekowi kulturalnemu, lekceważeniem. Czy to wpłynęło na moją własną samoocenę? Wtedy na pewno. Dziś mogę powiedzieć jedno:

Panie Profesorze, cieszę się, że oprócz swojego w całości spowitego materiałem biustu mogłam Panu przedstawić również nieznaną Panu do tej pory sylwetkę Stanisława Dróżdża. Cała przyjemność po mojej stronie.

– nie ma za co

👀 Źródło do/uwodzenia

fot. Marianna Patkowska

Całkowite pogodzenie się ze swoją fizycznością może nastąpić, paradoksalnie, dopiero wtedy, kiedy sobie uzmysłowimy, że źródło dowodzenia mamy ulokowane w… mózgu.

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki Elli Eyre „We don’t have to take our clothes off”, polecając uwadze jej znakomity tekst!

„Paszkwile” Tymon Tymański

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

wytwórnia: Neigong Music
rok wydania: 2019

Jakiś czas temu we wpisie z okazji Dnia Mężczyzn wspominałam o stopniowym pokonywaniu swojego irracjonalnego lęku przed Tymonem Tymańskim. Szło mi (to pokonywanie) dosyć opornie do momentu, w którym dostałam wspaniały prezent – najnowszą jego płytę zatytułowaną „Paszkwile”. (Na marginesie, to naprawdę fantastyczne słowo, którego pierwsze spolszczone zapisy datuje się już na drugą połowę XVI wieku.) Mój lęk ustąpił absolutnemu zachwytowi i wzruszeniu. Te z kolei towarzyszą mi zawsze, kiedy czuję, że obcuję z prawdziwą Sztuką.

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

Co sprawia, że ta płyta jest tak wyjątkowa? Przede wszystkim jej forma. Tymański, pisząc o dzisiejszej Polsce, porusza temat niesamowicie trudny i bolesny. Robi to jednak w zaskakujący sposób… Zaczyna krążek znakomitym utworem „Pislam”. Znając go wcześniej, spodziewałam się mocnego, agresywnego albumu przepełnionego niezgodą na zastaną rzeczywistość. Dużym szokiem było więc dla mnie to, co usłyszałam później…
„Pislam” w sposób bezkompromisowy nazywa sprawy po imieniu. Refren („Pislam, Pislam, über alles”) nawiązuje do hymnu także przecież III Rzeszy, a fantastyczna, intrygująca muzyka przywodzi na myśl – choćby najlżejsze, ale jednak – skojarzenia z klimatem piosenek niemieckiego zespołu Rammstein. Nastrój grozy, a także bardzo czytelne potępienie głupoty i braku umiejętności wyciągania wniosków z nieodległej przecież historii, zwiastują ciężkie brzmienia, do których jednak Tymański już więcej na płycie nie wraca (nawet znakomity i zadziorny kawałek „Jestem legendą” ma całkowicie inny rodzaj pazura). Naszym uszom ukazują się przepiękne bajeczne muzyczne krajobrazy: beatlesowe chórki, powalające na kolana harmonie, fascynujące aranżacje. Czy temat stawania się zabobonnym, zakompleksionym państwem wyznaniowym już więcej się nie pojawia? Pojawia się, ale inaczej.

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

Motywem przewodnim płyty jest przypomnienie, że stanąć w prawdzie możemy tylko, robiąc krok do tyłu i patrząc na wszystko z szerszej perspektywy. Tymański odwołuje się w swoich tekstach do kosmosu i buddyjskich nauk. Ze wzruszającą czułością pisze o unikalnym pięknie każdego człowieka, równocześnie piętnując doszukiwanie się go jedynie w plemienności i narodowych barwach. Jeśli jesteśmy częścią jakiejkolwiek całości, to jest nią Wszechświat. Czy jest to antypolskie? W powierzchownym rozumieniu być może tak. W rozumieniu skalanym głębszą refleksją, wręcz przeciwnie. Podobnie jak dbanie o swoje miasto nie stoi w żadnej sprzeczności z dbaniem o własny ogródek przecież,  tak miłość do świata czy kontynentu nie przeszkadza nam w miłości do własnego kraju, regionu czy miejscowości. Cóż warta jest nasza miłość do małej geograficznej przestrzeni, kiedy na dużo większą, tę naszą zawierającą, jesteśmy skłonni pluć jadem?

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

Rozdźwięk między energią pierwszej piosenki, a energią pozostałych interpretuję jako bezwzględną uczciwość. Nie sposób mówić o czymkolwiek ważnym w sposób magiczny, pomijając bolesną i niewygodną o tym prawdę. Tylko na jej fundamentach można cokolwiek zbudować.
Tymański samym stworzeniem tak doskonałej zarówno tekstowo, jak i muzycznie płyty  w tym kraju i języku, pokazuje na czym polega w czasach mimo wszystko pokoju i istnienia na mapie prawdziwy mądry współczesny patriotyzm. Dziękuję wszystkim Twórcom tej płyty!

