Świąteczne zestawy Mary Kay

fot. Marianna Patkowska

Wszystkich, którzy widząc dzisiejsze zdjęcia, wyciągnęli z nich pochopne wnioski, że oho, wpis sponsorowany! pragnę uspokoić: nadal nie zarabiam na tym blogu złamanej złotówki (choć poświęcam mu coraz więcej czasu i energii). Handlowanie pisaniem – jeśli nie trafi się na naprawdę mądrego zleceniodawcę – wydaje mi się ryzykowne, zwłaszcza przy moim uwielbieniu wolności i umiarkowanym entuzjazmie wobec kompromisów. No ale za coś trzeba żyć, a czasy trudne… Ruszam więc ze sprzedażą czegoś innego – kosmetyków Mary Kay, w które wierzę i których nieprzerwanie od dwóch lat używam. Za plecami mam fachowca (doskonałą niezależną dyrektor sprzedaży Mary Kay, która swoją wiedzą dotyczącą skóry mogłaby zawstydzić niejednego dermatologa), więc nie musicie się bać! Inna sprawa, że zaczynam od takich zestawów, w których problem indywidualnego doboru kosmetyku – w zależności od karnacji czy cery – nie istnieje. Dlatego też doskonale nadają się na prezenty, ale o tym za chwilę.
Jak kupować? Założyłam do tego specjalne facebookowe konto: oczami Mary Kay (mające docelowo być internetowym sklepem), które ułatwi ze mną kontakt potrzebny do składania zamówień. Nieposiadanie konta na Facebooku nie jest jednak problemem – możecie do mnie napisać przez formularz znajdujący się w blogowej zakładce Kontakt.

🎁 Pomysł na prezent

fot. Marianna Patkowska

Zbliżają się Święta i przedświąteczne dylematy, co komu sprawić pod choinkę (lub wcześniej, bo po drodze jeszcze przecież Mikołaj). Wybór, nawet jeśli kogoś znamy dobrze, nie zawsze jest łatwy, a zależy nam przecież, żeby obdarowany szczerze się z prezentu ucieszył. W dodatku w dobie koronawirusa zaawansowana turystyka sklepowa nie jest najlepszym pomysłem. I właśnie wtedy wchodzę ja – cała na czerwono, spowita anielskim włosem! Przychodzę Wam z pomocą: mam do zaoferowania taki towar, że Wam, drodzy Czytelnicy, kapcie pospadają (części po zobaczeniu ceny, ale tę kwestię omówię za chwilę). Kupowanie, zwłaszcza prezentów, online jest jedną z przyjemniejszych czynności, bo nie dość, że nie wymusza na nas wychodzenia z domu i spotykania tych wszystkich ludzi po drodze, to jeszcze zajmuje bardzo mało czasu. W dodatku nie jesteśmy ograniczeni żadnymi godzinami otwarcia. Siedzimy sobie wygodnie w fotelu z kubkiem herbaty z miodem, imbirem, cytryną, pomarańczą i goździkami lub aromatycznego kakao z piankami Marshmallow, wybierając interesujące produkty i składając zamówienie, a potem już tylko czekamy – i to też niedługo – na przesyłkę.
Mój blog jest wielotematyczny. Tworząc go, nie chciałam się określać, definiować, wrzucać w jakiekolwiek ramy. Osią byłam i jestem ja sama. Opisuję świat widziany moimi oczami – oczami nNi. Bardzo dużo rzeczy wokół mnie porusza, ekscytuje, pociąga, irytuje, złości, zasmuca czy cieszy i o nich wszystkich tutaj piszę. Nigdy bym nie podejrzewała, że pewnego dnia zacznę pisać też o kosmetykach, ale rzeczywiście wejście w barwny świat Mary Kay, poznanie przy tej okazji fantastycznych ludzi i naprawdę rewelacyjnych jakościowo produktów mocno na mnie wpłynęło i nie byłabym uczciwa, gdybym udawała, że kosmetyki nie są dla mnie istotne. Może nie aż tak, jak sztuka, ale są.
Przybywam więc z dzisiejszym wpisem i do Ciebie, strapiony Kolego, i do Ciebie – zabiegana Koleżanko, i do Was Wszystkich, którym błąka się po głowie jedno natrętne pytanie:

Co, do cholery, jej kupić?

– błąkające się po głowach niektórych pytanie

Otóż – kupcie jej dobry, niesamowicie wydajny kosmetyk, który przywróci jej twarzy nie tylko odpowiednie nawilżenie, złuszczenie, oczyszczenie i wygładzenie (choć to wszystko też), ale przede wszystkim duży, szczery uśmiech, ozdabiając ją niczym najwspanialszy makijaż. (A gdyby jednak mimo wszystko zechciała się umalować – mamy w Mary Kay naprawdę najlepsze tusze do rzęs i zapierający dech w piersiach wybór szminek i błyszczyków!)

Swoją historię sprzedażową zaczynam od czterech świątecznych zestawów, które za chwilę się pewnie wyczerpią, więc spieszcie się kupować kosmetyki – tak szybko schodzą!

Dla ułatwienia wprowadzam
spis treści:

  1. Zestaw Czasozamrażacz
  2. Zestaw Świąteczne OKOliczności
  3. Zestaw Gwiazda polarna
  4. Zestaw Urocza śnieżynka

🎁 Czasozamrażacz

fot. Marianna Patkowska

całkowita cena zestawu: 429 zł
cena katalogowa produktów: 674 zł
oszczędzasz: 245 zł

 W skład zestawu wchodzi:

Wykaz wszystkich kosmetyków znajdujących się w zestawie:

 Opis produktów:

  • Wszystkie powyższe kosmetyki opisałam szczegółowo TUTAJ.

Do kogo skierowany jest ten zestaw?

Tak naprawdę do każdego (a właściwie każdej, bo to akurat kosmetyki dla kobiet, choć Mary Kay posiada również ofertę dla mężczyzn). Bez względu na to, czy obdarujemy nim panią o ładnej i zadbanej cerze, czy takiej, która wymaga pewnej pomocy, zestaw z serii Age Minimize zwłaszcza połączony z zestawem do mikrodermabrazji sprawdzi się idealnie!

Do kwestii cen obiecałam wrócić. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest to mały wydatek. Sama przed pierwszym zakupem miałam ogromne wątpliwości, a zanim stałam się konsultantką (nabywając zestaw startowy), zdecydowałam się właśnie na zestaw z serii Age Minimize  3D™ Time Wise®. Wątpliwości brały się z nieznajomości dobranych mi przez wspomnianą wyżej konsultantkę produktów i świadomości, że są to jednak bardzo duże pieniądze. Dziś mogę powiedzieć, że tak wydajnych kosmetyków nie miałam nigdy wcześniej. Każdego z nich należy używać, wyciskając dosłownie kroplę nie większą od ziarenka grochu. W związku z tym, mimo że z zestawu Time Wise korzysta się dwa razy dziennie (z mleczka 4w1 i przeciwzmarszczkowego kremu pod oczy dwa razy dziennie, a z rewitalizującego kremu na dzień i regenerującego kremu na noc po razie), starcza na kilka dobrych miesięcy.

  • Nadszedł czas na dobrą radę: kiedy kosmetyki zaczną się kończyć, a wyciskanie ich z tubki zrobi się problematyczne, warto przeciąć tubkę nożyczkami i dostać się tym sposobem do resztek, których nie można już wycisnąć (do zamknięcia wystarczy nałożyć na siebie dwie przecięte połowy). Tak zyskuje się jeszcze dodatkowy co najmniej tydzień używania produktu, zanim nie wygrzebie się go do końca. (Ta rada tyczy się zresztą nie tylko kosmetyków Mary Kay.)

Oprócz wydajności oczywiście największą siłą tych kosmetyków jest ich jakość. Zaczynając ich używać i rezygnując zarówno z toniku do twarzy, jak i płynu micelarnego oraz tłustych kremów, zaczęłam czuć na twarzy fantastyczną lekkość! Kondycja mojej cery (a było z nią słabo) wyraźnie się poprawiła.

🎁 Świąteczne OKOliczności

fot. Marianna Patkowska

całkowita cena zestawu: 274 zł
cena katalogowa produktów: 413 zł
oszczędzasz: 139 zł

W skład zestawu wchodzą:

Opis produktów:

Do kogo skierowany jest ten zestaw?

Również każda pani powinna być z tego zestawu zadowolona, jednak przede wszystkim zachwyci on te kobiety, które skarżą się na tzw worki pod oczami lub/i spędzają sporo czasu przed monitorami komputerów, za czym żadne oczy niestety nie przepadają.

🎁 Gwiazda polarna

fot. Marianna Patkowska

całkowita cena zestawu: 169 zł
cena katalogowa produktów: 289 zł
oszczędzasz: 120 zł

W skład zestawu wchodzi:

Opis produktów:

  • Serum wyrównujące koloryt skóry redukuje przebarwienia i ciemne plamy na skórze, delikatnie ją rozjaśniając, a także przywracając jej blask, świetlistość i młodzieńczy odcień.
  • Krem przedłużający nawilżenie skóry poprawia nawilżenie skóry poprzez wzmocnienie naturalnych procesów utrzymywania w niej wilgoci. Nie zatyka porów i jest bezzapachowy. Nadaje się również do skóry bardzo wrażliwej.

Do kogo skierowany jest ten zestaw?

Zestaw Gwiazda Polarna jest skierowany przede wszystkim do kobiet, których skóra trochę już przeszła. Wspomniane przejścia mogą być spowodowane przebytą chorobą, przemęczeniem lub zaawansowanym wiekiem.

🎁 Urocza śnieżynka

fot. Marianna Patkowska

całkowita cena zestawu: 161 zł
cena katalogowa produktów: 220 zł
oszczędzasz: 59 zł

W skład zestawu wchodzi:

Opis produktów:

  • Wszystkie powyższe kosmetyki opisałam szczegółowo TUTAJ.

Do kogo skierowany jest ten zestaw?

Absolutnie do każdej kobiety, która chce się poczuć wyjątkowo. Moje zdecydowanie ulubione kosmetyki, czyli kolorówka (te służące do wykonywania makijażu), w Mary Kay są naprawdę wyjątkowe! Nawet kiedy pomaluję się nimi mocniej (na wieczorne wyjścia lub do zdjęć), w ogóle nie czuję na swojej twarzy ciężkości. Po wielu godzinach wszystko też pozostaje na swoim miejscu (jeśli oczywiście, zapominając o makijażu, nie potrę sobie oka…). Absolutnym hitem jest dostępny w tym zestawie tusz do rzęs Lash Intensity™ – Black – rzęsy sprawiają wrażenie sztucznych, dodając oku wyrazistość. Do tego znakomity puder i najwyższej jakości pędzel ucieszą każdą zadbaną kobietę!

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę jedyną w mojej nieistniejącej karierze muzycznej piosenkę, którą nagrałam wiele lat temu do reklamy, dostając za to wynagrodzenie finansowe (może ją słyszeliście?). Była to co prawda reklama kawy, ale przecież z tego właśnie trunku kubkiem w ręku można zakupić u mnie online opisane powyżej kosmetyki!

🎁🎁🎁
Zapraszam do zakupu opisanych zestawów Mary Kay:

Tylko mówcie wszystkim!

fot. Geo Dask

Dziś publikuję tekst, który napisałam półtora roku temu i który z różnych powodów nie mógł znaleźć się na blogu wcześniej. Dziś, kiedy już bardziej zwolniona z pracy za przeprowadzenie tej lekcji nie będę i kiedy strajkujemy o lepszą rzeczywistość, myślę że warto odnieść się do jednego z postulatów Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, jakim jest dostęp do rzetelnej edukacji seksualnej. Świadomość nie zawsze uchroni nas przed najgorszym, ale na pewno może nam pomóc w odróżnieniu dobra od zła.

