Praca w sex shopie

fot. Bożena Szuj

Historia mojej pracy w sex shopie jest niestety bardzo krótka – zaledwie dwudniowa. Rekrutacja rządzi się swoimi prawami i choć bardzo spodobałam się menadżerce sklepu, w którym miałam szkolenie, umowa ostatecznie została podpisana z kimś szkolonym wcześniej i dłużej w innym sklepie (gdyż mowa tu o sieci sklepów) już w drugim dniu moich praktyk. Podziękowano mi z ogromnym żalem. Sama też go czułam, ale szukanie pracy w nowym miejscu, kiedy mieszka się w dwóch przeciwległych częściach Polski, z zasady nie jest łatwe. Trudno, nie wyszło. Zyskałam jednak fantastyczne doświadczenie, którym postanowiłam się podzielić. Przede wszystkim dlatego, że po rozmowach z ludźmi – w większości bardzo zresztą pozytywnie nastawionymi – zorientowałam się, jak dużo mitów na temat sex shopów ciągle funkcjonuje w świadomości nawet całkiem młodych osób. I choć to, że pracownik sex shopu nie oferuje usług seksualnych, tylko jest zwykłym sprzedawcą bielizny oraz wszelkich gadżetów erotycznych (w bardzo małej części również medycznych), jest dla mnie żenująco oczywiste, musi jednak chyba wybrzmieć. Tak więc nie, przez te dwa wspaniałe dni nie tańczyłam na rurze, nie rozbierałam się przed nikim, nie wykonywałam też erotycznego masażu, ani żadnych innych seksualnych czynności za pieniądze. Byłam sprzedawcą. Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że sprzedawcą z powołania, ale o tym za chwilę.

Pruderia

fot. Bożena Szuj

Myślę, że jako społeczeństwo, wszyscy w mniejszym lub większym stopniu jesteśmy zarażeni wirusem pruderii. Większość winy za ten stan rzeczy ponosi Kościół katolicki (odciskający gigantyczne piętno na naszej kulturze), który zachęca do skrzywionego i wypaczonego postrzegania seksu jako czegoś wstydliwego, dopuszczalnego wyłącznie między dwojgiem heteroseksualnych osób po ich wcześniejszym ślubie kościelnym, najlepiej wyłącznie w celu prokreacji (choć ten ostatni pogląd się powoli,  b a r d z o  p o w o l i  zmienia). Niemal wszystko, co wykracza poza ten model, wkładane jest do wora „dewiacji”. Równocześnie nigdy nie udało mi się usłyszeć z ust kościelnych hierarchów wyraźnego potępienia gwałtów (w tym też tych małżeńskich) czy czynów pedofilskich. Te drugie, jeśli dopuszczają się ich księża, są zresztą uznawane raczej za ludzką słabość niż zboczenie.
I chciałabym być dobrze zrozumiana. Gdybyśmy mieli do czynienia z grupą, która uważa, że uprawiać seks mogą tylko heteroseksualne, monogamiczne osoby dopiero po zawarciu sakramentu małżeństwa i wg tych przekonań żyje sama, nie miałabym z tym problemu. (Może oprócz tego, że takie przekonania mogą prowadzić do wielu złych rzeczy, których skutki odczują też osoby spoza grupy, takich jak np. dyskryminacja osób nieheteronormatywnych.) Realny problem nie tkwi w tym, że grupa ludzi ma przekonania, które wciela w swoje własne życie. Realny problem tkwi w niezdrowym dążeniu do narzucenia swoich przekonań innym ludziom spoza tej grupy. Tym bardziej, że – co zastanawiające – bardzo niewielu deklarujących te przekonania ludzi, faktycznie wciela je w swoje własne życie. Choć to już bardziej kwestia hipokryzji, niż pruderii, jednak pruderia rodzi się nie z prawdy, lecz zakłamania. Z wypaczonego obrazu seksualności, która w gruncie rzeczy nie może być przecież ani zła, ani dobra. Podobnie, jak reszta naszej fizjologii. Mimo wielu podobieństw, znacząco się też od siebie różnimy. Także na tym polu. Mamy różne orientacje, różne seksualne preferencje. Nie wszyscy z nas odnajdują się w związkach tylko dwuosobowych, nie wszyscy z nas łączą seks z głębokim uczuciem pozwalającym wejść w relację, nie wszyscy z nas chcą zawierać związek małżeński, nie wszyscy chcą też mieć dzieci. Byłoby o wiele prościej, gdyby seks przestał być tematem tabu, bo moglibyśmy wtedy lepiej zrozumieć, jak wygląda świat.
Dużo się teraz wreszcie mówi o nierównym podejściu do pokazywania na plaży kobiecych i męskich klatek piersiowych. (Polecam Wszystkim wejście na profil Mum and the city i uważne prześledzenie zapisanej relacji o strojach kąpielowych dla dzieci – majteczki są dostępne tylko dla chłopców; małe dziewczynki mają do dyspozycji kostiumy zakrywające także górę.) Wszystkie te, dosyć dziwaczne, tezy o kobiecym (a nawet dziewczęcym, będącym dopiero w bardzo dalekiej przyszłości kobiecym) biuście, który „jest ze swojej natury seksualny” znów wynikają z niewiedzy i przyzwyczajenia do starego modelu. (Mówię to zresztą trochę wbrew sobie, gdyż akurat obfity kobiecy biust oddziałuje na mnie mocno seksualnie, jednak idąc tym torem myślenia, trzeba byłoby zabronić chodzenia boso, gdyż fetyszystów stóp również nie brakuje.) Spodobał mi się mem, w którym na plaży, opalającej się topless kobiecie o bardzo małym biuście, każe się zakryć mężczyzna, którego piersi są o co najmniej trzy rozmiary większe. A już najbardziej kuriozalnym argumentem jest dla mnie ten o dzieciach w pobliżu. Dzieci mają problem nie z czyimś gołym opalającym się ciałem (i na wszelki wypadek zaznaczę, że piszę o odsłonięciu kobiecego biustu na plaży, nie zaś o spółkowaniu na niej!), lecz z niezdrową reakcją otaczających go dorosłych. Nawiasem mówiąc, taką reakcją można u dziecka wywołać ogromną traumę i nieodwracalne szkody. Mało osób zdaje sobie z tego nawet sprawę. Bo ta mieszanina wstydu i przerażenia jest dla dziecka koszmarem. Gołe ludzkie ciało nie, jeśli dorosły nie zacznie go niepotrzebnie seksualizować.
Sama zostałam zarażona wirusem pruderii we wczesnym dzieciństwie. W momencie i w sposób, których nie pamiętam. Długie lata moja buntownicza natura, która nie znosi konwenansów, głupoty, nakazów, zakazów i uważa wolność za najważniejszą wartość, walczyła z narzuconą nieprawdziwą wizją seksualności i… wcale nie wygrała. Po latach terapii i autoterapii, integrowania się ze sobą, rozumienia siebie lepiej, mogę powiedzieć, że jestem w zupełnie innym, lepszym i przede wszystkim zdrowszym punkcie. Bliżej siebie. Nadal jednak stare lęki potrafią na mnie spaść w najmniej oczekiwanym momencie. Na szczęście wiem już, że to nie ja. I że miną.
Świat byłby piękny, gdybyśmy porzucili wszystkie nieprawdziwe i krzywdzące nas oraz innych przekonania o ludzkiej seksualności i zaczęli w pełni szanować drugiego człowieka. Bo tak – niezdrowe podejście do seksu być może wbrew pozorom, jasno przekłada się na brak szacunku do ludzi. Nie reagowalibyśmy wtedy w tak histeryczny sposób chociażby na hasło sex shop. W końcu to sklep jak sklep (pomimo nazwy – nie handluje seksem).

fot. Bożena Szuj

Wyobrażenia vs rzeczywistość

fot. Bożena Szuj

Kiedy byłam dzieckiem, w ścisłym centrum mojego rodzinnego miasta znajdowało się skupisko sex shopów. Pamiętam, że te brudne ohydne budy już z zewnątrz napawały mnie obrzydzeniem, a moja bujna wyobraźnia podpowiadała mi kosmiczne scenariusze, co też może się znajdować/odbywać w środku. Mniej więcej taki obraz sex shopu wrył mi się w świadomość – wstrętny warszawski blaszany barak.
Moja historia z poznawaniem sex shopów od środka jest już pełnoletnia. Dokładnie osiemnaście lat temu pierwszy raz weszłam do sex shopu w Czechach ze swoim ówczesnym partnerem. No i doznałam szoku. Na półkach poukładane w niezwykłym porządku zestawy bielizny. Głębiej, dyskretnie zabawki erotyczne. Za ladą siedziała pani, która – wydawało mi się, że – spokojnie mogłaby być moją babcią. Szczupła, w okularach o grubych oprawkach, ubrana jak nauczycielka starej daty w wąską, kraciastą spódnicę za kolano i jasnobrązowy sweter. Ona nie mówiła po angielsku, my nie mówiliśmy po czesku, więc na migi pokazywaliśmy sobie, że wibrator wibruje i robi „wrrr, wrrr”. No czeski film!
Potem okazało się, że w Polsce również w bardzo wielu fantastycznych miastach bywa normalnie. Na ogół wyjątkowo miła i fachowa obsługa, z biegiem lat coraz bardziej imponujący asortyment. Sex shop szczególną rolę odegrał też w przeuroczym filmie „Amelia”, choć rzecz jasna był całkowicie przerysowany.
No ale mamy już od jakiegoś czasu XXI wiek. Wzrasta świadomość, Polska się w rekordowym tempie laicyzuje, a mnie – choć nie mam w gronie najbliższych osób ludzi chorobliwie cnotliwych – mimo wszystko udało się, à propos swojej nowej pracy, usłyszeć, że „jestem chyba na taką pracę za delikatna”, czy że mam na nią „zbyt subtelną urodę”. Moja delikatność w sprzedaży gadżetów erotycznych klientom często trochę zawstydzonym była tylko i wyłącznie atutem. A choć subtelność mojej urody bardzo sama cenię (makijażem mogę się zmieniać, co uwielbiam!), nie bardzo umiem sobie wyobrazić, jakie mogłaby mieć znaczenie w sprzedawaniu produktów w sklepie. Bo sprzedawanie w sex shopie nie wypełnia żadnego scenariusza filmu porno. Sprzedawcy nie wydymają zalotnie ust, a sprzedawczynie, zdejmując coś z drabiny nie ukazują klientom spod skąpej spódniczki braku majtek. Nie umiem sobie wyobrazić czegoś bardziej niestosownego (i śmiesznego równocześnie). Ludzie przychodzą tam kupić gadżety do seksu, a nie po seksualne doznania. Dobry sprzedawca, to przede wszystkim kompetentny sprzedawca.
Na rozmowie kwalifikacyjnej zostałam zapytana, czy obsługiwanie osób homoseksualnych i transseksualnych sprawiłoby mi dyskomfort. I zrobiło mi się niewymownie wstyd za to, gdzie żyję. Bo żyję w miejscu, w którym za normę przyjmuje się dyskryminację i wykluczanie ludzi ze względu na ich orientację. W miejscach cywilizowanych nikt by mi takiego pytania nie zadał, bo ono obraża. To tak, jak spytać, czy przypadkiem nie jesteś faszystą. Moralni ludzie nie są faszystami, homofobami, czy antysemitami. Zrozumiałam podczas tej rozmowy, co zresztą wybrzmiało całkiem wprost, że dla osób transseksualnych czy homoseksualnych często sex shopy są rodzajem bezpiecznej przystani, w której mogą być sobą, w której nie są osądzane, potępiane czy wyszydzane. W której mogą nawet opowiedzieć swoją historię i poczuć się dobrze z samymi sobą.
Czy praca w sex shopie jest więc pewnego rodzaju misją? Nie, to namiastka normalności, od jakiej zdążyliśmy niestety odwyknąć.

fot. Bożena Szuj

Praca, nauka, zabawa

fot. Bożena Szuj

A wszystko zaczęło się tak… Pewnego słonecznego dnia pojechałam z Partnerem z Wrzeszcza do Gdańska i on ciągnął mnie do kościoła, a ja jego do sex shopu (dzień, jak co dzień). Po jego krótkim i ekscytującym architektonicznym wykładzie, znaleźliśmy się w końcu tam, gdzie chciałam. Miły, klimatyzowany sklep. Na dole bielizna erotyczna i trochę mniejszych gadżetów za ladą, na górze – na którą nie weszliśmy – zabawki. Wrażenie zrobiła na nas obsługa sklepu. Przyjazna i miła. Jako, że akurat szukałam pracy, wychodząc, westchnęłam do Partnera „jaka szkoda, że nie szukają pracownika”, po czym… zauważyłam na drzwiach kartkę, że szukają! Wróciłam, zaproszono mnie na rozmowę i zostałam przyjęta na czas próbny. Nie wyszło, czego żałuję niesamowicie, bo fantastyczne pracujące tam dziewczyny przyjęły mnie z niesamowitą serdecznością. (A już używaniem do kawy mleczka zamiast mleka, zupełnie skradły moje serce!)
Te zaledwie dwa, za to bardzo intensywne, dni były dla mnie nie lada wyzwaniem. Najpierw dziewczyny pokazały mi dokładnie każdy regał, co do czego służy, jakie są przedziały cenowe i jakich pytań możemy się od klientów spodziewać. A następnego dnia dały mi trzy godziny na samodzielne nauczenie się każdej półki i zrobiły mi z tego egzamin. Mój mózg prawie eksplodował. Ostatnim razem uczyłam się czegokolwiek w takim tempie prawdopodobnie na studiach. Po latach romansu z pornografią, ocierającego się w pewnym momencie mojego życia niemal o uzależnienie, przyswajanie wiedzy nowej idealnie uzupełniało się z wiedzą, którą już w głowie miałam. Coś pamiętałam, coś dopiero złożyło mi się w całość. Mimo niemałego stresu, było to fantastyczne doświadczenie!

fot. Bożena Szuj

Co dostaniemy w sex shopie
i kim są jego klienci?

fot. Bożena Szuj

Zacznę od asortymentu, bo ten może przyprawić o zawrót głowy. Cały jeden regał zajmowały same stymulatory łechtaczki i kulki do ćwiczeń mięśni Kegla, czyli tzw. kulki gejszy. Jak ważne jest ćwiczenie tych mięśni, zwłaszcza po porodzie, nie muszę chyba nikomu tłumaczyć. Elektrostymulacja, jajeczka na pilota, który działa do piętnastu metrów, bezdotykowe stymulatory łechtaczki (tzw. pingwinki), stymulatory soniczne (Sonę Leto reklamowała w swoim podcaście sama Okuniewska!) to dopiero początek. Niektóre produkty mnie rozbawiły, jak stymulator w kształcie ust, inne ujęły, jak stymulator w kształcie poruszającego się języka (cudowny pomysł!), jeszcze inne zachwyciły, jak stymulator o mięciutkim, silikonowym zakończeniu w formie kwiatu. Dalej różdżki, zwane też mikrofonami – gadżety przypominające wibratory, ale zakończone większą główką również służącą do stymulacji łechtaczki.
Wibratory to temat rzeka, podobnie zresztą jak dilda. Zasada (której nie znałam, błędnie używając tych nazw jak synonimów) jest taka, że wibratory wibrują i mogą, acz nie muszą, przypominać wyglądem penisa, natomiast dilda z założenia mają przypominać penisa, ale nie wibrują. I od tej, wydawałoby się prostej, zasady, jest oczywiście masa wyjątków, gdyż istnieją zarówno dilda, które wibrują, jak i takie, które wcale nie są realistycznym odwzorowaniem penisa. Zdumiała mnie dostępna na rynku oferta. Zarówno wibratory, jak i dilda można dziś znaleźć dosłownie do wyboru, do koloru. Takie, które poruszają się ruchem posuwisto-zwrotnym, jak i rotacyjnym. Takie, które stymulują równocześnie pochwę, łechtaczkę i odbyt, lub tylko dwa lub jedno z wymienionych miejsc. W większości są wykonane z silikonów oraz silikonów medycznych. Mnie zachwycił materiał, którego nie znałam – cyberskórka. Coś niebywale realistycznego i przemiłego w dotyku!
Problem w przyswajaniu wiedzy nastręczyła mi półka analna, bo cały czas myślałam w kategoriach: klient – kobieta, klient – mężczyzna heteroseksualny, klient – mężczyzna homoseksualny. Z pomocą przyszły koleżanki, wygłaszając złotą zasadę: „ogranicza nas tylko nasza wyobraźnia”. I nią rzeczywiście trzeba się w sex shopie kierować, niezależnie, czy jest się sprzedawcą, czy klientem. Oczywiście warto wiedzieć, jakie mają rozmiary korki analne, jak również to, który element w wibratorach analnych stymuluje prostatę (taki wibrator jest droższy i nie ma sensu namawiać na niego kogoś, kto szuka wibratora analnego dla kobiety). Warto też wiedzieć, czemu do penetracji analnej lepiej używać wibratorów właśnie do tego przeznaczonych. Otóż są skonstruowane tak, że na pewno nie zostaną w chwili rozkoszy przez ciało zassane. Ale nadal wychodzimy od jakichś sugestii, a rolę kluczową odgrywa tu fantazja i wyobraźnia użytkowników zabawek. Inna sprawa, że szukając wibratorów analnych znów napotkamy na mnóstwo niesamowitych rodzajów. Od tych najbardziej klasycznych po te imitujące rimming.
Właściwie tylko jeden produkt w sklepie wywoływał we mnie poczucie dyskomfortu. Na półce przeznaczonej dla miłośników fetyszu, znajdował się ogromnych rozmiarów dilator. Wyglądał jak gigantyczna długa i całkiem szeroka śruba, którą… mężczyźni mogą rozszerzyć sobie cewkę moczową. Penisem wyobraźni poczułam przeszywający ból. Co więcej, cewka nie ma możliwości powrotu do dawnych rozmiarów, o czym musimy klientów uprzedzić. Ciekawe też, że dilatory dla kobiet są trochę czym innym – mają bardziej medyczne zastosowanie. Rozszerzają pochwę, przez co idealnie nadają się do radzenia sobie z dolegliwością wielu dziewic – pochwicą. Myślę, że to dużo zdrowsze i lepsze rozwiązanie, niż przepisywane przez ginekologów maści znieczulające.
Przy półce z asortymentem dla fetyszystów dowiedziałam się też, że wszelkie maski do seksu sado-maso z zasłoniętymi oczami są dla osób uległych, a te z odsłoniętymi dla osób dominujących. Niby oczywiste, ale nie wiedziałam o tym wcześniej.
Huśtawki, kajdanki, liny do wiązania, płyty DVD (co w dobie internetu trochę dziwi) oraz pompki do powiększania warg sromowych, penisów, czy ust chyba nie wymagają komentarza. Mnie zaintrygowały natomiast masturbatory dla mężczyzn, o tak czasem niepozornych kształtach, wypełnione cyberskórką w kształcie waginy. Niektóre – tak, jak zresztą wibratory – podgrzewane!
Moje natrętna potrzeba uporządkowania, co jest dla kogo, okazała się istotna, kiedy poznawałam ofertę strap onów, czyli pasów z penisem. Strap ony dla mężczyzn różnią się od strap onów dla kobiet tym, że są puste w środku (mężczyzna wypełnia strap on własnym penisem). Przy tej okazji poznałam wypełniacze do bielizny dla mężczyzn, które sprawiają, że ich genitalia wyglądają pełniej – podobno ich nabywcami są na ogół osoby transseksualne, czekające na operację zmiany płci. Zapoznałam się także z całkiem niemałym asortymentem nakładek na penisy dla mężczyzn. Koleżanki na moje pytanie, czy to może sprawiać przyjemność zakładającemu to mężczyźnie, bez ogródek przyznały, że nie. Że jest to raczej chwilowa pomoc w czasie problemów z erekcją, by usatysfakcjonować drugą stronę. Pomyślałam wtedy, że w tym sklepie naprawdę znajdują się artykuły ratujące życie. Przynajmniej życie seksualne. Sama zresztą słyszałam, jak jedna z klientek opowiadała drugiej, wskazując na soniczny stymulator łechtaczki, że to urządzenie uratowało małżeństwo jej siostry po porodzie. Można się śmiać, ale doczekaliśmy czasów, w których złe zszycie kobiety po porodzie, czy utrzymujące się problemy z potencją nie przekreślają wcale szans na wspaniały, satysfakcjonujący seks. To doskonała wiadomość!
Bielizny erotycznej nie trzeba chyba omawiać. Jest tak popularna, że niemal każdy szanujący się sklep z bielizną ma ją w swojej ofercie. Ja natomiast przejdę do działu, na którego punkcie oszalałam. Mianowicie działu z butami. To w sumie zabawne, że buty na obcasie, który odpowiada mi najbardziej, w Grecji dostanę w każdym obuwniczym, a w Polsce dopiero w sex shopie. I czego by nie mówić o całej tej striptizowej otoczce, czego by nie mówić o tej estetyce, czy o jej koneserach, jednak kiedy zobaczyłam niektóre pary butów – a, dla przypomnienia, wszystkie szpilki w sex shopie są do tańca na rurze – naprawdę nabrałam do tych tancerek szacunku. Taniec, a już zwłaszcza taniec na rurze, sam w sobie jest dziedziną wymagającą, ale taniec na rurze w dwudziestocentymentrowych cienkich szpilkach (na platformie, ale jednak w szpilkach) jest ogromną, wyćwiczoną w pocie czoła umiejętnością, którą należy docenić. Mamy różne rodzaje platformy. Najniższa delight i potem bardziej odważna adore to buty, które ciągle jeszcze są wyglądem zbliżone do zwykłych odważnych szpilek. Platforma flamingo jest nienaturalnie wysoka i zaczyna przypominać karykaturę buta (co nie znaczy, że na rurze nie może prezentować się świetnie). Natomiast platformy xtreme są już tak wysokie, że nie zaleca się w nich nawet stać (ani tym bardziej tańczyć!). Są to „buty do łóżka”, dla fetyszystów butów. O, fetyszyści butów! Rozumiem Was, jak nikt!
No a teraz kilka słów o klientach. Kim są? Są normalnymi ludźmi w każdym wieku (powyżej osiemnastego roku życia). Najlepiej się pracuje z tymi, którzy wiedzą, czego szukają, zadają rzeczowe pytania i nie peszą ich rzeczowe odpowiedzi. Ale są i tacy, którzy są w takim miejscu po raz pierwszy. Łatwo w nich wyczuć pewne zagubienie, zawstydzenie, a do tego przytłoczenie cenami, bo nie oszukujmy się – są to bardzo drogie zabawki i nie na każdą kieszeń (co piszę z wielkim żalem). Rolą sprzedawcy jest sprawienie, by poczuli się dobrze, wyjaśnienie, co jak działa. Doradzenie produktu w odpowiednim zakresie cenowym. Przychodzą pary, grupy znajomych, ludzie młodzi i starsi. Jeden pan zastał mnie w trakcie uczenia się na swoje odpytywanie, kiedy miałam w ręce wielkie, przemiłe w dotyku dildo. Zagadał do mnie, zapytał, jak mi się pracuje w takim miejscu. Odpowiedziałam, że świetnie. Przyznał, że jest z małej miejscowości i przyszedł do takiego sklepu po raz pierwszy. Długo wybierał filmy DVD, a potem z uśmiechem powiedział mi, że on by w takim miejscu nie umiał pracować, bo jest tu za dużo bodźców i życzył mi miłego dnia.
Pomyślałam, że to trochę smutne, że tak odklejamy się od naszych fantazji, że peszy nas asortyment, który w jakiejś części mógłby je spełnić. Idąc do spożywczaka, nie rumienimy się, widząc rukolę, którą uwielbiamy. Nie oburza nas też szkodliwa przecież cola, której sami nie pijemy. Co nie oznacza, że jedzenie, które przygotujemy z kupionych produktów nie może dostarczyć nam orgazmicznej rozkoszy.

fot. Bożena Szuj

Niemoralna propozycja… pracy

fot. Bożena Szuj

Czy praca w sex shopie jest niemoralna? Co tu dużo kryć – niestety praca w każdym sklepie, który ma w swoim asortymencie plastikowe, długo się rozkładające produkty, jak również produkty z Chin, ma w sobie zalążek niemoralności. Pracując w takim miejscu, w jakimś sensie wspieramy zło. Nie będę udawać, że jest inaczej, choć rzeczywiście cieszy mnie, że plastikowe wibratory w sex shopach są sprzedawane w małych bardzo ilościach i funkcjonują bardziej jako relikt przeszłości. Coraz więcej firm stawia też na produkowanie wszystkich części w Europie, mając na proces produkcji większy wpływ.
Z jednej strony zła nie powinno się stopniować, ale z drugiej, codziennie dokonujemy wyborów między mniejszym a większym złem. Myśląc o pracy i moralności, na pewno łatwiej byłoby mi sprzedać jeden plastikowy wibrator, niż choćby gram mięsa, wspierając ten zarówno zatruwający planetę, jak i jeszcze do tego bestialski biznes. Nie wyobrażam sobie też pracy w biurze obsługi klienta operatorów sieci komórkowych, bo pracownicy są tam uczeni kłamać i wprowadzać klientów w błąd, przez co narażają ich często na ogromne straty i stres. A praca w ubezpieczeniach? To dopiero bazowanie na ludzkiej krzywdzie! Nie ma tu ani krzty moralności i szczerze dziwi mnie, że stworzyliśmy sobie świat, w którym sprzedawanie gadżetów, które urozmaicają życie seksualne ludzi, wywołują uśmiech na ich twarzach i ich rozluźniają – ludzi, którzy mają ochotę je nabyć –  ciągle jeszcze niektórych gorszy, a praca, w której codziennie kłamie się klientom w oczy – im bardziej, tym za wyższą prowizję – uważana jest za uczciwą.

fot. Bożena Szuj

P.S. Mój cudowny, jak zawsze wspierający Partner, od momentu, w którym zaczęłam mu opowiadać o praktykach analnych, zaczął wyraźnie unikać schylania się, kiedy stałam za nim, co wywoływało we mnie ataki śmiechu. No i pewnego dnia spytałam go, kiedy pójdziemy na obiecanego bowla, bo nie udało się w dniu moich urodzin, a chciałam wypróbować pobliską knajpę bowle właśnie serwującą. I taką oto mieliśmy kochanków rozmowę

– Na co? 😱😱😱 – pyta Kochanek.
– Na bowla. Miskę taką z jedzeniem. – doprecyzowuję.
– Aaaa! Bo już się przestraszyłem, że będę to musiał gdzieś włożyć, albo połknąć… a brzmiało na duże.