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

Spis utworów:

  1. Pislam
  2. Polska
  3. Bracie Bliźniaku
  4. Introspekcja
  5. Hej, Polaku!
  6. Tamte dni
  7. Jestem legendą
  8. Polska to zbiorowa halucynacja
  9. Zmiana
  10. Sekta
  11. Anty-Polska
  12. Wolność

    fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę fantastyczny teledysk do piosenki „Pislam”.

Stanisław Dróżdż „Bez tytułu (między)”

fot. Bożena Szuj
Stanisław Dróżdż, „Bez tytułu (między)”, 1977

[Poniższy tekst jest fragmentem mojej pracy magisterskiej pod tytułem:Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża…”. Bardzo chciałam na swoim blogu przybliżyć sylwetkę tego niesamowitego, wciąż nie dość znanego artysty oraz jego poruszające prace.]

Praca, o której wspominałam już wcześniej, oddziałuje na odbiorcę w sposób szczególny. Gra słów – jesteśmy właśnie między literami składającymi się na wyraz „między” – zaprasza widza do obcowania z przestrzenią, którą tworzy dzieło. Taki sam wygląd ścian, sufitu i podłogi (białe tło, porozrzucane czarne litery słowa „między”) sprawia wrażenie odrealnienia. Dodatkowo, na wystawie „Początekoniec” przed wejściem do tunelu bądź pokoju „Między”, wisi kartka z prośbą o zdjęcie butów. Wisi ona oczywiście przede wszystkim ze względów praktycznych – podłoga ma szanse wyglądać tak jak sufit jedynie wtedy, kiedy nie będzie pobrudzona. Jednak w moim odczuciu to wnosi coś ważnego do interakcji widza z dziełem. Bez butów nasz kontakt z pracą jest bardziej intymny. Jeśli przełamiemy pierwszą blokadę, zaczynamy tę przestrzeń chłonąć – nie tylko po niej chodzić i patrzeć dookoła; ona zaprasza, by w niej usiąść, czy się położyć i zastanowić, między czym tak naprawdę jesteśmy? Między między a między? Między znakiem a znakiem? A może po prostu – między słowami, czyli tam, gdzie można poznać nas najlepiej…
Paweł Sosnowski opowiedział mi, że praca została wystawiona raz. Potem – dwadzieścia lat przerwy. „Trzeba było przejść przez doświadczenie instalacji, by Dróżdża na nowo odkryć. Po tych dwudziestu latach do roku 2010 wystawiono Między aż siedemnaście razy! Między, w którym zresztą układ liter jest także według ruchu wskazówek zegara. Oj tak, Dróżdż zdecydowanie wyprzedził swój czas”.

[Tekst napisałam po obejrzeniu wystawy w Galerii Sztuki Współczesnej BWA w Katowicach. Powyższe zdjęcie pochodzi z Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK w Krakowie, gdzie nie trzeba już (niestety?) przed wejściem do pracy zdejmować butów.]

P.S. Na deser łączę krótki wirtualny spacer po opisywanym dziele Dróżdża.

Czy musimy być na ty?

fot. Marianna Patkowska

Powiedzmy to sobie szczerze i otwarcie – osobisty kontakt z ludźmi nie należy do aktywności mojego pierwszego wyboru, ale jeśli już jestem do niego zmuszona, irytuję się bezpardonowym przechodzeniem na ty. Nie mam rzecz jasna na myśli spotkań w większej grupie rówieśniczej, gdzie może to być niezwykle naturalne, czy określone z góry jakimś rodzajem etykiety (jak np. większość kontaktów w mediach społecznościowych).  Mam na myśli sytuacje, w których podczas spotkania dwóch dorosłych nieznających się osób jedna z nich – z niezrozumiałych dla mnie przyczyn – formy per pan/pani nie uznaje za wyjściową. Pomijający ją ludzie dzielą się na dwa typy: uważających nas albo siebie za bardzo młodych. Obydwa te założenia są zresztą na ogół mylne (a jeśli nawet nie są, to za chwilę będą).
Formy pan/pani budują dystans potrzebny do ustawienia nowej relacji (można ją np. zacząć od przejścia na ty za obopólną zgodą lub uwarunkować to przejście zauważeniem, że rozmawia się nam dobrze). Bywają oznaką szacunku, ale też zaznaczeniem granicy, czasami pokoleniowej. Na pewno są usta, w których nie lubię słyszeć swojego imienia. Poprzedzenie go zwrotem grzecznościowym „pani” na niewiele się zda, gdyż „pani marianNa” (akurat w moim przypadku) to jedno z najbardziej pretensjonalnych sformułowań o irytującym zabarwieniu urzędowego spoufalania się, w których próżno doszukać się elegancji.