Niedługo po emisji filmu „Tylko nie mów nikomu” miałam okazję odbyć rozmowę z dziećmi w przedziale wiekowym 9-13 lat. Nie była może w założeniu łatwa czy przyjemna, ale na pewno niesamowicie potrzebna. Wbrew temu, co można byłoby sądzić, film braci Sekielskich powinien być opowiadany (językiem do tego rzecz jasna dostosowanym!) przede wszystkim dzieciom, gdyż dotyczy zagrożenia związanego właśnie z nimi! Moim celem było nie tyle streszczenie filmu, lecz raczej skuteczne zniechęcenie ich do jego samodzielnego obejrzenia, poprzez ukazanie go jako pozbawionego drastycznych scen i składającego się głównie z rozmów, które mogą dzieci znudzić (co zresztą jest zgodne z prawdą), a także naświetlenie im jasno i wyraźnie ich praw. Dlaczego chciałam je zniechęcić? Otóż dzieci w dzisiejszych czasach często mają niestety niemal niekontrolowany dostęp do internetu i wszystkich pojawiających się w nim treści. Nieprzygotowane na pewne opisy, a równocześnie zachęcone pojawiającym się wszędzie w ostatnich dniach tytułem, mogłyby włączyć film na własną rękę i – nie rozumiejąc połowy – doznać wstrząsu i zostać z tym zupełnie same.
– Kochani, chciałabym z wami dzisiaj porozmawiać o wstrząsającym filmie, o którym jest już głośno, a będzie jeszcze głośniej, więc na pewno o nim usłyszycie lub już słyszeliście.
– O, a jakim?
„Tylko nie mów nikomu”.
– Ja słyszałem!
– Ale super tytuł, a dlaczego taki? Będziemy oglądać razem?
– Niestety nie. Macie rację, tytuł jest znakomity, ale dlaczego taki, wyjaśnię wam dopiero za chwilę. Film jest doskonale zrobiony, ale wykańczający emocjonalnie, dlatego bardzo nie chciałabym, żebyście go zobaczyli. Jest zresztą dokumentalny,  są w nim tylko rozmowy, ale ich treść jest bardzo trudna do zniesienia już dla osób dorosłych. Jednak ja go zobaczyłam też dla was i chcę dziś z wami o tym porozmawiać. Zależy mi, żebyście dziś posłuchali mnie uważnie, bo to, co chcę wam powiedzieć może być dla was trudne, niewygodne i nawet krępujące, ale jest ważne. Zanim powiem wam o samym filmie, muszę wyjaśnić kilka rzeczy. Nie lubicie słowa „seks”, wiem, że was peszy, więc postaram się używać innych sformułowań. „Współżycie”, czy też „akt miłosny”, jest legalnie możliwy tylko między dorosłymi osobami, a także między osobami, które wyrażają na to chęć i zgodę. W praktyce oznacza to, że jeśli są one dorosłe, ale jedna z nich nie wyrazi na takie rzeczy zgody, wymuszenie na niej współżycia nazywamy „gwałtem” i jest to poważne przestępstwo ścigane przez policję. Podobnie w przypadku, gdyby jakaś niepełnoletnia osoba chciała, lub gdyby wydawało jej się, że chce, współżyć z osobą dorosłą, to także w myśl prawa jest traktowane jak gwałt, ponieważ osobie dorosłej nie wolno współżyć z dzieckiem. Teraz mam do was pytanie: jak myślicie, czy jeśli z jakiegoś zachowania może powstać nowe życie, nowy człowiek, to to zachowanie jest ważne, czy nieważne?
– Ważne! – odpowiedziały wszystkie dzieci chórem, choć… po czasie ktoś przebąknął, że „przecież są Durexy”.
– Tak, kochani, bardzo dobrze, że o tym mówicie, oczywiście że są Durexy, ale one nie dają pełnej gwarancji, że kobieta nie zajdzie w ciążę. Zmierzam do tego, że choć biologicznie nie jest to konieczne, jednak składamy się nie tylko z fizyczności, ale też psychiki, nazywanej przez niektórych „duszą” i… bardzo ważne jest w moim odczuciu to, żeby kochać i szanować osobę, z którą się chce współżyć, będąc dorosłym. Naprawdę ważne. No to teraz przejdźmy do filmu. Opowiada on o bardzo trudnym i bolesnym temacie, jakim jest pedofilia. Akurat w nim dotyczy środowiska księży…
– Coś jak „Kler”?
– Tak, tylko „Kler” był wymyślony, a tu dowiadujemy się o historiach prawdziwych. Chcę też, żebyście pamiętali, że nie każdy ksiądz to pedofil. Ten film mówił akurat tylko o przypadkach pedofilii wśród księży, ale pedofila możemy spotkać w każdym miejscu, dlatego tak ważne jest dla mnie to, żebyście mieli świadomość, że żaden dorosły nie ma was prawa: głaskać, przytulać, dotykać, czy całować w sposób, jaki wam nie odpowiada. Nie ma też prawa się przed wami rozbierać, ani kazać się rozbierać wam. W filmie wystąpiły osoby, które mają teraz ok. czterdziestu lat i które kiedy były w waszym wieku, a czasem nawet młodsze, doznały tragedii, jaką było molestowanie ich przez księży. Czyli były dotykane w sposób, który im się nie podobał, wbrew swojej woli. To jest ich dramatem cały czas, choć minęło bardzo wiele lat. Bardzo długo bały się swoich oprawców, nie umiały od nich uciec, a film nazywa się właśnie tak, bo po dramacie, jaki ich spotkał, słyszały zawsze właśnie takie słowa: „tylko nie mów nikomu”. Dlatego bardzo chcę, żebyście mieli świadomość swoich praw i tego, że jeśli – oby nigdy!!! – ktokolwiek zechce zrobić wam krzywdę, macie obowiązek mówić wszystkim! Ale najpierw przede wszystkim musicie uciekać.
– A czy możemy kopnąć takiego dziada między nogi? – to pytanie sprawiło, że urosło mi serce.
– Oczywiście! Ale kolejność jest taka: najpierw staramy się uciec. Jeśli z jakiegokolwiek powodu to nie będzie możliwe, wtedy dopiero można kopnąć między nogi i wtedy uciec.
– A nie lepiej go zabić?
– Nie. Kopiemy go nie po to, by go skrzywdzić, ale po to, żeby go unieszkodliwić i umożliwić sobie ucieczkę, a to różnica. Chcę też, żebyście pamiętali, że tacy ludzie są chorzy. I jak wszystkim chorym należy się im jakiś rodzaj współczucia, choć powinni być najpierw odseparowani od reszty społeczeństwa, a przede wszystkim dzieci, by nie móc ich skrzywdzić. Dlatego takie ważne jest, żeby mówić. Mówić głośno!
– O! A ja oglądałem taki film. I tam był taki pan. Chory właśnie. Tak bardzo. Zostało mu tylko kilka miesięcy życia. I on powiedział tam, że bardzo by przed śmiercią chciał, żeby zaniepokoić? …jego potrzeby… seksualne…
– Zaspokoić jego potrzeby seksualne? – poprawiłam swojego rozmówcę z życzliwym uśmiechem, ale nie roześmiałam się. Wiedziałam, że powiedzenie tego głośno pewnie go sporo kosztowało.
– No właśnie! I przyszła taka pani i to zrobiła. I co pani o tym myśli?
– Hmm… Myślę, że to dość smutne…
– No właśnie, on też tak powiedział, że wolałby ze swoją dziewczyną, gdyby ją miał…
– Ok, powiedziałam wam, że nie składamy się tylko z biologicznej strony, ale…. jesteśmy w jakimś sensie trochę też zwierzętami, a te przecież też współżyją, żeby utrzymać gatunek. W związku z tym, oprócz miłości i szacunku są w nas też czysto biologiczne potrzeby. Pięknie jest to połączyć oczywiście, ale bywa to też trudne. Dlatego powiedziałam, że to smutne. Ale widzisz, była to jednak sytuacja, w której dwie dorosłe osoby się na coś zgodziły. Tragedia, o której był ten film, polegała na tym, że ktoś, kto taką biologiczną potrzebę odczuł, żeby ją zaspokoić, krzywdził dzieci.
Dzieci wyraźnie się ucieszyły z mojego wytłumaczenia rzeczy trudnych. I jakoś chyba uspokoiły.

P.S. Na deser łączę znakomitą szwedzką piosenkę edukacyjną, która może się wydać – ze względu na kontrastującą z tematem wpisu lekkość – nie na miejscu. Pamiętajmy jednak, że jeśli naprawdę chcemy dotrzeć do dzieci, musimy zrozumieć, że ich poczucie powagi sytuacji najczęściej ogranicza się do przerażenia, a  przecież nie chodzi nam o to, żeby je straszyć, tylko uświadomić; świadoma siebie i swojej wartości osoba na pewno nie wstydzi się swojego ciała i seksualności. Ja doszłam do tego wniosku niestety bardzo późno…

Strajk Kobiet Podhale

Straszny wpis

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ponieważ dziś jest Halloween, postanowiłam z tej okazji napisać kilka słów o tym, czego i dlaczego się boimy.

Halloween

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Przez całe dzieciństwo pod koniec października od mojej mocno już wtedy starszej cioci słyszałam wypowiadane z przekąsem uwagi na temat świętowania w polskich szkołach Halloween (najczęściej w formie długo wyczekiwanej dyskoteki), co było jej zdaniem kultywowaniem amerykańskiej kultury i w niezrozumiały dla mnie sposób kolidowało z piękną polską tradycją obchodzenia (dzień później) dnia Wszystkich Świętych. Warto więc wyjaśnić, że Halloween jest znacznie starsze od chrześcijaństwa i wywodzi się z tradycji celtyckiej, więc jest w równym stopniu niepolskie, co nieamerykańskie, chociaż w Stanach się rzeczywiście zadomowiło na dobre już od początku XX wieku. W Polsce nie  obchodzi się go bardzo hucznie, nadal jest to jednak czas, którym przede wszystkim ekscytują się dzieci. Kiedy pracowałam w szkole, miałam okazję przypomnieć sobie, jak silne emocje potrafi wzbudzić halloweenowa impreza.
Wszystkich Świętych, o czym już kiedyś pisałam, jest niewątpliwie moim ulubionym świętem w ogóle, ale chodzi w nim nie o zabawę, lecz zadumę i refleksję. Obie tradycje łączy natomiast jedna nadrzędna: kompletny brak gustu producentów wykorzystywanych doń gadżetów (zabawek i zniczy). Jedni i drudzy prześcigają się w projektowaniu coraz to brzydszych szkaradziejstw, na które – co nie przestaje mnie zdumiewać – mimo wszystko ciągle jest popyt. À propos wydaje mi się tu mój ukochany fragment recenzji pierwszej „Piły” z „Gazety Wyborczej” (cytuję z pamięci):

Krew leje się strumieniami, a tak naprawdę straszne jest tu jedynie aktorstwo.

– „Gazeta Wyborcza” recenzja filmu „Piła”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Strach

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Są ludzie, którym odczuwanie lekkiego strachu sprawia przyjemność. Prawdopodobnie dlatego widziałam w kinie wszystkie siedem „Pił” (mimo że przytoczona recenzja jedynki była niesłychanie trafna) i – kiedy jestem sama – na ogół zasypiam na możliwie jak najbardziej wstrząsających dokumentach lub podcastach kryminalnych (o reżyserię swoich snów podejrzewając Quentina Tarantino).
Strach jest naturalną reakcją organizmu na zagrożenie z zewnątrz, więc pełni funkcję ostrzegawczą. Mam wrażenie, że u mnie jest to trochę zaburzone – niewielu rzeczy się boję, bo rzadko w realne zagrożenie wierzę. Za każdym razem muszę sprawdzić, czy ogień na pewno parzy. Zdrowy strach – ponieważ jego rolą jest poinformowanie nas o niebezpieczeństwie – ma na celu zmobilizowanie nas do konkretnego (przeciw)działania. Pławienie się w nim, do czego niektórzy ludzie mają niestety skłonności, może być bardzo destrukcyjne.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Lęk

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

O ile kwestia strachu jest dosyć prosta, o tyle sprawy się komplikują w przypadku lęku. (Strach jest mi raczej obcy – lęk znam niestety aż za dobrze.) Ten nie musi być racjonalny, bo nie wiąże się z realnym zagrożeniem, lecz zagrożeniem wyobrażonym. Nie cierpię chyba na arachnofobię, jednak na samą myśl o pająku (zwłaszcza dużym i włochatym) cała się wzdrygam. (W towarzystwie raczej już dziś zachowam przy pająku kamienną twarz, ale – mówiąc eufemistycznie –  spotkanie go nie jest sytuacją, w której lubię się znajdywać.) Jest mi całkowicie wszystko jedno, czy jego jad zagraża mojemu zdrowiu lub życiu, czy nie. Zdjęcia pięknych, puszystych lwów wzbudzają we mnie czułość, choć w bezpośrednim spotkaniu stanowiłyby przecież realne zagrożenie. To przykład, który z łatwością pewnie dotrze do większości ludzi. Nie trzeba mieć poważnych zaburzeń, by doświadczyć irracjonalnego lęku. Jednak już stany lękowe, zwłaszcza ich ostre stadia – ataki paniki, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne czy zespoły stresów (zespół ostrego stresu i zespół stresu pourazowego) to bardzo poważne dolegliwości, którymi trzeba się zająć, zgłaszając się po pomoc do specjalisty. Jeśli przestraszymy się czegoś, co jest dla nas realnie niebezpieczne, mamy poczucie adekwatności reakcji naszego organizmu. Jeśli jednak atakuje nas natrętna myśl (zaburzenia obsesyjno-kompulsywne), której nie umiemy zwalczyć na logikę, bo ta nie ma z nią niczego wspólnego, a równocześnie wpędza nas w jak najbardziej rzeczywisty stan ciężkiego roztrzęsienia, możemy odnieść wrażenie, że zwariowaliśmy. Rozdźwięk między racjonalnym odbiorem rzeczywistości a tym, co podpowiadają nam nasze emocje podczas stanów lękowych jest niesłychanie trudny i bolesny dla cierpiącego na tego typu zaburzenia.