P.S.2 A na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę. Z życzeniami dla Wszystkich, by wizyta w sex shopie – oby nie jedna! – nie musiała być tym, czym dla dzieci wizyta w sklepie z cukierkami. Oswajajmy to, co ludzkie, a reagujmy na to (m.in. wspomniany przemysł mięsny), co nieludzko barbarzyńskie!

fot. Bożena Szuj

Pieskie życie

fot. Marianna Patkowska

Chowałam się w domu bez psa. Nie miałam też niestety nigdy warunków i możliwości, żeby psa przygarnąć już w swoim dorosłym życiu. Fakt faktem – dużo podróżowałam. I po kraju, i w pewnym okresie regularnie między Polską a Grecją. Otaczali mnie też ludzie na ogół bez psów, widzący (w przeciwieństwie do tych, którzy je mieli) w posiadaniu psa wyłącznie trudny obowiązek, uwiązanie i nieledwie wręcz konieczność pożegnania się z życiem w ogóle. Jako osoba mimo wszystko odpowiedzialna, bałam się, że na człowieka jakiegokolwiek psa się zwyczajnie nie nadaję. Żałowałam ogromnie, bo psy uwielbiam od zawsze.
Od kiedy związałam się ze swoim Partnerem, a popandemiczna sytuacja ograniczyła moje podróże do regularnego kursowania między Zakopanem a Gdańskiem, sytuacja trochę się zmieniła. Po pierwsze kursujemy już razem (mieszkamy ze sobą, ale na dwa domy), po drugie – samochodem. Dom w Gdańsku jest miejscem idealnym dla psa – zresztą od zawsze był w nim pies. Okolica domu, piękna i zielona – również. Nad Zakopanem troszkę jeszcze trzeba popracować, ale co dwie głowy (w tym jedna architekta), to nie jedna! Jako zadeklarowani psiarze (ja teoretycznie, Partner praktycznie), umiemy w niedalekiej przyszłości zobaczyć psa w naszym życiu. (Oczywiście ze schroniska, oczywiście nierasowego.)
Kilka miesięcy temu, podczas krótkiego pobytu w Warszawie odwiedziliśmy moją przyjaciółkę z podstawówki, poznając jej niedawno zaadoptowanego pieska Kochiego. Młodziutki kundelek przypominający skrzyżowanie sznaucera z dzikiem swoim rozbrajającym urokiem rozłożył nas na łopatki. Niedługo później przyjaciółka zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy widzielibyśmy możliwość zajęcia się nim przez dwa tygodnie w lipcu, ponieważ wypadł jej rodzinny wyjazd, a nie bardzo chce oddawać pieska do psiego hotelu. Poza tym do nas miała zaufanie. Propozycja była fantastyczna, a nasza odpowiedź oczywista. Kiedy przyjaciółka, zachwycona, opowiedziała swoim dzieciom, że Kochi spędzi wakacje w Gdańsku, gdzie będzie miał ogródek i codzienne spacery nad morze, te zapytały, czy mogą jechać razem z nim (choć wylatywały z rodziną zagranicę).
Byłam podekscytowana i przerażona równocześnie. Posłuchałam większości odcinków znakomitego podcastu DoggyBoom, który jest kopalnią wiedzy o psach. Oczywiście wszystkie moje wyobrażenia legły w gruzach. Ale to dobrze. Co innego rozpieszczać od czasu do czasu na klatce schodowej psa sąsiada, a co innego być odpowiedzialnym za rozwój swojego własnego psiaka (nawet, jeśli chodzi wyłącznie o dwa tygodnie).
Zaopatrzona w wiedzę i wsparcie Partnera, zaczęłam jedno z najpiękniejszych życiowych doświadczeń – mieszkanie z psem!

fot. Marianna Patkowska

🐾 Pies w dom – zasady

fot. Marianna Patkowska

Pierwszy dzień z dziewięciomiesięcznym już Kochim był trudny. Przyjechał samochodem z Warszawy o 5.00, nas już pewnie nie pamiętał, nagle wszystkie jego człowieki zaczęły się z nim żegnać, a on został z nami. Każdy na jego miejscu byłby co najmniej zdezorientowany. Większość dnia skomlał i – będąc w domu – podchodził do drzwi, chyba wierząc, że zobaczy za nimi swoją ludzką rodzinę. To było niesamowicie przykre. Serce mi się krajało, ale wiedziałam, że mogę tylko przytulać, być, szanować jego emocje, nie umniejszając ich, próbować trochę rozpraszać to, co jest dla niego trudne i czekać wraz z nim, aż będzie lepiej.
Równocześnie po wysłuchaniu w podcaście DoggyBoom o lękach separacyjnych u psów, z jakiegoś powodu założyłam, że na pewno Kochi na nie zapadnie i musimy mu pomóc się z nich podnieść. W praktyce wyglądało to tak, że wszystko zaczęliśmy z Partnerem lękami separacyjnymi tłumaczyć, zapominając o zdrowym rozsądku. Nie ukrywam, że w kwestii dyscyplinowania psa, liczyłam na Partnera. Miał na przykład bardzo jasno sprecyzowane stanowisko wobec psa w ludzkim łóżku:

Pies w łóżku? Nigdy!

– wielokrotnie powtarzał mi Partner, a ja podziwiałam jego stanowczość

Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy po pierwszych krokach Kochiego u nas, skierowanych oczywiście na nasze łóżko (a, mówiąc ściślej, duży materac, na którym śpimy), Pan Pieswłóżkunigdy zrobił maślane oczy, stwierdzając oczywistość:

Jaaaaaaaaki on ma pyyyyyszczeeeek! 😍
„Szybko poszło!” – pomyślałam.

Przez dłuższy czas wierzyliśmy oboje w to, że „pies na łóżku” to zupełnie co innego niż „pies w łóżku” i dopóki granica pledu, którym je nakrywaliśmy, nie zostanie przekroczona (w to, że nie zostanie, również wierzyliśmy), to o „psie w łóżku” nie może być mowy. W nocy faktycznie kładł się głównie w nogach na pledzie, ale poranne harce mocno rozmywały różnicę między dozwolonym na pledzie i niedozwolonym pod pledem, ale on był przecież taki biedny, bo chce na spacer JUŻ, a wyprowadzający go człowiek (najczęściej Partner) nie ma futerka, w którym mógłby wyjść tak JUŻ. Plus… był biedny z urzędu, bo przecież…

Lęki separacyjne!

– wypowiedzmy to chórem

Kiedy pierwszej nocy, wchodząc do pokoju po wieczornej toalecie, zobaczyłam Partnera trzymającego nogi w poprzek łóżka (w tym miejscu warto przypomnieć, że Partner jest po ciężkim wypadku i leżenie w wygodnej pozycji jest dla jego zdrowia ważne) i informującego mnie ściszonym głosem, że „Kochi chrapie i nie możemy go obudzić”, zrozumiałam, że moje podejrzenia były słuszne. Ten maluch nami rządzi! Że mną, to się nie zdziwiłam ani trochę, ale że Partnerem również – to mnie jakoś wzruszyło. Bo i ten stabilny, cudowny, silny i waleczny Mężczyzna pod urokiem maleńkiego szczeniaczka ukazał w końcu swój – jak mawia Asia Okuniewskamiękki brzuszek. Zrozumiałam też wtedy, że o mądrym wychowywaniu tego psiaka możemy chyba z czystym sumieniem oboje zapomnieć. Potem miało się okazać, że trochę się jednak myliłam.

fot. Marianna Patkowska

🐾 Psia plaża, kocia złośliwość

fot. Marianna Patkowska

Ponieważ moje codzienne piętnastokilometrowe nadmorskie spacery (pięć, sześć razy w tygodniu) stały się moim kilkumiesięcznym już rytuałem, postanowiłam, że pies tego nie zmieni. W końcu od czego mamy tu też Psią plażę? Okazało się, że jej pieskość jest bardzo umowna, ale zżerała mnie ciekawość, jak Kochi zareaguje na morze, którego jeszcze nigdy nie widział. Był pod wrażeniem. Zwłaszcza piasku! Zamki z piasku okazały się jego ukochanymi elementami tych spacerów. Do morza wchodził, ale raczej po kostki. Dwa razy udało mu się zamoczyć aż do brzuszka, ale jedynie wtedy, kiedy próbował się przypodobać pluskającym się w morzu pieskom. Jego poświęcenie za każdym razem zostawało jednak niezauważone, co raniło także mnie, choć bardzo starałam się nie wtrącać w jego nadmorskie pieskie życie. Po prostu byłam, wspierałam… i błagałam, żeby nie ciągnął.
Już drugiego wieczoru u nas, Kochi został straumatyzowany przez osiedlowego gangusa – kota Bonifacego. Wracaliśmy z nadmorskiego spaceru, weszliśmy już na naszą ulicę. Kochi wetknął nosek w ogrodzenie czyjegoś domu i usłyszał stamtąd nieprzychylny koci mruk, więc się zdziwił i poszedł dalej, a ten mruczący szelma wyskoczył na niego. Próbowałam ich rozdzielić, ale Kochi zaczął piszczeć i w przerażeniu zerwał się z obroży i pobiegł przed siebie. Na szczęście przywołany wrócił i… wskoczył mi na ręce. Biedactwo trzęsło się ze strachu (ja też, choć starałam się dla niego uspokoić), a ta kocia jucha miała jeszcze tupet, by za nami iść. Rozmiar jego bezczelności zrozumiałam dopiero, kiedy dowiedziałam się, że wcale nie mieszka w domu, z którego nas zaatakował.

Bo wszystkie koty to ch…je!

– skwitował sytuację mój Partner, kiedy uspakajaliśmy nasze biedne psie maleństwo

Wiem, że wszelkie generalizacje są złe, bo przede wszystkim nie mogą być prawdziwe, ale nie umiem się w tej kwestii ze swoim Partnerem nie zgodzić. Koty to stan umysłu. To chodząca wredota i bezinteresowna złośliwość – podstępny wybryk natury! Czasem ładny, ale wolę podziwiać z daleka.
Równocześnie w ogrodzie mamy też przedziwnego kota sfinksa, który pokazał Kochiemu przy pierwszym spotkaniu, że go nie toleruje. Kochi zrozumiał i od tamtego momentu obchodził go szeroki łukiem. Ten jednak i tak dla samej chyba masochistycznej przyjemności za każdym za nim szedł, pomrukując, stękając i okazując niezadowolenie. Iście republikański mózg!

fot. Marianna Patkowska

🐾 Small talki i spacery

fot. Marianna Patkowska

Dla introwertyka nie ma chyba nic gorszego niż small talki… Czyli po pierwsze w ogóle konieczność rozmowy z kimś nie do końca bliskim, a po drugie rozmowy o niczym. Jednak spacerowanie z Kochim sprawiło, że awansowałam w hierarchii społecznej do elitarnego grona ludzi, którzy nie dość, że nie patrzą na siebie spod byka, to jeszcze zachowują się zupełnie, jak by mieszkali w cywilizowanym kraju, podchodząc do siebie z serdecznością, zagadując, uśmiechając się i życząc sobie wzajemnie miłego dnia, wieczora czy nocy. I muszę z niemałym zdumieniem stwierdzić, że… nawet całkiem mi się to spodobało! Small talki nie były tak niewygodne, jak dotychczas. Dotyczyły zresztą na ogół psów, co jest zawsze interesującym dla mnie tematem (jedna pani dała mi niezwykle cenne wskazówki związane ze smyczą, co zmieniło jakość naszych spacerów), a wymiana dobrej energii i uśmiechu ładowała moje akumulatory na naprawdę długo.
Pewnego dnia na molo zagadali do nas państwo, którzy się Kochim zachwycili. Docenili jego niesamowite umaszczenie, niespotykaną dziczą sierść i wyjątkowy charakter. Chwilę porozmawialiśmy. Szybko przyznałam, że pies jest u nas tylko na chwilę, ale już mi smutno na myśl, że będziemy się musieli rozstać. Wtedy pan wyskoczył z czymś nieoczekiwanym:

– Ale to wie pani, co trzeba zrobić?
– Tak – przyznałam, spuszczając głowę.

Ale mimo wszystko uznałam kierunek, w jaki zmierza ta rozmowa za dosyć dziwny. W końcu wymordowanie całej rodziny z dziećmi, w dodatku łącznie z przyjaciółką z podstawówki, do której mam przecież ogromnie dużo sympatii i sentymentu, to pomysł na działanie może skuteczne, ale dosyć jednak makabryczne. Pan chyba wykroczył poza ramy typowego small talku. Na szczęście nie zdążył poznać ścieżki mojego myślenia przed dodaniem:

– Powiedzieć, że pies uciekł!

Aaa! No przecież była też taka możliwość…

Kochi mocno ciągnie. Nie jest to idealna sytuacja, tym bardziej na wielokilometrowe, kilkugodzinne spacery, jakie robiliśmy każdego wieczora. Ale zaczęliśmy się wzajemnie siebie uczyć. W końcu siłowanie się ze sobą było uciążliwe nie tylko dla mnie, ale też dla psa. Im lepiej rozumiałam jego potrzeby, tym lepiej komunikowałam mu swoje. Czy ciągnięcie udało się całkowicie wyeliminować? Nie. Ale poczynił ogromne postępy, a ja byłam z niego bardzo, bardzo dumna!
Jasne stało się też dla mnie, że coś za coś. Poranne (na ogół nie moje), czy popołudniowe spacery po okolicy były krótsze, więc rządził Kochi, wyznaczając trasy. To on miał obwąchać wszystko, co było do obwąchania na tym psim fejsbuku i polajkować, zareagować lub zignorować wszystkie posty, jakie tam na niego czekały. Wiadomo, że misją główną była sikupa, ale przecież nie samą sikupą na spacerze żyje pies! Kiedy jednak mieliśmy w perspektywie 12 – 15 kilometrów, marszrutę (zawsze zresztą tę samą) wyznaczałam ja i brutalne odrywanie go od każdego fascynującego kwiatka, zdawał mi się z pokorą wybaczać.
Wyjątkiem w obu wypadkach było jednak spotkanie innego psa. Z psem zawsze trzeba się przywitać lub przynajmniej spróbować się przywitać. Jak jego człowiek jest mrukiem, może nie wyjść, ale ponieważ to ważne, nauczyłam się zawsze już z daleka pytać, czy możemy się przywitać i od razu dodawać, że mój psiak jest jeszcze szczeniaczkiem. To swoją drogą coś, czego nie umiem zrozumieć – ta niebywała chęć poznawania każdego psa. Myślę, że gdybym żyła w psim świecie i była przez swojego psa wyprowadzana na spacer, spotkanie innego wyprowadzanego człowieka nie powodowałoby we mnie chęci zagadania do niego. Ale być może wtedy zmieniłaby się moja perspektywa. Tego nie dowiemy się nigdy.

fot. Marianna Patkowska

🐾 Różne psiosobowości

fot. Marianna Patkowska

W domu, oprócz spania, jedzenia i gryzienia swojego ukochanego rogu (chyba byczego, ale głowy nie dam), Kochi mnóstwo czasu spędzał na okazywaniu nam czułości. Lubił się przytulać, bawić z nami, skakać i podawać obie łapki. Atakował, liżąc i był chodzącą rozbrajającą słodyczą. Jednak na spacerach zmieniał się w innego psa. Nie oczekiwałam oczywiście, że przy takim nagromadzeniu bodźców – przede wszystkim zapachów – będzie stawiał mnie w centrum, jednak niereagowanie na swoje imię i kompletne niezauważanie mnie na tym drugim odległym końcu smyczy, odrobinę mnie niepokoiło.
Kryzys (mój) nastąpił w pewnym przyjaznym psom lokalu, do którego go zabraliśmy, wybierając zresztą miejsce w ogródku. Najwyraźniej nie był to dobry pomysł, bo zbyt dużo ludzi, ganiające od czasu do czasu koty i inne przyprowadzane psy musiały go rozpraszać i pewnie też rozdrażniać. Apogeum nastąpiło przy barze, kiedy w trakcie mojego płacenia, trzymany na krótkiej smyczy, mimo wszystko wskoczył na przechodzącego barmana i chapnął go w spowite jeansem gonady. Wystraszyłam się nie na żarty, bo pies nie może przecież robić krzywdy ludziom. Przeprosiłam, oferując zadośćuczynienie. Sytuacja na szczęście szybko rozeszła się po kościach (mam nadzieję, że również barmana), ale łatka psa niegrzecznego niestety przylgnęła do naszego futrzanego szczęścia.
W domu uderzyło mnie poczucie niesprawiedliwości, że Kochi może być postrzegany przez innych jako jeden z tych nieułożonych małych sfrustrowanych piesków, które szczekają, zaczepiają, a nawet gryzą i które zwyczajnie irytują. Głęboko zabolało mnie, że inni mogą wręcz nie widzieć w nim tego piękna, które widzimy w nim my. Kiedy pytałam, zapłakana, Partnera:

Czemu oni nie mogą poznać prawdy o nim?

Partner odpowiedział pytaniem:

A skąd wiesz, że to, jak my go postrzegamy jest prawdą?

I to była dla mnie myśl przełomowa. Co prawda nie uwierzyłam oczywiście w to, że Kochi obiektywnie może być mniej cudowny, niż to widzę, ale rozjaśniła mi się inna kwestia. Mianowicie, że opinia innych na jego temat nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Czy może ich beztrosko podgryzać? Oczywiście nie. Ale punktem wyjścia do pracy nad tym zachowaniem musi być on sam i jego emocje.
Szybko uświadomiłam sobie, że popełniam dokładnie te same błędy, których nie znoszę u wielu rodziców. Stawiam dobre samopoczucie kompletnie obcych ludzi ponad jego własne. To przecież idiotyczne! To on jest pod moją opieką – nie oni! On warczy na jakiegoś obcego pana, który miło wygląda z twarzy, a ja go pytam, karcąco, czemu warczy. Warczy, to warczy – najwyraźniej ma swój własny powód. Jeśli jest nim strach, muszę go uspokoić i zapewnić go, że jest bezpieczny. Ja zła u ludzi nie umiem wyczuć i na ogół fatalnie na tym wychodzę. Po co więc karcę psa? Może ma rację! Muszę go odciągnąć, ale komentarze są zbędne. Zrobiło mi się głupio i od kiedy to zrozumiałam, nasze spacery stały się zupełnie inne. Nie umiem wyjaśnić, co zmieniłam. Zmiana dokonała się tylko – albo aż – w mojej głowie. Stałam się bardziej na niego uważna, a on to w jakiś niesamowity sposób zaczął wyczuwać. Na spacerach zaczął się nawet… od czasu do czasu do mnie odwracać sprawdzając, czy jestem. A już najbardziej mnie urzekł, kiedy po długiej i przefajnej zabawie z psem, wskoczył na mnie, dając mi buziaka. Granica między jego różnymi psiosobowościami zaczęła się zacierać, klarując w mojej głowie jeden trochę bardziej złożony obraz ciekawego, wielowymiarowego, inteligentnego młodego psa.
A kto tego nie dostrzegł – tego strata!

fot. Marianna Patkowska

🐾 Ten trzeci

fot. Marianna Patkowska

Wiele osób twierdzi, że kiedy w związku pojawia się osoba trzecia (i mowa tu na ogół o dziecku, a nie kochanku żony), wszystko definitywnie i bezpowrotnie się zmienia. Trudno oczywiście porównywać dwutygodniowe opiekowanie się cudzym psem do posiadania własnego dziecka, jednak rzeczywiście na tym przykładzie udało mi się dostrzec pewną fantastyczną dynamikę, którą do relacji wprowadza stworzenie pozostające pod opieką pary.
Mój zakotwiczony pewnie gdzieś we wczesnym dzieciństwie strach o to, by ani jedną cząstką siebie nie być przypadkiem kobietą pruderyjną, sprawia, że niejednokrotnie swoją otwartością na seksualne tematy potrafiłam zawstydzić nawet największych zbereźników. A w związku, to już w ogóle nie uznaję tematów tabu, jednak na tej zasadzie istnieje pewna mała, mała rysa. Jest nią… defekacja. Przez 37 lat zdążyłam się już pogodzić z myślą, że ludzie defekują, jednak rozmawianie o tym przekraczało moje granice. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy podczas naszej opieki nad psem, pełne ekscytacji pytanie:

A kupka była?

padało po kilka razy dziennie z naszych ust, a odpowiedź na nie determinowała dalsze spacerowe plany. Czy sprzątanie po psie i obserwacja jego stolców to coś, co zaczęło być dla mnie przyjemne? W żadnym razie! Ale okazało się nie takie straszne, jak o tym początkowo myślałam. (A ludzi, którzy po swoich psach nie sprzątają, nie szanuję dziś jeszcze bardziej.)
Pies jako trzeci byt w naszym związku to oczywiście nie tylko, nomen omen, skupianie się na jego fizjologii, ale też wspólne zabawy i codzienne życie ze sobą. Kochi fantastycznie wyczuwał moją kobiecą stronę i męską stronę mojego Partnera. Intuicyjnie brał ode mnie dokładnie to, czego nie mógł mu dać jego męski człowiek, a od Partnera analogicznie wszystko to, czego nie mogłam dać ja. Partner był więc od męskich zabaw, podszarpywnia, droczenia, tulenia i dawania swojego niezwykłego, kojącego spokoju, ja zaś byłam od całowania, przytulania, dawania do wylizania swojego prawego ucha (lewe się do prawego, nie wiedzieć czemu, nie umywało) i tego, by patrzeć na mnie z zachwytem i podziwem. Uwielbiał każde z nas, ale mam wrażenie, że każde z nas inaczej. Kiedy się przytulaliśmy, musiał sprawdzić, czy wszystko dobrze i czemu go z nami właściwie nie ma.
Znakomicie rozładowywał też wszystkie napięcia. Jego radość, kiedy wróciliśmy do domu po zaledwie dwudziestu minutach nieobecności była tak wielka, jak gdybyśmy przyjechali z półrocznych wakacji. Znakomicie też komunikował swoje potrzeby – zawsze wiedzieliśmy doskonale, o co nas prosi. Wszystkie potrzeby staraliśmy się realizować tak szybko, jak to możliwe. Wyjątkiem, na jaki pozostawałam kompletnie nieczuła, była próba wyproszenia resztek z pańskiego stołu. Po pierwsze plebejski zwyczaj dokarmiania psa resztkami z ludzkich posiłków uważam za nieestetyczny i przede wszystkim szkodliwy dla psa, a po drugie… z zasady nie dzielę się swoim jedzeniem. Nigdy. Z nikim. Musiał to zrozumieć. Czasem dawałam mu ugotowane jajko lub awokado, ale miał swoje jedzenie, którego nikt mu nie podbierał. Bardzo się pilnowaliśmy!

fot. Marianna Patkowska

🐾 Tęsknota

fot. Marianna Patkowska

Jego cudowny psi zapach, cieplutkie ciałko, nieoczekiwane zalewanie deszczem pocałunków i spojrzenia, jakimi bezwzględnie łamał nasze ludzkie serca – za tym wszystkim tęsknię najmocniej. Na pierwszym nadmorskim spacerze bez niego złapałam się na tym, że zwalniam przy kwiatkach, które lubił obwąchiwać najbardziej, kątem oka obserwuję psy w pobliżu i nawet… trochę mi brakuje jego ciągnięcia, chociaż w życiu bym nie pomyślała!
Moje ego bardzo chciało, by trochę za nami tęsknił i on, ale kiedy dowiedziałam się, że po przyjeździe do domu jest jakiś nieswój, skomle i ciągle podchodzi do drzwi… myślałam, że mi eksploduje serce. Przecież wcale nie chcę, żeby się tak czuł, niezależnie czy tęskni za nami, za spacerami z nami, czy wszystkim tym naraz. Na pewno prędzej czy później wszyscy jakoś do siebie dojdziemy. W nie aż tak odległej perspektywie mamy też spotkanie.
Zastanawiam się jednak, czy ta tęsknota jest tęsknotą tylko za nim, czy też za mną samą lub nami dwojgiem w relacji z nim? A może za zrzuceniem na psie barki czegoś, co dziś musimy już dźwigać sami? Pokazał nam nas w najlepszej wersji. Nie możemy już wrócić do tej gorszej.

fot. Marianna Patkowska

Kiedy pod koniec jego pobytu wymamrotałam, że szkoda, że nie jest nasz, i że „na pewno doskonale byśmy go wychowali”, Partner tylko się upewnił:

Mówisz o tym samym psie, który już pierwszej nocy spał z nami, bo nabraliśmy się na jego lęki separacyjne, który po spacerze w największej ulewie powycierał się wzdłuż i wszerz w nasz pled, a kiedy ten stał się całkowicie mokry, odkrył go po mojej stronie, żeby wytrzeć się w moją pościel i piżamę oraz którego głaszczemy co 30 sekund, „bo zrobił słodką minkę”?

W sumie, fakty były nieubłagane. Mówiłam o tym samym psie.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser przychodzi mi na myśl zaserwowanie tylko jednej piosenki:

fot. Marianna Patkowska

Kochanków rozmowy… cz. 6

fot. Zofia Mossakowska

Ponieważ moje, trwające już ponad dwa lata, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam publikować go w postaci blogowych wpisów.
Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!

Zapraszam na kolejny, szósty już, wpis „Z cyklu kochanków rozmowy”.

