Kochanków rozmowy…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ponieważ moje, trwające już ponad rok, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam zrobić dziś sobie prezent urodzinowy, publikując go w postaci blogowego wpisu.
Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!

☎️ Z cyklu telefoniczne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy przez telefon…

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Brakuje mi Ciebie – zaczynam zalotnie ja.
– W sensie nazbierało Ci się w zlewie naczyń do mycia?
– Tak.
#ZaDobrzeMnieZna #NieZNimTeAkuratNumerki

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– No po wypadku to w ogóle nie mogłem oglądać nawet jazdy na nartach w telewizji, bo mi się kręciło w głowie i ta myśl, że ktoś się przewróci i połamie sprawiała, że odczuwałem fizyczny ból – zwierza się Kochanek.
– Doskonale to rozumiem! To powód dla którego nie oglądam pornoli z czarnoskórymi mężczyznami. Też od patrzenia wszystko mnie w środku boli.
– … dlaczego Twoja analogia mnie nie dziwi…
#ZupełnieNieWiem

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Wysłałam Kochankowi piosenkę, którą właśnie nagrałam a cappella  w szafie.
– Kurczę, nie mieści mi się w głowie, że można mieć taki słuch i śpiewać tak bezbłędnie czysto. Nie lubię Cię.
– Jak coś – podpowiadam, – to moja mama ma jeszcze lepszy.
– Ale przynajmniej nie śpiewa. Nie dość, że masz najlepsze cycki, to jeszcze najpiękniejszy głos i niesamowity słuch. Spadaj, nie gadam z Tobą. Może jutro mi przejdzie.
„Kurczę, biedny” – pomyślałam. – „Na jego miejscu też bym sobie zazdrościła… biustu” 🤷‍♀️
#Proste

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Cholera, potrzebuję dwudziestkępiątkę – stwierdza Kochanek.
– Ej, no już bez przesady! Masz trzydziestkępiatkę! To 18 lat różnicy, weź wyluzuj, Chłopie! – bulwersuję się ja.
– …a mam pięćdziesiątkę – kontynuuje On.
– No pięćdziesiątkę już miałeś.
– LEKARSTWA LICZĘ, Głupolu! 🙄😑🙉
#NoINieMógłTakOdRazu #TylkoWNiepewnościCzłowiekaTrzyma #ATakByTheWay #TrzydziestkipiątkiSąNajlepsze

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Jak pracowałam w wypożyczalni strojów narciarskich, za każdym razem musiałam wietrzyć po Chińczykach. Nie chodziło absolutnie o higienę, tylko prawdopodobnie to, co jedzą. To był zawsze bardzo specyficzny zapach smażonego ryżu. I chyba oleju. Nie chcę, żeby to zabrzmiało rasistowsko… 🙈
– … po prostu czułaś ryżkomfort 🤷‍♂️
🤣🤣🤣 #KochanekMaZawszeNajlepszePuenty

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Ja, wykończona po pracy:
– Ale nie myślisz, że jestem cieniasem?
– Podejdź do lustra i sprawdź, bo naprawdę NIE JESTEŚ!
– NO WIESZ??? Już mogłeś sobie darować takie przytyki do mojej wagi!!!
– 🙉🙉🙉
#NoJużNaprawdę #Mógł

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– I naprawdę tak za mną tęsknisz? – pytam pozytywnie zaskoczona ja.
– Naprawdę. A co Ty myślisz, że ja wyjeżdżam do Gdańska, żeby od Ciebie uciec?
– Tak!
– 🙉🙉🙉
#Zapytał #ToMuOdpowiedziałam 🤷

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– A dumnyś, że masz taką piękną, mądrą i utalentowaną kobietę?
– Ale przecież z Tobą jestem! 🤷
 #SzczerośćWZwiązkuJestZdecydowaniePrzereklamowana 🤣🤣🤣

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Chodzi o to… – zaczynam swój wywód z zakresu fizyki i językoznawstwa.
– …żeby nie wpaść w błoto! – przerywa mi elokwentnie Kochanek.
– …a zwłaszcza bez płaszcza!
– Uuuu, ale wybrnęłaś!
– Z Tobą wybrnąć to czysta przyjemność 😈😇🥰
– A z Tobą wybrnąć, to jak zabrnąć 🤷‍♂️
🤣🤣🤣 #UznamToZaKomplement

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Koleżanka dostała od klienta Prosecco – informuję Kochanka.
– To można leczyć?
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #ŚmieszekTaki #TakiŻartowniś

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Super, że ten nowy samochód jest cichy! A ten poprzedni czemu był taki głośny? – dopytuję Kochanka.
– Bo miał uszkodzone łożysko.
– Aaa! A w ogóle to prawda, że koty zjadają swoje łożyska?
– No większość ssaków zjada swoje łożyska. Sam widziałem, jak moja suczka po urodzeniu zjadła wszystko.
– Właśnie! Bo nigdy nie miałam psa. Jak to jest, jak zaczyna się psi poród? Wzywa się weterynarza położnika?
– Tak, k…, psa położnika, a koty podają ręczniki 🙈🙈🙈
🤣🤣🤣 #NoSkądMamToWiedzieć #JakNigdyPsaNieMiałam

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Po omówieniu moich urodzinowych potrzeb, Kochanek siada do zrobienia przelewu:
– Jak nie zrobię go teraz, to zapomnę. Ok, mam Cię w zdefiniowanych odbiorcach. Tylko co wpisać w tytule przelewu? “W podzięce za seks” może być?
– 🤣🤣🤣 Taaaak! 😍
– Powinno być wtedy nieopodatkowane.
🤷‍♀️ #Powinno #ChociażKtoIchTamWie #NoI #OnNaSerioZrobiłTakiTytułPrzelewu 🤣🤣🤣

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Tymański jest moim guru harmonii – zwierzam się Kochankowi.
– … kuru harmonii.
🤣🤣🤣 #PozdroDlaKumatych #AlboWytłumaczę #ByłTakiZespół #Tymańskiego #Kury

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– To gdzie będziesz spał, jak powynajmujesz wszystkie swoje apartamenty?
– Uwiję sobie gniazdko w piwnicy.
– Hmmm – zaczynam (w swoim odczuciu zalotnie) – A zrobisz tam jakieś miejsce w łóżku dla drugiej osoby?
– 🤔?
– … czyli mnie…
– Aaaaa! Ciebie! A, to tak, bo już się zastanawiałem na ch… mi druga osoba w łóżku…
🤣🤣🤣 #NoWSumieLepiejNieNaCh…

☕ Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy rano…

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– A gdybyś np. zobaczył Salmę Hayek, to też byś mnie nie rzucił? – pytam ja, wcale nie taka pewna, co sama bym odpowiedziała, będąc na jego miejscu.
– Przecież już ją widziałem i Cię nie rzuciłem 🤷
🤣🤣🤣 #NoLogiczne #APozaTym #MężczyźniWoląBlondynki #TrueStory #PotwierdzoneInfo

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Scrollujemy fejsa i napotykamy na mema z mrówkojadem.
– Co to? – pytam ja.
– Mrówkojad – odpowiada Kochanek.
– A mrówkojad nie ma dłuższej trąbki?
– To chyba zależy. Bo jeszcze są pancerniki, ale one mają bardziej ekstremalny wygląd.
– Yyyyuuuu – wzdrygam się ja. – One mnie autentycznie przerażają swoim lookiem. Ty też się boisz pancerników?
– Tak. Zwłaszcza Potiomkina.
🤣🤣🤣 #Kpiarz #AJaSięPancernikówNaprawdęBoję

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Zwierzam się Kochankowi z bólu różnic środowiskowych.
– Wiesz, moje dzieciństwo zrobiło mi krzywdę, bo otaczały mnie od najmłodszych lat tak wielkie osobowości i osobistości świata sztuki, że pół życia na serio myślałam, że nieartyści to ludzie upośledzeni. Jak wzrastasz w takim wyjątkowym świecie, to potem, stykając się z resztą Polaków, doświadczasz szoku.
– Rozumiem to. Ja miałem ogromne szczęście w podstawówce i ogólniaku do niesamowicie inteligentnych, wybitnych i przez to inspirujących jednostek. Ale jak tak sobie pomyślę, że np. trafiasz do klasy, w której są tylko dwie inteligentne osoby… i tej drugiej nie lubisz… 🤷
#Najgorzej #WSumie #NadalMyślęŻeNieartyściToLudzieUpośledzeni

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Przeniosłam się do nowego telefonu i chcę kilka rzeczy pozmieniać w aparacie, ale nie wiem jak, więc się irytuję.
– Poczytaj instrukcję – radzi Kochanek.
– Nie znoszę instrukcji! Nic z nich nie rozumiem ☹️
– Wiesz, życie to nie tylko pukanie. To też czytanie instrukcji 🤷
– Pukania?
– 🙈🙈🙈
– Ale wiesz, to ciekawe, bo w poprzednich związkach też słyszałam, że powinnam czytać instrukcje.
– O, czyli sytuacja się powtarza. Jaki z tego wniosek?
– Przyciągam do siebie mężczyzn lubiących czytać instrukcje?
#SwojąDrogąPocieszyłoMnieBardzoKiedyś #JakProfesorBralczykZwierzyłSięNamNaZajęciach #ŻeTeżNicNieRozumieZInstrukcjiPralki

Z cyklu poranne kochanków rozmowy.
– Leż tak i się nie duś! – ustawia mnie Kochanek, kiedy się wtulam.
– Ale właściwie czemu?
– Bo nie mogę zasnąć, kiedy się dusisz.
– Ale… ja się lubię dusić… Ojej, naprawdę nie możesz zasnąć? W sensie, że się o mnie martwisz? 😍
– Nie no, aż tak, to nie. Po prostu mnie to irytuje.
#SzczerośćWZwiązkuJestPrzereklamowana #WspominałamJuż #ZnakZapytania #TeżNamSię #FundamentTrafił

Z cyklu poranne kochanków rozmowy.
– Wiesz – stwierdzam, – powinieneś zrobić uprawnienia i oprowadzać ludzi po Trójmieście. Niesamowicie opowiadasz, cudownie klniesz, narzekasz na bandyckie architektoniczne rozwiązania, a Polacy kochają narzekanie, no i masz taką wiedzę o architekturze 🥰 Może dodasz taką usługę do wynajmu apartamentów? To by było coś…
– No co Ty? Zaj..bałbym, gdyby ktoś mnie nie słuchał!
– To musiałbyś brać pieniądze z góry 🤷‍♀️
#NoMusiałby #NiktZaDarmoNieBędzieTyrać

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Ja wczoraj rano:
– Wiesz, Tymon powiedział mi wczoraj, że „za to, że Cię tak szybko zmobilizowałam do zrobienia takiego porządku, mam wielki, ogromny plus gdzieś tam… na niebie”, a ja go zapytałam „w sensie, że krzyż… z Kochankiem?” 🤣 Ej, czemu się nie śmiejesz? Przecież to śmieszne było…
– Spier…laj!
🤣🤣🤣🙈🙈🙈
#JaSięTamŚmiałam #ZWłasnegoDowcipu

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Skąd Ty to wszystko wiesz? – pytam ja, zafascynowana znajomością Kochanka codziennej drogi Słońca po nieboskłonie.
– Wiesz, 53 lata obserwacji 🤷‍♂️
– Ok, to Ty będziesz uczyć nasze dzieci geografii!
– No z pewnością Ty nie powinnaś! 🙈
– Dobra, to Ty bierzesz: geografię, biologię, chemię, fizykę i historię, a ja wezmę resztę. Cholera… coś w ogóle jeszcze zostało? 🤔 A, no przecież! Polski! No i matematyka – spokojnie do piątej klasy podstawówki mam ogarniętą – stwierdzam z nieuzasadnioną dumą.
– To akurat wystarczy… do robienia zakupów w biedrze.
#AleMnieZgasił #AWiem #JeszczeFilozofięChętnieNaSiebieWezmę #IAngielski

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Zawinęłaś mnie, jak naleśnik i unieruchomiłaś kolanem, a potem pytasz, czy jest mi miło, a ja prawie oddychać nie mogę – marudzi Kochanek.
– Oj tam, bez przesady. Moim zdaniem oddychanie jest generalnie przereklamowane.
– No ja się do niego dość mocno przyzwyczaiłem…
#TrafiłMiSię #Delikatny

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– I naprawdę nie wkręcasz mnie z tą trójką dzieci?
– Nie, trójka to już rodzina.
– Pomysł super, szkoda że za mnie nie urodzisz, ale jestem na tak.
– Wiesz, jedynacy są na ogół nieprzystosowani do życia. Znaczy nie wszyscy, znam kilku normalnych…
– … na przykład mnie 😊
– O jprdl… Robimy trójkę! Postanowione!
🤣🤣🤣 #ITakąRobotę #ToJaLubię

🫖 Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy po południu…

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Zrobiłam chyba dobre proporcje drinków, bo wódki jest więcej niż coli – mówię ja.
– Bardzo prawidłowo, gdyby było na odwrót, w drinkach byłoby zbyt dużo cukru, a to nie jest zdrowe – odpowiada fachowo dr Kochanek.
🤣🤣🤣 #PoTrzechSzklankachCzujęIdealnyPoziomCukruWeKrwi

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Musimy zrobić porządek z tymi skrzatami z korytarza – stwierdza Kochanek.
– Skrzatami? Co pijesz i czemu beze mnie?
– Widzisz, one są strasznie złośliwe. Mogłyby rozrzucać wszystkie buty, a… rozrzucają tylko twoje…
🤷🤷🤷🤣🤣🤣 #FaktFaktem #SąZłośliwe

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Ile potrwa ta sesja? – pyta Kochanek, bo zamarzyłam sobie zdjęcia na urokliwym wysypisku, więc jedziemy je robić.
– 40 minut maks maksów. A spieszysz się gdzieś?
– Nie no, umawiam się, ale się dostosuję. Czyli spokojnie o 19.00 będę wolny?
– No to zależy.
– Od czego?
– No od tego, na co się umawiasz. Bo jeśli na seks, to obawiam się, że o 19.00 nie będziesz jednak wcale wolny. Sorry – uroki życia z monogamistką 🤷‍♀️
– O jprdl, z kim ja żyję 🙈🙈🙈
– Z monogamistką 🤷‍♀️
#CoZrobiszJakNicNieZrobisz

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Porządków ciąg dalszy. Po umyciu wszystkich okien, pozbyłam się wszelkiego zła, jakim są żaluzje i zasłony. No i kiedy Kochanek się rozbiera, trzyma się za siusiaka, jak cnotka niewydymka i mruczy pod nosem:
– Żebym we własnym domu musiał się zakrywać…
– Jejku, weźże nie przesadzaj! Kto Cię tam w ogóle zobaczy, a nawet jeśli, to kto się będzie tym ekscytować? Przypominam, że kobiety, którym się ciągle podobasz już dawno nie…
– … żyją.
– Chciałam być uprzejma i powiedzieć „niedowidzą”, ale co racja, to racja 🤷‍♀️
#NiedowidząTeNieliczneŻyjące

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Może jak wyjmiemy szafę z samochodu, to – korzystając z tego, że jesteśmy już ubrani – pójdziemy na spacer? – proponuje Kochanek.
Ja… po kilku minutach intensywnej rozkminy:
– A nie będzie nam trochę niewygodnie iść na spacer z szafą? 🤔🤔🤔
#BoPoSchodachNieByłoWygodnie

Z cyklu popołudniowe na spacerze kochanków rozmowy…
– W bluzie mi za ciepło, ale bez bluzy za zimno – skarży się Kochanek.
– To może po prostu wyjmiesz na wierzch swojego…
– Ej, ale ja chcę, żebyśmy o jakiejś normalnej porze wrócili dziś do domu, a nie po 48 godzinach…
🤷 #WSumie #MiałSłusznego

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Po całym długim wykładzie Kochanka, że życie to nie wyścigi, że punktem odniesienia dla siebie samych jesteśmy my sami, że nie ma sensu się porównywać do nikogo i rywalizować, bo jestem jedyna w swoim rodzaju, podsumowałam:
– Ale ja się nie porównuję. Chcę tylko być lepsza od innych 🤷
– K…, jak bym Tymańskiego słyszał 🙈🙈🙈
Niedługo później… W jakiejś rozmowie Kochanek stwierdza:
– Ty masz prawie tak duże problemy z ego, jak Tymański.
– Ej, ale jak to PRAWIE? 🤔
– 🙈🙈🙈
A trzeba Wam wiedzieć, że Tymon jest jedynym mężczyzną, który bardzo niechętnie przyznał, że ma gorszy biust od mojego, usprawiedliwiając to szybko różnicą wieku 🙈🙈🙈
🤣🤣🤣 #KochamObuPanów #ChoćKochankaNajbardziejNaŚwiecie

🍻 Z cyklu wieczorne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy wieczorem…

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Kochanek leży w łóżku i szuka swojej komórki, więc idę na przeszpiegi po mieszkaniu, ale jej nie znajduję, więc dzwonię ze swojej na jego numer, zostawiam swój telefon na biurku i nasłuchuję. Słyszę! Coś dzwoni w korytarzu, więc do niego biegnę. Dzwoni kieszeń kurtki Kochanka, a ja – zaaferowana – zapominam, że to ja przecież dzwonię. Więc rzucam się na tę kieszeń, chwytam Jego komórkę, wyświetlaczem do tyłu, bo mam lekką obsesję na punkcie niezaglądania sobie w osobiste rzeczy i lecę z nią do Kochanka, krzycząc, że ktoś dzwoni oraz że nie patrzę. On, myśląc, że sobie kpię, patrzy na wyświetlacz i mówi:
– O, jakaś lafirynda do mnie dzwoni!
No i zaczęło się – natłok myśli 🙈 W mojej głowie wyglądało to mniej więcej tak: „Dlaczego tak brzydko nazywa koleżankę? Z drugiej strony, czemu ona tak późno dzwoni? Może naprawdę jest lafiryndą? Ale po co jakiejś starej lafiryndzie jego numer? A jeśli to młoda lafirynda? Przecież on nawet nie lubi lafirynd. W sensie ja jestem wyjątkiem. A… jeśli to telefon z tych tragicznych, ostatecznych? Nawet nie wiem, w co się ubrać na pogrzeb… No i czy wypadałoby mi z Nim na niego jechać…”
W tym momencie Kochanek pokazuje mi wyświetlacz z moim zdjęciem. Wytrącona z rozmyślań, zadaję sobie pytanie kluczowe: „Po ch…j do niego dzwonię, skoro stoi obok?” I… wtedy sobie przypomniałam… 🙈🙈🙈
🤣🤣🤣 #NajbardziejJestemDumnaŻeNieSpojrzałamWJegoEkran #PrywatnośćToŚwiętość

