Dlaczego odeszłam z Mary Kay, nie polecam Centrum Terapii ALMA oraz sprzedaję ciuchy, czyli maj i czerwiec

fot. Bożena Szuj

Postanowiłam – ze sporym, niestety spóźnieniem – kontynuować rozpoczęty podczas poprzednich wakacji cykl „nNadmorsko”. Cykl, w którym opisywałam w pamiętnikowej formie spędzane nad Bałtykiem miesiące, ozdabiając wpisy sesjami zdjęciowymi wykonanymi właśnie tutaj przez mojego cierpliwego i kochającego Partnera. (Większą część maja już opisałam w teście „Psia mać!”.)
Dotarliśmy do Gdańska pod sam koniec kwietnia, a nasz wyjazd z Zakopanego jak zawsze przypominał przeprowadzkę. Przywiozłam ze sobą nie tylko kosmetyki i tony ubrań, ale też regał książek, notatniki, część przyborów kuchennych, a nawet przypraw. Najważniejsza ze wszystkiego okazała się jednak… kotwica; zupełnie nieprzydatna w Zakopanem. Dopiero w Gdańsku zapuszczam korzenie, do niego przynależę. To tu udaje mi się złapać odpowiednią perspektywę i to właśnie nasze polskie morze na ogół wyciąga mnie ze stagnacji, w którą wpadam w górach.

fot. Bożena Szuj

Spis treści:
Dlaczego odeszłam z Mary Kay?
Dlaczego nie polecam Centrum Terapii ALMA?
Dlaczego sprzedaję ciuchy?

fot. Bożena Szuj

Dlaczego odeszłam z Mary Kay?

fot. Bożena Szuj

Pierwsza zmiana dokonała się we mnie jeszcze w drodze do Gdańska. Dokładnie w Częstochowie. Nie była to żadna wymodlona łaska pańska; na klęczkach znajdował się jedynie pan mechanik, naprawiając uszkodzony zamek w tylnej klapie naszego Vito. Niespodziewanie skontaktowała się ze mną prowadząca mnie w Mary Kay dyrektor sprzedaży, przypominając mi, że o północy kończy mi się czas na zamówienie kosmetyków w tym półroczu. (Jeśli tego nie zrobię, w myśl umowy, jaką zawarłam z firmą, tracę prawo do rabatu i tym samym tytuł konsultantki uprawnionej do sprzedaży kosmetyków w katalogowych cenach). Wiedziałam, że mam czas do końca miesiąca, ale myślałam, że „końcem miesiąca” jest ostatni dzień kwietnia, a nie przedostatni, co zaskoczyło mój ADHD-owy mózg. Zatem podróż okazała się chwilą, w której musiałam podjąć ostateczną decyzję – zostaję, czy odchodzę. Z zamiarem odejścia nosiłam się już od dłuższego czasu. Mimo wmawianych nam haseł, że:

choć te kosmetyki są drogie, to jednak nie są drogie, gdyż są wydajne i dobre,

zaczęłam się trochę uważniej temu przyglądać i oczywiście szybko okazało się, że to klasyczna marketingowa ściema. Kosmetyki Mary Kay są rzeczywiście bardzo wydajne. Są też w moim odczuciu dobre. Co prawda zdania ekspertów są w tej kwestii mniej entuzjastyczne, ale sama – jako kosmetyczny laik – na podstawie używania (wyłącznie) ich przez pięć lat mogę uczciwie powiedzieć, że byłam z tego wyboru bardzo zadowolona. Co więcej, moja skóra je naprawdę lubiła i kiedy byłam nieumalowana, często słyszałam komplementy dotyczące „pięknej cery”. Co do astronomicznych cen, sprawa ma się już nieco inaczej. Przed dołączeniem do zespołu (a dołączyłam wyłącznie ze względu na spore rabaty dla siebie samej, bo sprzedawać – jak udowodniła mi próba otworzenia sklepu – nie umiem) o pielęgnacji skóry nie wiedziałam praktycznie nic. Jako córka pół góralki, żyłam bajkami o starych góralkach, co to twarz wodą z mydłem całe życie myły (ewentualnie smarowały ją też raz na jakiś czas kremem Nivea) i miały piękną cerę; nie to, co teraz. (Niedawno podziwiałam efekty rzeczonej pielęgnacji, oglądając przejmującą serię portretów „Silna jak halny” mojego utalentowanego kuzyna – znakomitego fotografa Bartłomieja Jureckiego.) Jako nastolatka, kupując żel do twarzy oraz (szczyt rozrzutności!) tonik, czułam, że powoli uwalniam się z pęt starych, dobrych góralskich obyczajów.

Równocześnie doceniam, że tęsknota góralskiego serca mojej rodzicielki za latami, co minęły zamknęła się w repetytywnym wyrażaniu dezaprobaty dla moich młodzieńczych drogeryjnych wyborów, a nie ewoluowała w bardziej radykalną stronę – taką, jak chociażby kultywowanie prania w rzecze (co, biorąc pod uwagę, że mieszkaliśmy w stolicy, mogłoby niepotrzebnie obciążyć bagaż moich dziecięcych traum).

Jako osoba dorosła, która wyfrunęła z warszawskiego gniazda szukać wolności i przestrzeni dla własnej niezależności w myśleniu… na Podhalu (niech ktoś jeszcze raz spróbuje zarzucić mi brak poczucia humoru!), codzienną pielęgnację twarzy rozumiałam jako przemywanie jej zimną wodą rano i mycie jej żelem, przemywanie tonikiem i smarowanie kremem wieczorem. Zdarzały się też eksperymenty z kremami pod oczy, ale nie wierzyłam, że przyniosą spektakularne efekty (w końcu cienie pod oczami mam od urodzenia). Z wiedzą o rodzaju własnej skóry zatrzymałam się w okolicach wczesnego liceum, nie wiedząc, że z latami zazwyczaj ulega on zmianie. Reasumując, najpierw pielęgnacją żadną, a potem pielęgnacją złą, przesuszyłam sobie skórę. Tania Ziaja w latach dwutysięcznych była tylko tania (dziś niektóre kosmetyki tej firmy mają nawet dobre składy, ale tego niestety moja uszkodzona ich starymi formułami bariera hydrolipidowa twarzy się nie doczekała). Dodatkowo pierwsza moja i jedyna wizyta u dermatologa (odnoszącego nota bene ogromne sukcesy na polu krzewienia kultury) po lekkim odmrożeniu twarzy na nartach uświadomiła mi, że kończący trudne, długie i wymagające studia specjalista przyjmujący za niemałe pieniądze i przypisujący maści za fortunę może osiągnąć efekty porównywalne z efektami doradztwa wielu przypadkowych drogeryjnych sprzedawców. Mianowicie żadne. No i w tym właśnie momencie pojawiła się – cała na różowo – dyrektor sprzedaży Mary Kay. Całkiem nieoczekiwanie weszła do mojego życia na szpilkach kobieta uśmiechnięta, energiczna, zadbana, a przede wszystkim posiadająca dużą wiedzę na temat skóry. Gdyby dyrektor szkoły, w której wtedy pracowałam, pewnego dnia nie wyraziła zgody na indywidualne 20-minutowe spotkania dla wszystkich swoich pięciu etatowych pracownic, nigdy bym w czymś takim nie wzięła udziału, uważając to za stratę czasu. Long story short, do zakupu kosmetyków zdołała przekonać kilka pań, ale do wstąpienia w szeregi Mary Kay (co oczywiście nastąpiło dopiero po jakiś czasie testowania produktów firmy) ostatecznie namówiła tylko mnie, chociaż to ja byłam najbardziej sceptycznie do całej tej sytuacji nastawiona.

Cóż mogę napisać po pięciu latach w Mary Kay?

  1. nauczyłam się nie tylko, jak powinna wyglądać codzienna pielęgnacja twarzy, ale też systematyczności w jej uskutecznianiu
  2. wszystkie efekty swoich wcześniejszych pielęgnacyjnych zaniedbań udało się na szczęście po niedługim czasie regularnego używania odpowiednich produktów odwrócić zawdzięczam to przede wszystkim prowadzącej mnie dyrektor sprzedaży, która zgodnie z początkowymi deklaracjami, naprawdę była dla mnie zawsze dostępna i monitorowała cały proces; jeśli cokolwiek mnie zaniepokoiło, zawsze mogłam to z nią skonsultować. Jak prawdziwy dermatolog, a przynajmniej kosmetolog, zalecała w gorszych momentach odstawienie jednego produktu i używanie innego. Przynosiła mi darmowe próbki kosmetyków, starczające na bardzo długo. Nie kupiłam żadnego produktu, którego bym wcześniej nie wypróbowała za darmo, ale też nigdy do zakupu tego, co dostawałam w formie testerów, nie czułam się zobligowana. Pomogło mi więc to, czym Mary Kay się szczyci: połączenie dobrych produktów z dobrze wyszkoloną załogą konsultantek, które potrafią umiejętnie dobrać kosmetyki do potrzeb swoich klientek i być z nimi nie tylko w momencie zakupu, ale też stosowania. (W praktyce jednak to dobre wyszkolenie konsultantek to łut szczęścia i należy o tym pamiętać.)
  3. od kiedy udało mi się „odzyskać twarz” i znalazłam się niejako w punkcie wyjścia, mogłam wreszcie zacząć obserwować, jak kosmetyki Mary Kay działają. (Obserwować okiem laika, co podkreślam, bo nie wszystko, co wygląda zdrowo, rzeczywiście takie jest i brak mi odpowiednich kwalifikacji, by umieć to rozróżnić.) Żaden kosmetyk mnie nie zawiódł, choć oczywiście jedne uwielbiam, a inne są mi kompletnie obojętne.

Skąd więc decyzja o odejściu? Czy przeważyły względy finansowe? To oczywiście też. Można byłoby długo opowiadać o kosmicznie wywindowanych marżach, czy stale rosnących cenach katalogowych przy równoczesnym podwyższaniu minimalnej kwoty, od której nalicza się konsultantkom rabat (i za którą raz na pół roku trzeba coś kupić). Odpowiedzią na wszystko ma być wizja wielkiej sprzedażowej kariery, która stoi przed nami otworem (przede mną stała ewidentnie tym drugim) i odmieni nasze życie. Jednym słowem, typowy MLM. Zorientowanie się, że tak naprawdę nigdy nikomu nie chodziło o moje finansowe dobro, zajęło mi tylko pięć lat.
Pomijam całą drażniącą mnie od samego początku pretensjonalną otoczkę – czerwone żakiety, diamenty, różowe samochody, czy nazywanie konsultantek „przyjaciółkami od piękna”. Konsultantki nie są naszymi przyjaciółkami, tylko komiwojażerkami, których głównym celem jest sprzedaż swojego produktu. Wielką nieuczciwością jest twierdzenie, że wszystko co robią, robią z troski o piękno innych kobiet – owszem, na ogół bardzo wierzą w te produkty, same ich używają i polecają ze szczerego serca. Są w tym autentyczne i fajnie, natomiast koniec końców zawsze tak naprawdę chodzi o własny zarobek i dobro firmy, która jest gigantycznym koncernem. Pomijam oglądane z zażenowaniem filmiki z kongresów i zjazdów, będących w praktyce zlotami identycznie poubieranych i nienaturalnie podekscytowanych pracownic tej firmy. Zlotami przepełnionymi banalnymi mowami „motywacyjnymi” i wspólnym śpiewaniem pieśni wychwalających na przemian Pana Boga i Mary Kay, które kojarzyły się wielu osobom, nie bez przyczyny, z praktykami sekciarskimi. Przyjmowałam to zawsze jako istniejące zło koniecznie, od którego trzymałam się z daleka.

Aspektami, które oprócz finansowego spowodowały, że zaczęłam rozważać opuszczenie Mary Kay były:

  • brak przejrzystości w kwestii składów (na kosmetykach podawane są niepełne składy, reszta jest tzw. tajemnicą firmy, na żadne konkretne pytanie nie uzyskałam nigdy wyczerpującej odpowiedzi)
  • nadprodukcja plastików – np. wszystkie pojedyncze cienie, róże czy bronzery pakowane są w kilka razy większe od nich brzydkie plastikowe jednorazowe pudełka, które po otworzeniu nadają się tylko do wyrzucenia; kiedy poruszyłam ten problem z własnymi zwierzchnikami, zostałam zachęcona do samodzielnego uderzenia wyżej, więc klasyczna spychologia, co samo w sobie pokazuje, jak bardzo firmie nie zależy na zachowaniu ekologicznych standardów
  • testowanie na zwierzętach

Ostatni punkt wcześniej nie stanowił dla mnie problemu. Długo byłam w tej kwestii całkowitą ignorantką, czego się dziś wstydzę. Wydawało mi się, że testowanie na zwierzętach gwarantuje bezpieczeństwo. Jednak kiedy niedługo po wstąpieniu w szeregi firmy zaczęłam drążyć ten temat, dowiedziałam się, że kosmetyki Mary Kay są cruelty free. Dopytując, jak w takim razie rozumieć naszą obecność na rynku chińskim (testowanie kosmetyków na zwierzętach było tam wtedy wymogiem), dowiedziałam się, że:

Jesteśmy na rynku chińskim po to, żeby móc realnie wpływać na to barbarzyńskie prawo i żeby je docelowo zmienić.

Czy byłam tak głupia, żeby w tę skleconą na bezczela bzdurę uwierzyć? Ależ oczywiście! Nawet mi ulżyło, że jesteśmy tacy dobrzy. Zamiast się na Chiny obrażać, działamy.
Faktem jest, że rzeczywiście dużo się w tej kwestii przez ostatnie lata zmieniło i obecność na rynku chińskim nie musi już – jak jeszcze było do niedawna – oznaczać wyłącznie ślepej chciwości kosmetycznych koncernów. Od jakiegoś czasu zagraniczne marki nietestujące swoich produktów na zwierzętach, wchodząc na rynek chiński, mogą być na nim z takich praktyk zwolnione, ale pod warunkiem, że ich asortyment nie obejmuje produktów „specjalnego zastosowania”, do których zaliczają się m.in. dezodoranty i filtry przeciwsłoneczne. Mary Kay ma w swojej ofercie kremy z filtrem. Miałam gdzieś z tyłu głowy przekonanie, że skoro nie stać mnie już na kosmetyki Mary Kay, to ze znacznie mniejszym budżetem, tym bardziej nie będzie mnie stać na inne kosmetyki, które będą bezsprzecznie dobre składowo, pakowane z jakąkolwiek refleksją o losach naszej planety i jeszcze do tego nietestowane na zwierzętach. Gdybym tylko wiedziała, jak bardzo się myliłam… Wystarczyło odrobinę poczytać, pooglądać, zaznajomić się z tematem, żeby znaleźć doskonałe tanie produkty (czasem wręcz za kilkanaście złotych) pozbawione mikroplastików i innych rakotwórczych substancji, spełniające do tego wszystkie pozostałe istotne dla mnie kryteria. Paradoksalnie dopiero odejście z Mary Kay sprawiło, że stałam się świadomą kosmetyczną konsumentką.
Nie żałuję jednak tamtego okresu. Wszystko, co polecałam (również na blogu, wspaniale się przy tym bawiąc i pisarsko spełniając), polecałam szczerze. Dziś rozumiem, że te kosmetyki są zdecydowanie za drogie, a ich produkcja kłóci się z moim obecnym systemem wartości. Odkrywanie tego było (i nadal jest) fantastycznym doświadczeniem wykraczającym znacznie poza błahość tematu kosmetyków.

fot. Bożena Szuj

Dlaczego nie polecam
Centrum Terapii ALMA?

fot. Bożena Szuj

We wpisie „ADHD – mam i ja!” wspominałam o znakomitym doktorze Jarosławie Jóźwiaku i jego Centrum Terapii ALMA, w którym robiłam testy na ADHD, dostałam diagnozę i trafiłam na najlepszą psychiatrę w życiu. Wydawałoby się, że w kraju, w którym psychiatria leży, a opieka medyczna przysługująca z racji ubezpieczenia jest słaba i źle zorganizowana, prywatna klinika zajmująca się ADHD u dzieci i dorosłych, która dba o standardy, starannie dobiera personel i kładzie duży nacisk na to, by ten był empatyczny, to jakaś ostoja normalności. Niestety płatna, niestety droga, ale oferująca wszystko na jak najwyższym poziomie. Dostałam ogromne (przede wszystkim finansowe, choć nie tylko) wsparcie od najbliższych, by ruszyć w drogę ku zrozumieniu swojego zaburzenia i ujarzmieniu go zarówno farmakologicznie, jak i przy pomocy psychoedukacji, której wagę tak zawsze podkreśla dr Jóźwiak. Opanowanie swojego zaburzenia psychoedukacją stoi, bo leki będziemy przyjmować tylko jakiś czas, ale to nasza codzienna praca nad własnymi ograniczeniami może przynieść najlepsze rezultaty. Jednak żeby tę pracę zacząć, musimy najpierw zrozumieć budowę naszego mózgu i sposób naszego działania. Pełna zapału zapisałam się na cykl dwunastu spotkań w ramach psychoedukacji, co poprzedzone było kolejną nietanią wizytą, mającą na celu najwłaściwsze dobranie do moich potrzeb osoby przeprowadzającej psychoedukację. Innymi słowy, choć cykl psychoedukacji kosztuje 2400 zł (płatne z góry, w momencie zapisu), obowiązkowe jest wcześniejsze spotkanie z psychologiem, kierującym nas do konkretnego edukatora (200 zł, również płatne z góry).
Jakież więc było moje zdumienie, kiedy pierwsze zajęcia organizacyjne okazały się niekończącym się monologiem pani Zen Coach, głównie na temat… jej samej. Przepaść między standardami ALMY (których przy każdej dotychczasowej wizycie u wszystkich specjalistów doświadczałam), a tym dziwactwem, które mi za ciężkie pieniądze wciśnięto, była porażająca. Ale co ja tam wiem… Zadział efekt autorytetu. Wierzyłam doktorowi Jóźwiakowi, wierzyłam też swojej znakomitej psychiatrze. Wierzyłam do tego stopnia, że sama zgasiłam czerwoną lampkę, która mi się zapaliła, kiedy usłyszałam, że „nic, co dzieje się na tych zajęciach nie może być przeze mnie przekazywane dalej”. Pierwsze cztery spotkania budziły moje zastrzeżenia, potem czujność została całkowicie uśpiona. Przestały na mnie robić wrażenie notoryczne spóźnienia prowadzącej (czas zajęć się zgadzał, bo kończyły się później, ale mój wewnętrzny Szwab wychodzi z założenia, że skoro płacę za cokolwiek w konkretnym przedziale czasowym, to mam dostać to dostać właśnie w nim, bo rezerwuję go sobie z wyprzedzeniem). Przestały na mnie robić wrażenie głupio-mądre wynurzenia w stylu Psychomamy Julii (tak, też się kiedyś na nią nabrałam, czego ślady znaleźć można na tym blogu). Odpuściłam sobie poprawianie pani Zen Coach, że borderline wcale nie jest „najgorszą chorobą psychiczną”, jak uporczywie powtarzała, podważając zasadność mojej przyjaźni z osobą cierpiącą na to właśnie zaburzenie, choć jej zawziętość niestety w tamtym momencie namieszała w mojej relacji. Patrzyłam przez palce na nazywanie członków mojej rodziny „narcystycznymi” tylko na podstawie moich opowieści (w tych nielicznych sytuacjach, kiedy dane mi było dojść do słowa), w dodatku opowieści nie o ich zachowaniach, ale o moich na nie reakcjach. Siedziała przede mną biedna osoba – myślałam – kompletnie nieogarniająca własnego ADHD. Żywa antyreklama psychoedukacji w ALMIE.

A jeśli to ma mnie w jakiś magiczny sposób ocucić? Przecież dr Jóźwiak wie, co robi…

– myślałam

Na ziemię sprowadziła mnie dopiero prowadząca mnie psychiatra, którą zaniepokoił mój gwałtowny spadek dopaminy. Byłyśmy w trakcie poszukiwań właściwej dawki leku, gorsze samopoczucie mogło wystąpić, ale coś się pani doktor nie zgadzało. Zapytała więc, co dokładnie się dzieje podczas psychoedukacji, która ma mnie (i poniekąd też jej dobieranie mi leków) wspierać, a ja się otworzyłam. I im bardziej się otwierałam, tym szerzej pani doktor otwierała oczy, przecierając je ze zdumienia. Elementów psychoterapii, które mogą się w psychoedukacji pojawić, było zdecydowanie zbyt dużo, natomiast kiedy jeszcze raz zajrzałam do biogramu pani Zen Coach, okazało się, że nie jest ani psychologiem, ani psychoterapeutą. Do teraz uważam, że wykorzystanie zajęć, których zakresu nikt nigdzie precyzyjnie nie określił, do przeprowadzania jakiejś pseudo-terapii przez osobę do tego w żaden sposób nieuprawnioną, to skandal i sytuacja, która po rozdmuchaniu, mogłaby ALMIE bardzo zaszkodzić. Poczułam się przez klinikę oszukana i naciągnięta. Nie byłam w stanie szybko i sprawnie odzyskać pieniędzy ani za niewłaściwie prowadzone spotkania, które się odbyły, ani za te, które się jeszcze nie odbyły, by móc zapisać się do kogoś, kogo moja psychiatra poleca. Milion telefonów, maili i pism później, po zaledwie miesiącu (!) „góra” łaskawie podjęła ze mną w końcu rozmowę. Napisałam, że:

uważam, że poważna firma, której zależałoby i na własnej renomie, i na dobru pacjentów, w ramach rekompensaty za przeprowadzenie na mnie terapii bez mojej świadomej zgody przez samozwańczą terapeutkę, zwróciłaby mi poniesione koszty i zaproponowała darmowy cykl psychoedukacji z prawdziwego zdarzenia, ale nie proszę o tak honorowe rozwiązanie. Proszę o psychoedukację, w ramach już uiszczonej opłaty u kogoś, kto zrobi to tak, jak powinien.

Rozbawiło mnie zadane w odpowiedzi pytanie:

czy poczuję się usatysfakcjonowana, jeśli ALMA zaproponuje mi nowy cykl psychoedukacji u kogoś nowego?

