Bez serc, bez ducha, bez alko i bez kawy, czyli lipiec

fot. Bożena Szuj

I bez antyperspirantu, ale do tego jeszcze dojdziemy. Po maju i czerwcu przyszedł w końcu upragniony lipiec. Wróciłam do najwspanialszej wakacyjnej pracy w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, równocześnie doczekując się też dawno opłaconej, tym razem wspaniałej psychoedukacji w Almie. Miałam wrażenie, że w jakimś sensie zaczynam wszystko od początku jako nowa ja. Nowa, bo:

  • świadoma swojego zdiagnozowanego ADHD,
  • ujarzmiająca je dość poważną farmakologią, ale też ucząca się poprzez psychoedukację, jak sobie z nim radzić,
  • starsza i doświadczona o rok,
  • a do tego pełniąca od niedawna fascynującą i niebywale absorbującą rolę psiej mamy.

Czułam się, jak bym wróciła z urlopu macierzyńskiego związanego nie tyle z opieką nad małą, ale nad samą sobą. Oprócz niewątpliwej ekscytacji było we mnie też dużo niepokoju. ADHD przysparza problemów w życiu codziennym, ale stanowi też o naszej wyjątkowości. Oczywiście nikt mi mojego ADHD-owego mózgu nie podmieni, ale irracjonalnie obawiałam się, że stracę coś cennego.

Co, jeżeli ta niezwykła więź, którą w krótkim czasie potrafię stworzyć z dziećmi jest wynikiem tylko i wyłącznie chemii mojego mózgu, którą właśnie z panią doktor zmieniam?

– zastanawiałam się

Oczywiście nic bardziej mylnego, o czym się miałam wkrótce przekonać. Zmieniło się we mnie sporo, ale na szczęście na lepsze. Przynajmniej dla mnie samej.

fot. Bożena Szuj

Uniezależnienie

fot. Bożena Szuj

Spełnił się najgorszy sen mojej byłej psychiatry – dostałam leki na bazie pochodnej amfetaminy. (Są na razie tak trudno dostępne, że łatwiej już chyba kupić zwykłą amfę.) Po sześciu latach beztroskiego przepisywania mi przez kolejnych lekarzy kolejnych antydepresantów (na depresję, której – jak się okazuje, nigdy nie miałam), wreszcie dostałam leki, które faktycznie zaczęły na mnie działać. Coś mi świtało, że pewnie nie powinno się ich łączyć z alkoholem, ale szybko okazało się, że czeka mnie prawdziwa jazda bez trzymanki. Ban na alkohol okazał się na tyle definitywny, że żadne wyjątki nie wchodziły nawet w grę. Uświadomiłam to sobie dopiero, trzymając w ręku butelkę likieru Słony Karmel, którym czasem polewaliśmy lody, bo właściwie jedynie do tego się nadawał, przez co zdążyłam zapomnieć, że oprócz cukru zawiera też alkohol. Sama konieczność odstawienia procentów nie stanowiłaby dla mnie większego problemu, gdyby kolejny radykalny zakaz nie uświadomił mi, że jednak jestem uzależniona. Od… kawy. Kompletnie się tego nie spodziewałam, bo choć kawę lubię, piję jej na ogół mało. W zimie potrafię kilka razy podgrzewać kubek z tą samą niedopitą zawartością, finalnie wylewając jej większość do zlewu.

Te kilka łyków dobrej kawy z mlekiem jest raczej codziennym rytuałem, a nie kofeinową potrzebą.

– myślałam

Od ostatnich wakacji sprawa ma się nieco inaczej w lecie. Moje ubiegłoroczne odkrycie i równocześnie zaskoczenie – espresso tonic potrafiłam w trakcie największych upałów wypijać hektolitrami, co nastąpiło tak niepostrzeżenie, że nawet tego nie zarejestrowałam. (Zaskoczenie, bo nadal nie znoszę ani espresso, ani toniku, jednak wymieszane razem są dla mnie kombinacją na upały wprost idealną.) Dopiero nagły ban na kawę dotkliwie pokazał mi, że te zaledwie dwa tygodnie picia dwóch, maksymalnie trzech espresso dziennie (z tonikiem i lodem) całkowicie uzależniło mój organizm od kofeiny. Nie było dobrze. Pierwszy tydzień bez kawy był naprawdę trudny, a zapach parzonej gdzieś kawy potrafił doprowadzić mnie do łez. Wisienką na tym bezalkoholowo-bezkofeinowym torcie była konieczność przeproszenia się z piciem wody. Powinnam dostarczać jej co najmniej dwa litry dziennie organizmowi. I oczywiście wiem o tym nie od wczoraj, ale dopiero kiedy zaczęłam skrupulatnie sprawdzać, ile wody tak naprawdę w ciągu doby wypijam, okazało się, jak jestem w tym słaba. A nawadnianie to przecież podstawa, a także najprostszy i równocześnie najtańszy sposób chociażby na piękną skórę. Dobra apka w telefonie, wyrobienie w sobie odpowiednich nawyków (zwłaszcza w pracy) i picie na cotygodniowych posiadówkach u przyjaciółki wody w półlitrowych pokalach (a w Boto ciepłej lub zimnej wody z cytryną i sokiem imbirowym) sprawiły, że dość nawet szybko weszłam w odpowiedni rytm. Upały z całą pewnością ułatwiły sprawę.
Leków nie mogłam też brać sobie ot tak, po gryzie czegokolwiek, byle tylko nie robić tego na czczo. Musiałam wcześniej zjeść wysokobiałkowe śniadanie i tym sposobem po raz pierwszy zetknęłam się ze światem odżywek białkowych. Odpowiedni shake w upalny dzień wystarczał. Przełomem okazało się to, że nie mogłam wyjść z domu do pracy już nie tylko bez wysikania psa (gdański ogródek jest wybawieniem), ale też bez przygotowania i wypicia shake’a oraz wzięcia leków. Niby bzdura, ale budująca rutynę, od której ze swoim ADHD-owym mózgiem przez całe życie skutecznie uciekam. Wygrało poczucie odpowiedzialności, z czego jestem niebywale dumna.
Decyzja o prawie całkowitym odstawieniu słodyczy przyszła samoistnie. Pozostały tylko lody i w chłodniejsze dni miód dodawany do ciepłej wody z cytryną. To drugie rzadko, to pierwsze – regularnie, ale z umiarem. Uniezależniłam się od zbyt często kiedyś zażywanych leków przeciwbólowych, kawy i cukru. Rezygnacji z alkoholu nie nazwałabym uniezależnieniem, bo nigdy nie było we mnie potrzeby picia czy złego samopoczucia, kiedy wypić nie mogłam. Jednak to właśnie nieoczekiwana stuprocentowa wakacyjna trzeźwość pokazała mi najwięcej. Zaczęłam się zastanawiać, czemu, chcąc się odprężyć, uciec od problemów lub zaszaleć, mamy ten autodestrukcyjny odruch sięgania po trujący depresant. Przecież alkohol nawet w małych dawkach nie pozostaje obojętny dla naszego zdrowia. Niszczymy się dla ułudy dobrej czy lepszej zabawy, nic tak naprawdę nie dostając w zamian. Nic prawdziwego. Czy to nie paradoks? Mocno dało mi to do myślenia.