fot. Marianna Patkowska

Warto też przypomnieć, kto komu może zaproponować przejście na ty, a komu takiej propozycji złożyć nie wypada. Oczywiście w rozmowie osoby (zauważalnie) starszej z młodszą tylko ta pierwsza może zaoferować skrócenie dystansu. Podobnie w kontaktach, najogólniej rzecz ujmując, damsko-męskich. Jedynie kobieta ma taki przywilej. Nie oznacza to jednak wcale, że musimy się na przejście na ty od razu zgadzać. Nie czujmy się do tego zobligowani. Wielokrotnie zdarzało mi się odmawiać, kiedy w danym momencie nie dostrzegałam potrzeby minimalizowania z kimś dystansu.
Z drugiej strony nie mam towarzyszącego wielu nauczycielom poczucia, że przejście na ty (zwłaszcza z młodzieżą czy dziećmi) musi się wiązać z puszczeniem wzajemnego szacunku do siebie w niepamięć. (Moje byłe szkolne koleżanki z pracy prawdopodobnie nie odnalazłyby do mnie żadnych jego okruchów nawet, gdyby zwracały się do mnie per pani, choć pewnie trudniej byłoby im wtedy mnie mobbingować, a uwielbiające mnie i często mówiące do mnie po imieniu maluchy nie byłyby wpatrzone we mnie bardziej, gdybym zaczęła im zwracać na to uwagę.)
Szacunek definiuję przede wszystkim jako brak inwazyjności w stosunku do bliźnich. Wszystko inne jest kwestią umowy.

P.S. Na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę.

fot. Marianna Patkowska

Schudłaś, wyglądasz lepiej!

fot. Zofia Mossakowska/Marianna Patkowska

Ostatnio, słysząc po raz kolejny ten tytułowy wątpliwy komplement, zaczęłam się zastanawiać, czemu budzi we mnie aż tak wielki sprzeciw.
Historia mojej wagi jest bardzo prosta. Przez ćwierć wieku miałam niedowagę, a zależność tycia od jedzenia znałam jedynie ze słyszenia. Pewnego pięknego pobytu na Thassos – o czym już raz wspomniałam – mój metabolizm się ocknął i przybrałam wreszcie 10 kilo. Nagle przestałam być niewidzialna dla mężczyzn pozbawionych pedofilskich skłonności i oficjalnie stałam się z wyglądu kobietą. Choć minęła już prawie dekada i nie zapowiada się raczej, żebym niespodziewanie wróciła do wyglądu tamtej zagubionej i nieszczęśliwej dziewczynki, nadal istnieją osoby, które nie zdążyły się pogodzić z nieuniknioną transformacją mojego ciała, nie akceptując jej i regularnie zauważając, kiedy mimo nieodchudzania się schudłam i wyglądam przez to ich zdaniem lepiej. (Postanowiłam zilustrować ten wpis zestawieniami zdjęć, które ukazują dawną i obecną mnie.)
Dlaczego uważam, że takie uwagi są rodzajem pasywnej agresji przyobleczonej w kształt komplementu i warto ugryźć się przed ich wypowiedzeniem w język? Przede wszystkim dlatego, że ludzie chudną i tyją z bardzo różnych powodów – często nagłe schudnięcie jest ściśle związane z gorszym samopoczuciem psychicznym (depresją, stresem), a przytycie z procesem zdrowienia (np. pod wpływem leków). Możemy przez swoje zupełnie subiektywne preferencje (niedowaga, nawet jeśli się komuś podoba, nie jest wcale jedynym kanonem piękna) utwierdzić taką osobę w fałszywym przekonaniu, że jedynie, kiedy cierpi, wygląda najpiękniej. Zagrożenie płynące z takiego komunikatu widzę na kilku poziomach.  Pierwszy jest oczywisty: piękno – ani nasze, ani cudze – nie powinno się nam nigdy kojarzyć z cierpieniem. Prawdziwe piękno wynika z bycia szczęśliwym. Za bardzo niebezpieczne i destrukcyjne uważam też sprowadzanie piękna do wyizolowanej tylko jednej jego składowej (w dodatku jedynej subiektywnej) jaką jest wygląd fizyczny z pominięciem pozostałych, znacznie ważniejszych, takich jak: pewność siebie, integralność ze sobą, otwartość, dobro i intelekt. Piękna twarz czy ciało szpetnieją, kiedy ich posiadacz okazuje się ohydnym i głupim człowiekiem. Z drugiej strony tak zwana trudna uroda może nas rozłożyć na łopatki, kiedy będzie połączona z niesamowitymi możliwościami umysłu, objawiającymi się nie tylko przecież w filozoficznych dysputach, ale też w błysku w oku czy uśmiechu w odpowiednim momencie. (Spędziłam wiele lat w Grecji, przyglądając się całym zastępom mężczyzn przypominającym greckich bogów, a nadal, jeśli mam wytypować jakikolwiek ideał męskiego piękna, bez wahania wskazuję profesora Józefa Tischnera.)