– oczywiście bez żadnego zwrotu kosztów; honor honorem, ale kasa musi się zgadzać. Tak, poczułam się usatysfakcjonowana własnym pomysłem. Szkoda tylko, że zostałam na cały miesiąc pozbawiona nie tylko zajęć, ale też poczucia bezpieczeństwa płynącego z pewności, że nie jestem właśnie okradana (cała opłata znajdowała się na koncie ALMY, a odpowiedzi na moje liczne pisma długo nie mogłam się doprosić). Gwoździem do almowej trumny był sposób rozwiązania tej sytuacji przez panią psycholog, która na opinie na Google odpowiada z konta „Właściciel” i widnieje wraz z drem Jóźwiakiem na plakatach. „Rozumiała” moje wzburzenie, było jej nawet „przykro”, ale nigdy nie usłyszałam słowa, które w takim przypadku paść powinno. Nikt mnie za to nie przeprosił. Cóż, mi od braku przeprosin nie ubyło, natomiast ALMIE w moich oczach ubyło bardzo dużo.
Reasumując, choć ALMA ma doskonałych specjalistów (pani Zen Coach była spektakularnym, ale jednak wyjątkiem), na pewno nie polecę jej nikomu. Zachodnie techniki i podejście do pacjentów – do czasu, kiedy wszystko jest dobrze – robią wrażenie, ale niestety sposób rozwiązywania problemów, jeśli takowe się pojawią, jest ciągle na wskroś polski. Mogę śmiało polecać konkretnych specjalistów (pani psycholog, z którą mam teraz psychoedukację to kompletnie inna bajka), nie przyjmują przecież wyłącznie w ALMIE, ale sama klinika ma do odrobienia jeszcze sporo lekcji.

fot. Bożena Szuj

Dlaczego sprzedaję ciuchy?

fot. Bożena Szuj

W czerwcu pochłonęło mnie też sprzedawanie ubrań na portalach internetowych, wciągające równie mocno, co kupowanie. Wpadło mi więc trochę grosza, za który mogłam sobie kupić dobre jakościowo i cruelty free kosmetyki do pielęgnacji w cenach więcej niż przystępnych. Było to interesujące przeżycie, bo szybko okazało się, jak dużo zalega mi w szafie ubrań, których najprawdopodobniej już nigdy nie założę, a jednak łączy nas jakaś nierozerwalna nić złudzeń, że jak schudnę, jak znowu uznam, że to fajny fason, jak znowu zamarzy mi się taki styl czy wrócę do przekonania, że to dobry dla mnie kolor, to one będą jak znalazł! Spojler alert – nie będą. Ciało się zmienia, gust ewoluuje, wspomnienia związane z pewnymi ubraniami też czasem lepiej wyrzucić na śmietnik historii, zamiast trzymać je w szafie jak tekstylny wyrzut sumienia. Opisywanie i wrzucanie na sprzedaż do sieci ciuchów w stanie bardzo dobrym, ale z różnych powodów przeze mnie już nienoszonych, było niesłychanie uwalniające. Nie sprzedałam jeszcze, rzecz jasna, wszystkich, ale mentalnie już się z nimi pożegnałam. Istotny był dla mnie ekologiczny aspekt całego procederu. Sama kupuję prawie wyłącznie ubrania z drugiego, a nieraz jeszcze kolejnego obiegu. Myślę, że w ogóle świat stałby się piękniejszym miejscem, gdyby ludzie ubrania wypożyczali, a kiedy im się znudzą – oddawali. Za dużo produkuje się śmieci, a kupowaniem w sklepach wspieramy ten proceder.
Pozbywając się rzeczy, zdałam sobie sprawę z tego, że moje ciuchy dzielą się na:

  • tony fantastycznych, intrygujących i uwielbianych przeze mnie, w których na co dzień nie chodzę
  • garstkę tych, które noszę w kółko od prania do prania

W ostatnim przypadku nie mam na myśli typowych ciuchów na po domu, ale te, w których z niego wychodzę. Do ludzi. Za faktem, że są przeze mnie najczęściej noszone przemawiają nie tylko względy związane z wygodą, ale też pewien rodzaj asekuracji. Między ludźmi w przypadkowej sytuacji, albo w pracy, próbuję być neutralna, nierzucająca się w oczy. Ciuchy spektakularne zostawiam sobie na sesje fotograficzne i nocne wyjścia (koncerty, niektóre spotkania towarzyskie). Na co dzień rządzi wygoda, ale też przekonanie, że własną atrakcyjność muszę sobie dopiero stworzyć makijażem, stylizacją, dodatkami, a bez nich mogę od niej uciec. A przecież tak naprawdę atrakcyjność tkwi kompletnie gdzie indziej – najczęściej w energii, którą emanujemy, kiedy czujemy się sami ze sobą dobrze. Pracuję teraz z dziećmi. Nie zacznę nagle zakładać do pracy bluzek z dekoltami do pępka (jak to mam w zwyczaju, kiedy idę z Partnerem do Boto) czy nawet sukienek, kiedy sporo czasu spędzam z podopiecznymi na podłodze. Nie stanę się nagle niewolnicą codziennego makijażu, kiedy z nieba sączy się ukrop. Nie uzależnię swojego poczucia zadbania od tego, czy zrobiłam hybrydy, czy akurat nie. Chodzi bardziej o moją własną głowę i własne siebie postrzeganie. Zrozumienie, że ta moja niewidzialność to kolejne złudzenie. To nie podobało mi się w Mary Kay – powielane i wmawiane konsultantkom mity, że jako „wizytówka firmy” powinnyśmy być zawsze umalowane i wystrojone (najlepiej w żakiecikach i na szpilkach), tymczasem makijaż czy jakiekolwiek inne stylizowanie własnego wyglądu mają sprawiać przyjemność, frajdę. To ma być lekkie i fajne. Jeśli znajdziemy na to czas i chęć – zróbmy to, bez tłumaczenia się nikomu. Ale jeśli na to czasu i chęci nie znajdziemy – nie czujmy, że cokolwiek zaniedbałyśmy. Bądźmy w tym wolne. Bądźmy w tym wolni.
Umiem czasem znaleźć w sklepach z używaną odzieżą prawdziwe wyjściowe perełki, ale w czerwcu postanowiłam zrobić mały eksperyment. Polegał na tym, że wybrałam się do lumpeksu na łowy w dniu, w którym wszystko kosztowało w nim 6 zł i spróbowałam odnaleźć przyjemność (dopamina, której – jako ADHD-owiec – mam zbyt mało) w zakupach praktycznych. Określiłam sobie jasno, które warunki są nienegocjowalne (związane z najszerzej pojętą wygodą i praktycznością noszenia w pracy) i przestałam się rozpraszać ubraniami, które znowu nosiłabym rzadko. No dobrze, pewnym wyjątkiem była sukienka z ilustrującej wpis sesji zdjęciowej, ale pozostałe osiemnaście z dwudziestu czterech złotych wydałam na trzy ciekawe i niebanalne bluzeczki, które rzeczywiście często od tamtej pory zakładam na co dzień.
Oczywiście można większość tego wpisu uznać za bajdurzenie o niczym. Z jednej strony jakieś tam kosmetyki, z drugiej ciuchy, a pomiędzy jeszcze złudzenia, że prywatna służba zdrowia z pretensjami mogłaby działać w tym kraju na tyle dobrze, na ile się ceni. Jednak oczami nNi widzę to, jak na ogół, inaczej. Przez maj i czerwiec zdołałam wyjść całkiem daleko poza strefę własnego komfortu.

  • Najpierw opuściłam wygodną różową bańkę Mary Kay, w której – nazwijmy sprawy po imieniu – nie musiałam myśleć samodzielnie. Kosmetyki, owszem, stały się dla mnie, mimo zniżki, zbyt drogie, ale w tej wysokiej cenie miałam też coś innego – wsparcie dyrektor sprzedaży, która mnie „zwerbowała”. Rzeczywiście pomagała mi w doborze produktów, ale przecież wyłącznie z Mary Kay. Nie musiałam studiować meandrów chemicznych zagadnień, nie musiałam metodą prób i błędów dobierać właściwych do swoich potrzeb artykułów, mając do wyboru całą gamę firm i serii. Dostałam coś, co zadziałało i byłam przekonywana, że jest to najlepsze i najtańsze, zważywszy na oferowaną jakość. Nikt nie mógł mi poradzić inaczej, bo byłoby to sprzeczne z interesem firmy, a tym samym jego własnym. Wygodne, ale w jakimś sensie przerażające. Żeby znaleźć się w punkcie, w którym w tej chwili jestem, musiałam wyjść ze wspomnianej bańki, poszukać na własną rękę, podowiadywać się z różnych źródeł oraz zaryzykować. Można powiedzieć, że to tylko kosmetyki. (Choć w przypadku przyglądania się składom i temu, czy producent spełnia standardy cruelty free, myślę że temat przestaje być aż tak błahy, bo mówi o pewnej konsumenckiej świadomości, którą każdego dnia realnie zmieniamy świat.) Jednak dla mnie był to krok w kierunku odzyskiwania sprawczości. Jeden z wielu, jakie mnie jeszcze czekają.
  • Potem, dzięki fatalnej komunikacji w ALMIE na linii dyrekcja – pacjent, zrozumiałam wreszcie, że idealizowanie nie ma sensu. Że trzeba widzieć plusy tam, gdzie one faktycznie są, ale też piętnować niedociągnięcia, które – choć irytujące – wcale plusów całkowicie przekreślać nie muszą.
  • A na końcu, żegnając się z nienoszonymi już ubraniami, a więc też jakimiś związanymi z nimi historiami, zaczęłam się zastanawiać, czy ja w ogóle mam własny styl i jeśli tak, to jaki on jest. A może go nie mam, no i czy w takim wypadku coś tracę. Czy w ogóle muszę go mieć, no i czy na pewno tylko jeden. Ale najważniejsza refleksja, jaka do mnie przyszła, była następująca:

Czy odkładanie niektórych ubrań (a tak naprawdę całych związanych z nimi stylizacji) na specjalne okazje nie zdradza przypadkiem moich ogólnych skłonności do odkładania życia pełnią życia na „specjalne okazje”?

Na razie przestałam czekać na bliżej niesprecyzowane okoliczności i zrealizowałam w końcu swoje marzenie o założeniu własnej domeny dla tego bloga. Jest to zatem mój pierwszy wpis, od kiedy oficjalnym adresem bloga stał się:

oczaminni.com

Mam nadzieję, że brak niechcianych reklam ucieszy Czytelników równie mocno, jak mnie!

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę piosenkę z recenzowanej tu przeze mnie niedawno płyty Beyoncé „Cowboy Carter”, która w całości stanowiła soundtrack mojego maja i czerwca, umilając mi długie spacery z naszą małą psióreczką – niewinnej aparycji morderczo niebezpieczną Żuli.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️
Postaw mi kawę na buycoffee.to

Złota wrzesień

fot. Bożena Szuj

Ponieważ kilka pierwszych dni września spędziłam jeszcze w Gdańsku, postanowiłam, że wrzesień będzie ostatnim w tym sezonie miesiącem, który opiszę. Zakończę tym samym niespodziewany cykl opisywania przeżytych nad morzem miesięcy. Wrzesień przez swoją intensywność okazał się porównywalny jedynie do czerwca. Działo się rzeczywiście dużo, co zrekompensował z kolei październik, który w większości przechorowałam.

fot. Bożena Szuj

🔑 Ostatnie dni w Gdańsku i wyprawa
do stolicy

fot. Bożena Szuj

Choć rozstanie ze świetlicą Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, czyli z Janem, wspaniałymi współpracownikami i przede wszystkim dziećmi przypadło na sam koniec sierpnia, to jednak opuszczenie Trójmiasta początkiem września było w moim sercu pożegnaniem ostatecznym. Trudnym i smutnym. W dodatku żegnałam się też z przyjaciółmi i ukochanymi miejscami. Czekała mnie podróż do Warszawy, bo z niej kilka dni po przyjeździe wyruszałyśmy z mamą na Thassos. Podróż mogłaby być prosta, łatwa i przyjemna (w pociągu nadrabiam najwięcej książkowych zaległości), gdybym nie była przykładną i wspaniałą partnerką, która pomaga swojemu ukochanemu w jego interesach. A ponieważ taką partnerką właśnie jestem, z Gdańska do Warszawy jechałam przez Katowice, Kraków i Zakopane, w tym ostatnim zresztą nocując. Załatwiłam wszystko, co było w tamtych stronach do załatwienia i dotarłam do Warszawy po półtorej doby. Zmierzyłam się w ten sposób z lękiem, który od dłuższego czasu mi w Gdańsku towarzyszył – lękiem przed powrotem do Zakopanego. Wróciłam tam dosłownie na noc i uświadomiłam sobie, że te wszystkie rzeczywistości, które jakoś mi ciążą, których się obawiam, po prostu są. Z jakąś swoją energią, z przynależącymi do nich ludźmi, z powietrzem lub jego brakiem. I możemy się w nie zanurzyć i zatonąć, a możemy w nie wejść na szczudłach, tworząc ich nowe i lepsze dla nas wycinki. Ta świadomość pomogła mi spojrzeć z większym spokojem w zbliżającą się przyszłość.

fot. Bożena Szuj

🔑 Tropikalne miasto jednej palmy

fot. Bożena Szuj

Warszawa powitała mnie falami upałów, które przetoczyły się przez całą Polskę, zmieniając nieuchronnie nadchodzącą jesień w sam środek lata. Wszystko było rozgrzane do czerwoności. Krótkie spodenki i spódniczki odłożone do wzięcia na Thassos zastąpiły mi przygotowane na spodziewaną warszawską słotę długie jeansy. Zapragnęłam obecności wody i przypomniałam sobie, jaką męczarnią jest lato w mieście. Na szczęście dni do wakacji, na które nie mogłam się już doczekać, były policzone.

fot. Bożena Szuj

🔑 Wakacje na Thassos

fot. Bożena Szuj

Mój pierwszy od czterech lat przyjazd na Thassos opisałam szczegółowo w tekście „Wakacje: dogrywka, czyli nNieoczekiwany powrót na Thassos” i nie chcę się powtarzać (zarówno wielbicieli Thassos, jak i tych, którzy tej pięknej greckiej wyspy jeszcze nie poznali, gorąco zachęcam do lektury). Dzisiejszy wpis ma być syntezą całego tego niezwykle dla mnie bogatego w przeżycia miesiąca. Thassos jak zawsze pokazało mi, w którym punkcie podróży do siebie samej się obecnie znajduję. Z ogromną satysfakcją i dumą dowiedziałam się, że zaszłam w tej drodze naprawdę daleko dzięki swojej ciężkiej pracy i determinacji. Oczywiście krokiem milowym była ostatnia terapia, na której efekty wreszcie dostaję namacalne dowody, ale sukces mogę zawdzięczać przede wszystkim sobie, bo żadna terapia się nie uda, jeśli nie podejmiemy świadomych działań. Oczywiście drugą stroną terapeutycznego ponaprawiania choćby części siebie jest utrata tego, co było dotąd pewne. Utrata relacji (albo ich nieakceptowalnej dziś dla nas formy). Utrata aprobaty, którą wcześniej było nam niezwykle łatwo uzyskać od niemal wszystkich, bo staraliśmy się nieustająco zaspokajać ich potrzeby, dając sobie wmówić, że nasza próba wsłuchania się w te własne jest „egoizmem”. Czy w końcu utrata udawanej serdeczności tych, którzy chcieli (i do tej pory mogli) nami do woli manipulować, a dziś im wreszcie manifestujemy nasze granice. Przyjechałam na wyspę, na której nie wszyscy mnie kochają (jak lubiłam wcześniej myśleć), ale też na której nie wszystkich kocham ja. Przyjechałam na wyspę, na której dostrzegam to, co mnie drażni, ale też doceniam zarówno to, co jest wspaniałe, jak i to, co zmienia się na lepsze.
Nigdy nie umiem się nadziwić jak bardzo inny od polskiego gorąc mnie tam rozpala. Doświadczałam tego samego powietrza i tego samego obłędnie czystego Morza Egejskiego, co za każdym razem, będąc na Thassos, ale mój umysł był zdrowszy, inny. Głębokie, metafizyczne przeżycie, które podładowało moje akumulatory na, myślę, długi czas.

fot. Bożena Szuj

🔑 „Warszawska Jesień”

fot. Bożena Szuj

Wróciłyśmy z Thassos w niedzielę 17 września, czyli dwa dni po inauguracji tegorocznej „Warszawskiej Jesieni”. Przez trzydzieści cztery lata uczęszczania na festiwal samą inaugurację opuściłam tylko raz – w 1996 roku. Akurat wtedy Michael Jackson dał fantastyczny koncert na warszawskim Bemowie. Poświęciłam m.in. utwór „Arcana” Edgarda Varèse, ale było warto, bo mój Mistrz i Król (całkowicie zresztą złoty) dostarczył mi emocji, jakich nie znałam. Wszyscy najwięksi kompozytorzy wówczas żyjący, nie tylko polscy, znali się z moim tatą. Spora ich część była z nim całkiem blisko, więc bywali u nas w domu. Niektórych to myśmy odwiedzali. Iannis Xenakis na przykład rzucił na – trzyletnią w momencie rzucania – mnie swój urok, a ściślej przekupił mnie drewnianą japońską laleczką i najgorszymi na świecie anyżowo-lukrecjowymi kuleczkami. Słodycze były niemal niejadalne, a ja je mimo wszystko zjadłam, bo się w Xenakisie od pierwszego wejrzenia zakochałam. To mi się często zdarzało. Wychowałam się więc w przekonaniu, że nie ma nic dziwnego czy nadzwyczajnego w tym, że ktoś jest z jednej strony muzycznym geniuszem, a z drugiej człowiekiem na wyciągnięcie ręki, z którym można w każdym momencie porozmawiać. Być może dlatego kult idoli mnie niemal całkowicie ominął z jednym tylko spektakularnym wyjątkiem. I był nim właśnie fascynujący, wizjonerski, genialny Michael Jackson.
Wracając jednak do 2023 roku, przyleciałyśmy na Okęcie w niedzielę w nocy, a w poniedziałek wpadłyśmy już w warszawsko-jesienny wir. Do tego ciągle było nieprzyzwoicie ciepło. W tym roku pokonałam chyba swój rekord w wykorzystywaniu każdego możliwego czasu na długi i mozolny proces fotostarzenia skóry, czyli stare dobre rakotwórcze opalanie. Bardzo niezdrowe, wiem. Być może za rok rozważę samoopalacz, ale jakoś się uparłam i byłam w tym zadziwiająco (jak na siebie) konsekwentna, postanawiając nie tylko, że się opalę, ale także, że się opalę równo. Udało mi się to w Trójmieście, więc nieoczekiwany wyjazd na Thassos i wymuskanie opalonego już ciała promieniami greckiego słońca sprawiły, że poczułam się naprawdę sexy. Kiedy okazało się, że w Warszawie przywitały nas upały, odetchnęłam z ulgą, że nie muszę swoich opalonych nóg przyodziewać w rajstopy (i to miało się do samego końca festiwalu nie zmienić). Cieszyłam się więc potrójnie – i z powodu dobrej relacji z własnym ciałem, i na same koncerty (radość, jak się okazało, nieco na wyrost), ale też na myśl o tym, że… moja ich recenzja zostanie opublikowana w ważnym – w tym maleńkim muzycznym środowisku – czasopiśmie z tradycjami. Pewien splot wydarzeń sprawił, że dostałam taką propozycję. Jak zawsze nie myślałam o tym w kategoriach zarobkowych (choć oczywiście nie pisałam za darmo), tylko prestiżowych. Po tym doświadczeniu przypomniałam sobie, czemu nie pozwalam dotykać swoich tekstów redaktorom, których dorobku nie znam, więc nie mogę go sama ocenić. (Przy czym ocena pracy redaktorskiej jest znacznie trudniejsza od oceny czyjegoś pióra – wymaga porównania wielu tekstów przed redakcją i tuż po niej.) Przypomniałam sobie też, czemu żadna zapomoga nie jest warta nerwów i poczucia, że sprzedaje się godziny swojej pracy i rzeźbienia w tak delikatnej materii, jaką jest słowo, by potem przyszedł walec i wyrównał, co gorsza, podpisując wszystko moim nazwiskiem. Na kwestię tzw. autoryzacji tekstu, kiedy to, co dogadane, zostaje w ostatniej chwili zmienione, a moje prośby jako autora ostatecznie zlekceważone, spuszczę zasłonę milczenia. Dowodem na to, że nie zwariowałam (co zaczęłam w pewnym momencie rozważać) były dla mnie głosy osób, które przeczytały obydwie wersje mojego tekstu: na stronie internetowej gazety oraz na tym blogu pierwotną, którą wysłałam gazecie do redakcji (choć była – jak w przypadku wszystkich blogowych tekstów – po redakcji mojej mamy, redaktora z wieloletnim doświadczeniem). Planowałam zamieszczenie tu zresztą jedynie linku do strony gazety, ale przez niedopuszczalną dla mnie formę mojego tekstu w tejże gazecie, postanowiłam pokazać, jak wygląda naprawdę. Dostałam kilka podziękowań za blogową publikację – przeplatało się w nich przekonanie, że gazetowa wersja „nie brzmiała, jak ja”, a moi czytelnicy nie bardzo rozumieli, „co się z moim tekstem stało”, co jest najlepszym podsumowaniem jakości tej redakcji. Ale przychodząc w poniedziałek na koncert byłam jeszcze pełna wiary i w to, że tegoroczna edycja festiwalu będzie wspaniała, i że bez problemu dostanę od czasopisma zlecającego recenzję obiecany karnet na recenzowany festiwal, i że szybko podpiszę ustaloną ustnie umowę, jak również, że współpraca pójdzie gładko czy że na koniec dostanę wynagrodzenie w terminie. (Mam naprawdę bujną wyobraźnię, trzeba mi to przyznać.)
Na pewno nowym było dla mnie przeświadczenie, które rzeczywiście wynikało stąd, że pisałam do gazety, że nie tylko nie muszę, lecz nawet nie powinnam dzielić się swoimi przemyśleniami z innymi. Poczułam, że byłoby to wręcz niestosowne, bo wszystko, co mam w trakcie koncertu w głowie, co we mnie w środku buzuje, to materiał, z którego mam czerpać do napisania tekstu o drugiej części festiwalu. Tekstu, który nie podda się żadnym naciskom czy sugestiom. To z założenia sytuacja niewygodna, bo środowisko – jak już pisałam – jest małe, wszyscy się znają, mniej lub bardziej lubią. Osobom zwłaszcza neurotypowym trudno jest pisać mniej przychylnie o znajomych. Ja akurat nigdy nie miałam tego problemu. Nie tylko dlatego, że niewiele osób lubię (niewielu osób też nie lubię, większość jest mi po prostu dosyć obojętna), ale też z powodu bardzo poważnego podejścia do komponowania nie tylko programów całych festiwali, ale również pojedynczych koncertów. Jestem na to wyczulona jako córka mistrza w tej dziedzinie. Czuję jakiś wewnętrzny przymus wskazywania palcem zarówno tych, którzy robią to brawurowo (w tym miejscu muszę wspomnieć wybitny również w tym względzie Kwartet Śląski oraz doskonałego Roberta Jędrzejewskiego roztapiającego moje serce „Projektem Patkowski”), jak i tych, którzy robią to miernie. (Oczywiście koniec końców ci wybitni równają w górę, a ci mierni się obrażają, no ale odnotować stan rzeczy trzeba.) Tak czy owak, cudownie było wrzucić na luz i owiać tajemnicą wszystkie głosy toczące w mojej głowie zacięte dyskusje. Poczuć, jak nie tylko z wewnętrznego chaosu, ale też zewnętrznej ciszy rodzi się tekst. Cudownie było nacieszyć się tym, zanim praca nad tekstem przerodziła się w ratowanie kuriozalnych efektów dziwnie pojętej redakcji zleceniodawcy.