fot. Bożena Szuj

Dawanie dzieciom skrzydeł

fot. Bożena Szuj

Rok temu, uciekając od gastronomicznej patologii, znalazłam nieoczekiwanie pracę w świetlicy dla dzieci prowadzonej przez Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Pół etatu przez zaledwie dwa miesiące (dla trzech pracowników w sumie) to sytuacja, która przy finansowych zmaganiach Stowarzyszenia nie mogłaby mieć miejsca, gdyby nie hojny sponsor – drugi już rok firma Baltic Hub. Co jest właściwie niebywale smutne. Urzędy, które mogłyby wesprzeć to miejsce na stałe, oczywiście zasłaniają się, czym tylko mogą, by tego nie robić, a brutalna prawda jest taka, że państwo nie jest zainteresowane inicjatywami, których głównym celem jest budowanie lepszego społeczeństwa. To nie jest szkoła ze swoimi przestarzałymi praktykami niedostosowanymi do współczesnej wiedzy o potrzebach młodych organizmów i zblazowanymi nauczycielami sprawiającymi wrażenie, że pracują w niej za karę. To miejsce będące schronieniem dla dzieci od często niestety przytłaczającej rzeczywistości. Miejsce, w którym te mogą czytać książki, rysować, przebywać z rówieśnikami, bawić się z nimi, grać w gry planszowe oraz komputerowe (choć te ostatnie z jasno sprecyzowanym limitem dotyczącym i czasu, i rodzaju gier). Miejsce, w którym odbywają się dla nich różne cyklicznie zajęcia: muzyczne (lekcje śpiewu, gry na flecie, fortepianie, gitarze i perkusji), plastyczne oraz gimnastyczne. Miejsce, w którym dzieci mogą korzystać z rolek, hulajnóg, obręczy hula hop, deskorolki czy skakanek (chyba że dość wysłużone, przyniesione świetlicy w darach sprzęty odmówią współpracy i trzeba je będzie po raz kolejny naprawiać). Miejsce, w którym można się pobujać na huśtawce zawieszonej przez Jana [Urbanika – przyp. nNi] na gałęzi rozłożystej brzozy lub – nie bez sprzeciwu dorosłych – trochę się na tę brzozę powspinać. Miejsce, w którym przez dziesięć miesięcy w roku… brakuje opiekuna dla dzieci.
Przybiblioteczna świetlica to równocześnie osiedlowy punkt ksero połączony z punktem sprzedaży używanych książek i maskotek (również przynoszonych bibliotece w darach). Po 17:00, do której jest czynna, często odbywają się w jej pomieszczeniach darmowe koncerty. Biblioteka wraz ze swoją świetlicą to ważny ośrodek kultury na mapie nie tylko Stogów, ale też Gdańska. Smutne jest więc to, że do pracy w świetlicy zatrudniona jest tylko jedna osoba, a jej głównym zajęciem nie może być – przy innych obowiązkach – opieka nad dziećmi. Budowanie lepszego, empatycznego społeczeństwa to w zamyśle Jana przede wszystkim stworzenie dzieciom przestrzeni inspirowanej korczakowską myślą, a więc takiej, w której będą traktowane z szacunkiem i życzliwością; wspierane i wysłuchiwane.

Łapcie dzieci i dawajcie im skrzydła.

– Jan Urbanik

Tym tekstem Jan ujął mnie i oczarował rok temu. Wszyscy wiemy, że niektóre dzieci takich skrzydeł nigdy niestety nie dostaną ani w domu, ani w szkole. Jakie ma to jednak przełożenie na „budowanie lepszego społeczeństwa”? Bezpośrednie. Świetlica zapewnia zabawę i rozrywkę, a dodatkowo chodzenie do niej jest dobrowolne i nieodpłatne, ale nie panuje w niej anarchia. Są tu pewne wewnętrzne zasady mające na celu szeroko pojęte dobro świetlicowego ogółu (w większości związane z bezpieczeństwem). Dzieci przekraczając świetlicowy próg, podejmują decyzję, czy chcą się do nich zastosować, czy jednak jest to dla nich zbyt trudne. Jeśli jest – w każdej chwili mogą odejść. I to pierwsza ważna lekcja dotycząca życia w grupie, a więc w sytuacji społecznej – jesteśmy wolni, ale nasza wolność nie oznacza ignorowania zasad istniejących w obrębie jakiejś grupy, a odpowiedzialny wybór grupy. Ze wszystkimi jej plusami i minusami. Mądre i empatyczne społeczeństwo można budować przede wszystkim poprzez przykład. Jednak czy samo obserwowanie społecznika Jana Urbanika, który od szesnastu lat to niezwykłe miejsce tworzy – nie tylko nic na tym nie zarabiając, ale nawet do niego regularnie dokładając – dzieciom wystarczy? Oczywiście nie, one nie mają nawet świadomości gigantycznego rozmachu jego działań. Nikt nie ma tu złudzeń co do tego, że dzieciom potrzebny jest co najmniej jeden opiekun przez cały rok. Taki, który może od czasu do czasu obsłużyć ksero czy sprzedać książkę, ale jednak jest przede wszystkim skoncentrowany na dzieciach. Powinien mieć predyspozycje do pracy z nimi, nie podnosić na nie głosu, być zaznajomiony z współczesną psychologią, działać w korczakowskim duchu, słuchać dzieci i w miarę możliwości jak najmniej im przeszkadzać. A więc w praktyce lekko modyfikować te ich zachowania, które utrudniają im współżycie z grupą oraz utrwalać i chwalić zachowania empatyczne, asertywne, bezprzemocowe oraz wymagające od nich pójścia na jakikolwiek kompromis, co jest bardzo, bardzo dużym wyzwaniem. (Nie tylko dla dzieci.)
Świetlica przez szesnaście lat swojego istnienia miewała opiekunów wspaniałych, jednak ich obecność miała charakter czasowy. Nie udało się dotąd znaleźć etatowej możliwości pracy dla co najmniej jednej kompetentnej osoby, a najlepiej dwóch, których głównym obowiązkiem byłaby praca z dziećmi. Nie tylko szeroko rozumiana opieka nad nimi (co mają zapewnione przez cały rok), ale też dyskretna obserwacja ich nawyków w grupie i pomoc w zdrowej socjalizacji. Wszyscy mocno nad tym ubolewamy.
W tym roku pracowałam z dwiema wspaniałymi dziewczynami, z którymi robiłyśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby dzieci czuły się doceniane, wartościowe i traktowane poważnie. Pokazywałyśmy im w praktyce, na czym polega komunikacja bez przemocy. Jak można rozwiązywać konflikty i spory bez niepotrzebnego podnoszenia głosu i używania argumentów siły. Myślę, że to były dobre i ważne dwa miesiące dla tych dzieci. Szkoda jedynie, że tylko dwa.