fot. Valantis Nikoloudis/Marianna Patkowska

Jest pewną oczywistością, że pełna akceptacja siebie (która też się składa na piękno, którym emanujemy) pozwala nam spojrzeć na wszelkie niezbyt nawet fortunne komplementy z dużym dystansem i pobłażaniem, bo chroni nas przed przejmowaniem się czymkolwiek, co nie jest prawdą. Akceptacja siebie to na ogół dość długi i żmudny proces. To, że na niektórych jego etapach można bez specjalnego problemu zachwiać naszą mozolnie wydawałoby się wypracowaną już pewnością siebie, nie znaczy wcale, że cały nasz włożony w budowanie własnej integralności wysiłek poszedł zupełnie na marne. Przeciwnie, bądźmy wdzięczni tym, którzy poruszają nasze czułe struny – dzięki nim wiemy, nad czym musimy się pochylić mocniej. Chwila słabości na drodze służącej wzmocnieniu się niczego nie przesądza i o niczym nie świadczy. Dostrzegam jednak swoją własną niekonsekwencję – z jednej strony fizycznie rzeczywiście nie chcę schudnąć, bo czasy dawnego wyglądu kojarzą mi się z byciem niezwykle odległą od prawdziwej siebie, a z drugiej strony wiem już, że źródło mojego piękna nie tkwi wcale w wyglądzie, a m.in. jego akceptacji, jaki by nie był. Czemu więc, będąc gotowa na kolejne, oczywiste i pewne transformacje własnego ciała, tak bardzo się boję powrotu do wyglądu, na który nie mam już najmniejszych przecież szans? Nie znam odpowiedzi na to pytanie.
Komentowanie cudzej wagi zawsze stało tak daleko poza strefą mojego komfortu, że aż potrafię jej w ogóle nie dostrzec. Dlatego też niesamowicie trudno mi zrozumieć ludzi, którym przychodzi ono z łatwością. Czym innym jest pewnie wsparcie kogoś, kto podjął starania, by zmienić swój wygląd. Jeśli dużo ćwiczy, żeby osiągnąć jakiś konkretny, zaplanowany przez siebie cel i zauważymy efekty jego pracy, pewnie warto mu o tym powiedzieć, zwłaszcza jeśli wiemy, że taka wiadomość może dodać mu skrzydeł.
W innych przypadkach lepiej się, moim zdaniem, skupić na każdym człowieku jak na odrębnym Wszechświecie, pięknym na swój własny, wyjątkowy i niepowtarzalny sposób. Odkryjmy w nim jego piękno – tylko tak możemy ciągle redefiniować nasze własne, subiektywne jego pojmowanie.

P.S. Na deser wszyscy chyba spodziewają się właśnie tej piosenki, więc niech będzie w nietypowej (mojej zdecydowanie ulubionej, bo ociekającej seksem) wersji.

fot. Geo Dask/Marianna Patkowska

nNie mariankuj!

fot. Marianna Patkowska

1. Wewnętrzna integralność,
czyli zrozumieć siebie

fot. Marianna Patkowska

Przez wiele lat, wchodząc w nowe środowisko, próbowałam być neutralna, dostosować się i pozostawać w miarę możliwości niezauważona. Wychodziło mi to fatalnie, bo mam alergię na fałsz i śliskość, od razu je wyczuwając, a kiedy już je wyczuję, moją neutralność od razu trafia szlag, bo jestem urodzonym wojownikiem i bez mrugnięcia okiem ruszam (niczym na tego Bolszewika, wymachując szabelką, jak prawdziwa Polka nieomal) do boju. Ponieważ fałsz rzadko kiedy idzie w parze z inteligencją, czuję palącą potrzebę dosadnego zaznaczenia, że go widzę i że się na niego w swoim pobliżu nie godzę.
Odłóżmy jednak na bok mój absolutny brak skuteczności i zastanówmy się dlaczego tyle lat ciągle próbowałam bywać neutralna i dopasowana? Otóż dawno temu uwierzyłam w dwa społeczne mity, oba powtarzane małym dziewczynkom od pokoleń. Pierwszy taki, że kobiety na cudzą serdeczność muszą sobie zasłużyć, będąc grzeczne i posłuszne; drugi taki, że jeśli będą grzeczne i miłe, wszyscy będą je lubić. (Nie, te zasady nie dotyczą chłopców. Nigdy nie dotyczyły.) Choć wierzę swojemu mózgowi dużo bardziej niż wszelkim mądrościom ludowym, te mity wdrukowały się w (nie tylko) moje kobiece DNA.
Zrzuciłam z siebie ogromny ciężar, kiedy zrozumiałam w końcu, że nie muszę próbować zasługiwać na niczyją serdeczność. Przede wszystkim dlatego, że wcale jej nie potrzebuję. Każdy z nas odpowiada tylko (albo aż) za siebie samego; jest odrębnym Wszechświatem. Podczas zetknięcia z drugim odrębnym Wszechświatem, jakim jest inny człowiek, mogą wydarzyć się cuda (zadziać się w nas kosmiczne zmiany), ale może też nie wydarzyć się nic. I to też jest ok. Serdeczność bliźnich jest bardzo miła, ale nie jest wcale konieczna do prawidłowego funkcjonowania i rozwijania się. Od kiedy nie oczekuję od innych, że będą dla mnie mili, po prostu sama traktując ich tak, jak chcę być traktowana, jest mi lepiej. Im szybciej uwierzymy komuś, kto wyraźnie daje nam do zrozumienia, że nas nie polubił, tym dla nas lepiej. Nigdy nie będzie tak, że polubią nas wszyscy. Oczywiste jest dla mnie to, że szybkie wchodzenie w intelektualne bójki, kiedy coś wzbudzi mój sprzeciw, nie przysparza mi zwolenników (ja z kolei nie przepadam za ludźmi, którzy wykazują się tchórzostwem, więc w takich sytuacjach niechęć jest obustronna). Jednak nie lubić można mnie też zupełnie bez powodu. Przestałam się nad tym zastanawiać w momencie, w którym uświadomiłam sobie, że to sprawa jedynie osoby, która podejmuje decyzję o tym, jakie uczucia w niej wzbudzam. Wspaniale, jeśli mogę jej udowodnić, że w ogóle ma jakiekolwiek!
Reasumując, oderwanie się od tej pozornej zależności od tego, co myślą o nas inni ludzie, pomogło mi się ze sobą zintegrować i zrozumieć siebie jako całość. Na pewno w ogromnej mierze zawdzięczam to Drapieżnikowi.