Z cyklu wieczorne kochanków z przyjaciółką Kochanki rozmowy…
– Wiesz, chyba masz jednak zaniżone poczucie własnej wartości, bo skoro wybrał Cię ktoś tak wyjątkowy, jak Marianna, to znaczy, że naprawdę musisz być wyjątkowy! – mówi Mu moja przyjaciółka.
– No właśnie! Ale kiedy ja mu to powtarzam, to twierdzi, że jestem egolem 🤷
#NoTakaPrawda #TakTwierdzi #AleJakPowieMuKtośInny #ToPotakuje

Z cyklu wieczorne spacerowe kochanków rozmowy. Kochanek, jak zawsze na spacerach po Wrzeszczu, opowiada mi o architekturze. I nagle stwierdza:
– A teraz opowiem Ci o ulicy Żeleńskiego i to Ci się spodoba, bo ona nie przecina, tylko DOCHODZI!
– 🥰🥰🥰
#JakOnMnieZna

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– Już się umyłam – mówię po zdecydowanie dłuższym prysznicu.
– Gratuluję! – odpowiada Kochanek.
– Czy to była zakamuflowana próba powiedzenia mi w twarz, że jestem gruba?
– DKJprdl… 😱 🙈
– No, myślałam, że miałeś na myśli to, że miałam taką powierzchnię do wymycia, że aż mi gratulujesz, że podołałam.
– 🙈🙈🙈
– Czyli… źle myślałam 🤷
#KażdemuSięMożePrzydarzyć #MnieSięNaTenPrzykładPrzydarzaCodziennie #PoKilkaRazy

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– Chciałabym przygotować z Tobą i Tymonem piosenkę Indii.Arie „The Truth”, bo ten tekst jest tak bardzo o nas – zwierzam się Kochankowi. – Przeczytać Ci całość?
– Jasne!
– „I remember the very first day that I saw him
I found myself immediately intrigued by him”. No dobra, akurat dwa pierwsze wersy nie są o nas 🤷‍♀️
#NoAkuratNieByły #AleCałaResztaSięZgadza

Z cyklu wieczorne spacerowe kochanków rozmowy…
Po całym cudownym i intensywnym dniu zwiedzania Gdyni okraszonym arcyciekawym wykładem Kochanka o architekturze, zrobiliśmy sobie jeszcze tradycyjny nocny spacer po gdańskim Wrzeszczu. Omawiając kolejny piękny budynek, Kochanek stwierdza:
– Gdyby tych ogrodzeń i garaży nie robił pan Mietek z panem Romkiem, tylko architekt, to miałoby szansę naprawdę dobrze wyglądać.
🤣🤣🤣 #NoTakaPrawda

Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Kochanek:
– K…a, to łóżko ma dwa na metr sześćdziesiąt, a ja nadal mam tylko dwadzieścia parę centymetrów 🙉🙉🙉
#ZawszeMuPowtarzamŻebyWybrałTakieŁóżko #KtóregoJednaÓsma #BędzieDlaNiegoWystarczającoWygodna

🤯 Z cyklu o snach kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy też, zazwyczaj przez telefon, o… moich snach…

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Śniło mi się dziś coś dziwnego…
– Tak? – pyta wyraźnie zestresowany on, zwłaszcza po moim wczorajszym śnie, w którym proponował jakiejś przypadkowej flądrze oglądanie swojego przyrodzenia… w brokacie (🤷).
– Ale… niestety nie pamiętam, co ☹
– Ufff – a spadający z jego serca kamień usłyszałam aż tu, 700 km od niego…
#AWystarczyłoTylkoNiePokazywaćNiczegoByleKomu #IToWBrokacieJeszcze #IToŻeToMójSen #NieJestŻadnymWytłumaczeniem

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
— Kurczę, miałam dziś powalony sen — mówię ja.
— O, dla odmiany? — pyta on.
— No bo najpierw zamówiłam dla nas pizzę i przy płaceniu okazało się, że kosztuje 2 tysiące 😱😱😱 No a potem musiałam się bardzo spieszyć na samolot, ale poszłam na zakupy i kupiłam super składniki na zupę i jak wracałam do domu, to wychodziłeś z gromadką ludzi i powiedziałeś, że „będziesz, jak będziesz”. A przy wyjściu jakaś dziewczyna powiedziała do drugiej, że nie rozumie, czemu jej powiedziałeś „będę brał cię” i w sumie o to chyba chciałam Cię zapytać…
—… ja nawet do zupy tak nie mówię! Wiesz, to nie są sny. Ty masz sry!
🤣🤣🤣 #NoSpoko #MożeIJejTakNiePowiedział #AleGdzieSąMojeSkładnikiNaZupę #JaSięPytam

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Czy my… nadal jesteśmy razem? – upewniam się ja.
– Yyyy, no w tej chwili dzieli nas 700 km, więc fizycznie nie jesteśmy.
– Ale nie, czy parą nadal jesteśmy.
– A, no to oczywiście. Czemu w ogóle pytasz?
– Bo śniło mi się…
– … zaczyna się…
– Śniło mi się, że byłeś Bułgarem i wszyscy mi odradzali bycie z Tobą i jakoś straszliwie się pokłóciliśmy, ale nikt już nie wiedział o co. I ja się obraziłam na swoją znajomą, bo ona Ci po kryjomu zdradziła skład chemiczny kosmetyków Mary Kay, a mi nie chciała 😦
– No życie bez znajomości składu chemicznego kosmetyków Mary Kay jest faktycznie pozbawione sensu…
– I ja jej powiedziałam, że mam do niej wielki o to żal, a ona powiedziała, że podała Ci skład tylko zmiękczającego kremu na noc i na pocieszenie ma dla mnie ponton, ale bez tej zatyczki, bo ostatni ponton z zatyczką dała Tobie. To był cios.
– No tak, musiałaś notorycznie dmuchać. Nie jestem zdziwiony…
– I ja tak szłam taka smutna i zdradzona. I trochę też płynęłam łódką, ale głównie szłam. Aż doszłam do domu Tymańskiego, który w ogródku robił jakiś festyn dla dzieci. I ja dołączyłam. Kiedy na mnie spojrzał, to mu pomachałam, ale uśmiechnął się do mnie krzywo i wtedy pomyślałam, że może jest na mnie obrażony, że jeszcze nie przeczytałam jego książki 😦 No ale zaczęłam się bawić z tymi dziećmi, a jak trzeba było wziąć udział w jakimś konkursie, to udawałam, że mnie nie ma. I Tymon mnie przyłapał na niebraniu udziału w konkursie na wymiotowanie i mnie wywalił… I szłam sobie taka smutna, niechciana. I przykro mi było, że już nie jesteśmy razem. I znalazłam się w Sopocie, który w ogóle wyglądał jak Saloniki z innego mojego snu sprzed czterech dni. I postanowiłam do Ciebie zadzwonić, a Ty byłeś na mnie taki zły. I powiedziałeś: „NIGDY nie usłyszałem od Ciebie, że jestem artystą pianistą!”. Na co Ci odpowiedziałam, że przepraszam z całego serca i że przecież mówiłam Ci, że jesteś artystą perkusistą, na co – w sumie słusznie – zauważyłeś, że „to nie to samo”. Więc… po prostu dzwonię, żeby ustalić, czy nadal jesteśmy razem i żeby Cię przeprosić, że nigdy Ci nie powiedziałam, że jesteś artystą pianistą.
– … DKJPrdl… Jesteś ofiarą. Jesteś ofiarą swoich własnych snów.
#BrzmiJakTrafnaDiagnoza

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Miałam straszny sen…
– … znowu się zaczyna…
– Śniło mi się, że byłeś taki obojętny… 😦 Mieszkaliśmy w jakimś wielkim domu i tam było sporo ludzi, nawet jakaś strzelanina, której byłam świadkiem, a Ty byłeś taki obojętny… I szykowaliśmy się do ślubu, ale ciągle czekałam aż mi się oświadczysz. A Ty byłeś obojętny… W ogóle nie wyglądałeś jak Ty. Byłeś gruby i łysy.
– Rzeczywiście nie jestem łysy…
– I Ci powiedziałam, że chyba odejdę od Ciebie, a Ty na to: „to odejdź”. I wtedy sobie przypomniałam, ile osób na fejsie lubi cykl rozmów kochanków, ale też które trzeba byłoby przed ogłoszeniem takiej rewelacji zablokować, żeby się nie posikały na wieść, że jesteś wolny (w pewnym wieku nietrzymanie moczu to standard). I tak się tym zestresowałam, że aż się obudziłam. Powiedz, nie jestem Ci obojętna?
– Obojętna mi na pewno nie jesteś. Za bardzo mnie wk…wiasz 🤷‍♂️
#OTeSłowaWłaśnieMiChodziło #ZDeszczuPodRynnę

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Ty to naprawdę masz powalone te sny – stwierdza oczywistość Kochanek. – Czy Ci się w ogóle kiedykolwiek śniło, że gdzieś nie możesz się dostać, czy tylko z wydostawaniem się z pomieszczeń masz w snach problem?
– Wow… Rzeczywiście nigdy mi się tak nie śniło! Jesteś genialny! Zauważyłeś coś ważnego! Jesteśmy blisko! No więc… Mów!
– Yyy… ale co?
– No, co to może oznaczać 🤯
– A skąd ja mam to wiedzieć! Pewnie milion rzeczy! 🤷‍♂️
#AlePomógł

P.S. A kiedy nie rozmawiamy, improwizujemy razem w BOTO:

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Wino, Kobieta i śpiew

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy tekst jest opisem moich cudownych prawie trzytygodniowych wakacji w Gdańsku. Podzieliłam go na trzy części główne. Zaczynam – jak to na wakacjach – od wina.

1. Wino
Wakacje
Morze czy góry?
Magia Bałtyku
Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Gdańsku
2. Kobieta
Gdynia
Duchowość
Przemoc
Kontrola, ale wyłącznie nad sobą
3. Śpiew
No to Boto!

🍷 Wino

fot. Bożena Szuj

Wino, o czym już tu wielokrotnie wspominałam, nie należy do trunków mojego pierwszego wyboru. Jestem prostą warszawianką i ćwierć góralką – moim alkoholem jest czysta nierozcieńczona w szklance. Piję rzadko, ale jeśli już, to z ogromną przyjemnością. Jest jednak jeden moment w roku, w którym rzeczywiście pragnę wina i są nim letnie wyjazdy, szczególnie do Grecji. Nie ma chyba nic przyjemniejszego niż patrzenie na morze i popijanie w tym czasie smażonych kalmarów kieliszkiem zimnego białego wina w samo południe. Okazało się, że nawet jeśli odrobinę zmieni się pewne stałe (zamiast Morza Egejskiego – Bałtyk, zamiast Thassos – Gdańsk Brzeźno, zamiast kalmarów – flądra), magia nadal działa! Kolejną różnicą było przeproszenie się z czerwonym winem, którego kiedyś nie lubiłam, a po które w te wakacje sięgałam często i chętnie. Może to kwestia większej dojrzałości, a może po prostu zbyt małej ilości miejsca w lodówce. (Ciepłe białe wino pijam tylko raz w roku – na bankiecie po Warszawskiej Jesieni.) Jak zwał, tak zwał. Zaczęłam wreszcie doceniać czerwone wino.

⚓ Wakacje

fot. Bożena Szuj

Od dziecka rodzice wpajali we mnie, jak ważne jest spędzanie wakacji z dala od miejsca zamieszkania. Jestem im za to bardzo wdzięczna. Wypoczynek w domu nie jest pełnowartościowym wypoczynkiem, a zmiana otoczenia, zwłaszcza prawopółkulowcom, pomaga nabrać nowej perspektywy, spojrzeć na siebie i swoje problemy z dystansu oraz podładować akumulatory. Tu nie chodzi wcale o drogie wyjazdy w najdalsze zakątki globu. W sprawach istotnych w ogóle bardzo rzadko chodzi o pieniądze. Moja mama, jako dziecko, mieszkając w Zakopanem, na wakacje jeździła do przepięknego pienińskiego Krościenka. To wystarczyło – oderwanie od codzienności, rozłąka z jedną grupą ludzi, spędzanie czasu z inną, możliwość – w perspektywie – zatęsknienia za jedną i drugą.
Zrozumiałam też, że zupełnie tak samo jest w związku. Rozłąki są dla niego bardzo dobre, bo pomagają nam monitorować z różnych stron to, co się w związku dzieje: jak związek na nas wpływa, co nam daje, ile nam zabiera i czy w ogóle zabiera. Mamy szansę za sobą zatęsknić, ale też uświadomić sobie, że związek nas nie definiuje, że mamy poza nim samych siebie.

⚓ Morze czy góry?

fot. Bożena Szuj

Spośród wielu głupich pytań (bo – zaskoczę Was – one istnieją!) od lat moim faworytem jest:

Wolisz góry czy morze?

– mój faworyt wśród głupich pytań

Żeby w pełni docenić jego idiotyczność, wystarczy je zadać na przykład mieszkańcowi greckiej wyspy Thassos. Czemu nasze odmienne geograficzne położenie miałoby postawienie kogokolwiek przed takim wyborem usprawiedliwiać? Tematowi widzenia świata z perspektywy albo…, albo… poświęciłam wpis „Zajmij się jedną rzeczą, a dobrze, czyli humanizm naszych czasów”, więc nie chcę się tu zbyt mocno rozpisywać. Jestem po prostu wielką przeciwniczką robienia ludziom testów jednokrotnego wyboru.
Jako dziecko niemal każde wakacje spędzałam i w górach, i nad morzem. Wyprowadzając się z rodzinnego domu wiedziałam tylko, gdzie nie chcę mieszkać. Po górach właściwie nie chodzę, ale ich widok jest mi potrzebny do życia. Zwłaszcza widok Tatr, których surowość mnie całkowicie uwiodła już dawno dawno temu. Czuję przed nimi respekt. Podobnie jak przed halnym (zwłaszcza odczułam go wtedy, kiedy wyrwał nam starą limbę z korzeniami z ogródka oraz zerwał nam dach z garażu). Przyroda jest potężną siłą i jak byśmy się nie starali oszukiwać sami siebie, że jest inaczej, budując śmieszne betonowe miasta, nie zmienimy tego. 
Ta sama część mnie jest absolutnie zakochana w magii morza. Obserwowanie jego barw o różnych porach dnia przynosi mi ukojenie. Kiedy się morzu oddaję, uzyskuję niewyobrażalny spokój. To nie ono mi go daje, wiem. Ono go tylko wyzwala we mnie; ale jestem na to niesłychanie wrażliwa i otwarta. To zresztą jedna z wielu zalet bycia prawopółkulowcem – czuję wszystko dużo mocniej niż inni, więc moje cowieczorne spacery brzegiem morza były doświadczeniem mistycznym, którego byłam nieprawdopodobnie spragniona. Mimo że mieszkam przecież w górach.

⚓ Magia Bałtyku

fot. Bożena Szuj

Przez wiele, wiele lat morzem, nad które udawałam się najczęściej, było Morze Egejskie. Z prostej przyczyny – moje życie zarówno prywatne, jak i zawodowe, było związane z grecką wyspą Thassos.  Morze Egejskie jest ciepłe, krystalicznie czyste i niewyobrażalnie wręcz piękne. Wydałam na Thassos fortunę na biżuterię z niebieskim opalem, który najbardziej przypominał obłędne egejskie barwy, by mieć choć złudzenie bliskości tego cudu.
Rok temu przez pandemię część wakacji spędzałam również w Gdańsku i dopiero wtedy przypomniałam sobie o obezwładniającej magii naszego zimnego, brudnego, pokrytego sinicami i innymi glonami Bałtyku. (Inna sprawa, że wtedy akurat miałam wielkie szczęście, bo nie dość, że woda była naprawdę ciepła, to jeszcze całkiem, jak na Bałtyk, czysta.)
Tegoroczne wakacje uświadomiły mi, jak bardzo potrzebowałam zarówno odpoczynku i zresetowania się, jak i właśnie Bałtyku. To niepokojące, ale zupełnie przegapiłam ten moment. Aż tu nagle przyszło przemiłe zaproszenie dla mnie i mojego partnera od samego Tymona Tymańskiego na pyszną domową pizzę vel staropolski podpłomyk. Jako że na jedzenie dwa razy mnie namawiać nie trzeba, już następnego dnia, dzierżąc w ręce bilet, zaczęłam się pakować.

⚓ Praktyczno-sentymentalny
przewodnik po Gdańsku

fot. Bożena Szuj

Oczywiście, wbrew tytułowi, nawet się nie pokuszę o próbę obiektywnego opisania Gdańska – moja wiedza jest zbyt mała. Opiszę natomiast szlaki, jakie sobie wytyczyłam i za którymi tak bardzo dziś tęsknię.
Trójmiasto, jak sama nazwa wskazuje łączy trzy zróżnicowane, ale sąsiadujące ze sobą miasta. Tymczasem odnalazłam w sobie automatyczną niechęć do Gdyni (której, nota bene, dobrze nie znałam) na zasadzie kontrastu z miłością od pierwszego wejrzenia do cudownego Wrzeszcza. Co prawda mój partner, będąc chłopakiem z Wrzeszcza, uważa że mądrzy ludzie nie zachłystują się plemiennością, w czym ma oczywiście sporo racji, jednak do Śledzi (jak mówią tu o mieszkańcach Gdyni) pałam, eufemistycznie mówiąc, pewną rezerwą. Jest to prawdopodobnie równie udolne, jak sytuacja opisana w piosence autora najlepszego staropolskiego podpłomyka, jakiego jadłam:

Lechia, Lechia Gdynia!
(oż kurde mole, łeb mi spuchł jak dynia)
Lechia, Lechia Gdynia!
(nawiasem mówiąc, Areczka Gdańsk to kurwa, pizda, świnia)
Lechia, Lechia pany!
to nic, że mózg wstrząśnięty i zęby wyłamane!
Lechia, Lechia pany!
ja leję na trepanację i żuchwę zgruchotaną!