fot. Bożena Szuj

Uskrzydlona

fot. Bożena Szuj

Wiele się w stosunkowo krótkim czasie w moim życiu zmieniło. Pierwszym przełomem była oczywiście diagnoza ADHD, a drugim – adopcja Żuli, a to wszystko w najkrótszym miesiącu roku – lutym. Jedna i druga sytuacja wymusiły na mnie minimalne zwiększenie aktywności fizycznej i codzienny kontakt ze światłem dziennym niedługo po przebudzeniu (w zimie nie zawsze oczywisty). To szybko zaczęło dawać niespodziewane rezultaty i sukcesywnie zmieniać moje nastawienie do życia na odrobinę bardziej entuzjastyczne. Już od maja, kiedy zaczęły się upały, a ja byłam otoczona dobrą medyczną opieką, przypomniałam sobie, jak bardzo potrzebuję słońca. Czerwiec był niepracujący, ale szalony. Do reszty wciągnęło mnie sprzedawanie nienoszonych już przez siebie ubrań. Odeszłam też w końcu z Mary Kay i zaczęłam dowiadywać się nie tylko, które kosmetyczne koncerny nie testują na zwierzętach, ale też które produkty nie zawierają toksycznych, rakotwórczych składników. (Szokujące było odkrycie, że czasem jedna firma potrafi w obrębie tej samej serii wypuścić kosmetyki zarówno z wzorowymi składami, jak i nafaszerowane mikroplastikami buble.) W ramach przyswajania nowej wiedzy wpadłam na dość radykalny pomysł, żeby… odstawić antyperspirant, którym od prawie trzech dekad trułam swój organizm. Postanowiłam zamienić skuteczny, czyli zawierający aluminium dezodorant na jego naturalny, pozbawiony aluminium odpowiednik. Ot, w samym środku tropikalnego lata zaryzykowałam swoim komfortem, koniec końców wygrywając, bo choć na skuteczność takich produktów trzeba czasem czekać nawet pół roku, ja czekać na szczęście nie musiałam wcale. Przez te wszystkie kosmetyczne roszady poczułam większą sprawczość. Nigdy chyba nie zrobiłam tak wiele naraz dla własnego zdrowia. Jeśli jest to oznaka miłości do siebie, to zaczęłam się kochać mądrze.
Wyrastające mi od maja skrzydła w lipcu przybrały już całkiem spore rozmiary. Zbudowane były z większej świadomości samej siebie, lepszych codziennych wyborów, ogromnej dawki gorącego słońca, całkowitej abstynencji od substancji, które mi nie służą, ale też fantastycznej pracy w miejscu, w którym czułam się dobrze. Okazało się, że nawet drobne spięcia czy nieprzyjemności nie są w stanie mną zachwiać tak, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Byłam absolutnie pewna tego, co robię i kim jestem. Widziałam głębszy sens swojej pracy, poznałam też fantastyczne koleżanki, z którymi ją wykonywałam. No i po raz pierwszy w życiu wracałam po pracy do własnej rodziny, co zdumiewająco zmieniło moją perspektywę. Okazało się, że traktując swoją pracę mniej emocjonalnie, za to bardziej racjonalnie, wcale nie straciłam w oczach dzieci. Nawet wręcz przeciwnie. Stałam się bardziej asertywna, a „trudnych przypadków” nie brałam personalnie, pamiętając, że nie o moje ego tu chodzi, a o danie tym dzieciom narzędzi, które im pomogą w późniejszym życiu. Stałam się mocniejsza. A, paradoksalnie, tylko będąc mocną, mogę ochronić wszystko to, co jest we mnie kruche. I co w sobie lubię.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę jedną z moich ulubionych piosenek już od wczesnego dzieciństwa, czyli „There Must Be An Angel (Playing With My Heart)” Eurythmics. Może dlatego jest mi tak bliska, że powstała w roku mojego urodzenia, o czym dowiedziałam się dopiero przed chwilą.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Dlaczego odeszłam z Mary Kay, nie polecam Centrum Terapii ALMA oraz sprzedaję ciuchy, czyli maj i czerwiec

fot. Bożena Szuj

Postanowiłam – ze sporym, niestety spóźnieniem – kontynuować rozpoczęty podczas poprzednich wakacji cykl „nNadmorsko”. Cykl, w którym opisywałam w pamiętnikowej formie spędzane nad Bałtykiem miesiące, ozdabiając wpisy sesjami zdjęciowymi wykonanymi właśnie tutaj przez mojego cierpliwego i kochającego Partnera. (Większą część maja już opisałam w teście „Psia mać!”.)
Dotarliśmy do Gdańska pod sam koniec kwietnia, a nasz wyjazd z Zakopanego jak zawsze przypominał przeprowadzkę. Przywiozłam ze sobą nie tylko kosmetyki i tony ubrań, ale też regał książek, notatniki, część przyborów kuchennych, a nawet przypraw. Najważniejsza ze wszystkiego okazała się jednak… kotwica; zupełnie nieprzydatna w Zakopanem. Dopiero w Gdańsku zapuszczam korzenie, do niego przynależę. To tu udaje mi się złapać odpowiednią perspektywę i to właśnie nasze polskie morze na ogół wyciąga mnie ze stagnacji, w którą wpadam w górach.

fot. Bożena Szuj

Spis treści:
Dlaczego odeszłam z Mary Kay?
Dlaczego nie polecam Centrum Terapii ALMA?
Dlaczego sprzedaję ciuchy?

fot. Bożena Szuj

Dlaczego odeszłam z Mary Kay?