2. Dawanie się poznać inNym
w prawdziwym świetle

fot. Marianna Patkowska

Kiedy odrzuciłam nieudolnie podejmowane próby bycia neutralną, okazało się jak wielkim ułatwieniem życia jest wysyłanie ludziom prostych komunikatów o tym, kim się tak naprawdę jest. Początek tego roku obfitował w zupełnie przełomowe dla mnie wydarzenia. Zarówno lektura drugiej książki Christel Petitcollin o osobach nadwydajnych mentalnie, jak i niesłychanie intensywny intelektualnie kontakt z Drapieżnikiem pomogły mi zrozumieć siebie jako kobietę, która nie tylko może, ale nawet powinna mieć i wskazywać innym swoje granice oraz którą na pewno definiuje jej prawopółkulowość. Zostałam też niezwykle szybko i ciepło przyjęta przez grupę fantastycznych osób w nowej pracy. Okazało się, że wystarczyło jedynie być sobą, by szybko usłyszeć (w ich rozmowie ze sobą) jeden z najcudowniejszych neologizmów na świecie:

– Nie mariankuj!

– jeden z najcudowniejszych neologizmów na świecie, utworzony przez moich znajomych z pracy

3. Myślenie rozgałęzione i overthinking
czyli czym jest mariankowanie

fot. Marianna Patkowska

Kiedy przez przypadek weszłam w sam środek gorącego (nomen omen) sporu i koledzy zadali mi jednogłośnie pytanie:

– Czy lepsze są małe czy duże piersi?

– pytanie moich kolegów

nie umiałam udzielić odpowiedzi bez zadania im pytania pomocniczego, mianowicie:

 

– Ale u kobiet, czy u mężczyzn?

– pytanie pomocnicze, które musiałam zadać przed udzieleniem odpowiedzi

Nie dlatego, żebym miała coś przeciwko dużym męskim piersiom, ale o ile u mężczyzn wcale nie muszą one być lepsze od małych, o tyle duże kobiece piersi są lepsze od większości rzeczy na tej planecie, więc w co najmniej kilku sensach mogę z czystym sumieniem nazwać je „lepszymi”.
To jeden z wielu przykładów na typowe mariankowanie. W mojej głowie uruchamia się maszyneria i rozkładam każdą usłyszaną rzecz na czynNiki pierwsze, próbując ogarnąć problem równocześnie i w ogóle, i w szczególe. Mózg wysyła mi faksem obszerną bazę danych, czyli zestawienie wszystkich prawdopodobieństw. Każde z nich biorę na warsztat. Potrafię równocześnie rozpatrywać kilkanaście ewentualnych intencji nadawcy komunikatu i, w drugiej otwartej karcie, wszystkie możliwości interpretacji każdej z tych potencjalnych intencji. Potem pozostaje mi przefiltrowanie tych interpretacji przez siebie samą, bo przecież fakt, że ktoś skrajnie ode mnie inny zareagowałby jakoś (i w swoich obliczeniach muszę to uwzględnić!), nie oznacza wcale, że moja moralność, mój światopogląd i doświadczenia na taką reakcję mi w ogóle pozwolą. Najbardziej się zawsze boję tego, że mogłam cokolwiek na jakimś etapie pominąć.
Lawina myśli, która mnie zalewa za każdym razem, kiedy rozmówca stymuluje mój mózg, na ogół wzbudza w nim pozytywne emocje; czasami rozbawienie, czasami troskę, że mój umysł pewnego pięknego dnia po prostu eksploduje, czasami chęć zaopiekowania się mną (tu doradzałabym dużą ostrożność). Na pewno nie jestem przez to łatwym partnerem, ale z drugiej strony na pewno też odróżniającym się od wszystkich potencjalnych innych. (Przeszłych, ewentualnych teraźniejszych i przyszłych…)
Odkryłam jednak sytuację, w której moje myślenie rozgałęzione (to, o czym pisałam wyżej to jeden z jego aspektów, ale nie jedyny), overthinking czy właśnie mariankowanie sprawdza się znakomicie – to praca z dziećmi! Jeśli w porę nie przewidzę wszystkich realnych możliwości interpretacyjnych, wiadomo, że ubiegną mnie dzieci. I często – mimo moich skłonności – ubiegały, pokazując mi, gdzie w moim myśleniu są jeszcze jakieś luki. Jednym z cudowniejszych przykładów jest ten:

Moje cudowne chłopaki z piątej klasy, w której miałam wychowawstwo.
Na lekcji polskiego mówiliśmy o wierszu „Noc”, którego podmiotem lirycznym jest tytułowa noc. Podręcznik stawia dość dziwaczną tezę, że „noc nie poznała autora wiersza”, więc pytam:

– Zgadzacie się z tym? Możemy w jakikolwiek sposób udowodnić, że noc nie poznała autora wiersza? Bo że autor – jak każdy inny człowiek – poznał noc, to raczej jasne.
– Proszę pani, a ja znam przykład dziecka, które nie poznało nocy.
– Jaki?
– No takie dziecko, co się urodziło rano i nie dożyło nocy.
– Masz oczywiście, przy całej dramatyczności tego przykładu, rację! No dobra, więc każdy człowiek, który przeżył dobę, poznał noc, prawda?
– Nie, jeszcze nocy nie poznało dziecko, które urodziło się latem na Antarktydzie i zmarło po kilku miesiącach!

No przecież! Myślałam, że spalę się ze wstydu, że na to w porę nie wpadłam. Na szczęście moje uczucie do chłopców było odwzajemnione i oni wybaczali mi moje wolniejsze czasem działanie mózgu, w pełni rozumiejąc, ze mam po prostu już nie te lata

4. Destrukcyjność obsesyjności

fot. Marianna Patkowska

Choć zaprzyjaźniłam się ze swoim umysłem i bardzo lubię obserwować sposób, w jaki pracuje, widzę jedno, ale za to ogromne, niebezpieczeństwo myślenia za dużo. Jest nim wszelka obsesyjność. Zapętlenie myśli, zwłaszcza, kiedy przydarzy się na jakimś grząskim, mulistym gruncie, z którego trudno się wydostać, jest szalenie destrukcyjne. Rzadko kiedy jesteśmy pustelnikami, więc destrukcyjność naszej wewnętrznej obsesyjności na ogół nie ogranicza się jedynie do autodestrukcji, ale niszczy też nasze relacje z innymi. Im są nam bardziej bliscy, tym mocniej.
Zdaję sobie sprawę z tego, że moja samoświadomość jest naprawdę duża. (Wynika to pewnie trochę z mojej osobowości, ale włożyłam – i nadal wkładam – naprawdę ogrom pracy w to, żeby ją powiększać.) A mimo wszystko mam czasem słabsze chwile, w których atakują mnie przerażające obsesyjne myśli. Umiem już to odróżniać od rzeczywistości, podobnie jak leczący się schizofrenicy, którzy wiedzą, kiedy głosy są jedynie wytworem ich głowy. Uczę się w takich momentach opiekować sobą bardziej. (Bywam wtedy bezbronNa i biedna, ale wiem już, że nie ma to nic wspólnego z brakiem siły, której mam akurat w sobie mnóstwo.) Mogę się jedynie domyślać, że osobom, które nigdy nie doświadczyły terapii, może przyjść do głowy radzenie sobie z obsesjami w najbardziej niebezpieczny sposób, czyli poprzez szukanie ich źródła na zewnątrz. Ofiarami tego sposobu mogą padać najbliżsi (obsesja często łączy się z podświadomą potrzebą chorobliwej kontroli).
W ramach deseru łączę dziś swój cover piosenki „In my head” zespołu No Doubt, której tekst (tak, jasne że się w nim pomyliłam!) idealnie obrazuje to, o czym pisałam wyżej. Obsesyjność, kiedy schowa się pod płaszczykiem zazdrości, jest niestety ciągle społecznie akceptowalna, bo kolejnym powielanym mitem jest ten, że nie ma miłości bez zazdrości. Tymczasem miłość jest dawaniem wolności, a zazdrość wiąże się z jej ograniczaniem. Jedno drugie wyklucza. Jeśli ktokolwiek w to wątpi, odsyłam do znakomitego i do bólu prawdziwego tekstu Kasi Nosowskiej:

Są chwile
gdy wolałabym martwym widzieć Cię
Nie musiałabym
Się Tobą dzielić nie nie

Gdybym mogła schowałabym
Twoje oczy w mojej kieszeni
Żebyś nie mógł oglądać tych
Które są dla nas zagrożeniem

Do pracy
Nie mogę puścić Cię nie nie
Tam tyle kobiet
Każda w myślach gwałci Cię

Złotą klatkę sprawię Ci
Będę karmić owocami
A do nogi przymocuję
Złotą kulę z diamentami

„Zazdrość” Hey

To opis zazdrości w swojej najbardziej toksycznej odmianie. Jeśli kochamy (siebie i drugą osobę), musimy z tej drogi szybko zawrócić. Jeśli nie umiemy jeszcze kochać, ona będzie nas intrygować. Uwaga, to pułapka!!!
Nasze mózgi są fascynującymi, pięknymi narzędziami, jednak wytwarzane przez nie myśli nie są nami. Warto się im przyglądać, sprawdzać, kiedy są najbardziej wartościowe (jaka literatura, sztuka, filozofia pozytywnie je kształtuje), a kiedy obniżają swoje loty (w ciemno polecam ograniczenie oglądania telewizji). Jednak czasami nas oszukują. Pamiętajmy o różnych perspektywach i o tym, że jeśli do głosu dopuścimy przez przypadek nasze lęki, obraz, który pojawi się w naszej głowie nie będzie w żaden sposób odzwierciedlał rzeczywistości, a jedyne, co naprawdę może nas wyzwolić, to prawda.