fot. Bożena Szuj

🔑 Rozłąka

fot. Bożena Szuj

Chyba ani ja, ani mój Partner nie wiemy, kiedy to nastąpiło. Nagle okazało się, że po prostu mieszkamy razem. Od tego momentu – którego żadne z nas nie umiejscowi na osi czasu – nie rozstaliśmy się jeszcze nigdy na tak długo jak teraz. Żegnając się z nim w pierwszych dniach września, nie sądziłam, że po drodze wydarzy się tyle nieoczekiwanych zwrotów akcji, z moją anginą włącznie, z powodu których spotkamy się dopiero pod koniec października. Rozłąka jest jedną z lepszych i zdrowszych rzeczy dla związku. Będąc oddzielnie, mogliśmy się nie tylko nacieszyć kołdrą (znaczy mój Partner mógł się nacieszyć, bo on mi w cieszeniu się nią nie przeszkadza nigdy), czy po dłuższym czasie nawet trochę za sobą zatęsknić, ale też – co chyba najważniejsze – poprzyglądać się sobie poza kontekstem naszego związku. Pobyć w odrębności. Dla mnie okazało się to dużo trudniejsze, bo utknęłam w Warszawie, z którą mam własne nieprzepracowane sprawy. Trwałam w odrębności od Partnera, ale w kontekście własnej przeszłości. Z drugiej strony było to w pewnym sensie ciekawe, bo uświadomiłam sobie, że nie mogę przeżywać swojego związku w wypracowany we wczesnej młodości sposób. Mianowicie tak, że przyjeżdża jakiś on na białym koniu (czy innym rzęchem) i wybawia mnie od Wawy/mojej przeszłości/mnie samej (niepotrzebne skreślić). Pokusa była silna, żeby i w tym schemacie osadzić mojego Partnera. Zwłaszcza, że mózg sięga po te rozwiązania, które są mu najlepiej znane, najbardziej ograne, przez to pozornie bezpieczne. Jednak w jakiej mnie to stawia roli? Księżniczki, która jest bezwolna, zależna i niesamodzielna. W roli smutnego wysrywu patriarchatu. Nie taką kobietę spotkałam na Thassos. Choć niestety części takiej kobiety często zbierałam z Warszawy.
W odległości i odrębności zobaczyłam dużo jaskrawiej to, co mnie drażni i w Partnerze, i w naszym związku, i w końcu we mnie w tej relacji. Zrozumiałam też, dlaczego tak się dzieje. Zaczęłam dostrzegać i nazywać to, nad czym trzeba będzie wspólnie popracować. Uderzył mnie moment przyjazdu Partnera, bo uświadomiłam sobie, że wraz z naszym przytuleniem poczułam nagle siłę. Spadło na mnie dziwne, nieznane mi wcześniej przekonanie, że wszystko jest teraz na swoim miejscu. To nie Partner mnie określał czy dopełniał. Nie określała czy nie dopełniała mnie też relacja z nim. Partner i nasza relacja uwolniły te części mnie, które poupychałam głęboko, myśląc, że nie wypada, nie można, nie będę się wygłupiać. On i nasza relacja były kluczem do całej mojej zamkniętej na chwilę w szafie osobowości. Wreszcie mogłam być sobą. Ale… czy to jest zdrowe? Jeszcze tego nie wiem.

fot. Bożena Szuj

🔑 Relacje

fot. Bożena Szuj

Przyglądając się sobie w starych kątach, dokonałam pewnego odkrycia. A właściwie nawet kilku odkryć. Malowanie się i szykowanie na wieczorne warszawsko-jesienne koncerty przypomniały mi moje dawne niezdrowe podejście do wyglądu. Przez całe swoje dorastanie i młodość nadawałam zwłaszcza makijażowi zdecydowanie zbyt duże znaczenie. (Pewnym paradoksem jest to, że dopiero dziś, kiedy wiem jak mało jest istotny, potrafię się nim dużo lepiej bawić.)  Oczywiście niebezpieczny nie jest sam stosunek do makijażu, lecz bardziej do jego braku. Problem z akceptacją swojej twarzy bez makijażu ma na ogół źródło w braku akceptacji samego siebie. Od końca podstawówki, kiedy zaczęłam stawiać swoje pierwsze makijażowe kroki, każda „Warszawska Jesień” była dla mnie jedynym czasem w ciągu roku, kiedy swoją codzienną starannie dopracowaną stylizacją (makijaż, ubiór, dodatki) mogłam się wyrazić. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek miała kompleksy związane ze swoim wyglądem, ale z jakiegoś powodu przyjęłam za oczywistość, że moją atrakcyjność może zbudować tylko makijaż, a jego brak automatycznie mi ją zabiera. Że bez niego jestem „zwyczajna” czy wręcz niewidoczna. (Wszystkich mężczyzn zwracających na mnie uwagę na ulicy, kiedy szłam nią bez makijażu, uważałam za no-makeup’owych fetyszystów.) Dużo dzięki terapii poprzestawiałam w swojej głowie, ale nadal pewnym triggerem jest dla mnie stwierdzenie, że kobieta, która się nie umalowała (zwłaszcza na jakąś medialną uroczystość), wykazała się aktem „odwagi”. (Jak wielką odwagą muszą się więc z tego samego powodu od pokoleń wykazywać mężczyźni, czyż nie?) Przez swoje dawne podejście do atrakcyjności – której źródło tkwi przecież w naszej osobowości i pewności siebie – przyciągałam do siebie osoby równie emocjonalnie niestabilne jak ja. (Dla tych stabilnych musiałam być chodzącą czerwoną flagą.) I to moje tegoroczne szykowanie się na koncerty, na których spotykałam nie tylko znajomych, ale też tych, którym w prehistorii pozwoliłam się skrzywdzić, przypomniało mi siebie samą sprzed lat. Nie było to przyjemne wspomnienie. Pewnie gdyby był wtedy ze mną mój Partner, udałoby mi się je jakoś rozproszyć, przegadać, zracjonalizować. Ale byłam w tym sama. Co jest terapeutycznie dobre, choć trudne.
Kiedy już zrozumiałam siebie jako kobietę, której makijaż nie określa, a jest formą zabawy i artystycznego wyrazu, dotarłam do niezwykle trudnego i niewygodnego punktu – odkryłam, że w rozmowach z mężczyznami mogę być widoczna. Trudno mi to wytłumaczyć, ale zrozumiałam, że przez większość swojego życia, wchodząc w relacje z mężczyznami, miałam dziwne przekonanie, że spełniam w nich rolę słuchającego posągu. Osoby, które poznały mnie niedawno nigdy w to nie uwierzą, ale mówiłam mało. Skupiałam się na wyglądaniu (żeby mnie w ogóle dostrzegł) i uważnym słuchaniu (żeby połechtać jego ego), a potem wylewałam z siebie kilometrowe odpowiedzi w formie pisemnej. I dopiero teraz, kiedy opuściła mnie jakakolwiek presja, kiedy nie potrzebuję szczęścia z zewnątrz siebie oraz jestem kobietą spełnioną w związku, okazało się, że nie bardzo umiem tworzyć zdrowe relacje z mężczyznami. A przynajmniej umalowana i w warszawsko-jesiennym anturażu. Oczywiście część osób mogłaby zapytać, po co chcę tworzyć relacje z mężczyznami. Z prostej przyczyny – nie żyję na pustyni. Otaczają mnie ludzie płci obojga i chciałabym tworzyć z nimi relacje. Jeśli ktoś urzeka mnie swoją wrażliwością, inteligencją i mądrością, to jego płeć nie jest dla mnie istotna. Chcę chłonąć to, co mnie napędza i inspiruje. Nie każda relacja musi być romantyczna, ale bycie w zdrowej relacji romantycznej nie może wykluczać wchodzenia w inne relacje z ludźmi.
Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że od kiedy zaczęłam zdrowieć, wrzucona w dawny kontekst nie do końca umiem się odnaleźć. Przełomowa była dla mnie rozmowa z kolegą, w której nie tylko słuchałam, ale też mówiłam. W której czułam się szanowana i – co najważniejsze – traktowana jak osoba dorosła (a więc też sprawcza oraz odpowiedzialna). Nagle zrozumiałam, że nie jestem już „dziewczyną”, która wróci do domu, zmyje makijaż i zacznie pisać lub tworzyć we własnej głowie odpowiedzi na to, co się jej być może nie spodobało, z czym się nie zgadza, co ją dotknęło (pozarelacyjne przeżywanie relacji – pisałam o tym kilka razy). Byłam kobietą, która zareaguje, kiedy coś jej się nie spodoba, powie, gdy się z czymś nie zgodzi, zaznaczy swoje granice, zanim ktoś zechce je przekroczyć. A po miłej konwersacji wróci do domu i zajmie się sobą. Przed prysznicem zmyje makijaż, rozpoczynając tym przyjemny proces wieczornej pielęgnacji twarzy (tak, kosmetykami wiecie jakiej firmy). To wszystko mnie… przerosło. Nie to, że zaczęli mnie otaczać dobrzy ludzie, którzy traktują mnie tak, jak chcę być traktowana. Przerosło mnie, że opanowałam niemal do perfekcji zdrowe zachowania oraz reakcje na nie… jedynie w obrębie swojego romantycznego związku. Poza nim wszystko okazuje się nowym nieznanym terenem, w którym grzęznę. Wpadam w dawne schematy pogubionej młodziutkiej niepewnej siebie dziewczyny, którą już nie jestem. I ta rozbieżność miedzy tym, jak siebie postrzegam właśnie podczas festiwalu (bo z taką mną jego przeżywanie kojarzę), a tym, kim naprawdę dziś jestem (po terapii, w trakcie swojej własnej autoterapeutycznej pracy) jest wstrząsająca. Oczywiście jedyne, co nam zawsze pozostaje, to mówienie o tym, co się w nas w danym momencie dzieje. Ludzie, którzy mają zostać w naszym życiu zrozumieją to i zostaną. Innych lepiej odstraszyć zawczasu. Partner choć dojechał do mnie trochę później, był na wyciągnięcie telefonu. Z daleka uczestniczył w moich pierwszych, nie zawsze udolnych krokach ku normalności.
Zrozumiałam też – zarówno w kontekście relacji z ludźmi, jak i powrotu na Thassos, – że moje zaburzenie obsesyjno-kompulsywne przejawiało się również tym, że pragnęłam posiąść na stałe wszystko to, co wzbudziło mój zachwyt. W przypadku mężczyzn była to potrzeba stworzenia z nimi związku (nie umiem w one night standy). Oczywiście nazywałam to zawsze wielkimi słowami, dużo na wyrost, wierząc w wielkie uczucia, międzyludzką magię oraz połączenie dusz. Jednak motorem było zaburzenie. Obsesja, by zdobyć, wchłonąć, skonsumować to, co staje się dla mnie ważne. W tym sensie zawsze rozumiałam to, co mogło powodować Jeffrey’em Dahmerem, choć chciałabym wierzyć, że dzieli nas znacznie więcej, niż mój brak wiary w kreacjonizm. Po przyjeździe z Thassos odkryłam, że pośród wielu rzeczy, które odróżniły ten pobyt od pozostałych był spokój, że nic i nikt nie zburzy relacji, jaką z nim mam. W tym wcześniejszym miotaniu się, próbie udowodnienia, że mogę coś powiedzieć po grecku, że znam więcej magicznych miejsc na wyspie niż jakikolwiek turysta, że wiem, jak spędza się na niej zimę, a nawet widziałam ją pod śniegiem… była obsesja. Obsesja podszyta strachem, że bez niej będę nikim. Otóż nie. Zaznałam tego, że mogę być odrębna. I że ona jest. Inni ludzie – czy będą mnie oglądać w makijażu podczas jakichś uroczystości lub koncertów czy obcować z moją codzienną bezmakijażową odsłoną – też są. I nie muszę robić z tego niczego ostatecznego (i nie mam na myśli zjadania). Brak ostateczności wcale nie odbiera relacjom głębi. Nawet chyba wręcz przeciwnie.
Mam poczucie, że dzisiejszy wpis jest bardzo osobisty. Choć nie było to zaplanowane, czuję, że wykorzystana w nim sesja dobrze to obrazuje. Odsłoniłam (po raz pierwszy po nie wiem ilu latach, nie bez oporów) brzuch. Nie tylko dosłownie.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę z płyty „Renaissance” Beyoncé. Płytę przesłuchałam w całości po raz pierwszy dopiero w sierpniu i szybko stała się jedną z moich ulubionych w ostatnim czasie. Jej słuchanie umilało mi przyjazdy na gdańskie Stogi do najlepszej pracy, jaką miałam – Świetlicy Biblioteki Stowarzyszenia “Przyjazne Pomorze”. Energia i dobro, jakie tam otrzymałam, tkwią we mnie do dziś, pomagając mi w trudniejszych momentach.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Czasem słońce, czasem d(r)eszcz

fot. Bożena Szuj

Jeszcze długo przed sierpniem wymarzyłam sobie sesję zdjęciową do zilustrowania tekstu opisującego ten mój ostatni nadmorski miesiąc. Pracowałam w każdym wolnym momencie nad opalenizną, wymyśliłam stylizację, nie miałam też wątpliwości co do miejsca – falochron w Gdyni wydał mi się idealny. Kiedy jednak nastał długo oczekiwany sierpień, okazało się, że pogoda nas nie rozpieszcza równie mocno jak w lipcu. Kiedy akurat nie padało, często było zimno. Dni słoneczne zdarzały się rzadko, a już weekendy (kiedy nie pracowałam i mogłam zaplanować sesję), niezwykle rzadko. Prognozy też zmieniały się jak w kalejdoskopie. Widząc jednak w pewnym momencie obietnicę niedzielnego słońca, podjęłam decyzję – jedziemy zdjęciować, choćby nie wiem co. „Czymś” okazała się pierwsza odkąd tu jestem (i przy okazji jedyna) mgła. Ta na szczęście nie zabrała całego morza, jak miewa w zwyczaju na południu kraju zabierać góry. Stwierdziłam, że słoneczne zdjęcia z morzem w tle już miałam, więc może być intrygująco. Nie przemyślałam tylko jednego szczegółu. Falochron ma wysokość 1,20 m. Stanie na nim w dwudziestocentymetrowych szpilkach sprawiło, że po raz pierwszy w życiu przekonałam się na własnej skórze, czym jest lęk wysokości. Jednak ze śmiercią w oczach postanowiłam udawać, że jest dobrze. W końcu zależało mi na tej sesji.

fot. Bożena Szuj

Czasem rozstania

fot. Bożena Szuj

Sierpień wiązał się dla mnie z trudnymi rozstaniami. Pod koniec miesiąca pod naszą opiekę trafił jeszcze na kilka dni Kochi, a nieuchronne z nim rozstanie miało w sobie jakąś ostateczność. Choć planowaliśmy odwiedzenie go w Warszawie we wrześniu, wiedzieliśmy, że nasze wspólne wakacje z psem dobiegają definitywnego końca. Kończyła się też moja praca marzeń w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Nie jestem typem tęskniącym. Wręcz odnoszę wrażenie, że mam w tym aspekcie jakieś upośledzenie. Mogę spędzać z ludźmi dużo czasu, dobrze się w ich towarzystwie czuć, lubić ich, a kiedy nasze drogi się rozejdą, prawie tego nie zauważyć. (Tak było w przypadku pożegnania się z moją pierwszą w tym sezonie pracą w gastronomii.) Może mnie to chroni, kto wie. Jednak koniec pracy w świetlicy był trudny, bo wiązał się z kilkoma rozstaniami naraz. Po pierwsze rozstawałam się z samą pracą: ważną, potrzebną, inspirującą, uczącą mnie, wykorzystującą moje najlepsze strony i nieustająco mnie rozwijającą. Po drugie rozstawałam się z fantastycznymi współpracownikami: przefajnymi inteligentnymi ludźmi pełnymi energii, mądrości, doskonałego, nowoczesnego podejścia do dzieci i zapału do pracy. Z nikim nie pracowało mi się tak dobrze, jak z nimi. Po trzecie, co wymaga oddzielnego punktu, rozstawałam się z Janem – moim wspaniałym Szefem. Szefem, który zrobił ze mną dokładnie to samo, czego wymagał od nas wobec dzieci – złapał mnie i dał mi skrzydła. Po czwarte, wobec czego jest mi zawsze najtrudniej, rozstawałam się z dziećmi, którymi się opiekowałam. Kiedy jeden z największych urwisów (w którego – nie ukrywam – od samego początku bardzo wierzyłam, choć naszą cierpliwość wystawiał na próbę niemal codziennie przynajmniej raz) zrobił sobie z nami, opiekunkami, zdjęcia, a potem je wywołał i podarował nam odbitki wraz z czekoladą, to trudno mi było powstrzymać wzruszenie. Tym bardziej, że jego babcia tego samego dnia zdradziła nam, że nie przespał nocy, tak bardzo przeżywając nasze odejście. Musiałam samej sobie bardzo spokojnie wytłumaczyć, że nie mogę egoistycznie zagłuszać i rozpraszać jego bólu… żebym to ja się poczuła lepiej. Musiałam pomóc mu w tym trudnym uczuciu wytrwać. Pokazać mu, że jego cierpienie jest ok., że nie jest tragedią. Że ja muszę je dźwignąć i on też da sobie z nim radę.
W końcu – choć wyjeżdżałam z Gdańska dopiero początkiem września – doszło do mnie, że rozstaję się już za chwilę z miejscem, które stało się moim domem. Coraz mocniej limitowane słońce i ciepło oznaczało też zbliżający się wielkimi krokami koniec lata. Nie byłam na to wszystko gotowa.

fot. Bożena Szuj

Czasem ciało

fot. Bożena Szuj

W sierpniu też udało mi się chyba po raz pierwszy w życiu stanąć przed lustrem i zobaczyć coś na kształt obiektywnej prawdy o swoim ciele. Bez nadmiernej ekscytacji tym, że schudłam, ani jeszcze mocniej przesadzonej reakcji na to, że przytyłam. Zobaczyłam siebie mniej więcej taką, jaka jestem i udało mi się odpowiedzieć na to życzliwym „aha, ok. – kocham Cię”. Było to doświadczenie wstrząsająco nowe, wcześniej mi niedostępne. Zanurzyłam się więc głębiej w rozważania o ciele.
Kartezjański dualizm duszy i ciała podchwycony przez kościół lubujący się w dostrzeganiu grzechu wszędzie tam, gdzie mogłoby nam być dobrze, odcisnął na ludzkiej myśli ogromne piętno. Tymczasem oddzielanie ciała od ducha i fetyszyzowanie któregokolwiek z nich jest jedną z większych krzywd, jakie można sobie wyrządzić. Jeśli do tego doda się odrealnione oczekiwania patriarchatu wobec kobiet, okazuje się, że często to właśnie kobiety tkwią w pułapce. Odhumanizowane ciało ma spełniać określone kryteria. Przede wszystkim być zawsze młode. Starzenie się to chyba największa zbrodnia, jakiej możemy się dopuścić. Równocześnie kobieta ma też „starzeć się z godnością”, cokolwiek by to miało w praktyce oznaczać. Ciało ma być też oczywiście atrakcyjne. Przed każdym wakacyjnym sezonem kolorowe pisma upominają nas, żebyśmy przygotowały ciała do pokazania ich na plaży w bikini. Zatrzymajmy się tutaj. Czy na plaży naprawdę siedzi jakaś policja mierząca idealność naszych ciał? Kto przy zdrowych zmysłach, idąc na plażę, traci swój czas i energię na obserwowanie innych ludzi, przyglądanie się, czy mają wałki tłuszczu, krótkie czy długie nogi, okrągły, płaski czy może wklęsły brzuch? To nie wybory miss świata! Na plaży leży się wysmarowanym kremem, spoconym, oblepionym piaskiem, a przy Bałtyku czasem też glonami. Czy to serio okazja, do której trzeba się zacząć przygotowywać już kilka miesięcy wcześniej? Równocześnie, choć to przede wszystkim kobiety namawiane są do „zadbania o swoje ciało” z myślą o wbiciu się w skąpe bikini w sezonie letnim, to one właśnie nie mogą się pokazać na plaży miejskiej topless (wiem, prawo jest niepisane, ale niestety w większości miejsc respektowane). Ich ciała mają więc być idealne i kuszące, ale nie na tyle kuszące, by mężczyźni wokół zaślinili cały piasek. Mają być trochę zakryte, bo nic tak nie rozbudza zmysłów, jak nie do końca odkryta nagość. Nagość wprost jest nachalna i wulgarna. Czym jest to, co opisuję, jak nie seksualizacją kobiety w najbardziej odrażającym i prymitywnym sensie? Czytam głosy, że „się biologii nie oszuka”, że „gapienie się jest naturalnym męskim odruchem” i tak się zastanawiam, kto i kiedy zadecydował, że idąca na plażę kobieta ma intrygować, być zadbana, miła dla oka, seksowna, ale równocześnie z klasą, czyli spełniać potrzeby wszystkich dookoła (choć głównie heteroseksualnych panów), podczas kiedy idący na plażę mężczyzna może się zająć wyłącznie sobą, czyli (kompletnie obojętne, jak wyglądając): spędzić miło czas, poopalać się, popływać czy odpocząć? Mogę mieć miliony nieoczywistych fetyszy i musieć sobie jakoś radzić ze swoimi reakcjami na nie. Jako dorosły człowiek wyrobiłam w sobie umiejętność opanowywania się (a przynajmniej niedawania po sobie poznać – co bywa ekscytujące, polecam). To nie jest wcale trudne. Mężczyźni nauczyli się rządzić wielkimi państwami, uwierzmy w nich – opanowywanie chuci również bez problemu przyswoją!
Czy coraz więcej osób dostrzega tu absurd i nierówność traktowania (bardzo nie w porządku również wobec mężczyzn, co zawsze podkreślam)? Oczywiście tak, ale nawet najgłupsze przekonanie, jeśli jest odpowiednio utrwalone, może zasiać w nas ziarno niepewności podkopującej poczucie wartości. Może wywołać w nas kompleks. A to już nie jest sprawa tylko ciała. Wielkie koncerny kosmetyczne czy modowe oraz instytucje religijne osiągają swój wspólny cel, jakim jest wmawianie nam, że jesteśmy nie dość jakieś (nie dość atrakcyjne, nie dość zadbane, nie dość zakryte, nie dość pruderyjne). Płacimy (w zależności, czy jest to przemysł kosmetyczny lub modowy, czy religijny) pieniędzmi lub poczuciem wstydu i przynależności, ale nie umiemy się z tej machiny wydostać. Wątków jest tu oczywiście kilka i myślę, że każdy z nich zasługuje na rozwinięcie w odrębnym wpisie. Jakiś czas temu obejrzałam wywiad z pewną aktorką, która podzieliła się swoim wstrętem do karmienia piersią, argumentując tenże wstręt przekonaniem, że „piersi są seksualne”. Przedstawiła to jako swoje prywatne odczucie, apelując, by nie narzucać czegokolwiek kobietom odgórnie, do czego mam duży szacunek. Natomiast, patrząc szerzej, czy przekonanie, że piersi są jedynie seksualne, nie wpisuje się właśnie w patriarchalną seksualizację kobiet? Jak tu też obronić tezę o biologii? Skoro kobiecy biust „trzeba przyodziać, bo jest seksualny”, a prymitywne reakcje mężczyzn na jego odsłonięcie na plaży (!) to „czysta biologia”, to jak to wszystko połączyć z innym biologicznym faktem, że służy on matkom również do karmienia dzieci, więc być może sam w sobie nie jest ani seksualny, ani karmiący, a neutralny i jedynie bywający w zależności od sytuacji taki lub taki? Strona tradycyjno-konserwatywna będzie próbowała pójść w ekstrema i rozwijać przed nami wizję „nieskrępowanego chodzenia na golasa po ulicy”, więc warto jasno zaznaczyć, że

  1. po pierwsze biust to nie genitalia, które w miejscach publicznych wszyscy zakrywamy (na plaży nieoznaczonej jako ta dla nudystów również)
  2. po drugie, skoro uważam, że mężczyźni chodzący topless poza plażą (i wchodzący tak do restauracji, biur czy paradujący tak po deptaku) przekraczają granicę dobrego smaku i kulturowych norm, które są nam przecież potrzebne, to nie widzę powodu, dla którego kobiety miałyby chodzić topless poza plażą
  3. piszę o niezdrowym nadaniu kobiecemu biustowi statusu wyłącznie seksualnego i traktowaniu go na plaży inaczej niż męskiego torsu, który w sprzyjających okolicznościach również potrafi być seksualny
  4. w końcu piszę też o większej swobodzie własnej na plaży, ale równocześnie większej dyskrecji w stosunku do innych; o respektowaniu prywatności współplażowiczów (zaprzestanie tego biologicznie ponoć uwarunkowanego gapienia się na innych) przy równoczesnym poczuciu, że każda kobieta może (choć nie musi!) podczas opalania zdjąć stanik i nie wzbudzić tym niezdrowej sensacji. (Nie parawanozą biegnie droga do wyjścia z tego impasu.)