Wszystkich, którym przydarzyło się coś takiego, zachęcam do wejścia na stronę Centrum Dobrej Terapii i przeczytania tego tekstu:

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Antidotum

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nic oczywiście nie zastąpi terapii (i farmakologii, którą również można sobie pomóc), ale czasem zanim doczekamy się na umówioną wizytę u specjalisty, możemy potrzebować się uspokoić i wyciszyć (zwłaszcza w przypadku ostrych skurczów żołądka). Choć nigdy specjalnie nie wierzyłam w takie rzeczy, w momencie krytycznym naprawdę pomogły mi te dźwięki:

Pomogły mi też techniki medytacyjne – uświadomienie sobie, że jestem tu i teraz (siedzę, leżę, czuję pod sobą jakiś materiał, dobiegają mnie jakieś dźwięki, jakieś zapachy) i skupienie się na tym. Natrętnych myśli nie powinno się (jak zresztą żadnych myśli) blokować. Dobrze im pozwolić przepłynąć i uważnie je obserwować. One nie są nami. Niektóre myśli myślimy, natomiast wiele myśli nam się po prostu przydarza. To my dopiero nadajemy im wagę. Jeśli wzbudzają w nas paniczny lęk, warto się im przyjrzeć z zewnątrz. Bardzo polecam posłuchanie, co na ten temat ma do powiedzenia nauczyciel duchowy Eckhart Tolle.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Tchórzostwo

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Są sytuacje, za którymi, uczciwie mówiąc, nie przepadam (co trochę sobie czasem wyrzucam). Mianowicie takie, w których trzeba działać, bez względu na to, czy się boimy, czy nie. Strachy i lęki musimy sobie włożyć do worka na kapcie, bo świat nas wzywa, bo warto być przyzwoitym, itd.. Mam to prawdopodobnie po mamie; jeśli w moim otoczeniu komukolwiek dzieje się krzywda – interweniuję. Mogę w duchu kląć, że wydarza się to właśnie na moich oczach, a nie kiedy indziej, ale jeśli już jestem świadkiem czegoś złego, nie mogę nie reagować. Mam alergię na tchórzy i nigdy nie chciałabym dołączyć do ich smutnego grona. Przykre jest tylko to, że wracają czasy, w których ludzi zachowujących się w jedyny słuszny sposób znowu ktoś zaczyna straszyć więzieniem…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę dziś wyjątkowo swoją autorską piosenkę (moje: muzyka, słowa, głos i realizacja nagrania).

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Lukrowane „nie”

fot. Marianna Patkowska

Jedną z najważniejszych życiowych prawd, którą próbowałam wpoić dzieciom przez rok pracy w szkole była ta, że

„nie” jest święte i zawsze znaczy „nie”

– jedna z najważniejszych prawd, którą próbowałam wpoić swoim uczniom

Tłumaczyłam (choć głównie raczej nauczycielom…) różnicę między koniecznością wykonywania swoich np. szkolnych obowiązków, wobec których dzieciom bardzo często włączało się „nie” a ich niezbywalnym prawem do odmowy. W pierwszym przypadku trzeba pamiętać o tym, że dzieci nie potrafią jeszcze wziąć odpowiedzialności za swoje postępowanie i nie rozumieją ciągu przyczynowo-skutkowego. Gdyby ich zapytać, czy chcą odrabiać lekcje, najpewniej odpowiedziałyby, że nie, jednak jeśli spytać, czy chciałyby zdać do następnej klasy, odpowiedź mogłaby się już różnić. Rolą dorosłego nie jest przymuszanie dziecka do wykonywania jakichkolwiek obowiązków, tylko wskazanie zależności między ich wykonaniem a upragnionym efektem oraz ich niewykonaniem i jego skutkami. I rzecz najważniejsza – bycie w tym zawsze konsekwentnym.
Okazuje się jednak, że nie tylko dzieci mają problem z uznaniem świętości cudzego i co gorsza również własnego „nie”. Mają go całe zastępy ludzi dorosłych. Jeszcze do niedawna miałam go również ja sama.

„Nie” i kropka

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Wielka filozofka Oprah Winfrey powiedziała kiedyś, że momentem przełomowym w jej życiu był ten, w którym zrozumiała nie tylko to, że zawsze ma prawo odmówić, ale też że „nie” jest pełną wypowiedzią, wystarczającym komunikatem; że może po nim nastąpić kropka, a nie – jak nam się często wydaje – cała litania usprawiedliwień. Zawsze mamy prawo powiedzieć „nie” i się nie tłumaczyć. Uświadomiłam sobie, że rzeczywiście bardzo często o tym nie wiemy. Wydaje nam się, że odmawiając czegokolwiek bliźnim, okażemy się nieuprzejmi, niegrzeczni, nieuczynni. Tymczasem, jeśli rzeczywiście tacy się okażemy, to nie z powodu odmowy i magicznego słowa „nie”, ale sposobu, w jaki to zrobimy. Jeśli nie chcemy być nieuprzejmi, po prostu… tacy nie bądźmy!
Odgrywałam z dziećmi scenki, w których mówiły „nie” na dwa sposoby: żeby nie urazić drugiej strony oraz tak, żeby sprawić jej przykrość. W trakcie tego prostego ćwiczenia szybko pojęły, że „nie” jest neutralne i ani nie wolno myśleć, że kogoś nim w jakikolwiek sposób skrzywdzimy, ani się po jego usłyszeniu obrażać. Zrozumiały też, że nierespektowanie „nie” jest czymś bardzo złym (w bardzo niewielu szkolnych sprawach byłam tak poważna, jak w tej).

„Nie wiem” i kropka

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jednym z moich ulubionych rysunków Marka Raczkowskiego jest ten ukazujący długą kolejkę do bankomatu, przed którym stoi klient. Bankomat zadaje mu pytanie: „Czy chcesz dokonać transakcji?”, a on, by na nie odpowiedzieć, ma do wyboru ma trzy guziki: „tak”, „nie”, „nie wiem” i wyciąga palec w kierunku tego trzeciego. Rysunek mnie tak bawi chyba przede wszystkim dlatego, że doskonale rozumiem jego bohatera. Nie należę do osób niezdecydowanych. Moje zakupy nie ciągną się w nieskończoność, bo zawsze doskonale wiem zarówno czego chcę, jak i czego absolutnie nie chcę. Trudno mi wcisnąć rozwiązania, które mnie nie satysfakcjonują. Alergicznie znoszę próby decydowania w jakiejkolwiek kwestii za mnie. Nie umiem więc zrozumieć czemu ludzie, którzy mnie dobrze znają, tak często nie umieją uszanować, że na ich niektóre pytania moją pełną odpowiedzią jest właśnie „nie wiem”. „Nie wiem” nie musi wcale oznaczać wahania; stania pomiędzy „tak” lub „nie”. Człowiek myślący nie wie bardzo wielu rzeczy i to akurat, parafrazując Sokratesa, naprawdę warto, żeby wiedział. Nie mam tu na myśli wiedzy, którą nawet, jeśli się jej nie ma, łatwo przyswoić. Mam na myśli przede wszystkim metafizyczne rozważania. „Nie wiem” jest również jakimś stanowiskiem. Nie rozumiem, w czym jasno sprecyzowane przekonanie o istnieniu lub nieistnieniu Boga czy życia po śmierci jest lepsze od uczciwej konstatacji, że się nie wie, jak w rzeczywistości jest.
Mój cudowny profesor Jerzy Bralczyk w książce „Mój język prywatny”opisał „nie wiem” w następujący sposób:

Zazwyczaj: porządna, uczciwa, prawdziwa odpowiedź. Bywa bardziej uczciwa od innych. Mówię „nie wiem”, bo nie wiem, a w ogóle zawsze tak mogę powiedzieć, bo jak jest naprawdę, tego nie wie nikt. Nie wiem, może to też nie jest prawda. Myślę, że chyba trochę jest, ale nie wiem…

– prof. Jerzy Bralczyk „Mój język prywatny”

„Nie” znaczące „tak” i męskie „nie”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Wiele lat nie umiałam uwierzyć w to, że w dzisiejszych czasach kobiety ciągle nie są traktowane na równi z mężczyznami. Słyszałam opowieści o tym, że podobno zarabiają od nich mniej, ale nie znajdywałam na to dowodów. Zostałam wychowana w profesorskim domu – oboje rodzice pracowali w kulturze, a tam dosyć trudno odróżnić płace lepsze od gorszych.
Zderzyłam się z przykrą rzeczywistością dopiero, kiedy doszło do mnie, że te same żarty czy seksualne aluzje w ustach mężczyzn pozostają po prostu żartami czy seksualnymi aluzjami (wyższych lub niższych lotów, to odłóżmy na razie na bok), natomiast kobietom z automatu nie przystoją. (Nie to, żeby mnie to jakoś specjalnie blokowało, jestem bardzo przekorna po tacie i obserwowanie zmieszania, w jakie czasami wprawiam swoich rozmówców, sprawia mi pewien rodzaj satysfakcji, choć może to niedobrze…) Sprzeciwiam się jednak zawsze nierównemu traktowaniu ludzi.
Przekonanie, że kobiece „nie” oznacza „tak”, wpisuje się w kulturę gwałtu, jest szalenie niebezpieczne i całkowicie wyklucza partnerstwo płci. Myślę, że prowadzi też do przedziwnych i niezrozumiałych dla mnie zachowań na ogół niestety kobiet, czyli grania seksem i jego brakiem w związku. (Więcej na ten temat pisałam w tekście „Pogadajmy o seksie”.) Jakiekolwiek zabawy (z dowolnie ustanowionymi przez obydwie strony zasadami) można rozpoczynać tylko z pozycji partnerstwa, a więc uznania równości nie tylko naszych „nie”, ale wszystkich naszych słów.
Z moim romantyzmem jest dosyć słabo, ale o ile jeszcze jakoś rozumiem kobiecą tęsknotę za silnym męskim ramieniem (a już zwłaszcza za członkiem z ramienia… wysuniętym na czoło), o tyle konieczność podpierania swojego „nie” męskimi plecami, by zostało wreszcie usłyszane, nieustająco mnie bulwersuje. Prawdopodobnie każda kobieta choć raz była w sytuacji, w której niechciany adorator nie dawał jej spokoju, konsekwentnie ignorując jej najpierw delikatne (żeby go nie urazić), a potem coraz mniej miłe „nie” do czasu… kiedy nie usłyszał o nowym partnerze obiektu swoich westchnień. Wtedy (jeśli nie był psychopatą) na ogół sobie odpuszczał dalsze zaloty. Co to w praktyce oznacza? Że istnieje całkiem sporo mężczyzn, którzy nie umieją przyjąć do wiadomości, że – jak by to nie było przykre – kobieta, którą są zainteresowani, nie jest zainteresowana nimi i to zamyka sprawę. Ma tę samą moc, co odmowa kobiety pragnącej pozostać singielką, mężatki czy wchodzącej dopiero w nowy związek. Zabieganie o względy ukochanej osoby nie ma nic wspólnego z nierespektowaniem jej „nie”. (Warto w tym miejscu przypomnieć, że stalking jest przestępstwem.)