 

Ale trudno. Muszę z tym żyć. Wracając do jednego z najpiękniejszych Polskich miast, jakim bez wątpienia jest Gdańsk, jestem absolutnie oczarowana i ujęta jego magią. Trochę mi co prawda zajęło zrozumienie lokalnego sposobu myślenia i dziś już wiem, że jeśli ktoś, będąc w Gdańsku powie nam, że jedzie do Gdańska, to wcale nie postradał zmysłów, lecz ma na myśli wycieczkę do ścisłego centrum. Wrzeszcz to Wrzeszcz, Oliwa to Oliwa, Brzeźno to Brzeźno, a Gdańsk to Gdańsk (mimo że administracyjnie wszystkie te miejsca znajdują się w Gdańsku). Trzeba też uważać, żeby nie nazwać przez przypadek centrum Gdańska rynkiem, starówka też się niestety, z tego, co mi się udało ustalić, nie obroni. „Moją dzielnią” stał się charyzmatyczny stary Wrzeszcz sąsiadujący z przepiękną historyczną Oliwą. Ta cudownie zielona dzielnica  jest doskonałym miejscem dla każdego, kto lubi spokój i ciszę, a równocześnie chce mieć łatwy i szybki dojazd zarówno do centrum, jak i na plażę. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Trójmiasto położone jest na terenach górzystych, więc w całości obfituje w przeurocze uliczki wijące się w dół i w górę, co przywodzi mi na myśl Thassos, Los Angeles i San Francisco równocześnie.

  • GDAŃSK: GDZIE SPAĆ?

Kiedy pytają mnie, który apartament w Gdańsku wynająć, odpowiadam: Zamenhofa 17 we Wrzeszczu. Nieprzyzwoicie wręcz tani, urządzony ze smakiem, doskonale zaopatrzony. Warto w tym miejscu wspomnieć o pięknej, wygodnej łazience z dużą, wysoko zamontowaną umywalką. (Sama nie jestem wysoką kobietą, bo mierzę tylko 169 cm, ale łazienkowym przekleństwem są wszelkie umywalki, sięgające mi zazwyczaj do kolan.) Dzięki maleńkiemu, ale jednak aneksowi kuchennemu, można być przez cały pobyt całkowicie niezależnym kulinarnie od wszelkich restauracji. Kolejnym z jego plusów jest omówiona wcześniej doskonała lokalizacja: mamy blisko i do przystanków (tramwajowych i autobusowych), z których w 20 minut dostaniemy się do ścisłego centrum, i do pięknego, nowoczesnego osiedla Garnizon, gdzie oprócz szerokiego wachlarza przeróżnych restauracji i kawiarni – gdybyśmy jednak zechcieli z nich skorzystać – znajdziemy też pokaźną liczbę Żabek, Biedronkę oraz aptekę.
Dla miłośników polskiej sceny alternatywnej ciekawostką będzie fakt, że w garażu domu, w którym mieści się polecany przeze mnie apartament, rozpoczynał swoją działalność najpierw zespół Sni Sredstvom Za Uklanianie, a potem słynna Miłość.

  • GDAŃSK: GDZIE ZJEŚĆ?

Czasy nie sprzyjają codziennemu stołowaniu się podczas wakacji w restauracjach. Tym lepiej wiedzieć zawczasu, gdzie warto zjeść, żeby po tym długo wyczekiwanym wydarzeniu, jakim jest wyjście na obiad na miasto nie pozostał niesmak. Moim zdecydowanym faworytem jest Zagroda Rybacka w Brzeźnie. Udało mi się (podczas obydwu pobytów) spróbować wszystkich dostępnych w karcie dań rybnych i mogę je śmiało polecić. Co więcej, nawet wegetarianin znajdzie tam coś dla siebie: penne wegetariańskie z rukolą, pomidorem, cukinią, papryką i tłoczoną na zimno oliwą warte jest grzechu! Wszystkie serwowane potrawy są świeże i pyszne. Na wspomnienie zasługują też znakomite desery i kawa mrożona oraz najlepsza jaką w życiu piłam domowa lemoniada.
Dania, w których cena jednego składnika zależy od jego wagi, mogą nastręczać pewnych problemów, kiedy przychodzi do płacenia. Przemiła i fachowa obsługa Zagrody Rybackiej tak precyzyjnie podaje dostępne w danym dniu wagi ryb, że jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się zapłacić więcej niż wyliczyłam.

  • GDAŃSK: KOMUNIKACJA MIEJSKA

Moją codzienną trasą była Zamenhofa – Brzeźno i Jelitkowo – Zamenhofa. Do plaży w Brzeźnie mam dużą słabość, mimo że nie jest z pewnością najpiękniejszą z polskich plaż. Ma jednak coś, co mnie urzeka. Na ogół rano jeździłam się opalać i czytać na plaży,  a wieczorem przyjeżdżałam znowu do Brzeźna i szłam brzegiem morza ok. 3 km do Jelitkowa, którego – muszę przyznać – nie lubię. Spacer brzegiem morza o zachodzie słońca jest naprawdę piękny (kilka razy zdarzyło mi się nawet popływać), ale już cała ta smutna, odpustowa część promenady Jelitkowa z dyskoteką dla seniorów mnie dołuje, więc starałam się zawsze tak zaplanować swój spacer, żeby wracać nią prosto na pętlę tramwajową już po ciemku, kiedy jest mało ludzi i czuję się najbezpieczniej.
Jeśli chodzi o bilety komunikacji miejskiej, najlepiej ściągnąć sobie na telefon aplikację Jak dojadę i przez nią kupować bilety jednorazowe  lub – zwłaszcza jeśli mamy w planie przemieszczanie się po całym Trójmieście – trzydobowe. Jest wtedy taniej. Jednak jeśli interesuje nas bilet dobowy wyłącznie na autobusy i tramwaje w Gdańsku, lepiej go kupić w automacie lub kiosku, bo dobowy kupowany przez aplikację jest droższy.

Wrażliwych na sytuacje finansowe u bliźnich uspokajam, że tradycyjnie nie jest to wpis sponsorowany i z żadnej z powyższych reklam nie czerpię profitów.

💋 Kobieta

fot. Bożena Szuj

Jak niedawno pisałam, zaczęłam wreszcie odkrywać i doceniać w sobie kobietę. To pomogło mi też lepiej zrozumieć siebie samą. Tegoroczne wakacje były dla mnie nie tylko wyjazdem do partnera i nad Bałtyk. Były też, a może nawet przede wszystkim, fascynującą podróżą w głąb siebie. Aspektu kobiecości w moich rozważaniach nie mogło więc zabraknąć…

⚓ Gdynia

fot. Bożena Szuj

Przy nobliwym Gdańsku i rozrywkowym Sopocie Gdynia jest jedyną posiadaczką rodzaju żeńskiego. Postanowiłam ją więc trochę odczarować i w końcu zwiedzić. Trafił mi się najlepszy z możliwych przewodników – mój prywatny partner, który nie dość że sam ma w życiorysie gdyński epizod, to jeszcze jest kopalnią architektonicznej wiedzy. Po zobaczeniu urokliwych, przywodzących mi na myśl ukochany Wrzeszcz Działek Leśnych, dość podłych zaułków ulicy Morskiej (zwiedzanych za to ślicznym zabytkowym trolejbusem), oszałamiającej Alei Piłsudskiego, iście zachodniego Bulwaru Nadmorskiego, przeuroczej Kamiennej Góry i robiącego wrażenie (zwłaszcza szerokością ulic) centrum, a także po zjedzeniu doskonałej pizzy w godnym polecenia Ankerze i wypiciu wyśmienitej mrożonej kawy w kultowej kawiarni Mariola, mogę z czystym sumieniem napisać, że choć nie chciałabym się do Gdyni przeprowadzić, jest ona z pewnością ciekawym, różnorodnym miastem, które od czasu do czasu lubiłabym odwiedzić.
Myślę, że z Gdańskiem i Gdynią jest trochę jak z Europą i Ameryką Północną. Ameryka urzeka nas swoją świeżością, bardzo w gruncie rzeczy krótką historią, więc też brakiem uwikłania w śmiertelnie poważne konwenanse (oczywiście piszę to trochę z przymrużeniem oka nNi i w dużym bardzo uproszczeniu). Z drugiej strony nie ma i długo mieć nie będzie dostojeństwa Starego Kontynentu, które nabywa się z wiekiem. Odcięcie się od tradycji jest zawsze niezwykle nęcące, ale potrafi też pozostawić dziwny rodzaj niedosytu.
Wycieczka po Gdyni mnie zachwyciła, ale też zmęczyła. Jednak nie na tyle, by wieczorem nie odkryć nowych zakamarków Wrzeszcza, a w tym obłędnej ulicy Ojcowskiej i Krętej. Dobrze było znaleźć się po wszystkim w domu…

fot. Bożena Szuj

⚓ Duchowość

fot. Bożena Szuj

Samotne leżenie na plaży w ciągu dnia, wchodzenie do morza (kilka razy udało mi się popływać, choć woda była chłodniejsza niż rok temu) i czytanie FabJulus podczas opalania pleców przynosiło mi przyjemne odprężenie. Kanapki, a zwłaszcza ugotowane młode ziemniaczki z ziołami i własnym sosem serowym nigdzie nie smakują lepiej niż na plaży. Chyba. Jeśli chodzi o nagromadzenie ludzi, nie było aż tak źle, ale nie odważyłabym się też wyjąć z uszu słuchawek. Niesłyszenie bliźnich jest swego rodzaju błogosławieństwem. Jednak dopiero moje niemal codzienne samotne wieczorne spacery plażą były dla mnie najistotniejsze. Przede wszystkim – w niezrozumiałym przeciwieństwie do innych wyjść w pojedynkę – czułam, że to czas, który rezerwuję tylko i wyłącznie dla siebie. Czas, w którym kieruję całą swoją uwagę w głąb siebie, nie rozpraszając się niczym. Na uszach miałam, tradycyjnie, słuchawki, ale na czas spaceru włączałam do znudzenia (od lat nad Bałtykiem tę samą) debiutancką płytę Tracy Chapman. Jej dźwięki z delikatnym akompaniamentem fal po pierwsze skutecznie zagłuszały wszelkie odgłosy z zewnątrz, a po drugie pomagały mi się wyciszyć. Ktoś mógłby spytać, czy nie byłoby romantyczniej, chodzić na spacery brzegiem morza z ukochanym. Być może byłoby, ale na pewno nie z moim! Jakiekolwiek wyjście na brzeg morza z tym moim Męskim Darem Niebios jest jak wybór na towarzysza spaceru Adasia Miauczyńskiego z „Dnia Świra”:

Nie dość, że wszędzie piach i woda, to jeszcze ten je…ny spadek, że nie idziesz prostopadle do ziemi, tylko pod kątem, jedna noga niżej, druga wyżej, k…, ja pier…lę!

– mój Ukochany, spacerując ze mną brzegiem morza pierwszy i równocześnie ostatni raz

Tym bardziej doceniam, że poświęcił się, robiąc mi naprawdę piękną sesję zdjęciową, którą zilustrowałam dzisiejszy wpis, jak również, że któregoś pięknego wieczoru podjechał do mnie na rowerze, żebym, zostawiając mu swoje rzeczy, mogła spokojnie popływać, a potem się przebrać i ruszyć dalej. Obserwowanie niesamowitego zachodu słońca z wody było dla mnie kolejnym przeżyciem mistycznym. Na ogół zresztą po powrocie z mojej morskiej wyprawy, wybierałam się, nocą, na kolejny, krótszy spacer po Wrzeszczu, już z partnerem. Jednak te plażowe pomagały mi się odciąć od niezdrowego definiowania się poprzez swój związek (do czego mam niestety skłonności) i odzyskać łączność z rdzeniem siebie samej. To wbrew pozorom nie zawsze musi być przyjemne. Nasz umysł, kiedy się czegoś boimy lub z czymś sobie nie radzimy, robi dużo, żeby odwrócić od tego naszą uwagę (na ogół naskakujemy wtedy na innych). Przez 3 kilometry z Brzeźna do Jelitkowa co wieczór postanawiałam się mierzyć ze wszystkim, co się we mnie kłębiło. Oswoić to i – nie oceniając się – pozwolić sobie na wszystkie emocje, które w sobie zaobserwowałam. Gdybym nie była zrażona do tego słowa, nazwałabym to modlitwą. Gdyby nie to, że nie umiem, nazwałabym to medytacją. Tak czy siak, moje wieczorne wędrówki brzegiem morza miały głębszy, duchowy wymiar.

⚓ Przemoc

fot. Bożena Szuj

Jeszcze kilka lat temu, gdybym, klasyfikując podrozdział „Przemoc”, miała do wyboru rozdziały: „Wino”, „Kobieta” i „Śpiew”, umieściłabym go bez mrugnięcia okiem w „Winie”. Moje długoletnie współuzależnienie sprawiło, że zaczęłam doszukiwać się w alkoholu odpowiedzialności za całe zło uzależnienia. Co jest oczywiście bardzo niedojrzałe. Ani alkohol (w kontrolowanej ilości), ani jedzenie, ani seks, ani nawet niektóre narkotyki (również w kontrolowanej ilości i oczywiście nie wszystkie, więc tu lepiej jednak uważać) nie są problemem. Problemem jest pustka, którą ludzie próbują zapełnić przy ich użyciu. Jeśli nie umiesz żyć sam ze sobą i przechodzisz z rąk do rąk, z jednego związku w drugi, to masz taki sam problem, jak każda inna uzależniona osoba, nawet jeśli czujesz się od niej lepszy, bo nie sięgasz po żadne używki.
Dziś umieszczam podrozdział „Przemoc” w rozdziale „Kobieta”, po pierwsze, dlatego że jak wszystkie pozostałe podrozdziały ma rodzaj żeński, a po drugie, dlatego że pojawiła się w moich rozważaniach wcale nie – jak bywało kiedyś – za sprawą alkoholu, lecz mojej wnikliwej obserwacji już z tej drugiej, bezpiecznej strony. Konfrontacja była mi potrzebna.
Pewnego dnia nawarstwiło się kilka niezależnych od siebie czynników, które obudziły we mnie przykre wspomnienia. Rano czytałam książkę o przemocy, potem ktoś próbował użyć wobec mnie manipulacji, co przypomniało mi, że kiedyś tkwiłam w relacjach opierających się właśnie na niej, jeszcze potem czyjś niewinny żart poruszył moją czułą strunę, a do tego doszło kilka tragicznych historii opowiedzianych mi w ostatnim czasie. Przy typowej, książkowej wręcz zagrywce psychopaty, złapałam się na automatycznym wejściu w rolę, której już dawno nie odgrywałam. Przywdziałam pancerz, całkowicie ukrywając swoją prawdę i dokonując postanowień dotyczących relacji z osobą krzywdzącą (na żarty? dla zbadania moich granic? z głupoty? z powodu używek?), kompletnie skreślając ją z roli jakiegokolwiek partnera. Nie omawiając z nią już niczego.
Zaczęłam się zastanawiać, jak to jest, że ludzie rzadko kiedy nawet przewyższający mnie inteligencją, potrafią tak skutecznie mnie zamknąć. Sprawić, że zastygam, nie pokazując im żadnej z przeżywanych emocji, bo podskórnie czuję, że to będzie dla nich pożywką. Wiem, że czuję dobrze, jednak czy to powód, by postępować wbrew sobie i uśmiechać się, kiedy chce mi się płakać, a potem stosować pasywną agresję wymierzaną na zimno? A tak właśnie zawsze, kiedy ktoś zaczyna ze mną swoje gry, robię. Nie lubię siebie takiej i nie lubię dawać innym władzy nad sobą (a postępowanie wbrew sobie – nawet, jeśli to jedyne, co nas może w danym momencie uchronić – jest rodzajem oddawania innym władzy). I na to jeszcze nie umiem znaleźć rozwiązania. Mój partner i prywatny rycerz w jednej osobie, jak ktoś mnie skrzywdzi, zadaje mi cudowne, podnoszące na duchu i wskrzeszające we mnie resztki romantyzmu pytanie:

Czy mam mu spuścić wpierdol?

– pytanie, jakie mi zadaje partner, kiedy ktoś mnie skrzywdzi

Na ogół nie korzystam jedynie z powodu własnego ego, które podpowiada mi, że nie jestem małą dziewczynką, żeby się wyręczać kimkolwiek w załatwianiu swoich własnych spraw. Ale… dając się w sobie zamknąć, zachowuję się dokładnie jak mała dziewczynka właśnie. I można powtarzać frazę, w jaką do niedawna sama jeszcze wierzyłam, że przemoc nie jest rozwiązaniem, ale prawda jest taka, że w niektórych wypadkach szybka i zdecydowana reakcja na przemoc w postaci załatwienia czegoś pięścią (lub skuteczne postraszenie, że jest się na to gotowym) kończy sprawę definitywnie. Czy jest to prymitywne? Jak najbardziej! Czy jest to zdrowe? W niektórych wypadkach tak. W przemocy (każdej) najgorsze są nie same przemocowe incydenty (choć te są oczywiście straszne), lecz wytwarzanie się bardzo skomplikowanego mechanizmu ofiara – kat, do którego można nie dopuścić tylko, nie dając się wepchnąć w rolę ofiary. Zapewniam, że wychodzenie zarówno z roli ofiary jak i kata jest długotrwałym i bolesnym procesem.
Nie umiem jeszcze w pięści, ale za to umiem w słowa. I to ja sama muszę stać się swoim rycerzem.