A gdyby tak… przestać uporczywie oddzielać fizyczność od duchowości i popatrzeć na siebie, jak na całość? Całość seksualną, co nie oznacza, że targaną seksualną kompulsją. A gdyby tak… zrezygnować z oczekiwań wobec własnego ciała, które zawsze będą nas wpędzać w niezadowolenie i spróbować to ciało zrozumieć, nauczyć się je czytać. Usłyszeć, co nam próbuje przekazać? Czyli… nauczyć się mądrze i niepowierzchownie o nie dbać. Nauczyć się mądrze i niepowierzchownie dbać o siebie.

fot. Bożena Szuj

Czasem feminizm

fot. Bożena Szuj

Wątek feministyczny towarzyszy mi od dłuższego czasu, ale w sierpniu musiałam się zmierzyć z dość żywą dyskusją o pewnych podstawowych, choć zasadniczych sprawach, co uświadomiło mi, jak negatywny PR ma „feminizm”. Gdybym uznała, że ludzie rozumieją znaczenia słów, których używają, musiałabym za każdym razem, kiedy słyszę: „ja nie jestem feministką” po prostu wstać, wyjść i skreślić wypowiadającą te słowa osobę z grona bliskich, bo feminizm to równość płci, a ja nie wyobrażam sobie w najbliższym otoczeniu ludzi, którzy twierdzą, że kobiety i mężczyźni nie są równi. Są inni (tak, biologia!!!), ale są równi, w związku z czym przysługują im te same prawa w społeczeństwie. A z tym już bywa różnie. (To zresztą temat na odrębną rozmowę o tym, czym jest równość.) Uważam, że kobiety często nad wyraz ochoczo, czasem wręcz teatralnie, odżegnują się od feminizmu, nie podzielając nie samej idei, a sposobu manifestowania jej przez inne kobiety. Dobry wrażliwy człowiek zauważa i podnosi kwestie nierówności i wszelkiego typu dyskryminacji, biorąc udział w manifestacjach, wyborach, pisząc lub mówiąc o nich. Nie każdy musi być odważny i wybierać rozwiązania ryzykowne, ale nierobienie niczego, kiedy istnieje społeczny problem lub – co gorsza – niezauważanie go, jest w moim odczuciu jedną z najobrzydliwszych i godnych piętnowania postaw. Wydaje mi się, że ważne jest odróżnienie własnych przekonań (kwestie indywidualne, jednostkowe) od szeroko pojętego dobra ogółu. To, że wielu kobietom jest w patriarchacie wygodnie i dobrze, nie oznacza że:

  • patriarchat jest dobry (albo chociaż neutralny)
  • nie da się przenieść tego, co jest dla nich źródłem komfortu poza patriarchalny system

Łatwo wpaść w pułapkę źle pojętej wolności przekonań: niech każdy sobie myśli jak chce, wierzy w co chce, żyje po swojemu. Hasła te są na pierwszy rzut oka słuszne, ale niebezpieczne, bo rozmywają istotę problemu rozgrywającego się poza indywidualnymi podwórkami pojedynczych jednostek. Problemu widocznego ze znacznie szerszej perspektywy – perspektywy społecznej. Słyszę często argumenty, że kobietom wcale nie jest źle, bo mogą głosować, studiować, pracować (aż popłynęła mi po policzku łezka wzruszenia, jaką szczęściarą jestem, że w XXI wieku w Europie Środkowej uznawane są moje prawa człowieka!). Kobiety pracujące w zawodach sfeminizowanych nie zaznają raczej nierówności płac. I wspaniale! Nie oznacza to jednak, że ta realnie nie istnieje w innych miejscach. Negowanie faktów tylko dlatego, że nas na szczęście nie dotyczą jest postawą aspołeczną. Wreszcie argumentem, który słyszę bardzo często, a który boli mnie szczególnie, jest ten, że feministki wywalczyły nam prawa wyborcze i właściwie już nie ma o co walczyć, bo jesteśmy na równi z mężczyznami (w kraju, w którym strach zajść w ciążę, a jeszcze większy być w tragicznej sytuacji rozważania z jakiegokolwiek powodu aborcji). Myślę, że dopóki nie czujemy wkurwu z trzewi, wypowiadając sformułowanie „wywalczyły nam prawa wyborcze” (bo skoro posiadali je dorośli mężczyźni, powinny automatycznie przysługiwać także dorosłym kobietom bez żadnej „walki”, czy niczyjej łaski), dopóty feministyczna praca u podstaw nie tylko ma sens, ale jest absolutnie konieczna. Równie często słyszę też tezę, że feministki „zabraniają” kobietom, którym w patriarchacie dobrze, żyć po swojemu, opiekować się domem, wyglądać męża w oknie z rozmarzonym wzrokiem i czekać na niego z ciepłym obiadem. Cóż mogę na to odpowiedzieć; od obalenia którego błędnego założenia zacząć… Po pierwsze, jeśli spojrzeć na dwa przeciwstawne systemy, jakimi są patriarchat i feminizm, najważniejszą odróżniającą je rzeczą jest kwestia równości. Patriarchat cechuje nierówność, czyli założenie z góry, że mężczyźni i kobiety różnią się nie tylko biologicznie, ale mają też z racji swojej płci odgórnie (kulturowo) przypisane role, z których nie można się wypisać. Te kobiece, pech chciał, dają kobietom mniej wolności niż te męskie mężczyznom. Feminizm zaś zakłada, że wszyscy dorośli ludzie mimo wszelkich dzielących ich różnic (płci, koloru skóry, orientacji seksualnej, narodowości, itd.) są równi i z tej równości płyną te same prawa (m.in. wyborcze). Feminizm nie bawi się w wymyślanie i definiowanie ról kulturowych dla kogokolwiek. Chcesz przepuścić kogoś w drzwiach – przepuszczasz w nich człowieka (bo ma ciężko, bo ci się spodobał i chcesz być może sprowokować kontakt, bo chcesz, żeby się uśmiechnął, wreszcie BO WYCHODZI), a nie jego płeć i niedorzeczne pomysły na jej temat. Widać więc jak na dłoni, po której stronie wolność jest, a po której jej nie ma. Patriarchat zrobił z kobiety nieustająco seksualizowaną (określenie „kobieca kobieta” wyraźnie sugeruje, że z samej swojej natury kobieta nie jest dostatecznie kobieca, musi spełniać jeszcze całą masę określonych standardów) słabą jednostkę. Jednostkę troszkę głupszą, troszkę dziecinną, troszkę uroczo nieporadną. Wielu kobietom taka rola naprawdę odpowiada i czują się prawdopodobnie przez feministki zagrożone – no bo jak to, teraz będę musiała być mądrzejsza, doroślejsza, zaradniejsza? Nie oglądać się na mężczyzn? Otóż, sęk w tym, że nie. Problem polega bowiem nie na tym, że ktoś ma taką wizję kobiety, ale na tym, że ją wszystkim kobietom narzuca! Czyli dopóki jesteśmy dopasowane, bo taki pomysł na naszą rolę z nami rezonuje, jest super. Ale kiedy nie rezonuje, mamy bardzo poważny problem, a nieraz narażamy się na ostracyzm społeczny. Feminizm zasadniczo nie zajmuje się kobietami indywidualnie. Nie zagląda im do łóżka, nie mówi, jak się powinno, a jak nie wypada. Mówi tylko:

jesteśmy ludźmi, jesteśmy równi,

a na każdy najmniejszy przejaw nierówności reaguje alergicznie i nieraz rzeczywiście bardzo agresywnie. Jednak znowu, jak wszędzie, feminizm to idea, a feministami są ludzie. Różni. Nie zawsze mądrzy, nie zawsze oczytani, nie zawsze dysponujący odpowiednimi intelektualnymi narzędziami do zrozumienia idei, której są piewcami. (Najlepszym dowodem jest narzucanie ze ślepym uporem wszystkim kobietom używania feminatywów, mimo że język daje w tej kwestii dużą wolność.)
Reasumując, patriarchat niezależnie od indywidualnych upodobań jest zły, przemocowy i opresyjny, ale zwolenniczki „patriarchalnych ról” spokojnie mogą je wypełniać poza nim. Problemem jest to, że opresyjność patriarchatu nie jest dla nich zrozumiała i nie stanie się zrozumiała szybko. Nie ma nic złego (i też nic dobrego) ani w – upraszczając – „zajmowaniu się domem”, ani w szczerym lubieniu tego czy spełnianiu się w tej roli. Złe, a przede wszystkim nieprawdziwe jest przekonanie, że nasza płeć nas do tej roli predestynuje. I to przekonanie o poddańczości kobiet ma swoje źródło w głębokiej pogardzie do nich. Dlatego też przyzwoici mężczyźni nie są dziś w stanie patriarchatu szanować.

fot. Bożena Szuj

Czasem dzieci

fot. Bożena Szuj

No i the last but not least – dzieci! Sierpień był ostatnim miesiącem mojej pracy w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Z dziećmi zdążyłam się oczywiście mocno zżyć, a obserwowanie ich było dla mnie nieocenionym źródłem wielu przemyśleń. Po pierwsze przemyśleń dotyczących roli, jaką odgrywa szkoła w procesie niszczenia dzieci, przystosowując je na siłę nie do końca wiadomo do czego (bo sformułowanie „prawdziwe życie” jest pojemnym, ale pustym worem). Jan [Urbanik – pomysłodawca i właściciel Biblioteki] podsunął mi książkę przełomową, wywrotową, szokującą i rewolucyjną, mianowicie „Społeczeństwo bez szkoły” Ivana Illicha. Tę cieniutką lekturę trzymałam prawie cały miesiąc, czasem się wobec niej buntując, czasem się nią zachwycając, czasem czytając jedną stronę kilka razy. Idąc do przodu i wracając. Czy Illich snuje w niej utopijną wizję? Trochę tak. Jednak równocześnie niezwykle trafnie wyłapuje wszystko to, co w systemie powszechnej edukacji jest złe, zwracając uwagę na to, jaka jest natura uczenia się; w jaki sposób dzieci i młodzież najłatwiej i najszybciej przyswajają wiedzę, co instytucja szkoły wydaje się konsekwentnie ignorować. I widzi to już w 76. roku! Kolejną znakomitą książką podsuniętą mi przez Jana była „Godzina wychowawcza. Rozmowy o polskiej szkole” Aleksandry Szyłło – zbiór doskonałych wywiadów z nauczycielami, pedagogami, psychologami, wychowawcami. Wywiadów, z których wyłania się obraz szkoły nowoczesnej, przystosowanej do potrzeb uczniów (i rodziców!) z mądrą, wykwalifikowaną kadrą. Wyłania się obraz szkoły, którą można byłoby stworzyć, gdyby zajęły się tym osoby kompetentne. Poczułam się – podobnie jak przy lekturze każdej książki Christel Petitcollin – mniej samotna.
Pamiętam, jak na jednej z terapii grupowych, podsumowując moją opowieść o tym, co uwierało mnie w pracy w szkole, terapeutka zwróciła uwagę na to, że moja narracja sugeruje, że byłam jedyną nauczycielką, która faktycznie rozumiała potrzeby dzieci, a ona sobie myśli, że przecież są bardzo różni nauczyciele. Nie wszyscy aż tak źli. Uciekłam wtedy w swój ulubiony mechanizm obronny, czyli poczucie winy. Bo jak to tak można o sobie, nieskromnie! Tymczasem nie spotykałam się w pracy z wieloma nauczycielami (przychodzącymi tam jedynie na swoje lekcje), a życie sukcesywnie zatruwało mi tylko kilka pań, z którymi pracowałam w tym miejscu na etacie. I po sierpniowej lekturze obu wspomnianych wyżej książek, połączonej zresztą również z czytaniem „Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują” Christel Petitcollin (w której są nota bene nawiązania do kolejnej książki, o której dowiedziałam się od Jana i którą zakupiłam, mianowicie „Prawa naturalne dziecka” Céline Alvarez), uświadomiłam sobie, że owszem, tak – pracowałam niestety w szkole, w której niektóre bardzo istotne kwestie pedagogiczne były oczywiste jedynie dla mnie. To żaden powód do dumy mieć rzeczywiście dobrą intuicję, w momencie, w którym do uzyskania efektów potrzebna jest praca zespołowa. Co z tego, że będę zapamiętana, jako „najlepsza nauczycielka” (choć na pewno nauczycielką polskiego nie byłam wybitną), skoro koniec końców szkoła z takiego odszczepieńca jak ja zrezygnowała? Jednak ogromną nadzieją napełniła mnie świadomość, że myślących w tę samą co ja stronę jest więcej i że może praca na rzecz zmiany systemu szkolnictwa lub/i budowy szkół alternatywnych jest kierunkiem dla mnie.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę utwór rozpoczynający znakomity album Renaissance” królowej Beyoncé. Album, którym zasłuchiwałam się cały sierpień. Ciekawy i intrygujący muzycznie, świeży, energetyczny, inteligentny, przepełniony całkowitą artystyczną wolnością. Oczywiście nadal komercyjny (o wolności choćby zbliżającej się do tego, co robi Björk w przypadku Beyoncé nie da się nawet pomarzyć), ale frapujący i doskonale zrealizowany!

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Moje (Trój)miasto

fot. Bożena Szuj

Kiedy nieubłaganie skończył się lipiec i moja warszawska przyjaciółka przyjechała odebrać od nas swojego/naszego psa, przywiozła mi w podzięce suwenir z wakacji – przepiękną biżuterię z chalcedonem i awenturynem (pozostających w mojej pamięci lactacydem i awanturnikiem). Nie wierzę w magiczną moc kamieni i minerałów. Wierzę w to, co widzę (a i to nie zawsze) – mocą kamieni i minerałów jest więc dla mnie ich piękno. Przyjaciółka, będąca pod wrażeniem mojej sesji zdjęciowej do wpisu „Mięta do rewolucji”, postanowiła sprawić mi biżuterię w kolorze miętowym. Ja natomiast widząc prezent, doznałam olśnienia i zobaczyłam oczami wyobraźni nNi sesję kolejną. Wyśnioną sukienkę i szpilki (znalezione na Vinted) później byłam gotowa do zdjęć na jednej z najpiękniejszych chyba ulic Gdańska – ulicy Mariackiej, bo przecież temat wpisu stał się dla mnie oczywisty.

fot. Bożena Szuj

inNe miasta

fot. Bożena Szuj

Temat stał się dla mnie oczywisty, choć nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek poczuję do jakiegokolwiek polskiego miasta to, co nagle zalęgło się w moim sercu wobec Gdańska. Zacznijmy jednak od początku…
Urodziłam się w Warszawie i tkwiłam tam do dwudziestego piątego roku życia, czyli do końca swojej edukacji. Ta była cenna i ważna, więc trzymała mnie w mieście, którego nie lubiłam od samego początku, i do którego niechęć zaczęła we mnie coraz bardziej narastać. Jak do tego doszło? Nie wiem. Każdy ma podczas dorastania jakieś problemy w domu, jakieś w szkole, jeszcze do tego sercowe a czasami też zdrowotne. Na ogół jednak nie przekłada się to na wrogość do miejsca zamieszkania. Nawet niektórzy potrafią mieć po latach sentyment do starych kątów. Ja go nie mam. Od piątego roku życia cierpiałam na przewlekłe migreny (prawdopodobnie potęgowane bezprawnie dobudowanym do naszej kamienicy transformatorem Telekomunikacji Polskiej, który przylegał do mojego pokoju). Być może to właśnie z ich powodu większości swojego dzieciństwa zwyczajnie nie pamiętam. To, że Warszawy nie lubię, powtarzam bliskim od niemal czterech dekad i mam wrażenie, że jest to dla nich prawda nieprzyswajalna. Spotykam się w odpowiedzi najczęściej z trzema narracjami:

  1. Warszawa jest duża i gdybym mieszkała gdzie indziej (czyt. z dala od transformatora, który bezduszna korporacja, popełniając przestępstwo, umieściła na mojej ścianie!), czułabym się lepiej i na pewno ją polubiła
  2. pewnie mi się tylko wydaje, że Warszawy nie lubię (poproszę Partnera o zaprojektowanie mi takiego nagrobka: „umarła w wieku 99 lat i całe życie pewnie jej się tylko wydawało, że nie lubi Warszawy”)
  3. Warszawa wcale nie jest brzydka, bo przed wojną była piękna, tylko ją zburzono – rzeczywiście argument, który jest w stanie przekonać każdego współczesnego estetę.

Więc jeśli miałabym podjąć ostatnią już próbę wytłumaczenia, dlaczego nie lubię tego miasta, napisałabym, że za każdym razem, kiedy je odwiedzam, czuję, że mierzi mnie każda jego cząstka. Że mnie przytłacza jakąś gigantyczną i niezrozumiałą dla mnie samotnością i pustką. Czuję w nim, jak w żadnym innym, że tonę.

[…] podczas tonięcia człowiek nie jest zwykle w stanie wezwać pomocy, gdyż całą swoją energię zużywa do oddychania lub utrzymania głowy nad wodą. Dodatkowo dostająca się do dróg oddechowych woda może wywołać skurcz, który całkowicie uniemożliwia wołanie o pomoc.

„Utonięcia – jak tonie człowiek”

Ten opis najbardziej adekwatnie opisuje pierwsze dwadzieścia pięć lat mojego życia. Warszawę odbieram jak miejsce, które powinno mnie chronić, kiedy byłam mała, ale które kneblowało mi usta i uniemożliwiało wzywanie pomocy, kiedy jej potrzebowałam. A potrzebowałam jej we wszystkich relacjach, bo nie potrafiłam tworzyć zdrowych. W każdej zlewałam się z drugim człowiekiem w jedno, co było dla mnie śmiertelnie niebezpieczne.

fot. Bożena Szuj

Przeprowadzka do Zakopanego była oczywista – mieszkanie po moim dziadku w rodzinnej kamienicy stało puste, ja potrzebowałam pójść na swoje, Zakopane zawsze lubiłam, a do tego dostałam nobilitującą propozycję pracy w Teatrze Witkacego. Zaczynałam nowy, fascynujący rozdział w swoim życiu. Kiedy już ruszył proces przeprowadzkowy, okazało się, że owszem, posada na mnie czeka… jeśli nie mam nic przeciwko temu, że przez dziewięć miesięcy będzie na zasadach wolontariatu. Jako dziecko krwiożerczego kapitalizmu, miałam. Potem było już tylko gorzej, choć przez ponad dziesięć lat tego nie dostrzegałam. Rozczulało mnie, że już po pięciu latach zaczynają mnie tu traktować jak swoją, choć „swoja” byłam w jednej czwartej zawsze, jako – chciał nie chciał – wnuczka pełnokrwistej góralki i córka pół góralki. (Co ciekawe, mój lwowski dziadek, do końca swojego życia był dla górali nie do końca swój, choć jeśli ktoś dopuścił się tu mezaliansu, to właśnie on, dając swoje szlacheckie nazwisko wykształconej góralce). Dziś ten lokalny nacjonalizm mnie ani nie zachwyca, ani nie śmieszy, a coraz bardziej drażni. To wszystkie nasze kompleksy w pigułce. I moje (skoro zaskarbiona po pięciu latach przychylność pani w mięsnym mogła stać się dla mnie powodem do dumy), i tego miejsca, skoro szanuje się tylko to, co swoje, a wszelkie odmienne traktowane jest ze sporą rezerwą i podejrzliwością.
Nieodległy Kraków, niby niebrzydki, niby klimatyczny, niby tętniący pełnym uroku miejskim życiem, okazał się dla mnie z bliska jeszcze bardziej problematyczny niż wcześniej. Uważam go za ciężkostrawne miasto z pretensjami. Miasto wysoko uniesionych głów, patrzących jednak w niewłaściwym kierunku, bo nie przed, ale za siebie. Tak, od XI do XVIII wieku stolica Polski. Pamiętamy! A jeśli nie, to i tak przypomni nam o tym człowiek najodważniejszej męskiej fryzury – Andrzej Sikorowski. Moknący od lat na Brackiej Grzegorz Turnau wzbudzi w nas opiekuńczość, wspomnienie czasów świetności Teatru Słowackiego czy Piwnicy Pod Baranami wywoła wzruszenie,  a deser w Jamie Michalika zapewni co najmniej kilkuminutowy orgazm. Może z tego wszystkiego nawet zarzucimy szalik i zwiedzimy wszystkie trzysta sześćdziesiąt kościołów, ale jeśli już będziemy chcieli się dostać do szpitala psychiatrycznego (nie sugeruję, że z tego powodu) do Kobierzyna, trafimy na opisywaną przeze mnie panią kierownik z piekła rodem, którą tolerują i władze szpitala, i władze miasta, choć szkodzi pacjentom, na co dostaję coraz więcej świadectw, bo kontaktują się ze mną jej kolejne ofiary.
Miastem, w którym nie mieszkałam długo, ale było dla mnie odkryciem, okazał się Poznań. W przeciwieństwie do stolicy odebrałam je jako miasto przepełnione tlenem, przestrzenią, nowoczesnością. (Z tym zastrzeżeniem, że oczywiście w porównaniu z Małopolską Warszawa jest bardzo nowoczesna. Jej duchotę odczuwam z innego niż konserwatyzm powodu.)
Wiele lat myślałam, że po prostu wolę wioski, że miasta są z założenia czymś obcym i dziwnym dla ludzkiej natury. Przynajmniej dla mojej natury. Potem poznałam całkiem dobrze Wiedeń, Budapeszt, wspomniany Poznań; zachwyciłam się przepięknym Lwowem. Zrozumiałam, że wcale nie musi tak być. Podchodziłam do tej myśli ciągle jednak z pewną dozą nieufności.

fot. Bożena Szuj

Trójca nieświęta

fot. Bożena Szuj

Trójmiasto, choć położone stosunkowo niedaleko od Warszawy (przynajmniej w porównaniu z Zakopanem, do którego jeździliśmy regularnie), pozostawało dla mnie przez całe dzieciństwo i wczesną młodość nieodkrytym lądem. Kiedy wybieraliśmy się z rodzicami nad polskie morze, destynacją były miejscowości wypoczynkowe na Kaszubach. Takie, w których po sezonie życie całkowicie zamiera. Dopiero przeprowadzka do Zakopanego sprawiła, że poczułam dotkliwą nieobecność Bałtyku i podczas każdego przyjazdu do Warszawy aranżowałam sobie podróż autobusową do Trójmiasta. Wyjeżdżałam z Warszawy o świcie, wracałam w nocy. Gdańsk stanowił dla mnie punkt przesiadkowy, a miejscem docelowym była sopocka plaża pełna fascynujących mnie łabędzi. Gdyni nie odkryłam. (Może z wyjątkiem przepięknego molo w Orłowie.) Wracałam z jodem w płucach i pięknymi zdjęciami w aparacie.
Po raz pierwszy przyjechałam do Trójmiasta na dłużej dopiero trzy lata temu z moim pochodzącym z Gdańska Partnerem. Zaznałam najpierw krótkiego (bodajże dwutygodniowego) życia tutaj. W kolejnych sezonach moje pobyty się wydłużały, a rozumienie tego miejsca wzrastało. Szybko stało się dla mnie jasne, że Sopot – jako miasteczko typowo rozrywkowe, z bardzo też ciekawą i charakterystyczną architekturą – jest fantastyczny w małych dawkach. (W im mniejszych, tym bardziej fantastyczny.) Gdynię najpierw omijałam szerokim łukiem. Potem zaczęłam ją poznawać i najpierw tolerować, potem akceptować, a na końcu nawet pewne jej zakamarki lubić. Jednak od początku czułam, że Gdańsk nie ma sobie równych. Stateczny, oddychający historią (tą rebeliancką), dumny, niezależny, wyjątkowy.

fot. Bożena Szuj

Jesteś z Gdańska?
Nie, z Wrzeszcza.

fot. Bożena Szuj

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam od swojej uroczej Teściowej, że „wróciła z Gdańska” – a mówiła mi to przed swoim gdańskim domem, – pobiegłam co sił w nogach do Partnera, żeby poinformować go o niepokojącym symptomie być może poważniejszych problemów z jej zdrowiem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ten ze stoickim spokojem stwierdził:

– No tak, rzeczywiście była dziś w Gdańsku.