„Nie” jak „niegrzeczna”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Pisałam wyżej, że niegrzeczne nie jest samo „nie”, lecz sposób, w jaki je wypowiemy. Świadomi tego muszą być jednak nie tylko nadawcy, ale również odbiorcy takich komunikatów. Problemem większości mojego życia było nie to, że nie umiałam mówić „nie”, lecz to, że tak bardzo starałam się być grzeczna i miła, że mówiłam je tak, że stawało się dla odbiorców… wręcz niesłyszalne. Lukrowałam je tak długo, że na końcu kompletnie już siebie nie przypominało. (Gwoli ścisłości – nie uważam, że lukrowane „nie” ma mniejsze prawa od tego serwowanego na surowo, próbuję raczej zrozumieć mechanizm.) Widzieli delikatną, wrażliwą osobę, dbającą o to, by jak najlepiej znieśli odmowę i już nie rejestrowali bardzo wyraźnie i wielokrotnie powtarzanego „nie”. Co może nas wyzwolić z impasu?
Myślę, że przede wszystkim świadomość, że nie wszyscy muszą być zadowoleni z naszych decyzji i to jest w porządku (ważniejsze, żeby byli zadowoleni ze sposobu, w jaki ich traktujemy). Musimy też rozumieć swoją odrębność i być zintegrowani ze sobą. Wyznaczamy swoje granice nie tylko słowem „nie” (choć jest to doskonały początek), ale też ustalaniem sankcji za ich przekraczanie (np. „nie chcę, żebyś mnie obrażał/pouczał/poruszał jakiś konkretny temat, jeśli jeszcze raz to zrobisz, zakończę tę rozmowę”). No i najważniejsze, czyli – zupełnie jak w przypadku dzieci – konsekwencja! Czcze pogróżki, że nie pozwolimy się jakoś traktować, a potem brak umiejętności zakończenia rozmowy, kiedy ktoś po raz kolejny przekroczy nasze granice, nie jest okazaniem aktu miłosierdzia skonfundowanemu rozmówcy, tylko aktem przemocy wobec nas samych. Okazaniem nam, w dodatku przy świadkach, jak niewiele warte jest nasze słowo. Więc i… nasze „nie”.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę dziś swój cover hitu Arethy Franklin „Respect”. Wszyscy jesteśmy równi, bez względu na wiek, płeć, kolor skóry, orientację seksualną oraz rodzaj wrażliwości czy delikatności i w związku z tym każdemu z nas należy się taki sam szacunek. I od innych i od samego siebie.

P.S. 2 Piszę to w bardzo trudnym momencie w kraju, w którym frustracje garstki nieudaczników przy władzy doprowadziły do eskalacji niewiarygodnej nienawiści do kobiet i barbarzyństwa, bezczelnie usprawiedliwianego imieniem Boga, którego ci cyniczni wyznawcy złotego cielca mają za nic. Wiem jednak, że wszystko przeminie, a jedyne, co jest niezmienne, to zmiany. Choć uwstecznianie się jest dziś w modzie, trzeba pamiętać, że jutro przestanie być. Uwrażliwiajmy dzieci na świętość słowa „nie” – to jest i zawsze będzie tak samo ważne!

nNajlepsze kupne produkty wege

fot. Marianna Patkowska

Potrafię ugotować obiad składający się z pięciu dań, prawie w ogóle nie posiłkując się gotowymi składnikami (własny chleb, własne smarowidła do przystawek, dipy, zakwasy do zup, przetwory, kompoty, desery i nalewki). Potrafię – o czym pisałam jakiś czas temu – idealnie wysprzątać całe mieszkanie. Potrafię również znakomicie zająć się dziećmi, napisać i nagrać piosenkę w szafie, przeczytać i zrozumieć poważną, wymagającą filozoficzną książkę, zredagować gotowy tekst oraz napisać od początku swój własny na dowolny temat. Jednak… każda z tych aktywności z niezrozumiałych dla mnie powodów w trakcie wykonywania wyklucza pozostałe. I o ile trudno podeprzeć się półproduktami, pisząc teksty, piosenki, czytając czy nawet sprzątając, to akurat w kwestii przygotowywania posiłków (a jeść przecież trzeba!) znakomitym rozwiązaniem są kupne składniki obiadowe, oszczędzające nasz czas i energię. Sytuacja, kiedy jeszcze jadłam mięso, była niezwykle prosta, ale myślałam, że się skomplikuje, kiedy wykluczę je ze swojej diety. Nic bardziej mylnego! W tanich i popularnych supermarketach dostaniemy produkty wegetariańskie dobrej jakości, dzięki którym szybko przyrządzimy pyszny domowy posiłek za rozsądne pieniądze (choć zawsze wychodzi taniej, kiedy zrobimy to od podstaw). Postanowiłam wskazać te, które podbiły moje kubki smakowe, łącząc też kilka swoich autorskich przepisów.

To powinno już rozumieć się samo przez się, ale na wszelki wypadek podkreślę, że (znowu) nie jest to wpis sponsorowany.

Wege klopsy w sosie z brązowych pieczarek z cytrynową nutą 

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Produkty lidlowej Dobrej Kalorii są na ogół znakomite (polecam również wege gyrosa), ale niestety mają jedną wadę: niewspółmierny stosunek ceny do ilości produktu. Za pyszne jedzenie warto zapłacić czasem trochę więcej, jednak na przykład wkładanie do opakowania, które spokojnie zmieściłoby osiem klopsów tylko sześciu, jest pewnym nadużyciem.
Tak czy siak, roślinne klopsy Dobrej Kalorii są arcydziełem! Jeśli spieszy nam się bardziej, możemy dorobić do nich naprędce sos koperkowy (rozpuścić mały kawałek masła, podsypać odrobiną mąki, zalać rozpuszczoną we wrzątku kostką warzywną i cały czas mieszając, wrzucić umyty i drobno posiekany pęczek koperku, pogotować ok. 10 minut, dodając na końcu trochę jogurtu greckiego), do którego wrzucimy podgrzane w piekarniku klopsy i podać całość z ziemniakami i świeżym pomidorem. Jeśli spieszy nam się troszeczkę mniej, polecam przygotowanie mojego autorskiego sosu z brązowych pieczarek z cytrynową nutą (wszystkie składniki dostałam również w Lidlu).

  • SOS Z BRĄZOWYCH PIECZAREK
    Z CYTRYNOWĄ NUTĄ

SKŁADNIKI:

– 0,5 kg brązowych pieczarek
– 2 cebule czosnkowe
Kujawski olej rzepakowy z cytryną i bazylią
– jogurt grecki
– 2 kostki grzybowe
– sos sojowy
– masło
– mąka
– sól

PRZYGOTOWANIE:

Pieczarki umyć i pokroić w drobną kostkę. Na rozgrzanym oleju zeszklić posiekaną drobno cebulę. Dodać pieczarki i dusić razem ok. 10 minut. Dodać kostki grzybowe, odrobinę jogurtu greckiego i sosu sojowego. W małym garnuszku rozpuścić kawałek masła, podsypać go niewielką ilością mąki i energicznie zamieszać, podlewając sosem. Gotową zasmażkę połączyć z sosem, mieszając. Jeśli sos będzie zbyt gęsty, można dodać trochę mleka.

fot. Marianna Patkowska

Wege parówki w pomidorach
z groszkiem

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Mój tata był w kuchni mistrzem i artystą, mama natomiast (czasem bardzo) cichym bohaterem dnia codziennego. Wspólne posiłki stanowiły dla niej pozakulinarną wartość wyniesioną z domu, jednak nie miała obsesji na punkcie przygotowywania dań od podstaw. Udoskonalane przez nią torebkowe sosy Knorra (którymi na przykład polewała jajko na twardo) były bardzo smaczne, a przede wszystkim nieczasochłonne. Gotowanie nie było jej pasją. Łączyła etatową pracę z karmieniem rodziny domowymi obiadami, przy których opowiadaliśmy sobie o tym, jak każdemu z nas minął dzień, a domowy budżet raczej nie bywał nadszarpywany zamawianiem jedzenia z restauracji. Jednym z takich niesamowicie prostych, tanich i naprawdę pysznych dań (które mama z kolei znała jeszcze ze swojego domu) były parówki duszone w pomidorach z groszkiem konserwowym. Ponieważ parówki sojowe w niczym nie przypominają zwykłych parówek, byłam niemal pewna, że już nigdy nie będzie mi dane odtworzyć tej potrawy w wege wersji. Aż tu nagle… odkryłam w Lidlu identyczne w smaku z mięsnymi parówki wegetariańskie Veggie Day! Z ogromną przyjemnością przedstawiam więc przepis na wege parówki w pomidorach z groszkiem.

  • wege parówki w pomidorach z groszkiem

SKŁADNIKI:

– opakowanie parówek wegetariańskich Veggie Day
– 2 cebule czosnkowe
– 2 puszki pomidorów
– duża puszka groszku konserwowego
– 2 łyżeczki koncentratu pomidorowego
– łyżka jogurtu greckiego
– garść suszonego lubczyku
– masło
– mąka
– sól
– pieprz

PRZYGOTOWANIE:

Drobno posiekane cebule zeszklić na maśle. Wrzucić do nich pokrojone parówki na minutę, a po niej zdjąć patelnię z gazu. Wymieszać mikserem pomidory z puszki z koncentratem na gładką masę (chyba że kupiliśmy krojone, wtedy możemy ten krok pominąć) i wlać do garnka i zagotować. Dodać odcedzony groszek, parówki z podsmażoną cebulką, lubczyk, sól i pieprz. Dusić ok. 10 minut.

Kiełbaski roślinne z grilla

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Kolejnym hitem Dobrej Kalorii są roślinne kiełbaski z boczniaka (porcja to cztery sztuki). Według etykiety na opakowaniu najlepiej podgrzewać je na patelni, lecz doskonale sprawdzi się do tego również elektryczny grill. Zachwycają nie tylko smakiem, ale i konsystencją.
Możemy podać je klasycznie z ziemniakami i wszelkimi ulubionymi sosami albo włożyć do wysmarowanej tymi sosami i podgrzanej wcześniej bułki na hot-dogi. Przygotowanie zajmie nam nie więcej niż 10 minut (z ziemniakami 20). Znakomicie się komponują z domową sałatką szwedzką.

Sznycel sojowy

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Sznycel sojowy lidlowej Polsoi bardzo mnie zaskoczył. Oczywiście pozytywnie! To idealne rozwiązanie, kiedy nie mamy ani czasu, ani pomysłu na obiad. Wystarczy ugotować do niego ziemniaki, kaszę albo ryż, dorzucić na talerz kiszony ogórek lub kapustę (najlepiej się komponują) i mamy gotowe znakomite danie. Na tacce znajdują się dwa całkiem słusznych rozmiarów sznycle.

Wegańska szynka z pistacjami

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Z ostatniego produktu nie przyrządzimy co prawda obiadu, ale skoro wart jest grzechu (a jest!), to z pewnością wart jest też wspomnienia w tym wpisie. Mowa o biedronkowych plastrach wegańskich z pistacjami marki goVege, czyli artykule do złudzenia przypominającym najwspanialszą drobiową szynkę z dodatkiem pistacji. Chociaż Lidl też ma swoje wege szynki z dodatkami, całkiem nawet smaczne, nie umywają się jednak do tej!
Nie próbowałam innych wariantów smakowych, ale ten jest rzeczywiście wybitny!

P.S. Ponieważ dziś sobota, a jak sobota to tylko do Lidla (z którego pochodzi większość opisywanych produktów), do Lidla, bo promocje tam, parking rampampampam, na deser mogę załączyć tylko jeden utwór – „Rampampam” Popka.

Brzydkie słowa

fot. Marianna Patkowska

👅 OdmienNe stany
językowej świadomości

W szkole oprócz wielu innych rzeczy, których mi brakuje, brakuje mi uwrażliwiania dzieci na język i pokazywania im, że jest on fascynującym i potężnym, ale jednak tylko narzędziem w naszych rękach. To my użytkownicy go tworzymy i z biegiem lat go też zmieniamy, naginając i dostosowując do naszych potrzeb. To naturalny bieg rzeczy. Nie zdając sobie z tego sprawy, wiele osób wpada w pułapkę:

to słowo jest dla jakiegoś znaczenia zarezerwowane

– pułapka, w którą wpada większość nieświadomych użytkowników języka

Oczywiście królem przykładów jest słowo „małżeństwo”, wykorzystywane w sporze o adekwatność jego użycia wobec zalegalizowanych związków jednopłciowych. Wynikające ponoć z języka przeciwwskazania niepoparte są wypowiedzią żadnego światłego językoznawcy.
Reasumując, albo my będziemy władać językiem (zgodnie zresztą z jego przeznaczeniem), albo on będzie władać nami. W przytłaczającej większości moi rodacy mają tak niską językową świadomość, że pozwalają się językowi kompletnie zdominować. A ten, choć jest fascynujący, żeby zachwycać w pełni, potrzebuje wybornego jeźdźca. Źle ujeżdżany ogier do złudzenia przypomina niestety starą szkapę.