fot. Bożena Szuj

Pierwsza zmiana dokonała się we mnie jeszcze w drodze do Gdańska. Dokładnie w Częstochowie. Nie była to żadna wymodlona łaska pańska; na klęczkach znajdował się jedynie pan mechanik, naprawiając uszkodzony zamek w tylnej klapie naszego Vito. Niespodziewanie skontaktowała się ze mną prowadząca mnie w Mary Kay dyrektor sprzedaży, przypominając mi, że o północy kończy mi się czas na zamówienie kosmetyków w tym półroczu. (Jeśli tego nie zrobię, w myśl umowy, jaką zawarłam z firmą, tracę prawo do rabatu i tym samym tytuł konsultantki uprawnionej do sprzedaży kosmetyków w katalogowych cenach). Wiedziałam, że mam czas do końca miesiąca, ale myślałam, że „końcem miesiąca” jest ostatni dzień kwietnia, a nie przedostatni, co zaskoczyło mój ADHD-owy mózg. Zatem podróż okazała się chwilą, w której musiałam podjąć ostateczną decyzję – zostaję, czy odchodzę. Z zamiarem odejścia nosiłam się już od dłuższego czasu. Mimo wmawianych nam haseł, że:

choć te kosmetyki są drogie, to jednak nie są drogie, gdyż są wydajne i dobre,

zaczęłam się trochę uważniej temu przyglądać i oczywiście szybko okazało się, że to klasyczna marketingowa ściema. Kosmetyki Mary Kay są rzeczywiście bardzo wydajne. Są też w moim odczuciu dobre. Co prawda zdania ekspertów są w tej kwestii mniej entuzjastyczne, ale sama – jako kosmetyczny laik – na podstawie używania (wyłącznie) ich przez pięć lat mogę uczciwie powiedzieć, że byłam z tego wyboru bardzo zadowolona. Co więcej, moja skóra je naprawdę lubiła i kiedy byłam nieumalowana, często słyszałam komplementy dotyczące „pięknej cery”. Co do astronomicznych cen, sprawa ma się już nieco inaczej. Przed dołączeniem do zespołu (a dołączyłam wyłącznie ze względu na spore rabaty dla siebie samej, bo sprzedawać – jak udowodniła mi próba otworzenia sklepu – nie umiem) o pielęgnacji skóry nie wiedziałam praktycznie nic. Jako córka pół góralki, żyłam bajkami o starych góralkach, co to twarz wodą z mydłem całe życie myły (ewentualnie smarowały ją też raz na jakiś czas kremem Nivea) i miały piękną cerę; nie to, co teraz. (Niedawno podziwiałam efekty rzeczonej pielęgnacji, oglądając przejmującą serię portretów „Silna jak halny” mojego utalentowanego kuzyna – znakomitego fotografa Bartłomieja Jureckiego.) Jako nastolatka, kupując żel do twarzy oraz (szczyt rozrzutności!) tonik, czułam, że powoli uwalniam się z pęt starych, dobrych góralskich obyczajów.

Równocześnie doceniam, że tęsknota góralskiego serca mojej rodzicielki za latami, co minęły zamknęła się w repetytywnym wyrażaniu dezaprobaty dla moich młodzieńczych drogeryjnych wyborów, a nie ewoluowała w bardziej radykalną stronę – taką, jak chociażby kultywowanie prania w rzecze (co, biorąc pod uwagę, że mieszkaliśmy w stolicy, mogłoby niepotrzebnie obciążyć bagaż moich dziecięcych traum).

Jako osoba dorosła, która wyfrunęła z warszawskiego gniazda szukać wolności i przestrzeni dla własnej niezależności w myśleniu… na Podhalu (niech ktoś jeszcze raz spróbuje zarzucić mi brak poczucia humoru!), codzienną pielęgnację twarzy rozumiałam jako przemywanie jej zimną wodą rano i mycie jej żelem, przemywanie tonikiem i smarowanie kremem wieczorem. Zdarzały się też eksperymenty z kremami pod oczy, ale nie wierzyłam, że przyniosą spektakularne efekty (w końcu cienie pod oczami mam od urodzenia). Z wiedzą o rodzaju własnej skóry zatrzymałam się w okolicach wczesnego liceum, nie wiedząc, że z latami zazwyczaj ulega on zmianie. Reasumując, najpierw pielęgnacją żadną, a potem pielęgnacją złą, przesuszyłam sobie skórę. Tania Ziaja w latach dwutysięcznych była tylko tania (dziś niektóre kosmetyki tej firmy mają nawet dobre składy, ale tego niestety moja uszkodzona ich starymi formułami bariera hydrolipidowa twarzy się nie doczekała). Dodatkowo pierwsza moja i jedyna wizyta u dermatologa (odnoszącego nota bene ogromne sukcesy na polu krzewienia kultury) po lekkim odmrożeniu twarzy na nartach uświadomiła mi, że kończący trudne, długie i wymagające studia specjalista przyjmujący za niemałe pieniądze i przypisujący maści za fortunę może osiągnąć efekty porównywalne z efektami doradztwa wielu przypadkowych drogeryjnych sprzedawców. Mianowicie żadne. No i w tym właśnie momencie pojawiła się – cała na różowo – dyrektor sprzedaży Mary Kay. Całkiem nieoczekiwanie weszła do mojego życia na szpilkach kobieta uśmiechnięta, energiczna, zadbana, a przede wszystkim posiadająca dużą wiedzę na temat skóry. Gdyby dyrektor szkoły, w której wtedy pracowałam, pewnego dnia nie wyraziła zgody na indywidualne 20-minutowe spotkania dla wszystkich swoich pięciu etatowych pracownic, nigdy bym w czymś takim nie wzięła udziału, uważając to za stratę czasu. Long story short, do zakupu kosmetyków zdołała przekonać kilka pań, ale do wstąpienia w szeregi Mary Kay (co oczywiście nastąpiło dopiero po jakiś czasie testowania produktów firmy) ostatecznie namówiła tylko mnie, chociaż to ja byłam najbardziej sceptycznie do całej tej sytuacji nastawiona.

Cóż mogę napisać po pięciu latach w Mary Kay?

  1. nauczyłam się nie tylko, jak powinna wyglądać codzienna pielęgnacja twarzy, ale też systematyczności w jej uskutecznianiu
  2. wszystkie efekty swoich wcześniejszych pielęgnacyjnych zaniedbań udało się na szczęście po niedługim czasie regularnego używania odpowiednich produktów odwrócić zawdzięczam to przede wszystkim prowadzącej mnie dyrektor sprzedaży, która zgodnie z początkowymi deklaracjami, naprawdę była dla mnie zawsze dostępna i monitorowała cały proces; jeśli cokolwiek mnie zaniepokoiło, zawsze mogłam to z nią skonsultować. Jak prawdziwy dermatolog, a przynajmniej kosmetolog, zalecała w gorszych momentach odstawienie jednego produktu i używanie innego. Przynosiła mi darmowe próbki kosmetyków, starczające na bardzo długo. Nie kupiłam żadnego produktu, którego bym wcześniej nie wypróbowała za darmo, ale też nigdy do zakupu tego, co dostawałam w formie testerów, nie czułam się zobligowana. Pomogło mi więc to, czym Mary Kay się szczyci: połączenie dobrych produktów z dobrze wyszkoloną załogą konsultantek, które potrafią umiejętnie dobrać kosmetyki do potrzeb swoich klientek i być z nimi nie tylko w momencie zakupu, ale też stosowania. (W praktyce jednak to dobre wyszkolenie konsultantek to łut szczęścia i należy o tym pamiętać.)
  3. od kiedy udało mi się „odzyskać twarz” i znalazłam się niejako w punkcie wyjścia, mogłam wreszcie zacząć obserwować, jak kosmetyki Mary Kay działają. (Obserwować okiem laika, co podkreślam, bo nie wszystko, co wygląda zdrowo, rzeczywiście takie jest i brak mi odpowiednich kwalifikacji, by umieć to rozróżnić.) Żaden kosmetyk mnie nie zawiódł, choć oczywiście jedne uwielbiam, a inne są mi kompletnie obojętne.