☎️ Z cyklu telefoniczne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy przez telefon…

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
W pracy czytam książkę o jodze, więc pytam przez telefon Kochanka:
– A nauczymy się seksu tantrycznego?
– Tetrycznego? Już mamy! 🤷
🤣🤣🤣 #MożeOn #Ej #ToZnaczy #Hmmm #NoITerazBędęRozkminiać

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Ustalamy przez telefon, które śmieci segregowane trzeba wyrzucić, co Kochanek w swojej wspaniałomyślności wziął na siebie.
– Bo zgnilizny już nie ma – podsumowuje Kochanek.
– Ale… chodzi Ci o tym, że poszłam do pracy? Ejjj! Nie mów tak o mnie…
– 🙉🙉🙉🙈🙈🙈
#No #NiechNieMówi

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Właśnie wychodzę z pracy, to już tam przepędzaj te swoje kochanki… – uprzedzam.
– A możesz mi mleko kupić?
– No tak, nim się pozbierają ze swoimi chodzikami, to trochę im zejdzie… Starość nie radość… 🤷‍♀️
– Tak. Nie chcę, żeby połamały po drodze nogi, albo wpadły na Ciebie na Krupówkach.
#Faktycznie #LepiejŻebyTrzymałySwojeZwłoki #WBezpiecznejOdleglościOdeMnie #JestemPierwsząDziewczynąKochanka #NiebędącąRównolatkąJegoMatki

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Dzwonię do Kochanka z pracy, opowiedzieć o słodkiej dziewczynce, która mi opowiedziała, że ma 3 latka i jest w grupie żabek 🐸
– Ty Żabko moja Ty 😘 – mówię do Kochanka. – Albo inaczej, jesteś moim, kurczę, wyleciało mi słowo, chodzi o zwierzę. Nie ogrem… 🤔 OGIEREM! No tak! 😍
– 🙈🙈🙈
– Ej no, wiesz przecież, że miałam na myśli ogiera! 🐎
– Właśnie k…a… 🙄 Właśnie, k…a. 🙈🙈🙈
🤣🤣🤣 #CzęstoZapominamSłów #AleToNieGuzMózgu #SprawdzoneInfo

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Biorę też tę sukienkę białą, co ją miałam na Warszawskiej Jesieni, wtedy do czerwonych dodatków. Pamiętasz ją? W niej mój cyc wyglądał na wielki.
– Aaaa! Znak charakterystyczny – wielki cyc 🙉 Nie, nie pamiętam 🤷
🤣🤣🤣 #NoOk #ToFaktycznie #NieBył #Wyróżnik

🚗 Z cyklu samochodowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy w samochodzie…

Z cyklu samochodowe kochanków rozmowy…
Omawiamy niedawny, zupełnie nieustawiony, testosteronowy
popis Willa Smitha na Oscarach.
– Ja jestem impulsywny – stwierdza Kochanek – i danie komuś z liścia, zwłaszcza za obrażenie kogoś, nie stanowi dla mnie problemu. Ale jak pomyślę, że musiałbym wstać, przejść 150 metrów i wdrapać się po schodkach na scenę, to już by mi się kilka razy po drodze odechciało.
– Bądźmy szczerzy: wystarczy, że musiałbyś wstać 🤷‍♀️
– … i wdrapać się po schodkach 💁
#StaryCzłowiek #INieMoże #WillSmith #Oscary

☕ Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy rano…

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Nie wiem, co robię nie tak z tym Instagramem, ale ciągle nie mogę zrobić zasięgów – skarżę się Kochankowi. – Już miałam 43 obserwujących… ale jeden odszedł i zostało 42 😞
– Gdzie mam pojechać i kogo pobić? – pyta rzeczowo Kochanek.
🤣🤣🤣 #ZaToTeżGoKocham #SorryZaŻebrolajka #AlePodbijcieMiStatystyki #IZacznijcieMnieObserwowaćNaInsta

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Rozmawiamy o Korei, potem w ogóle Azjatach i tym, jak bardzo ich kultura różni się od zachodnioeuropejskiej. Schodzimy na Arabów i to, jak skrajnie inny od naszego mają background.
– Wiesz… – stwierdzam – trudno też komuś powiedzieć „sorry stary, ale masz głupią kulturę”…
– No ale jeśli faktycznie ma, to trzeba 🤷‍♂️
🤣🤣🤣🤣🤣🤣 #ToMożeZacznijmyOdKatolickiej #TeżMądraNieJest

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Czy mogłabyś zadbać o moje dobre wspomnienia z porannego leżenia w łóżku, kiedy nie jestem niczym przygniatany, mam kołdrę, miejsce i tlen? – pyta Kochanek. – Przepraszam, co robisz?
– Dbam o Twoje dobre wspomnienia – odpowiadam, wdrapując się na Niego.
– Cholera, już się zaczynają… te gorsze…
🤣🤣🤣 #AleKawyMuNieWylałam #ChoćSięObawiał #AKolano #NaSzczęścieNieJestZłamane

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Moja koleżanka pokłóciła się z chłopakiem – zaczynam – i wiesz, jak się pogodzili?
– Jak?
– On jej po jakimś czasie powiedział, że wszystko przemyślał i że ona miała rację. Myślę, że właśnie tak wygląda idealne godzenie się…
– Hmm… Jeśli chcesz, możemy się pokłócić i też tak pogodzić. Tylko nie spi…ol tego i miej rację.
🙈🙈🙈 #IToJestNajtrudniejszyPunkt

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Masz takie piękne zgrabne uszka – mówię Kochankowi. – Zupełnie jak moje, które też są piękne, zgrabne i nieodstające. Ludzie o zgrabnych, nieodstających uszach powinni się łączyć w pary.
– Ty masz za to odstające cycki 🤷
🤣🤣🤣 #NobodyIsPerfect #AleTakieOdstawanieJestLepsze #NiżByciePlastusiem #UszoweMezalianse #JużDawnoWTyle

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Smyram Kochanka po plecach.
– O tak, tam wyżej. Możesz troszkę podrapać?
– Pewnie, choć zawsze się w takich sytuacjach boję, że potem policja znajdzie Twój naskórek pod moimi paznokciami.
– Znaczy… wystarczy, że mnie nie zabijesz 🤷
#Kurczę #Rzeczywiście #GeniuszNormalnie

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Albo te ciasteczka od tego piłkarza, który gryzł. Od Suareza! – mówię Kochankowi.
– Że co robił?
– Suarez! Nie słyszałeś o nim? Faulował, gryząc.
– Jezu, to jakiś psychol! 😱
– Dlatego się nim zainteresowałam. To właściwie wszystko, co o historii piłki nożnej wiem. Ale znawcy mówią, że podobno nie zawsze gryzł.
– … powiedziała jego matka z amputowanymi cycami 🤷
🤣🤣🤣 #ACiasteczkaSuarezki #ŚmiesząMnieDoDziś

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Próbuję stworzyć erotyczny scenariusz, erotyczny przebieg wydarzeń. Kochanek to jak zwykle utrudnia…
– No i wchodzisz do pokoju nago, w samym kapeluszu – mówię. – A ja pytam „¿Que pasa?”…
– Mam kutasa do pasa!
– A ja na to: „Och, to ja może rozłożę… nogi?”
– Nogi, nogi, setki nóg…
🤣🤣🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #NoNieDaSięZNim #NoNieDa

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Leżymy w łóżku, przytulam się do Kochanka, a on nagle stwierdza:
– Uwaga z tym kolanem, zaraz mnie uszkodzisz. Mówię, bo nie mam co liczyć na Twoje wyczucie. Rodzice nie byli aż tak sarkastyczni, żeby Cię nazwać… np. Gracja…
🤣🤣🤣🤷‍♀️ #NoNieByli

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Ej… – zagajam do Kochanka, przeglądając się w lustrze, – czy mój biust nie jest jednak za mały?
– 🙈🙈🙈
– W sensie obiektywnie… Wydaje mi się mały.
– 🙉🙉🙉
– O kurczę… A jeśli tak samo jest z moim brzuchem?
– 🙄😒🧐
– No, że wydaje mi się dużo mniejszy, niż obiektywnie jest?
– 😱😱😱🙉🙉🙉🙈🙈🙈 Błagam, idź już do pracy…
#HaHaHa #IfYouKnowWhatIMean

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Ała! – krzyczy Kochanek podczas zmywania.
– Co się stało? – pytam zaniepokojona.
– Jeb…łem się w kubek, strzepując wodę z rąk.
– Welcome in my world…
– Nawet mnie nie strasz 😱😱😱
#NiechJużTakNieNarzeka #JednegoDniaByNieWytrzymał #BędącMną

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Ale właściwie dlaczego – pytam Kochanka – słoń w Himalajach powiesił się na jajach?
– Bardzo rozpaczliwe posunięcie.
– Ale… dlaczego on to zrobił?
– Nie wiem, może… do rymu. Ludzie używający języka niestety rzadko mają świadomość, że słowa mają swoje znaczenie.
#BiednySłoń #ICzemuWHimalajach

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Słuchaj! – mówi Kochanek.
– Ale w sensie, że „słuchaj dzieweczko”? – dopytuję.
– Słuchaj dzieweczko, ona jest sucha!
🤣🤣🤣 #NoI #Pozamiatał #SpojlerAlert #NieByła

Z cyklu poranne kochanków rozmowy.
– Mogę już zasłać łóżko? – pyta Kochanek.
– Amber? 🧐 Czy to Ty? 🧐🧐🧐
🤣🤣🤣 💩💩💩 🙈🙈🙈 #GównianaSprawa

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Stary już jestem – narzeka Kochanek – i gruby…
– Po pierwsze: nie – prostuję. – A po drugie…
– … tak – stwierdza Kochanek.
🤣🤣🤣 #PoDrugie #ZacznijWięcejChodzić #MiałoByć

Tę oto tak brzydką, że aż piękną wiewiórkę dostaliśmy od cudownego Pięknego Sklepu (odwiedźcie koniecznie!!!) na pamiątkę tej rozmowy!

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Prowadzimy jakąś kompletnie abstrakcyjną konwersację i w pewnym momencie Kochanek pyta:
– Wszystko byś mi wybaczyła? Nawet, gdybym ruchał wiewiórkę?
– 🤣🤣🤣🙈🙈🙈 Swoją drogą, ktoś, kto by ruchał wiewiórkę, musiałby mieć strasznie małego fiutka…
– … albo w ch…j wielką wiewiórkę 🤷
🤣🤣🤣 #NoITeraz #NieOdzobaczę

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Mówimy o Polańskim i tym, że niezależnie od tego, czy ta dziewczynka „chciała czy nie chciała”, czy „matka ją wepchnęła w jego ręce, czy nie”, trzeba być obleśnym zbokiem, żeby mając prawie 5 dych na karku (nie, k..a, 17, 18 wiosen!), chcieć uprawiać seks z trzynastolatką… No sorry…
– Ja bym w życiu nie tykał nic, co nie wygląda na starą babę! – odżegnuje się Kochanek.
– No właśnie! A jak ja Ci to mówię, to się na mnie obrażasz 🤷‍♀️ … ej, czekaj… Czy Ty mi przypadkiem nie pojechałeś? 🤔
#NoITerazNieWiem

🫖 Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy po południu…

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Pachniesz starym chipsem – wyznaję Kochankowi, wtulając się w Niego.
– Jak ja Ci powiem, czym Ty pachniesz… – odgraża się Kochanek.
– Czym ja pachnę? 😱
– Nie wiem, ale jak będziesz czymś dziwnie pachnieć, to Ci powiem.
🤣🤣🤣 #AleMiPowiedział

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Oglądamy film i Kochanek stwierdza, że bohaterka pewnej sceny nie dorasta mi seksapilem do pięt.
– Ale… naprawdę? 😲 Jestem Twoim zdaniem seksowniejsza od niej??? 😯🥰😍
– No oczywiście! A myślisz, że czemu jestem z Tobą, a nie z nią?
– Bo ona to za wysoka liga dla Ciebie?
– Czy Ty uważasz, że amerykańska striptizerka to wysoka liga?
– Tak 🤷‍♀️
– 🙈🙈🙈🙉🙉🙉
#ITerazCieszyćSięŻeJestemJegoZdaniem #BardziejSexy #CzyWłaśnie #WręczPrzeciwnie #SięMartwić

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Zostałam, całkiem zresztą słusznie, pouczona przez Kochanka, że zużywam za dużo ręcznika papierowego, co jest nieekologiczne. Kochanek kończy swój wywód słowami:
– Drzewa to przecież srają ze strachu, jak Cię widzą 🙉
🤣🤣🤣 #MamPosłuchNaDzielni

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Zaczynamy oglądać bardzo intrygujący serial „Upadek”.
– Jednak ma mały cyc – stwierdzam.
– Kto? – ożywia się Kochanek.
– Denatka – chłodzę Jego entuzjazm.
– Danutka.
🤣🤣🤣 #ASerialMegaWciągający #IDużoTrupów #JakLubięNajbardziej

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Jak będziemy mieć psa, to ja zajmę się jego dyscypliną, a Ty karmieniem – stwierdza Kochanek.
– Czyli będzie chronicznie zestresowany i spasiony. Brzmi jak plan 🤷‍♀️
#TakBędzie #NieZmyślam

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Kurczę – stwierdzam. – Super mi OLX podsuwa „dopasowane do mojego profilu” oferty pracy. Np. „sprzedawca w sklepie budowlanym”. Wyobrażasz mnie sobie jako sprzedawcę w sklepie budowlanym? 🙈
– Wyobrażam sobie, jak by wtedy wyglądało Podhale 🙉
– Ładniej?
– 🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣
– Nie?
– 🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣
#WOgóleNieCzajęOCoMuChodzi #JaISklepBudowlany #CoMogłobyPójśćNieTak

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Czyli kiedy Ty masz imieniny? – pyta Kochanek.
– W czwartek 2 czerwca.
– O nie, wiesz, co ja myślę o obchodzeniu takich świąt.
– Każdy powód dobry, żeby świętować! To co zrobimy z tej okazji?
– Możemy na przykład wziąć piwo i iść do lasu.
– Ej, no ale czym to się będzie różnić od tego, kiedy nie świętujemy? 🤔🧐
– 🤣🤣🤣
#NoNadalNieWiem 🤷‍♀️

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Jeny, jestem pod wrażeniem klientów, którzy pozmywali naczynia i zrobili to źle 🙈🙈🙈🙉🙉🙉
– Wiesz, młode chłopaki, mamusia nie nauczyła…
– No właśnie! Dokładnie na takiej myśli się przyłapałam i uważam, że to straszliwie seksistowskie! Dlaczego od razu mamusia? A ojciec, to niby od czego? Na doczepkę? U nas np. to Ty będziesz uczyć nasze dzieci zmywać.
– No u nas, to ja będę nasze dzieci uczyć wszystkiego. Jakie to seksistowskie…
– Oj tam, oj tam…
🙈🤷‍♀️ #Nieważne #PoProstuKochanekJestMistrzemZmywania

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Ciąg dalszy szukania pracy…
– Przejrzyj te ogłoszenia – mówi Kochanek. – Tam jest sporo też ogłoszeń dla kierowców za śmieszną stawkę, więc te odrzuć.
– Ej, ale czemu odrzuć? Byłabym świetnym kierowcą za śmieszną stawkę!
– Ale do tego trzeba mieć jeszcze swój samochód, wiesz?
– Wezmę któryś z Twoich 🤷‍♀️
– … no właśnie… 🙉🙉🙉
#BrzmiJakOdmowa #BiednejToZawszeWiatrWOczy

🍻 Z cyklu wieczorne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy wieczorem…

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Kochanek nie czuje się najlepiej, więc się bardzo o Niego martwię i upewniam:
– Ale na pewno chcesz być spalony? 🧐
– Tak, ale nie za życia.
🤣🤣🤣 #NoTak #MaJeszczeTyleNaczyńDoWymycia

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Oglądamy „Gorączkę”, Kochanek coś mruczy do telefonu i w końcu wykrzykuje:
– No, k…a, mówię „Michael Mann Gorączka”, a on to rozumie jako „McDonald Golonka”!
– 🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣
#WyszukiwanieGłosoweWSmartfonach #GolonkiWMakachNieMają #GdybyKtośByłZainteresowany

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– Jak to jest u psów? – pytam Kochanka. – Czy naprawdę nie umieją myśleć? Czy może wolimy tak to widzieć?
– Nie, jest raczej odwrotnie. To my uczłowieczamy psy, a one rozumieją rzeczywistość na całkiem innym poziomie.
– Czyli w jaki sposób?
– Nie wiem. Znajdź najmniej inteligentnego człowieka i przypatrz się 🤷
🤣🤣🤣🤣 #Spoko #NaPodhaluJestZCzegoWybierać

🪘 Z cyklu w BOTO kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy podczas bluesowych poniedziałków w BOTO…

Z cyklu w BOTO kochanków rozmowy…
Miziam Kochanka po plecach i pewien podchmielony muzyk zagaja do Kochanka:
– Wiesz, czego Ci zazdroszczę?
– Nie wiem.
– Tego, że piękna kobieta smyra Cię po plecach.
– Aaaaaa! Bo myślałem, że pleców mi zazdrościsz.
🤣🤣🤣 #ATuJednakMnie

Z cyklu netflixowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy, oglądając Netflixa…

Z cyklu netflixowe kochanków rozmowy…
Oglądamy najgorszy z możliwych seriali ever, czyli „Bloodline”.
– A ten, k…a, udaru dostał i już do końca życia będzie zap…lał smutne kawałki na mandolinie? – pyta, retorycznie, Kochanek.
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #NaRazieCzwartyOdcinek #AleJeszczeNieWiemCoMyśleć
[Przemęczyliśmy się aż 13 odcinków i zrezygnowaliśmy, czując wyraźny spadek IQ.]

🤯 Z cyklu o snach kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy też, zazwyczaj przez telefon, o… moich snach….

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Czy Ty w swoich snach łapiesz ludzi za penisy? – pyta tonem reprymendy Kochanek.
– Tak 🤷‍♀️
– 🙉🙉🙉
#AleNieWszystkich #TylkoMężczyzn

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Śniło mi się… – zaczynam ja, – że się okropnie wystraszyłam, że mam mały biust…
– I co się okazało? – pyta Kochanek w napięciu.
– Że… rzeczywiście mam mały…
– No widzisz? A Ty wierzysz w sny! 🙉🙉🙉
#Rzeczywiście #RanoOkazałoSię #ŻeToNieprawda

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Wiesz, jak się w tym śnie bałam? Ten psychol zamordował mi psa i świnkę morską i czyhał na mnie… 🥺 – opowiadam przejęta.
– Widzisz, jak trzeba uważać, żeby ludzi nie wk..wiać?
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #KochanekJestDlaMnieJakRodzina #ZeroWsparcia

P.S. A kiedy nie rozmawiamy, słuchamy razem muzyki. Czasem strasznej. Tym razem Kochanek podzielił się ze mną swoją muzyczną traumą z dzieciństwa – piosenką z festiwalu w Kołobrzegu. Miałam niebywałe (do tej pory) szczęście jej nie znać, ale miłość to również dzielenie się swoim bólem. Cierpimy więc od teraz wspólnie, nie mogąc tego arcydzieła odusłyszeć. I Wy, drodzy Czytelnicy, cierpcie z nami!

„Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022

Kiedy w styczniu tego roku recenzowałam znakomitą „Moją lewą jogę” Pauliny Młynarskiej, nie przypuszczałam, że tak szybko uda mi się przeczytać kolejną jej książkę, która – co tu dużo mówić – zmiotła mnie z planszy! „Okrutna jak Polka” to zbiór felietonów, które po części pamiętałam z jej mediów społecznościowych (choć z ogromną przyjemnością przeczytałam jeszcze raz, odkrywając w nich nowe sensy). Ci, którzy zarzekają się, że cały ten feminizm, to nie dla nich, mogą być zaskoczeni tytułem.

Oooo? To już nawet kobietom, rodaczkom, się od Młynarskiej dostało?

– hipotetyczne retoryczne pytanie tych, którzy  zarzekają się, że cały ten feminizm, to nie dla nich

Kolejny więc raz warto tu wyjaśnić, że feminizm jest nie o kobietach, lecz o równości. Rozprawia się nie z mężczyznami, lecz patriarchatem, który jest systemem przemocowym i całkowicie z ideą równości sprzecznym. Fakt, że zdecydowanie więcej kobiet niż mężczyzn padło jego ofiarą, nie oznacza, że nie istnieją całe zastępy kobiet, którym w patriarchacie dobrze i wygodnie.
Tematy feministyczne są mi niezwykle bliskie, a mój ostatni wpis, „Kryzys męskości”, powstawał w mojej głowie bardzo długo. Nosiłam w sobie te wszystkie wewnętrzne dyskusje, długoletnie przemyślenia, obserwacje. Sam proces pisania zresztą również trwał długo. Ciężko mi się było z tym tekstem rozstać, wypuścić go z rąk, udostępnić dalej. Więc kiedy skończyłam go pisać, a potem sięgnęłam po „Okrutną jak Polka” – łykając ją na raz podczas podróży pociągiem – poczułam każdą cząsteczką siebie ból, bunt i złość na wyłaniający się z doskonałych tekstów Młynarskiej obraz niewyobrażalnej, nieustającej przemocy każdego kalibru, której, jako kobiety doświadczyłyśmy i nadal doświadczamy, ale też którą, jako kobiety, popełniamy. (Czy wycofuję się z tezy zawartej w moim wcześniejszym tekście, że podział na kobiece i męskie to relikt czasów, które powinny już minąć? Nie. Jednak – co również w tym tekście pada – uważam, że aby uwolnić się od zła patriarchatu, trzeba go najpierw zrozumieć i przepracować traumy z nim związane.)
Felietony Pauliny Młynarskiej są tak przejmujące, bo autorka wstrząsająco trafnie nie tylko wskazuje nam nasze rany, ale – co dużo trudniejsze do przyjęcia – wskazuje też, kiedy i jak zadajemy je innym kobietom. Pięknie, zgrabnie i lekko, z ogromną wrażliwością i do bólu szczerze pisze o rzeczach niewygodnych. Na przemian płakałam (przy opisach przemocy na Podhalu – tam nie ma żadnej literackiej fikcji, dokładnie tak to wygląda), osiągałam apogeum złości (w sprawie Polańskiego nigdy nie rozumiałam tych, którzy stawali za nim murem, ale nie miałam świadomości, że jeszcze cztery inne kobiety oskarżyły go o gwałt), ale i wierciłam się z tej niewygody, jaką powodowała we mnie świadomość, że… to też trochę o mnie. Że we mnie też tkwi Mamoniowa. I kiedy zdałam sobie sprawę, że skoro ja, będąca w procesie terapii i autoterapii, świadomie od wielu lat szukająca o sobie prawdy, czuję się nieswojo w obliczu takich rewelacji na swój temat, zaczęłam się zastanawiać, jak ma się w obliczu rewelacji na swój temat czuć niesterapeutyzowana zanurzona w patriarchacie po uszy kobieta? Przecież zaprzeczenie jest pierwszą reakcją obronną, żeby nie zwariować. Co mi zresztą przypomina moje odczytanie na pewnej imprezie ulubionego fragmentu  „Mojej lewej jogi” o przygotowywaniu świąt przez autorkę. Fragment ów zdradzał (niezwykle zabawnie opisane) patriarchalne podejście jej taty do kwestii „krzątania się”. Wszyscy zgodnie wybuchnęli śmiechem, z tym że mój Partner feminista, łapiąc się przy tym za głowę i wykrzykując „o matko!”, a reszta – która szybko chyba zrozumiała, że ten śmiech był niestosowny – gwałtownie milknąc, a potem tłumacząc mi protekcjonalnie, że

niektóre kobiety może się właśnie lubią krzątać!

No może niektóre się właśnie lubią. No i fajnie, tylko że w ogóle nie o tym był ten fragment. Wytłumaczyłabym, że nie chodzi o prywatne wybory tej czy innej pani, tylko o system, który dopasowuje z automatu role do płci, co – nawet jeśli nasze preferencje się w to wstrzelą – generalnie jest niebezpieczne. Wytłumaczyłabym, ale zostałam zakrzyczana.
Czy chcę przez to powiedzieć, że książka jest tylko dla sterapeutyzowanych, świadomych siebie ludzi? Nie. Jej lektura już sama w sobie może być formą terapii. Prawda bywa i bolesna, i okrutna, i trudna czasem do przyjęcia, ale równocześnie bardzo uwalnia. Wydaje mi się zresztą, że kluczowa jest tu wrażliwość, bo Młynarska pisze ostro (miejscami), ale równocześnie czule (zawsze).

Nic jednak lepiej nie podsumuje tej książki, niż samo życie…

♦♦♦

W samym środku czytania, kiedy zagotowana do wrzenia polską niewrażliwością na równość (czyli feminizm) i istnieniem ciągłej potrzeby tłumaczenia gawiedzi tego samego, w cywilizowanym świecie kompletnie oczywistego – tu ogromnie podziwiam autorkę za cierpliwość i upór – odłożyłam na chwilę książkę. Wzięłam do ręki komórkę, żeby w przerwie od czytania zrelaksować się w mediach społecznościowych, a tam… przeprosiny-nie przeprosiny prezydenta Warszawy za „dupiarza”.  No i aż mną zatelepało – z trzech powodów:

  1. dlatego, że w ogóle w przestrzeni publicznej prezydent miasta stołecznego nazwał siebie „dupiarzem”
    – ok, padło to w radiowej audycji na luzie, jednak nie był to wyciek z prywatnych rozmów przy grillu nagranych pokątnie i nielegalnie, ten pan był tam w pracy
    – szokujące, że trzeba to komukolwiek wyjaśniać, ale poprzez nazwanie siebie (czy kogokolwiek) „dupiarzem”, pośrednio nazywa się kobiety „dupami”
  2. dlatego, że przeprosił w klasyczny i typowy dla dziadersów sposób, czyli nie przepraszając: „wszystkich, którzy poczuli się urażeni, przepraszam”
    – było to jak puszczenie śmierdzącego patriarchalnego bąka – zdarzyło się, trudno, teraz trzeba przeprosić i wyjść z sytuacji z twarzą; miał niepowtarzalną wizerunkowo okazję przekucia tego w coś dobrego (idealny pomysł podsunęła w swoim doskonałym video felietonie Eliza Michalik) – niestety, nie skorzystał, zostawiając po sobie trudny do wywietrzenia odór
  3. dlatego, że tyle komentujących kobiet (kobiet!!!) przyjęło groteskowy, szkodliwy i głupi sposób „obrony” tej wypowiedzi, mianowicie: „A JA LUBIĘ BYĆ NAZYWANA DUPĄ”! (XXI wiek, Europa Środkowa)
    – no argument po pierwsze rodem z piaskownicy, bo to że ty lubisz nie znaczy absolutnie nic ponad to, że ty lubisz, a to że nawet milion twoich obserwatorów lubi, nie znaczy nic ponad to, że milion podobnych do ciebie – dlatego cię obserwujących – obserwatorów lubi
    – a po drugie kompletnie nie na temat, bo pan prezydent nie opowiadał o indywidualnych preferencjach kobiet, z którymi trzy dekady temu sypiał, tylko nazwał siebie z tamtego okresu „dupiarzem” (takie tam, wspominki w radiu prezydenta stolicy – nakreślając kontekst); powodem naszego oburzenia (oburzenia obrażalskich stróżów poprawności politycznej z kijem w – nomen omen – dupie oraz kompletnie pozbawionych dystansu do siebie) było użycie konstrukcji językowej, która jest dla kobiet krzywdząca. „Dupiarz”, „dziwkarz”, „kurwiarz”, wszystkie te słowa w znaczeniu „mężczyzna utrzymujący częste kontakty seksualne z wieloma kobietami” nie obrażają tylko jego (przyjmując, że w ogóle go obrażają) – odwołują się do wulgarnego i nacechowanego negatywnie nazwania kobiet, z którymi sypiał. I kompletnie czym innym jest sytuacja, w której konkretna kobieta (jedna, druga, czy tysięczna) chce być nazwana przez konkretną osobę wulgarnie w konkretnej sytuacji (co nie powinno podlegać niczyjej ocenie), a kompletnie czym innym jest pozwalanie sobie na nazywanie kobiet „dupami”, „dziwkami” czy „kurwami”. Żeby tego nie rozumieć, potrzeba naprawdę złej woli lub małej inteligencji – a być może upiornego miksu jednego z drugim, będącego konsekwencją przedawkowania patriarchatu.

I, czując jakieś potężne déjà vu, sięgnęłam po „Okrutną jak Polka” i zajrzałam raz jeszcze do rozdziału, który czytałam jakiś czas wcześniej („Seksistowski pączek”, str. 46). Ależ… Paulina Młynarska już to Państwu przecież tłumaczyła! Dokładnie w lutym 2020 roku (książka jest zbiorem felietonów z kilku ostatnich lat).