⚓ Kontrola, ale wyłącznie nad sobą

fot. Bożena Szuj

Spośród wielu strasznych historii o przemocy, które słyszałam niedawno, chyba mimo wszystko najgorsze (choć nie tak „efektowne” jak podnoszenie ręki na ciężarną kobietę czy szarpanie jej na oczach dziecka) dotyczyły przemocy w białych rękawiczkach, dokonywanej na ogół przez kobiety i na mężczyznach, czyli obsesyjnej kontroli partnera. Kontroli w majestacie chorej definicji prawa żony. Kontroli usprawiedliwianej „troską”, „pomocą” oraz – moje ulubione! –  „miłością”. Nie ma nic bardziej toksycznego od pomysłu, że można jakiegokolwiek człowieka (nie tylko partnera) kontrolować i pilnować. Pomysłu, że można mu czegokolwiek zakazać lub cokolwiek nakazać, że można go szpiegować oraz tresować, jak zwierzę, przy pomocy seksu. Mrożą mi krew w żyłach podwójne standardy, które – jako społeczeństwo – wyznajemy. Mężczyzna traktujący w ten sposób kobietę jest, słusznie, uznawany za tyrana. Kobieta traktująca w ten sposób mężczyznę jest uznawana za mądrą, przebiegłą, „potrafiącą sobie chłopa ustawić”. Bo powszechnie wiadomo przecież, że „żeby chłop nie zdradził – trzeba go pilnować”, a co za tym idzie, „jeśli zdradza, to wina baby, bo nie upilnowała”. I naprawdę pokaźna liczba kobiet woli się poniżać tkwieniem w relacji z kimś, kogo traktuje jak upośledzonego Neandertalczyka, któremu trzeba założyć smycz i kaganiec, zamiast szukać partnera, który będzie dla niej dobry z własnej i nieprzymuszonej woli; ale obsesyjny lęk przed zdradą czy opuszczeniem najczęściej wiąże się właśnie paradoksalnie ze skłonnością do zdrady i opuszczenia.

🎤 Śpiew

fot. Bożena Szuj

Przez wiele lat miałam sporą trudność ze zdefiniowaniem swojej relacji z muzyką i śpiewem. Nigdy nie czułam się sprawną wokalistką, nie miałam też specjalnych ambicji, by się taką stać. Śpiewanie tych samych piosenek mnie nudzi. Fascynuje mnie natomiast stwarzanie nowych brzmień, budowanie głosem przestrzeni, opowiadanie harmoniami historii – głos jest jedynie narzędziem. Śpiewanie ze sobą samą na głosy, które lubię najbardziej, jest dla mnie głębokim, duchowym przeżyciem. Kiedyś łatwo mnie było wpędzić w poczucie beznadziejności, krytykując – czasem nawet słusznie – moje wokalne błędy. Dziś wreszcie zrozumiałam, że moim największym atutem nie jest wcale głos, tylko słuch. Czułam się więc niezwykle zaszczycona, kiedy docenił go mój harmoniczny Guru, Tymon Tymański.

⚓ No to Boto!

fot. Bożena Szuj

Czuję się zwierzęciem studyjnym, natomiast scena nigdy mnie specjalnie nie pociągała. Nie, żeby mnie onieśmielała czy stresowała. Miałam kilka zespołów, śpiewałam w chórze gospel, lubię, kiedy ludzie na mnie patrzą (wolę, kiedy patrzą niż kiedy próbują ze mną rozmawiać). Jednak – jak w przypadku śpiewania wciąż tych samych piosenek – występowanie wydawało mi się zawsze trochę nudne.
Rok temu mój partner pokazał mi Boto – sopocki teatr, w którym od kilku już lat raz w tygodniu odbywają się Bluesowe Poniedziałki – teatr udostępnia scenę, mikrofony, wzmacniacze i instrumenty, żeby każdy z zainteresowanych mógł sobie poimprowizować. Partner, będący perkusistą, gra tam od dawna. Jestem mu niezwykle wdzięczna, że wprowadził mnie w ten cudowny świat – od razu zawiązałam sporo znajomości, a nawet przyjaźni z jego koleżankami i kolegami. Muzyka naprawdę łączy. Rok temu odważyłam się tylko dwa razy wyjść na scenę, prosząc muzyków o zagranie konkretnej piosenki, którą mogłabym zaśpiewać. Improwizacja jest dla mnie nowym, nieznanym lądem. Jeśli lubię mieć nad czymś obsesyjną kontrolę, to są tym dźwięki wydobywające się z moich ust. W Boto (gdzie mam niestety sporo zastrzeżeń do realizacji dźwięku podczas jamów) nie ma o tym nawet mowy. Połowy, stojąc przed mikrofonem, nie słyszę, a przez drugą połowę nie jestem się w stanie przekrzyczeć. Jednym słowem, idealne (bo trudne) warunki do tego, żeby nauczyć się kontroli nad swoim głosem. W tym roku bardziej otworzyłam się na występowanie, bo to mnie uczy, gdzie dokładnie i z czym mam jeszcze problem. Okazuje się więc, że moje piękne nadmorskie wakacje służyły mojemu samorozwojowi w każdym aspekcie!

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoją wersję najbardziej wstrząsającej piosenki Tracy Chapman z jej debiutanckiej płyty, czyli „Behind the wall”. Tekst, którego tłumaczenie zamieszczam poniżej, dotyka tematu, który poruszyłam też w dzisiejszym wpisie. Tracy opowiada historię w ascetyczny, surowy sposób. Ja… słyszę głosy…

Za ścianą
Ostatniej nocy słyszałam krzyki
I podniesione głosy zza ściany
To kolejna bezsenna noc dla mnie
Nie będzie dobrze dzwonić
Policja zawsze jest  za późno,
Jeśli w ogóle
A kiedy przyjechała
Stwierdziła, że nie może interweniować
w rodzinne spory
między mężczyzną a jego żoną
Kiedy wychodziła,
Łzy napłynęły jej do oczu
Ostatniej nocy słyszałam krzyki
Aż cisza zmroziła moją duszę
Modliłam się, żeby to był zły sen,
Kiedy zobaczyłam na ulicy karetkę
Policjant powiedział:
„Jestem tu, żeby pilnować porządku
Kiedy tłum się rozejdzie,
Myślę, że możemy wszyscy pójść spać”

„Każdego szkoda” Julia Oleś

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: FabJULUS
rok wydania: 2020

Na blog FabJulus natrafiłam w sieci zupełnym przypadkiem parę dobrych lat temu i… wpadłam po same uszy. Prowadząca go Julia Oleś zachwyciła mnie wszystkim, a ja w ciągu kilku zaledwie dni przeczytałam blog w całości od deski do deski, czekając już później regularnie na kolejne wpisy. Po pierwsze ujęła mnie lekkością swojego pióra, wyczuwalnym spójnym stylem i ogromnym poczuciem humoru. Po drugie nie mogłam się napatrzeć na zdjęcia z nią samą w roli głównej, które zdobiły jej wpisy. Dotarło do mnie, że niesłychanie inteligentna i doskonale pisząca kobieta wcale nie musi chodzić odziana w worki po kartoflach i patrzeć na świat przez denka od słoików, z bardzo tylko rzadka uśmiechając się pod wąsem (ten styl przejęły zresztą, zdaje się, młode muzykolożki). Doskonale pisząca kobieta może być równie dobrze przepięknym fotogenicznym zjawiskiem zadziwiającym swoim znakomitym modowym wyczuciem i gustem, na dokładkę czarującym swoim hollywoodzkim uśmiechem. I to – ciekawostka! – zupełnie nie odejmuje jej ani talentu, ani intelektu!
Tak, blog FabJulus był dla mnie swoistym objawieniem. A już wpisem o plebejskim zwyczaju nakazywania gościom zdejmowania butów podbiła moje serce do reszty. Zapamiętałam ją jako młodą mamę, szczęśliwą narzeczoną, a niedługo później żonę, kobietę pracującą, wegetariankę. Po jakimś czasie publikowała już coraz mniej, aż w końcu zniknęła z dostępnego mi horyzontu.
Jakim więc było dla mnie zaskoczeniem, kiedy po nie tak długim czasie najgorszej maści „media” plotkarskie wzięły na tapet temat jej romansu (okazało się, że się w międzyczasie rozwiodła) ze skompromitowanym podstarzałym dziennikarzem ceniącym czyste stoły (swoją drogą, akurat w tym go, Rurku, rozumiem). Byłam przekonana, że to jakiś niesmaczny fake news, potem – kiedy okazało się, że jednak nie – zdegustowana tym, że wiem, bo przecież naprawdę mogłabym nie wiedzieć, a na końcu poirytowana, że z miliona otwartych przed nią dróg autopromocji Fab wybrała akurat taką. Na szczęście dosyć szybko zrozumiałam, jak niesprawiedliwie ją oceniłam, zakładając, że na swój wizerunek w mediach w tamtym czasie miała jakikolwiek wpływ. Nie miała żadnego. Trafiłam wtedy też na jej Instagrama, uzależniając się od jej InstaStories prowadzonych z ogromnym wdziękiem. Do teraz jestem zresztą ich wierną fanką.
Podczas, również rozgrzebywanego w mediach, rozstania z tym dziennikarzem podziwiałam jej stalowe nerwy i opanowane do perfekcji zbywanie wszelkich pytań pojawiających się podczas transmisji na żywo o jej byłego już partnera. Myślę, że to wymagało od niej nieprawdopodobnej siły.
Bardzo się ucieszyłam, kiedy Julia ogłosiła w mediach społecznościowych, że wydała swoją pierwszą książkę. Wiedziałam, że chcę ją przeczytać i z niezrozumiałych przyczyn założyłam, że będzie to zbiór felietonów. Zaskoczyło mnie więc InstaStories autorki, w którym zdradziła, że „Każdego szkoda” jest… powieścią. I tu właśnie, jeszcze przed lekturą, podskórnie wyczułam problem. Intuicja mnie niestety nie zawiodła. Ale zacznijmy od początku.
Książka opowiada historię toksycznego związku Halinki i Andrzeja widzianą głównie oczami jej najbliższych przyjaciółek. Andrzej jest skompromitowanym, podstarzałym, momentami czarującym oraz nieprzyzwoicie bogatym politykiem, a Halinka młodą, inteligentną, przebojową, prześliczną kobietą (czy coś nam to przypomina?). Ich relacja nie opiera się na zachłyśnięciu się Halinki przebrzmiałą sławą Andrzeja ani też jego fortuną. Ona – będąc może nie bogata, ale z pewnością niezależna finansowo – rzeczywiście się w nim zakochuje, doceniając ich wyjątkowe porozumienie dusz. Wzmiankowane porozumienie dusz jest jednak z biegiem czasu coraz częściej wystawiane przez Andrzeja na próbę spożywaniem wysokoprocentowych trunków. Życie Halinki zamienia się w piekło, choć wydawać by się z zewnątrz mogło, że wystarczyłaby tylko jedna jej decyzja, żeby wszystko odkręcić. Przyjaciółki najpierw z dochodzących do nich skrawków informacji, a potem z coraz trudniejszych do ukrycia przez Halinkę połaci wywnioskowują, że ich przyjaciółka tonie, ale – co jest największą tragedią takiego położenia – nie mogą zrobić nic oprócz wspierania jej i otoczenia życzliwością. Temat poruszony przez Julię Oleś jest bardzo, bardzo ważny. Każda kobieta, która zaznała przemocy w związku (w tym ja) zrozumie, że opisane w książce sytuacje, nawet jeśli wydają się kompletnie absurdalne i przerysowane, są jak najbardziej prawdopodobne. Do niedawna wydawało mi się, że nie trzeba być w związku bitą, żeby przy użyciu empatii i inteligencji zrozumieć mechanizmy, które zachodzą zarówno w toksycznych relacjach, jak i ofiarach, które w nich tak długo tkwią. Tymczasem jakiś czas temu, kiedy opowiadałam o przyczynach rozwodu jednej bardzo bliskiej mi osoby innej bardzo bliskiej mi osobie, usłyszałam w odpowiedzi beztroskie: „ale to ona, wychodząc za mąż, nie wiedziała z kim się wiąże? Przecież ludzie się aż tak nie zmieniają!” i opadły mi witki. Oczywiście mogłam przecenić zarówno empatię, jak inteligencję mojego rozmówcy, jednak przeraża mnie tak dogłębna nieznajomość podstaw psychologii. Piszę o tym w tym miejscu dlatego, że część mnie jest wdzięczna Julii Oleś za takie właśnie opisanie dynamiki związku Halinki i Andrzeja, bo czuje w tym i fikcję, i prawdę równocześnie. Jednak druga z kolei obawia się, czy do szczęściarzy, którzy nie zaznali toksycznych związków dotrze, że takie rzeczy się dzieją naprawdę. Bo dla większości czytelników pewnie fikcyjne będą luksusy, w które opływa Andrzej, ale tło nie ma znaczenia. Halinka została zrównana przez Andrzeja z ziemią, bo w pięciogwiazdkowym zagranicznym hotelu w spa, na które sam ją wysłał, masował ją mężczyzna a nie kobieta – ja za zwrócenie uwagi ówczesnemu partnerowi, że strącił z blatu mój naszyjnik, który się, spadając, stłukł, byłam duszona w tanim hoteliku. Okoliczności nie mają znaczenia. Status majątkowy również. Mechanizm jest zawsze ten sam.
Wspomniałam wcześniej o problemie z gatunkiem, który wybrała Julia Oleś. Wbrew pozorom powieść to naprawdę ciężki kaliber i niewielu daje sobie z nim radę. „Każdego szkoda” porusza bardzo ważny temat i jest rzeczywiście świetnie i lekko napisana, do tego autorka w wielu miejscach przemyca swoje znakomite poczucie humoru. Czyta się to może nie z zapartym tchem, ale na pewno z ciekawością i sympatią do książki. Jednak… to wciąż za mało. Garść zabawnych gagów czy nawiązań do popkultury (przynajmniej w tak dużej liczbie) znakomicie sprawdza się w tekstach blogowych czy nawet felietonach, ale nie wystarcza do stworzenia powieści, która jest niesłychanie wymagającym gatunkiem. Przede wszystkim, jeśli wprowadza się większą liczbę bohaterów oraz dialogi między nimi, trzeba mieć doskonałe wyczucie językowe. Nie mam przez to na myśli tylko posiadania własnego literackiego stylu, ale raczej posiadanie ucha i wrażliwości na przeróżne style. (Jedyną przychodzącą mi do głowy osobą, która rzeczywiście umie wychwycić wszelkie niuanse językowe i jeszcze cudownie się nimi zabawić jest Tymon Tymański – warto wnikliwie wsłuchać się w teksty na znakomitej, kultowej już płycie „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”). Jeśli każda występująca w powieści osoba mówi dokładnie tym samym językiem, co opisujący wszystko narrator, powieść siłą rzeczy staje się płaska i jednowymiarowa. Dobrze sięgnąć np. po „Auto da fé” Eliasa Canettiego i zobaczyć, co się dzieje z językiem poszczególnych bohaterów, a potem zastanowić się, czego zabrakło debiutowi Julii Oleś.
Zdaję sobie sprawę z tego, że spora grupa osób może nie mieć pojęcia, o czym mówię, bo biorąc po uwagę rosnącą w naszym kraju popularność książek fatalnie napisanych, książka napisana dobrze jawi się jako ideał. Jednak właśnie dlatego, że naprawdę cenię pióro Julii – jak również dlatego, że jestem zimnego chowu cudownego, ale bardzo wymagającego Jerzego Sosnowskiego – muszę zauważyć, że „Każdego szkoda” nie jest dobrą powieścią. Jest jednak bardzo sympatycznym książkowym debiutem i mam ogromną nadzieję, że już za jakiś czas autorka mnie pozytywnie zaskoczy.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę wywiad z Julią Oleś dotyczący nie książki, ale sporo miejsca poświęcono w nim przemocy – warto zobaczyć całość.

Józef Patkowski. Od „maszyn piekielnych” do Studia Eksperymentalnego PR

Kilka dni temu skontaktowała się ze mną Radiowa Dwójka, proponując udział w programie „Dwie do setki” poświęconym mojemu tacie, Józefowi Patkowskiemu. Byłam początkowo trochę sceptycznie nastawiona, mając w pamięci jego niedawno powstałą biografię, do której mam sporo zastrzeżeń (opisanych szczegółowo TUTAJ). Autorzy audycji szybko mnie jednak ujęli ogromną kulturą osobistą oraz rzeczową odpowiedzią na moje liczne pytania o konkrety. Powstała piękna, ciekawa audycja przybliżająca postać Józefa Patkowskiego. Miałam zaszczyt w niej wystąpić podczas piętnastominutowej telefonicznej rozmowy na żywo. Myślę, że Dzień Ojca jest znakomitym momentem na zachęcenie do posłuchania programu, którego emisja miała miejsce w sobotę 19.06.2021 na antenie Radiowej Dwójki.

P.S. Na deser łączę jedną z ulubionych piosenek Taty z repertuaru Elektrycznych Gitar, do których oboje mieliśmy dużą słabość.

Kim jestem

fot. Marianna Patkowska

Postanowiłam sobie dziś zrobić imieninowy prezent w postaci wpisu, który długo we mnie dojrzewał. Jakiś czas temu polecałam filmik mojej duchowej mentorki Iyanli Vanzant „Acts of Faith Spiritual Spa: Relationship with Self”. Nie należy do najkrótszych, ale jest zdecydowanie wart zobaczenia i przemyślenia. Iyanla prawie zawsze powtarza, że do pełnej integracji z samym sobą, która przynosi szczęście i poczucie, że jesteśmy w odpowiednim miejscu, potrzebna jest jasność, co do tego, kim jesteśmy. Łatwo powiedzieć, że trzeba taką jasność posiąść, ale dużo trudniej spróbować się do niej dogrzebać.
Ten filmik jest dla mnie tak ważny właśnie dlatego, że po raz pierwszy usłyszałam od Iyanli praktyczne wskazówki, z których skorzystałam, a doświadczenie, jakie przy tej okazji zdobyłam, okazało się bardzo oczyszczające i uwalniające.

Kim jestem – ćwiczenia praktyczne

fot. Marianna Patkowska

Rada okazała się banalnie prosta – nabyć zeszyt i przez dwadzieścia jeden dni codziennie odpowiadać w nim na jedno pytanie:

Kim jestem?