Skąd więc decyzja o odejściu? Czy przeważyły względy finansowe? To oczywiście też. Można byłoby długo opowiadać o kosmicznie wywindowanych marżach, czy stale rosnących cenach katalogowych przy równoczesnym podwyższaniu minimalnej kwoty, od której nalicza się konsultantkom rabat (i za którą raz na pół roku trzeba coś kupić). Odpowiedzią na wszystko ma być wizja wielkiej sprzedażowej kariery, która stoi przed nami otworem (przede mną stała ewidentnie tym drugim) i odmieni nasze życie. Jednym słowem, typowy MLM. Zorientowanie się, że tak naprawdę nigdy nikomu nie chodziło o moje finansowe dobro, zajęło mi tylko pięć lat.
Pomijam całą drażniącą mnie od samego początku pretensjonalną otoczkę – czerwone żakiety, diamenty, różowe samochody, czy nazywanie konsultantek „przyjaciółkami od piękna”. Konsultantki nie są naszymi przyjaciółkami, tylko komiwojażerkami, których głównym celem jest sprzedaż swojego produktu. Wielką nieuczciwością jest twierdzenie, że wszystko co robią, robią z troski o piękno innych kobiet – owszem, na ogół bardzo wierzą w te produkty, same ich używają i polecają ze szczerego serca. Są w tym autentyczne i fajnie, natomiast koniec końców zawsze tak naprawdę chodzi o własny zarobek i dobro firmy, która jest gigantycznym koncernem. Pomijam oglądane z zażenowaniem filmiki z kongresów i zjazdów, będących w praktyce zlotami identycznie poubieranych i nienaturalnie podekscytowanych pracownic tej firmy. Zlotami przepełnionymi banalnymi mowami „motywacyjnymi” i wspólnym śpiewaniem pieśni wychwalających na przemian Pana Boga i Mary Kay, które kojarzyły się wielu osobom, nie bez przyczyny, z praktykami sekciarskimi. Przyjmowałam to zawsze jako istniejące zło koniecznie, od którego trzymałam się z daleka.

Aspektami, które oprócz finansowego spowodowały, że zaczęłam rozważać opuszczenie Mary Kay były:

  • brak przejrzystości w kwestii składów (na kosmetykach podawane są niepełne składy, reszta jest tzw. tajemnicą firmy, na żadne konkretne pytanie nie uzyskałam nigdy wyczerpującej odpowiedzi)
  • nadprodukcja plastików – np. wszystkie pojedyncze cienie, róże czy bronzery pakowane są w kilka razy większe od nich brzydkie plastikowe jednorazowe pudełka, które po otworzeniu nadają się tylko do wyrzucenia; kiedy poruszyłam ten problem z własnymi zwierzchnikami, zostałam zachęcona do samodzielnego uderzenia wyżej, więc klasyczna spychologia, co samo w sobie pokazuje, jak bardzo firmie nie zależy na zachowaniu ekologicznych standardów
  • testowanie na zwierzętach

Ostatni punkt wcześniej nie stanowił dla mnie problemu. Długo byłam w tej kwestii całkowitą ignorantką, czego się dziś wstydzę. Wydawało mi się, że testowanie na zwierzętach gwarantuje bezpieczeństwo. Jednak kiedy niedługo po wstąpieniu w szeregi firmy zaczęłam drążyć ten temat, dowiedziałam się, że kosmetyki Mary Kay są cruelty free. Dopytując, jak w takim razie rozumieć naszą obecność na rynku chińskim (testowanie kosmetyków na zwierzętach było tam wtedy wymogiem), dowiedziałam się, że:

Jesteśmy na rynku chińskim po to, żeby móc realnie wpływać na to barbarzyńskie prawo i żeby je docelowo zmienić.

Czy byłam tak głupia, żeby w tę skleconą na bezczela bzdurę uwierzyć? Ależ oczywiście! Nawet mi ulżyło, że jesteśmy tacy dobrzy. Zamiast się na Chiny obrażać, działamy.
Faktem jest, że rzeczywiście dużo się w tej kwestii przez ostatnie lata zmieniło i obecność na rynku chińskim nie musi już – jak jeszcze było do niedawna – oznaczać wyłącznie ślepej chciwości kosmetycznych koncernów. Od jakiegoś czasu zagraniczne marki nietestujące swoich produktów na zwierzętach, wchodząc na rynek chiński, mogą być na nim z takich praktyk zwolnione, ale pod warunkiem, że ich asortyment nie obejmuje produktów „specjalnego zastosowania”, do których zaliczają się m.in. dezodoranty i filtry przeciwsłoneczne. Mary Kay ma w swojej ofercie kremy z filtrem. Miałam gdzieś z tyłu głowy przekonanie, że skoro nie stać mnie już na kosmetyki Mary Kay, to ze znacznie mniejszym budżetem, tym bardziej nie będzie mnie stać na inne kosmetyki, które będą bezsprzecznie dobre składowo, pakowane z jakąkolwiek refleksją o losach naszej planety i jeszcze do tego nietestowane na zwierzętach. Gdybym tylko wiedziała, jak bardzo się myliłam… Wystarczyło odrobinę poczytać, pooglądać, zaznajomić się z tematem, żeby znaleźć doskonałe tanie produkty (czasem wręcz za kilkanaście złotych) pozbawione mikroplastików i innych rakotwórczych substancji, spełniające do tego wszystkie pozostałe istotne dla mnie kryteria. Paradoksalnie dopiero odejście z Mary Kay sprawiło, że stałam się świadomą kosmetyczną konsumentką.
Nie żałuję jednak tamtego okresu. Wszystko, co polecałam (również na blogu, wspaniale się przy tym bawiąc i pisarsko spełniając), polecałam szczerze. Dziś rozumiem, że te kosmetyki są zdecydowanie za drogie, a ich produkcja kłóci się z moim obecnym systemem wartości. Odkrywanie tego było (i nadal jest) fantastycznym doświadczeniem wykraczającym znacznie poza błahość tematu kosmetyków.

fot. Bożena Szuj

Dlaczego nie polecam
Centrum Terapii ALMA?