[…] Michale! OTÓŻ MOŻNA CI ZARZUCIĆ SEKSIZM. Właśnie Ci go zarzucamy! Za co przepraszasz? Za to, że zamiast trzymać go pod deklem i kultywować po cichaczu, zarazem wspierając, pozwoliłeś mu pokazać wstrętną gębę? Gdybyś nie był seksistą, nie przyszłoby Ci nawet do głowy, żeby pleść publicznie o „pączusiach jak piersi młodych dziewczyn”.
WSZYSCY JESTEŚMY SEKSISTAMI. Ja też. Wszystkim nam można zarzucić seksizm. Tobie też. Ponieważ wychowano nas w seksistowskim świecie i seksistowskich narracjach. Nie potrafimy inaczej.
Cały numer polega na tym, żeby o tym wiedzieć i kiedy to z nas wychodzi – odnotowywać świadomie i łapać się na tym. A kiedy trzeba – przeprosić. Najlepiej jednym słowem, bez didaskaliów! My rozumiemy, co znaczy słowo „przepraszam”. Poradzimy sobie intelektualnie z jego obsługą.
Ty poradź sobie z lubieżnym dziadem w tobie, który wyskoczył jak dupa zza krzaka.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 47

♦♦♦

W trakcie lektury rozdziału „Kto mnie upilnuje?” przypomniała mi się też inna sytuacja, sprzed niedawna. Instagram. Jedna pani – którą obserwowałam – opowiedziała o tym, że minimalistką nie jest, choć na minimalizm panuje ostatnio moda. Wyjaśniła, że ma bardzo dużo rzeczy (wiele kupowanych w porządnych zagranicznych lumpeksach), bo ich po prostu nie wyrzuca, a jej dbanie o planetę polega na tym, że jak już coś kupuje, to z dużą uważnością na to, żeby było jak najlepszej jakości i mogło się przydać jeszcze jej wnukom. Opowiedziała o swoich preferencjach, tłumacząc też rzecz oczywistą – problemem dla planety nie jest nie wyrzucanie tego, co już mamy, tylko kupowanie ciągle nowego i właśnie wyrzucanie tego. Na to z kolei druga pani – której nie obserwowałam i nie znałam – wyciągnęła daleko idący wniosek, że pierwsza pani piła do niej, bo ona właśnie promuje minimalizm. Na tym się jednak nie skończyło. Nie wiadomo skąd w instagramowej relacji drugiej pani (tej od minimalizmu) wjechało życie prywatne pierwszej pani i oskarżenie, że weszła ona w związek z żonatym mężczyzną oraz że odsunęła go od swoich dzieci z pierwszego małżeństwa (jak powszechnie wiadomo, mężczyzna w związku jest ubezwłasnowolniony i nie ma prawa o sobie stanowić). Uspokajając, mąż pierwszej pani nie był wcześniej mężem drugiej pani, choć druga pani na wszelki wypadek, stawiając się w roli orędowniczki prawdy obiektywnej, szybko zaznaczyła, że zdradziła kiedyś swojego męża. Podsumowując, jedna mówi: lubię swoją szafę i nie wyrzucam z niej rzeczy, a druga na to odpowiada: jesteś podstępną lafiryndą, zabierającą kobietom mężów, a ich dzieciom ojców, pogrążę cię. Byłoby to nawet dosyć zabawne, gdyby nie stały za tym dramaty ludzi, ich depresje, trudne decyzje, czy wychodzenie z przemocowych związków wystawione na świecznik; na ocenę wszystkich instagramowych Dulskich. Paradoks całej tej sytuacji polega na tym, że druga pani – atakująca minimalistka – jest feministką, działającą na rzecz wspierania kobiet, pierwsza zaś – zaatakowana nieminimalistka – nie tylko kompletnie idei feminizmu nie rozumie, ale też (co akurat przykre), wyśmiewa ludzi mających takie poglądy. Nawet tych, którzy próbują spokojnie, merytorycznie i bez niepotrzebnych emocji tłumaczyć chociażby za co feministki tak się tego „dupiarza” uczepiły.
Ten przykład idealne pokazuje problem, który porusza w swoich felietonach Paulina Młynarska. Ofiarami mocno zakorzenionego w nas patriarchatu padają zarówno osoby jego świadome, jak i te negujące jego istnienie.
A przypomniałam sobie tę historię, czytając słowa:

Wiem, jaką drogę musiałam przebyć, aby pokonać w sobie stare wzorce. Wpojone mi od zawsze, zapisane w moim kobiecym DNA poczucie wstydu, niższości, winy, bycia „nie w porządku”. Utajoną pogardę do samej siebie i do innych kobiet, podejrzliwość wobec własnej seksualności, a także służalczość i lękliwość wobec męskiej hierarchii. Oraz „pilnowanie” innych kobiet, czyli pakowanie się ze swoim pouczeniem moralnym w ich prywatne wybory, ocenianie ich, szukanie w nich winy, gdy skarżyły się na niesprawiedliwość, mówienie „ja bym” i wiedzenie lepiej, co w danej sytuacji należałoby zrobić. I jeszcze tę lepką satysfakcję, gdy się okazywało, że facet wybrał, pochwalił, skomplementował właśnie mnie, a nie ją.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 87

♦♦♦

No a kiedy już skończyłam czytać, zachwycona (sposobem myślenia, imponującym, wyśmienitym piórem i rozczulającą wrażliwością autorki), zezłoszczona (że o tym wszystkim w tym kraju ciągle jeszcze pisać trzeba) i zasmucona (że dobrnęłam już do końca, choć tak bardzo nie chciałam – po cichu liczę na to, że przy niezwykłej literackiej płodności Pauliny Młynarskiej, kolejną jej książkę będę mieć w rękach już za kilka miesięcy), wybuchła kolejna mini aferka, po której całkowicie opadły mi witki.
Autorka w mediach społecznościowych zacytowała fragment poprzedniej swojej książki („Moja lewa joga”). To fragment o tym, jak wiele dała jej terapia, ale też jak ważnym uzupełnieniem tej terapii stała się joga. Fragment piękny, przejmujący, intymny. Wielką sztuką jest tak pisać o osobistych przeżyciach, by zachować ciągle pewną uniwersalność przekazu. Młynarska podzieliła się tym, jak poznawała własną historię:

Historię o przemocy i molestowaniu seksualnym, która była moim udziałem we wczesnym dzieciństwie, a potem w wieku dojrzewania.

– „Moja lewa joga” Paulina Młynarska

I jakie pytanie pada od obcej osoby pod takiem postem? Pytanie sztandarowe:

GDZIE BYLI RODZICE?

Dlaczego to złe pytanie? Bo przekracza granice, jest dyktowane wścibstwem (nawet, jeśli wydaje się nam, że troską) i sprawia, że osoba, która i tak dużo przed nami odsłoniła, może się poczuć z tym źle. Odsłanianie się powinno spotykać się z uznaniem i wsparciem. Człowiek odsłoniony jest bardziej wrażliwy, łatwiej go zranić. Wrażliwe jednostki doskonale wiedzą, że nie wolno wtedy obcesowo, brutalnie, z grubej rury. Niewrażliwe jednostki nawet jeśli tego nie czują, mogą i powinny się tego nauczyć.
Po drugie dlaczego jest w nas naturalny odruch (tak, biję się w piersi, że i ja nie jestem tu bez winy) pytania, gdzie byli rodzice wtedy, kiedy nie mówimy o wypadku wynikającym z nieupilnowania małego dziecka, lecz ewidentnej krzywdzie wyrządzanej przez konkretną osobę trzecią? Przestańmy obwiniać wszystkich dookoła, ofiary nie wyłączając (oraz wszystkie okoliczności zajścia) zamiast obwiniać faktycznego sprawcę molestowania seksualnego. (W kwestii przemocy seksualnej, jakiej doświadczyła Paulina Młynarska – opisywanej również w „Okrutnej jak Polka” – czuję ból poniekąd podwójny. Słynny, ceniony reżyser bywał u nas w domu, poznałam go. Bardzo, bardzo mi przykro i źle, że tak straszliwa, niewiarygodna i niedopuszczalna sytuacja w ogóle zaszła.)
Pytania z tezą

  • gdzie byli rodzice? (teza: nie było ich, a powinni być i zapobiec!)

leżą niebezpiecznie blisko rad, o które nie prosimy.

To niekończące się pouczanie i „lepiejwiedzenie” dotyczy także spraw dramatycznych i bardzo bolesnych. Nie ma takiego tematu, na który wszystkowiedzące „ciocie dobre rady” taktownie by pomilczały.
Nie liczy się, czy ktoś poczuje się zraniony i osaczony. Rada oraz pouczanie muszą zostać wygłoszone. Serio, kompulsja!
Wielu psychologów od dawna zwraca uwagę na to, że NIECHCIANE RADY są formą przemocy. Zamiast pytać „co zrobisz?”, mówicie „ja bym zrobiła”. Zamiast „czy można jakoś pomóc?”, powiadacie „niech pani”.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 110

Ja jednak, nieproszona, pozwolę dziś sobie na jedną (tylko jedną, obiecuję!) naprawdę dobrą radę dla wszystkich: przeczytajcie „Okrutną jak Polka”! To książka nie tylko mądra i wspaniale napisana, ale przede wszystkim bardzo ważna!

P.S. Na deser, wyjątkowo nie piosenka, lecz pewien filmowy fragment. Poprzedzę go jednak kolejnym smakowitym cytatem z „Okrutnej jak Polka”.

I tak sobie myślę, przeglądając z rana internet, że polskie media społecznościowe to wcale nie jest królestwo hejtu. To imperium Mamoniowej! To Mamoniowej jest tu najwięcej. Mamoniowa płci obojga zawsze wie lepiej, nawet jeśli nic nie wie. Wzdycha, wydyma wargi, przewraca wirtualnymi oczami. Jej (powtarzam – niezależnie od płci) mantra brzmi: „Ja bym!”. Jej credo: „Pouczę was”. Jej cel: wykazać, że cudze wybory życiowe, wiedza, gust, pomysły, poglądy, wygląd, itd. są do dupy. Dopiero kiedy już da wyraz swojej głębokiej dezaprobacie dla reszty świata, może się odprężyć i westchnąć: „Cudownie tu jest, cudownie, cudownie…”

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 19

fot. Bożena Szuj

Kryzys męskości

fot. Bożena Szuj

Temat kryzysu męskości pojawia się co jakiś czas w moich rozmowach z dalszymi znajomymi, ale też w prasie; i to zarówno tej skierowanej do kobiet, jak i do mężczyzn. Znajomi najczęściej narzekają na nie tylko kryzys, ale wręcz upadek męskości, którego kwintesencją ma być zakładanie przez mężczyzn spodni rurek. Zdarza mi się też słyszeć utyskiwania na trudną do zdefiniowania na pierwszy rzut oka płeć osób mijanych na ulicy. Jak powszechnie wiadomo, dobre rozpoznanie płci przechodniów ma kluczowe znaczenie dla prawidłowego poruszania się w ruchu pieszym.
Gazety z kolei podnoszą temat silnych, niezależnych, wyemancypowanych kobiet, które same doprowadziły do tego, że nie mogą znaleźć oparcia w mężczyznach prawdziwie męskich. I z jednej strony – ciągną temat gazety – to dobrze, że kobiety są silne, ale z drugiej źle, bo biedni mężczyźni się w tym wszystkim gubią, czując, że są niepotrzebni i odtrąceni. (Prawdopodobnie dlatego właśnie, w akcie desperacji, wciskają się w rurki i ochoczo rzucają w wir tęczowego homoseksualnego szaleństwa niszczącego tradycyjne rodziny.)
Można oczywiście machnąć ręką, pamiętając, że ludzie zawsze będą gadać i pisać bzdury. Uważam jednak, że wbrew pozorom temat jest ważny, a tkwienie w starym modelu „męskości” (warto dodać, że toksycznej!) przynosi bardzo dużo krzywdy nam wszystkim niezależnie od płci. Patriarchat trzeba odrzucić, ale żeby go odrzucić, trzeba go najpierw zrozumieć.

fot. Bożena Szuj

☯️ Toksyczna męskość

fot. Bożena Szuj

Jedną z ikon toksycznej męskości jest Clint Eastwood (we wszystkich swoich rolach), który całą gamę emocji zamyka w jednym tylko wyrazie twarzy. Oczywiście kocham filmy Eastwooda, szanuję też jego ascetyczną grę aktorską, ale ta jedna tylko mina, która wyraża coś między cierpieniem, wkurwem, chęcią odwetu na zimno a kompletnym emocjonalnym chłodem charakterystycznym dla zaawansowanych alkoholików lub psychopatów, powinna być wielką czerwoną lampką – ostrzeżeniem dla jego ewentualnych przyszłych kompanów płci obojga, a nie wabikiem na kobiety, bo to takie męskie. No, ludzie!
Gust to gust. Jedni lubią cichych, nieśmiałych outsiderów, inni głośnych ekstrawertyków. I nie ma tu jednego dobrego wyboru oczywiście (i na szczęście). Dziś jednak chcę się przyjrzeć nie temu, jaka jest nasza natura, a temu, co narzuciła nam kultura. To bardzo nieraz trudne do oddzielenia. Czasem wręcz niemożliwe. Ale spróbujmy.
I tutaj trzeba oczywiście cofnąć się do wychowywania chłopców i dziewczynek. (Mam ogromną nadzieję, że wejdzie ono raz na zawsze do lamusa, bo ludzie są coraz bardziej świadomi krzywdy, jaką stare podziały robiły obydwu płciom.) Chłopcom, kiedy byłam w podstawówce, pozwalano na więcej. „Niegrzeczność” uważano za ich cechę wrodzoną, usprawiedliwiając większość ich wybryków jednym tylko słowem – „chłopaki”. Słowem wypowiadanym z koniecznym zresztą wywracaniem oczami. Już słyszę uszami wyobraźni komentarz:

No ale jak to? W podstawówce to dziewczynki były chwalone i stawiane wszystkim za wzór, a najwięcej uwag dostawali chłopcy!

– komentarz, który już słyszę uszami wyobraźni

Tak, to prawda. Zadajmy sobie jednak pytanie, czym ta enigmatyczna „niegrzeczność” w rzeczywistości była. Była wszystkim, czego nie potrafił poskromić zakompleksiony, kiepski nauczyciel. Była chaosem, nieporządkiem, rozmowami podczas lekcji, ale też przeciwstawianiem się dorosłym samozwańczym autorytetom, mówieniem głośno własnego zdania, krnąbrnością, obroną własnych granic, niewpuszczaniem innych jednostek na swoje prywatne podium ważności. Myślę, że pod tym teatralnym i pretensjonalnym „chłopaki” z wywróconymi oczyma kryła się ulga. Ulga, że choć dają w kość, poradzą sobie w dorosłym życiu. Czy karano ich za bycie „niegrzecznymi”? Oczywiście. Jednak pozwalano na więcej, bo przyjęto, że mają prawo tacy być, szybko dorabiając do tego filozofię, że ich nadpobudliwość i skłonność do „niegrzeczności” wynika z ich płci.
Dlaczego to niedobrze? Bo to nie jest prawda. Podejście do zasad (skłonność do przestrzegania ich lub łamania), przekora, pedantyczność, uległość czy wrogość wobec innych to indywidualne cechy każdej jednostki niezwiązane z jej płcią. Mogą być wrodzone lub wyuczone, a nawet i takie, i takie. Stwierdzenie, że z samej swojej natury dziewczynki są „grzeczniejsze”, a chłopcy mniej „grzeczni”, jest mniej więcej tak mądre, jak wyciągnięcie na przykładzie dwóch czy trzech znajomych osób wniosku, że wszyscy, którzy mają ciemne oczy, zdradzają. Od najmłodszych więc lat moje pokolenie (ale przecież też wszystkie pokolenia wcześniejsze) dostawało komunikat, że chłopcy na swoją „niegrzeczność” nic już nie poradzą, ale po dziewczynkach wszyscy „grzeczności” się spodziewają. Nierówne traktowanie równych sobie osób zawsze prowadzi do tej samej katastrofy. Ci, którzy nie wpisują się w sztucznie utworzony schemat cierpią albo udając kogoś, kim nie są, albo wybierając wierność sobie i los outsidera. Ci, którzy wpisują się w sztucznie utworzony schemat, wybierają wiarę w jego prawdziwość, nie dopuszczając do siebie niewygodnej prawdy, że jesteśmy jako ludzie po prostu inni i mamy często bardzo inaczej.
No dobrze, ale skoro chłopcom pozwala się na „niegrzeczność”, to chyba pokrzywdzone są tylko dziewczynki, czyż nie? Otóż nie. Bo problemem nie jest tu kwestia samej „niegrzeczności”. Problemem jest tu kwestia nieprawdy, jakoby różnice między naszymi płciami były aż tak duże, jak się je przez lata przedstawiało. Nie twierdzę, że nie istnieją. Istnieją, ale przebiegają trochę gdzie indziej i są znacznie bardziej subtelne niż pokazuje nam to patriarchat.
Jak więc, w świecie nieprawdy o ludzkiej naturze, którakolwiek płeć miałaby być szczęśliwa? Nawet ta teoretycznie uprzywilejowana?
Chłopcom wybacza się brojenie – „niegrzecznej” dziewczynce się nie wybacza. Chłopaka i mężczyznę, którzy mieli wiele seksualnych partnerek nazywa się zdobywcami, ewentualnie z przekąsem lowelasami czy playboyami – dziewczynę i kobietę z taką samą lub mniejszą liczbą seksualnych partnerów nazywa się z pogardą latawicą, puszczalską szmatą, dziwką, itd.. Wykonywanie swoich codziennych domowych obowiązków przez mężczyznę nazywa się pomaganiem kobiecie (również, co najzabawniejsze, przy wspólnym dziecku), wykonywania swoich codziennych domowych obowiązków przez kobietę się nie nazywa w żaden sposób, bo się go nawet nie zauważa.
Równocześnie ci heteroseksualni przedszkolni rozbójnicy, amatorzy wulw i dzielni pomocnicy we własnym domu nagle stają się kompletnie bezbronni w zderzeniu z tematem homoseksualizmu. I nie mówię tu o prymitywnych homofobach – ich wyrzucam poza nawias swojego życia i w miarę możliwości też bloga. Mówię o całkiem świadomych, pewnych swojej orientacji, otwartych na prawa społeczności LGBT+ heteroseksualnych mężczyznach. Coś musiało pójść nie tak, skoro przesympatyczny, fajny mężczyzna, mówiąc przyjacielowi, że za nim tęskni, czuje, że musi kilka razy podkreślić, że „nie w taki sposób”. (Ile z nas, drogie heteroseksualne kobiety, mówiąc przyjaciółce, że za nią tęsknimy, czuje potrzebę zaznaczenia, że nie w erotyczny sposób?) Coś musiało pójść nie tak, skoro otwarty, inteligentny, mądry mężczyzna stwierdza, że „przyjaźnienie się z homoseksualistą byłoby dla niego dziwne”, choć przyjaźni się z wieloma wspaniałymi kobietami platonicznie, bo jest w szczęśliwym monogamicznym związku. (Dla ilu z nas, heteroseksualnych kobiet, przyjaźnienie się z lesbijką stanowiłoby dyskomfort?)
Chłopcom też od dziecka odmawia się prawa do okazywania emocji, zwłaszcza do płaczu. Uczą się więc je tłumić. I te pulsujące, narastające pod powierzchnią, ale przykryte ohydnym, złym, idiotycznym frazesem „chłopaki nie płaczą” emocje widzę w nieruchomym, martwym wyrazie twarzy Clinta Eastwooda w każdym jego filmie. Nie ma tam mężczyzny męskiego na wskroś – jest kaleka, chory, zniszczony przez społeczne oczekiwania człowiek. Jeśli kryzysem męskości jest kryzys tej karykatury narysowanej dawno temu i w żaden sposób nieprzystającej do męskiej natury (jeśli istnieje w ogóle tylko jedna!), to niech ten kryzys skończy się jak najszybciej całkowitym jej upadkiem!

fot. Bożena Szuj

☯️ Toksyczna kobiecość

fot. Bożena Szuj

Nauczone od dziecka, że bycie „grzeczną” wynika z naszej biologii, próbujemy, jako dorosłe już kobiety sprostać społecznemu oczekiwaniu łagodności, uprzejmości i wyuczonej serdeczności. Nie odmawia się nam prawa do łez, jak chłopcom i potem mężczyznom, ale odmawia się nam prawa do wyrażania złości, co przecież również prowadzi do tłumienia emocji. To wszystko – okraszone spleśniałym sosem seksizmu życzliwego, o którym napiszę za chwilę – sprawia, że tracimy mnóstwo czasu i energii na dopasowanie się do bezsensownych standardów, zamiast zgłębiać istotę samych siebie.
Bliska mi osoba dokonała niedawno fascynującego odkrycia lingwistyczno-psychologicznego. Zauważyła, że na koronkowej bieliźnie producent użył słowa „naughty” (ang. niegrzeczny), co pchnęło nas obie do rozważań na temat seksualnych konotacji tego słowa w odniesieniu do kobiet. Szybko zauważyłyśmy rozdźwięk między tym, czego się od kobiety oczekuje „na co dzień”, a czego „pod osłoną nocy”. (Piszę to w cudzysłowie i z dużym przymrużeniem oka, bo nie uznaję czegoś takiego jak nieodpowiedni czas na seks, ale wpisuje się to doskonale w przestarzałe myślenie o kobiecej naturze.) Seks to w ogóle temat rzeka. Mam wrażenie, że odebrano nam kobietom tak wiele, że wszystkie nasze frustracje zagnieździły się właśnie w tym obszarze.

Sex appeal to nasz broń kobieca

– śpiewał, przebrany za kobietę, Eugeniusz Bodo

Broń? Kobieca? Naprawdę? Przed czym miałybyśmy się bronić? W dodatku własnym seksapilem. To tylko idiotyczna piosenka, ale niestety zdradza sposób myślenia poprzednich pokoleń.
Irytowały mnie zawsze stare polskie filmy, w których kobieta, żeby pójść z mężczyzną, z którym ma ochotę, do łóżka, musi najpierw wykonać serię gestów i zapewnień, że nie jest taka łatwa, a po seksie obowiązkowo stwierdzić, że nigdy wcześniej nie zrobiła tego na pierwszej randce. Jakie to ma po pierwsze znaczenie i – przede wszystkim – czemu ma to służyć? Oczywiście doskonale się to uzupełnia z toksycznie rozumianą męskością. Mężczyzna zdobywca karmi swoje ego tym, że się musiał „postarać”. Problem w tym, że seks to tylko (albo aż) seks i nic poza tym. To nie zawody, wyścigi, łechtanie własnego ego, czy wskakiwanie z rumieńcami w wielką studnię rozkosznego wstydu. To cudowna przyjemność, rozluźnianie napięcia, budowanie więzi i bliskości z drugą osobą. Sytuacja dla jednych magiczna, dla innych mniej, ale na pewno zawsze taka, w której obie strony muszą się czuć bezpieczne, w której konieczne jest zaufanie. Jak bezpiecznie może się poczuć kobieta, której udawane, ale jednak „nie” zostało zbagatelizowane? Jak mężczyzna może zaufać kobiecie, która myśląc „tak”, powiedziała z początku „nie”, żeby nie wyjść na puszczalską? To wszystko ohydne gierki, których nauczyły nas poprzednie pokolenia, a je jeszcze poprzednie. Gierki, z którymi trzeba raz na zawsze skończyć. Skończyć z mitem mężczyzny, który z istoty swojej natury ma wyższe libido niż kobieta, więc zawsze i wszędzie musi walczyć z popędem, czasem przegrywając („chłopaki…”). Skończyć też z mitem kobiety, która z istoty swojej natury ma niższe libido niż mężczyzna, więc za każdym razem robi mężczyźnie niemal uprzejmość, godząc się po długich namowach na seks i później wstydząc się przyznać, że czerpie z niego ogromną przyjemność. Te gierki prowadzą tak naprawdę obydwie płcie i obydwie robią sobie nimi wzajemnie krzywdę.
Kiedy po raz pierwszy dowiedziałam się o tym, że istnieją żony, które potrafią manipulować swoimi mężami poprzez wieloletni brak seksu, myślałam, że to jakiś koszmar, który zdarza się w związku jednym na milion i to raczej pewnie na Marsie (lub właśnie Wenus). Szybko jednak, zgłębiając temat, zrozumiałam, że jest bardzo dużo takich sytuacji tuż obok nas. Nikt się tym nie chwali (nie ciągnięty za język), ale po przeprowadzeniu swojego własnego wywiadu środowiskowego, zaczęło mi się to jawić jako dość jednak powszechna praktyka. Straszliwa i przerażająca. Jest to również – jak każde nadużycie seksualne w związku – rodzaj przemocy seksualnej, choć mało osób ma tego świadomość.
Jeśli przyjrzymy się temu uważniej, zrozumiemy korelację między maleńkim wycinkiem męskiego świata, jaki nam łaskawie wygospodarowano, a wszechogarniającą kobiecą frustracją, która skumulowała się w naszej seksualności, co idealnie odzwierciedla pomysł, jakoby seksapil mógł być naszą kobiecą „bronią”. Zrozumiemy też, czemu to właśnie kobiety najokrutniej i najdotkliwiej oceniają seksualność innych kobiety. Oceniają ją, bo ciągle oceniają swoją własną. Często nienawidzą innych kobiet, bo nienawidzą samych siebie.

  • Ubrała się seksownie, bo tak chciała, bo to w danej chwili ją wyrażało, bo spróbowała udowodnić sobie samej, że nie ma krzywych niezgrabnych nóg i może przyciągnąć męskie spojrzenie? Bo chciała pokonać swoją nieśmiałość? Nie, nie. Po prostu „ubrała się wyzywająco i wygląda jak dziwka”. Koniec, kropka. (Słyszałam to miliony razy. Od kobiety.)

My być może potrafimy wyglądać atrakcyjnie, ale za to zawsze z gustem! Bo my to zawsze „inny przypadek”. (Ten argument tyczy się zresztą obydwu płci.) Rozumiemy motywy swojego zachowania, rozumiemy kontekst, rozumiemy przyświecające nam intencje. Może więc, kiedy brakuje nam danych, uznajmy, skoro już musimy, że same byśmy się – z miliona powodów – tak jak kobieta, którą mijamy na ulicy czy w barze nie ubrały. I zamknijmy temat. Nie oceniajmy, pamiętając, że same prawdopodobnie zawsze będziemy oceniane.

  • Mężczyzna mnie zdradził, bo nasz związek od lat już jest farsą, którą utrzymujemy na siłę? Bo nie pozwalam mu odejść bez dojmującego poczucia winy? Bo nie umiał się wywiązać z zawartej ze mną umowy o wierności? A może dlatego, że za każdym razem zawodzi mnie na wszystkich możliwych polach, a ja nie potrafię go rzucić? Nie, nie. „To ta latawica się na niego zasadziła, mimo że wiedziała, że jest zajęty”.