Najistotniejsza była systematyczność i regularność, które sprawiły, że udało mi się każdego dnia zagospodarować wartościowy, intymnie spędzony z samą sobą czas (czasem było to tylko kilka minut, liczyła się jednak jego jakość). Drugim istotnym elementem było pisanie ręczne, które pobudza trochę inne rejony mózgu – dlatego w niektórych rodzajach terapii tak często się je zaleca.
Jako człowiek słowa pisanego mam naturalną łatwość pisania, która w połączeniu z moim wrodzonym ekshibicjonizmem napędza mnie do tworzenia tekstów, które będą czytane przez innych (i nieważne, czy chodzi o blogowy wpis, list do kogoś, czy facebook’owy post). Robię to chętnie, żeby nie powiedzieć, że wręcz obsesyjnie. Jednak zmierzenie się z kartką papieru (co – ponieważ nie mówimy o notatkach lub listach zakupowych – już jest dla mnie dyskomfortem), która po zapisaniu ma pozostać między mną a mną było… lekko przerażające. Z góry uprzedzając ewentualne pytanie, tak, pisałam kiedyś pamiętniki. Miałam ich całkiem sporo. Jednak pamiętnik szybko stał się dla mnie jednym z rozlicznych wyimaginowanych przyjaciół, więc pisząc go, doświadczałam podniecającego uczucia bycia podglądaną (to też jeden z powodów, dla których nie używałam zasłon, mieszkając naprzeciwko męskiego poprawczaka, więc to prawdopodobnie głębszy problem). Tu okazało się, że częścią zadania jest nawiązanie relacji z sobą, więc postanowiłam treścią swojego zeszytu nie dzielić się z nikim, nawet z Partnerem, z którym do tej pory dzieliłam się wszystkim.
Po trzech pełnych tygodniach mogę powiedzieć, że to jedno z najtrudniejszych zadań i że nie mam absolutnie żadnej pewności, czy wykonałam je dobrze.

fot. Marianna Patkowska

Rozkładać się na części… mowy

fot. Marianna Patkowska

Siedząc, czasami kompletnie bezradna, nad swoim zeszytem szybko zaobserwowałam zdumiewającą zależność – w mojej głowie wzbierała lawina przymiotników na swój własny temat. Wśród nich były i te zasłyszane (zarówno miłe, niemiłe, prawdziwe czy krzywdzące), i te które określają mnie chyba wiernie, a także te, do których miana aspiruję. Nieraz czułam, że mogłabym zapisać nimi cały zeszyt, tylko… przecież nie o przymiotniki chodziło, lecz o rzeczowniki. Pytanie nie brzmiało przecież:

Jaka jestem?

– jak pytanie nie brzmiało,

lecz:

Kim jestem?

– jak pytanie brzmiało

Znalezienie określającego mnie rzeczownika okazało się dla mnie szalenie trudne. Zmierzyłam się na przykład z tematem mojej płci i tym, jak właściwie ją postrzegam. Dopiero wtedy zrozumiałam, że choć jest kilka rzeczowników, które określają mnie lepiej niż akurat „kobieta”, to ten jest całkiem adekwatny (i wcale nie dlatego, że nie daję sobie przyzwolenia na bycie np. osobą niebinarną – daję, tylko nią po prostu nie jestem).
Nie było żadnych sztywnych zasad co do tego, jak mam prowadzić swój zeszyt. Niektóre odpowiedzi więc zaczęły się powtarzać. Szybko zauważyłam też, że różne czynniki zewnętrzne mocno wpływają na to, jak się postrzegam i jak o sobie w danym momencie myślę. Trochę mnie to zaniepokoiło, ale to też przecież jakaś prawda o mnie, którą musiałam poznać.

fot. Marianna Patkowska

Trochę brudu

fot. Marianna Patkowska

Jednym z głównych powodów, przez które tak surowo oceniłam na samym początku naszej znajomości Drapieżnika (który niespodziewanie okazał się Mężczyzną Mojego Życia, docelowo stając się moim życiowym Partnerem) był jego – dość kontrowersyjny, jak na to, że Partner jest specjalistą od reklamy – sposób zaprezentowania się z możliwie jak najgorszej strony. Wylał na mnie cały swój nagromadzony latami brud, z którym zdążył się już pogodzić, a ja byłam na to wtedy kompletnie niegotowa. Koncepcja ryzykowna, biorąc pod uwagę moją nadwydajność mentalną i umiejętność dopisywania najgorszych scenariuszy do wszystkiego. Na ten przykład, jak ktoś mi mówi, że zrobił coś, z czego po latach nie jest dumny, moją pierwszą myślą nigdy nie jest ta, że może był dla kogoś zbyt obcesowy, ale że zamordował z zimną krwią, a potem rozczłonkował zwłoki, z którymi wcześniej jeszcze zdążył odbyć stosunek. Wydaje mi się to całkiem prawdopodobne i wręcz uważam go za dobrego człowieka, bo nie każdego po takich doświadczeniach stać na krytyczną autorefleksję. Tak więc, kiedy on z perspektywy czasu już widział, że jakieś jego zachowania w przeszłości mogły być nieodpowiednie, ja – kompletnie pomijając dzielące go od tych wydarzeń dekady i jego wiedzę na tamten moment – automatycznie rejestrowałam informację, że postępował kiedyś cynicznie, choć było to bardzo dalekie od prawdy i dla niego krzywdzące. Jednak czemu dziś o tym wspominam? Nie do końca się z nim co prawda zgadzam w tym, że wywalenie wszystkich swoich brudów na dzień dobry każdemu, z kim chce się być szczerym jest słuszne, jednak urzekła mnie (jak się już otrząsnęłam) jego gigantyczna świadomość siebie. Pomyślałam, że chciałabym umieć być tak bezwzględnie szczera z samą sobą, bo to może być właśnie odpowiednia droga do mojej upragnionej wewnętrznej integracji.
Jako mała dziewczynka wierzyłam w to, że można być ideałem, a każdego, kto pokazywał mi, że jednak nim nie jestem – ludzie są dla nas zawsze lustrami – traktowałam jak wroga. Tymczasem wiara w to, że można osiągnąć nieosiągalne (ludzie z natury po prostu nie są idealni) to tkwienie w kłamstwie. Na kłamstwie nie da się zbudować dobrej wartościowej relacji z samym sobą, a co za tym idzie, nie da się jej również zbudować z nikim innym.
Zaakceptujmy więc, że w każdym z nas jest trochę brudu. Czasem może nam nawet być z nim wygodnie. Najważniejsze jednak, żeby co jakiś czas robić większe porządki. Sama przez trzydzieści cztery lata swojego życia jadłam mięso, a teraz ciągle jeszcze od czasu do czasu zdarza mi się jeść ryby – nie można nazwać tego postawą moralną i doskonale zdaję sobie już z tego sprawę. Jednak im szybciej sobie uświadomimy, że jesteśmy ułomni, tym bardziej czuli i wyrozumiali dla siebie będziemy, powoli idąc w kierunku lepszej, bo prawdziwszej wersji siebie. Czy akceptacja swoich wad oznacza odpuszczanie sobie? W pewnym sensie tak. Odpuszczamy sobie jednak nie pracę nad sobą (która jest niesłychanie ważna), lecz sztucznie stwarzaną presję. Przykład, który podam nie jest najbardziej trafny, bo wygląd zewnętrzny nie jest wadą, ale zaryzykuję: jeśli np. chcielibyśmy schudnąć kilka lub kilkanaście kilogramów, musimy sobie uświadomić, że decydujemy się na trudny, żmudny i przede wszystkim długotrwały proces. Czy pomoże nam, jeśli w jego trakcie będziemy o swoim ciele mówić źle, bez przerwy wytykając mu, że nie wygląda tak, jak chcielibyśmy, żeby wyglądało? Skoro już weszliśmy na tę wyboistą drogę ćwiczeń sportowych i wprowadzania w życie nowych nawyków żywieniowych, dopieszczajmy się, chwaląc samych siebie za wytrwałość i dyscyplinę. Polubmy to, z czym się będziemy musieli przez jakiś czas zmierzać. Nie dokładajmy sobie dodatkowych obciążeń w postaci wrogiego nastawienia do naszego ciała. Jest wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju!
Podobnie jest z ułomnościami naszego charakteru. Nie biczujmy się za to, że mamy jakoś. Bądźmy dumni, kiedy to wreszcie odkryjemy i poczynimy kroki, by wyeliminować z naszego postępowania to, co nas nie rozwija i stawia na pozycji, na której nie chcemy już stać.

fot. Marianna Patkowska

Dążenie do równowagi

fot. Marianna Patkowska

Jednym z najciekawszych moich doświadczeń podczas początkowej fazy relacji z Drapieżnikiem było najpierw odróżnienie tego, co moje i wewnętrzne od tego, co czyjeś i zewnętrzne, a potem zbudowanie w sobie umiejętności balansowania między tymi dwiema płaszczyznami. Jestem osobą łatwo popadającą w skrajności, więc zdarzało mi się wcześniej albo bezgranicznie wierzyć w głos zewnętrznego świata (najczęściej w postaci jakiejś osoby) i odrzucać własne przekonania, albo wierzyć tylko w to, co wewnątrz mnie i odrzucać wszystko, co zewnętrzne. Tymczasem te dwie płaszczyzny są tak samo prawdziwe, jak i fałszywe, a prawdę przynosi dobre ich rozpoznanie i umiejętność czerpania z każdej tego, co dla nas najlepsze.
Jako gatunek stadny potrzebujemy, chciał nie chciał, innych ludzi. Jednak bezrefleksyjność i nieumiejętność życia samemu paradoksalnie bardzo obniża naszą atrakcyjność dla innych. W końcu skoro nie jesteśmy na tyle ciekawym partnerem dla nas samych, by chcieć ze sobą przebywać, to tym bardziej nie staniemy się w magiczny sposób ekscytującym partnerem dla drugiej osoby. Chociaż robimy oczywiście wszystko, żeby tę prawdę zagłuszyć, a powyższa teza zwyczajnie nas złości.
Z moich osobistych doświadczeń wynika, że regularny detoks od czynników zewnętrznych potrafi zdziałać cuda. Z drugiej strony zbyt długie stronienie od ludzi, choć w założeniu ekscytujące, również potrafi wyrządzić nam samym krzywdę. Plusem stykania się z innymi punktami widzenia jest rozszerzanie horyzontów, weryfikacja swoich przekonań i poczucie wspólnoty. Plusem zanurzenia się w sobie jest zakotwiczenie się w tym, co jest naszą esencją oraz zrozumienie, w którym kierunku musimy podążać, a do obu tych prawd mamy dostęp tylko my sami i nikt – mimo największej mądrości i najszczerszych intencji – nie wie tego lepiej od nas. Bez zakotwiczenia w sobie kontakty z innymi mogą stać się niebezpieczne, powodując, że zaczniemy dryfować (a warto pamiętać, że ile ludzi, tyle pomysłów… również na nasze życie). Z kolei bez weryfikacji naszych przekonań poprzez kontakt z innymi, nasza własna głowa może nas sprowadzić na manowce. Moja wyobraźnia, ale też niepewność siebie, jak również od jakiegoś czasu depresja i ciężkie stany lękowe powodują, że czasem mój własny mózg mnie okłamuje. Podpowiada mi rzeczy nie tylko nieprawdziwe, ale też takie, w które wiara mocno mnie krzywdzi. Mimo, że na poziomie intelektualnym rozumiem, co się ze mną dzieje, nie zawsze mi to pomaga, a czasem wręcz potęguje poczucie popadania w obłęd. To moment, w którym dobrze zmienić płaszczyznę i rozmawiać z ludźmi. Na ogół okazuje się, że dzielimy ze sobą bardzo podobne doświadczenia, różni nas jednak podejście do nich. Jeśli wysłuchamy kilku odmiennych punktów widzenia, zrozumiemy, że nasze demony to tylko jedna z perspektyw, której wcale nie musimy, a wręcz nie powinniśmy wybierać. Może tu tkwi w ogóle sedno – żeby dobrze rozpoznać demony, bo one na ogół są w nas, ale czasem też na zewnątrz, w toksycznych ludziach. Warto więc pamiętać, że i na tej, i na tej płaszczyźnie czają się niebezpieczeństwa, ale też i tu, i tu czeka na nas coś bardzo wartościowego.

fot. Marianna Patkowska

Nie wszystko każdemu

fot. Marianna Patkowska

Po lekturze swojego prowadzonego przez trzy tygodnie dziennika doszło do mnie, że jestem przede wszystkim artystką (choć mam problem z tym słowem, bo wydaje mi się, że jest nacechowane pozytywnie i nie wypada tak o sobie napisać, choć wiem, że jest absolutnie neutralne i określa zarówno wykonywaną pracę, jak i pewne do niej skłonności determinujące sposób myślenia) oraz WWO, czyli osobą wysoko wrażliwą, inaczej nadwydajną mentalnie lub prawopółkulowcem. Sporo pisałam o tym na blogu, recenzując książki Christel Petitcollin, ale – w największym skrócie – należę do 15% populacji, która ma „inne okablowanie mózgu”. Nie jest to ani choroba, ani zaburzenie – ot, anomalia neurologiczna. Potrafi być cudowna, ale niedawno przekonałam się, dosyć dotkliwie, że istnieją warunki, które uniemożliwiają mi sprawne funkcjonowanie i to moją rolą jest się na nie nie godzić.
Bardzo długo pozostawałam pod ogromnym wrażeniem słów Iyanli Vanzant o tym, że wewnętrzna integracja oznacza bycie zawsze sobą, w każdej sytuacji. Dostrzegałam w tym pewien rodzaj upragnionej spójności. Tymczasem zrozumiałam, że moją urodą jest specyficzny rodzaj wrażliwości, który sprawia, że czynniki zewnętrzne mają na mnie i moje myślenie ogromny wpływ. Najprostszym z brzegu przykładem są pory roku, czy nawet pogoda – każda generuje trochę inne moje myślenie i nastawienie. Podobnie jest też z miejscami i ludźmi. Ryzyko dryfowania, o którym wielokrotnie wspominałam, jest duże, próbuję więc wypracować w sobie taki obszar, który zawsze bez względu na wszystko będzie taki sam, stanowiąc mój azyl. Nie zmienia to jednak faktu, że z niektórymi ludźmi chcę przebywać, bo mam przeświadczenie, że czas spędzany z nimi mnie wewnętrznie wzbogaca, a z innymi nie, bo wyczuwam w nich inwazyjność i starając się do nich dostosować, zaczynam postępować wbrew sobie. „Przemęczenie się”, czy „niezwracanie uwagi na to, co jest dla mnie trudne” nie jest w moim przypadku żadnym rozwiązaniem.
I dziś już chyba nie wywieram na sobie presji, że muszę każdemu pokazywać wszystkie swoje barwy. Nie muszę. Choć oczywiście najlepiej otoczyć się tylko tymi, przed którymi warto się odsłonić; zwłaszcza, jeśli ma się tak dużo do zaoferowania.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę z dumą cover jednej z moich ulubionych piosenek Nirvany, której tekst jest mi niesłychanie bliski, bo idealnie opisuje mój sposób postrzegania świata.

Głupi

Nie jestem jak oni,
ale mogę poudawać
Słońce się schowało,
ale ja mam światło
Dzień się skończył,
ale bawię się świetnie
Myślę, że jestem głupi,
a może po prostu szczęśliwy…
Myślę, że jestem szczęśliwy…

Moje serce jest złamane,
ale mam trochę kleju
Pomóż mi
i powdychajmy go razem
Będziemy krążyć,
wzbijając się do chmur,
Potem zejdziemy na ziemię
i będziemy mieć kaca

Oskalpuj słońce
i zaśnij
Zanurz się w marzeniach,
dusza jest tania
Odrobiłem lekcję,
życz mi szczęścia
Zgaś pożar
Obudź mnie

fot. Marianna Patkowska

„The Two of Us” Chloe x Halle

Z siostrami Chloe i Halle Bailey zetknęłam się po raz pierwszy w sieci parę lat temu – udostępniały na swoim youtube’owym kanale covery różnych przebojów, najczęściej swojej idolki Beyoncé. Do śpiewających dzieci mam podejście dosyć, mówiąc delikatnie, sceptyczne.  Tak, jak nie zgadzam się z odważną tezą, że śpiewać każdy może, tak nie umiem być bardziej wyrozumiała dla poważniejszych wpadek intonacyjnych ludzi, którzy dopiero zaczynają, w jakim nie byliby wieku. Może dlatego, że nie specjalnie wierzę w to, że słuch da się wyćwiczyć (choć wiem, że są na ten temat różne teorie), może dlatego, że skończyłam podstawówkę muzyczną, gdzie na wstępie robiono odsiew dzieciom muzycznie nierokującym. Stąd też rzadko kiedy klikam na yt na filmiki przedstawiające śpiewające dzieci, ale z jakiegoś powodu dla Chloe i Halle zrobiłam wyjątek. I to było objawienie! Nieprawdopodobna muzykalność tych dwóch małych istot, zdumiewająca muzyczna dojrzałość, powalająca uroda obydwu głosów (tak od siebie różnych, a tak znakomicie się uzupełniających), poczucie rytmu i frazowanie, którego mogliby się od nich uczyć zawodowi muzycy, wywołały na mojej skórze ciarki.