👅 Słowa złe

Z lenistwa lub (i) braku kompetencji nauczycieli języka polskiego, dzieci przeważnie dostają komunikat, z którego wynika, że jakieś słowa są złe i kropka. Myślałam, że padnę, kiedy dowiedziałam się od uczniów, że:

słowo „fajny” nie istnieje

– głupoty powtarzane dzieciom w szkole

Pokazałam im w słowniku (choć nie jest to jedyny wyznacznik), że poprzednia pani wprowadziła ich w błąd. Wystarczyłoby omówić na wczesnym etapie edukacji wszystkie językowe style, bo większość nauczycieli wspomniany „fajny” drażni dlatego, że należy do stylu potocznego (który z niezrozumiałych dla mnie powodów, zwłaszcza jeśli chodzi o podstawówkę,  jest podczas lekcji źle widziany). Kolejną rzadkością jest wyjaśnianie natury wulgaryzmów. Wszystkie moje szkolne dzieci wiedziały, że nie przepadam za określeniem brzydkie słowa, gdyż uważam wszystkie słowa za uniwersalne. (Kwestia ich urody jest na tyle subiektywna, że nie powinno się żadnego z nich piętnować.) Kiedy tylko usłyszałam na szkolnym korytarzu jakikolwiek wulgaryzm (żeby nie było wątpliwości, z oduczaniem maluchów od używania ich w miejscach publicznych się całkowicie zgadzam), upewniałam się najpierw, czy mały osobnik umie je poprawnie napisać. Dzięki temu wiem dziś, że ewentualne wypisywane kiedyś przez nich na murach „chuje” i „rzygi” nie przyniosą mi, jako ich polonistce, wstydu (zwłaszcza w przypadku dzieci z klas, w których nie miałam wychowawstwa). Potem stawiałam punkt ciężkości na to, że posługiwanie się stylem wulgarnym nie jest stosowne ani w instytucjach, ani w sytuacjach oficjalnych. Na ogół może też wpłynąć na negatywny obraz nas samych w oczach odbiorców naszych komunikatów. Czy jednak odpowiedzialność za to ponoszą wspomniane wulgarne słowa, czy może jakieś inNe czynNiki?

👅 Dirty Talking

Do jeszcze niedawna nie przepadałam za wulgaryzmami, a używanie ich w mojej obecności odbierałam jako przejaw przemocy. Równocześnie mnie samej zdarzało się kląć, choć najczęściej, kiedy byłam sama (w trakcie procesu twórczego), a jeśli już padały z moich ust wulgaryzmy w rozmowie z kimś, to mógł być on pewien, że jesteśmy naprawdę blisko. Na taki rodzaj ekspresji mogłam sobie pozwolić tylko, kiedy czułam ogromne zaufanie, więź i przyjaźń do swojego rozmówcy. (Kto nigdy nie słyszał mnie klnącej, najpewniej nie zalicza się do tego wąskiego grona.) Taki stosunek do wulgarnego stylu można nazwać co najmniej ambiwalentnym, przeczuwałam więc, że jeśli uważniej się temu zagadnieniu przyjrzę, z pewnością dotrę do interesujących tez.
Ponad rok temu odkryłam fantastyczny podcast (o którym pisałam też TUTAJ) „Ja i moje przyjaciółki idiotki” i zauroczyłam się prowadzącą go cudowną Asią Okuniewską. Jej językowa lekkość i ogromna wrażliwość sprawiają, że słucha się tych odcinków jak wciągającego audiobooka. Czemu żadnego z używanych przez nią wulgaryzmów – a używa ich całkiem sporo – nie utożsamiam z atakiem? Jedyne, co mi wtedy przyszło do głowy, to jej wielka językowa świadomość, która każe mi wierzyć, że autorka doskonale wie, co robi, wypowiadając każde ze słów. Zastanawiałam się, czy jej niezaprzeczalny wdzięk i kobieca delikatność też nie odegrały tu jakiejś roli. Zrozumiałam, że nie, kiedy poznałam swojego partnera. Mężczyznę, który klnie najpiękniej na świecie! Zdałam sobie więc sprawę, że skoro wulgaryzmy wypowiadane przez jednych są dla mnie nieznośne, a innych – urzekające, pies musi być pogrzebany nie w samych słowach (co podskórnie czułam), lecz gdzie indziej.
Po głębszej analizie stało się dla mnie jasne, że oprócz wspomnianej mocno rozwiniętej świadomości językowej, kluczem jest zasób słów nadawcy. Kiedy ma się mały i używa się wielu słów wulgarnych, brzmi się prymitywnie. Wulgaryzmy pełnią rolę wypełniania braków. Nie mam nic do złota, a jednak wypełnianie nim ubytków w uzębieniu daje dosyć szpetny efekt. Jeśli jednak ma się piękne, białe zęby i kilka złotych koronek w garści (hipotetycznie…), całość może wyglądać… zdecydowanie lepiej. (Najwyraźniej to nie jest mój najszczęśliwszy dzień, jeśli idzie o metafory…)
Ponieważ związałam się z mężczyzną, którego język mnie nieustająco fascynuje, traktuję wszystkie używane przezeń słowa, włączając w nie również wulgaryzmy, jak sztukę. Kiedy coś lub ktoś wymusza na nim jakąkolwiek autocenzurę (której z założenia jestem przeciwna), wiem że nie wyraża siebie w stu procentach, czuję jego niepełność, jakiś brak.
Czy zachęcam do bluzgania? Nie, ponieważ z doświadczenia wiem, że robienie tego ze smakiem, to wyższy level, na który mało kto jest się w stanie wspiąć (tu warto wspomnieć kolejnego mistrza słowa, który zdecydowanie się wspiął – Tymona Tymańskiego). Zachęcam jedynie do zrozumienia, że na prymitywność wypowiedzi wpływają przede wszystkim: mały zasób słów, miałkość treści, jaką się przekazuje (im mniej się wie, tym mniej ciekawego ma się do powiedzenia), mnogość popełnianych błędów oraz ignorancja językowa. Ponieważ wielu użytkowników języka nie zostaje w szkole wyposażonych w narzędzia pozwalające odróżnić mały zasób słów od dużego lub niepoprawne sformułowania od poprawnych, najbardziej rzucają im się w uszy wulgaryzmy. A to nie one są odpowiedzialne za ohydę wielu wypowiedzi. I tu właściwie można byłoby wrócić do samego początku i zapętlić ten wpis.

P.S. Na deser łączę utwór Maty – artysty, który kompletnie mnie urzekł pod koniec ubiegłego roku i którego przejmująca „Patointeligencja” wbiła mnie w fotel (nawet dziś nie potrafię jej wysłuchać do końca, nie roniąc łez). Jeśli mielibyśmy się z partnerem pokusić o szukanie tzw. naszej piosenki, bez wahania znaleźlibyśmy właśnie ją.
Trafiłam niedawno na kolejną perełkę, czyli znakomity „Konkubinat” wykonany z profesorem Bralczykiem (!!!). Świadomość językowa tego młodziutkiego rapera jest zdumiewająca. Zazdroszczę jego poloniście. Uczenie tak zdolnego człowieka jest zaszczytem.

fot. Marianna Patkowska

Przetworna jesień

fot. Marianna Patkowska

Kategoria „Jak w porach roku Vivaldiego” powstała nie przez przypadek. Każda pora roku inaczej we mnie rezonuje, oświetla inne części mnie, kładzie punkt ciężkości gdzie indziej. Nie ma to u mnie akurat związku ani z depresją, ani cyklotymią, ma go jednak z moją nadwydajnością mentalną. Odczuwam po prostu wszystko głębiej.
Jesień jest dla mnie szczególną porą roku pod bardzo wieloma względami. Dwa lata temu opisywałam, co mnie w niej najbardziej urzeka. Rok temu z kolei popełniłam wpis o kosmetykach Mary Kay, robiąc im uprzednio sesję fotograficzną w pięknych okolicznościach przyrody. Tegoroczna jesień niestety nie jest dla nas pod względem pogody aż tak łaskawa, jak te z poprzednich lat, co z kolei sprzyja komponowaniu… w kuchni! Po raz pierwszy wzięłam się poważniej za wytrawne przetwory na zimę i jestem z nich niesłychanie dumna! Dzisiejszy wpis będzie więc głównie kulinarny, ale podzielę się w nim też piosenkami, których lubię słuchać właśnie teraz oraz garścią jesienNych przemyśleń.

🎼 Muzyczny kącik

Ponieważ wychodzę z założenia, że najważniejszy w gotowaniu jest właściwy dobór muzyki, nie mogę naszego jesiennego kulinarno-muzycznego maratonu nie zacząć od tego cuda:

Tak się zachwyciłam tym numerem (po raz kolejny), że nagrałam swój cover:

Ze względu na długość tekstu i umożliwienie
linkowania poszczególnych przepisów,
przygotowałam klikalny
SPIS TREŚCI:

  1. o!górki – przepis na sałatkę szwedzką
  2. Kurki – przepis na marynowane kurki
  3. Marynowany afro!dyzjak – przepis na marynowany czosnek
  4. Pieprz – przepis na marynowany pieprz
  5. Addio pomidory – przepis na marynowane pomidorki koktajlowe
  6. JesienNa słota – garść jesiennych przemyśleń

🍁 O!górki

fot. Marianna Patkowska

Jako osoba, która może zjeść wszystko (od stycznia nie jem już mięsa, pod wpływem ukochanego Mężczyzny, ale dlatego, że staję się przy nim lepszą wersją siebie samej, a nie z powodu kulinarnych preferencji), nie umiem raczej wyróżnić smaków, których nie lubię. Jedyny problem stanowią dla mnie bardzo ostre przyprawy. Poza nimi jest rzeczywiście kilka potraw, powiedzmy, że nie mojego pierwszego wyboru (jak np. grochówka czy ryż z jabłkami), ale jeśli trzeba, umiem zjeść je nawet z przyjemnością. (Znaczy grochówki w nie wege wersji, z wiadomych względów już nie.) No i wśród tych, bez których wyobrażam sobie życie jest tak naprawdę większość konserwowych warzyw, a króluje wśród nich… sałatka szwedzka! Nagle jednak naszła mnie ochota na… taką własnej roboty! Intuicja mnie nie zawiodła, bo taka domowa to zupełnie inny poziom niż wszystkie kupne razem wzięte.

🍂 Sałatka szwedzka

SKŁADNIKI:

– 1,5 kg ogórków gruntowych
– 0,5 kg marchewki
– 3 średnie cebule
– szklanka octu
– szklanka oleju
– 3
łyżeczki soli
– 2 łyżeczki mielonego pieprzu
– główka czosnku

PRZYGOTOWANIE:

Umyć ogórki i marchewki. Obrać marchewki, cebule i czosnek. Ogórki i marchewkę pokroić w cienkie plastry. Doskonale do tego sprawdzi się obieraczka do warzyw. Cebule pokroić w piórka. Wszystko wymieszać ze sobą w większej misce. Dodać obrane ząbki czosnku, a potem wsypać cukier, sól, pieprz i zalać wszystko olejem i octem. Porządnie wymieszać i zostawić na dwie godziny. Po ich upływie włożyć sałatkę do uprzednio wyparzonych i suchych słoików. Zakręcić wieczka i pasteryzować, czyli włożyć słoiki do garnka z zimną wodą, otulić je szmatką lub ręcznikiem, żeby się nie potłukły i gotować od wrzenia ok. 15 minut. Wyjmując, odwrócić je do góry denkiem. Po 3 tygodniach sałatka nadaje się już do spożycia, ale czas, jak zawsze w kwestii przetworów, działa na jej korzyść.

🎼 Muzyczny kącik

Skoro jesteśmy już w Szwecji, nie sposób nie wspomnieć jednego z moich ukochanych szwedzkich zespołów z dzieciństwa, czyli Ace of Base. Warto zaznaczyć, że urzekają mnie w tym starym wydaniu, bo potem rzeczywiście mocno obniżyli loty. Jakiś taki – mimo tanecznych rytmów – przebijający przez ich piosenki smutek sprawia, że mój dom rozbrzmiewa ich muzyką (płyta „Happy Nation”) najczęściej jesienią właśnie.