Po pierwsze ludzi nie można ani zająć, ani zaklepać. Są wolni. Można się natomiast z nimi umówić na pewne obowiązujące w związku zasady. Choć oczywiście dyskusyjnym jest, czy osoba trzecia powinna wchodzić w romans z kimś, kto ma partnera, jednak to nie ona obiecywała nam wierność i to nie ona tej obietnicy nie dotrzymała.

fot. Bożena Szuj

☯️ Równość

fot. Bożena Szuj

Równości nie da się tak łatwo i pięknie romantyzować, jak toksycznej zależności kobiety od mężczyzny. Nie da się jej też tak brutalnie wyszydzać, jak toksycznej zależności mężczyzny od kobiety. Równość ludzi (w tym także równość płci) jest naturalnym punktem wyjścia. Dlatego patriarchat, czyli sztucznie utworzona, szkodliwa struktura odbierająca kobietom ich prawa jest tak opresyjny i przemocowy. Mężczyźni rzecz jasna różnią się od kobiet, a kobiety od mężczyzn. Wszyscy ci, którzy nie rozumieją istoty feminizmu, czują się za każdym razem w obowiązku przypominania mi o tym – miałam w szkole biologię, ale dzięki. Już pierwszym problemem w dzieleniu ludzi na dwie tylko płcie jest całkowite pominięcie osób niebinarnych, które jednak w społeczeństwie istnieją. Na równi z innymi.
Ponieważ jaskrawy podział na kobiece i męskie (najczęściej w pewnej kontrze zresztą) uważam za relikt czasów mijających, z przerażeniem obserwuję modę na tzw. kręgi kobiet, które łączą w sobie dziwnie pojętą plemienność, zabobon i dochodowy biznes. Nie są terapią – odwołują się do zwyczajów naszych babek i prababek, które siadały w kółku, wspierając się wzajemnie. Jednak ani nasze babki, ani prababki nie płaciły za rok takich atrakcji tysiąca czy dwóch tysięcy złotych – nawet przed denominacją. (Nie mogły również za „przejście do właściwego żywiołu” zgarnąć wielokrotności wpłaconych wcześniej pieniędzy.) To pomieszanie z poplątaniem bierze się prawdopodobnie z zagubienia niektórych kobiet, które potrzebują czegoś, ale nie umieją zdefiniować czego. Łatwiej im wmówić, że tym czymś jest właśnie siedzenie w kółku z nieznajomymi kobietami i emocjonalne obnażanie się przed nimi w „bezpiecznej przestrzeni kobiecej energii” (bo obcy mężczyźni to zagrożenie, za to obce kobiety – czyste bezpieczeństwo), niż zachęcić do zobaczenia w patriarchacie struktury przemocowej wobec wszystkich ludzi (w różnym stopniu oczywiście) i otworzenia się na jedność z ludźmi podzielającymi nasze wartości, niezależnie od ich płci.
Żeby nie było niedomówień – są sytuacje, w których rzeczywiście czuję, że zrozumie mnie lepiej bliska mi kobieta, niż bliski mi mężczyzna. Są też sytuacje odwrotne. Rozumiem więc te wyświechtane, przez co dość pretensjonalne, sformułowania „kobieca i męska energia”. Nie jest to moje, ale wiem, że niektórzy potrzebują grupy wsparcia, która będzie się opierać na jedności płci. Niech więc istnieją takie grupy – w liczbie odpowiadającej zapotrzebowaniu na nie. I niech, jak wszystkie grupy wsparcia, będą darmowe.
Tak czy tak, uważam, że poczucie plemienności powinno wypływać nie z faktu naszej narodowości, rasy, płci czy orientacji seksualnej, ale ze wspólnie wyznawanych wartości. Żyjemy w kraju, w którym większość zadecydowała, że infantylny chłoptaś w przyciasnym garniturku nadaje się do piastowania urzędu prezydenta, edukacja seksualna w XXI wieku budzi sprzeciw i wielkie społeczne debaty, a 99% osób korzystających z hulajnóg, nie potrafi ich zaparkować. Plemienność zbudowana na polskiej narodowości oraz ta zrzeszająca inteligentne, wrażliwe i empatyczne osoby, to dwa wykluczające się zbiory. Z plemiennością zbudowaną na płci mam inny problem – jest to zbiór zbyt duży, przez co zbyt rozmyty. Ze wszystkimi kobietami łączy mnie dokładnie to samo, co ze wszystkimi ludźmi – w niektórych sytuacjach to bardzo dużo, w innych całkiem mało. Każda napotkana kobieta nie jest moją siostrą (tak samo zresztą, jak Karol Wojtyła nie był moim papą). Więź czuję ze wszystkimi artystami bez względu na ich narodowość, rasę, płeć czy orientację seksualną. W jakimś sensie to oni są moimi braćmi i siostrami (choć z niektórymi – jak to czasem z rodzeństwem bywa – dzieli mnie absolutnie wszystko). I siedzimy w tym artystycznym kręgu od lat, ale – co pewnie zrozumiałe – nieodpłatnie.
A czym jest wspomniany wyżej seksizm życzliwy? Stwierdzenia, że kobieta jest ze swojej natury bardziej delikatna i wrażliwa, słabsza, wymagająca szczególnej ochrony, a równocześnie lepiej nadająca się do opieki nad dziećmi, domem czy nawet mężczyzną niż on sam paradoksalnie mogą się wydawać komplementami. Jaki jednak jest ich przekaz? Że nie jesteśmy równi oraz że do wykonywania niektórych zajęć predysponuje nas płeć. Nie jest to prawda.
I ten wyświechtany „żarcik”, że

feminizm kończy się tam, gdzie trzeba zanieść lodówkę na czwarte piętro,

– niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu!

jest taki idiotyczny, bo również opiera się na fikcji. Osobiście nie znam ani jednego mężczyzny, który wniósłby lodówkę (starego typu, więc faktycznie ciężką) na czwarte piętro w pojedynkę, najlepiej trzymając ją, widowiskowo, czubkiem palca. Nie znam też żadnej kobiety, która by to potrafiła. (Co nie oznacza, że nie istnieją ani tacy mężczyźni, ani takie kobiety.) Do takiej operacji potrzebna jest siła i wprawa, a nie płeć biologiczna.
No ale ten kij ma dwa końce. Równość płci oznacza również rezygnacje z tych nielicznych „przywilejów”, które nam, kobietom, niegdyś przyznano, takich jak: przepuszczanie w drzwiach, płacenie za nas, uważanie pikantnych dowcipów za niegodne damskich uszu, całowanie w rękę, itd… Piszę o nich w cudzysłowie, bo nikt z nami tego nie ustalał. Nikt nie zapytał ogółu kobiet, czy to dla nas faktycznie fajne, czy właśnie zupełnie nie. Może dlatego, że nie da się wyłuskać czegoś takiego, jak opinia ogółu kobiet…
Jeszcze kilka lat temu wydawało mi się – o czym dziś myślę z lekkim zawstydzeniem, – że to przepuszczanie w drzwiach, ustępowanie miejsca czy ten cały dziwnie zdefiniowany szacunek, z którym tak obnoszą się niektórzy panowie, to piękny relikt czasów mijających. Przecież gdzieś w środku lubimy (niektóre z nas), kiedy mężczyzna jest szarmancki. Było mi wręcz smutno, kiedy słyszałam mówione z przekąsem:

Chcecie równości? To same sobie otwierajcie drzwi!

Uparcie próbowałam przekonać i siebie, i innych, że to przecież co innego; „równość to punkt wyjścia, a dobre maniery, to dobre maniery”. W jak wielkim byłam błędzie! Wreszcie to dostrzegłam. Mieli całkowitą rację ci, którzy stawiali między manierami z ubiegłych epok a brakiem równości znak – nomen omen – równości!

  • Pomijając żelazną zasadę – o której większość tego narodu nie ma pojęcia, – że pierwszeństwo mają zawsze osoby wychodzące (!!!), przytrzymywać drzwi, czy ustępować miejsca warto temu, komu w danej chwili jest to bardziej potrzebne. Pomagajmy osobom obładowanym zakupami, taszczącym wózki, mniej sprawnym (czasem z powodu zaawansowanego wieku) bez względu na ich płeć!
  • Mam dwie ręce i – jak większość kobiet – doskonale sobie radzę z otwieraniem drzwi. Dość zabawne, że te same delikatne rączki, które nie powinny same tykać ciężkich drzwi, są równocześnie stworzone do prania, prasowania, gotowania, szorowania na błysk całego domu czy przewijania dziecka…
  • Mamy XXI wiek, kobiety zarabiają. Czasem mniej, a czasem więcej niż mężczyźni. Jeśli ktoś nas zaprasza na kawę czy obiad, na ogół oznacza to, że to on stawia, jednak nie płeć determinuje konieczność płacenia czy niepłacenia, ale sformułowanie „ja zapraszam”.
  • „Delikatność uszu” jest związana z wrażliwością, ale przede wszystkim ze stopniem sterapeutyzowania, nie zaś z płcią. Każdy człowiek ma własne nieprzekraczalne granice, wrażliwość na jedne tematy, traumy związane z innymi, a ponadto inne poczucie humoru. Ta granica nie przebiega pomiędzy płciami. „Chronienie” damskich uszu przed dowcipami o seksie, zwłaszcza z użyciem wulgarnych wyrazów jest kolejną formą kontroli naszej seksualności. Oczywiście w większości jest to kontrola całkowicie nieuświadomiona. Ta złość, którą, czytając, czują teraz niektórzy z Was, to dowód na prawdziwość moich słów. Niezależnie, czy jakiś żart nas śmieszy, czy nie, po pierwsze – jest tylko żartem, a po drugie – świadczy wyłącznie o tym, który go przytacza. Dlatego mój Partner powtarza, że śmieszą go kawały o Żydach, bo obnażają polski antysemityzm. On, śmiejąc się, śmieje się nie z Żydów, lecz Polaków, którym się wydaje, że są, żartując w ten sposób, zabawni. No ale to zrozumie dopiero osoba sterapeutyzowana. Analogicznie mądre, sterapeutyzowane społeczeństwa posiadają uczucia religijne, których nie da się obrazić.
  • Zwyczaj całowania przedstawicieli jednej płci przez przedstawicieli drugiej płci – nigdy na odwrót! – w rękę jest czymś absolutnie obrzydliwym. Okrutną satysfakcję znajduję jedynie w przykrej długoletniej obserwacji sprzed pandemii poczynionej w milionach damskich toalet: zatrważająca liczba kobiet nie myje rąk po skorzystaniu z toalety. Kobiece dłonie – sama słodycz, mniam, mniam, mniam!
fot. Bożena Szuj

☯️ Związek partnerski

fot. Bożena Szuj

Żeby zrozumieć, czym jest związek partnerski, trzeba zrozumieć, kim są partnerzy. Partnerzy są dwiema odrębnymi, niezależnymi, pełnymi, równymi wobec siebie jednostkami. Ich związek wymaga (jak każda międzyludzka relacja) od każdej ze stron pewnych kompromisów, a rozkład obowiązków – np. przy wspólnym prowadzeniu domu – nie jest dyktowany płcią, lecz indywidualnymi predyspozycjami, zamiłowaniami do pewnych czynności i niechęciami do innych, temperamentem i wrażliwością każdego partnera. Wielokrotnie słyszałam od kobiet teksty typu:

(wojujące) feministki zabraniają tym kobietom, które lubią gotować, sprzątać i zajmować się domem, robić tego, jak do tej pory

(wojujące) feministki zabraniają tym kobietom, które chcą akurat być w łóżku lub poza nim traktowane przedmiotowo, lubienia tego

(wojujące) feministki zabraniają tym kobietom, które nie chcą pracować, być na utrzymaniu męża, nawet jeśli ten wcale nie stosuje wobec nich przemocy finansowej

Uwaga, wyjaśniam, choć tolerancję na głupie teksty mam bardzo małą. Po pierwsze szastanie przymiotnikiem „wojująca”, niczego feministkom nie ujmuje, choć w przypadku nie każdej będzie to adekwatne. Po drugie, feminizm jest o równości traktowania, a nie o prywatnych preferencjach jednej czy drugiej pani lub pana. Jeśli więc feministki podnoszą kwestie zajmowania się przez kobiety domem, traktowania kobiet przedmiotowo czy utrzymywania żon przez mężów, nie chodzi im o to, co się dzieje za przyzwoleniem poszczególnych kobiet. Chodzi im o te kobiety, które wchodzą w rolę gosposi i utrzymanki, które zmuszają się do słuchania niewybrednych żartów o sobie (lub kobietach w ogóle) wbrew sobie. Tylko dlatego, że „tak się przyjęło”. Samo się nie przyjęło – przyjął to męski świat. I jeśli to z niektórymi kobietami rezonuje, to super. Nie to jest jednak tematem działań (wojujących) feministek.
No i tu przechodzimy chyba do najważniejszego – do wzięcia za siebie odpowiedzialności. Ciekawe są te argumenty, że feministki mi zabraniają, więc ich nie lubię, bo zdradza to niesione przez całe pokolenia, zakorzenione w kobiecym DNA przeświadczenie, że ktoś nam – dorosłym osobom – w ogóle może czegokolwiek zabronić. Bez znaczenia, czy to będzie ukochany, mąż, szef czy feministka. Otóż – nie może! Każdy z nas – ludzi – jest odpowiedzialny sam za siebie i nie może tej odpowiedzialności ani na kogoś przekładać, ani nikomu zabierać. I tu pojawia się być może jakaś rysa na umiłowanym przez nas wszystkie (wojujące) feministki końcu patriarchatu. Zniesienie tego opresyjnego systemu opartego na nierówności będzie oznaczało też koniec ery świętych krów. Takich „malych”, uroczo nieporadnych kobietek, które chciały miłości, a trafiły na złego, nieczułego drania, jednak – mimo że seks był dla nich z miłością tożsamy – nigdy nie doprecyzowały, jak patrzy na to mężczyzna, z którym uwikłały się w romans. I żeby nie było nieporozumień. Odsuwam teraz na bok bolesny temat przemocy seksualnej. Odsuwam też na bok sytuacje ewidentnych oszustw i manipulacji, mających na celu uwiedzenie kobiety poprzez świadome wprowadzenie jej w błąd. Piszę o kobietach, które – choć seks wiążą z miłością – ze strachu lub braku wiedzy nie stawiają jasnych granic. Nie mówią o tym wprost, nie pytają potencjalnego kochanka, jak on te sprawy widzi. Może widzieć je bardzo inaczej, co też jest w porządku. Tyle, że nie dla tych kobiet. Ale przez te wszystkie lata chronienia naszych „delikatnych uszu”, mamy zbyt ściśnięte gardła, by mówić wprost o naszych seksualnych i emocjonalnych potrzebach. A mamy do nich wszyscy prawo. I mogą być one przeróżne. Jak nasze ciała, fantazje czy spostrzeżenia.

fot. Bożena Szuj

☯️ Lepszy świat

fot. Bożena Szuj

Gdyby ktoś jeszcze kilka miesięcy temu zapytał mnie, jak wg mnie mógłby wyglądać lepszy świat, nie miałabym pojęcia, co odpowiedzieć. Wyręczyli mnie twórcy doskonałego serialu „Sex Education”, pokazując mi coś, co kompletnie nie mieściło się w mojej głowie. Istnieje szansa, że część tego, czym się zachłysnęłam, jest codzienną rzeczywistością Brytyjczyków – jeśli tak, to bardzo im zazdroszczę!
Lepszy świat, to świat bez pruderii i fałszywej cnotliwości. Świat, w którym dzieciaki, poznając swoją nieheteronormatywną seksualność, nie są zastraszane, poniżane, wpędzane w myśli samobójcze. Świat, w którym bycie biseksualnym jest tak samo ok, jak bycie heteroseksualnym, homoseksualnym czy niebinarnym. Świat, w którym ludzie są siebie ciekawi i nie mają miliona zahamowań przed pójściem do łóżka z osobą innej rasy czy niepełnosprawną, bo liczy się człowiek. Świat, w którym ci, dla których seks jest przygodą i którzy nie chcą się wiązać nie wyśmiewają tych, dla których seks jest duchowym przeżyciem. I na odwrót! Świat, który nie jest zafiksowany na wzajemnym ocenianiu swoich wyborów seksualnych. Jednym słowem świat szacunku, miłości i prawdziwej empatii. Świat niemęski i niekobiecy. Świat ludzki.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę „Like the Sea”. Jak się pewnie nietrudno domyślić, spędziłam ostatni czas nad morzem i właśnie ta piosenka często mi towarzyszyła w długich, codziennych nadmorskich spacerach.

fot. Bożena Szuj

Nasze wielkie krynickie wakacje

fot. Bożena Szuj

Z wielką przyjemnością przedstawiam dziś tekst z zaniedbanej przeze mnie ostatnimi czasy kategorii „Pod/różnNe”.

  Idea wakacji

fot. Bożena Szuj

Wakacje, rozumiane nie tylko jako odpoczynek od pracy, ale także od otoczenia – zarówno miejsca, w którym przebywamy przez większą część roku, jak i ludzi, z którymi widujemy się na co dzień, są czymś niezwykle ważnym i potrzebnym. Odrywając się od codzienności, ładujemy akumulatory, zmieniamy perspektywę, zdobywamy nowe doświadczenia, a jeśli robimy to z partnerem – wzmacniamy więź, zyskując kolejne historyjki, żarciki sytuacyjne i anegdotki, zrozumiałe potem tylko dla nas. (Nowe miejsca mogą być też same w sobie znakomitymi afrodyzjakami, jeśli to w związku cokolwiek zmienia.)
Poznałam swojego obecnego Partnera i weszłam z nim w związek już podczas pandemii, która bardzo utrudniła wszelkie podróżowanie – na początku z powodu obostrzeń, a potem z powodów finansowych (oboje jesteśmy rzecz jasna zaszczepieni trzema dawkami, więc wymogi paszportów covidowych nam niestraszne). Kierunek Thassos jest dla mnie oczywisty, ale to plany wymagające odbicia się od popandemicznego dna.
Jednak dopiero niedawno z całą mocą doszło do mnie, że nie tylko ja sama potrzebuję wakacji, ale że domaga się ich też nasz niespełna dwuletni związek, który zaczął się (niestety) nie jak podrzędny soft pornol, ale jak arcydzieło Hitchcocka. Pomyślałam, że zrobię coś, czego nie zrobiłam nigdy – zafunduję wczasy nam obojgu! Sezon był w tym roku całkiem udany, więc przeliczyłam odłożone, zarobione w pocie czoła, pieniądze, dodałam do tego zniżkę Genius na Bookingu i po chwili miałam to – trzy noce (i cztery dni!) w pięknym apartamencie w centrum Krynicy Zdroju!

fot. Bożena Szuj

  Krynica Zdrój – ciekawostki

fot. Marianna Patkowska

Dzielnie znosząc złośliwości w pracy, że geriatria het, że cały sezon zapier…lania, żeby wyjechać na trzy noce [i cztery dni! – przyp. nNi] do Krynicy Zdroju, potraktowałam ten wyjazd najpoważniej na świecie, robiąc notatki na temat miejsca, do którego się wybieraliśmy, przyswajając ciekawostki i sumienNie obmyślając swój image, łącznie ze stworzeniem specjalnej na tę okazję biżuterii, ale o tym za chwilę.
W pamięć szybko mi się wryło, że w 1547 roku Danko z Miastka (obecnego Tylicza) założył wieś Krzenycze, którą w 1783 roku przejął skarb austriacki. Ten z kolei

[…] wysłał tu krajowego radcę górniczego, profesora uniwersytetu lwowskiego Baltazara Hacqueta celem zbadania i oceny krynickich źródeł. Jego pozytywna opinia legła u podstaw późniejszego rozwoju krynickiego zdrojowiska.

Wikipedia

W 1889 roku Krynica uzyskała prawa miejskie. Nie znalazłam nigdzie jednoznacznej informacji o tym, w którym momencie nazwa Krzenycze zmieniła się w Krynicę, jednak napotkałam na – dużo dla mnie ciekawsze – wyjaśnienie intrygującej kwestii dywizu.
Wbrew temu, co przeczytamy w wielu miejscach (również w przytoczonym wyżej artykule w Wikipedii), pisownia nazwy z dywizem (Krynica-Zdrój) nie jest poprawna, ale funkcjonuje w dokumentach urzędowych. Jak twierdzi prof. Mirosław Bańko, nalazła się tam „wskutek ortograficznej pomyłki”.

W drukach urzędowych (a także np. na stacjach kolejowych) można jeszcze spotkać pisownię z łącznikiem, gdyż dla urzędników ważniejsze są ich resortowe dokumenty niż słowniki. Z czasem jednak i oni pewnie zmienią swoje zwyczaje.

Poradnia Językowa PWN

Innymi słowy, najbardziej prawidłowym będzie zapis bez dywizu (Krynica Zdrój), ale zapis z dywizem jest – przez wdarcie się do języka urzędowego – wybaczalny.

fot. Marianna Patkowska

W tej przepięknej z zewnątrz księgarni dostaniemy dwa przewodniki po Krynicy Zdroju. Co prawda bardzo słabe, ale za to niskiej cenie. Jeśli zaś chodzi o album z reprodukcjami Nikifora, tu wydamy na niego więcej niż w pobliskim Muzeum Nikifora, więc warto się z jego zakupem wstrzymać.

  Biżuteria krynicka

fot. Marianna Patkowska

Bransoletki z muliny obsesyjnie wyplatałam w wieku lat czternastu, nosząc dzwony, bardzo długie włosy i tony drewnianych korali. Wróciłam do tego (wyplatania) bardzo niedawno. Zainspirowana piękną złotą jesienią, po raz pierwszy od wspomnianego czasu wykonałam biżuterię uwiecznioną na zdjęciach do wpisu „Złe wychowanie”.
Przed naszymi pierwszymi wakacjami również poczułam gwałtowny przypływ inspiracji: wiedziałam, że kolorami wyjazdu do Krynicy będą czerwień i granat. Wiedziałam też, że chcę połączyć mulinę z metalem, który nada jej pewien pazur. Pomysł skrystalizował się w mojej głowie podczas pewnej wizyty w jednym z kilku sklepów budowlanych, w których spędzamy teraz z Partnerem sporo czasu. I choć doskonale wiedziałam, że nie ma tam ani odrobiny tego, co lubię, za każdym razem jednak się łudziłam, że wśród gładzi szpachlowej, nypli i perlatorów znajdę coś fascynującego, urzekającego, albo chociaż względnie ciekawego. I stało się – w miejscu nudzącym mnie najmniej, czyli na dziale ze śrubkami zobaczyłam je… Duże i trochę mniejsze metalowe kółka, które wydały mi się w przeciwieństwie do pozostałego asortymentu sklepu cudownie niepraktyczne, a przynajmniej nieoczywiste i niejednoznaczne w swoim zastosowaniu.

fot. Marianna Patkowska

Zobaczyłam oczami wyobraźni nNi kolczyki i gruby choker. Po jakimś czasie, szukając kolejnego kółka i niestety nie znajdując go, nabyłam też haczyk w kształcie litery S. Mój wspaniały Partner nie tylko zdołał go wygiąć w wymarzony przeze mnie znak nieskończoności, ale jeszcze zapoznał mnie z ideą folii termokurczliwej, kiedy nie umiałam wykończyć kolczyków. Tak mi się to rozwiązanie spodobało, że w projekcie bransoletki również je uwzględniłam. Tak powstała moja biżuteria krynicka.

fot. Marianna Patkowska

  Przysmaki z zagranicy, pokój
z kominkiem i Netflix w telewizorze

fot. Marianna Patkowska

Zaopatrzona w biżuterię oraz pewną wiedzę, głodna wakacji i nowych przygód, postanowiłam ruszyć w podróż z niestygnącą ekscytacją, tłumacząc i sobie, i Partnerowi, że niespodziewane opady śniegu, utrudniające jazdę na letnich oponach, są po prostu żartem pogodowym z okazji 1 kwietnia. (Spoiler alert – nie były, a pogoda stała się wakacyjna dopiero w dniu naszego wyjazdu.)
Po drodze, na Słowacji – bądź co bądź zagranicą! – z przyjemnością nabyłam w supermarkecie trochę niezdrowych słowackich przekąsek na słodko i słono oraz must have stamtąd, czyli piwo Złoty Bażant, ale z ładniejszą niż ta klasyczna etykietą. Już niedługo mieliśmy dojechać do celu – pięknego apartamentu (większego od naszego mieszkania) z wygodnym, doskonale wyposażonym aneksem kuchennym, świeżą, przestronną łazienką, dużym łóżkiem w przytulnej sypialni i Netflixem wbudowanym w jeden z aż dwóch telewizorów w urokliwym salonie, w którym czekała na nas jeszcze jedna atrakcja – kominek. Ten był co prawda po pierwsze elektryczny, a po drugie zimny, ale do końca pobytu wzbudzał moją ogromną radość (oraz taką samą irytację Partnera). Miałam cichą nadzieję, że uda się wykupić chociaż jeden masaż dla nas dwojga w pobliskim sanatorium, z którego parkingu mogliśmy jako goście apartamentu skorzystać, ale niestety okazało się to niemożliwe.
W chłodne wieczory z przyjemnością siadaliśmy przed naszymi – jak zwykł je nazywać mój Partner – „zimnymi ogniami” ze słowackimi, a potem staropolsko-słowackimi smakołykami, połykając netflixowy mini serial „The Confession Killer”. Potwierdził on słuszność badań mówiących o tym, że z republikańskim mózgiem niektórzy ludzie się po prostu rodzą i jest to – jak każde upośledzenie – ogromna tragedia dla całej rodziny. Trzeba gigantycznego nakładu pracy, żeby coś z tym zrobić, ale też nie zawsze się da. Zwłaszcza w Teksasie.

fot. Marianna Patkowska

  Wody!

fot. Bożena Szuj

Krynica Zdrój, o czym informują nas obydwa człony jej dosyć tautologicznej nazwy, naturalną wodą mineralną stoi. Nie wypada więc nie odwiedzić Pijalni Głównej i nie „podelektować” się płynną chlubą tego miejsca. A chluba – co tu dużo kryć – jest raczej zdrowa, niż pyszna. Zdrój Główny i Słotwinka nawet się jako tako nadają się do picia, Zuber już jest grubszego kalibru, ale świetnie eliminuje zgagę (wraz z chęcią do życia), jednak już Tadeusz, przywodzący na myśl w smaku starego bąka i wyciek z akumulatora zupełnie mnie pokonał. Warto wypisać sobie na kartce wszystkie właściwości prozdrowotne tych wodnych delicji, żeby potem nie pluć sobie w brodę za zmarnowanie 1,80 zł za jeden plastikowy kubeczek wypełniony nimi po brzegi. Tym bardziej, że szybko się ich za darmo nie pozbędziemy, gdyż Mili Państwo – co jest hitem na miarę sałatki owocowo-warzywnej w Kawiarni Maleńka (o czym za chwilę) – toalety dla gości Pijalni Głównej są płatne! Toalety. Dla gości. Pijalni Głównej. Płatne. 2 zł. Na zdrowie!