Fasolka po lesersku

fot. Marianna Patkowska

Czas przymusowej izolacji chyba pomoże mi nadrobić braki we wpisach z  kategorii kulinarnej. Ten przepis jest tak straszliwie banalny, że aż zastanawiałam się, czy się nim dzielić. Szybko jednak sobie przypomniałam o wszystkich tych ludziach, którzy nie lubią lub nie umieją gotować, nie mają na to czasu albo nie chcą wydawać na jedzenie zbyt dużo pieniędzy: samotnych kawalerach, zapracowanych pannach, znużonych żonach, zagubionych w kuchni mężach czy miłośnikach fasoli konserwowej. Ten wpis jest właśnie dla Was!
Danie starcza na dwie porcje i można je podać z purée ziemniaczanym. Koszt jednej porcji (wliczając ziemniaki) nie przekracza 3 zł.

SKŁADNIKI:

– puszka fasoli białej konserwowej
– obrana i posiekana w kostkę cebula*
– mielony kminek
– suszony majeranek
– suszony lubczyk
– sos sojowy
– sól (himalajska)
– masło

*Zarówno białą fasolę, jak i cebulę można zamienić na ich czerwone wersje 😉

PRZYGOTOWANIE:

Cebulę zeszklić na maśle, dodając do niej szczyptę soli (dzięki temu szybciej zmięknie). Całą zawartość puszki z fasolą (łącznie z sosem) wlać do garnka, połączyć z cebulą, suszonymi ziołami, sosem sojowym i ewentualnie jeszcze solą. Gotować niecałe 10 minut.

P.S. Skoro była mowa o kawalerach, na deser muszę załączyć piosenkę (rok tylko ode mnie młodszą) moich zdecydowanie ulubionych (muzycznie i prywatnie) Kawalerów Błotnych!

Siła sióstr

fot. Geo Dask/ Jan Lewandowski/ Valantis Nikoloudis

Ostatnio zastanawiałam się nad swoją kobiecością i tym, dlaczego jestem teraz taka szczęśliwa, a także nad tym, co dzieje się we mnie w tych nielicznych momentach, w których czuję się słabsza. Mocno wierzę, że odpowiedzialność za swoje własne szczęście leży wyłącznie w naszych rękach. Na pewno od momentu, kiedy to zrozumiałam, jest mi nieporównywalnie lepiej. Nie obarczam swoimi nastrojami innych ludzi (no dobra, czasami obarczam, ale nie oczekuję od nich, żeby mi je poprawiali – wiem, że tylko ja mogę to sobie dać). Spotkanie Drapieżnika pomogło mi odkryć w sobie niewiarygodne pokłady siły.
Wielokrotnie pisałam tu, że nie mam wrażenia, żeby określała mnie moja płeć. Na pewno definiuję się przede wszystkim jako człowiek, potem być może artysta, a dopiero na końcu kobieta. Niedużo się u mnie w tej kwestii zmieniło, dostrzegłam jednak, jak wiele radości można czerpać również z – mimo że jest u mnie na trzecim miejscu – przynależności do swojej płci. Niesamowicie mocno uderzyła mnie podczas tego odkrycia pewna refleksja – nie znam kobiety, która byłaby szczęśliwa i równocześnie odczuwała niechęć do innych kobiet; niechęć bezinteresowną, niechęć mającą swoje źródła w ogromnej niepewności siebie, niechęć wynikającą z dziwnie w nas zakorzenionej koncepcji walki o samca. Walki urojonej, bo wynikającej z założenia (seksistowskiego, jeśli dotyczy tylko jednej płci), że ludzie są bezwolni i można ich do czegokolwiek zmusić.
Nie trzeba dużej psychologicznej wiedzy, żeby dostrzec, że pod niechęcią do przedstawicielek swojej płci kryje się przede wszystkim ogromna niechęć do siebie. Kobiety szczęśliwe, to kobiety pogodzone nie tylko z własną kobiecością, ale też kobiecością w ogóle, więc z urzędu lubiące wszystkie inne kobiety.
Każdy z nas ma czasem ochotę złamać artykuł 148 § 2 pkt 2 KK. Powiedzmy to sobie otwarcie – bliźni bywają irytujący. Raz doprowadzi nas do białej gorączki mężczyzna, raz kobieta. Nie ma w tym chyba raczej nic niepokojącego. Kiedy wkurzymy się na kogoś, kto jest akurat homoseksualistą, osobą odmiennej rasy, obcokrajowcem lub muzułmaninem, a powód związany jest z konkretnym zachowaniem tego kogoś, nie robi to z nas automatycznie homofoba, rasisty, ksenofoba czy islamofoba. Problem pojawia się dopiero wtedy, kiedy nasza niechęć (czyli maskowany agresją lęk) odnosi się do wszystkich przedstawicieli danej płci, orientacji seksualnej, rasy, narodowości czy wyznawców jakiejkolwiek religii.
Zdaję sobie sprawę, że trudno lubić wszystkich – z jednymi będzie nam bardziej po drodze, z drugimi mniej. Jednak zachwycenie się tym, co nas łączy (w tym miejscu mam na myśli przynależność do tej samej płci), buduje mosty i na pewno pomaga w pielęgnowaniu miłości własnej. Skoro udaje nam się myśleć o wszystkich innych kobietach źle (niestety też tam byłam i czasem jeszcze zdarza mi się zboczyć na tę ścieżkę – na szczęście coraz rzadziej), nie ma chyba żadnego powodu, by nie zacząć myśleć o nich dobrze.
Doskonałą książką poruszającą tematykę archetypu kobiety w kontekście antropologicznym jest „Biegnąca z wilkami” Clarissy Pinkoli Estés. Co prawda z oczekiwaniami literackich orgazmów możemy się spokojnie wstrzymać do lektury dzieł innych autorów, ale z jej treścią zdecydowanie warto się zapoznać. Pokazuje, że do pełnego zaakceptowania siebie jako kobiety musimy zrozumieć rolę kobiet w mitologii, kulturze, ale też zrozumieć nasze prababki, babki i matki. Zrozumieć i – jeżeli trzeba – wybaczyć.