fot. Bożena Szuj

We wpisie „ADHD – mam i ja!” wspominałam o znakomitym doktorze Jarosławie Jóźwiaku i jego Centrum Terapii ALMA, w którym robiłam testy na ADHD, dostałam diagnozę i trafiłam na najlepszą psychiatrę w życiu. Wydawałoby się, że w kraju, w którym psychiatria leży, a opieka medyczna przysługująca z racji ubezpieczenia jest słaba i źle zorganizowana, prywatna klinika zajmująca się ADHD u dzieci i dorosłych, która dba o standardy, starannie dobiera personel i kładzie duży nacisk na to, by ten był empatyczny, to jakaś ostoja normalności. Niestety płatna, niestety droga, ale oferująca wszystko na jak najwyższym poziomie. Dostałam ogromne (przede wszystkim finansowe, choć nie tylko) wsparcie od najbliższych, by ruszyć w drogę ku zrozumieniu swojego zaburzenia i ujarzmieniu go zarówno farmakologicznie, jak i przy pomocy psychoedukacji, której wagę tak zawsze podkreśla dr Jóźwiak. Opanowanie swojego zaburzenia psychoedukacją stoi, bo leki będziemy przyjmować tylko jakiś czas, ale to nasza codzienna praca nad własnymi ograniczeniami może przynieść najlepsze rezultaty. Jednak żeby tę pracę zacząć, musimy najpierw zrozumieć budowę naszego mózgu i sposób naszego działania. Pełna zapału zapisałam się na cykl dwunastu spotkań w ramach psychoedukacji, co poprzedzone było kolejną nietanią wizytą, mającą na celu najwłaściwsze dobranie do moich potrzeb osoby przeprowadzającej psychoedukację. Innymi słowy, choć cykl psychoedukacji kosztuje 2400 zł (płatne z góry, w momencie zapisu), obowiązkowe jest wcześniejsze spotkanie z psychologiem, kierującym nas do konkretnego edukatora (200 zł, również płatne z góry).
Jakież więc było moje zdumienie, kiedy pierwsze zajęcia organizacyjne okazały się niekończącym się monologiem pani Zen Coach, głównie na temat… jej samej. Przepaść między standardami ALMY (których przy każdej dotychczasowej wizycie u wszystkich specjalistów doświadczałam), a tym dziwactwem, które mi za ciężkie pieniądze wciśnięto, była porażająca. Ale co ja tam wiem… Zadział efekt autorytetu. Wierzyłam doktorowi Jóźwiakowi, wierzyłam też swojej znakomitej psychiatrze. Wierzyłam do tego stopnia, że sama zgasiłam czerwoną lampkę, która mi się zapaliła, kiedy usłyszałam, że „nic, co dzieje się na tych zajęciach nie może być przeze mnie przekazywane dalej”. Pierwsze cztery spotkania budziły moje zastrzeżenia, potem czujność została całkowicie uśpiona. Przestały na mnie robić wrażenie notoryczne spóźnienia prowadzącej (czas zajęć się zgadzał, bo kończyły się później, ale mój wewnętrzny Szwab wychodzi z założenia, że skoro płacę za cokolwiek w konkretnym przedziale czasowym, to mam dostać to dostać właśnie w nim, bo rezerwuję go sobie z wyprzedzeniem). Przestały na mnie robić wrażenie głupio-mądre wynurzenia w stylu Psychomamy Julii (tak, też się kiedyś na nią nabrałam, czego ślady znaleźć można na tym blogu). Odpuściłam sobie poprawianie pani Zen Coach, że borderline wcale nie jest „najgorszą chorobą psychiczną”, jak uporczywie powtarzała, podważając zasadność mojej przyjaźni z osobą cierpiącą na to właśnie zaburzenie, choć jej zawziętość niestety w tamtym momencie namieszała w mojej relacji. Patrzyłam przez palce na nazywanie członków mojej rodziny „narcystycznymi” tylko na podstawie moich opowieści (w tych nielicznych sytuacjach, kiedy dane mi było dojść do słowa), w dodatku opowieści nie o ich zachowaniach, ale o moich na nie reakcjach. Siedziała przede mną biedna osoba – myślałam – kompletnie nieogarniająca własnego ADHD. Żywa antyreklama psychoedukacji w ALMIE.

A jeśli to ma mnie w jakiś magiczny sposób ocucić? Przecież dr Jóźwiak wie, co robi…

– myślałam

Na ziemię sprowadziła mnie dopiero prowadząca mnie psychiatra, którą zaniepokoił mój gwałtowny spadek dopaminy. Byłyśmy w trakcie poszukiwań właściwej dawki leku, gorsze samopoczucie mogło wystąpić, ale coś się pani doktor nie zgadzało. Zapytała więc, co dokładnie się dzieje podczas psychoedukacji, która ma mnie (i poniekąd też jej dobieranie mi leków) wspierać, a ja się otworzyłam. I im bardziej się otwierałam, tym szerzej pani doktor otwierała oczy, przecierając je ze zdumienia. Elementów psychoterapii, które mogą się w psychoedukacji pojawić, było zdecydowanie zbyt dużo, natomiast kiedy jeszcze raz zajrzałam do biogramu pani Zen Coach, okazało się, że nie jest ani psychologiem, ani psychoterapeutą. Do teraz uważam, że wykorzystanie zajęć, których zakresu nikt nigdzie precyzyjnie nie określił, do przeprowadzania jakiejś pseudo-terapii przez osobę do tego w żaden sposób nieuprawnioną, to skandal i sytuacja, która po rozdmuchaniu, mogłaby ALMIE bardzo zaszkodzić. Poczułam się przez klinikę oszukana i naciągnięta. Nie byłam w stanie szybko i sprawnie odzyskać pieniędzy ani za niewłaściwie prowadzone spotkania, które się odbyły, ani za te, które się jeszcze nie odbyły, by móc zapisać się do kogoś, kogo moja psychiatra poleca. Milion telefonów, maili i pism później, po zaledwie miesiącu (!) „góra” łaskawie podjęła ze mną w końcu rozmowę. Napisałam, że:

uważam, że poważna firma, której zależałoby i na własnej renomie, i na dobru pacjentów, w ramach rekompensaty za przeprowadzenie na mnie terapii bez mojej świadomej zgody przez samozwańczą terapeutkę, zwróciłaby mi poniesione koszty i zaproponowała darmowy cykl psychoedukacji z prawdziwego zdarzenia, ale nie proszę o tak honorowe rozwiązanie. Proszę o psychoedukację, w ramach już uiszczonej opłaty u kogoś, kto zrobi to tak, jak powinien.

Rozbawiło mnie zadane w odpowiedzi pytanie:

czy poczuję się usatysfakcjonowana, jeśli ALMA zaproponuje mi nowy cykl psychoedukacji u kogoś nowego?