fot. Bożena Szuj

  Maleńkie zdziwko i początek
krynickiego szlaku pieroga

fot. Bożena Szuj

Pierwszego dnia poszliśmy sprawdzić w Muzeum Nikifora, czy godziny podane na ich internetowej stronie przystają do rzeczywistości (przystawały) i wdaliśmy się w krótką pogawędkę z Panią Artystką, którą koniec końców zapytaliśmy, gdzie warto zjeść. Poleciła nam miejsce z doskonałymi domowymi pierogami i tak trafiliśmy do Maleńkiej – trochę zaniedbanego, ciemnego i niepozornego miejsca serwującego głównie naleśniki na słodko i gofry, a na słono tylko pierogi. Ponieważ nie jemy mięsa, wybór samoistnie zawęził się do pierogów ze szpinakiem. (Do farszu ruskich dodawana była słonina – ogromny szacunek do pani sprzedającej za udzielenie nam tej informacji!) W karcie zaintrygowała mnie dodawana do każdych pierogów „sałatka owocowo-warzywna”, ale kiedy o nią zapytałam, dostałam dosyć enigmatyczną odpowiedź, że to sałatka z białej kapusty z owocami. Nie wiem, czemu automatycznie pomyślałam, że w sumie dodawane często do sałatek jabłko to przecież owoc. Może mój mózg próbował mnie ochronić przed wizją tego, co w niedalekiej przyszłości zobaczyłam na swoim talerzu tuż obok znakomitych pierogów, mianowicie wizją połączenia kapusty białej, banana, truskawek, brzoskwiń, borówek kanadyjskich, pomarańczy, mandarynek, ogórka zielonego, pomidora, winogron, jednej marynowanej pieczarki i ogórka kiszonego ułożonego na samym wierzchu w formie serca. Myślę, że zabrakło już tylko jajka na twardo. Jeśli ktoś zastanawia się właśnie, czy jakimś cudem to wszystko do siebie wzajemnie pasowało, spieszę wyjaśnić: nie pasowało. Natomiast pierogi były absolutnym mistrzostwem. Duże, delikatne, z idealnym farszem, doskonale doprawione. Jedne z lepszych, jakie jadłam w życiu. Wcale nietanie, bo 10 sztuk za 27 zł to nie jest mało pieniędzy (aż 15 kubeczków tutejszej wody mineralnej!), ale mimo wszystko, gdyby nie podawano ich z tą dziwaczną sałatką, naprawdę porcja warta byłaby takiej ceny.
Tym sposobem rozpoczęliśmy nieplanowane wcześniej podążanie krynickim szlakiem pieroga, do czego za jakiś czas powrócę.

fot. Marianna Patkowska

  Nikifor Krynicki

fot. Bożena Szuj

Ale skoro Krynica, to przede wszystkim Nikifor! Moja miłość do tego artysty zaczęła się na wczesnym etapie podstawówki (choć wtedy jeszcze nie wiedziałam, że urodził się w 1895 roku, co jest zabawnym odwróceniem mojego roku urodzenia). Jeśli gust nie jest dziedziczony, to z pewnością może być wyuczony. Od zawsze otaczały mnie znakomite obrazy, wiszące na ścianach naszego mieszkania – często prezenty mniej lub bardziej wyłudzone przez mojego tatę od wybitnych malarzy. Oprócz tego dużo podróżowałam z rodzicami, zwiedzając z nimi też ważne światowe muzea. Stąd na infantylne uwagi moich rówieśników dotyczące twórczości Nikifora, że też by tak umieli narysować, wywracałam tylko oczami, ucinając krótko refleksją, że raczej wątpię. Różnica między rysowaniem nieutalentowanego plastycznie przemądrzałego małego muzyka a Nikifora jest mniej więcej taka, jak między prymitywem a prymitywistą.
W Nikiforze – oprócz jego niewiarygodnego daru – urzekała mnie zawsze niesłychana wrażliwość i rozczulający brak świadomości, jak wielkim i ważnym był artystą. Fantastycznym doświadczeniem było zobaczenie wystawy jego  prac. Najbardziej wzruszyła mnie historia jego modlitewnika, który – jak przeczytamy w opisie pracy w muzeum:

jest unikalnym dziełem artysty, jego książką do nabożeństwa. Młody Nikifor, nie mając pieniędzy na zakup prawdziwego modlitewnika, sam go sobie narysował. Chciał uczestniczyć w nabożeństwach na takich samych zasadach, jak inni ludzie, którzy przynosili do cerkwi swoje książki do modlitwy. […]

– opis pod Modlitewnikiem w Muzeum Nikifora w Krynicy Zdroju

Muzeum Nikifora w Krynicy Zdroju (będące oddziałem Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu), zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Przedstawienie sylwetki malarza zarówno poprzez odtworzenie filmu dokumentalnego o nim, plakatów jego wystaw, filmów jemu poświęconych, zdjęć, których był bohaterem, a nawet warsztatu malarskiego (oryginalne przybory do malowania) było doskonałym wstępem do wystawy jego prac, wyjaśniającym pewien kontekst.
W ostatnim pomieszczeniu muzeum miała miejsce wystawa czasowa Marty Kołodziej „Moje światy” – wystawa pełna mocnych, nasyconych kolorów, wyraźnych kształtów i w pewien sposób magiczna, przenosząca nas do całkiem innej rzeczywistości. Artystka siedziała przy sztalugach w rogu sali, wykańczając kolejne dzieło. Od momentu polecenia nam pierogów w Maleńkiej, widzieliśmy się z nią jeszcze kilka razy, wymieniając serdeczne uśmiechy i pozdrowienia, ale zobaczenie jej podczas procesu twórczego było dla mnie niesłychanie poruszające. Może dlatego, że uważam taki proces za niezwykle intymny i osobisty. Porozmawialiśmy chwilę o sztuce, architekturze, kolorach oraz samym miejscu. Ważne dla mnie doświadczenie.

fot. Marianna Patkowska, Marta Kołodziej „Stary Sącz I”

Warto w tym miejscu również wspomnieć o przepięknej Willi Romanówka, w której mieści się Muzeum Nikifora; pensjonacie z II połowy XIX wieku w charakterystycznym dla obiektów budowanych w tamtym czasie w Krynicy stylu szwajcarskim.

fot. Marianna Patkowska

Jak podaje Wikipedia:

Budynek do 1990 znajdował się przy ul. Piłsudskiego. Od lat 70. XX wieku dewastowany, był niedostępny dla osób postronnych. W 1990 został rozebrany, poddany konserwacji i zmontowany na nowo na obecnym miejscu. Jest to obiekt zabytkowy i znajduje się na małopolskim Szlaku Architektury Drewnianej.
W 1995 w budynku otwarto Muzeum Nikifora, co zostało uznane za największe wydarzenie roku w muzealnictwie.
Muzeum w Nowym Sączu posiada największą na świecie (ponad 1000 eksponatów) kolekcję obrazów Nikifora i pamiątek po artyście.

Wikipedia

fot. Marianna Patkowska

  Gdzie na kawę, a gdzie nie…

fot. Bożena Szuj

Do Krynicy Zdroju przyjechałam z informacją od kogoś, kto niedawno tu był, że pił gdzieś jakąś doskonałą kawę, ale nie pamięta gdzie. Wydawało mi się, że mój nos mnie szybko zawiedzie do najlepszej kawiarni w mieście, jednak nie mam dziś stuprocentowej pewności, czy tak się stało. Maleńka, która jest w założeniu kawiarnią, serwuje kawę prawdopodobnie dobrą (wszyscy chwalą tam ciasta!), jednak ani atmosfera miejsca, które przypomina ciemny bar, ani – co jeszcze istotniejsze! – brak toalety, nie zachęciły nas do zostania na kawie właśnie tam. Ponieważ pierwszego dnia było dość zimno, a my po zwiedzeniu rynku i obiedzie mieliśmy do przebycia milion kilometrów do pobliskiej Biedronki, zapragnęłam usiąść i napić się doskonałej kawy w przytulnym miejscu z toaletą i dostępem do ciepłej wody. Pierwszy, wydawało się oczywisty, strzał okazał się kompletną klapą.

fot. Bożena Szuj

Czekolada i Zdrój, sprawiająca z zewnątrz wrażenie klimatycznej, rozczarowała nas już przy wejściu po pierwsze zapachem starego brudu przykrytego ciężkim aromatem kawy, a po drugie tym, że mimo kompletnego braku klientów, stoliki były brudne. Nie było więc mowy, żeby tam zostawać.

fot. Bożena Szuj

Strzałem w dziesiątkę okazał się jednak Dom Kawy i Wina, sąsiadujący z Restauracją Dwóch Świętych, o której za chwilę. Przyjemne, niebanalne wnętrze, miła, profesjonalna obsługa i przede wszystkim znakomita kawa. Robusta, o czym warto wspomnieć, bo osoby przyzwyczajone już raczej do Arabiki, mogą być zaskoczone jej kwaskowatym aromatem, jednak przygotowana była znakomicie.

fot. Bożena Szuj

  Restauracja Dwóch Świętych,
czyli kontynuując szlak pieroga

fot. Bożena Szuj

Po wizycie w Domu Kawy i Wina, dość szybko zrozumieliśmy, że ta kawiarnio-winiarnia nie tylko sąsiaduje z Restauracją Dwóch Świętych, ale jest jej częścią. Salą kawiarnianą o własnej nazwie, funkcjonującej również odrębnie. Mając bardzo dobre nastawienie po kawie, postanowiliśmy następnego dnia wybrać się do drugiej restauracyjnej sali na obiad. Zamówiliśmy pierogi ruskie oraz danie, które zachwyciło mnie swoim opisem, mianowicie kaszankę wegetariańską, która miała być miksem kasz, soczewicy i czarnej fasoli z jabłkiem i masłem. I wszystko, co nam zaserwowano, okazało się prawdziwym arcydziełem.

fot. Marianna Patkowska

Pierogi (12 sztuk 24 zł) podane niezwykle skromnie, wyglądały zupełnie niepozornie. Już nie mówię o braku banana, truskawki z kapustą białą i ogórkiem kiszonym, ale o ascetycznym podaniu; na białym talerzu znajdywały się tylko pierogi z niewielką ilością zeszklonej cebulki. I ta prostota przypomniała mi elegancję nieistniejącej już niestety fantastycznej restauracji w Hotelu Francuskim w Krakowie, którą oboje z tatą uwielbialiśmy. Przez prostotę nie uważam podania niedbałego czy niechlujnego, ale całkowity brak wszystkiego, co mogłoby swoją pretensjonalnością obniżyć standard dania, które było wybitne. Pierogi zupełnie inne od tych (znakomitych zresztą) w Maleńkiej. Bezbłędne, delikatne ciasto, idealnie doprawiony farsz, słuszna ilość! Rozpłynęliśmy się z Partnerem oboje.

fot. Marianna Patkowska

Kaszanka wegetariańska (33 zł) okazała się po prostu dziełem sztuki (kulinarnej). Mówiąc górnolotnie – symfonia smaków! Wszystko tam grało, wszystko przeplatało się ze sobą idealnie. Tradycyjnie przekazałam ogromne gratulacje dla Szefa Kuchni, który naprawdę dorósł do pięt mojemu ukochanemu Markowi Dudziakowi, niegdyś Szefowi Kuchni wspaniałej, również niestety nieistniejącej, Restauracji Koneser w Zakopanem.

fot. Marianna Patkowska

Na deser, za namową kelnera, zamówiliśmy kremówkę, z której podobno to miejsce słynie. Rzeczywiście była pyszna!
Choć oferta dla wegetarian nie jest bardzo rozbudowana i bogata, z ogromną przyjemnością wypróbowałabym wszystkie pozostałe bezmięsne propozycje tej fantastycznej restauracji!

  Karczma nad Kryniczanką,
czyli kończąc szlak pieroga

fot. Bożena Szuj

Porządkując i podsumowując nasze kulinarne wycieczki, pierwszego dnia zjedliśmy w Maleńkiej. Drugiego – w Restauracji Dwóch Świętych. Trzeciego postanowiliśmy zamówić pizzę do apartamentu z miejsca, które mijaliśmy, idąc do Biedronki. Niepozorna pizzeria U Źróbka, sprzedająca pizzę wyłącznie na wynos, zwabiła nas roztaczanym dookoła fantastycznym aromatem. Myślę, że biorąc pod uwagę perły, jakie udało nam się odkryć w Krynicy, był to akurat najsłabszy jakościowo obiad. Nie oznacza to jednak, że pizza nie była dobra. Była bardzo smaczna, ale nie wyrwała nas z kapci. Plan był jednak taki, żeby wziąć jedną na spółkę, a wcześniej wybrać się na zupę do miejsca, o którym czytałam i którego byłam ciekawa, mianowicie do Karczmy nad Kryniczanką. I tu mój Partner, kontynuując szlak pieroga, zdecydował się znowu na pierogi ruskie (10 sztuk 22 zł), a ja, na krem oscypkowy z grzankami (16 zł).

fot. Marianna Patkowska

Cóż mogę powiedzieć… Krem oscypkowy (wegetariański, nie na bazie mięsa – zawsze trzeba o to zapytać, bo z zupami nigdy nie wiadomo) – poezja, bajka, diament! A pierogi – fantastyczne! Jeszcze inne od tych, które to próbowaliśmy. Na pewno nie da się ich do siebie wzajemnie porównywać – każde inne i każde doskonałe. W tych czuć było dużo lubczyku. Pierogi w Karczmie nad Kryniczanką nazwałabym domowymi, wyraźnie doprawionymi, ale nie ostrymi. Pychota!

fot. Marianna Patkowska

Wiedzieliśmy już wtedy, że czwartego dnia (niestety już naszego wyjazdu), zjemy tu obiad, ciekawi innych potraw z karty, zwłaszcza, że wypatrzyłam w niej sporo wegetariańskich pozycji.
Nie mogąc się zdecydować, czy na pierwsze danie chcę powtórkę kremu oscypkowego, czy placki ziemniaczane, których byłam ciekawa, zdecydowałam się w końcu na kolejny majstersztyk, a mianowicie chrzanową z plackiem ziemniaczanym (18 zł). Oryginalnie dodają do niej  jeszcze skwarki, ale z wersją wegetariańską nie ma problemu.

fot. Marianna Patkowska

Wyśmienita, sycąca, ze wspaniałym, chrupiącym plackiem – palce lizać! Ciekawi byliśmy też oboje bardzo pierogów z rydzami (10 sztuk 28 zł) i te nie zawiodły naszych oczekiwań. Mnie bardzo przypominały w smaku moje ulubione ongiś pierogi z wątróbką. Partner pozostał przy ruskich jako numerze jeden.

fot. Marianna Patkowska

W przeciwieństwie do Restauracji Dwóch Świętych, Karczma nad Kryniczanką jest mniej zobowiązująca, bardziej swojska. To ani zaleta, ani wada. Biorąc też pod uwagę ceny, nie zjemy w niej taniej, niż w Dwóch Świętych. Wszystko zależy więc od preferencji, a nie zasobności portfela. Wszystkie trzy miejsca (wliczając w to Maleńką) zdecydowanie warto odwiedzić.

fot. Marianna Patkowska

  Góra Parkowa

fot. Marianna Patkowska

Trzeci dzień pobytu postanowiliśmy przeznaczyć na mniej miejski, a bardziej mówiąc szumnie górski spacer i wybraliśmy się na Górę Parkową (szczyt o wysokości 741 m n.p.m.) żółtym szlakiem. Jak przystało na wymarzone wakacje, sporo energii przeznaczyliśmy na unikanie żywego lodu i wyszukiwanie bezpiecznego śniegu, ale w końcu doszliśmy do celu. Samo podejście było całkiem przyjemne, ale miejsce nie wydało się nam wybitnie atrakcyjne. Być może przez remont kolejki PKL. Mieliśmy natomiast szczęście do pięknej pogody.

  Spacerkiem po centrum

fot. Bożena Szuj

Spacer po ścisłym centrum i Parku Mieczysława Dukieta, nie jest długi, ale bardzo lubiliśmy go robić. Krynica Zdrój jest niesłychanie urokliwym miasteczkiem, a kiedy zaświeci słońce i robi się cieplej, na wygodnych ławko-leżakach można spędzić pół dnia z dobrą książką, delektując się tym, że czas tu płynie jakoś inaczej. Niespiesznie.
Nikifor, choć podróżował trochę po świecie, nie widział dla siebie nigdzie indziej poza Krynicą miejsca. Myślę, że to dość dużo o nim mówi.

fot. Bożena Szuj

W parku oprócz widocznego na powyższym zdjęciu pomnika Nikifora znajdziemy też Ławeczkę Bogusława Kaczyńskiego ustawioną na tle Pensjonatu Wisła, w którym – będąc w Krynicy – się zatrzymywał, i w którym mieściło się też biuro Festiwalu im. Jana Kiepury, kolejnej ważnej dla tego miejsca postaci.

fot. Bożena Szuj; Jeśli z Kaczyńskim, to tylko Bogusławem!

Przepięknymi willami z drugiej połowy XIX wieku nie mogłam wprost nacieszyć oczu – za każdym razem zachwycałam się ich urodą, patrząc na nie. Dodatkowo ogromnym zaskoczeniem była dla nas wielka dbałość władz miasta o odśnieżanie chodników. Idea zupełnie obca burmistrzowi miasta Zakopane, zwanemu Leszkiem Orzeszkiem, który najprawdopodobniej wychodzi z (poniekąd słusznego) założenia, że wszystko kiedyś przeminie, śnieg się kiedyś stopi, a lód rozpuści. Nie traci więc cennego czasu na takie drobiazgi, jak zarządzenie regularnego odśnieżania ulic i chodników. Szacunek zarówno do mieszkańców, jak i wszystkich przyjezdnych nie powinien być przecież zbyt nachalny. Doznaliśmy więc z Partnerem ciężkiego szoku, widząc pracownika służb miejskich, odśnieżającego rano dwa centymetry śniegu z chodnika. Odbudowało to naszą wiarę w cywilizację. Ona istnieje. Tylko po prostu nie w Zakopanem.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

  Krynickie Spa

fot. Marianna Patkowska

Suweniry z wakacji dla samej siebie to dla mnie obowiązkowy punkt każdego wyjazdu. Zwłaszcza lubię takie artykuły, w których w pewnym sensie zaklęte jest miejsce, które odwiedziłam. Najczęściej będą to więc produkty spożywcze lub kosmetyczne zawierające składniki z tego właśnie miejsca.
Kompletnie zauroczył mnie maleńki sklepik Krynickie Spa w Pijalni Głównej na dole z wegańskimi kosmetykami na bazie (najczęściej) borowiny i innych krynickich dóbr. Szeroki asortyment i bardzo przystępne ceny sprawiają, że jest to idealne miejsce do nabycia czegoś dla siebie lub na prezent.
Już jakiś czas po powrocie mogę powiedzieć, że kosmetyki, które zakupiłam (widoczne na zdjęciu poniżej) są fantastyczne, delikatne i cudownie pachną, co potwierdził także mój Partner, stwierdzając, że nie pachnę po nich jak kobieta, tylko jak cukierek. I był to dosyć dziwny, ale jednak komplement.

fot. Marianna Patkowska

  Stary Sącz

fot. Marianna Patkowska

Zainspirowani rozmową z Panią Artystką w Muzeum Nikifora m.in. o Starym Sączu, postanowiliśmy w drodze powrotnej się tam zatrzymać i trochę pozwiedzać. Decyzja okazała się doskonała. Jedno z najstarszych polskich miast – prawa miejskie uzyskało już w XIII wieku – wywarło na nas ogromne wrażenie. Niekwestionowana jego uroda, ład i czystość oraz niezwykły spokój i cudowna energia tego miejsca sprawiły, że było nam tam błogo. Nie sposób też nie zauważyć znakomicie spożytkowanych funduszy unijnych, trudniej natomiast doszukać się tablicy o tym informującej, ale jest.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

  Wakacje – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Nasze pierwsze wspólne wakacje przede wszystkim… się odbyły! Mogłoby być dalej, mogłoby być dłużej, mogłoby być cieplej – wszystko mogłoby być. Myślę, że to nieistotne. Najważniejsze dla mnie było to, że spędzamy te wakacje razem, śpimy w innym niż zazwyczaj łóżku, że żadne z nas nie zajmuje się w tym czasie pracą, że poznajemy nowe dla siebie miejsce. Mój Partner był tu co prawda raz, ale bardzo dawno temu (prawdopodobnie jeszcze w czasach, kiedy obowiązywała nazwa Krzenycze), więc nic z tego nie pamięta.
Pospacerowaliśmy, przetarliśmy fantastyczny pierogowy szlak i poobcowaliśmy ze wspaniałą sztuką, co jest dla nas obojga bardzo ważne. Szybko zrozumieliśmy też, jak bardzo niewygodnie wybiera się na pilocie telewizora pozycje na Netflixie, a także że duże nowoczesne telewizory mają fatalny dźwięk. Dla mnie stało się też – nomen omen – jasne, że na następny mój wyjazd gdziekolwiek zaopatrzę się w żarówki z ciepłym światłem, gdyż zimne – nawet, jeśli jest w jednym tylko pomieszczeniu – bardzo źle na mnie wpływa. Nawet trochę zatęskniłam za tym naszym gniazdkiem, w którym wszystko powoli dostosowujemy do własnych potrzeb. Tak czy siak, były to pierwsze, ale na pewno nie ostatnie nasze wakacje. Niedługo wracamy do Gdańska, więc jeśli sezon okaże się dla nas łaskawy, szykuj się, Krynico Morska!

fot. Bożena Szuj

P.S. Przed wyjazdem moją głowę zdominowała straszna piosenka cudownej Madonny „Holiday”, ale widząc zdegustowanie w oczach Partnera zrezygnowałam z umieszczenia jej dzisiaj na deser. Pomyślałam, że tylko jeden artysta mógłby się tu idealnie tematycznie wpasować – Jan Kiepura. Tymczasem jego repertuar również pozostawia wiele do życzenia. Zamieszczam więc niewiele od „Holiday” lepszy utwór, nawiązujący za to z kolei do mojego pierwotnego wyboru.

P.S.2 A z ciekawostek, właśnie znalazłam taki oto cytat, będący chyba najlepszą klamrą.

W roku 1983 film fabularny „Wakacje z Madonną” zrealizował w plenerach Starego Sącza Jerzy Kołodziejczyk. Akcja filmu jest ściśle związana z miastem.

Wikipedia

10 mężczyzn na 10 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)

Dwa dni temu, z okazji Dnia Kobiet, opublikowałam wpis „8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)”, wracając do formuły, którą przez pandemię, w drodze wyjątku zmodyfikowałam rok temu. Wahałam się, czy w sytuacji wojny w Ukrainie nie zrezygnować z tego wpisu w ogóle. Ostatecznie zdecydowałam, że niedużo by to zmieniło, a wskazywanie własnych bohaterów roku jest w gruncie rzeczy dzieleniem się dobrem.
Temu, kto nie zna tej formuły, spieszę wyjaśnić, że 8 marca opisuję osiem kobiet, które w danym roku najmocniej na mnie wpłynęły i analogicznie 10 marca – dziesięciu mężczyzn.

Spis treści:

🌻 Wołodymyr Zełenski
🌻 Donald Tusk
🌻 Bartek Szmit
🌻 Tymon Tymański
🌻 Freddie Mercury
🌻 Jay Shetty
🌻 Arthur Schopenhauer
🌻 Bartłomiej Trokowicz
🌻 Władysław Hasior
🌻 Kirk Honda 

🌻 Wołodymyr Zełenski

Chciałabym nie musieć pisać dziś o heroicznym prezydencie Ukrainy. Chciałabym, jak do tej pory, nie wiedzieć o nim nic więcej niż to, jak się nazywa i jaką pełni funkcję w sąsiadującym z nami kraju. Niestety Rosja, napadła na Ukrainę, rozpoczynając nie tylko wojnę (ta – czego byśmy o niej nie myśleli, rządzi się pewnymi ściśle określonymi prawami), ale okrutną rzeź i ludobójstwo. Giną cywile, Rosjanie bombardują szpitale i domy dziecka.
W rozgrywającej się na naszych oczach krwawej tragedii wyłania się bohater – człowiek niezłomny, odważny, oddany swojemu narodowi. Prezydent, jakiego każdy chciałby mieć, zwłaszcza w tak dramatycznym czasie.
To, czego jesteśmy dziś świadkami to nie tylko wojna w Ukrainie, ale też walka starego, złego, zatęchłego, patriarchalnego, zacofanego i psychopatycznego z nowym, dobrym, jasnym, równościowym, postępowym i zdrowym. Jak pewnie każdy, chciałabym wierzyć, że dobro zwycięży.
Пане Президенте, мої найщиріші вітання!🌹

🌻 Donald Tusk

Jakiś czas temu po raz pierwszy od dłuższego czasu obejrzałam wywiad z Donaldem Tuskiem i była to – mimo wstrząsających okoliczności i tematu rozmowy – prawdziwa rozkosz. Urzekły mnie jego spokój, mądrość, opanowanie, imponująca asertywność i przede wszystkim klasa polityczna, którą bije wszystkich polskich polityków (również z własnej oczywiście partii) na głowę. Pomyślałam sobie, że w mądrym kraju zaraz zostałby premierem. Oh, wait…
Panie Premierze, najszczersze wyrazy szacunku!🌹

🌻 Bartek Szmit

Szmit jest moim Partnerem i mężczyzną, który – mówiąc górnolotnie – zmienił moje życie, nie zmieniając jednak mnie. Wręcz przeciwnie, Jego obecność pomogła mi w zdjęciu wielowarstwowej, nabytej dawno temu maski i staniu się wreszcie nNajprawdziwszą Sobą. Kiedyś Drapieżnik, dzisiaj Bartek. Mężczyzna, który mnie co dzień inspiruje i zachwyca.
Naszą dosyć w gruncie rzeczy niesamowitą historię opisałam w poniższych tekstach:

🌻 Wycieczka na planetę Dyskomfort

🌻 Powrót z planety Dyskomfort

🌻 I żyli długo i szczęśliwie na planecie Komfort

A rok temu z okazji Dnia Mężczyzn poświęciłam Mu wpis:

🌻 His name is Szmit. Bartek Szmit.

Regularnie też uzupełniam moje ulubione:

🌻 Z cyklu kochanków rozmowy

To bardzo dużo, tym bardziej, że nie jest tak wielkim ekshibicjonistą jak ja. Ostatnio, unosząc głowę znad cudownej książki, którą zrecenzuję tu niebawem, spytałam, czy mogę Mu przeczytać fragment. Okazało się, że zdanie:

Ale prawdziwe ćwiczenie w parach następuje wtedy, kiedy naprzeciwko ciebie siedzi osoba, z którą spędzasz życie, najważniejszy dla ciebie człowiek, który równocześnie posiadł tajemniczą umiejętność wkurwiania cię jak nikt inny.

– „Czuła przewodniczka” Natalia de Barbaro

rezonuje z każdym z nas tak samo mocno.

Kochanie, dziękuję, że jesteś!🌹

🌻 Tymon Tymański

To, że Tymon Tymański wielkim artystą jest, wie każdy, kto posiada muzyczny słuch. Dwa lata temu w tym samy cyklu opisywałam go, zanim jeszcze poznaliśmy się osobiście. Wspominałam o dziwnym, irracjonalnym strachu, jaki zawsze we mnie wzbudzał. Pisałam też, dosyć enigmatycznie, że:

[…] od początku tego roku, niejako pośrednio, jest obecny w moim życiu dość intensywnie.