Natychmiast poddałam więc w wątpliwość swoją orientację w terenie, ale po szybkim przemyśleniu byłam nadal pewna, że nie jesteśmy ani w Sopocie, ani w Gdyni. Gdzie więc byliśmy?

– Yyyy, to gdzie jesteśmy teraz? – zapytałam.
– We Wrzeszczu.
– Ale to przecież dzielnica Gdańska, więc gdzie pojechała Twoja mama, jadąc „do Gdańska”, skoro wyruszała z dzielnicy Gdańska?
– Nie no, wiadomo, że jesteśmy w mieście Gdańsku, ale ona pojechała do Gdańska. Do centrum. Jejku, w Warszawie, jak jedziesz do centrum, to nie jedziesz „do Warszawy”?
– Oczywiście, że nie! Jaki sens miałoby jechanie do Warszawy, kiedy jest się w Warszawie?
– Jesteście dziwni.
– Wy też.

– gdańskie kochanków rozmowy

W ten sposób dowiedziałam się, że ludzie z Gdańska, jeżdżąc „do Gdańska”, mają na myśli ścisłe jego centrum – Długi Targ, pełniący kiedyś funkcję rynku, gdzie mieści się słynna Fontanna Neptuna, Ratusz Głównego Miasta, stary port nad Motławą czy Wyspa Spichrzów. Urocze uliczki (w tym moja ukochana Mariacka), piękne zabytki oraz nowoczesne budownictwo o podobnym charakterze zabudowy są ujmujące. Przed sezonem i po nim. I – podobnie jak Sopot – im rzadziej odwiedzane, tym bardziej ujmujące. Podczas wakacji, a zwłaszcza w trakcie trwającego na ogół trzy tygodnie Jarmarku Dominikańskiego, Gdańsk rozumiany jako centrum mnie męczy.

fot. Bożena Szuj

zakotwiczenNie

fot. Bożena Szuj

Podczas tegorocznego kilkumiesięcznego pobytu zrozumiałam, że poważne, interesujące i stymulujące intelektualnie prace mogę dostać (m.in. nowo odkryta branża elektroniczna) i wykonywać, jedynie mieszkając tu na stałe. Czy myśl o przeprowadzce paraliżuje? Oczywiście, że tak. Jednak jakiś głos w środku podpowiadał mi, że po raz pierwszy znalazłam miasto, do którego mogłabym przynależeć. Ze zdziwieniem odkryłam, że zaczęłam zapuszczać tu korzenie, z którymi na ogół jestem bardzo ostrożna. Nie lubię się wiązać, wikłać, zatapiać.
Mój Gdańsk to przede wszystkim piękny Wrzeszcz, a mówiąc ściślej Strzyża. Miejsce, które przywodzi mi na myśl i Los Angeles, i Thassos, i w minimalnym stopniu nawet rodzinną warszawską Starą Ochotę, z tym że bez tego jej geriatrycznego capu. Wysmakowaną nowoczesność serwuje pobliskie osiedle Garnizon, gdzie można wybrać się do restauracji (co najmniej trzy są wybitne) i w jej ogródku poczuć się jak na wakacjach. Natomiast nic nie równa się ze starą zabudową Strzyży, krętymi uliczkami położonymi na Wzgórzach Morenowych doprowadzającymi pod sam Trójmiejski Park Krajobrazowy.
Mój Gdańsk to też bezpieczne poruszanie się niemal wszędzie rowerem, plaża w Brzeźnie (tak, miejska i żadna wyjątkowa, ale mi jakoś bliska), Jelitkowo i piękny Park Jelitkowski. Mój Gdańsk to też – dzięki ostatniej mojej wyjątkowej pracy – trasa Zaspa – Stogi. Mijanie terenów portowych położonych wzdłuż Martwej Wisły za każdym razem robiło na mnie ogromne wrażenie. Wreszcie mój Gdańsk to też Puszcza Darżlubsko-Oliwska (nazywana przez mojego Partnera Daszdupsko-Oliwską), której bliskość mnie zachwyca.
Mój Gdańsk to oczywiście również ludzie. Tutaj jestem zdecydowanie mniej introwertyczna i pozamykana na bliźnich. Nadal potrzebuję swojej przestrzeni i samotności, ale socjalizowanie się wychodzi mi już coraz lepiej. I – co najciekawsze – nie jest aż takie przerażające, jak się zawsze obawiałam. Regularne spotkania z bliskimi, wspólne jedzenie i picie, a nawet gry planszowe to rytuał dla mnie nowy, ale przemiły i okazuje się, że jakoś mi potrzebny. W pracy miałam z kolei nie tylko inspirującego, fantastycznego Szefa, ale też cudownych, mądrych współpracowników, od których codziennie mogłam się uczyć. Tak samo zresztą jak od dzieci, którymi miałam przyjemność się opiekować w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Mój Gdańsk to codzienne odnajdywanie w sobie wewnętrznego spokoju. Miasto, które ani nie pogłębia mojego lęku, ani nie próbuje mnie na siłę z trwania w nim wydostać. Miasto, które jest wolnością.

fot. Bożena Szuj

P.S. W Gdańsku mieszka też nasz narodowy skarb – Tymon Tymański. Odwiedzanie go jest dla mnie zawsze ważnym przeżyciem artystyczno-duchowym. Za zgodą Maestro umieszczam więc nagraną przeze mnie dzisiaj (i wykonaną przez Tymona na moją prośbę) jego najnowszą piosenkę „Zenon Martyniuk”. Piosenkę, której znakomity jak zawsze tekst uświadamia mi, że są w tym mieście  ludzie (nawet całkiem niemało), myślący w tę samą co ja stronę. Budujące!

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Hel yeah, czyli kilka słów o dyscyplinie oraz o Bibliotece Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”

fot. Bożena Szuj

Jeszcze w czerwcu wybraliśmy się z Partnerem na Hel, gdzie powstała sesja ilustrująca dzisiejszy wpis. Od Chałup przejechaliśmy całkiem spory kawał na rowerach, co było fantastycznym doświadczeniem. Sezon turystyczny jeszcze na szczęście w pełni nie ruszył i mogliśmy się naprawdę nacieszyć tym pięknym miejscem.
Wracanie w jedną z najjaśniejszych nocy wzdłuż brzegu Zatoki Puckiej było niezwykle romantycznym przeżyciem. Niemal całkowita cisza, w której jechaliśmy, była niestety od czasu do czasu przerywana moim soczystym „noż kurwa!”, gdyż po drodze udało mi się zgarnąć rzęsami i resztkami błyszczyku z ust większość świeżych pajęczyn, co wspominam już z mniejszym rozrzewnieniem. Ale fakt faktem – było magicznie.

fot. Bożena Szuj

Lipiec w skrócie

fot. Bożena Szuj

Po emocjonującym maju i wyczerpującym psychicznie czerwcu nastał zdecydowanie spokojniejszy lipiec. Weszłam w niego z umową (na dwa najbliższe miesiące) o pracę w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. O pracę u najmądrzejszego i najwspanialszego Szefa, jakiego kiedykolwiek miałam, no i przede wszystkim pracę z dziećmi. Do tego jeszcze ostatniego dnia czerwca przyjechał do nas Kochi – opisywany już rok temu piesek mojej warszawskiej przyjaciółki – i został do samego końca lipca. Rozstanie oczywiście rozdarło nam serca, ale cofnijmy się na razie do początku lipca. Upragniona praca od poniedziałku do piątku z wolnymi weekendami i przemiłą atmosferą. Taka, w której widziałam głęboki sens (i jeszcze dodatkowo nikt mnie nie okradał!). To było jak sen. „A jednak da się”, powtarzałam sobie. „A jednak to wszystko, co sobie wymarzyłam i do czego dążyłam, okazało się realne”. Napełniłam się niesamowitym wewnętrznym spokojem. Ponieważ pracowałam tylko na pół etatu, mogłam więcej czasu poświęcić psu. A ten, bez względu na to, czy wracałam po pięciu godzinach nieobecności (dojazdy na odległe Stogi zabierały trochę czasu), czy po kwadransie spędzonym w sklepie, cieszył się tak, jak byśmy się nie widzieli całe lata. Szaleństwo! Okazywał obsesyjną, wręcz rozpaczliwą radość, która rozkładała mnie na łopatki. Zresztą nie tylko w przenośni, bo nasze przywitania zawsze kończyły się wspólnym runięciem na łóżko. W pracy z kolei bardzo szybko zjednałam sobie dzieci i te również zaczęły wtulać się we mnie szczęśliwe na powitanie i smutne na pożegnanie, co mnie za każdym razem rozczulało.
Reasumując, lipiec dał mi odsapnąć od dramatów świata, którego nie uważam za swój (zachłanność na pieniądze, zależność od osób, które – gdyby nie konieczność zarobku – nigdy nie znalazłyby się w gronie moich nawet najdalszych znajomych). Pomógł mi się też skupić na rzeczach naprawdę ważnych. Dostałam pracę, której atrakcyjność z pewnością nie tkwi w wysokości zarobków. Co jest zresztą fantastycznym odsiewem osób przypadkowych. Choć z różnych powodów zespół zdążył się kilka razy zmienić, zawsze łączyło go jedno – szczere powołanie do pracy z dziećmi, podejście do nich i autentyczna troska, by pokazać im, że można porozumiewać się bez przemocy.

fot. Bożena Szuj

Świetlica Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”

fot. Bożena Szuj

Gdzie tak naprawdę pracuję i co ma świetlica do biblioteki? Otóż Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” zapoczątkował prywatny księgozbiór mojego wspaniałego Szefa Jana Urbanika, o którym wspominałam już we wpisie „Mięta do rewolucji”. Dziś – wzięty pod skrzydła specjalnie utworzonego stowarzyszenia – zbiór liczy trzydzieści jeden tysięcy książek! Pierwotnym planem Jana było otworzenie na emeryturze antykwariatu, lecz po przyjrzeniu się swojej kolekcji zauważył, że jej siła tkwi nie tylko w merytorycznej wartości każdej z książek, ale przede wszystkim w spójnej całości, jaką razem tworzą. Całości, którą „szkoda byłoby rozpirzyć”. Tak powstała biblioteka społeczna

bez ani jednego kryminału i ani jednego romansu,

jak oznajmił mi z wielką dumą Jan podczas naszego pierwszego spotkania. Swoją drogą zbiór zapiera dech w piersiach. Najwięcej znajdziemy tu dzienników, pamiętników i listów oraz biografii. Drugim co do wielkości potężnym działem jest psychologia, edukacja, wychowanie i szkoła. Trzecim – nauka i technika, czwartym socjologia, a piątym malarstwo, architektura i sztuka. Imponuje też zbiór z zakresu religioznawstwa oraz moja ukochana filozofia.
Biblioteka nie jest jednak miejscem nastawionym wyłącznie na nałogowych czytelników, bibliofili i osoby poszukujące konkretnych tytułów, a zamkniętym na innych. Od jej powstania (czyli przeszło szesnastu lat) odbyło się tu już ponad siedemset koncertów! Miłośnicy kryminałów i romansów mogą je kupić w cenach (wahających się od złotówki do piętnastu złotych), wspierając tym samym to niezwykłe miejsce, które wyprzedaje przynoszone doń książki przypadkowe. Mieszkańcy Stogów (oraz przyjezdni) mogą skorzystać też w Bibliotece z „przysług sąsiedzkich”, czyli kserowania, skanowania, a nawet faksowania za symboliczną opłatą, która również pomaga Bibliotece się utrzymać. Jest tu kilka stanowisk komputerowych, z których można odpłatnie skorzystać, na zasadzie dawnych kafejek internetowych. Jednak w dobie smartfonów mało kto jest tym zainteresowany. Komputery służą więc przede wszystkim dzieciom (dla których zresztą zostały zakupione), bo w rozbudowanym, składającym się z kilku sporych pomieszczeń budynku biblioteki jest też świetlica dla nich. Przychodzą tu w wakacje. Podczas trwania roku szkolnego mogą przychodzić po szkole, albo na wagary, bo nikt ich tu z tego nie rozlicza. Świetlica jest miejscem, w którym mają czuć się dobrze. Do ich dyspozycji oprócz komputerów (w limitowanym czasie) pozostaje mnóstwo puzzli, gier (nie tylko planszowych), zabawek, rozstawiany codziennie na zewnątrz stół do ping-ponga i rozwieszana na gałęzi rozłożystej brzozy huśtawka. Mogą też korzystać ze sporej sali sportowo-muzycznej, w której można poszaleć na materacu oraz pouczyć się gry na fortepianie i perkusji. Do niedawna nie miały tylko opiekującej się nimi w pełnym wymiarze godzin załogi. Zmienił to hojny sponsor – Baltic Hub Container Terminal Sp. z o.o., dzięki któremu trwał w czerwcu nabór do pracy w świetlicy i dzięki któremu (nie bez pewnych zawirowań) udało mi się dostać w tym niesamowitym miejscu pół etatu na lipiec i sierpień.

fot. Bożena Szuj

„Łapcie dzieci i dawajcie im skrzydła”

fot. Bożena Szuj

Jedyną wskazówką, którą dostaliśmy od Jana (opiekujemy się dziećmi obecnie we trójkę) była ta, że

łapiemy dzieci i dajemy im skrzydła.

Absolutna swoboda i nasza, i dzieci. Mamy obserwować i szukać rozwiązań, które będą niekoniecznie efektowne, ale koniecznie efektywne. Przy pełnej świadomości, że efektów nie zobaczymy nigdy (bo będą widoczne dopiero za kilka lat, jeśli w ogóle), kroczyliśmy po omacku, sprawdzając, co działa, a co nie działa. Nieprzekraczalną granicą był opór dzieci. Nieprzekraczalną granicą dla wszystkich. Względem wszystkich. Oznacza to zarówno nieustanne powtarzanie dzieciom, że jeśli inne dzieci czegoś nie chcą, to tego nie robimy „bo my chcemy”, jak i umiejętność odpuszczania, kiedy dziecko wyraźnie komunikuje, że nie chce, żeby teraz mu czytać, nie chce uczestniczyć w zajęciach plastycznych czy muzycznych. I ta umiejętność odpuszczania – zarówno zresztą wobec dzieci, jak i dorosłych – stanowi dla wielu ludzi gigantyczny problem. A jest w zdrowych relacjach kluczowa.
Naszą rolą było dawanie przykładu, bycie ciepłym i empatycznym. Stawianie – kiedy trzeba – zdrowych granic i przekazanie dzieciom werbalnie i niewerbalnej prostej prawdy:

najważniejsze jest Twoje szczęście – naucz się osiągać je tak, żeby w żaden sposób nie krzywdzić i nie ranić innych ludzi.

fot. Bożena Szuj

Dyscyplina

fot. Bożena Szuj

Tak więc tematem przewodnim lipca stało się dla mnie zagadnienie dyscypliny. Z jednej strony miałam w domu przesłodkiego i przekochanego, ale znerwicowanego, przebodźcowanego, nieprzewidywalnego psa (takiego, który ciągnie na spacerach, oszczekuje przypadkowe osoby, a na niektóre nawet rzuca się z zębami), a z drugiej gromadę dzieci w przedziale wiekowym 5 – 13, które czasem walczyły ze sobą o dominację w sposób, na który nie mogliśmy się zgodzić, bo był krzywdzący dla innych. Pamiętam, jak jechaliśmy z Kochim samochodem. Ja siedziałam z nim z tyłu, a on zaczął lizać szybę. Odsunęłam go, tłumacząc mu, jak człowiekowi – którym przecież nie jest – dlaczego lizanie szyby jest niewskazane i wtedy sobie uświadomiłam, że dokładnie ten sam monolog raz już wygłaszałam – tego samego dnia rano podczas świetlicowej wycieczki, kiedy dwóch siedmiolatków zaczęło lizać szybę autobusowej wiaty. Potem liczne podobieństwa sytuacji w domu z pieskiem i w pracy z dziećmi wydały mi się uderzające. Oczywiście inaczej wychowuje się psy, a inaczej dzieci, jednak kluczem i tu, i tu, jest pokazanie właściwych wzorców i bycie w tym konsekwentnym.  Równie ważne wydaje mi się też danie przestrzeni osobie wychowywanej do bycia sobą. Przestrzeni, w której zrozumie, co jest esencją jej prawdziwej natury, a z czego może łatwo zrezygnować.
Nie wydaje mi się, żeby istota notorycznie krytykowana i karcona umiała łatwo znaleźć jakąkolwiek motywację do zmiany, a ta jest konieczna, jeśli zmiana ma być trwała. Owszem, można ją pewnie w jakiś sposób wytresować. (To słowo w kontekście wychowywania dzieci usłyszałam zresztą we wczesnym dzieciństwie w formie bardzo raniącego tekstu, który pozostawił we mnie do dziś odczuwalną bliznę.) Jednak czy na tym nam zależy? Na (zostawiając już psy) tresowanym społeczeństwie? Skutki przemocowego wychowania poprzednich pokoleń wszyscy widzimy w politycznych decyzjach podejmowanych przez większość. Jeśli tolerowaliśmy przemoc naszych rodziców i nauczycieli, przyjmując ją za oczywisty krajobraz naszego dorastania, łatwiej wybierzemy na najwyższe w tym kraju stanowiska głupców przepełnionych nieudolnie skrywaną pogardą do swoich wyborców. Głupców dla własnych małych interesów zmieniających nasz kraj w państwo  totalitarne.
Jeśli w zmienianiu tego społeczeństwa chcemy być efektywni, trzeba zająć się tylko dziećmi, w których jest jedyna nasza nadzieja. Rakiem toczącym nasze społeczeństwo są kompleksy i wypracowana przez kościół nieumiejętność polubienia samego siebie, które jest kluczem do wszystkiego. Inni ludzie są dla nas tylko lustrami. To, co nas w nich drażni, drażni nas w nas samych. Łatwiej jest skupić się na nich, opowiadać (na ogół zresztą osobom trzecim), jak tamci „powinni się zachować”. Zdecydowanie trudniej jest przyjrzeć się temu, co nas w innych triggeruje i dokopać się do odpowiedzi na najtrudniejsze pytanie: dlaczego nas triggeruje? Ta trudna i wymagająca praca nad sobą ma jednak głęboki sens, bo… jest właśnie efektywna. Utyskiwanie na innych nie przynosi żadnych efektów. Nikt od naszego narzekania niczego w sobie nie zmieni. Jednak jeśli z czułością i troską (a nie w pokutnym worku) zrozumiemy, o co nam naprawdę chodzi, jak jesteśmy poranieni, co nam służy, a co nie, będziemy reagować na otaczający nas świat mądrzej. Nie tracąc energii na to, na co nie mamy wpływu i oddając się temu, na co wpływ mamy.
Jak więc jest z tą dyscypliną? Na razie myślę, że możemy ją stosować tylko i wyłącznie w stosunku do samych siebie. Możemy, a nawet powinniśmy od siebie wymagać, rozwijać się, stawiać sobie poprzeczkę coraz wyżej. Nie możemy jednak dyscyplinować innych ludzi, nawet tych najmłodszych, pozostających pod naszą opieką. Wskazanie granic jest konieczne, jak najbardziej. Umawiamy się wspólnie na niektóre zasady, inne narzucamy z góry (jak chociażby zakaz przemocy fizycznej i psychicznej). Ustalamy też konsekwencje, jakie niesie ze sobą nieprzestrzeganie tych zasad. Możemy stać obok, asekurować, pomagać najmłodszym w nieprzekraczaniu granicy, uświadamiać, że się właśnie do niej zbliżają. Nie możemy jednak podejmować za dziecko decyzji, czy istniejącą granicę przekroczyć, czy nie. Łatwo ulec złudzeniu, że dzięki naszej przewadze fizycznej czy możliwości wydania z siebie krzyku, który może małego człowieka przerazić, możemy dziecko do czegokolwiek zmusić. W rzeczywistości nie mamy takiej mocy. I rzecz jasna w sytuacjach zagrożenia życia lub zdrowia trzeba działać szybko i zdecydowanie, jednak większość czujących istot, jeśli są zdrowe, posiada instynkt samozachowawczy i nie trzeba ich długo uczyć, jak uchronić się przed niebezpieczeństwem. (A nawet, jeśli trzeba, można robić to z poszanowaniem ich godności i nietykalności fizycznej.)