Żeby nie być gołosłowną, podaję jeden z moich ulubionych przykładów (Halle ma tu 11 lat, a Chloe 13):

Dopiero niedawno natrafiłam na ich koncert z cyklu NPR Music Tiny Desk Home, uświadamiając sobie, że są już obie młodziutkimi, ale dorosłymi kobietami, tworzącymi własną muzykę. Na powrót zaczęłam surfować w sieci, natrafiając na całe zatrzęsienie coraz dojrzalszych coverów. Najbardziej chyba ujął mnie ten (Halle ma tu 16 lat, a Chloe 18):

Piosenki w oryginale nie znałam, ale wystarczyło mi kilkadziesiąt sekund nadrobienia tej straty, żeby wiedzieć, jak bardzo nie była wielka. Podróż po domowych filmikach sióstr prezentujących swoje własne wersje cudzych piosenek wzruszyła mnie nie tylko z powodu ich niewiarygodnego talentu, ale też dlatego, że przypomniała mi, co mnie samą najbardziej pociąga w opracowywaniu piosenek. Z zachowaniem proporcji oczywiście, bo wyłącznie na miarę swoich skromnych umiejętności, ale największy fun miałam wtedy, kiedy udało mi się przy pomocy mojego ukochanego fortepianu harmonicznie zmasakrować jakiegoś gniota pierwszej wody (np. „Opowiadaj mi tak” Wodeckiego) lub stworzyć najsmutniejszą na świecie wersję innego (np. „I just call to say I love you” Wondera). Harmoniczne łamigłówki, jakich dostarcza opracowywanie dość mocno różniących się od oryginału coverów, sprawiały mi zawsze największą radość, bo były znakomitym wyzwaniem. Nie tylko muzycznym, ale również intelektualnym. Mogę więc tylko spróbować sobie wyobrazić, co czuły Chloe i Halle, mając do dyspozycji nie tylko doskonały słuch i wyobraźnię muzyczną, ale jeszcze wokal, jakiego niejedna diva mogłaby im pozazdrościć!
Ogromne wrażenie zrobiła też na mnie łatwość poruszania się przez nie w obrębie różnych stylów i sposobów śpiewania. Na wskroś klasyczną „Moon River” zaproponowały w wersji, która przy każdym słuchaniu wzrusza mnie do łez, mimo że rzadko płaczę przy utworach, które nie są elektroniczne (tu anielska Halle ma 20 lat, natomiast Chloe 22 lata):

Nie trzeba było długo czekać, żeby talent sióstr Bailey został rozpoznany i doceniony przez samą Beyoncé, która wzięła dziewczynki pod swoje skrzydła, stając się ich mentorką i umożliwiając im nagrywanie płyt (dzisiaj w dorobku mają już trzy albumy i jedną EP-kę). Miały jednak już od samego początku ogromną przewagę nad swoją nauczycielką – nieprawdopodobny muzyczny smak. Beyoncé, którą naprawdę cenię (od jakiegoś momentu jej kariery również muzycznie) potrzebowała dekady, żeby z doskonałej wokalistki awansować do miana interesującej artystki, która wie, co i po co śpiewa. Siostry Bailey są natomiast artystkami urodzonymi. Czego się nie tkną (najlepszym przykładem na to jest powyższy cover „Down In The DM”), zamieniają w intrygującą artystyczną pełnię. Ich fenomenalny wokalny warsztat to tylko przemiły dla ucha dodatek.
Płyta „The Two of Us”, którą chcę dziś przedstawić, jest ich debiutanckim albumem wydanym w 2017 (Halle miała podczas jej nagrywania 17, a Chloe 19 lat), tuż po wypuszczonej rok wcześniej EP-ce „Sugar Symphony”. Piosenki znajdujące się na „The Two of Us” w znakomitej większości zostały nie tylko napisane, ale także wyprodukowane przez siostry Bailey. Po pierwszych dźwiękach zamarłam i w tym bezruchu, i skupieniu wysłuchałam całości. Ich poczucie przestrzeni, intuicja związana z brzmieniami i rytmami, fascynujące i niebanalne harmonie oraz świadomość konieczności dostosowania formy do treści, a równocześnie niczym nieskrępowana muzyczna wolność i wyobraźnia (bijąca też ze wszystkich albumów Björk) były tym wszystkim, czego od dobrego albumu oczekuję. W dodatku świetne teksty i urzekająca, cudowna spójność – każda piosenka wynika z poprzedniej, a tytuł po wysłuchaniu całości staje się absolutnie oczywisty sprawiły, że wpadłam po uszy. Dawno nie słyszałam tak dobrej i przemyślanej w każdym calu płyty! Choć ich kolejna, wydana rok później, niezwykle oryginalna „The Kids Are Alright”, jak i najnowsza, najbardziej może popowa, „Ungodly Hour” są również znakomite, jednak „The Two of Us” jest w moim odczuciu absolutnie wyjątkowa.

Spis utworów:

 
  1. Used to love
  2. Too much sauce
  3. Future
  4. Poppy flower
  5. Chase
  6. Partna
  7. Worries
  8. Upset stomach
  9. Simple
  10. Mistake
  11. All i ever wanted
  12. Tra ta ta
  13. Up all night
  14. Lucky leaf
  15. Lulla-bye

 

P.S. Na deser mogę dziś wrzucić tylko i wyłącznie tę przepyszną muzyczną ucztę, jaką jest album „The Two of Us” w całości!

Work work work

fot. Marianna Patkowska

Mój dzisiejszy wpis początkowo miał nosić tytuł „Rzecz o mych smutnych pracodawcach”, ale obawiałam się, że jedna część czytelników go nie zrozumie, a druga… zrozumie. Zdecydowałam się więc finalnie na nawiązanie do hymnu wszystkich osób pracujących z repertuaru czarnoskórej królowej seksapilu – Rihanny.
Doświadczenie pracownicze mam dość bogate, a ponieważ nie uczę się wystarczająco szybko na błędach i wciąż popełniam zarówno te same, jak i nowe, postanowiłam zebrać tu garść swoich spostrzeżeń, które być może uchronią kogoś przed znalezieniem się w sytuacji niekomfortowej.

📌 Prawo pracy w małym palcu

Jedną ze najważniejszych konstatacji jest dla mnie ta, że decydując się na podpisanie umowy o pracę, warto wcześniej dogłębnie poznać podstawy prawa pracy. Wiedza daje nam zarówno pewność, że w porę wyłapiemy wszelkie nieprawidłowości i nie damy się zmanipulować, jak i jasność, na co, jako pracownicy, nie możemy sobie pozwolić.
Warto też pamiętać, że choć umowa ustna jest w myśl prawa obowiązująca, to jednak w praktyce niezwykle trudno ją obronić (mnie jeden z byłych zwierzchników obiecał przedłużenie umowy przy świadkach, wiedząc, że ma już na moje miejsce innego pracownika). Dlatego dobrze wszelkie istotne sprawy ustalać w formie pisemnej. I znowu jest to korzystne dla obydwu stron. Obie chroni. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że najlepsi pracodawcy, z jakimi miałam kontakt, prosili mnie, bym wszystkie swoje prośby do nich i nasze ustalenia ustne wysyłała im również mailem, by pozostał po nich ślad.
Co jednak, jeśli nie wiemy, czy pracodawca przypadkiem nie łamie naszych praw? Najprostszym i darmowym rozwiązaniem jest skontaktowanie się z Inspekcją Pracy, która udziela telefonicznych porad prawnych. W ten sposób np. dowiedziałam się, że kontaktowanie się z pracownikiem przebywającym na L4 w sprawach służbowych jest niezgodne z prawem, a pracownik nie tyle nie musi, co nie wolno mu w tym czasie podejmować żadnych związanych z pracą czynności. Wiem, że często powoływanie się na prawo wydaje się wielu osobom niezręczne, ale ta niezręczność wynika właśnie na ogół z braku znajomości prawa, które bardzo jasno określa relację pracodawca-pracownik.

📌 Pracodawca nie jest naszym kumplem

Ta teza może wywoływać sprzeciw, bo przecież dobre relacje w pracy przekładają się na ogół na dobrą atmosferę i są ważne, a szefów się czasem po prostu niesamowicie lubi i nie ma w tym nic złego. Jednak jeśli pracodawca akurat prywatnie jest również naszym kumplem (np. znaliśmy się z nim dobrze przed podjęciem pracy), wymaga to od obu stron pamiętania o rolach, jakie narzuca na nas pozostawanie w stosunku pracy. Od kumpla za pomoc nie przyjmiemy pieniędzy – pracodawca za naszą już nie „pomoc”, lecz wykonywaną pracę, zobligowany jest nam zapłacić. Pomieszanie tych porządków może prowadzić do nadużyć. Z dwóch stron zresztą, choć większe pole manewru ma jednak pracodawca. Moją złotą zasadą, o której pisałam już kiedyś, jest blokowanie na Facebooku swoich potencjalnych pracodawców. Nie dlatego, żebym miała coś przed nimi do ukrycia lub bym darzyła ich antypatią. Po prostu na ogół nie mam potrzeby wpuszczania ich w swoją prywatną przestrzeń (nawet tak bardzo kontrolowaną i wcale nie do końca prywatną). Niemal za każdym razem, kiedy złamałam tę zasadę, żałowałam. (Wyjątek jest tylko jeden, ale myślę, że na to złożyło się kilka różnych czynników.)
Sama w długiej historii swoich zatrudnień mogę wyróżnić dwóch pracodawców wyjątkowych. Każdy z nich reprezentuje zupełnie inny styl. Łączy ich ogromna pracowitość, uczciwość, hojność i profesjonalizm. Z jednym się przyjaźnię (co nigdy nie doprowadziło do najmniejszych nawet niezręczności), drugiego nie mogę powiedzieć nawet, że lubię. Na pewno ogromnie szanuję, a gigantyczny dystans, jaki stwarza, zawsze mi odpowiadał. Każdy z nich znakomicie dba o swoich pracowników.

📌 Za pracę się płaci

Ta, wydawałoby się, oczywista zasada jest dla zdumiewająco dużej części pracodawców ciągle dyskusyjna. Wśród perełek, jakie udało mi się od swoich szefów usłyszeć, była m.in. sugestia, żebym większość swojej pracy wykonywała po koleżeńsku (w domyśle – jak się okazało – nieodpłatnie) oraz – hit hitów! – zaskoczenie moją niezgodą na niewypłacenie mi ujętego w podpisanej umowie wynagrodzenia i użycie jako argumentu wykonywania wiele lat wcześniej przez mojego tatę prac społecznych (nota bene miał w tym czasie jeszcze dwie prace etatowe, ale nie ma to oczywiście absolutnie żadnego znaczenia w kontekście moich życiowych wyborów). Warto w tym miejscu zaznaczyć coś, co nie było wtedy dla mnie przejrzyste: absolutnie nikomu nie musimy się tłumaczyć z naszych finansowych potrzeb i poczynań. Pracodawca jest do wypłacania nam wynagrodzenia za pracę (lub gotowość do niej, ale o tym za chwilę) zobowiązany umową. Nasze kredyty, brak kredytów, rodzina na utrzymaniu, brak rodziny na utrzymaniu, drogie lub tanie pasje, rozrzutność czy oszczędność nie podlegają dyskusji z osobą wypłacającą nam pensję. Próba wykorzystywania wiedzy o naszej sytuacji (np. niższe potrzeby finansowe, drugie źródło dochodów itd.), by uchylić się od płacenia za wykonaną przez nas pracę (w tym również nadgodziny), jest perfidną manipulacją, na którą niestety czasami się nabieramy. Ja przynajmniej nabierałam się często, czując się wielokrotnie w obowiązku wytłumaczenia, że te pieniądze potrzebne mi są tylko do przeżycia. Zupełnie, jak by zarobienie większej kwoty, którą można odłożyć (albo wydać na głupoty) miało mi ujmować, jak by świadczyło o mnie źle. Absurd, prawda? Mówiąc najkrócej, nasze finansowe potrzeby nie są sprawą pracodawcy. I to również działa w dwie strony. Nie możemy więc faktu, że np. wysokość naszej pensji (na którą się, podpisując umowę, zgodziliśmy) nie wystarcza nam na utrzymanie, wykorzystywać przeciw pracodawcy. To nie jego problem.
Choć długi czas żyłam mitem, że można posiadać znakomitą, być może średnio płatną, ale zwyczajnie fajną pracę, z której nie chce się odejść, udało mi się przez lata poczynić dość ciekawą obserwację. Mianowicie najlepsza atmosfera pracy panowała zawsze w tych miejscach, w których zarabiałam najwięcej (albo, inaczej mówiąc, po prostu godnie). Kiedy prześledzę w pamięci doświadczenia związane z miejscami pracy proponującymi wynagrodzenia żenujące, to właściwie schemat zawsze wyglądał tak samo: za każdym razem byłam przekonywana, że pensja jest aż tak niska „na początek”. Zależało mi na zdobyciu doświadczenia, na jakimkolwiek zarobku, zahaczeniu się w branży, więc chętnie wierzyłam w obietnice, które oczywiście nie miały żadnego pokrycia w rzeczywistości. Jaki widzę związek między marną płacą a atmosferą pracy? Otóż taki, że od początku panuje pewnego rodzaju nierówność. Pracodawca oferuje gorsze warunki „na początek” (czasem trwający nawet dwa lata), bo jesteśmy nowi, jednak my nie mamy możliwości zaoferowania mu pracy na pół gwizdka, dlatego że nie mamy pewności, czy się sprawdzi jako szef. I oczywiście nie mam tu na myśli klasycznej ścieżki kariery i możliwości awansu dopiero po jakimś czasie pracy, lecz udawanie przed potencjalnym pracownikiem, że już za chwilę będzie się interesującym finansowo miejscem pracy, podczas kiedy w rzeczywistości nie będzie się nim nigdy. To marnotrawienie czasu kogoś, kto mógłby w jego trakcie znaleźć znacznie ciekawszą ofertę. Ze wspomnianej nierówności rodzi się frustracja, co przekłada się na brak motywacji do pracy, ale też spełnienia.
Tam, gdzie zarobek budził moje zadowolenie, czułam się doceniania za swoje działania, co mobilizowało mnie do nieustannego udoskonalania swoich umiejętności. Bo – jak bardzo byśmy się z nim nie kolegowali – pracodawca okazuje podwładnym szacunek przede wszystkim adekwatnością zarobków do wykonywanej przez nich pracy.

Oczywiście, jest pandemia, rynek pracy stał się trudny, a firmy, które jeszcze do niedawna proponowały przyzwoite wynagrodzenia, dziś nie mogą sobie na ich wypłacanie pozwolić. Często stajemy przed wyborem podjęcia czegokolwiek za jakiekolwiek pieniądze. Postarajmy się w tym wszystkim jednak – przy wyrozumiałości dla trudnej pozycji pracodawców – ponosić pełną odpowiedzialność za nasze decyzje i ustalać wszystko w formie pisemnej.

📌 Elastyczność i dysponowanie czasem
pracownika

Elastyczność jest cechą bardzo pożądaną zarówno u pracownika, jak i pracodawcy, pod warunkiem że mieści się w ramach podpisanej przez obie strony umowy. Dla przykładu, jeśli umawiamy się z na jakąś liczbę godzin pracy w miesiącu za konkretną kwotę, wymaganie od pracownika, żeby przepracował dużo więcej w ramach tego samego wynagrodzenia nie jest oczekiwaniem elastyczności, lecz próbą wyzysku.
Jeśli możemy, warto czasem się nagiąć – np. posiedzieć w pracy dłużej lub wziąć za kogoś zastępstwo, ale dobrze wiedzieć od razu, co dostaniemy w zamian. Przy stawkach godzinowych sprawa jest przejrzysta – pracując więcej, zarabiamy więcej, ale przy innym systemie płatności czasem jedyne, na co możemy liczyć, to odjęcie nadprogramowych godzin pracy z pierwotnego grafiku.  Niejednokrotnie spotykałam się z przekonaniem, że pracownik zawsze ma ochotę wyjść z pracy wcześniej, więc danie mu tej możliwości powinno go ucieszyć. Jednak wypuszczenie pracownika do domu wcześniej (np. dlatego, że „się nic nie dzieje”) i niezapłacenie mu za czas, który już sobie na tę pracę zarezerwował, nie jest zgodne z prawem (mówię tu o umowach o pracę). To, czy w danym miejscu pracy są klienci czy nie, nie jest zmartwieniem pracownika, a pracodawcy, który płaci swoim podwładnym nie tylko za intensywną pracę (w przypadku dużej liczby klientów w ciągu dnia), ale też za tzw. gotowość do pracy oraz jego czas (w którym mógłby hipotetycznie zarobić gdzie indziej).

📌 Pracodawca psycholog

Jeśli na rozmowie kwalifikacyjnej nasz ewentualny przyszły pracodawca wyciągnie szklaną kulę i zacznie z niej wyczytywać nasz psychologiczny portret lub chwalić się swoją nadzwyczajną umiejętnością rozszyfrowywania ludzi poprzedzonego jedynie krótką ich obserwacją, mam jedną radę (z której niestety już kilka razy udało mi się nie skorzystać) – UCIEKAĆ JAK NAJDALEJ! Jako absolwentka Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, studiująca na tej uczelni mimowolnie – oprócz filologii polskiej i kulturoznawstwa – również psychologię, mogę napisać jedynie, że im się głębiej psychologię poznaje, tym bardziej się jest sceptycznym wobec wszelkich teorii prosto (żeby nie powiedzieć prostacko) kategoryzujących i diagnozujących ludzi. Czy nie wierzę w to, że niektórzy mają dar wyczuwania innych? Wierzę, ale wiem też, że nie mają potrzeby, by ogłaszać to światu. A poza wszystkim, dobry pracodawca ma tak dużo na głowie, że nie powinien już znaleźć czasu na odciążanie naszego psychoterapeuty.

P.S. Na deser mogę podać tylko jeden utwór.

His name is Szmit. Bartek Szmit.

fot. Bartosz Wołk-Karaczewski

Z okazji dzisiejszego Dnia Mężczyzn, analogicznie do wpisu sprzed dwóch dni,  zdecydowałam się również nie wyłaniać swojej subiektywnej dziesiątki mężczyzn roku – jak robiłam to do tej pory, – lecz napisać o jednym. Wybór, tak jak w przypadku Marty, był dla mnie oczywisty.

***

Z Tymonem Tymańskim oprócz bijatyk połączyła go muzyka. W ostatniej klasie podstawówki dołączył do zespołu The Howling Dogs, który w drodze ewolucji przekształcił się w Sni Sredstvom Za Uklanianie. Wersja Bartka jest taka, że jako instrument docelowy wybrał gitarę, żeby wyrywać laski, ale kiedy Tymon wysłuchał jego gry, dobrodusznie doradził mu jednak perkusję. Świat zawdzięcza więc Tymonowi po pierwsze naprawdę znakomitego perkusistę, a po drugie odrobinę lepsze jakościowo podrywy w wykonaniu tegoż (choć kronikarski obowiązek nakazuje mi wyjaśnić, że to akurat świat zawdzięcza Tymonowi jedynie w stopniu umiarkowanym). Sni Sredstvom Za Uklanianie było czymś niesamowicie świeżym wtedy, ale nawet dziś, po latach, wczesne teksty Tymańskiego (wtedy przecież jeszcze chłopca) wzruszają, niebanalne harmonie intrygują, a werwa i poziom wykonawczy budzą uznanie. Sni Sredstvom Za Uklanianie po jakimś czasie przerodziło się w słynną Miłość, w której grali m.in. Mikołaj Trzaska, Mazzol czy – po odejściu Mazzola – Leszek Możdżer.
Bartek, w którym drzemie również literacki talent (którego czuję się głównym odkrywcą), opisał mi początki Miłości w następujący sposób:

Dawno, dawno temu, jak byłem młodym muzykiem, jednemu z kolegów wpadło do głowy, żeby zmienić nazwę zespołu na „Miłość”. Bardzo się z tym czułem niekomfortowo. „Miłość” to słowo grubego kalibru. Dla mnie ma w sobie tak potężny ładunek, że nie występowało w moim użyciu. Jak czterech dwudziestolatków może mieć prawo do używania słów takiego formatu? Co oni mogą na ten temat wiedzieć? Zrozumiałbym, gdyby nazwa stawała się prowadzącą nas ideą, a nie jedynie reklamowym szyldem.
Udało się nam zorganizować imponujący koncert w wielkiej sali w starym Żaku. Był koniec lat osiemdziesiątych. Lejtmotywem tamtych czasów była zagłada nuklearna. Mówiło się o tym tak, jak dziś o ociepleniu klimatu. Koncert nosił tytuł „Modlitwa o pokój”. Dzieło konceptualne. Partytura czasowa. Skład poszerzony o przynajmniej dwudziestu innych (dość przypadkowych) muzyków. Jedna próba. Katastrofa. Porażka. Wstyd. Kilkaset osób skanduje. Owulacje na stojąco. Ludożerka nic nie czai. Jak przed koncertem ludziom powiesz, że będzie super, to ci uwierzą. Jedynie Maciek Sikała, późniejszy saksofonista Miłości, wychodząc rzucił: „To żadna Miłość, to zwykłe pierdolenie”. Puchar zdobywców pucharów za najinteligentniejszą recenzję jaką słyszałem. Jej krótka forma tylko podkreśliła wartość recenzowanego zjawiska.