🍁 Kurki

fot. Marianna Patkowska

Zdaję sobie sprawę, że najciekawiej jest marynować samodzielnie zebrane grzyby. Jednak po pierwsze, nie znając się na nich, na pewno nie polecałabym nikomu swoich znalezisk, a po drugie zbieranie grzybów jawi mi się jako rozrywka równie ekscytująca, co łowienie ryb. (Choć pasja, jaką darzył grzybiarstwo John Cage, każe mi wykrzesać z siebie resztki powagi… obecność wielkich artystów wśród grzybiarzy zdecydowanie podnosi rangę tych drugich.)

🍂 Marynowane kurki

SKŁADNIKI:

– 600 g świeżych kurek
– 3 średnie cebule
– 4 średnie marchewki

MARYNATA:

– 0,5 l wody
– 0,5 szklanki octu
łyżeczka soli
– 2,5 łyżki soli
– 3 ziarna ziela angielskiego
– liść laurowy
– szczypta cynamonu

PRZYGOTOWANIE:

Kurki porządnie kilka razy wypłukać. Cebulę i marchewkę obrać i pokroić w cienkie plastry. Sparzyć cebulę gorącą wodą i ułożyć w wyparzonych słoikach. Wymyte kurki (małe w całości, większe – pokroić) z plastrami marchewki gotować w lekko osolonej wodzie ok. 15 minut. Po ich upływie włożyć grzyby z marchewką do słoików z cebulą. Połączyć wszystkie składniki na marynatę i gotować ok. 10 – 15 minut. Zalać słoiki gorącą marynatą, a potem je zakręcić i odwrócić do góry denkiem. Zostawić do ostygnięcia, najlepiej na noc. Następnego dnia, dla pewności, włożyć słoiki do garnka z zimną wodą, otulić je szmatką lub ręcznikiem, żeby się nie potłukły i gotować od wrzenia ok. 15 minut. Wyjmując, dokręcić i znów zawekować, odwracając do góry denkiem. Po 3 tygodniach kurki nadają się już do jedzenia, ale im dłużej poleżą zawekowane w marynacie, tym będą lepsze.

🎼 Muzyczny kącik

Choć nie jest to moja ulubiona piosenka z doskonałej płyty „P.O.LO.V.I.R.U.S.”, to zarówno nazwa zespołu, jak i piosenki idealnie wpisują się w moje jesienne kurki.

🍁 Marynowany afro!dyzjak

fot. Marianna Patkowska

Czosnek podkręca smak wielu potraw i pobudza zmysły. Surowy pełni funkcję antybiotyku (przy przeziębieniach, żeby nie zwariować, polecam drobno go posiekać, ułożyć na łyżce i połknąć bez gryzienia, popijając szklanką wody – mniej go potem od siebie czuć), pieczony roznosi po kuchni szlachetny aromat, bez podsmażanego trudno sobie wyobrazić większość dań kuchni włoskiej. Ciekawym pomysłem, który po raz pierwszy postanowiłam samodzielnie wypróbować, jest marynowanie czosnku. Staje się dużo łagodniejszy. Idealnie pasuje do sałatek (np. pokrojony w plastry) i sosów – nadaje im słodkawo-kwaśny aromat. Możliwości można mnożyć, w zależności od inwencji.
Oczywiście, jeśli nie zamieszkujemy pustelni, podobnie jak cebulę obieramy go i kroimy (lub wyciskamy) w rękawiczkach: nawet najbardziej zadbane dłonie z pięknie pomalowanymi paznokciami stracą swą dobrą reputację, kiedy będą roznosić wokół charakterystyczną czosnkową woń. Czosnek jest też naturalnym afrodyzjakiem. Ostatnio krążył po mediach społecznościowych mem, w którym jeden członek afrykańskiego plemienia tłumaczy drugiemu do czego służy Viagra:

– No, żebyś mógł dwa, trzy razy w ciągu jednej nocy.
– A! Czyli to uspokajające jest?

– treść pewnego mema

I niech to posłuży za mój komentarz do zjawiska afrodyzjaków w ogóle.

🍂 Marynowany czosnek

SKŁADNIKI:

– 5 główek czosnku

MARYNATA:

– 0,5 l wody
– ¼ szklanki octu
– ¼ szklanki octu balsamicznego
łyżeczka soli
– 2,5 łyżki soli
– 3 ziarna ziela angielskiego
– liść laurowy
– kilka kropli
Oleju Kujawskiego z rozmarynem, oregano i bazylią
– kilka kropli sosu sojowego
– kilka posiekanych drobno liści świeżego lubczyku

PRZYGOTOWANIE:

Połączyć wszystkie składniki na marynatę i gotować ok. 10 – 15 minut. W międzyczasie obrać czosnek i powkładać jego ząbki do wyparzonych słoików. (Polecam użyć do tego celu kilku mniejszych.) Ząbki zalać gorącą marynatą, zakręcić słoiki i odwrócić do góry denkiem. Zostawić do ostygnięcia, najlepiej na noc. Następnego dnia, dla pewności, włożyć słoiki do garnka z zimną wodą, otulić je szmatką lub ręcznikiem, żeby się nie potłukły i gotować od wrzenia ok. 15 minut. Wyjmując, dokręcić i znów zawekować, odwracając do góry denkiem. Po 4 tygodniach czosnek nie jest jeszcze gotowy (co widać po jego kolorze na załączonym zdjęciu). Dajmy mu 3, 4 miesiące, żeby zmiękł. Oczywiście nic się nie stanie, jeśli otworzymy go wcześniej, natomiast wtedy radzę traktować go, jak by był surowy, np. wyciskając do potraw.

🎼 Muzyczny kącik

Czosnek nierozerwalnie kojarzy mi się z samotnością – niezależnie, czy jest jej przyczyną, czy skutkiem. Jeśli zaś chodzi o muzykę, której często słucham jesienią w kuchni, przygotowując posiłki, cudownie nastraja mnie niezawodna Vonda Shepard i ścieżka dźwiękowa z serialu „Ally McBeal”. Cóż więc mogłabym tu wrzucić, jeśli nie przepiękny cover piosenki Gilberta O’Sullivana „Alone again… naturally”  (w oryginale też uroczej, choć bardziej zimowo niż jesiennie) z tejże ścieżki?

🍁 Pieprz

fot. Marianna Patkowska

Marynowanego pieprzu nigdy nie jadłam, choć słyszałam o nim same dobre rzeczy. Cierpliwie czekam z nim do Świąt Bożego Narodzenia, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że idealnie dopełni smak świątecznych potraw!

🍂 Marynowany pieprz

SKŁADNIKI:

– 2 opakowania kolorowego pieprzu ziarnistego
– opakowanie czarnego pieprzu ziarnistego

MARYNATA:

– 0,5 l wody
– ¼ szklanki octu
– ¼ szklanki octu balsamicznego
– łyżeczka soli
– 2,5 łyżki soli
– 3 ziarna ziela angielskiego
– liść laurowy
– kilka kropli Oleju Kujawskiego z rozmarynem, oregano i bazylią
– kilka kropli sosu sojowego
– kilka posiekanych drobno liści świeżego lubczyku

PRZYGOTOWANIE:

Połączyć wszystkie składniki na marynatę i gotować ok. 10 – 15 minut. W międzyczasie wsypać ziarna pieprzu do wyparzonych słoików. Pieprz zalać gorącą marynatą, zakręcić słoiki i odwrócić do góry denkiem. Zostawić do ostygnięcia, najlepiej na noc. Następnego dnia, dla pewności, włożyć słoiki do garnka z zimną wodą, otulić je szmatką lub ręcznikiem, żeby się nie potłukły i gotować od wrzenia ok. 15 minut. Wyjmując, dokręcić i znów zawekować, odwracając do góry denkiem. Odczekajmy 2, 3 miesiące, aż pieprz zmięknie i nabierze odpowiedniego aromatu.

🎼 Muzyczny kącik

Jesień oprócz smutnych i ciepłych piosenek, to dla mnie też powrót do mocniejszych brzmień, które budowały kilkunastoletnią mnie. No a słowa „pieprz” nie umiem wymówić, nie słysząc w głowie refrenu tej oto piosenki:

🍁 Addio pomidory

fot. Marianna Patkowska

Mogę śmiało powiedzieć, że bez pomidorów nie wyobrażam sobie życia i jeśli kończy się na nie sezon, zawsze posiłkuję się jakimiś przetworami. W domu można je zrobić na mnóstwo sposobów, ale w tym roku wypróbowałam dosyć nietypowy, czyli marynowanie. Użyłam do tego słodszych pomidorków koktajlowych. Efekt przerósł moje oczekiwania – są naprawdę pyszne! Idealnie sprawdzą się zarówno do sałatek i na kanapki, jak i w roli dodatku do dania głównego.

🍂 Marynowane pomidory

SKŁADNIKI:

– 0,5 kg pomidorków koktajlowych

MARYNATA:

– 0,5 l wody
– ¼ szklanki octu
– ¼ szklanki octu balsamicznego
– łyżeczka soli
– 2,5 łyżki soli
– 3 ziarna ziela angielskiego
– liść laurowy
– kilka kropli Oleju Kujawskiego z rozmarynem, oregano i bazylią
– kilka kropli sosu sojowego
– kilka posiekanych drobno liści świeżego lubczyku

PRZYGOTOWANIE:

Połączyć wszystkie składniki na marynatę i gotować ok. 10 – 15 minut. W międzyczasie włożyć umyte pomidorki do wyparzonych słoików. Słoiki z pomidorkami zalać gorącą marynatą, zakręcić słoiki i odwrócić do góry denkiem. Zostawić do ostygnięcia, najlepiej na noc. Następnego dnia, dla pewności, włożyć słoiki do garnka z zimną wodą, otulić je szmatką lub ręcznikiem, żeby się nie potłukły i gotować od wrzenia ok. 15 minut. Wyjmując, dokręcić i znów zawekować, odwracając do góry denkiem. Po 3 tygodniach pomidorki nadają się już do jedzenia, ale im dłużej postoją, tym będą szlachetniejsze w smaku.

🎼 Muzyczny kącik

Pomidory zachowywane jesienią od zapomnienia na zimowe dni aż wołają ze słoików o piosenkę z Kabaretu Starszych Panów na ich temat.

🍁 JesienNa słota

fot. Marianna Patkowska

Jesień zawsze skłania mnie do refleksji. Tegoroczna uzmysłowiła mi, że już za piętnaście lat sama wejdę w… jesień życia. Zaszczycę nobliwy krąg starych kobiet. Cieszę się. Dzieciństwa i młodości nie wspominam dobrze. Przeżyłam je uwięziona w nie swoich poglądach, ulegając jednemu z najbardziej niebezpiecznych mitów tamtych czasów – że dobro innych powinno być dla mnie ważniejsze niż moje własne. Dopiero niedawno, kiedy udało mi się w końcu pozbierać porozrzucane pod różnymi obcymi stopami części siebie, urodziłam się po raz drugi; jako świadoma, dojrzała już kobieta. To doskonały pod każdym względem czas – ja czuję się w nim piękna, bo najbliższa temu, do czego zostałam powołana. Doskonały, ale przejściowy. Jak wszystko, przeminie. I dobrze! Z prawami natury walczą tylko głupcy, w dodatku przegrywając.

  • Jaka nie chciałabym się stać?

Na pewno zgorzkniała, pruderyjna i sarkastyczna.

  • Jaka chciałabym być?

Szczęśliwa, spełniona pod każdym możliwym względem, pełna blasku i jesienNego złotego słońca, wolna, w pełni ze sobą zintegrowana, doceniająca ludzi, choć nie uzależniona od ich obecności, pogodzona ze wszystkim, co we mnie trudne, rozśpiewana, rozniecająca płomienie, inspirująca, ciągle silna i nieustraszona, wdzięczna za każdą chwilę z osobami, które kocham, mądra.

🎼 Muzyczny kącik

Nie jestem fanką całej twórczości Martyny Jakubowicz, ale ta starsza ode mnie o trzy dekady artystka nagrała cztery lata temu piosenkę, którą uważam za arcydzieło.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser wrzucam dziś swój cover ważnej dla mnie piosenki „Baby can I hold you tonight” z repertuaru królowej mojej długiej jesienNej playlisty – jedynej w swoim rodzaju Tracy Chapman. W jesienne wieczory zawsze bardzo chętnie przytuliłabym słoiczek domowych przetworów! 🍁🍂🍁

P.S.2 Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie muszę się tłumaczyć, ale ponieważ meble, z którymi pozuję, gdyż pasowały mi do koncepcji zdjęć, trudno zaliczyć do gustownych, chciałabym zaznaczyć, że sesja nie odbywała się w moim mieszkaniu 😉

fot. Marianna Patkowska

XII Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” (2020)

Marianna Patkowska, Paweł Szymański – fot. Anna Szymańska

Pandemia nieźle namieszała nie tylko w naszym codziennym życiu, ale też w kalendarzu imprez kulturalnych. Część z nich nie odbyła się w tym roku w ogóle, część – jak Warszawska Jesień – tylko niektóre koncerty organizowała z udziałem publiczności, a zamkniętą dla niej resztę transmitowała online (co w przypadku tak wymagającej muzyki, jeśli nie ma się w domu fenomenalnego sprzętu nagłośnieniowego, jest rozwiązaniem dosyć średnim). Z ogromną radością przyjęłam więc informację o tym, że XII edycja zakopiańskiej „Muzyki na szczytach” w całości odbędzie się z udziałem publiczności. Niestety nie zdążyłam na jej początek (ponoć znakomity), ale trzy ostatnie dni festiwalu wywarły na mnie ogromne wrażenie!