fot. Bożena Szuj

Praca z dziećmi

fot. Bożena Szuj

Wszystkim pragnącym znowu mi zarzucić, że „popracowałam w szkole tylko rok, więc co ja tam wiem” lub że nie mam własnych dzieci, więc to piękne teorie bez pokrycia w rzeczywistości, mam do powiedzenia jedno: owszem, pracowałam aż rok w jednej z najbardziej zdegenerowanych, głupich i niebezpiecznych instytucji, jaką jest szkoła. Owszem, nie mam własnych dzieci, być może dzięki czemu mam więcej czasu i energii na zgłębianie wielu pedagogicznych i psychologicznych zagadnień. Jednak nie jestem aż tak oderwana od rzeczywistości, żeby nie rozumieć, że mądre wychowywanie dzieci nie ogranicza się do powiedzenia jednej ważnej rzeczy raz. Dotarcie do dziecka krętymi ścieżkami kroczy. Każdy z nas, świetlicowych opiekunów, powtarza jak mantrę naszym podopiecznym świetlicowe zasady. Z jednej strony stosujemy metodę zdartej płyty (nie można się bić, przepychać, przezywać, grać na komputerze dłużej niż godzinę, itd.), z drugiej obserwujemy, z czym konkretne dziecko ma problem i próbujemy dotrzeć do niego indywidualnie poprzez rozmowę. Bardzo istotne jest nazwanie jego emocji. Czy czuję się co najmniej głupio, kiedy do czerwonego z wściekłości, zaciskającego piąstki, klnącego siedmiolatka, mówię: „widzę, że jesteś bardzo zły”? Tak, bo wiem też, że jest nieprzeciętnie inteligentny i na logikę z pewnością wie, że „jest bardzo zły”. Jednak wierzę, że pokazanie mu w tak kryzysowej i trudnej dla niego sytuacji, że nie jestem jego wrogiem i że rozumiem, co nim targa, może mu w przyszłości pomóc być dla siebie wyrozumiałym i dobrym.
Czy czuję, że poniosłam wychowawczą klęskę, kiedy niecałą minutę po wygłoszeniu do pewnego dziesięciolatka tyrady o tym, że nie możemy dotykać osób, które nie wyrażają na to zgody, on wkłada koledze ołówek do ucha, wszczynając w ten sposób awanturę? Czuję. Ale z drugiej strony wybór, czy mnie posłuchać i dać się przekonać, czy nie, leży po jego stronie. Moim zadaniem jest uświadamiać, nie dopuszczać do momentów krytycznych, a w razie ich nastania przypominać o konsekwencjach niedostosowania się do świetlicowych zasad. Nie ma nic gorszego niż pokrzykiwania i kary. I nic mniej efektywnego. W ten sposób pokazujemy dzieciom tylko własną bezsilność. Tego zresztą uczę dzieci. Że krzyk jest oznaką słabości.
Wszyscy pracownicy świetlicy praktykują i pokazują najmłodszym komunikację bez przemocy. Niektóre dzieci wyrobiły w sobie złe nawyki i psocą, żeby zwrócić na siebie uwagę. Niesamowite jest obserwowanie ich, kiedy oczekują patologicznych zachowań z naszej strony (krzyku, bicia), a dostają… słowa wsparcia:

Jesteś fantastycznym dzieckiem, ale to, co zrobiłeś, było bardzo zasmucające… Pogadamy o tym?

Widzę, że coś się w Tobie dzieje. Opowiesz mi o tym, czy chcesz na razie pobyć sam?

Na takie zachowanie nie możemy się w świetlicy zgodzić, bo rani inne dzieci i nie jest wcale fajne. Opowiedz mi, co się wydarzyło, że się tak zachowałeś.

Niemal zawsze wyciąga im to dywanik spod nóg. I mam głęboką nadzieję, że w przyszłości zaowocuje.
Ponieważ mamy okres wakacyjny, znów internet zalewają durnowate artykuły o tym, że „wszędzie dzieci – w restauracjach dzieci, na wyjazdach dzieci, w pociągach i samolotach dzieci”. I że „są głośno, że biegają, są rozpuszczone, a rodzice nie reagują”. Jestem jak najbardziej za tym, żeby dostępne były zarówno restauracje, jak i hotele, do których dzieci nie są wpuszczane. Tak samo, jak niektóre miejsca mają tzw. strefy ciszy. Jednak przestrzeń publiczna jest dla wszystkich i warto pamiętać, że dzieci po pierwsze mają prawo się w niej pojawiać, a po drugie dopiero się kształtują i rozwijają. Nie mamy wpływu na ich dorosłych, często irytujących nas swoją kulturą osobistą rodziców. Jednak alergiczna reakcja na jakiekolwiek dzieci jest przejawem zdziczenia. I nasze osobiste wybory lub sytuacje (brak chęci lub niemożność posiadania potomstwa) nie ma tu naprawdę nic do rzeczy. Nie musimy decydować się na dziecko, żeby spoczywała na nas odpowiedzialność za małego człowieka. Potrzeba całej wioski aby wychować dziecko, jak głosi słynne powiedzenie. Dzieci, żeby się prawidłowo rozwijać, potrzebują naprawdę wielu różnych dorosłych wzorców. Kogoś, kto je obroni na ulicy, kiedy padną ofiarą przemocy (nawet ze strony własnych rodziców). Kogoś, kto się do nich bezinteresownie uśmiechnie, kiedy coś zbroją, albo zapyta, co się stało, kiedy zobaczy ich zapłakanych. Dzieci (te narodzone!) są naszą polisą na lepsze jutro, ale też przepustką do zrozumienia samych siebie. Nie trzeba pragnąć rodzicielstwa, by zrozumieć potrzebę kontaktu z dziecięcą częścią nas samych. W której nota bene na ogół leży przyczyna wszelkich triggerów, o których pisałam wyżej. A dzieci (wszystkie) są lustrem dokładnie dla naszej dziecięcej części. Postrzeganie więc ich wyłącznie jako odrębnego, niewygodnego, hałaśliwego tworu pozbawionego uczuć i seksualności (mam głębokie przeczucie, że w tym ostatnim kryje się przyczyna wielu problemów) jest dowodem na brak sterapeutyzowania. A to jest niezbędne, żebyśmy – jako społeczeństwo – ruszyli z niebezpiecznego miejsca, w jakim się znaleźliśmy.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser, trochę w ramach żartu, łączę słodką landrynkę Janet Jackson.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Mięta do rewolucji

fot. Bożena Szuj

Wszystko zaczęło się od tego, że kupiłam kubek. A nawet nie kubek, tylko słoik ze słomką w pobliskim sklepie z estetyczną taniochą. Nastały fale gorąca, a wraz z nimi przemiła konieczność chłodzenia mrożonych herbat, kaw i lemoniad kostkami lodu. Chciałam mieć własny słoik z uszkiem zakręcany kolorową nakrętką, z której sterczy dumnie słomka. Taki, po który miło byłoby sięgać podczas lektury połączonej z opalaniem na naszym nasłonecznionym tarasie. W sklepie spośród wielu kolorów (zakrętek i słomek) najbardziej urzekł mnie kolor miętowy. W domu szybko przypomniało mi się, że mam też lakier do paznokci w tym samym odcieniu. Dzielił mnie więc tylko krok od nieuniknionej katastrofy – kolejnej wizji sesji zdjęciowej, rozgrzeszającej dokonywanie internetowych zakupów. Miętowe legginsy, bluzę, szpilki i torbę plażową później byłam gotowa na zapozowanie z morzem, jakie całkiem niedawno, oczarowana, odkryłam – w magicznej jego porannej odsłonie.
Nie wiedziałam jeszcze, o czym będzie wpis tą sesją ilustrowany. Cały czerwiec, trzymający mnie na dystans od strefy mojego komfortu, wszystkie jego nieoczekiwane zwroty akcji, skrajne emocje, których w jego trakcie doświadczyłam i w końcu zmierzenie się z esencją siebie samej uzmysłowiły mi jedno – czuję miętę do rozpętywania rewolucji. Jak bym się nie starała dopasować, wpłynąć na dobre samopoczucie otaczających mnie osób czy zasłodzić ich swoją grzecznością, siedzi we mnie rebeliantka, która prędzej czy później wyskoczy jak filip z konopii.

fot. Bożena Szuj

Praca, praca i po pracy

fot. Bożena Szuj

Jeśli chodzi o moją rozpoczętą wraz z początkiem maja karierę kelnerską, zacytuję (niestety z głowy, bo książka została w Zakopanem) swoją ukochaną Laurie Anderson:

Postanowiłam w końcu rzucić tę pracę. Co prawda nie przed tym, kiedy mnie zwolnili…

– Laurie Anderson „Język przyszłości” (opowiadanie „O uczeniu historii”)

Z wielu prac byłam wyrzucana w atmosferze większego lub mniejszego skandalu, ale dopiero w czerwcu tego roku dołączyła do nich branża turystyczno-gastronomiczna. Cofnijmy się jednak w czasie. Kiedy w pierwszym tygodniu mojego pobytu nad morzem dostałam posadę kelnerki w przecudnie położonym miejscu i w przemiłym zespole, byłam niezwykle szczęśliwa. Bardzo ważne było dla mnie szybkie wdrożenie się i podpisanie umowy (ciągłość ubezpieczenia, konieczność wypisania się z zakopiańskiego Urzędu Pracy oraz rozpoczęcie zarabiania pieniędzy). Brak stresu wynikającego z tarć ze współpracownikami sprawił, że mogłam przyswoić całkiem dużo wiedzy w stosunkowo niedługim czasie i skupić się na pilnowaniu formalności. I tu nastąpił pierwszy zgrzyt. Najpierw opóźnianie terminu podpisania umowy, a później postawienie mnie przed faktem dokonanym, że umowa ta nie będzie ani zgodna z prawem (z co najmniej kilku powodów), ani uczciwa wobec mnie. Pamiętam, jak poszłam na pobliską plażę i popłakałam się z bezsilności. Nic nie powinno mnie zdziwić, w końcu przyjechałam tu z Zakopanego, gdzie – jak głosi pewne mądre powiedzenie – prawo się nie przyjęło. Jednak wkrótce miałam się przekonać o tym, że polska gastronomia ma pod tym względem całkiem sporo z Zakopanem wspólnego. Tłumaczyłam sobie, że:

  • to tylko praca na wakacje
  • najważniejsze, że jest miła atmosfera, bo wiem już, że inna bardzo mnie zamyka
  • pewnie w większości miejsc będzie podobnie, więc nic się z tym nie da zrobić.

Wszystkimi tymi argumentami próbowałam zagłuszyć płynące z ciała sygnały, że nie powinnam wchodzić w tak niekorzystny dla siebie układ, choć chwilowo mnie na to (finansowo) niestety nie było stać. Do problemów natury cywilnoprawnej doszły te, które zrzuciłam początkowo na karb swojego wieku. Nie mam już, na szczęście, dwudziestu paru lat i praca w nieludzkich warunkach zwyczajnie mnie męczyła, choć kondycję mam tu nieporównywalnie lepszą niż w Zakopanem. Dużo jeżdżę na rowerze, dużo też chodzę, regularnie – ze względu na powracające problemy z kręgosłupem – się rozciągam. Dziś, kiedy czerwcowy rozdział jest już zamknięty, wszystko to widzę jeszcze inaczej. Oczywiście, osoby młodsze są bardziej wytrzymałe, mogą zatem mniej się zmęczyć, szybciej zregenerować, czy mocniej zagryźć zęby. Ale czy w czasach, kiedy zaczyna się mówić o prawach pracowników, a świat dąży do czterodniowego tygodnia pracy (co znakomicie się już w wielu krajach sprawdza), czy naprawdę usługi – bo rzecz tyczy się nie tylko gastronomii – muszą być ciągle patologicznym tworem zanurzonym częściowo w szarej strefie? Patologicznym tworem, w którym pracownik haruje po 12, 13 godzin dziennie z łaskawie przyznaną mu przez zleceniodawcę (choć jakoby pracodawcę jednak) piętnastominutową płatną przerwą? Czy muszą być miejscem, w którym pracownik, padając na twarz jednak musi zostać dwie godziny dłużej, bo jest duży ruch? A to wszystko z przyklejonym do twarzy uśmiechem, bo klient jest najważniejszy (jeśli zleceniodawca/pracodawca w ogóle przykłada do tego wagę). A wszystko to za śmieszne pieniądze. Wytrzymałość ludzi młodych to jedno, a wyzysk, któremu są poddawani to drugie. Z tej perspektywy widzę kolejne błogosławieństwo swojego wieku – mój organizm podpowiada mi nie tylko rozwiązania mniej forsujące, ale przede wszystkim dużo dla mnie zdrowsze.
Reasumując, praca zaczęła mnie zwyczajnie męczyć fizycznie, do czego doszło ogromne rozczarowanie nieuczciwością wyszarpanej w końcu umowy. Rozczarowanie, które znacznie ostudziło mój ogromny początkowo entuzjazm i zapał. W tym miejscu wyjaśnię, na czym polegał problem – bardzo powszechny zresztą – z umową. Kwota brutto została na niej mocno zaniżona. Wbrew obiegowej opinii płacenie pracownikowi części wynagrodzenia pod stołem, a opodatkowywanie jakiegoś tylko jego wycinka nie jest wcale „okradaniem państwa”, tylko tego pracownika. Okradaniem go z przyszłej emerytury. I gdyby prawdą było tak bezczelne, jak częste tłumaczenie pracodawców, że oszukują na podatkach, „żeby pracownicy mogli więcej zarobić”, to powinni płacić pracownikom kwotę brutto, a pracownicy mogliby wtedy sami zadecydować, co zrobić z różnicą między brutto a netto. W innym przypadku na tym przekręcie korzysta tylko i wyłącznie pracodawca. I jest to kolejny kamyczek do potężnej destabilizacji i tak już tekturowego państwa. Ponieważ panicznie boję się zmian, zwłaszcza, że kolejna praca mogła przynieść ze sobą problemy innej natury, uznałam, że dobra atmosfera jest wartością, ze względu na którą mogę spróbować przymknąć oko na to, co mnie uwierało. Jak pisałam w poprzednim tekście, musiałam zarabiać, więc ewentualne odejście z restauracji mogło nastąpić dopiero wtedy, kiedy znalazłabym coś innego. Być może nie zmieniłabym więc nic do końca wakacji, gdybym nie zdała egzaminu z karty menu i nie zaczęła samodzielnie obsługiwać stolików. Wtedy doszedł kolejny i potężnego kalibru problem – napiwki.

fot. Bożena Szuj

Kilka tipów odnośnie tipów

fot. Bożena Szuj

Z tego, co mgliście pamiętałam z pracy w kilku greckich i polskich knajpkach, napiwki były małym i miłym dodatkiem do pensji. Rodzajem kieszonkowego, ale takiego od babci. Czymś, co się raczej dostanie, ale nie wiadomo ani ile, ani czy na pewno. Czymś, od czego nie uzależnia się planowania swojego budżetu, bo pensję płaci pracodawca. I ta wytłuszczona maksyma będzie jeszcze w tym rozdziale wracać, bo jest prawdopodobnie sednem całego problemu. Wkładałam więc między bajki opowieści o życiu z tipów, rozumiejąc, że ze swoim szczęściem do pieniędzy, życie z tipów, nawet przy najlepiej pod słońcem wykonywanej pracy kelnerki, z całą pewnością mi nie grozi. Pamiętałam też, że choć jako klient napiwki chciałabym dawać tylko konkretnym kelnerom, a nie do podziału na cały zespół (bo jeden kelner jest wybitny i wart wyróżnienia, a inny wręcz przeciwnie), to w wielu miejscach podział jest praktykowany. Jednak kiedy – fakt, faktem, pierwszego dnia – dowiedziałam się w swojej nowej pracy, że niezależnie od tego, czy dostanę napiwki czy nie, muszę oddać firmie określony procent od wygenerowanego przeze mnie obrotu, uznałam, że coś musiałam źle usłyszeć, bo to przecież pachnie haraczem. Zostawiane pieniądze miały trafiać – jako napiwki – do kuchni, baru oraz na zmywak. Czy trafiały – nie mogłam tego zweryfikować. To, że źle coś zrozumiałam założył też zresztą najpierw mój Partner, a potem wszyscy kolejni przyjaciele i znajomi, którym o tym opowiadałam – pomysł takiego podziału jest na tyle absurdalny, że musi być wynikiem mojego złego zrozumienia słów przełożonego. Ale dopóki nie zdałam egzaminu z karty dań i byłam bardziej pomocą kelnerską niż samodzielną kelnerką, temat tipów mnie nie dotyczył. Dopiero kiedy dotyczyć mnie zaczął, okazało się, że zrozumiałam wszystko za pierwszym razem zdumiewająco dobrze. Przyjrzyjmy się temu uważnie. Mamy dwie pule pieniędzy:

  1. tę, którą jako kelner wygenerowaliśmy firmie
  2. tę, którą stanowią nasze napiwki.

Kwota z tej pierwszej zawsze będzie powyżej zera, bo w innym przypadku musielibyśmy obsłużyć zero stolików. Kwota drugiej natomiast raczej będzie powyżej zera, ale – ponieważ napiwki są dobrowolne – niekoniecznie. A już na pewno nie musi przewyższać ustalonego odgórnie procentu przychodów, które wygenerowaliśmy firmie w trakcie swojej zmiany i które mamy oddać. No ale zimne matematyczne podejście to jedno, a doświadczenie pracowników, to drugie. Przekonywano mnie, że sytuacje, w których oddawany przez nas procent wygenerowanych przychodów jest równy kwocie naszych napiwków (czyli po jego oddaniu, dostając w ciągu dnia napiwki, zostajemy z niczym) lub je wręcz przewyższa – a w takiej sytuacji mamy dopłacić z własnej kieszeni (!!!) – się nie zdarzają. Mnie się zdarzyła i kiedy odmówiłam dopłacenia, usłyszałam, że będę tę kwotę dłużna. Można zadać sobie pytanie, na ile jest to uczciwe wobec klientów, którzy są poinformowani o tym, że „serwis nie jest wliczony w cenę” (co brzmi jak prymitywny żebrotip), ale nie są poinformowani o tym, że jeśli napiwek ma do kelnera finalnie w ogóle trafić, lepiej, żeby był duży. Na maniery pracowników kuchni czy baru spuszczę zasłonę milczenia, więc jeśli to właśnie kultura osobista ma dla nas znaczenie i chcemy ją, zostawiając napiwek, docenić, to lepiej nie zostawiać go wcale.
Ta praca zresztą wyleczyła mnie z dawania napiwków. Nie dlatego, żebym chciała w jakikolwiek sposób karać kelnerów, ale myślę, że napiwkami przyzwyczailiśmy polskich januszy biznesu do tego, że ich wyręczamy, choć to oni mają wynagradzać swoich pracowników. W normalnych warunkach tak ciężka praca powinna być należycie opłacana, a tipy powinny stanowić tylko miły bonus. Tymczasem w bardzo wielu miejscach one podwyższają pensję z głodowej na tylko niską lub przyzwoitą. Kelnerzy więc zaczynają widzieć w obsługiwanych klientach zarobek, którego potrzebują. W przypadku restauracji, w której pracowałam, był to konieczny zarobek, pozwalający na pokrycie haraczu, jaki nam kazano płacić.

fot. Bożena Szuj

Ufaj i sprawdzaj

fot. Bożena Szuj

Aż dziw, że Wam nie każą wynajmować przestrzeni, na której możecie potencjalnie dostać napiwki.

– stwierdził mój Partner

i ten jego ironiczny komentarz był niezwykle trafny. Prędzej czy później ktoś na pewno na to wpadnie. Tymczasem od kiedy zaczęłam dostawać napiwki, wszystko zaczęło się komplikować. Nagle okazało się, że najwyraźniej mam spore problemy z liczeniem do maksymalnie dwustu, choć najczęściej jednak do stu. Ciągle coś mi się w napiwkach nie zgadzało, ciągle czegoś pod koniec dnia brakowało. Nabrałam podejrzeń, kiedy dowiedziałam się, że większość kelnerów na początku swojej pracy nie może się swoich napiwków doliczyć. No i czemu rozliczający mnie zwierzchnicy tak się tymi napiwkami interesowali? Czemu dopytywali o nie? Czemu czułam, że muszę się wytłumaczyć, że napiwków mam „za mało”? Przecież to moja sprawa. Ale nikogo o nic nie mogłam obwiniać, bo nie wiedziałam, co się dokładnie dzieje. Czy spisałam potajemnie nazwę firmy produkującej system POS wraz z numerem do jej sprzedawców z naszego restauracyjnego komputera i zadzwoniłam do niej, podając się za potencjonalnego klienta i wyciągając informacje pomagające mi ustalić, jakie restauracja może robić ewentualne przekręty? Tak. Wiedziałam, co jest możliwe, a co nie oraz gdzie system może mieć dziury, jednak nadal nie rozumiałam, co się dzieje. W końcu nie da się wykluczyć, że po prostu bez przerwy się myliłam w obliczeniach. Pieniądze zaczęły się zgadzać dopiero, kiedy pokazałam skrupulatność, z którą spisuję każdą złotówkę (na pewnym etapie liczyłam absolutnie wszystko z podziałem na rodzaje płatności), na co „nikt w tabace nie ma czasu”, jak mi mówiono.
Zaczęła mnie bardzo męczyć sytuacja, w której z jednej strony byłam okradana z przyszłej emerytury, z drugiej – przez nieadekwatny do rodzaju wykonywanej pracy rodzaj umowy – z przysługujących mi z kodeksu pracy przywilejów (m.in. dłuższej przerwy, kiedy pracuję ponad dziewięć godzin), a z trzeciej dodatkowo jeszcze z napiwków. Równocześnie wciąż naprawdę miła atmosfera doprowadziła do kuriozum, jakim były moje starania, by jej przypadkiem nie zepsuć upomnieniem się o swoje. A potem wracałam wykończona do domu i uzmysławiałam sobie, że no fajnie, że robią to w miły sposób, ale jednak mnie okradają. To nie ja będę nie w porządku, złoszcząc się na to, tylko oni są nie w porządku, tak mnie traktując. I tu właśnie dotknęłam tej części siebie, z którą mam największy, jak się okazuje, problem. Jeśli okazywałam w dorosłym życiu agresję, to tylko pasywnie. Zostałam z agresji wykastrowana we wczesnym dzieciństwie i nie umiem do dziś okazywać złości w sposób zdrowy. Uczę się tego i w czerwcu miałam zdać z tego swoje pierwsze poważne egzaminy.

fot. Bożena Szuj

W poszukiwaniu (straconej) pracy

fot. Bożena Szuj

Rozmowy kwalifikacyjne to dla mnie ogromny stres. Kiedy jest tylko cień szansy, że mogę jakąś posadę dostać, na ogół rezygnuję z pójścia na rozmowę o pracę gdzieś indziej. Ot tak, chociażby po to, żeby poznać warunki zatrudnienia, sprawdzić, czy by mnie tam chcieli i dopiero podjąć decyzję, gdzie rzeczywiście chciałabym pracować. Od maja jednak to pokonuję, chodząc na każde spotkanie z potencjalnym przyszłym pracodawcą. Nawet jeśli udając się na nie czuję, że to nie to. Więc bojąc się – przede wszystkim utracić miłą atmosferę, którą mi obecna nieidealna praca w restauracji zapewniała – umawiałam się na rozmowy o pracę, a nawet odbyłam w kilku miejscach dni próbne. Trudna decyzja, której podjęcie mgliście zarysowałam w poprzednim wpisie, dotyczyła wzięcia etatu w żłobku. Okazało się, że najbardziej potrzebuję dwóch rzeczy: umowy o pracę i pięciodniowego tygodnia pracy w wymiarze ośmiu godzin dziennie. Może to nudne, może nie dla wszystkich. Jednak zatęskniłam bardzo za taką normalnością, której już od lat nie miałam. W żłobku nie wyszło z przyczyn losowych – miałam zastępować kogoś, kto skrócił urlop macierzyński. Życie. Trochę mnie to podłamało, ale stwierdziłam pokornie, że widać, tak miało być i trzeba szukać dalej. Koniec końców szukałam już wszędzie, czując palący się pod stopami grunt. Również znowu w gastronomii. Poznałam też zasady panujące w kilku innych restauracjach i choć w każdej z nich system dzielenia tipów było dużo bardziej uczciwy (jeśli w ogóle nakazywanie kelnerowi oddawania części swoich napiwków na bar i kuchnię można nazwać uczciwym), to jednak ogrom patologii podatkowej w gastronomii jest porażający. I nie wiem, czy bardziej mnie załamuje sam fakt, że ludzie kradną, czy to, jak łatwo zdobyć dowody, które w sądzie pracy ich pogrążą. W pewnym momencie zastanawiałam się, czy nie zatrudnić się w Państwowej Inspekcji Pracy jako pracownik pod przykrywką. Chodziłabym na te wszystkie rozmowy, dni próbne, a potem nawet zaczynała pracować (bo do podpisania umowy i tak miną wieki), a potem rozchylała poły płaszcza, machając plakietką i mówiąc:

Dzień dobry, jestem Pipą z PIP-u.