„10 mężczyzn na 10 marca (kwiecień 2019 – marzec 2020)”

Mogłam w końcu wyjaśnić, o co chodziło, w późniejszym wpisie „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kury, który był nie tylko recenzją tej niesamowitej płyty, ale też opisem naszego pierwszego, przemiłego spotkania. Tymon jest przyjacielem mojego Partnera Bartka. Przyjacielem z podstawówki. Bliskim i ważnym. Kiedy poznajemy przyjaciół naszych partnerów, dają nam oni często pewien kontekst. Zaczynamy pewne rzeczy rozumieć, układają się nam one w jakąś całość. Jak wtedy, kiedy przyjechała do nas moja z kolei przyjaciółka z podstawówki, która – zanim do nas dotarła – zdążyła na dworcu w Krakowie niechcący włożyć swój bagaż do złego autobusu i ten pojechał sobie sam do Bukowiny Tatrzańskiej. Bartek, kiedy o tym usłyszał, nie był nawet zdziwiony. Wiedział natomiast, że jeśli przeżyje trzy najbliższe wspólne dni, przeżyje też wszystko inne!
Kiedy wsłuchiwałam się w język Tymona, rozpoznawałam żargon, który słyszałam wcześniej tylko u Bartka. Idea rodzeństwa jest mi obca, bo nie posiadam żadnego, ale to prawdopodobnie tak, jak poznać brata albo siostrę swojego ukochanego. Dodatkowo nie ma nic piękniejszego i prawdziwszego, niż obserwowanie kochanej osoby z drugą, którą tak dobrze zna, z którą czuje się bezpiecznie, z którą może być naprawdę sobą.
To wszystko działa zresztą również w drugą stronę. Mam wrażenie, że tolerancja Bartka na mnie jest tak duża właśnie przez te lata przyjaźni z Tymonem. Czasem słyszę, że „jestem jak Tymon”, co – chociaż nigdy nie jest wypowiadane z podziwem, raczej przybiera formę wyrzutu – uznaję zawsze za komplement, bo Tymon jest fantastycznym, ciepłym, niesamowicie oryginalnym, jedynym w swoim rodzaju, mądrym, wrażliwym Człowiekiem i doskonałym Artystą.
Tymonie, dziękuję za ciepłe przyjęcie!🌹

🌻 Freddie Mercury

Freddie Mercury zawsze był moim idolem, ale piszę o nim dziś dlatego, że dopiero niedawno zobaczyłam film „Bohemian Rhapsody”, który przypomniał mi, za co kocham Queen i pokazał, jak bardzo charyzmatycznym, intrygującym, trudnym, ciekawym i fascynującym człowiekiem był Freddie Mercury. Podstawówka muzyczna (łączona ze zwykłą) odebrała mi bardzo wiele rzeczy: przede wszystkim czas, który rówieśnicy poświęcali na zabawę, edukację z przedmiotów pozamuzycznych na poziomie wyższym od haniebnego czy możliwość kontaktu z dziećmi z rodzin, które nie uważały się za elitarne. Dała mi natomiast podstawową umiejętność czytania nut i grania na fortepianie (moja trzecia nauczycielka tego instrumentu potrafiła nawet na nim grać, co było ewenementem na skalę szkoły!). Bardzo szybko zaczęłam układać akompaniamenty do piosenek, które lubiłam, by móc je śpiewać. Repertuar grupy Queen był jednym z najbardziej wymagających, bo harmonicznie otwierał się tam kosmos. Miło było sobie to wszystko, podczas oglądania filmu, przypomnieć.
Freddie, thank you for your Art!🌹

🌻 Jay Shetty

Jay’a Shetty’ego obserwowałam już od jakiegoś czasu w mediach społecznościowych, zachwycona jego mądrością, łagodnością i prostotą przekazu tematów głębokich, ważnych i w gruncie rzeczy trudnych. Lektura jego doskonałej książki „Zacznij myśleć jak mnich” delikatnie i z czułością poukładała mi wiele, dając do myślenia. Czasem jak mnich.
Dear Jay, thank you for your wisdom!🌹

🌻 Arthur Schopenhauer

„Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artura Schopenhauera (którą niedawno recenzowałam), to po pierwsze lektura obowiązkowa w czasach, w których nie umiemy ani się ze sobą spierać, ani ze sobą dyskutować, ani nawet rozmawiać. A po drugie – niesamowita rozkosz obcowania z tak doskonałym językiem, ostrym jak brzytwa umysłem i obezwładniającym poczuciem humoru.
Sir, ich verbeuge mich tief!🌹

🌻 Bartłomiej Trokowicz

Myślę, że o jakości związku świadczy to, ile dobrej i wartościowej sztuki poznajesz dzięki osobie, z którą jesteś. Gdyby nie mój Partner, nigdy nie dowiedziałabym się o istnieniu książki, której nakład został już niestety wyczerpany i nie dostałabym od samego jej Autora (bliskiego kolegi wspomnianego Partnera) pliku z najcudowniejszą powieścią, jaką od wielu lat dane mi było przeczytać. „Pan Misio. Czy lisy śnią o gadających kurach?” Bartłomieja Trokowicza – bo o tej książce i tym Autorze mowa – to literacki majstersztyk. Wszystko tam gra – idealnie nakreślone postacie, niebanalna fabuła, przepyszne dialogi. Gdyby „Pan Misio” wyszedł spod pióra zawodowego pisarza, byłabym tylko zachwycona. Jest to jednak pierwsza i jedyna książka Bartłomieja, napisana – co zdołałam ustalić w naszej przemiłej rozmowie – ot tak, przy okazji. Pozostaję pod niesamowitym wrażeniem talentu, delikatności i wrażliwości Autora, z którym wywiad już za jaki czas pojawi się na tym blogu.
Bartku, ogromnie dziękuję!🌹

🌻 Władysław Hasior

O Władysławie Hasiorze już w tym cyklu pisałam. Pojawiał się też w różnych wpisach po drodze, bo jest na pewno bardzo ważnym mężczyzną w moim życiu. Jednak w tym roku moje serce znowu mocniej zabiło, kiedy znalazłam w końcu w rodzinnym domu album z dedykacją, której tak długo szukałam, że aż byłam skłonna uwierzyć w to, że cała historia z nią związana mi się przyśniła.
Całość opisałam w tekście „Krótka historia pewnej dedykacji”, więc nie chciałabym się powtarzać, ale słowa Hasiora skierowane do dziesięcioletniej mnie szczerze mnie dziś poruszyły.
Panie Władysławie, uwielbiam Pana coraz mocniej! 🌹

🌻 Kirk Honda

Dr Kirk Honda prowadzący najwspanialszą część internetu, czyli „Psychology In Seattle”, to człowiek, który całkiem dosłownie poprawił jakość mojego życia. Jego imponująca psychologiczna wiedza połączona z niespotykaną wrażliwością, empatią, delikatnością i wiarą w równość sprawiają, że mogłabym go słuchać w nieskończoność. Dodatkowo, jako terapeuta również par, jest często przywoływany nie tylko przeze mnie, ale też przez mojego (zarażonego moją fascynacją drem Hondą) Partnera w wielu naszych rozmowach. Każde z nas wykonuje codziennie dużą autoterapeutyczną pracę, dodatkowo pracujemy też wspólnie nad naszą komunikacją i kiedy nie mamy jasności, jaką drogą najlepiej pójść, przywołujemy dra Hondę i to już bardzo często wystarcza, żeby odnaleźć właściwą ścieżkę.
Dear Kirk, I am very grateful for everything you do!🌹

🌹 Wszystkim moim dzisiejszym Bohaterom
i wszystkim Czytelnikom,

życzę pokoju. 🌹

🌻 Wpisy z okazji Dnia Mężczyzn
z poprzednich lat🌻

8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)

Kiedy cztery lata temu opublikowałam na swoim blogu wpis „8 kobiet na 8 marca”, nie planowałam, że będzie to początek jakiegoś cyklu, tak jednak wyszło. Regularnie z okazji Dnia Kobiet przedstawiam od tamtego momentu ósemkę kobiet, które najmocniej na mnie w ostatnim czasie wpłynęły. W analogiczny sposób obchodzę na blogu również Dzień Mężczyzn. Rok temu przez pandemię trochę zaburzyłam formułę, opisując 8 marca jedną tylko kobietę, a 11 marca jednego mężczyznę.
Zastanawiałam się, czy z powodu bestialskiej napaści Rosji na Ukrainę nie zrezygnować w tym roku z wpisu w ogóle. Uznałam jednak, że niewiele by to zmieniło. Opisuję wspaniałe, ważne, inspirujące Kobiety. Równocześnie wszyscy – i ja, i moje Bohaterki, i moi Czytelnicy – mamy świadomość, że dzieją się rzeczy straszne i tragiczne. Wszyscy wyrażamy swój sprzeciw oraz pomagamy na tyle, na ile możemy. Wierzę, że w tej jedności tkwi ogromna siła.

Spis treści:

🌼 Katarzyna Nosowska
🌼 Anna Górecka
🌼 Beyoncé
🌼 Ilona Kostecka
🌼 Julia Izmałkowa
🌼 Paulina Młynarska
🌼 Edith Eger
🌼 Natalia de Barbaro

🌼 Katarzyna Nosowska

Kiedy zastanawiam się, jak ten nasz biedny naród uzdrowić ze wszystkich potężnych kompleksów, które pchają go ciągle w nacjonalistyczne objęcia, w zatęchłe powietrze dawnego myślenia i mniej od oryginalności samotną banalność, nasuwa mi się tylko jedna odpowiedź – musiałby zostać, choćby w małej tylko części, zaadoptowany przez Katarzynę Nosowską.
Moje pokolenie wychowała swoim głosem dosłownie i w przenośni. Dzisiaj, kiedy część z nas wróciła już z Bambuko, a druga ciągle w nim uparcie tkwi, cierpliwie, spokojnie, bez oceniania, morałów czy kazań, wskazuje nam wszystkim drogę we właściwym kierunku. Właściwym, bo prowadzącym do wewnątrz. Jej niesamowite ciepło, ogromna wrażliwość, życzliwość i czułość są tym, czego wszyscy potrzebujemy, choć nie zawsze umiemy się do tego przed sobą przyznać.
Kasiu, dziękuję, że jesteś! 🌷

🌼 Anna Górecka

Kiedy na tegorocznym Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie wybuchł skandal związany z ocenzurowaniem utworu it’s fine, isn’t it? Pawła Szymańskiego za użycie przez niego w partii taśmy słynnej (i wiele wyjaśniającej) wypowiedzi „nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne”, byłam wstrząśnięta. Nie wiem, skąd moja wiara w to, że w dzikim, niepraworządnym kraju, którym się za rządów obecnej władzy staliśmy, żaden jej środowiskowy przydupas nie zaknebluje Absolutu, jakim jest Muzyka (zwłaszcza Pawła Szymańskiego). Przecież to było do przewidzenia – w końcu wielkość musi być niezwykle drażniąca dla małości. Tak czy owak, zasiliłam nie tylko grono oburzonych, ale też to mniejsze – szczerze zdziwionych. W tych silnych emocjach zaczęłam się kontaktować z tymi, od których oczekiwałam wsparcia. Mówiłam – w największym uogólnieniu:

mogę sobie porobić hałas, jako córka Patkowskiego (i nie omieszkam!), ale Ty jako ważny festiwal/stowarzyszenie/uznany w kraju i na świecie zespół/artysta grający za chwilę na tych samych „Eufoniach” masz mocniejszy i dużo bardziej słyszalny od mojego głos.

Odpowiedzi były w tym samym duchu: po nieskrywanym zaskoczeniu moją egzaltacją, bo przecież od dawna wiadomo, że cenzura w muzyce ma miejsce, wyrażenie smutku i solidarności z haniebnie potraktowanym kompozytorem, ale takie bezpieczne i po cichu, żeby przypadkiem nie ucierpiały na tym przyszłe dotacje. Wszystko oczywiście w trosce o polską kulturę.
Swój niesmak i poczucie zawodu próbowałam tłumić tym, że przez wspomnianego wyżej Patkowskiego mam zdecydowanie zawyżone standardy tzw cywilnej odwagi. Posiadam bardzo niską tolerancję na tchórzostwo, a równocześnie bardzo wiele zachowań jako tchórzostwo odbieram. Starałam się więc zagłuszyć w sobie ten oceniający głos. „Ja bym zrobiła to i to, ale też nie zatrudniam pracowników, którzy skutkiem mojej postawy mogliby stracić pracę/nie walczę o każdą złotówkę na wydarzenie kulturalne, które jest w tym kraju właśnie teraz takie ważne/ nie wierzę w konieczność wyboru mniejszego zła, a są przecież tacy, którzy wierzą” – tłumaczyłam sobie, nadal nie umiejąc się tymi argumentami w pełni przekonać. Aż tu nagle weszła Ona – cała na biało-czarno… Anna Górecka – polska pianistka i córka Henryka Mikołaja Góreckiego, również występująca na „Eufoniach”. W mediach społecznościowych zamieściła zdjęcie swojej, będącej wyrazem buntu, koncertowej kreacji (biała koszula z czarnym napisem „białe” i czarne spodnie z białym napisem „czarne”) oraz słowa:

Ze względu na zobowiązania wobec zagranicznej orkiestry postanowiłam – mimo poważnych kontrowersji – wystąpić na festiwalu Eufonie. Dzisiejsze wykonanie koncertu op. 40 mojego Ojca dedykuję Pawłowi Szymańskiemu. Całość honorarium przeznaczam na PAH Janiny Ochojskiej.

Nie chcę być złośliwa (ani niegrzeczna wobec Pani Góreckiej), wykrzykując wcześniejszym adresatom swoich próśb: tak właśnie wyglądają, drodzy panowie, jaja!, więc zamilknę.
Pani Anno, ogromne wyrazy szacunku! 🌷

🌼 Beyoncé

Że Beyoncé jest doskonałą wokalistką, przepiękną kobietą i osobą sprawiającą wrażenie bardzo ciepłej i serdecznej, wiem nie od dziś. Jej muzyczna droga zaczęła mnie jednak interesować dopiero w momencie, w którym poczułam, że wychodzi poza jakiś schemat i swoją własną muzyczną strefę komfortu. Nadal, porównując te próby chociażby z najwcześniejszą nawet twórczością Björk, było to szalenie zachowawcze, ale zaintrygowało mnie.
Niedawno obejrzałam najpierw przecudowną reklamę jej kolekcji dla Adidasa, a potem jeden z jej koncertów w całości i uświadomiłam sobie, że nie wiem nawet kiedy z grzecznej, przepraszającej za swój seksapil dziewczynki zmieniła się wreszcie w fantastyczną, spójną kobietę. Doszło do mnie z całą mocą, jakie to smutne, że całkiem jeszcze niedawno żyliśmy w czasach, w których jedna z najpiękniejszych kobiet świata musiała sobie wymyślić sceniczne alter ego (Sasha Fierce), żeby „usprawiedliwić” swoją ponętność. Jakie to smutne, że – nie mając psychicznej konstrukcji Madonny – zdawała się podnosić nieśmiało rękę do góry, tłumacząc światu w wywiadach: „ten seksualny wamp to Sasha Fierce, ja tak naprawdę jestem fajna i miła”.
Nie wiem, jaką przeszła drogę i w jaki sposób dokonała się jej transformacja, wiem jednak, że jest ikoną i boginią. Mam ogromną nadzieję, że młodsze pokolenia jej fanek nie będą już chciały być jak ona, lecz być tak ze sobą zintegrowane jak ona.
Dear Goddess Beyoncé, thank you! 🌷

🌼 Ilona Kostecka

Prowadząca blog parentingowy Mum and the city Ilona Kostecka jest głosem rozsądku, którego tak często w innych zakątkach internetu brakuje. W wyważony, spokojny sposób tłumaczy, na czym polega prawdziwa równość płci i jak wychowywać dzieci, by nie zarazić ich patriarchalnym wirusem, który był zmorą naszego, nie tak w końcu odległego, dzieciństwa. Bardzo lubię słuchać jej relacji na Instagramie i nieustająco podziwiam jej cierpliwość, bo w mediach, w których każdy może się wypowiedzieć, naprawdę łatwo ją stracić.
Ilono, robisz doskonałą robotę, dziękuję! 🌷

🌼 Julia Izmałkowa

Instagramowe konto Psycho Mamy, czyli Julii Izmałkowej odkryłam przypadkiem niecały rok temu i… wpadłam po same uszy! Dzień bez #MatchaTalk, a od momentu, kiedy wyjechała do Meksyku #MatchaWalk – czyli kilkuminutowych pogadanek o życiu, w których Julia dzieli się z nami swoim nieszablonowym, wyjątkowym spojrzeniem na świat – jest dniem straconym. Czy zgadzam się z nią we wszystkim? Nie, to oczywiście nierealne. Czy zatem zgadzam się z nią we wszystkich sprawach rzeczywiście istotnych? Również nie zawsze. Niezwykle ją jednak szanuję za trwanie we własnej prawdzie, autentyczność i za ogromną psychologiczną wiedzę, którą się z nami dzieli. Lubię jej słuchać nawet wtedy, kiedy wiem, że jej prawda jest kompletnie inna od mojej, bo nie zawłaszcza sobie całej przestrzeni, jak w takich sytuacjach ludzie często mają w zwyczaju. Jest na tyle zintegrowana ze sobą, że mówi jedynie o sobie, swoich odczuciach i swoich przekonaniach, nie zakładając, że jej słuchacze muszą mieć tak, jak ona, co jest niezwykle rzadkie, przez co niewiarygodnie cenne.
Julio, jesteś niesamowita, dziękuję! 🌷

🌼 Paulina Młynarska

„Moja lewa joga” Pauliny Młynarskiej jest jedną z tych książek, które mnie zachwyciły, porządkując mi w głowie wiele spraw. Dodatkowo poczułam jakąś więź z Autorką, co mnie ostatecznie pchnęło ku temu, by do niej napisać i podesłać swoją recenzję. Kiedy następnego dnia rano dostałam od Pauliny Młynarskiej przemiłą odpowiedź wraz z pytaniem, czy może opublikować na swoim fanpage’u link do mojej recenzji, bo ją „poruszyła”, myślałam, że śnię. Wtedy również poznałam magię tzw zasięgów – w ciągu niecałej doby miałam prawie 2,5 tysiąca blogowych wyświetleń, co nie zdarzyło się tu nigdy wcześniej, ani też nigdy później (dla porównania, w ciągu doby są to na ogół liczby dwucyfrowe). 24 stycznia jest dniem, który bardzo się w moich blogowych statystykach wyróżnił, bezpowrotnie zmieniając drugą połowę miesiąca w wielkiego graficznego fucka.
Pani Paulino, serdecznie dziękuję! 🌷

🌼 Edith Eger

Całkiem niedawno recenzowana tu przeze mnie książka „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” Edith Eger, była dla mnie lekturą przełomową, bo stanowiącą pomost między starym a nowym światem. Autorka, niosąca na swoich barkach wstrząsające doświadczenie Holokaustu, z zadziwiającą siłą i ogromną mądrością pomaga czytelnikom znajdywać równowagę wewnątrz siebie.
Pani Edith, ďakujem veľmi pekne! 🌷

🌼 Natalia de Barbaro

Żyjemy w czasach krzyku. Krzyczą na nas pralki, zmywarki, kuchenki mikrofalowe. Krzyczą reklamy. Krzyczą ludzie, którym w porę nie wyrwiemy z ręki megafonu, krzyczymy sami na siebie we własnej głowie głosem swoich rodziców czy byłych przemocowych partnerów. Krzyczą nadużywane wersaliki i wykrzykniki, krzyczy jarmarczny substytut sztuki. Krzyczą też pozornie nieme gesty dezaprobaty – krzywe spojrzenia, wywracanie oczami, pogardliwe uśmiechy. Krzyczą, bo pod nimi krzyczy tłumiony ból całych pokoleń.
Ucieczką od krzyku mogą być dobre, mądre książki. Ja ostatnio tak sobie z tym radzę. I właśnie przeczytałam „Czułą przewodniczkę” Natalii de Barbaro. Książkę, którą dostałam w idealnym miejscu i czasie swojego życia od opisywanej rok temu Matki Rewolucji na Podhalu. Recenzja dopiero się na moim blogu pojawi, więc nie chcę dziś pisać zbyt dużo o samej książce, ale pozostaję pod ogromnym urokiem niespotykanej wrażliwości Autorki, jej doskonałego pióra i autentycznej czułości, która choć jest zrodzona z tego, co indywidualne i unikatowe, potrafi objąć tyle kobiet, że zmienia się w coś zupełnie uniwersalnego, pokazując, ile – jako ludzie – mamy tak naprawdę ze sobą wspólnego. Nie umiem tego wytłumaczyć prościej. Niewiele jest osób (choć już na szczęście coraz więcej), które bez oceniania, bez złości, bez tłumionej agresji czy niechęci tworzą w rozmowie bezpieczną przestrzeń. Czytając „Czułą przewodniczkę”, czułam się bezpiecznie. Czułam się ukojona i zrozumiana.
Pani Natalio, bardzo za to dziękuję! 🌷

🌷 Wszystkim moim dzisiejszym Bohaterkom,
wszystkim Czytelniczkom,
a także sobie samej
życzę pokoju. 🌷

💐 Wpisy z okazji Dnia Kobiet
z poprzednich lat: 💐

„Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” Edith Eger

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Magdalena Hermanowska
wydawnictwo: Rebis
rok wydania: 2021
oryginalny tytuł: The Gift: 12 Lessons to Save Your Life

To, że maluję paznokcie pod kolor książek, które czytam, to już pewna świecka – dziwna, ale – tradycja. Natomiast kupienie sobie książki, która pasuje do mojego zastanego manicure’u, to już zupełnie nowy level tego szaleństwa.
Tak właśnie zaczęła się moja przygoda z recenzowaną dziś pozycją – weszłam do księgarni, a „Dar” szepnął do mnie z półki:

Hej, Maleńka – fajne hybrydy! Dobrze byśmy razem wyglądali na zdjęciach!

No i się zaczęło… Kolor okładki, ale też jej projekt oraz cała szata graficzna kompletnie mnie urzekły. Do obietnicy „odmiany swojego życia” podeszłam co prawda dosyć sceptycznie, ale kiedy przeczytałam, że autorka jest „uznaną terapeutką, która przeżyła Holokaust”, poczułam respekt, który ostatecznie doprowadził mnie z ową książką do kasy. Nie mogłam jeszcze wtedy wiedzieć ani jak wielką odegra w moim życiu rolę, ani że ostatnie dni jej czytania przypadną na początek wojny, którą zbrodniarz Vladimir P. wytoczył człowieczeństwu i całej cywilizacji europejskiej.
Dr Edith Eva Eger jest urodzoną w Koszycach Żydówką węgierskiego pochodzenia. Ma dziewięćdziesiąt cztery lata i niesie na swoich barkach wstrząsające doświadczenie Auschwitz. W jej pisaniu nie czuć jednak zgorzknienia, żalu czy nienawiści do oprawców i losu (które nota bene byłyby w pełni zrozumiałe). „Dar” od pierwszych zdań wciąga, po chwili paraliżuje (już na drugiej stronie czytamy, że trafiła do obozu mając szesnaście lat i pierwszego wieczoru, zaraz po zagazowaniu jej rodziców, Josef Mengele kazał jej dla siebie zatańczyć), by uświadomić czytelnikowi, że chciałby zdobyć klucz do tak niezwykłego i mądrego postrzegania świata, jaki prezentuje autorka. Że prawdopodobnie właśnie dzięki niemu ocalała, nie stając się w tamtym tragicznym momencie martwą za życia. Projekt okładki daje nam nadzieję, która nie okazuje się złudna. Ta książka jest kluczem.
Nie rozmawiałam nigdy z osobami, które przeżyły Auschwitz o towarzyszących im w tym straszliwych okolicznościach uczuciach, emocjach. Rozpieszczających, kochanych dziadków znam tylko z opowiadań, nie poznałam też żadnej swojej babci. (Jednej chyba na szczęście, drugiej chyba niestety.) Tych seniorów, których mogłam o to zapytać, się bałam. Tych, których się nie bałam, spytać z kolei nie umiałam. Wydawało mi się, że to niewłaściwe, niestosowne (choć znam przecież siebie i wiem, że o wszystko potrafię zapytać i we właściwy, i w stosowny sposób). Nie oznacza to, że nigdy z żadną starszą osobą nie rozmawiałam o wojnie, bardziej jednak niż daty i fakty, które znałam ze szkoły, interesowało mnie, jak to jest przeżyć piekło. Jak się po tym podnieść, jak w miarę normalnie (choć to nie jest odpowiednie słowo) funkcjonować. Jak, mając przed oczami wciąż te przerażające obrazy, nie stracić wiary w człowieczeństwo, w samego siebie, w miłość. Znałam ludzi zgorzkniałych i niezwykle trudnych, w jakimś sensie nawet toksycznych, których destrukcyjne zachowania (wpływające na wszystkich bliskich dookoła) tłumaczone były tymi doświadczeniami. Gdzieś w środku było we mnie jednak przeświadczenie, że traumy „usprawiedliwiają” bardzo wiele, ale nie „usprawiedliwiają” wszystkiego. Że odpowiedzialność za nasze reakcje na to, co się nam przydarza, spoczywa mimo wszystko na nas. Szybko jednak wpędzałam się w poczucie winy, bo przecież co ja tam o obozie wiem – urodziłam się w czasach pokoju, miałam dobry, ciepły dom, wspaniałego tatę, dostęp do edukacji; byłam zaopiekowana, zdrowa, więc w tym znaczeniu również uprzywilejowana. Dlatego tak poruszyła mnie książka „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie”, w której dr Edith Eger nie tylko potwierdza to, co od dawna intuicyjnie czułam, ale wręcz jasno wskazuje, że nie ma innej drogi do równowagi emocjonalnej niż praca nad własną reakcją na to, co nas spotyka. I że w gruncie rzeczy nie ma aż tak wielkiego znaczenia, czy spotyka nas wojna, rozwód czy dzieciństwo przepełnione nałogiem rodziców. Żeby jednak taką pracę podjąć, trzeba wyjść z roli ofiary i takie postawienie sprawy napotyka na ogół na pierwszy opór. Bycie ofiarą niesie za sobą szereg korzyści. Najistotniejszą jest zwolnienie nas z odpowiedzialności za to, co się z nami dzieje. Tymczasem o ile na wszystko, co zewnętrzne mamy wpływ umiarkowany, a najczęściej żaden, o tyle na siebie i swoje reakcje mamy wpływ absolutny. Tylko my i wyłącznie my. Choć oduczenie się reakcji autodestrukcyjnych nie nastąpi na pstryknięcie palcami i tylko nielicznym (jeśli w ogóle komuś) uda się bez pomocy terapeuty. A tak się składa, że dr Eger jest uznaną i cenioną terapeutką.

fot. Marianna Patkowska

Warto w tym miejscu wspomnieć, jaką „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” ma budowę. Dwanaście lekcji to tak naprawdę dwanaście kluczy do więzień, w których się najczęściej zdaniem dr Eger zamykamy. Metafora (czy rzeczywiście metafora?) jest szczególnie wstrząsająca w kontekście tytułu, jaki autorka nadała wstępowi:

Wyzwól się z więzienia swojego umysłu.
W obozie zagłady nauczyłam się, jak żyć.