– Bartek Szmit, fragment listu do mnie

Cała ta niezwykła muzyczna podróż miała w tle kultowy TOTART, który zrzeszał wiele artystycznych przedsięwzięć, odciskając na nich swoje piętno. Sni Sredstvom Za Uklanianie od początku istnienia TOTARTU stanowił jeden ze stałych elementów totartowych występów.
Bartek był perkusistą Miłości do ’89 roku. W tym trudnym dla kraju czasie zaangażował się też politycznie, biorąc udział w organizacji strajków na Politechnice Gdańskiej oraz reaktywując NZS, czego skutkiem było skreślenie go z listy studentów architektury, a także  uhonorowanie (prawdopodobnie w 2009 roku) medalem Solidarności. Stosunek Bartka do tego odznaczenia jest na tyle ambiwalentny, że pytany o jego nazwę, odpowiada: „nie wiem, coś tam z niepokornym chyba”.
To, co budzi mój ogromny szacunek do tego człowieka, to jego odwaga, siła i determinacja. On zawsze walczy niestrudzenie do końca, nie uznając poddawania się. (Jednym z przykładów wyznaczania sobie ścieżek krętych, jest to, że przed dwudziestym rokiem życia zupełnie zrezygnował z jedzenia mięsa, co na tamte czasy nie było ani wyborem łatwym, ani przede wszystkim popularnym.) Dostanie się na architekturę bez wcześniejszej nauki rysunku graniczyło z cudem. Udało mu się jednak w niespełna dwa tygodnie (między maturą a egzaminem wstępnym) nadrobić wszystkie zaległości i nie tylko zdać na studia, ale też się na nich utrzymać (do wzmiankowanego narażenia się władzy).
W pierwszej połowie lat 90. założył z kolegami agencję reklamową BTL, co postawiło przed nim kolejne wyzwanie: zgłębienie tajników obcej sobie do tej pory poligrafii. Dzięki pracowitości i wytrwałości stał się ekspertem w dziedzinie opakowań, łącząc (co jest rzadkością na skalę kraju) zarówno umiejętność wykonania projektu, jak i nadzoru technologicznego nad produkcją. Firma w krótkim czasie stała się drugą co do wielkości agencją BTL w Polsce, zdobywając wiele nagród.
Siłą rzeczy muzyka zeszła na dalszy plan, jednak w 1995 roku Tymański zaprosił Szmita do powtórnego nagrania płyty „1983-1986” (dekadę od jej pierwotnego powstania) Sni Sredstvom Za Uklanianie. Dwa lata później Bartek zaprojektował też okładkę albumu ze ścieżką dźwiękową Miłości do filmu „Sztos”. Na fali nieporozumień z wytwórnią zrodził się pomysł założenia własnej. W ten sposób powstało Biodro Records. Podczas pierwszego roku, w którym Bartek zaangażował się w jego działalność, wydało cztery doskonałe płyty, z czego dwie („P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur i debiut Ścianki „Statek kosmiczny Ścianka”) dostały Fryderyka.
Oprócz muzyki, wielką pasją Bartka były rajdy samochodowe (warto w tym miejscu zaznaczyć różnicę między rajdem a wyścigiem). Z różnych względów zarzucił amatorskie uprawianie tego sportu, jednak nadal chętnie jeździł kibicować na rajdy i wyścigi. Przełomowym wydarzeniem w jego życiu były wyścigi górskie w Sopocie w 2006 roku, podczas których doszło do wypadku. Samochód wypadł z trasy i z prędkością 130 km/h… wjechał prosto w niego. Kierowca nie przeżył. Bartek w wyniku wypadku niemal stracił lewą rękę (którą udało mu się lekarzom… przyszyć, w co dziś, patrząc na nią, nie sposób uwierzyć) i śledzionę (tę niestety już bezpowrotnie), a jedynymi częściami ciała, które zostały nienaruszone, była lewa noga i miednica. Największym dramatem był dla niego jednak bardzo poważny uraz mózgu. Wszystko to, co opowiadał mi o tamtym czasie, przywodzi mi na myśl frustrację mojego dziadka, który po wylewie był w stanie pokazać w słowniku niemieckim, angielskim czy rosyjskim słowo, o które mu chodzi, ale nie umiał go wypowiedzieć w języku ojczystym. Myślę, że mężczyzna, który jest u szczytu kariery, ma poukładane życie zarówno zawodowe, jak i prywatne, kiedy dostaje tak ciężkim obuchem w głowę, ma prawo się kompletnie załamać i nigdy już z tego nie podnieść. Jednak nie Bartek. On ma duszę wojownika, więc nawet z tego dramatu udało mu się powstać. Zaczął niemal wyłącznie jeździć rowerem, wrócił do grania na perkusji (znakomite ćwiczenie dla mózgu i ręki). Gdyby mieszkał w Stanach (miejscu, w którym bohaterów się lubi), myślę, że z powodzeniem mógłby jeździć po kraju z mowami motywacyjnymi. Bo… nie wiem, czy o tym wspominałam, ale oprócz talentu literackiego ma też dar posługiwania się słowem jak szpadą.

P.S. Na deser łączę swój nagrany rok temu cover piosenki „Thank you” Alanis Morissette, którą zadedykowałam kiedyś Drapieżnikowi, myśląc, że to już koniec naszej przygody. Dziś chciałabym mu podziękować za to, że… nie jest wcale żadnym drapieżnikiem (jak myślałam) i że zagościł w moim życiu na dobre, codzienNie mnie inspirując do stawania się lepszą wersją siebie.
Bartku, dziękuję!

Powrót z planety Dyskomfort

fot. Bożena Szuj

Ponad rok temu napisałam „Wycieczkę na planetę Dyskomfort” – tekst o przełomowym wydarzeniu w moim życiu, jakim było poznanie Drapieżnika (jak go w celu utrudnienia identyfikacji nazwałam).

Jeśli ktoś tego wpisu jeszcze nie czytał (lub czytał, ale go nie pamięta), zachęcam do lektury, bez której „Powrót z planety Dyskomfort” może się wydać niekompletny.

Na mojej drodze pojawiła się osoba, która przez cały pakiet czynników zewnętrznych była mi z początku na tyle obca i w jakimś sensie nawet obojętna, że postanowiłam przy jej pomocy wejść w silną stabilną relację… ze sobą samą. Było to możliwe jedynie przy założeniu, że każde z nas pochodzi z innego świata, uznaje inne wartości, a polubienie się nie jest głównym celem tej znajomości, choć nie zaskoczyło mnie, że z biegiem czasu nawiązała się nawet pewna nić sympatii między nami. Siłą tego kontaktu była zmiana wektorów w mojej głowie i przyjęcie, że na żadnym napotkanym człowieku nie mogę się – jak dotychczas – uwiesić, oczekując, że się mną zaopiekuje. Każdy ma prawo świadomie lub nieświadomie nas skrzywdzić, a przeciwdziałania temu i opieki możemy oczekiwać wyłącznie od siebie samych. Wchodziłam więc w dyskusje na terenach dla siebie niekomfortowych, sprawdzając, czy uda mi się zidentyfikować i jasno wyartykułować swoje granice (zarówno dotyczące tematów, jak i – co chyba ważniejsze – sposobów mówienia o niektórych sprawach). Na ogół mi się udawało. Powoli zaczęliśmy się uczyć swojej odmienności, a nawet dochodzić do wniosku, że nie zawsze to, co za nią braliśmy, faktycznie nią jest.
Na początku naszej znajomości zastanawiałam się, jak to możliwe, by w jednym człowieku było tyle szumu i bałaganu. Jednak kiedy pospadały resztki maski, którą z niezrozumiałych dla mnie powodów przywdział, zobaczyłam pogubionego, nieszczęśliwego chłopaka z historią tak boleśnie przeczołganego przez życie i niewierzącego w swoje prawdziwe wewnętrzne piękno, że chwytającego się – być może w celu zaimponowania mi (choć niezbyt fortunnego) – rzeczywiście brzytwy. Na szczęście udało mi się ją w porę chwycić i odłożyć, zanim się nią pokaleczył.
Traktowałam całe to doświadczenie, jak rodzaj eksperymentu. Poczułam się po nim silna, bo miałam wrażenie, że się ochroniłam. I że jestem już w zetknięciu z drugą osobą zupełnie inna niż wcześniej. Bliższa prawdziwej sobie. Asertywna, otwarta, odrębna. To mnie zaskoczyło. Nie znałam siebie takiej.
Przyszła pora na zakończenie tej wyjątkowej relacji, bo wiedząc, jak bardzo absorbującą kobietą jestem, rozumiałam, że potrzebuję albo stuprocentowej atencji (a dostanie jej nie było w tamtym momencie możliwe), albo żadnej. Próby wycofania się spełzły jednak na niczym. Czułam się przytrzymywana za rękę i kuszona wizją posiadania brata i przyjaciela, jakiego nigdy dotąd nie miałam. Wiedziałam na pewno jedno: ten człowiek wyciągnął mnie daleko poza strefę mojego komfortu i nieustannie inspirował do ciągłego rozwoju. To mnie fascynowało, było intelektualnym i emocjonalnym wyzwaniem. Podobno byłam bezlitosna, „waląc w niego jak w bęben”. Wydawało mi się wtedy, że to lubił. (Po czasie okazało się, że jednak tego nie lubił.) Może faktycznie zbyt mocno okopałam się na swoich pozycjach, ale nasze kompletnie różne – jak wtedy myślałam – moralne postawy sprawiały, że czułam potrzebę bycia bardzo radykalną. Uważałam, że nie czas na rozważania o odcieniach szarości (które przecież doskonale widzę), kiedy ktoś najwyraźniej nie odróżnia czarnego od białego. Źle go oceniłam. Odróżniał czarne od białego dużo głębiej niż większość ludzi, których znam. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że dziś już rozumiem, że rozmowa z osobą o mocno zaniżonym poczuciu własnej wartości wymaga świadomości, że będzie ona przedstawiać fakty na swoją niekorzyść, że postawi się zawsze w gorszym świetle niż by mogła; że będzie najsurowszym sędzią dla samego siebie. Wtedy tego nie wiedziałam. To było zresztą źródłem wielu nieporozumień, bo jeśli coś nie składa mi się w spójną całość, na ogół mocno mnie uwiera i sprawia, że zaczynam szukać sensu na własną rękę, co najczęściej nie kończy się fortunnie (zrozumie to każdy, kto doświadczył kontaktu z jakimkolwiek prawopółkulowcem).

Koniec i początek

Cała opisana w „Wycieczce na planetę Dyskomfort” sytuacja rozgrywała się – choć mnie samej trudno w to uwierzyć – w ciągu zaledwie dwóch tygodni i kilku dni. Jej koniec był zasmucająco banalny – Drapieżnik przekroczył granicę ustaloną jako nieprzekraczalną, więc było dla mnie jasne (choć przykre), że to ostatnia próba dla mnie, czy z desperacji wybiorę nielojalność wobec siebie samej i będę rozdawać kolejne szanse, czy chirurgicznym cięciem skończę znajomość. Wyszłam z niej pomyślnie. Nie wiem nawet, czy było mi ciężko. Było mi dziwnie, ale ten niesamowity czas pomógł mi się zwrócić ku sobie, zrozumieć, że nie opuszczę się aż do śmierci. Być może przerabiałam traumę z wczesnej młodości, kiedy zawiodłam sama siebie w najtragiczniejszy z możliwych sposobów, nie umiejąc sobie poradzić z ogromem czyjejś podłości. Nie wiedziałam wtedy, że ta podłość nie mówi niczego o mnie. Dziś, mądrzejsza o tamte doświadczenia, zrozumiałam, że jeśli mam wybierać między sobą a kimkolwiek, wybór siebie musi być oczywisty. O dziwo tym razem był. Czułam wdzięczność do Drapieżnika za te wszystkie ważne lekcje, za odkrycie, że wreszcie mam kogoś, na kogo zawsze mogę liczyć, kto wyciągnie mnie z najgorszych tarapatów i zawsze obroni – siebie! Odzyskałam integralność ze sobą. Doceniłam swój wreszcie współpracujący z emocjami umysł. Wszystko zaczęło się układać. Oprócz jednego elementu. Pod każdym względem było tak dobrze, że nie chciałam tego zbyt mocno rozgrzebywać, ale zaczęłam mieć wrażenie, że weszłam na tak wysoki poziom samoświadomości, że… utraciłam bezpowrotnie łączność ze swoimi uczuciami. Że za bardzo wszystko rozumiem, by móc jeszcze cokolwiek poczuć. Myślałam, że to cena, którą muszę zapłacić.
Po trzech tygodniach Drapieżnik znalazł sposób, by do mnie dotrzeć ze swoim pożegnalnym listem, którego lektura (a liczył aż jedenaście stron!) była dla mnie przełomowa. Przede wszystkim zrozumiałam, że tamto przekroczenie moich granic wynikało wyłącznie z bezmyślności. Dziś myślę też, że było zachowaniem autodestrukcyjnym – motywowanym podświadomą chęcią zniszczenia czegoś, co było piękne i wartościowe. Kilka dni czytałam ten list bez przerwy. Nauczyłam się go w końcu na pamięć. I… odnalazłam w sobie brakujący element. Wreszcie zauważyłam wypełniające mnie po brzegi uczucie. Bez wstydu, bez cienia wątpliwości, bez kreowania jakichkolwiek scenariuszy, bez chęci posiadania. Czyste, żywe uczucie nieszukające ani poklasku, ani spełnienia, a przede wszystkim nieodbierające mi mnie. Wszystko dopiero wtedy znalazło swoje właściwe miejsce. (Dopiero wtedy zrozumiałam też w pełni magiczną piosenkę Ramony Ray „Wiem i mam”.) Dawno nie uroniłam tylu (niewiarygodnie oczyszczających) łez! Odkryłam też literacki talent Drapieżnika (nie pamiętam, kiedy czytałam coś równie znakomicie napisanego).
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę efektywność, był to chyba najgorszy list pożegnalny na świecie, bo nie dość, że niczego nie zakończył, to jeszcze tak naprawdę wszystko dopiero zaczął. Reszta potoczyła się niesamowicie szybko. Po trzech miesiącach, podczas których całkowicie przemeblował swoje życie, przyjechał do mnie jako wolny i gotowy na związek ze mną mężczyzna. Od tego momentu staliśmy się, z niewielkimi przerwami, właściwie nierozłączni.

I żyli długo i szczęśliwie

Czy to takie proste, że ludzie trafiają na siebie, zaczynają mieć przeświadczenie, że są dla siebie stworzeni i już wszystko układa się jak w bajce? Oczywiście, że nie! Potem okazuje się, że ona lubi zostawiać na stołach kubki z niedopitymi napojami, a on… właściwie nie ma wad, co niemiłosiernie ją drażni, bo początek znajomości wcale nie wskazywał na to, że w wyścigach o tytuł łatwiejszego partnera może w ogóle mieć jakąś konkurencję.
W zdrowym związku nie chodzi zresztą o to, żeby na siłę spełniać czyjekolwiek wyobrażenia idealnego życia we dwoje – to prosta droga do przyznania sobie prawa do przejęcia (niedopuszczalnej w partnerstwie) kontroli nad drugim człowiekiem. Myślę, że chodzi o umiejętność rozmowy i bezgraniczną szczerość, bez której nie da się zbudować nic wartościowego. Wiem, że nie byłabym dziś szczęśliwa, gdybym nie zrozumiała, że człowiekiem swojego życia jestem tylko i wyłącznie ja sama. Ukochany jest moim towarzyszem, przyjacielem i wsparciem. Pięknym wewnętrznie i zewnętrznie mężczyzną, którego szanuję, podziwiam i uwielbiam; właścicielem najdłuższych i najpiękniejszych męskich rzęs, jakie kiedykolwiek widziałam i najcudowniejszej barwy głosu, jaką kiedykolwiek słyszałam. Jest silnym, niezależnym, wolnym istnieniem. Piekielnie inteligentnym, niebywale mądrym, odważnym, prawym i dobrym człowiekiem z niepowtarzalnym poczuciem humoru. Mogę go słuchać godzinami (od kiedy nie mówi już tego, co wydaje mu się, że chcę usłyszeć), robiąc w głowie rozbiory logiczno-gramatyczne jego doskonale zbudowanych zdań i podziwiając jego ogromny zasób słów. Łączą nas wspólne pasje: jest znakomitym muzykiem (śpiewanie z nim to dla mnie mistyczne przeżycie), doskonale pisze, fantastycznie czuje muzykę współczesną, której często wspólnie słuchamy, czego nie muszę poprzedzać swoimi prelekcjami. Z drugiej strony urzeka mnie też obserwowanie go przy czynnościach, z których sama niewiele rozumiem. Kiedy coś w skupieniu rozkręca, albo skręca, otoczony całymi zastępami maleńkich obcych mi elementów, rozczula mnie, bo wiem, że patrząc na niego, widzę dokładnie to samo, co on, patrząc na mnie wśród moich kosmetyków. (No i ma też dla mnie dosyć symboliczne znaczenie, że Gabriel García Márquez w roku jego urodzenia wydał „Sto lat samotności”, a w roku mojego urodzenia – „Miłość w czasach zarazy”.)