Perły baroku i surkonwencji
17.09.2020 – czwartek

Tradycją „Muzyki na szczytach” jest Klub Rozmów na Szczytach, czyli spotkania z artystami odbywające się każdego dnia festiwalu w południe. Publiczność ma wtedy okazję dowiedzieć się trochę więcej o wykonawcach, kompozytorach oraz utworach, które usłyszy wieczorem. Fascynujące w tych rozmowach są nie tylko ciekawostki, jakich nie szczędzą zaproszeni goście, ale przede wszystkim możliwość (dla wielu nieczęsta) zetknięcia się z ich piękną wrażliwością. To świat, w którym się wychowałam i który postrzegam jako swoje środowisko naturalne, ale na przykład dla mojego towarzysza architekta bardzo zaskakującym doświadczeniem było odkrycie, jak bardzo opisywanie malarstwa i architektury przez muzyków różni się od języka architektów i malarzy.
Czwartkowe spotkanie ze znakomitymi instrumentalistami: skrzypkami Szymonem Krzeszowcem, Marcinem Markowiczem i gitarzystą Michałem Nagyem oraz wielkim polskim kompozytorem Pawłem Szymańskim prowadziła Violetta Rotter-Kozera. Dłuższa część rozmowy poświęcona była problemom wykonawczym w utworach Szymańskiego. Kompozytor wyjaśnił też stworzony przez siebie (i Stanisława Krupowicza) termin „surkonwencja” oraz okoliczności jego powstania. (Nie mogę się powstrzymać, by w tym miejscu nie wspomnieć o zażyłej znajomości łączącej moich rodziców i państwa Szymańskich oraz naszych corocznych wspólnych wyjazdach – w czasach mojego dzieciństwa – do fascynującego, opisywanego w światowej architektonicznej prasie domu w Szuminie Zofii i Oskara Hansenów.)
Koncert rozpoczęła Sonata triowa D-dur op. 2 nr 1 Arcangela Corellego i zakończyła Sonata triowa d-moll op. 2 nr 2 tego samego kompozytora. W te barokowe ramy zostały włożone trzy wspaniałe, choć zupełnie od siebie różne utwory Pawła Szymańskiego: Fughetta (dedykowana Michałowi Nagyowi kompozycja na gitarę solo), A due na dwoje skrzypiec i wstrząsający, powalający na kolana A Kaleidoscope for M.C.E. na skrzypce solo, a także Nocturnal after John Dowland op. 70 na gitarę solo Benjamina Brittena. O ile wielbię twórczość tego kompozytora, o tyle to akurat dzieło – nazwane zresztą przez prowadzącą koncert „najwybitniejszym dziełem gitarowym XX wieku” – mocno mnie rozczarowało. Nie tylko wyjątkowo długim cytatem z Dowlanda, bardzo zresztą pięknym, ale samą strukturą i rozplanowaniem czasu i przestrzeni słuchacza.
Perły baroku i surkonwencji
zostały rozsypane przed festiwalową publicznością w najstarszym zakopiańskim zabytku sakralnym – kościółku na Pęksowym Brzyzku. O tym, że trzy lata przed moim narodzeniem udzielał w nim  ślubu moim rodzicom ksiądz profesor Józef Tischner już tu wspominałam. Jakim więc zaskoczeniem było dowiedzieć się od przeuroczego Michała Nagya, że jego rodzice również pobierali się w tym samym miejscu…
Koncert w całości był duchową ucztą, jednak mam nieodparte wrażenie, że na jeszcze wyższy szczyt przeniósł nas na chwilę znakomity Szymon Krzeszowiec (pierwszy skrzypek Kwartetu Śląskiego), wykonując A Kaleidoscope for M.C.E. Szymańskiego. Utwór z 1989 roku, pierwotnie na wiolonczelę solo (kompozytor stworzył wersję na skrzypce w 1997 roku), inspirowany twórczością holenderskiego malarza i grafika Mauritsa Cornelisa Eschera, obezwładnia. Wielka Sztuka jest w moim odczuciu porównywalna jedynie z siłami natury – dopiero w zetknięciu się z nimi uświadamiamy sobie, że istnieje coś dużo większego i ważniejszego niż my sami. Nie sposób też przemilczeć samo wykonanie – Krzeszowiec w swojej grze łączy absolutny perfekcjonizm ze wzruszającą emocjonalnością w najlepszym stylu. Jest to zresztą charakterystyczne dla całego Kwartetu Śląskiego i czyni go tak wyjątkowym – ta gra chwyta za serce i porusza do żywego, ale urzeka też oczarowany nią umysł.
Dostałam tego wieczoru od Szymona piękny prezent – jego płytę „Kaleidoscope”. Oprócz tytułowego dzieła Szymańskiego znajdziemy na niej siedem doskonałych współczesnych utworów na skrzypce solo cenionych polskich kompozytorów – m.in. Krzysztofa Pendereckiego czy Witolda Szalonka, żeby wspomnieć najwybitniejszych. Wszystkim szczerze ją polecam. Jest naprawdę niesamowita.

fot. Marianna Patkowska

Współczesne (re)flexy Beethovena: między eroico
a perpetuum stabile
18.09.2020 – piątek

Piątkowe południowe spotkanie z występującym wieczorem międzynarodowym (japońsko-polsko-holendersko-niemieckim) kwartetem fortepianowym Flex Ensemble, kanadyjskim kompozytorem Gordonem Williamsonem i naszym narodowym dobrem – Pawłem Mykietynem (dyrektorem artystycznym festiwalu) było – jak każde w tym cyklu – niezwykle ciekawe i porywające, a koncert  znakomity!
Dwa utwory: Uwertura i Wariacje Eroica Gordona Williamsona, przedzielone Symfonią nr 3 Eroica Ludwiga van Beethovena, lekkie i dowcipne, równocześnie niezwykle spójne i intrygujące były jak powiew świeżego, kanadyjskiego powietrza.
Następnie usłyszeliśmy najnowsze dzieło Pawła Mykietyna Perpetuum Stabile. Pisałam już o tym kompozytorze i jego geniuszu. Jego wykonywany rok temu II Koncert wiolonczelowy tak mocno otarł się o Absolut, że dalszy kompozytorski rozwój zdawał mi się po prostu niemożliwy. Stąd być może pojawił się we mnie irracjonalny lęk, że żaden kolejny jego utwór nie poruszy mnie nie tyle nawet bardziej, co tak samo. Myliłam się. Intrygujące, kosmiczne Perpetuum Stabile wywarło na mnie wrażenie, z którego nie mogę (i nie chcę) się do tej pory otrząsnąć. W napięciu czekam na płytę…
Ostatnim utworem był piękny Kwartet fortepianowy g-moll op. 25 Johannesa Brahmsa, choć nie ukrywam, że po takiej dawce emocji i kłębiących się w głowie myśli, odebrałam jakąkolwiek muzykę jak atak na swoje prawo do ciszy.
Wyżyny wykonawcze to już od wielu lat norma na tym festiwalu, ale dla przyzwoitości warto wspomnieć, że Flex Ensemble rzeczywiście wspaniały!

Korona Beethovena
19.09.2020 – sobota

Hołd oddany Beethovenowi koncertem finałowym był pięknym i zarazem dosyć oczywistym posunięciem, biorąc pod uwagę przypadającą na ten rok 250. rocznicę urodzin kompozytora. Słynny Belcea Quartet zagrał jego Kwartet smyczkowy nr 7 F-dur op. 59, Kwartet smyczkowy nr 13 B-dur op. 130 oraz Wielką Fugę B-dur op. 133. Choć kompozycja koncertu była jak zwykle fantastyczna, zespół z najwyższej półki a utwory – wiadomo, klasa sama w sobie, miałam pewien problem. I już nawet nie ten, że festiwalowa publiczność ciągle jeszcze nie wie, że po częściach utworów się nie klaszcze. W grze kwartetu Belcea – choć przecież znakomitej – zabrakło mi tego, do czego przyzwyczaił mnie mój ukochany Kwartet Śląski, a o czym pisałam wyżej: namiętności, pasji i serca. Usłyszałam perfekcyjne wykonanie, które było mi niestety całkowicie obojętne. Dosyć zaskakującym zwrotem wydarzeń był więc dla mnie bis: 5. utwór z Pięciu utworów na kwartet smyczkowy Pawła Szymańskiego. O wielkości wykonawców świadczą nie tylko umiejętności techniczne, ale też wrażliwość i wyczucie, które dają o sobie znać właśnie przy wyborze bisu. Tak mocne i piękne zakończenie koncertu, a tym samym całego festiwalu było niesłychanie smaczne. I dopiero w tym utworze usłyszałam nerw i ogień, za którymi tęskniłam przez cały wieczór. (I za ich wcześniejszy brak na pewno nie winiłabym Beethovena, bo i w takim repertuarze znam przecież Kwartet Śląski.)

Podsumowanie

Oprócz całego miodu, jaki mam ochotę sączyć na papier na temat wszystkich tak naprawdę edycji „Muzyki na szczytach”, jest jednak i łyżka dziegciu, którą do tej pory udawało mi się dyskretnie przemilczeć, jednak w tym roku organizatorzy naprawdę przeszli samych siebie. Otóż redakcja książek programowych nigdy nie była mocną stroną tego festiwalu, ale podczas tej edycji koordynatorka wydarzeń towarzyszących swoim słowem wstępnym do oddzielnego programu tychże, wspięła się na prawdziwe szczyty grafomaństwa. Spuszczając zasłonę milczenia na wszystkie błędy logiczne, fleksyjne i składniowe, ujmę to tak: z jednostronicowego tekstu dowiedzieliśmy się trzech rzeczy: że świat niedawno pogrążył się w pandemii, jak dotkliwie nieistotna dla organizatorów festiwalu jest interpunkcja oraz że Beethoven był głuchy.
Tak czy tak, warto kolejny raz na tym blogu wspomnieć osobę, bez której zapału, determinacji i przede wszystkim serca nie byłoby tego festiwalu: prezes Stowarzyszenia im. Mieczysława Karłowicza w Zakopanem – Danutę Sztencel. „Muzyka na szczytach” to wydarzenie kulturalne na od lat naprawdę światowym poziomie. A Zakopane… no cóż, już dwunasty rok nie zdaje sobie z tego sprawy.

Marianna Patkowska, Zofia Mossakowska, Michał Nagy – fot. Anna Szymańska

P.S. A na deser łączę „A Kaleidoscope for M.C.E.” Pawła Szymańskiego w wykonaniu Szymona Krzeszowca.