Wymienię je wszystkie. Nie są to tytuły rozdziałów, lecz ich podtytuły, które tak właśnie brzmią w książce (choć w spisie treści nie poprzedza ich słowo „więzienie”).

🗝  Więzienie bycia ofiarą
🗝  Więzienie unikania
🗝  Więzienie zaniedbywania własnych potrzeb
🗝  Więzienie tajemnic
🗝  Więzienie wstydu i poczucia winy
🗝  Więzienie nieprzeżytej żałoby
🗝  Więzienie skostniałego myślenia
🗝  Więzienie urazy
🗝  Więzienie paraliżującego lęku
🗝  Więzienie osądu
🗝  Więzienie beznadziei
🗝  Więzienie braku przebaczenia

Autorka nie pisze tylko o własnych doświadczeniach. Przytacza wiele przykładów ze swojego gabinetu, co pozwala nam zrozumieć istotę omawianych przez nią mechanizmów. Bardzo często wpadamy w pułapkę myślenia, że inni mają gorzej i pomniejszania przez to własnych emocji lub – o zgrozo! – próbujemy w ten sposób „pocieszać” najbliższych. Przesłaniem dr Eger wcale nie jest teza, że zadręczamy się głupotami niewspółmiernymi do jej osobistej wojennej tragedii. Przesłaniem dr Eger jest to, że zadręczamy się problemami, którymi – niezależnie od ich wagi – wcale nie musimy się zadręczać, gdyż mamy wybór („Wybór” to też zresztą tytuł debiutanckiej książki autorki).
Są wśród nas ludzie, którzy kurczowo chwycili się kiedyś dawnego, odchodzącego już na szczęście powoli w zapomnienie, świata pewnych wartości, inaczej mówiąc, patriarchalnego świata przemocy. Chwycili się i nie chcą puścić, bo to jedyne, co znają. Jedyne, w co wierzą. Spoglądają więc na nas z niedowierzaniem, nieraz ironicznym uśmieszkiem, czasem pogardą czy wyższością, kiedy próbujemy im wytłumaczyć filozofię pokochania siebie, doceniania siebie, zaczynania od siebie. Łatwo zbijają każdy nieudolnie czasem przez nas przedstawiany argument słowem „egoizm”. Egoizm i kropka. Jakie to łatwe, jakie niewymagające. I jakie niesprawiedliwe. Do tego moda na tę filozofię paradoksalnie nie zawsze jest naszym (tych, którzy chcą ją pokazywać i głosić światu) sprzymierzeńcem. O miłości własnej czytamy i słyszymy nie tylko od ludzi mądrych, ale też od głupich. W mediach społecznościowych aż roi się od podpisywanych wyświechtanymi frazesami (typu #selflove #pokochajsiebie #mymyselfandi) zdjęć wyginających swoje doskonałe, wysportowane i wyfotoszopowane ciała celebrytek w markowych ciuchach do jogi. Bez dogłębnego wytłumaczenia czym tak naprawdę miłość własna jest i jakie spustoszenie sieje jej brak, takie hasła robią więcej złego niż dobrego, bo nie o hedonizm w tym wszystkim chodzi. Kiedy więc tę właśnie filozofię (nota bene w wielu miejscach całkowicie pokrywającą się z tym, co o buddyzmie pisze Jay Shetty) przedstawia w poważny i rzetelny, a równocześnie pełen empatii i ciepła sposób piękna krucha dziewięćdziesięcioczteroletnia ekspertka w dziedzinie psychologii, możemy odzyskać spokój. To nam się nie przyśniło. Ta filozofia nie ma nic wspólnego z ciężkostrawną papką, którą karmią nas media, a my, mocno w nią wierząc, wcale nie jesteśmy miałcy.
Jak się pewnie nietrudno domyślić, „Dar” aż się roi od cudownych cytatów. Wybrałam jednak ten, który wywarł na mnie największe wrażenie.

Kiedy Lindsey i Jordan byli mali, Marianne [córka autorki] i Rob postanowili, że każde z nich będzie miało od czasu do czasu wieczór tylko dla siebie, z dala od rodziny. Gdy Marianne wychodziła, Rob opiekował się dziećmi i na odwrót. Pewnego razu przyjechał z Londynu sławny ekonomista i Rob chciał posłuchać jego wykładu. Ale ten wieczór należał do Marianne: już kupiła bilety do teatru i umówiła się z przyjaciółką, a Rob zobowiązał się, że zostanie z dziećmi w domu. Kiedy powiedział, że nie zdoła znaleźć opiekunki w tak krótkim czasie, Marianne mogła zadzwonić do przyjaciółki, przełożyć spotkanie i spróbować wymienić bilety na inny spektakl. Zawsze możemy przecież dokonać wyboru i dostosować się do okoliczności. Problem w tym, że wielu z nas nie może się powstrzymać i z przyzwyczajenia robi wszystko, żeby się dopasować lub coś naprawić. Bierzemy zbyt dużą odpowiedzialność za sprawy innych ludzi, ucząc ich, żeby polegali na nas, a nie na sobie, i przy okazji torujemy sobie drogę do gniewu i frustracji. Marianne pocałowała Roba w policzek i powiedziała:
– Ojej, skarbie, wygląda na to, że masz problem. Mam nadzieję, że zdołasz go rozwiązać.
Ostatecznie Rob zabrał dzieci ze sobą; spędziły ten wieczór pod schodami w audytorium, bawiąc się tam w piżamach.

– Edith Eger „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” ,  str. 82, 83

Myślę, że jeśli naszym pierwszym odruchem po lekturze tego cytatu jest bunt (u mnie był), należy czytać go tak długo, by w końcu zrozumieć, że w tej sytuacji tylko opisana postawa mojej imienniczki jest zdrowa i właściwa.

Znaleźliśmy się jako ludzkość w bardzo trudnym i dziwnym położeniu. W czasach pokoju (tak, wiem, że są miejsca, w których ciągle toczą się wojny, ale w skali globalnej nie są one tak powszechne i częste, jak kiedyś) niebezpieczny szaleniec napada na naszych oczach na Ukrainę. Uruchamiają się w nas niesamowite pokłady dobra. W nas ludziach. Piszę tu nie tylko o płynącej z całego świata pomocy materialnej, ale także o rosyjskich chłopcach, którzy dostają rozkazy strzelania do cywilów, choć nie chcą tego robić i próbują nie robić. Piszę o ukraińskim wojsku, które oddaje rosyjskich jeńców ich matkom. Te wzruszające, niesamowite gesty świadczą o tym, o czym pisałam na początku – to nie jest wojna między Rosją a Ukrainą. To wojna zbrodniarza Vladimira P. z człowieczeństwem, dobrem i cywilizacją europejską. Marząc, by – jak w każdej bajce – zwyciężyło dobro, zdajemy sobie sprawę z tego, że jedynym ratunkiem jest unicestwienie  zła. Warto jednak pamiętać, że między świadomością, że jedyną drogą do lepszego świata będzie usunięcie z tego zbrodniarza Vladimira P., a życzeniem mu w odwecie śmierci różnica jest zasadnicza. W nowym, lepszym świecie obojętność wobec jakiejkolwiek śmierci powinna być szczytem okrucieństwa, na jaki możemy sobie w takim przypadku pozwolić. Jeśli jednak zaczniemy pragnąć zemsty (oko za oko, ząb za ząb), nowy świat nawet już bez reliktu w postaci zbrodniarza Vladimira P., nadal będzie skażony starym myśleniem, które on sam reprezentował. I właśnie takie jest przesłanie książki dr Edith Eger „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie”: budujmy nowy, lepszy świat. Narzędzia mamy już w sobie.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę niesamowity, wstrząsający wywiad z autorką. Nie umiem go słuchać, nie tonąc we łzach. Ważne, mądre, a dziś szczególnie potrzebne słowa…

I żyli długo i szczęśliwie na planecie Komfort

fot. Bożena Szuj

Chyba już czas najwyższy się do czegoś przyznać. Otóż… uwielbiam Walentynki! Uwielbiam ich czerwień i róż, a czasem czerwień z różem i całą tę cukierkową kiczowatość. Uwielbiam je tak bardzo, że w ich obchodzeniu nie przeszkadzało mi nawet to, że byłam singielką (w czasach, w których nią byłam). Czym tak naprawdę są? Świętem miłości! Stawianie w ich centrum par, wzbudza we mnie jakiś rodzaj buntu. Najmocniejszym fundamentem każdej relacji jest zdrowa miłość własna, a przedstawianie Walentynek w taki sposób, jak by dotyczyły wyłącznie związków, może wywoływać dyskomfort u tych, którym doskwiera samotność. Każdy ma swoje preferencje, każdego co innego cieszy, a co innego drażni, ale bardzo chciałabym, żeby wszyscy poczuli się dziś wyjątkowo sami ze sobą i trochę się porozpieszczali! Ja przywdziałam swoje ukochane niebieskie opale, które regularnie nabywałam na greckiej wyspie Thassos, bo ich kolor przypominał mi obezwładniająco piękne Morze Egejskie. I cała w barwach miejsca, które kocham, opowiem Wam pewną piękną miłosną historię…

Różne planety

fot. Bożena Szuj

Kiedy Go poznałam (na samym początku najdziwniejszego roku w historii – 2020) wydał mi się uosobieniem wszystkiego, z czym miałam problem. Równocześnie czułam się znacznie silniejsza niż kiedyś, więc postanowiłam usiąść, napić się wody i ani nie skakać – jak do tej pory – głową w dół w tę czyjąś zaskakującą dziwność, niedogodność czy trudność w nadziei, że ją naprawię, ani nie uciekać od niej pod byle pretekstem. Pomyślałam, że ufam sobie na tyle, by poobserwować to, co się będzie działo. Poczułam, że nastał moment, w którym spróbuję przyjąć świat takim, jakim jest – do tej pory raczej zakładałam, że jest wspaniały, a kiedy się sparzyłam, miałam pretensje do niego. Tym razem postanowiłam obserwować, czy jest mi w czymś dobrze, czy właśnie nie, jak również, kiedy jest mi dobrze, a kiedy nie. No i – najważniejsze! Co sama mogę zrobić, żeby było mi dobrze. Moment, w którym odważyłam się powiedzieć Mu (pierwszy raz w swoim życiu w ogóle!): „Słuchaj, nie czuję się dobrze, kiedy mówisz to i to w taki i taki sposób”, był niesamowicie uwalniający. Spodziewałam się agresywnej reakcji, byłam na nią gotowa. Tymczasem spotkałam się z poszanowaniem moich granic. To dało mi po pierwsze poczucie sprawczości, a po drugie świadomość, że nie zgadzając się na coś, ciągle mogę być lubiana i szanowana. Czy On był w tamtym momencie dla mnie ważny? Myślę, że nie. Właśnie dlatego, że był obcą osobą, mogłam skupić się po raz pierwszy przede wszystkim na sobie.  Więc tak, w jakimś sensie potraktowałam Go przedmiotowo, co paradoksalnie pomogło nam obojgu stworzyć stabilne fundamenty związku, w który po jakimś czasie weszliśmy. Całą tę niesamowitą drogę – dokładnie najdziwniejsze i najbardziej chyba intensywne dwa tygodnie mojego życia – opisałam w tekście:

Wycieczka na planetę Dyskomfort

a potem w jego dalszym ciągu, kiedy okazało się, że to jednak nie koniec, że On znakomicie pisze, czym mnie w sobie chyba najmocniej rozkochał, a także że jest w stanie całkowicie przemeblować dla mnie swoje dotychczasowe życie. W maju – po pandemicznych zawirowaniach – byliśmy już razem.

Powrót z planety Dyskomfort

Dlaczego nazwałam planetę, na której Go poznałam Dyskomfortem, opisałam bardziej szczegółowo w pierwszym tekście. W największym skrócie – cały ten czas naszej dziwnej znajomości, płynnie przechodzącej w przyjaźń, byłam na pewno daleko poza sferą swojego komfortu, nie usypiając swojej czujności ani na moment; ciągle na najwyższych intelektualnych obrotach. To „uosobienie wszystkiego, z czym miałam problem”, okazało się… pewnym lustrem. Dziś oczywiście rozumiem, że zakładamy maski, kiedy się chcemy komuś spodobać i że robimy rzeczy dziwaczne, żeby tylko wypaść jak najlepiej. Że im bardziej się staramy, tym bardziej wychodzi groteskowo. Wtedy na pewno nie wzięłam pod uwagę czynnika stresu. I mając na uwadze to, co wiem o Nim dzisiaj, widzę wyraźnie, co na początku naszej znajomości było pewną pozą. Ale to jest o Nim. Natomiast o mnie jest to, co w tym trzymanym przez Niego lustrze zobaczyłam. Zobaczyłam wszystkie swoje nieprzepracowane lęki. Zobaczyłam niezabliźnione rany po wielu trudnych i bolesnych związkach. Zobaczyłam dziewczynę, która nie umie komunikować swoich granic, przez co wszyscy wchodzą jej na głowę, choć bardzo chciałaby umieć. Zobaczyłam też kobietę, którą się staje, mówiącą „nie”, potrafiącą oddzielić kogoś od siebie, szanującą swoją inność i swoje potrzeby. W tym kontekście nigdy nie będzie dla mnie ważne, czy On trzymał swoje lustro, pożyczone, lekko potłuczone czy pokryte kurzem. Zobaczyłam w nim coś bardzo ważnego. I to ma dla mnie niewiarygodną wartość.
Dziś jesteśmy ze sobą od niecałych dwóch lat i zamieszkujemy oczywiście planetę Komfort. Naszą codziennością jest śledzenie promek w Biedrze, regularne wystawianie śmieci segregowanych i przypominanie sobie nawzajem o konieczności wzięcia leków. Czy jest nudno? Bynajmniej!

fot. Bożena Szuj

Pojawi się i mnie dopełni…

fot. Bożena Szuj

To chyba najbardziej wałkowana przeze mnie na blogu kwestia, ale będę o tym pisać do znudzenia, bo to szalenie ważne – zwłaszcza, jeżeli czytają mnie osoby młode, wchodzące dopiero w tzw. dorosłe życie. Pomysł, że jesteśmy niedoskonali i że potrzebujemy dopełnienia z zewnątrz jest najbardziej chyba niebezpiecznym i szkodliwym stereotypem promowanym przez większość literatury dziecięcej oraz potem przez komedie romantyczne. O ile z tych drugich można zrezygnować lub patrzeć na nie z przymrużeniem oka, o tyle baśnie nas kształtują (poświęciłam temu zresztą również jeden wpis). Nie jest prawdą, że dopiero druga osoba może dać nam to, czego nam brakuje. Nie jest też prawdą, że w ogóle musimy tworzyć z kimś związek – jako zwierzęta stadne potrzebujemy innych ludzi w naszym życiu, niekoniecznie jednak długich i trwałych relacji romantycznych.
Tata całe moje dzieciństwo powtarzał słowa, których znaczenia nie rozumiałam. Wydawały mi się bardzo mądre i głębokie, ale pojęłam ich sens niestety już po jego śmierci. Mianowicie:

Nigdy nie będziesz szczęśliwa w związku, jeśli nie będziesz potrafiła być szczęśliwa sama ze sobą.

Jeśli w osobie, którą kochamy, będziemy pokładać nadzieje na to, że da nam coś, czego nie jest nam w stanie dać, zacznie i w nas, i w naszym partnerze narastać frustracja. Obserwowałam wiele związków zżeranych właśnie tym niedopowiedzianym oczekiwaniem, że druga osoba zajmie się za nas naszymi nieprzepracowanymi problemami. Miłość nie jest magicznym kluczem, otwierającym wszystkie drzwi. Tak, jest magiczna, ale nie zwalnia nas z odpowiedzialności pracy nad sobą.
Serwowana i w baśniach, i w szeroko pojętej popkulturze wizja romantycznej miłości to obraz niedojrzałych dzieci:

dziewczynek, które nie chcą dorosnąć, więc od jednego tatusia przeprowadzają się do drugiego – „czyste” i nieskalane wiedzą o swojej seksualności, bez cienia refleksji nad tym, kim są i czego dokładnie potrzebują, wierząc, że zauroczenie i zakochanie (owszem, cudowne i uskrzydlające, ale też fetyszyzowane) to szczyt ich życiowych ambicji

i chłopców, którzy co prawda w odróżnieniu od dziewczynek będą mogli się bez wstydu i obawy przed hańbą splamienia oddawać rozkoszom cielesnym, ale wszystko powinno ich ostatecznie doprowadzić do ustatkowania się z dziewczynką „odpowiednią”, którą – przez zdobyte wcześniej doświadczenie – wprowadzą w dorosłość. (Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nawet pokaźna liczba kochanków bez dobrej i rzetelnej edukacji seksualnej nie jest tożsama z wiedzą.)

Te bawiące się w dorosłych dzieci odgrywają potem role… własnych rodziców. Po jakimś czasie związku królewicz, którego ramiona były dla niej całym światem, zamienia się w poszturchiwanego synalka, na którego nasza podstarzała dziewczynka uskarża się jego biologicznej mamusi. Nie sądzę, by dla któregokolwiek z dwojga taka sytuacja mogła być komfortowa.
Piszę o tym z przekąsem i goryczą, bo znam całkiem niestety sporo dorosłych ofiar takich wtłaczanych za młodu modeli. Co właściwie znaczy powtarzana bezmyślnie przez niektórych po dziś dzień ludowa „mądrość”, że kobieta musi sobie faceta najpierw wychować? Z jakiego powodu dorosła kobieta miałaby dorosłego mężczyznę „wychowywać”? To nie jest jej rola.
Odwrotnością tego pokracznego pomysłu na związek jest układ partnerski, który z zasady wyklucza wszelką nierówność, ale jest z nim jeden podstawowy problem – mogą w niego wchodzić jedynie osoby dojrzałe.

Po raz kolejny odsyłam wszystkich do tego krótkiego filmiku:

Why You Shouldn’t Look for Mr. Right | SuperSoul Sunday | Oprah Winfrey Network

Niedawno obejrzeliśmy z Partnerem dokument „Oszust z Tindera”. Przeraziło nas, jak bardzo destrukcyjne może być fałszywe wyobrażenie miłości. Naiwność czy nawet głupota ofiar nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla naciągaczy i złodziei – to oczywiste. Równie oczywiste stało się dla nas to, by od samego początku mówić dzieciom prawdę o miłości i związkach. I podsuwać dobre, mądre lektury.
Ale skoro cały ten romantyczny przekaz jest jedną wielką patriarchalną ściemą, to na czym właściwie polega magia uczucia?

fot. Bożena Szuj

Na czym polega magia uczucia

fot. Bożena Szuj

Jak wiele osób, również zostałam skażona wyobrażeniem, że magia relacji romantycznej polega na ucieczce od samego siebie. To nieprawda. Jeśli próbujemy od czegoś w sobie uciec, to właśnie znak, że powinniśmy się temu uważnie przyjrzeć. Mieszanie w to osób trzecich nie jest dobrym pomysłem. Haj, który na początku daje związek, jest cudowny, ale łatwo zapomnieć, że relacja z drugą osobą to przede wszystkim ogromna odpowiedzialność. Jeśli w danym momencie nie umiemy jej w pełni wziąć za siebie, nie pakujmy się w związek!
„Magią” często nazywamy ucieczkę od samego siebie, ale też ucieczkę od codzienności. Zakochanie przypomina wakacje; na ogół zresztą wiąże się ze wspólnymi wyjazdami i byciem ze sobą w warunkach raczej wakacyjnych. Problem pojawia się wtedy, kiedy decydując się na wspólną codzienność (a do tego tzw. poważne związki się sprowadzają), orientujemy się, że… magia gdzieś zniknęła.
Jako osoba wysoko wrażliwa często czuję się przebodźcowana i zmęczona nadmiarem. Równocześnie odczuwam nieustanny głód wyjątkowości i magii wokół siebie. Niemal wszystko jest mnie w stanie zainspirować, ale powtarzalność i schematy, które porządkują życie (zwłaszcza we dwoje) potrafią mnie równocześnie całkowicie zdołować. Magię dostrzegam wtedy w tym, że mam wspaniałego, wspierającego Partnera, z którym mi się chce. Nie „dla którego”, nie „przed którym”. „Z którym”. Po prostu.
Magia tkwi również w uważności na siebie i dzieleniu swoich pasji lub wspieraniu się w nich. Mój Partner, jako architekt, robi mi eyelinerem najlepsze kreski na powiekach na świecie, jak również grzebieniem najrówniejsze przedziałki na głowie! Pomaga mi w realizacji wszystkich najbardziej czasem odjechanych pomysłów artystycznych, nigdy się nie dziwiąc, wspiera moją kosmetyczną działalność (zaprojektował na przykład przepiękne logo i wizytówki sklepu oczami Mary Kay). Rozumie technologię ukochanych przeze mnie hybryd, mając ogromne poligraficzne doświadczenie. Zawsze mogę liczyć na jego muzyczne ucho i fachową radę, kiedy coś nagrywam. Jest też wiernym czytelnikiem mojego bloga. Czasem sobie marzę, że po przeczytaniu jakiegoś mojego tekstu powie w końcu, jak czasami niektórzy, coś w stylu: „wow, jakie to mądre, odkrywcze i świeże”, ale nie powie. Nie powie, bo cała nasza relacja jest nieustającą głęboką rozmową. Nawet kiedy staram się nie zdradzać, o czym będę pisać, on i tak to wie, bo dobrze mnie zna i doskonale wyczuwa. Większość tez, które dla innych będą kontrowersyjne czy odważne, są dla niego oczywiste, bo myślimy w bardzo podobny sposób. I w tym właśnie dostrzegam dziś prawdziwą magię.

fot. Bożena Szuj

Nie ma miłości bez zazdrości

fot. Bożena Szuj

Związek, którego najsilniejszym fundamentem jest całkowita, brutalna wręcz czasem szczerość, ma tę wadę, że żadnych swoich problemów nie da się zamieść pod dywan, udając, że nie istnieją. W ten sposób musieliśmy się oboje zmierzyć z moją tzw. zazdrością wsteczną, która – co jest już dla mnie całkowicie jasne – nie ma najmniejszego związku z kimkolwiek innym niż ja sama. Moje nieprzepracowane ciągle jeszcze traumy z wczesnej młodości odbijają się echem w postaci irracjonalnych lęków związanych z wszystkim tym, co nie ma ani miejsca, ani znaczenia (ani nie miało znaczenia, kiedy miało miejsce). Lęki mają to do siebie, że – choć są bardzo trudne i dla osoby, która ich doświadcza, i dla najbliższego jej otoczenia – pokazują nam, czym w sobie musimy się jeszcze zaopiekować i zająć.
Pomijając jednak traumy, zazdrość „w czasie rzeczywistym” o to, co tu i teraz ewentualnie mogłoby się stać, jest mi obca. Dr Kirk Honda, komentując kiedyś pewien program, stwierdził, że tak naprawdę w każdym momencie nasz partner może nas zdradzić, a my nie będziemy o tym wiedzieć; nigdy nie będziemy w stu procentach pewni, czy nie jesteśmy oszukiwani. I że właśnie dokładnie na tym polega zaufanie, że mając świadomość, że nigdy nie poznamy prawdy, nie pozwalamy sobie na podejrzliwość. Przyjmujemy, że jesteśmy w relacji bezpieczni. Wiemy, że ani nie wolno, ani też się nie da kontrolować drugiej osoby 24/7 i wierzymy, że ona nas nie skrzywdzi, bo jest dobrym człowiekiem. I – być może paradoksalnie – rzeczywiście im większą wolnością i im większym zaufaniem obdarza się ludzi, tym bardziej są oni wobec nas fair.
Straszny frazes, że nie ma miłości bez zazdrości jest nie tylko nieprawdziwy, ale też uświęca coś niesłychanie toksycznego, co powinno być duszone w zarodku. Jeśli nam na kimś naprawdę zależy, na ogół nie chcemy się nim dzielić z innymi. Każdy ma inną definicję zdrady, ale prawdopodobnie łączy nas to, że nikt z nas nie chce zdrady doświadczyć. Jednak zazdrość jest niewyobrażalnie destrukcyjną siłą, niszczącą wszystko, co napotka na swojej drodze. W żadnej formie nie jest ani dobra, ani zdrowa.
A na koniec rozdziału taka oto anegdotka… Nasz pierwszy wspólny wyjazd do Krakowa. Wiosna. Z różnych powodów obiecałam Partnerowi, że będziemy wspólnie podziwiać i komentować między sobą pojawiające się na ulicach odsłonięte damskie dekolty, jako że oboje jesteśmy fanatycznymi pasjonatami pokaźnych biustów. Tuż przed spacerem zaczęłam mieć wątpliwości, czy to, co w sferze marzeń wydawało się zabawnym doświadczeniem, w rzeczywistości nie wywoła we mnie jednak jakiegoś ukłucia zazdrości. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy zamiast zachwytów lub przynajmniej fachowych uwag na temat innych piersi, co jakiś czas słyszałam:

Weź wypnij swoje! Niech ona sobie nie myśli – MY mamy większe!

Więc mimo podjętych prób – nie, nie jestem zazdrosna. On też nie jest zazdrosny o mnie. Ale może też dlatego, że nie mamy najmniejszych powodów, żeby zazdrość odczuwać.

fot. Bożena Szuj

Osiedleni na planecie Komfort

fot. Bożena Szuj

Czasem tęsknię za sobą z planety Dyskomfort, bo póki nie chodziło o Niego, póki był jeszcze Drapieżnikiem i w każdej chwili mogłam po prostu wstać i wyjść, miałam w sobie siłę. Czułam, jak bardzo mogę na siebie liczyć, jak mocno na sobie polegać. Dziś zdarza mi się zatracić w tym zachwycie Nim. Czasem lęk (na ogół irracjonalny) o to, że Go skrzywdzę, powoduje, że tracę z oczu siebie. A kiedy wysuwam się sobie z pierwszego miejsca, na którym powinnam być, zawsze wynikają z tego jakieś nieporozumienia – jakaś frustracja, jakieś żale. Wszystko rozwiązujemy na bieżąco, ale to właśnie ten punkt, w którym nie da się oszukać systemu. Nadmierne starania, poświęcanie się w imię, próba czytania w myślach drugiej osobie lub – co gorsza – oczekiwanie, że ona będzie nam czytała w naszych, to gotowy przepis na katastrofę. Tylko dwie pełne, szczęśliwe ze sobą osoby mogą stworzyć zdrowy związek.
Doświadczenie z planety Dyskomfort mnie ukształtowało. Kiedy czuję, że zaczynam na planecie Komfort zapuszczać korzenie, wracam myślami do tamtych momentów, w których zobaczyłam najprawdziwszą (i najbardziej przerażającą) siebie. Może będziemy się tam czasem wybierać na wakacje…

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swój cover jednej z nielicznych miłosnych piosenek, które naprawdę lubię.

fot. Bożena Szuj