– obawiam się, że mogę być jedyną osobą, którą ten żart bawi

Ktoś podrzucił mi ogłoszenie o pracę w świetlicy dla dzieci. Oczywiście wysłałam swoje CV. I tu zadziała się magia. Nie była to – jak początkowo myślałam – świetlica szkolna, lecz świetlica prowadzona przez Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Temu, jak bardzo jest to niezwykłe miejsce poświęcę osobny wpis. Pewnie nawet nie jeden. Rozmowa z jej charyzmatycznym, niesamowitym Założycielem Janem Urbanikiem nie dość, że była rozkoszą intelektualną sama w sobie, to przede wszystkim pozmieniała mi w głowie wektory. Czułam, że praca w świetlicy, której motto brzmi: „łapiemy dzieci i dajemy im skrzydła” to coś dla mnie. Praca była jednak niepewna. Pan Jan, po zapoznaniu się z moim życiorysem, miał dla mnie inną propozycję, wymagającą jednak czasu. Nawet gdybym miała kolejny raz przewrócić swoje życie do góry nogami i przenieść się tu na stałe (a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią o tym, że jest mi to pisane), to i tak muszę wrócić do Zakopanego, choćby na jakiś czas, podomykać niepodomykane sprawy.
W międzyczasie słane na oślep odpowiedzi na oferty pracy zaczęły niespodziewanie przynosić owoce. Odezwała się do mnie firma, do której aplikowałam miesiąc wcześniej, a moja wiadomość wpadła do spamu. I tak oto trafiłam na zupełnie przełomową rozmowę o pracę w miejscu, w którym przed nią nie umiałabym siebie nigdy zobaczyć. Z tego, co mgliście pamiętałam z ogłoszenia, wydawało mi się, że aplikuję do małego sklepu poczciwego pana Mietka; sklepu z częściami elektronicznymi, w którym potrzebna jest sekretarka do pracy biurowej. Tymczasem okazało się, że aplikowałam do jednej z największych i najbardziej nowoczesnych firm zajmujących się dystrybucją podzespołów elektronicznych, w której ujęły mnie nie tylko etyka i sam rodzaj pracy (jak by idealnie wpasowujący się w moją neuroatypowość), ale też klimat biura, osobowość ewentualnego przyszłego przełożonego. Wreszcie też nikt nie straszył, że panuje tu rodzinna atmosfera! I – co gorsza – wzbudziłam zainteresowanie. Od rozmów o pracę przeraża mnie bardziej już tylko chęć zatrudnienia mnie przez przyszłego pracodawcę. No i tu na drodze stanął mój brak dyspozycyjności w miesiącach, w których muszę choć na krótko, ale jednak wrócić do Zakopanego. Jednak rekruter zabiegał o mnie, co uświadomiło mi, że mogłabym odnaleźć się zawodowo w tym – zupełnie innym od wszystkiego, co znałam do tej pory – miejscu. Zobaczyłam nowe perspektywy.

fot. Bożena Szuj

Oswajanie swojej złości

fot. Bożena Szuj

Czerwiec ma tylko trzydzieści dni, a wydarzyło się w jego trakcie tyle ważnych i trudnych rzeczy, że aż dziś trudno mi w to wszystko uwierzyć. Wróćmy jednak do momentu, w którym świetlica była jeszcze niepewna, z firmą elektroniczną na tym etapie dopiero umawialiśmy się telefonicznie na pierwszą rozmowę, a ja ciągle jeszcze pracowałam w restauracji. Kiedy pewnego dnia po trzynastu godzinach pracy prawie zemdlałam ze zmęczenia, a swojej piętnastominutowej przerwy na obiad nie udało mi się w pełni wykorzystać, bo po siedmiu minutach zostałam wywołana do pracy, coś we mnie pękło. W dodatku dzień zakończyłam rozmową z menadżerem, któremu powiedziałam, że od dziś nie płacę haraczu i proszę o podanie procentu od swoich napiwków, jaki mam zostawiać, a ja będę to robić. Oczywiście padło wiele okrągłych i pustych frazesów marnujących nasz wspólny czas i niewnoszących nic konstruktywnego. Zrozumiałam jednak coś ważnego – pracowałam dla ludzi święcie przekonanych, że wysokie napiwki to coś, co się kelnerom należy, a jeśli dostają ich za mało, to widocznie zbyt słabo się starają. Zobaczyłam – co było chyba najboleśniejsze – że ten „gość” (nie „klient”!), o którego się staramy i którego mamy dopieścić, jest w rzeczywistości sprowadzony do pieniądza, którym ma wyręczyć naszego szefa. Koniec końców haracz musiałam zapłacić, a byłam zbyt zmęczona i głodna, żeby wzywać policję i zgłaszać próbę wyłudzenia. Poprosiłam o rozmowę z szefem (w takich wypadkach mój Partner, widząc niekompetencję osoby przydzielonej do rozmowy z nim, pyta „czy może rozmawiać z kimś dorosłym”). Oczywiście łatwiej umówić się na audiencję do papieża niż własnego szefa, zwłaszcza w przypadku poważnego problemu, który trzeba byłoby, nie daj Boże, rozwiązać, ale wyraziłam chęć rozmawiania z nim, ponieważ to właśnie nim każdy się zakrywał.
Następnego dnia, kiedy miałam wolne, weszłam w końcu na stronę fejsbukową Biblioteki i zaczęłam się zaczytywać w umieszczanych na niej wspomnieniach wpisów sprzed lat pana Jana Urbanika. Zalałam się łzami. To były traktaty, w których opisywał swój pomysł na mądre państwo i społeczeństwo, jakim mielibyśmy szansę się stać. Stawiał tak niewiarygodnie odważne i trafne tezy, że w jednej chwili stało się dla mnie jasne, że muszę swoją najbliższą przyszłość związać z biblioteczną świetlicą. Choćby nie wiem co. Chwyciłam za telefon, żeby spytać, kiedy mogę zacząć pracę. I wtedy padł jeden z najboleśniejszych ciosów – jeszcze nie teraz. Wszystko okazało się tak chwiejne (oczywiście finansowo), że z wyczuwalnym bólem pan Jan nie umiał odpowiedzieć, kiedy może do naszej współpracy dojść. Teraz, właśnie teraz, kiedy wiedziałam, że niesamowicie tego potrzebuję. Z tego ciosu trudno było mi się podnieść, a czekało mnie jeszcze całkiem sporo kolejnych.
Przez czas kilkudniowego wolnego w restauracji przemyślałam sobie wiele. Przemyślałam i napisałam do menadżera list, nakreślając swoje stanowisko. Piszę lepiej, niż mówię. A kiedy jeszcze staram się być grzeczna i miła (nie zapominajmy o ciągle naprawdę fajnej atmosferze w tej pracy!), to mój przekaz ginie, staje się przezroczysty. Jednak kiedy napiszę w sumie to samo, tylko w skondensowanej i bardziej wyrazistej formie, nagle wszyscy są w szoku, że „łuuuuu, ale ostro napisała”. Nigdy mnie to nie przestanie zaskakiwać. Kilka dni wcześniej zauważyłam, że w nowym lipcowym grafiku nie figuruję, a bezpośrednią reakcją na list było wykreślenie mnie z grafika czerwcowego, w którym zostało mi jeszcze kilka dni pracy. Zrozumiałam, że chcą się mnie pozbyć po cichu, więc opublikowałam treść swojego listu na wspólnej grupie dla pracowników, bo uznałam, że mają oni prawo poznać moje stanowisko. Czy spotkałam się z zarzutem o niestosowność udostępnienia prywatnej korespondencji? Tak, co mnie rozbawiło, bo udostępniłam treść swojego własnego listu. To ja, jako jego nadawca i autor decyduję, komu go prześlę. Sprawy mają się inaczej z nieoficjalnymi listami innych ludzi adresowanymi do mnie. Udało mi się jednak coś, czego nie planowałam – wzbudziłam popłoch. I nawet sam szef we własnej osobie (którego nigdy mi podczas pracy nawet nie przedstawiono, choć tam bywał) znalazł szybko czas na spotkanie.
Czy było to dla mnie przerażające? Bardzo. Zwłaszcza, że miałam w tych dniach prawdziwą kumulację, bo byłam też uczestnikiem ulicznej bójki. Po raz pierwszy w życiu. Każdy, kto choć raz coś takiego przeżył, wie, jak bardzo traumatyczne może to być przeżycie. Spotkanie się twarzą w twarz z żywą nienawiścią i chęcią rozszarpania cię zupełnie obcych osób to coś, na co nie można być przygotowanym. Coś, nad czym długi, długi czas nie da się przejść do porządku dziennego. Nieważne, że po wszystkim policja gratuluje ci opanowania i tego, że nie skończyło się gorzej. To sytuacja skrajna, trudna, wyczerpująca emocjonalnie i zostawiająca blizny. Dowiedziałam się o sobie dwóch rzeczy: że w obronie zasad, które uważam za słuszne oraz swojego Partnera (w tym wypadku jednego i drugiego) jestem w stanie wskoczyć w ogień oraz… że nie umiem się bić. Tu już nie chodzi nawet o kiepską technikę. Ja nie potrafię w ogóle nawet do walki fizycznej podejść. Zmierzyłam się ze swoją niemocą. I długi czas wyrzucałam ją sobie. Żadna to satysfakcja, myślałam. Dziś wydaje mi się, że to tylko prawda o mnie. O mnie teraz, w tym czasie i miejscu. Prawda ani dobra, ani zła. Nie okazałam się tchórzem. Tchórz by uciekł. Ja wkroczyłam. Ale to nie był najlepszy czas na powiedzenie panu szefowi, że to jednak tak trochę nie halo, że mnie okrada. A taka rozmowa mnie właśnie czekała. Tuż po zwolnieniu mnie przez menadżera restauracji i bez podpisanej nowej umowy gdzie indziej…

fot. Bożena Szuj

Konfrontacja

fot. Bożena Szuj

Na spotkanie wzięłam swojego Partnera – starego wyjadacza i wieloletniego przedsiębiorcę. Może nieładnie, że go nie zaanonsowałam przed przyjazdem, ale miałam przeczucie graniczące z pewnością, że panu szefowi mogłoby wtedy coś akurat wypaść. I tak strona mojego  Zleceniodawcy (on i dwójka menadżerów) była liczniejsza od naszej dwójki. Długi czas przed tym spotkaniem, ale też w jego trakcie zastanawiałam się, czy tak bardzo jestem słaba, że naprawdę nie umiem stanąć w swojej obronie sama. Mój Partner ma taką łatwość wyrażania swojego zdania, jest transparentny, mówi, co myśli. Jak czuje, że warto – odpuszcza. Może wzbudzać irytację, czasami strach, ale umie zmusić ludzi do tego, żeby go wysłuchali. A potem nawet jeśli drażni ich jeszcze mocniej, nie mogą go nie szanować. Ja od niemal dwóch miesięcy mówię przymilnym głosem, oczywiście „doskonale rozumiejąc drugą stronę”, że „jednak nie czuję się najbardziej komfortowo, będąc okradaną, ale… macie ładne kwiatki i generalnie wszyscy jesteście tacy super; cieszę się, że tu jestem – dziękuję i przepraszam”. Mój Partner przychodzi, dopilnowuje, żeby go wysłuchano, a potem mówi człowiekowi, który prowadzi swoje interesy nieuczciwie, że nie może go jako przedsiębiorcy szanować, bo psuje on rynek i sprawia, że ci uczciwi mają jeszcze trudniej. A wszystko w spokojnej – owszem, pełnej też napięcia, ale jednak kulturalnej – rozmowie. Mnie takie napięcie rozsadza. Niewiele umiałam z siebie wydusić oprócz tego, że sytuacja jest dla mnie bardzo nowa, bo gdybym miała ją rozwiązać po swojemu, poszłabym do sądu pracy, osiągając to samo. A cel, który chcieliśmy osiągnąć i który docelowo osiągnęliśmy był jeden – uzyskać opłacenie wszystkich podatków od pieniędzy, które faktycznie zarobiłam. Nie sądów się boję, ale konfrontacji. Więc był to dla mnie jeden z najtrudniejszych testów. Zmierzyłam się ze swoją kipiącą złością, a nieuczciwość okazała się dla mnie bardzo silnym triggerem. Ale przeszłam to i jestem dziś o to wydarzenie dużo silniejsza. Czy przyjście z Partnerem (postrzegane wcześniej przeze mnie jak przyjście z rodzicem, bo się samemu nie umie) było oznaką słabości? Potrzebowałam rozwiązać problem – sama nie umiałabym tego zrobić, więc wzięłam ze sobą osobę skuteczną. Więc czy koniec końców jest to oznaka słabości czy może siły? Poza tym dziś nie umiem, jutro albo pojutrze może już będę umiała.
No a po tym wszystkim poszłam na wcześniej opisywaną rozmowę o pracę w firmie dystrybuującej podzespoły elektroniczne. Wracając z niej, wiedziałam już, że nie mogę trzymać miejsca komuś, kto tu mieszka na stałe, ale cieszyłam się, że poznałam branżę, w której chyba mogłabym się odnaleźć. W domu odebrałam maila od pana Jana. Udało się, dzięki sponsorowi, dopiąć budżet i jest dla mnie praca na dwa miesiące i pół etatu w świetlicy Biblioteki. Po raz pierwszy wstrzymywałam łzy szczęścia, bojąc się, że zaraz znów coś się zmieni, a to było jak sen, którego tak bardzo nie chcę przestać śnić.
Ostatniego dnia czerwca przyjechał do nas we własnej psiosobie Kochi – cudowny piesek mojej przyjaciółki z dzieciństwa mieszkającej w Warszawie, który rok temu spędził z nami dwa tygodnie. Tym razem czekał nas wspólny lipiec. Lipiec, w którym miałam też zacząć jedną z najbardziej fantastycznych przygód swojego zawodowego życia – pracę w Świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser, ponieważ dzisiejszy wpis jest i o rewolucjach, i o pokonywaniu swoich słabości, zamieszczam swój cover piosenki Janelle Monáe „Turntables”. Piosenki o rewolucji, która w oryginale niemal cały czerwiec zagrzewała mnie do walki, a potem postanowiłam się z nią sama zmierzyć. Pomysł o tyle ryzykowny, że rapowanie jest również – jak wszystko, co wydarzyło się w czerwcu – kompletnie poza strefą mojego komfortu. Więc cóż bym dziś mogła zaserwować, jak nie to? Pod koniec wystąpił ze mną na misce w roli instrumentów perkusyjnych mój Partner. Symbolicznie. Jako ktoś z jednej strony zawsze mi akompaniujący, a z drugiej narzucający tempo i kierunek.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Morze jest jakby mniejsze, czyli kilka słów o filtrach

fot. Bożena Szuj

Po trudnym zimowym czasie na Podhalu, nieświątecznych świętach, przełomowej terapii w nowotarskim szpitalu, zmaganiach z podhalańską bogoojczyźnianą toksymentalnością, a także kolejnym sezonie wytkniętej mi (niewymagającej intelektualnie, to fakt) pracy na Gubałówce, znalazłam się wreszcie nad ukochanym morzem. I znów zamieniliśmy z Partnerem trzydzieści sześć metrów kwadratowych przytulnego mieszkanka, które powoli, ale sukcesywnie dopasowujemy do wspólnych potrzeb, na siedemnaście metrów kwadratowych niewykończonego apartamentu z malutką łazienką. Łazienką, gdzie podczas dnia wnosimy suszarkę na naczynia, które tam myjemy – w najmniejszej umywalce świata. Nie ma w naszej łazience co prawda lustra, ale za to brak w niej również światła. Apartament posiada ogromny atut, jakim jest spory taras. Na razie bez zadaszenia, więc w upały jest za gorąco, a w zimne dni za zimno by przebywać nań bez ograniczeń, ale ostatnio pogoda jest łaskawa i serwuje hojnie dni w sam raz. Uwielbiam kłaść się na nim z książką w swoim ukochanym – całkiem, jak na cenę, wygodnym – leżaku, opalając łydki i zatapiając się w rozważaniach Carla Junga, Julia Cortázara czy Christel Petitcollin.
Obok apartamentu mamy do dyspozycji prawie kuchnię z maleńkim pokoikiem pełniącym rolę składzika na artykuły bieliźniano-chemiczne oraz zestawy perkusyjne. Prawie kuchnia byłaby kuchnią z prawdziwego zdarzenia, gdyby posiadała zlew i choćby jeden palnik. Zresztą źle się wyraziłam, bo zarówno zlew, jak i dwa palniki – śladami wielu innych rzeczy, takich jak niezliczone plastikowe pojemniki na niezliczone mniejsze i większe narzędzia lub też samotne samochodowe kierownice – gdzieś są. Należy je tylko zamontować. Innymi słowy remont in progress. No i jakież pole dla wyobraźni! Wymyślanie sensownych, pożywnych, w miarę możliwości zdrowych i oczywiście smacznych obiadów na mikrofalę i toster to też całkiem niezłe ćwiczenie na kreatywność.