Przeczytaj też recenzje dwóch poprzednich edycji:

Oczami innych

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ostatnio ktoś podsunął mi fantastyczny pomysł na uporanie się ze swoją potrzebą uzyskania akceptacji od osoby, która nigdy mi jej nie da. Było nim opisanie siebie, używając jej języka i konfrontacja ze słowami, które wywoływały we mnie dotąd silne emocje. Zmierzenie się z niepochlebną czy nieprawdziwą opinią na swój temat uświadomiło mi jedno – to, co myślą o nas inni nie ma najmniejszego znaczenia. Ma je tylko i wyłącznie to, co myślimy o sobie sami. Im myślimy gorzej, tym większą wagę nadajemy zdaniu, jakie mają o nas inni. Zarówno temu negatywnemu, jak i pozytywnemu.
Pewnie, że większości ludzi jest miło, kiedy usłyszą jakiś komplement, a przykro, kiedy zostaną zmieszani z błotem. To chyba naturalna reakcja. Sęk w tym, żeby nie przypisywać opiniom bliźnich zbyt dużej wagi. Łatwo jest wtedy wpaść w uzależnienie od tego, co inni o nas myślą. Przez wiele lat tkwiłam w tym punkcie i bardzo przed nim przestrzegam. Miotanie się od jednych przyjaciół do drugich, by uzyskać potwierdzenie swojej wartości jest nie tylko upokarzające i poniżające, ale przede wszystkim niesamowicie niebezpieczne. Tylko my sami możemy dać sobie to, czego na ogół oczekujemy od innych. Poza tym, to zwyczajnie nie ich odpowiedzialność.
Zainspirowana swoim terapeutycznym zadaniem, postanowiłam też wypisać przymiotniki, jakimi zostałam w swoim życiu określana przez różne osoby zarówno w bezpośredniej rozmowie, jak i internecie, a także o których dowiedziałam się z drugiej ręki. Wymieszałam ze sobą oceny zarówno ludzi dla mnie ważnych, jak i nieistotnych. Z niektórymi określeniami (nie tylko pozytywnymi) się zgadzam, z innymi (nie tylko negatywnymi) nie. Jednocześnie wiele z poniższych przymiotników jest w równym stopniu trafnych, co chybionych. Mam wrażenie, że wrzucenie tu tej listy bez większego komentarza być może uświadomi tym, którzy przejmują się wszystkim za bardzo, jaką wartość mają wyobrażenia innych na nasz temat. To tylko czyjś punkt widzenia. Nic więcej.

altruistyczna
apetyczna
atrakcyjna

autystyczna
bardzo dojrzała
bezkonfliktowa
bezpruderyjna
błyskotliwa

cicha
cudowna
cyniczna
delikatna
dobra
dorodna
duża
dziecinna

dziwna
egoistyczna
egotyczna
empatyczna
energiczna
fantastycznie gotująca
flegmatyczna
gadatliwa
głupia
gościnna
histeryczna
kłótliwa

kochana
kreatywna
kręcąca
łatwa do zakochania się w niej
mała

małomówna
manipulująca
mądra
męcząca
myśląca
namolna
narzucająca się
natrętna

niebanalna
niedelikatna
niedojrzała

niedorżnięta
nieinteligentna
niemyśląca
niepokorna
nieprzeciętna
niesamowicie inteligentna
nieuporządkowana
nieuważna
obiektywna

obsesyjna
opiekuńcza
oryginalna
pedantyczna

pełna klasy
piękna
ponętna
posiadająca obłędny biust
posiadająca znakomity słuch
powolna
prawdomówna
prostolinijna
przemiła
przewrażliwiona
refleksyjna
roześmiana
seksowna
sentymentalna
silna
skromna
słaba
smutna
spokojna
sprytna

szalona
szybka
śliczna
troskliwa
uczciwa
utalentowana
uważna

uzdolniona
wesoła
wierna
wrażliwa
wredna
wulgarna
wyrachowana
wyszczekana
wyzwolona

wyzywająca
zabawna

zła
złośliwa
życzliwa

P.S. Na deser proponuję dziś jedną z najbardziej niesamowitych piosenek Kayah – „Jakajakayah”!

 

Złość nie jest zła!

fot. Marianna Patkowska

Żyjemy w czasach, w których na szczęście coraz więcej mówi się o emocjach. Równocześnie – choć każda z emocji jest przecież neutralna – złość ciągle nie cieszy się najlepszą sławą. Dlaczego tak się dzieje? I, przede wszystkim, jak bardzo jest to niezdrowe? Na te pytania postaram się odpowiedzieć w poniższym tekście.

Uprzejma agresja

fot. Bożena Szuj

Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu termin „pasywna agresja” nie tylko jest nadużywany, ale zaczął też funkcjonować w języku potocznym, odrobinę zmieniając swoje pierwotne znaczenie. Wiele osób nazywa w ten sposób zarówno zachowania pasywne, jak i jawnie agresywne. Tymczasem o pasywnej agresji w sensie klinicznym możemy mówić dopiero wtedy, kiedy mamy do czynienia i z pasywnością, i agresją naraz. Pasywność to brak umiejętności komunikowania swoich potrzeb wprost i robienie tego tak, by odbiorca musiał się domyślić, o co go prosimy. U jej podstaw leży zazwyczaj lęk o to, że zostaniemy odebrani jako osoby „nieuprzejme” (użyłam cudzysłowu, gdyż jest to oczywiście błędne rozumienie tego słowa). Agresją jest natomiast sarkazm, zawsze mający na celu zgnojenie interlokutora. Jest to wyjątkowo podły sposób, bo przedstawia nadawcę w pozornie lepszym świetle, odwracając skutecznie uwagę od jego tchórzostwa. Odwagą jest mówienie wprost o tym, co nam się nie podoba bez poniżania nikogo, a nie krycie się za spódnicą własnej inteligencji. Nie dajmy się zwieść uśmiechniętej twarzy naszego oprawcy oraz brakowi rękoczynów. Mogę zapewnić, że jedna porządna bójka (zwłaszcza, gdy nie zakończy się stratami w ludziach) jest zdrowsza, niż sukcesywne stosowanie wobec kogokolwiek sarkazmu.
Pasywna agresja to bardzo zakamuflowana agresja (często wręcz niezauważalna) komunikowana w sposób pasywny. Jej źródła należy się dopatrywać w tłumieniu trudnych emocji, co na ogół – zwłaszcza w przypadku złości – łączy się z kumulowaniem w sobie gniewu i nieumiejętnością znalezienia mu zdrowego ujścia. Wynikająca z tej sytuacji frustracja może przerodzić się w potrzebę ranienia drugiej osoby. Łatwiej mieć przecież pretensje do kogoś o to, że podczas naszej wizyty, podając herbatę, nie postawił na stole cukiernicy, niż do samych siebie, że nie umieliśmy go o cukier poprosić.

fot. Bożena Szuj

„Złość piękności szkodzi”

fot. Marianna Patkowska

Powyższe powiedzenie jest nie tylko głupie, ale przede wszystkim niesamowicie niebezpieczne. Na wielu zresztą poziomach. Przede wszystkim słyszą je głównie kobiety, co utrwala stereotyp, że ważniejsze od przeżywania ich własnych emocji jest źle pojęte „dobro innych” (piękny wygląd nie ma służyć kobietom, lecz umilać życie patrzącym na nie). Nikt nie uczy małych dziewczynek (ani małych chłopców!), że na nic się zda uroda zewnętrzna, choć by nie wiem jak zjawiskowa, kiedy zaczną z nas wypełzać tłumione emocje. To nie tupnięcie nogą, podniesienie głosu, czy nawet wypowiedziany pod wpływem wzburzenia wulgaryzm odejmuje nam urodę – odejmuje ją zgorzknienie, tchórzostwo i niedbanie o swoją kondycję psychiczną.
Skąd ten problem ze złością? Być może z nierozumienia jej natury. Mnie często, kiedy nie kryłam swojej złości, zdarzało się słyszeć:

No i już jesteś wściekła!

– tekst, który zdarzało mi się słyszeć

Wiele osób tak panicznie boi się konfliktów (lub krytyki), że nie dostrzega granicy między zdrową złością, a zdecydowanie naganną agresją. Złość – jak większość emocji – nie trwa długo. I musi mieć ujście. Jeśli żyjemy w środowisku, w którym jesteśmy piętnowani za coś, co jest dla nas zdrowe, zaczynamy szkodzić sobie. I w konsekwencji też oczywiście innym, bo nie żyjemy przecież na pustkowiu.
Dzieci, które się złoszczą, są nazywane „niegrzecznymi”. To proste – łatwiej jest ganić malucha za nieposłuszeństwo, niż nauczyć obchodzenia się ze swoją złością, wyposażając go tym samym w narzędzia, które pomogą mu stać się niezależnym, silnym człowiekiem, mającym w siebie głęboki wgląd. Łatwiej jest patrzeć na ładną, uśmiechniętą lalkę, niż zmierzyć się z prawdziwym pięknem prawdziwej kobiety. (Jeszcze mogłoby się okazać, że ona nas przerasta…) Z tego powodu pewnie dzieci i kobiety głosu nie mają. Albo ryby. Jak mówi inne mądre powiedzenie.

fot. Bożena Szuj

Poskromienie złośnicy

fot. Bożena Szuj

Nie wszystkich musimy lubić, nie wszystkie zachowania musimy tolerować. Mamy prawo złościć się na tych, którzy przekraczają nasze granice, zwłaszcza, kiedy je doskonale znają. I najlepiej jest mówić prosto z mostu o tym, co nas w danej sytuacji boli lub wkurza. Zaakcentowałam słowo „nas”, bo skupiając się na czyimś postępowaniu, łatwo wpaść w pułapkę zarzucania mu złych intencji. Wtedy sami zmniejszamy sobie szanse na dojście gdziekolwiek. Jeśli wyłożymy kawa na ławę, co czujemy, kiedy ktoś nas jakoś traktuje, wytrącimy mu tym samym możliwość podważenia naszych słów. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie z nami przecież dyskutował o tym, co czujemy.
Jak jednak poskramiać swój narastający gniew? Na pewno najpierw musimy dać sobie do niego prawo. Jak każda nadwydajna mentalnie osoba bardzo nie lubię nie być uprzejma. Kiedyś z tego powodu pozwalałam innym się ranić. Dziś, kiedy mam komuś do powiedzenia jedynie dwa słowa, z których tylko „się” jest cenzuralne, po prostu unikam konfrontacji. Nie dlatego, żebym miała problem z wypowiedzeniem ich, ale dla dobra sprawy. Przeczekuję moment wzburzenia, żeby potem rzeczowo nazwać swoje uczucia. Wolę nie mówić nic, niż pogorszyć sprawę (mówiąc, co w danej chwili czuję i myślę) lub powiedzieć cokolwiek wbrew sobie (mówiąc, czego w danej chwili nie czuję i nie myślę). Ostatnio poruszałyśmy ten temat z moją również nadwydajną mentalnie przyjaciółką; zastanawiałyśmy się, gdzie przebiega granica między mądrym i zdrowym odpuszczaniem a dawaniem po sobie deptać. Nie udało się nam tego ustalić. Jednak z całą pewnością inni traktują nas tylko tak, jak im na to pozwalamy. Możemy się obruszać, że jak ktoś śmiał użyć takiego słowa czy tonu w stosunku do nas, a możemy uprzejmie, acz stanowczo wyjaśnić, że nie jesteśmy zainteresowani rozmową, w której takie słowa czy ton się pojawiają. I najważniejsze: nigdy z niczego nie musimy się tłumaczyć!

fot. Bożena Szuj

Asertywność, czyli jak grzecznie
powiedzieć „nie”

fot. Bożena Szuj

Niedawno uświadomiłam sobie, że całkiem sporo ludzi nie umie zapanować nad swoją złością, w związku z czym rozmawia z bliźnimi w sposób, który może w nich wzbudzić jedynie uzasadnioną agresję. Weźmy pierwszy z brzegu przykład. Jedna osoba się notorycznie spóźnia na spotkania, druga – z natury punktualna – czuje się wtedy lekceważona i nieszanowana. Jak powinna zareagować osoba punktualna? Pozwolić sobie na złość (ta jest przecież uzasadniona), a jak przejdzie, poinformować spóźnialską o tym, że czuje się lekceważona i nieszanowana, kiedy ta się spóźnia. Co zamiast tego dzieje się zazwyczaj? Nie zliczę, ile razy słyszałam niesamowicie agresywnie wypowiedziane sformułowanie: „nie podoba mi się” lub „nie życzę sobie”. Na poziomie samych słów, niby wszystko wydaje się z grubsza w porządku, jednak ton zdradza prawdziwą, choć nieumiejętnie skrywaną, wściekłość. Co z tego, że merytorycznie mamy rację, skoro drugiej traktowanej z góry stronie odechciewa się z nami rozmawiać? Zapamiętajmy, że to nie złość jest problemem, lecz tłumienie jej, które zmienia ją z krótkiego i zdrowego wybuchu w toksyczny, mocny i kompletnie niepotrzebny pocisk.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swój cover jednego z najbardziej nNiesamowitych… coverów lat sześćdziesiątych! Pierwotnie „Bang Bang (My Baby Shot Me Down)” – jedna z wielu prostych pioseneczek – była wykonywana przez Cher. Jeszcze w roku ukazania się singla Cher (1966), prawdziwe arcydzieło zrobiła z niego fantastyczna Nancy Sinatra, udowadniając, jak wielkie znaczenie ma instrumentacja i interpretacja tekstu. Ten z kolei idealnie uzupełnia dzisiejszy wpis.

fot. Bożena Szuj