– oczywiście bez żadnego zwrotu kosztów; honor honorem, ale kasa musi się zgadzać. Tak, poczułam się usatysfakcjonowana własnym pomysłem. Szkoda tylko, że zostałam na cały miesiąc pozbawiona nie tylko zajęć, ale też poczucia bezpieczeństwa płynącego z pewności, że nie jestem właśnie okradana (cała opłata znajdowała się na koncie ALMY, a odpowiedzi na moje liczne pisma długo nie mogłam się doprosić). Gwoździem do almowej trumny był sposób rozwiązania tej sytuacji przez panią psycholog, która na opinie na Google odpowiada z konta „Właściciel” i widnieje wraz z drem Jóźwiakiem na plakatach. „Rozumiała” moje wzburzenie, było jej nawet „przykro”, ale nigdy nie usłyszałam słowa, które w takim przypadku paść powinno. Nikt mnie za to nie przeprosił. Cóż, mi od braku przeprosin nie ubyło, natomiast ALMIE w moich oczach ubyło bardzo dużo.
Reasumując, choć ALMA ma doskonałych specjalistów (pani Zen Coach była spektakularnym, ale jednak wyjątkiem), na pewno nie polecę jej nikomu. Zachodnie techniki i podejście do pacjentów – do czasu, kiedy wszystko jest dobrze – robią wrażenie, ale niestety sposób rozwiązywania problemów, jeśli takowe się pojawią, jest ciągle na wskroś polski. Mogę śmiało polecać konkretnych specjalistów (pani psycholog, z którą mam teraz psychoedukację to kompletnie inna bajka), nie przyjmują przecież wyłącznie w ALMIE, ale sama klinika ma do odrobienia jeszcze sporo lekcji.

fot. Bożena Szuj

Dlaczego sprzedaję ciuchy?

fot. Bożena Szuj

W czerwcu pochłonęło mnie też sprzedawanie ubrań na portalach internetowych, wciągające równie mocno, co kupowanie. Wpadło mi więc trochę grosza, za który mogłam sobie kupić dobre jakościowo i cruelty free kosmetyki do pielęgnacji w cenach więcej niż przystępnych. Było to interesujące przeżycie, bo szybko okazało się, jak dużo zalega mi w szafie ubrań, których najprawdopodobniej już nigdy nie założę, a jednak łączy nas jakaś nierozerwalna nić złudzeń, że jak schudnę, jak znowu uznam, że to fajny fason, jak znowu zamarzy mi się taki styl czy wrócę do przekonania, że to dobry dla mnie kolor, to one będą jak znalazł! Spojler alert – nie będą. Ciało się zmienia, gust ewoluuje, wspomnienia związane z pewnymi ubraniami też czasem lepiej wyrzucić na śmietnik historii, zamiast trzymać je w szafie jak tekstylny wyrzut sumienia. Opisywanie i wrzucanie na sprzedaż do sieci ciuchów w stanie bardzo dobrym, ale z różnych powodów przeze mnie już nienoszonych, było niesłychanie uwalniające. Nie sprzedałam jeszcze, rzecz jasna, wszystkich, ale mentalnie już się z nimi pożegnałam. Istotny był dla mnie ekologiczny aspekt całego procederu. Sama kupuję prawie wyłącznie ubrania z drugiego, a nieraz jeszcze kolejnego obiegu. Myślę, że w ogóle świat stałby się piękniejszym miejscem, gdyby ludzie ubrania wypożyczali, a kiedy im się znudzą – oddawali. Za dużo produkuje się śmieci, a kupowaniem w sklepach wspieramy ten proceder.
Pozbywając się rzeczy, zdałam sobie sprawę z tego, że moje ciuchy dzielą się na:

  • tony fantastycznych, intrygujących i uwielbianych przeze mnie, w których na co dzień nie chodzę
  • garstkę tych, które noszę w kółko od prania do prania

W ostatnim przypadku nie mam na myśli typowych ciuchów na po domu, ale te, w których z niego wychodzę. Do ludzi. Za faktem, że są przeze mnie najczęściej noszone przemawiają nie tylko względy związane z wygodą, ale też pewien rodzaj asekuracji. Między ludźmi w przypadkowej sytuacji, albo w pracy, próbuję być neutralna, nierzucająca się w oczy. Ciuchy spektakularne zostawiam sobie na sesje fotograficzne i nocne wyjścia (koncerty, niektóre spotkania towarzyskie). Na co dzień rządzi wygoda, ale też przekonanie, że własną atrakcyjność muszę sobie dopiero stworzyć makijażem, stylizacją, dodatkami, a bez nich mogę od niej uciec. A przecież tak naprawdę atrakcyjność tkwi kompletnie gdzie indziej – najczęściej w energii, którą emanujemy, kiedy czujemy się sami ze sobą dobrze. Pracuję teraz z dziećmi. Nie zacznę nagle zakładać do pracy bluzek z dekoltami do pępka (jak to mam w zwyczaju, kiedy idę z Partnerem do Boto) czy nawet sukienek, kiedy sporo czasu spędzam z podopiecznymi na podłodze. Nie stanę się nagle niewolnicą codziennego makijażu, kiedy z nieba sączy się ukrop. Nie uzależnię swojego poczucia zadbania od tego, czy zrobiłam hybrydy, czy akurat nie. Chodzi bardziej o moją własną głowę i własne siebie postrzeganie. Zrozumienie, że ta moja niewidzialność to kolejne złudzenie. To nie podobało mi się w Mary Kay – powielane i wmawiane konsultantkom mity, że jako „wizytówka firmy” powinnyśmy być zawsze umalowane i wystrojone (najlepiej w żakiecikach i na szpilkach), tymczasem makijaż czy jakiekolwiek inne stylizowanie własnego wyglądu mają sprawiać przyjemność, frajdę. To ma być lekkie i fajne. Jeśli znajdziemy na to czas i chęć – zróbmy to, bez tłumaczenia się nikomu. Ale jeśli na to czasu i chęci nie znajdziemy – nie czujmy, że cokolwiek zaniedbałyśmy. Bądźmy w tym wolne. Bądźmy w tym wolni.
Umiem czasem znaleźć w sklepach z używaną odzieżą prawdziwe wyjściowe perełki, ale w czerwcu postanowiłam zrobić mały eksperyment. Polegał na tym, że wybrałam się do lumpeksu na łowy w dniu, w którym wszystko kosztowało w nim 6 zł i spróbowałam odnaleźć przyjemność (dopamina, której – jako ADHD-owiec – mam zbyt mało) w zakupach praktycznych. Określiłam sobie jasno, które warunki są nienegocjowalne (związane z najszerzej pojętą wygodą i praktycznością noszenia w pracy) i przestałam się rozpraszać ubraniami, które znowu nosiłabym rzadko. No dobrze, pewnym wyjątkiem była sukienka z ilustrującej wpis sesji zdjęciowej, ale pozostałe osiemnaście z dwudziestu czterech złotych wydałam na trzy ciekawe i niebanalne bluzeczki, które rzeczywiście często od tamtej pory zakładam na co dzień.
Oczywiście można większość tego wpisu uznać za bajdurzenie o niczym. Z jednej strony jakieś tam kosmetyki, z drugiej ciuchy, a pomiędzy jeszcze złudzenia, że prywatna służba zdrowia z pretensjami mogłaby działać w tym kraju na tyle dobrze, na ile się ceni. Jednak oczami nNi widzę to, jak na ogół, inaczej. Przez maj i czerwiec zdołałam wyjść całkiem daleko poza strefę własnego komfortu.