fot. Geo Dask

Jeśli wsłuchamy się w siebie i zobaczymy, co nam służy i sprawia, że jesteśmy lepszymi ludźmi, a co jest w nas toksyczne, najczęściej dostrzeżemy, że zwłaszcza to ostatnie dostałyśmy w spadku. Niedobre schematy przechodzą z pokolenia na pokolenie, ale przerwanie złego kręgu zależy tylko od nas. Tym bardziej, że zrobienie tego polepszy standard nie tylko naszego życia (i wszystkich wokół, którzy również się z tym w nas męczą), ale też naszych przyszłych córek, wnuczek i jeszcze kolejnych pokoleń kobiet. Zaopiekowanie się sobą to nie fanaberia, ale ogromna odpowiedzialność. Stwórzmy wspólnie lepszy świat!

P.S. Na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę…

Bakłażanowe pasty kanapkowe

fot. Marianna Patkowska

Czas przymusowego siedzenia w domu sprzyja wzmożonej aktywności w kuchni i przygotowywaniu mnóstwa potraw idealnych na proszone podwieczorki, które zaczynają się jawić jak odległe wspomnienie poprzedniego życia. Światełkiem w tunelu jest myśl, że pozostajemy w towarzystwie najlepszym z możliwych – swoim własnym!
Dzielę się dziś przepisami na dwie pasty kanapkowe, których bazą jest pieczony bakłażan: serowo-paprykową (która do złudzenia przypomina fantastyczną grecką τυροκαυτερή) i paprykowo-pomidorową. Są oczywiście idealne na kanapki, ale również świetnie nadają się do maczania w nich surowych warzyw czy nawet jako sos do makaronu (podawany i na ciepło, i na zimno).

Pasta serowo-paprykowa

fot. Marianna Patkowska

SKŁADNIKI:

– umyty pokrojony wzdłuż bakłażan
– umyta pokrojona papryka zielona
– opakowanie greckiej fety
– łyżeczka jogurtu greckiego
– ząbek czosnku
– sól (himalajska)
Olej Kujawski z rozmarynem, oregano i bazylią

PRZYGOTOWANIE:

Bakłażana z papryką piec w rozgrzanym piekarniku (lub – jak w mojej jednopalnikowej kuchni – garnku do pieczenia) na Oleju Kujawskim z rozmarynem, oregano i bazylią ok. 30 minut. Miękkie warzywa pokroić i zmiksować z fetą, jogurtem greckim, wyciśniętym czosnkiem i solą.

fot. Marianna Patkowska

Pasta paprykowo-pomidorowa

fot. Marianna Patkowska

SKŁADNIKI:

– umyty pokrojony wzdłuż bakłażan
– umyta pokrojona papryka żółta
– umyta pokrojona papryka czerwona
– 2 umyte i przekrojone na pół pomidory
– suszona bazylia
– suszone oregano
– suszone zioła prowansalskie
– 3 łyżeczki koncentratu pomidorowego
– sól (himalajska)
Olej Kujawski z rozmarynem, oregano i bazylią

PRZYGOTOWANIE:

Bakłażana z paprykami i pomidorami piec w rozgrzanym piekarniku (lub – jak w mojej jednopalnikowej kuchni – garnku do pieczenia) na Oleju Kujawskim z rozmarynem, oregano i bazylią ok. 30 minut. Miękkie warzywa pokroić i zmiksować z ziołami, koncentratem pomidorowym i solą.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę utwór z solowej płyty najprzystojniejszego członka The Prodigy – Maxima Reality.