Przeciwieństwa się nie przyciągają

Myślę, że wiele osób pada ofiarą funkcjonujących w powszechnej świadomości mitów na temat związków i to może zaważyć na podejmowaniu złych, a czasem nawet tragicznych w skutkach decyzji. Od dziecka słyszymy, że przeciwieństwa się przyciągają. To nieprawda. Owszem, inność może nas urzekać i ciekawić, ale prześledźmy, co się dzieje w literaturze i filmie, kiedy ułożona panienka wejdzie w relację z intrygującym bad boyem. Zmienia go! W swoim pojęciu oczywiście go ratuje i ocala, ale nazwijmy rzeczy po imieniu: mężczyzna będący kobieciarzem/nałogowcem/narwańcem/imprezowiczem, który trafia na „porządną” kobietę usiłującą zrobić z niego króla monogamii/abstynenta/oazę spokoju/domatora nie jest wcale przez nią ratowany, tylko nieakceptowany takim, jakim jest. Reasumując, to nie inność takiego mężczyzny nakręca decydującą się na związek z nim kobietę, lecz perspektywa ukształtowania go na własną modłę, perspektywa kontroli, a więc również perspektywa przemocy wykluczającej partnerstwo. Trudno też się dziwić, że osoba (nie zawsze jest to zresztą mężczyzna) pozwalająca się tak tresować szybko traci szacunek zarówno tresującego, jak i – co jeszcze bardziej tragiczne – swój własny.
Oczywiście zdarzają się sytuacje, w których ktoś zmienia swój dotychczasowy sposób postępowania pod wpływem fascynacji drugą osobą, ale po pierwsze musi to być wyłącznie jego własna decyzja, a nie efekt nacisków, a po drugie takie zmiany są możliwe, kiedy wcześniejszy styl życia nie wynikał z jego prawdziwej natury, lecz był wynikiem pogubienia i gdzieś w środku go uwierał.
Zakochujemy się nie w ludziach, którzy są naszymi przeciwieństwami, lecz w tych, w których umiemy odnaleźć siebie samych.  Ale dlaczego w ogóle o tym piszę? Ku przestrodze! W pewnym momencie z przerażeniem zdałam sobie sprawę z tego, że gdybym nie uświadomiła sobie tego wszystkiego w porę, być może, kierując się kłamliwą, serwowaną nam zewsząd wizją miłości, przeoczyłabym jeden z najcenNiejszych darów od losu.
Ponieważ od początku było dla mnie oczywiste, że moja znajomość z Drapieżnikiem opiera się na przyjęciu go takim, jaki jest, moje uczucia stały się dla mnie klarowne dopiero, kiedy zrozumiałam, jak wiele mnie z nim łączy, a nie dzieli. Wtedy poczułam się bezpiecznie (co automatycznie sprawiło, że opuściłam planetę Dyskomfort), umiejąc przyjąć bez świadomości jakiegokolwiek  zagrożenia występujące między nami różnice. Wiedziałam już, że zgadzamy się w tym, co dla mnie najistotniejsze, więc rozbieżności w naszym myśleniu przestały mnie niepokoić, a zaczęły fascynować.

Praca u podstaw

Choć każde z nas charakteryzuje się romantyzmem umiarkowanym (że tak to eufemistycznie ujmę), ludzie znający nas dobrze widzą światło, jakim wypełnia nas ta relacja. Czy mam poczucie, że TO TEN? Mam. Czy mam nadzieję, że nic nigdy się nie zmieni? Nie mam. Wiem, że nie od nas zależą ani kryzysy, ani chwilowe odpływy i przypływy uczuć. Od nas zależy, jak bardzo będziemy na siebie uważni (zarówno siebie nawzajem, jak i siebie samych) i nie w bliżej nieokreślonym kiedyś tam, tylko każdego dnia.  Zmiany są wpisane w rozwój. W związku trudniej to zaakceptować, bo tam zmieniamy się nie tylko my sami, ale też partner oraz trzeci byt, jakim jest relacja.
Jak praktykować uważność na siebie? Bardzo prosto – dużo szczerze i otwarcie rozmawiając. Ludzie często wstydzą się mówić najbliższym, że nie są szczęśliwi; nie chcą nikogo urazić, nie chcą być niegrzeczni. Zupełnie, jakby nie zdawali sobie sprawy, że rzeczy zamiecione pod dywan nie tylko nie znikają, ale stają się większe. W efekcie narastającej w nas frustracji albo staniemy się agresywni w stosunku do partnera, albo zaczniemy się stopniowo od niego oddalać. Więc czyż nie lepiej jednak czasem urazić? Zwłaszcza, że zdrowa komunikacja rzadko kiedy niesie ze sobą realne ryzyko zrobienia komuś przykrości.
Przez cały ten niesamowity czas zarówno wyjazdu na planetę Dyskomfort, jak i powrotu z niej, a potem rozpoczęcia związku, nauczyłam się rozmawiać na chyba wszystkie możliwe tematy – od najbardziej błahych, po te krępujące, łącznie z ustalaniem, na które rozmawiać nie będziemy. Okazało się, że życie w relacji może być proste pod warunkiem, że cały czas pamiętamy, gdzie się kończy moje ja i zaczyna ja drugiej strony, ale także gdzie się dokładnie znajduje przestrzeń my. No, może jeszcze też pod drugim – kiedy się swojego partnera zwyczajnie lubi!

❤️ Z okazji dzisiejszych Walentynek składam Wszystkim swoim Czytelnikom nNajserdeczniejsze życzenia! ❤️

P.S. Na deser łączę piosenkę, którą nagrałam naprędce na samym początku znajomości z Drapieżnikiem. Uśmiechem próbowałam zatuszować wyczerpanie emocjonalne, poczucie chwilowej, lecz dojmującej pustki i przerażenie siłą, jaką w sobie przez przypadek odkryłam. Byłam wtedy przekonana, że śpiewam do niego. Dziś rozumiem, że adresatką tego nagrania byłam również ja sama.

Mary Kay: zimowe nNowości i pielęgnacyjna klasyka

fot. Marianna Patkowska

Ledwo co się zdążyłam nacieszyć cudowną jesienną nowością Mary Kay, czyli serią Naturally (wegański olejek zdecydowanie wygrywa konkurs na mój ulubiony kosmetyk ostatniego czasu), a już wjechały nowości zimowe! I to zarówno takie bardziej dorosłe, do świadomej pielęgnacji skóry, jak Rewitalizujące Serum C+E™ TimeWise®, jak i te, których posiadanie ekscytuje mnie niczym małą dziewczynkę, czyli fantastyczne Nawilżające UltraBłyszczyki Unlimited™ w szerokiej gamie odcieni i rodzajów – dla każdej karnacji, na każdą okazję!
Od pewnego czasu używam też znakomitych Hydrożelowych Ultranawilżających Płatków pod Oczy, które pojawiły się w katalogu Mary Kay rok temu i zagościły w nim na dobre, więc i o nich z przyjemnością napiszę kilka słów.

💋 Pielęgnacyjna klasyka

 👁 Hydrożelowe płatki pod oczy

fot. Marianna Patkowska

Czy wiecie, że skóra wokół oczu jest aż siedem razy cieńsza od tej na pozostałej części twarzy? Przez swoją delikatność bardzo szybko się wysusza i łatwo ją podrażnić. Nie trzeba wiele, aby ją zaniedbać. Jeśli dodatkowo, jak ja, spędzacie sporo czasu przed ekranem komputera czy komórki, prędzej czy później dotkliwie odczujecie zmęczenie oczu i otaczającej je skóry.

📌 Pierwszą podstawową radą jest nieustanne nawadnianie się (choć brzmi to banalnie, sama niedawno doświadczyłam przykrych skutków zapominania o piciu wody – widoczne efekty po wyrobieniu w sobie tego nawyku zdumiały mnie samą!).
📌 Drugą, stosowanie codziennie rano i wieczorem Przeciwzmarszczkowego Kremu pod Oczy Age Minimize 3D™ TimeWise®.
📌 Trzecią – fantastyczne Hydrożelowe Ultranawilżające Płatki pod Oczy Mary Kay! Nawilżają, odświeżają i redukują opuchnięcia. Są bardzo cienkie, a – zwłaszcza, kiedy trzymamy je w lodówce – położone pod oczy przynoszą natychmiastowe ukojenie.

👁 Sposób użycia:

✔️ odkręć wieczko i wyjmij przekładkę oddzielającą płatki
✔️ przy pomocy przeźroczystej szpatułki wyjmij płatek hydrożelowy
✔️ umieść go na oczyszczonej skórze pod jednym i drugim okiem
✔️ pozostaw płatki na 20 minut i zrelaksuj się, następnie zdejmij je i wyrzuć;
delikatnie wklep w skórę żel, który pozostał po płatkach

💶 195 zł

💋 Zimowe nNowości

🍋 Rewitalizujące Serum C+E

fot. Marianna Patkowska

Starym i zgorzkniałym można być nawet w wieku trzydziestu lat, a młodym, otwartym i pogodnym dożyć dziewięćdziesiątej wiosny. Najbardziej nieskazitelna cera nie zatuszuje szpetoty charakteru, podobnie jak odciśnięte na niej znaki czasu nie zgaszą tego płomienia w oczach, który hipnotyzuje innych. Piękno bierze się z naszego wnętrza, dlatego tak łatwo rozpoznać osoby po terapii – promienieją, kiedy doszukają się w końcu esencji siebie samych. Jeśli jesteśmy jednak zdecydowani, by oślepić resztę świata swoim blaskiem nie tylko wewnętrznym, ale też zewnętrznym, prędzej czy później zadamy sobie pytanie:

Czy można poszukać tajemniczego eliksiru młodości?

– pytanie, jakie prędzej czy później sobie zadamy

Można, tylko po co, skoro mamy dostęp do witaminy E?! Miano witaminy młodości zawdzięcza ona swoim cudownym właściwościom:

📌 poprawia ukrwienie skóry
📌 zwiększa elastyczność tkanki łącznej
📌 opóźnia proces starzenia skóry
📌 działa odżywczo
📌 stosowana miejscowo działa przeciwzapalnie i przeciwobrzękowo
📌 natłuszcza skórę
📌 nawilża skórę
📌 ujędrnia skórę
📌 wygładza skórę

Dzięki nim opóźnia przykre i nieuchronne procesy starzenia się skóry. Jest też jednym z najsilniejszych przeciwutleniaczy znanych nauce. A gdyby to witamina E pewnego razu zapytała:

Czy można poszukać tajemniczego eliksiru przedłużającego moją żywotność?

– hipotetycznie zadane przez witaminę E pytanie

Odpowiedź brzmiałaby: można, tylko po co, skoro mamy dostęp do witaminy C?! Czysta witamina C, wykorzystana w najnowszym Rewitalizującym Serum C+E™ TimeWise® Mary Kay (i pozyskiwana z aż trzech źródeł) nie dość, że wydłuża żywotność doskonałej dla nas witaminy E, to jeszcze pomaga w pełni wykorzystać jej niesamowity potencjał.
Reasumując, nie ma nic lepszego dla naszej skóry niż witamina E, z kolei dla witaminy E nie ma nic lepszego niż witamina C. A my dostajemy tę wspaniałą kompilację w jednym serum!

🍋 Rewitalizujące Serum C+E™ TimeWise® Mary Kay:

📌 widocznie ujędrnia skórę
📌 skutecznie chroni skórę przed negatywnymi czynnikami środowiska zewnętrznego
📌 rozjaśnia skórę, nadając jej promienny blask
📌 zmniejsza widoczność drobnych linii
📌 nie zatyka porów

🍋 Sposób użycia:

✔️ przy każdym użyciu aplikuj taką ilość produktu, by dosięgnął kolejnej podziałki w okienku buteleczki
✔️ rozprowadź serum równomiernie na twarzy, ruchami skierowanymi do góry i na zewnątrz
✔️ pozostaw na twarzy do wchłonięcia
✔️stosuj dwa razy dziennie – rano i wieczorem – tuż po umyciu twarzy Oczyszczającym Mleczkiem 4-w-1 Age Minimize 3D™ TimeWise® Mary Kay

💶 249 zł

💳 Kup Rewitalizujące Serum C+E™ TimeWise® Mary Kay!

💄 Nawilżające UltraBłyszczyki

fot. Marianna Patkowska

Co lubię w błyszczykach? Wszystko! Oczywiście, czasem okoliczności wymuszają na nas użycie tradycyjnej szminki, jednak błyszczyki wydawały mi się zawsze mniej zobowiązujące, no i łatwiejsze do starcia w sytuacjach intymnych! Kiedyś błyszczyki kojarzyły się wyłącznie z – jak sama nazwa wskazuje – nadaniem ustom błysku i delikatnymi, naturalnymi kolorami. Dziś mamy całą gamę przeróżnych możliwości – od błyszczyków matowych po perłowe, od niemal niezauważalnych kolorów po odważne czerwienie.
Co lubię w Nawilżających UltraBłyszczykach Unlimited™ Mary Kay? Wszystko do kwadratu! Utrzymują się na ustach cały dzień, mocno je nawilżając, przez co są prawie nieodczuwalne. Piękny i prosty projekt opakowania jest również funkcjonalny – ułatwia nabranie aplikatorem odpowiedniej ilości produktu. Zawiera również – co po przeczytaniu wcześniejszego rozdziału z pewnością ucieszy każdego! – zarówno witaminę E, jak i C!

💄 Nawilżające UltraBłyszczyki Unlimited™ Mary Kay:

📌 nie sklejają ust
📌 natychmiastowo nawilżają
📌 zapewniają ustom jedwabisty połysk

💶 75 zł

💳 Kup Nawilżający UltraBłyszczyk Unlimited™ Mary Kay!

💄 Sheer Illusion

fot. Bożena Szuj

Czy to naturalne piękno, delikatny błyszczyk czy może czysta iluzja? Trudno powiedzieć. Jedno jest pewne: jeśli lubisz subtelnie i niezobowiązująco podkreślać swoje usta, muskając je bladoróżowosrebrnym blaskiem, błyszczyk Sheer Illusion jest najlepszym wyborem! Idealnie sprawdzi się zarówno jako wykończenie mocniejszego makijażu na specjalne okazje, jak i niemal niedostrzegalnego makijażu dziennego.

fot. Bożena Szuj

💄 Fancy Nancy

fot. Bożena Szuj

Lubisz połączenie subtelności błyszczyku z lekkością złotobrzoskwiniowego odcienia szminki? Poznaj kokietującą Fancy Nancy! Sprawdzi się zarówno w roli grzecznej, jak i odrobinę niegrzecznej dziewczynki. W każdej z tych odsłon będzie się odznaczać klasą i niebywałym wdziękiem.

fot. Bożena Szuj

💄 Beach Bronze

fot. Bożena Szuj

Tęsknisz za plażą i wypracowywanym w pocie czoła złotym brązem gorącego ciała? Ewentualnie za momentem, w którym po zjedzeniu czekoladowego ciastka, twoje usta pokrywa rozpuszczona mleczna czekolada? Beach Bronze przypomni Ci wszystkie najwspanialsze chwile beztroski, zmieniając Cię w Królową Lata nawet w środku mroźnej zimy.

fot. Bożena Szuj

💄 Pink Ballerina

fot. Bożena Szuj

Różowej Baletnicy nie przeszkodzi nawet brak spódnicy, by zachwycić zmysłowością, słodyczą, niewinnością i stylem! Pink Ballerina to perłowy błyszczyk o cudownym bladym odcieniu różu charakterystycznym dla marki Mary Kay. Delikatny, ale wyrazisty, grzeczny, ale z pazurkiem – idealnie dopełni zarówno stonowany makijaż dzienny, jak i elegancki wieczorowy na wielkie wyjścia. Na przykład do Opery Narodowej. Na przykład na „Jezioro łabędzie”.

fot. Bożena Szuj

💄 Pink Fusion

fot. Bożena Szuj

Kochasz wszystkie wcielenia różu, a wzrost jego intensywności pokrywa się ze wzrostem intensywności Twoich doznań? Tęsknisz za starymi dobrymi modelami Lalek Barbie, które zachwycały swoją niewystępującą w przyrodzie nienaturalnością, tworząc swoim jestestwem piękniejszy świat? Jesteś świadomą swojej siły, seksualności, dojrzałości i równocześnie dziewczęcości Kobietą, która wie, jaką moc niesie ze sobą odważny róż? Pink Fusion jest błyszczykiem stworzonym właśnie dla Ciebie!

fot. Bożena Szuj

💄 Berry Delight

fot. Bożena Szuj

Pragniesz skrycie, by na Twojej twarzy zagościła jagodowa rozkosz? Mary Kay przybywa na ratunek z perłowym błyszczykiem Berry Delight! Odważny, a równocześnie elegancki głęboki kolor wpadający w ciemną śliwkę zachwyci wszystkich koneserów – zarówno czynnych, jak i biernych.

fot. Bożena Szuj

💄 Evening Berry

fot. Bożena Szuj

Lubisz się wyróżniać, wychodzić poza schemat, nie pozostawać niezauważoną? Sięgnij po odważny, wyjątkowy kolor jagód, któremu – w przeciwieństwie do Berry Delight – nie można zarzucić zachowawczości i klasycznej nuty! Evening Berry nawet najskromniejszemu makijażowi doda dzikości i nieoczywistości.

fot. Bożena Szuj

💄 Iconic Red

fot. Bożena Szuj

Królową klasyki oraz ponadczasową modą, która zawsze będzie elegancka, intrygująca i obezwładniająca interlokutora płci męskiej są wyraziste czerwone kobiece usta, więc (u)wodząca na pokuszenie ikoniczna czerwień kremowego błyszczyku Iconic Red to must have każdej damy.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę krótki filmik reklamujący Nawilżające UltraBłyszczyki Unlimited™ Mary Kay mojego autorstwa, w którym wykorzystałam fragment swojej autorskiej piosenki „Zbyt mało bólu” z płyty „Złamane”.

Odwiedź mój sklep!