⚓ Z wiatrem w żaglach

fot. Bożena Szuj

Pierwszy tydzień od przyjazdu był niezwykle intensywny. Dwa pierwsze dni upłynęły nam na generalnych porządkach w apartamencie wynajmowanym gościom w sezonie. W międzyczasie rozpakowywaliśmy rzeczy, które przywieźliśmy na prawie pięć miesięcy życia tu. U mnie bagaż stanowiły nie tylko ubrania na wiosnę, lato i początek jesieni, ale jeszcze na Warszawską Jesień, a do tego kosmetyki, dyplomy, świadectwa i książeczka Sanepidu (pracować trzeba), no i obowiązkowo kostium oraz ręcznik do opalania, które do tej pory nie miało jeszcze miejsca. Wspólne rozpakowywanie bardzo wielu rzeczy w bardzo małej przestrzeni nastręcza problemów, których próba rozwiązania może zakończyć się zarzutem o morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. My jednak podeszliśmy do sytuacji zadaniowo i finalnie bez krwi na rękach.
Pod koniec pierwszego tygodnia byłam po dwóch rozmowach kwalifikacyjnych i… z pracą! Ani jedno, ani drugie miejsce, do którego przyszłam na rozmowę nie wydało mi się pracą marzeń, dla której zostanę w Trójmieście już na zawsze, ale gastro bierze pod swoje skrzydła wielu chętnych a często nawet zdesperowanych (jak ja w tamtym momencie) pracowników. Posiadanie książeczki i jakiegoś doświadczenia – trochę z Zako, trochę z Thassos – było moim dodatkowym atutem, przyspieszającym procedurę przyjęcia. Fantastyczna świadomość posiadania wyboru dodała mi pewności siebie. Zrozumiałam, że nie muszę się godzić na to, by odbyć najpierw bezpłatny dzień próbny, a potem pracować na umowę zlecenie po dwanaście godzin dziennie sześć dni w tygodniu za „zobaczymy jaką stawkę” dla kogoś, kto spóźnia się na rozmowę ze mną pół godziny i nawet za to nie przeprasza. Nie muszę, kiedy jestem równocześnie zaproszona na płatny dzień próbny z jasną godzinową stawką rokujący wakacyjną współpracę w niesamowicie miłym miejscu sprawiającym wrażenie solidnej, profesjonalnej firmy. Pierwsze wrażenia mają to do siebie, że też nas mogą wyprowadzić na manowce, ale miła atmosfera, która wydawała mi się wówczas najważniejszym kryterium (przestrzeganie przez pracodawcę prawa pracy przyjęłam, naiwnie, za oczywistość – mój błąd), pozostała taka do tej pory.
Poczułam wiatr w żaglach wtedy, kiedy uświadomiłam sobie, że podczas jednego tylko tygodnia zrobiłam znacznie więcej niż przez wiele miesięcy zimowego letargu (nie licząc oczywiście bardzo intensywnej terapii). Zrozumiałam, że bieg, który stał się moim udziałem, jest biegiem – uwaga, wjedzie ciężki kaliber pretensjonalności – po lepsze jutro. Kiedy nie pracowałam, pomagałam sprzątać apartament. Kiedy nie sprzątałam apartamentu i nie pracowałam – próbowałam nadrobić blogowe zaległości, wliczając w to również lekturę książek, które chcę tu zrecenzować. Bardzo malutko czasu zostawało na życie towarzyskie, ale również robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby go nie zaniedbywać. Moje nadmorskie spacery z oczywistych powodów przestały być codziennym rytuałem, jednak robiłam wszystko, by chłonąć morze tak często, jak się tylko da. By się w nie wsłuchiwać, a tak naprawdę wsłuchiwać się  w siebie samą. Zrozumiałam, że ustalanie priorytetów nie musi oznaczać, że czynność, której poświęcamy więcej czasu i z różnych powodów musi stać w naszej hierarchii wyżej (np. praca zarobkowa) ma większą wartość niż czynność, której nie możemy poświęcić chwilowo tyle czasu, ile byśmy chcieli (np. nasze hobby). Tak, poświęcanie energii temu, czego nie uważam za przesadnie wartościowe czy ważne zawsze budziło mój bunt. Jednak… to przecież postawa dziecka. Więc tłumaczyłam tej małej zbuntowanej dziewczynce, że owszem, czytanie, recenzowanie, pisanie własnych przemyśleń, nagrywanie piosenek ma dla mnie większą wartość niż noszenie talerzy (które w moim wykonaniu ma naprawdę małą wartość), ale za to pierwsze nie jestem w stanie zapłacić swoich rachunków, a za to drugie (jakoś…) jestem. To pacyfikowanie w sobie dziecka i naginanie czegoś, co uznawałam za swoje zasady (dziś widzę, że jednak trochę myliłam pojęcia) dało mi poczucie sprawczości. Tak, jestem w takim, a nie innym punkcie, nie stać mnie na zmienienie w sekundę tego, z czym nie czuję się aktualnie komfortowo, więc po pierwsze wytrwam, a po drugie, wytrwam, dążąc równocześnie do zmiany małymi i przemyślanymi krokami. To dla mnie bardzo nowe, bo do tej pory po prostu rzucałam zabawkami i się obrażałam, albo zaciskałam zęby i wytrzymywałam to, czego wcale wytrzymywać nie powinnam, nie układając w głowie nawet planu zmiany.
Bilans pod koniec maja (przyjechaliśmy tu w ostatnich dniach kwietnia) był następujący: miałam pracę, jakieś małe pieniądze z mocno okrajanych przymusowym haraczem napiwków, odbyłam cztery rozmowy kwalifikacyjne (w tym dzień po dniu jedną w żłobku, a drugą w sex shopie, co wydało mi się zabawne) i zdobyłam nowe doświadczenie podczas płatnego dnia próbnego w tym pierwszym miejscu. W dodatku po całym sezonie niejeżdżenia wsiadłam na rower i czułam się, jakbym nie miała żadnej przerwy! Jednak, żeby nie było zbyt kolorowo, znowu dopadły mnie straszne bóle pleców, co ostatecznie przekonało mnie do tego, żeby pozwolić Partnerowi na podwyższenie w mojej damce siodełka do prawidłowej wysokości. Czy przez pierwszy tydzień jeździłam jak paralityk, schodząc z roweru przy każdej konieczności zatrzymania się przerażona wizją ponownego ruszenia? Tak. Czy jeździłam najpierw głównie pod osłoną nocy i przy każdym ruszaniu modliłam się, żeby nikt mnie nie zobaczył, ale i tak właśnie wtedy na najmniej ruchliwych ulicach Wrzeszcza pojawiały się tłumy przepuszczających mnie i oślepiających reflektorami samochodów? Również tak. Jako że jeżdżę raczej agresywnie, szybko, wyzywając kiedy trzeba wszystkich wokół (a w pozostałych przypadkach robiąc to w myślach), ta nauka jazdy praktycznie od podstaw na podwyższonym siodełku dała mi do wiwatu. Ale warto się było przemęczyć, bo ból pleców rzeczywiście ustąpił. W ciągu tego miesiąca podjęłam też jedną z bardziej w tym czasie dla mnie ryzykownych decyzji, mierząc się z niezrozumieniem, ale mimo wszystko wsparciem Partnera i pokazując samej sobie, gdzie dokładnie przebiegają moje granice i na co mogę, a nawet powinnam godzić się wbrew sobie (wbrew beztroskiemu dziecku, które nie zna jeszcze ciężaru odpowiedzialności), a na co godzić się nie mogę.
Życie bywa przekorne i ostatecznie to, na co się zdecydowałam, miało się nie wydarzyć z przyczyn kompletnie ode mnie niezależnych. Jednak sama decyzja, samo moje nastawienie, samo odkrycie jakiejś nowej mojej strony sprawiło, że doznałam w pewnym momencie takiego przypływu ciepła i czułości do samej siebie, że… kupiłam sobie kwiatki! Tak się jakoś fortunnie złożyło, że cud samouwielbienia spłynął na mnie akurat podczas zakupów w Biedrze, a mają tam przeurocze goździki. I tu nie chodzi o jakąś niesamowitość kupowania sobie kwiatków, bo czasem mi się to zdarza, ale to nie były kwiatki do domu czy żeby było miło. Nie. To były kwiatki dla wspaniałej, cudownej kobiety, która jest silna, która wykonała i ciągle wykonuje dużo pracy, która nie boi się nowych wyzwań i choć nie jest jej łatwo, wybiera wychodzenie ze swojej strefy komfortu i próbuje sięgać po więcej. Poczułam, że jestem z niej niesamowicie dumna i naprawdę ją uwielbiam! Była to co prawda pierwsza i jak dotąd jedyna taka sytuacja, ale bardzo chcę zapamiętać punkt, w jakim się wtedy znalazłam. Chcę do niego wracać. Nie było w tym ani zadufania, ani pogardy dla innych – tam w ogóle nie było innych. Tam było oddanie sobie hołdu, szacunek do siebie i szczery podziw tego, co na podziw zasługiwało. Przepiękne uczucie!

fot. Bożena Szuj

⚓ Siła słabości

fot. Bożena Szuj

Kiedy jest się w nowym miejscu, potrzebuje się jakichkolwiek pieniędzy, ubezpieczenia i możliwości wypisania się z Urzędu Pracy z widokiem na Giewont, żeby nie musieć się w nim w połowie maja stawić na umówioną wizytę, obniża się poprzeczkę i szuka byle czego. No i tu pojawił się we mnie pierwszy konflikt – przecież terapię zakończyłam z zaleceniem od terapeutek, żeby przestać uciekać w prace „poniżej kwalifikacji”. (Nie przepadam za tym określeniem, ale bądźmy szczerzy – jeśli studiujemy wymagające kierunki wiele lat, to na ogół nie po to, by potem wybierać oferty pracy, do wykonywania których nie potrzebna jest nawet matura. A ja tak właśnie długi czas robiłam, bojąc się własnych możliwości.) Miałam zacząć stawiać poprzeczkę wyżej, widząc swoje realne zasoby (m.in. dobre wykształcenie), miałam szukać tam, gdzie trudniej się dostać i – jeśli znowu spotka mnie mobbing, zająć się tym w należyty sposób. Stawiać czoła problemom wtedy, kiedy będą miały miejsce, a nie bać ich, bazując na przykrych doświadczeniach z przeszłości. No ale te argumenty zostały szybko zakrzyczane przez inne: potrzebuję zacząć zarabiać w tej chwili, będę tu na pewno określoną liczbę miesięcy, na wymarzone prace czeka się miesiącami, a nawet latami, a mnie pewnie brakuje odpowiedniego doświadczenia, no i… tak się właśnie wpada w błędne koło. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że jedno wcale nie wyklucza drugiego. Jednak najpierw trzeba przeżyć.
Praca kelnerki to ciężki kawałek chleba. Wymaga nie tylko ogromnej uważności, koncentracji, doskonałej pamięci (nie wszystko i nie zawsze da się zanotować na kartce), ale przede wszystkim kondycji. Do tego dochodzi konieczna umiejętność pracy z klientem, czyli kultura osobista, cierpliwość, serdeczność, życzliwość, pozytywne nastawienie i zdolność łagodzenia konfliktów. Pracując przez lata w turystyce, opanowałam to wszystko niemal do perfekcji, więc dziś nie stanowi to dla mnie większego problemu (co może dziwić, kiedy wie się o mojej zdiagnozowanej fobii społecznej). Reszta okazała się wyzwaniem na bardzo wielu polach. Postanowiłam jednak wyciągnąć z tej nieidealnej sytuacji najwięcej, ile się da. Pierwszą lekcją była ta, że oczekiwanie od innych pochwał za pokonywanie własnych trudności jest kolejnym oczekiwaniem dziecka. (Choć oczywiście to, że pracodawca nie ma obowiązku nas chwalić nie oznacza, że może nas okradać, ale to zostawiam sobie na całkiem inny wpis o smutnych realiach polskiego januszobiznesu.) Tylko ja wiem, ile mnie kosztowało w mojej pracy dojście od kompletnego zera do punktu, w którym znajduję się w tej chwili. Rozumiem skróty myślowe, znam kolejność wykonywania zadań, robię coraz mniej błędów, nie boję się przyjmować stolików. Czy jestem dobrą kelnerką? Prawdopodobnie nie. Działam ciągle nie dość szybko. Równocześnie słyszę przemiłe komplementy od obsługiwanych gości i – co chyba w tym wszystkim najważniejsze – wypełniam swoje obowiązki najlepiej jak w danej chwili mogę. Nawet jeśli moje 100% to tylko 40% jakiegoś doświadczonego kelnera z prawdziwym drygiem i sercem do tej pracy, to nadal nie zmienia to faktu, że jest to moje 100%. Z punktu widzenia pracodawcy nie ma to oczywiście najmniejszego znaczenia, bo liczy się efekt. Ale… ja nie jestem swoim pracodawcą, więc nie muszę sobie zaprzątać głowy jego punktem widzenia. Pisałam już kiedyś, że drażni mnie narracja insynuująca, że wystarczy się postarać i we wszystkim da się odnieść spektakularny sukces. Nie każdy ma predyspozycje do wszystkiego i nie widzę sensu w zmienianiu tego na siłę. Myślę natomiast, że wykonywanie swojej pracy (jaka by nie była) rzetelnie i z ogromną starannością jest wartością samą w sobie. W końcu chcę z tego doświadczenia wyciągnąć dla siebie coś sensowniejszego niż kelnerskie skille – uczę się tu przecież nie kelnerstwa, lecz życia (gdybym patrzyła na to inaczej, perspektywa wykonywania bardzo trudnej i wymagającej pracy w nieludzkich warunkach za śmieszne pieniądze byłaby rozczarowująco beznadziejna).

fot. Bożena Szuj

⚓ Morze jest jakby mniejsze

fot. Bożena Szuj

Pamiętam swoje rozczarowanie, kiedy wiele lat temu po bardzo długiej przerwie znalazłam się w końcu na ukochanym Thassos z ówczesnym partnerem. Był to mój pierwszy w życiu nietoksyczny związek, uczyłam się normalności. Stawiałam w niej swoje pierwsze, nieporadne kroki. Przepiękna grecka wyspa tak ważna w moim życiu kojarzyła mi się niestety nie tylko z zapierającą dech w piersiach przyrodą, spokojem, górami oglądanymi z ciepłego morza czy wszechobecnym słodkim zapachem sosen, ale też przemocą, jakiej zaznałam wiele lat wcześniej, mieszkając na niej ze swoim byłym partnerem alkoholikiem. Rozczarowanie płynęło stąd, że choć wyspa nadal była przecudna i magiczna, a ja w stabilnym, zdrowym i szczęśliwym punkcie swojego życia, nie umiałam zachwycić się nią tak mocno, jak dawniej. Kiedy zwierzyłam się z tego swojej tasyjskiej znajomej z psychologicznym wykształceniem, ona odparła:

Wcale mnie to nie dziwi. Kiedyś nosiłaś w sobie pustkę, którą wypełniałaś tą wyspą. Dziś jesteś pełna i nie potrzebujesz wypełnienia z zewnątrz. Możesz się zachwycać niekwestionowanym pięknem Thassos, ale go nie potrzebujesz, bo wreszcie czerpiesz z piękna, które jest w Tobie!

– niezwykle mądre słowa mojej znajomej, od lat zamieszkującej Thassos

Nie ukrywam, że te słowa mną wstrząsnęły. Jak to? Straciłam tę niesamowitą zdolność zachwytu, jaką zawsze w sobie ceniłam? Zdolność odczuwania mocniej i głębiej? Nie. Ta zdolność jest powiązana z moją nadwydajnością i nawet gdybym chciała, nigdy się jej nie pozbędę. To nie utrata zdolności zachwytu, to uczucie pełności było dla mnie nowe i niezrozumiałe. Dziś widzę, że noszenie w sobie pustki – fetyszyzowane w dużej mierze przez niesterapeutyzowanych artystów – jest przereklamowane. Od tamtego czasu przeżyłam pokojowy, niesamowicie kulturalny, pełen wzajemnego szacunku i serdeczności (choć też oczywiście smutny) rozpad tamtego nietoksycznego związku, po raz pierwszy pozostając z byłym partnerem w relacjach przyjacielskich. Do dziś oboje wiemy, że możemy na siebie liczyć i życzymy sobie wzajemnie jak najlepiej. A przypomniałam sobie o tym wszystkim podczas któregoś z moich nadmorskich spacerów, czując, że morze jest jakby mniejsze. Że choć nadal mam słabość do jego bezkresu i surowości, choć nadal mogę się w nie wpatrywać godzinami, urzeczona spektaklem, jaki odgrywają nad nim co wieczór chmury, ono już… mnie nie wypełnia. Jest tylko, albo aż, tym, czym jest – morzem, nie częścią mnie. Nie potrzebuję go tak, jak rok temu, pogubiona przed ostatnią rozmową w krakowskim OLZON-ie, a potem kompletnie roztrzęsiona po niej. Nie jestem już porozrzucanymi fragmentami, których nie umiem pozbierać i na pewno w ogromnej mierze zawdzięczam to terapii na Oddziale Dziennym w Nowym Targu (tym bardziej boli mnie barbarzyństwo i uwikłanie w politykę oddziału patologii ciąży tego szpitala). Jest w tej refleksji coś, co mnie przeraża. Jeśli aspekty świata zewnętrznego nie muszą już być moją podporą, oznacza to, że muszę być nią dla siebie ja sama. I znowu wracamy do kwestii brania za siebie odpowiedzialności. Do wykonywania pracy, która pozwoli się jakkolwiek utrzymać, niezależnie od jej wad. Do realizowania równolegle planu polepszenia swojej sytuacji. Do zmieniania tego, w czym pozostanie godzi w moje poczucie sprawiedliwości. Do wyjścia z roli bezwolnej ofiary i wejścia w rolę kogoś, kto sobie radzi. Tylko w razie niepowodzenia kogo będzie można obwinić? No i stąd płynie kolejne odkrycie – obwinianie również nie ma większego sensu. Postępujemy zawsze tak, jak w danej chwili umiemy i możemy, a potem mierzymy się z konsekwencjami. To zawsze są lekcje, z których dobrze coś jednak dla siebie wyciągnąć, żeby nie musieć dostawać od losu tych samych w nieskończoność.

fot. Bożena Szuj

⚓ Ludzie

fot. Bożena Szuj

Kiedy jest się introwertykiem cierpiącym na fobię społeczną, kontakt z ludźmi nie jest, mówiąc eufemistycznie, priorytetem. Moje podjęcie pracy w żaden sposób nie było więc motywowane potrzebą poznawania nowych osób i chęcią podtrzymywania codziennego kontaktu z nimi, ale koniecznością zarobienia pieniędzy. Nie mam pojęcia, czy jestem w swojej restauracji jedyną osobą neuroatypową, czy nie, ale wiem, że większość miejsc pracy posiada zasady stworzone przez osoby neurotypowe dla osób neurotypowych. Oznacza to, że jest mi trudniej się do nich dostosować, bo ich nie rozumiem. To, co oczywiste dla innych i niewarte wyjaśniania, dla mnie jest enigmatyczne. Uczę się więc, jak dziecko, przez naśladowanie. Dlatego tak istotna była dla mnie miła atmosfera pracy, bo kiedy czuję się strofowana za swoją neurologiczną inNość, której nie zmienię, spinam się i pracuję mniej wydajnie.
Jednak, skoro już znalazłam się w sytuacji niemal codziennego narażania się na przebodźcowanie (oprócz naprawdę sporej liczby współpracowników, kontaktuję się też bezpośrednio z ogromną liczbą klientów), mogę wykorzystać tę sytuację do swoich obserwacji. Pierwszą i najbardziej szokującą obserwacją jest ta, że nigdy nie należy się kierować tzw. pierwszym wrażeniem. Wszystkie moje pierwsze wrażenia były całkowicie nieadekwatne do rzeczywistości. Ludzie, których po pierwszym dniu wspólnej pracy wkładałam do szufladki z napisem „na pewno się nie zaprzyjaźnimy” okazywali się naprawdę życzliwi, godni zaufania i bezinteresownie oferujący swoją pomoc w sytuacjach kryzysowych, a z kolei z tymi, którzy rokowali na „docelowo najbliższych kumpli”, drogi się jakoś szybko rozchodziły (choć nadal pozostawali przemili). Odkryłam też, że można lubić w kimś pewne jego cechy, doceniać jego poczucie humoru czy w końcu podziwiać jego pracownicze umiejętności, ale nie musi to automatycznie oznaczać, że się go lubi. Żeby kogoś nie lubić nie trzeba wyszukiwać argumentów, które nam na to pozwolą. Nie lubienie kogoś nie musi też wcale oznaczać wrogości czy braku szacunku. Od kiedy to sobie uświadomiłam, poczułam jakąś nieznaną do tej pory lekkość. Mogę obserwować. Czerpać z tego, co dla mnie wartościowe, a odrzucać to, czemu nie chcę poświęcać energii. Najtrudniejszą lekcją było dla mnie też zrozumienie, że to, że ktoś jest dla mnie miły nie neutralizuje faktu, że postępuje wobec mnie nieuczciwie (lub kogoś takiego reprezentuje). Można go szczerze polubić, ale na nieuczciwość nie należy się godzić, jeśli marzy nam się świat uczciwy. Mnie się marzy. I znów jak bumerang powraca temat odpowiedzialności – każdy ponosi odpowiedzialność za swoje postępowanie i to, że jest miły, nie może mu tego odbierać.

fot. Bożena Szuj

⚓ Teoria filtrów

fot. Bożena Szuj

Już dawno temu odkryłam coś, co na własny użytek nazwałam teorią filtrów. W pewien luźny sposób wiąże się ona z fantastycznym angielskim powiedzeniem:

what you focus on grows

– „to, na czym skupisz uwagę, będzie rosnąć”

Wybieramy (świadomie lub podświadomie) to, czemu chcemy poświęcać swoją uwagę, czyli przyjmujemy filtr, przez który odbieramy świat. Przydarzają się nam różne historie, czasem los doświadcza nas naprawdę okrutnie, jednak nadal mamy wybór, czemu nadamy jakie znaczenie. Znam ludzi, których nie dotykają dramaty, ale tak mocno skupiają się na negatywach, że są wiecznie nieszczęśliwi, a nieszczęść dostarczają im nie tylko sytuacje trudne, ale też te neutralne. Znam też ludzi, którzy mogliby przyjąć pozę męczenników, bo wychowywanie niepełnosprawnego dziecka jest ogromnym wyzwaniem, ale tryskają niespożytą energią, apetytem na życie i szczęściem. Są zwycięzcami noszącymi dumnie podniesione głowy. Moja teoria filtrów mówi o tym, że uwrażliwiamy się na konkretne tematy i widzimy wszystko tylko poprzez ich pryzmat. Feministki są na przykład wyczulone na wszelkie przejawy przemocowego patriarchatu i je piętnują, a ci, których ten ważny temat nie wzrusza są po jakimś czasie poirytowani „przesadą”, jaką widzą w feministycznych postulatach. Powiem coś niepopularnego, ale mimo że sama jestem feministką i większość feministycznych postulatów popieram (sprzeciwiam się tylko zmuszaniu wszystkich kobiet do używania feminatywów – język jest w tej kwestii dużo bardziej liberalny), rozumiem obie strony. Rozumiem, choć wiem, że ta druga nie ma racji. Irytacja, której skutkiem jest uznanie słusznych argumentów za „przesadę” wynika z niezrozumienia filtra, przez które patrzą na świat feministki. Filtra słusznego, by cokolwiek w kwestii nierówności płci zmienić, ale kiedy się na świat patrzy bez niego, zachowanie feministek rzeczywiście można uznać za dziwny upór. Filtry, które stosujemy mogą się oczywiście zmieniać. Zarówno z biegiem lat, jak i w zależności od sytuacji. Widzę po sobie, że moje zaangażowanie w tematy ważne pomaga mi po swojemu walczyć ze złem, ale nie pomaga mi zrozumieć drugiej strony. Do tego trzeba na chwilę zdjąć swój filtr i spróbować namówić swojego interlokutora do tego samego.
Pracując z klientem (już bardzo wiele lat, w wielu branżach, choć najdłużej w turystycznej), widzę jak łatwo patrzeć na klientów przez filtr „głupich pytań”, który umacnia w pracownikach w sektorze usług niezdrowe poczucie wyższości. Na ogół podszyte oczywiście kompleksami, bo – jak pisałam wcześniej – przeważnie nie są to prace wymagające solidnego wykształcenia. To, że ludzie faktycznie zadają wiele pytań, w których trudno doszukać się logiki to jedno, ale drugą stroną medalu jest to, że ludzie, którzy po raz pierwszy znajdą się w zupełnie nowym miejscu mają prawo być zdezorientowani. Jeśli do tego są jakoś zaburzeni lub introwertyczni, zapytanie o cokolwiek może być dla nich wyzwaniem. To dla nas, pracowników, oczywiste jest, gdzie jest toaleta i że wisi nad nią wielki napis o tym informujący. Dla kogoś, kto jest być może przebodźcowany nowością miejsca, w którym się znalazł, ten napis może stać się niezauważalny. No i filtry filtrami, ale czerpanie satysfakcji z tego, że ktoś zapytał o coś nielogicznie, jest już pierwszym objawem toksyczności, której łatwo się nabawić, pracując z ludźmi. Tu uratować nas może jedynie życzliwość i wyrozumiałość.
Po raz kolejny w swoim życiu dochodzę do wniosku na wskroś banalnego – mianowicie, że Platon wielkim filozofem był. Koncepcja jaskini platońskiej, w której skuci tyłem do wyjścia ludzie biorą za świat rzeczywisty tylko jego odbicie – a więc jedynie to, co przed sobą widzą i zniekształcone głosy zza jaskini, które w jej wnętrzu słyszą, jest absolutnym filozoficznym majstersztykiem. Od wczesnego dzieciństwa mam silne podejrzenie, że nie jest nam dane widzenie świata, jakim jest. Że być może nawet nie ma świata takiego, jakim jest. Że stwarzamy go swoimi wyobrażeniami, doświadczeniami i nastawieniem, a więc filtrami, jakie zakładamy. Czy jest przez to bardziej czy mniej barwny, no i mniej czy bardziej barwny od czego, to już kompletnie nowe filozoficzne rozważanie…

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser zaserwuję dziś swoją własną piosenkę, a ściślej… swój pierwszy własny kanon! Od momentu opublikowania ostatniego wpisu ze wzmożoną siłą powróciła do mnie ciekawość, jak konstruuje się taką formę. Zaczęłam dopytywać, ale odpowiedzi fachowców były na tyle enigmatyczne, że się wkurzyłam i postanowiłam zrobić to na czuja. Wyszło tak, jak na załączonym obrazku  i uważam to za osobisty sukces z samego początku czerwca. Miłego słuchania!

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to