  • Najpierw opuściłam wygodną różową bańkę Mary Kay, w której – nazwijmy sprawy po imieniu – nie musiałam myśleć samodzielnie. Kosmetyki, owszem, stały się dla mnie, mimo zniżki, zbyt drogie, ale w tej wysokiej cenie miałam też coś innego – wsparcie dyrektor sprzedaży, która mnie „zwerbowała”. Rzeczywiście pomagała mi w doborze produktów, ale przecież wyłącznie z Mary Kay. Nie musiałam studiować meandrów chemicznych zagadnień, nie musiałam metodą prób i błędów dobierać właściwych do swoich potrzeb artykułów, mając do wyboru całą gamę firm i serii. Dostałam coś, co zadziałało i byłam przekonywana, że jest to najlepsze i najtańsze, zważywszy na oferowaną jakość. Nikt nie mógł mi poradzić inaczej, bo byłoby to sprzeczne z interesem firmy, a tym samym jego własnym. Wygodne, ale w jakimś sensie przerażające. Żeby znaleźć się w punkcie, w którym w tej chwili jestem, musiałam wyjść ze wspomnianej bańki, poszukać na własną rękę, podowiadywać się z różnych źródeł oraz zaryzykować. Można powiedzieć, że to tylko kosmetyki. (Choć w przypadku przyglądania się składom i temu, czy producent spełnia standardy cruelty free, myślę że temat przestaje być aż tak błahy, bo mówi o pewnej konsumenckiej świadomości, którą każdego dnia realnie zmieniamy świat.) Jednak dla mnie był to krok w kierunku odzyskiwania sprawczości. Jeden z wielu, jakie mnie jeszcze czekają.
  • Potem, dzięki fatalnej komunikacji w ALMIE na linii dyrekcja – pacjent, zrozumiałam wreszcie, że idealizowanie nie ma sensu. Że trzeba widzieć plusy tam, gdzie one faktycznie są, ale też piętnować niedociągnięcia, które – choć irytujące – wcale plusów całkowicie przekreślać nie muszą.
  • A na końcu, żegnając się z nienoszonymi już ubraniami, a więc też jakimiś związanymi z nimi historiami, zaczęłam się zastanawiać, czy ja w ogóle mam własny styl i jeśli tak, to jaki on jest. A może go nie mam, no i czy w takim wypadku coś tracę. Czy w ogóle muszę go mieć, no i czy na pewno tylko jeden. Ale najważniejsza refleksja, jaka do mnie przyszła, była następująca:

Czy odkładanie niektórych ubrań (a tak naprawdę całych związanych z nimi stylizacji) na specjalne okazje nie zdradza przypadkiem moich ogólnych skłonności do odkładania życia pełnią życia na „specjalne okazje”?

Na razie przestałam czekać na bliżej niesprecyzowane okoliczności i zrealizowałam w końcu swoje marzenie o założeniu własnej domeny dla tego bloga. Jest to zatem mój pierwszy wpis, od kiedy oficjalnym adresem bloga stał się:

oczaminni.com

Mam nadzieję, że brak niechcianych reklam ucieszy Czytelników równie mocno, jak mnie!

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę piosenkę z recenzowanej tu przeze mnie niedawno płyty Beyoncé „Cowboy Carter”, która w całości stanowiła soundtrack mojego maja i czerwca, umilając mi długie spacery z naszą małą psióreczką – niewinnej aparycji morderczo niebezpieczną Żuli.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️
Postaw mi kawę na buycoffee.to

Je ne chante pas szant

fot. Bożena Szuj

Praca, którą podjęłam i z której mnie wyrzucono rok temu w Gdańsku oprócz okradania mnie z przyszłej emerytury, a nas wszystkich z moich podatków (sytuacja została – groźbą – uregulowana), miała tylko jeden minus. Dwa razy w tygodniu w naszej restauracji odbywały się wieczorki szantowe. Szanty na żywo są jeszcze gorsze od tych sączących się z jakiegokolwiek odbiornika, a niestety nikt jeszcze nie wymyślił klauzuli sumienia, która pozwalałaby pracownikom chronić własne uszy i poczucie estetyki, odmawiając pracy w zagrażających im warunkach. Kiedy więc biegałam między stolikami z notesem, talerzami czy ścierą, dwa dni w tygodniu miałam okazję przypomnieć sobie, a potem regularnie utrwalać, czemu aż tak nie lubię szant, bo – jak zwykle – problem tkwi głębiej niż w samym guście czy muzyczno-lirycznych preferencjach.

fot. Bożena Szuj

🛟 Nadmorska cepeliada

fot. Bożena Szuj

Wydawało mi się, że jedynym człowiekiem z „morskiej branży” śpiewającym szanty był specyficzny Quint ze „Szczęk”. I faktycznie, potwierdził to mój Partner, dorastający wśród dzieci marynarzy syn kapitana rybołówstwa:

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– A Twój tata śpiewał szanty? – zadaję Kochankowi trudne pytanie i oddycham z ulgą, słysząc odpowiedź.
– Nie, no co Ty! Marynarze nie znoszą szant! Szanty śpiewają ludzie z kompleksami, którym się wydaje, że są wilkami morskimi. Lądowe, k…a, ciecie!
– 🤣🤣🤣😘

„Kochanków rozmowy… cz. 9”

I takie też zawsze miałam wrażenie, że coś tu zalatuje cepeliadą. Podobnie jak pijane cepry z podróbami góralskich kapeluszy na głowach, akcentujące każde słowo na pierwszą sylabę i myślące, że mówią gwarą, „panicku”. Albo aktorzy ze „Szpilek na Giewoncie” – wyubierani w odświętne góralskie stroje, mimo że w scenach, w których je na sobie mają, brak ku temu odpowiedniej okazji – również myślący, że mówią gwarą. (Spojler alert – nie mówią.) Czuję, że szanty są właśnie po to, by ludzie, którzy o rybołówstwie i pracy na morzu mają wiedzę znikomą, mogli się poczuć jak te morskie wilki, którym na wszelki wypadek wymyślono odbiegającą od prawdy rzeczywistość, mocno ją przy okazji romantyzując. Czy ja mam jakąkolwiek wiedzę o rybołówstwie? Nie mam żadnej. Od jakiegoś czasu poznaję jednak coraz więcej mocno dorosłych dziś dzieci marynarzy. Z ich całkiem różnych od siebie opowieści wyłania się jeden mroczny obraz. Obraz ojca przez większość czasu nieobecnego, a kiedy już obecnego, nadrabiającego swoją nieobecność dyscypliną. Dyscypliną pojętą w chory sposób, więc raczej tyranią i przemocą. Obraz ojca, który kojarzy się wyłącznie ze strachem. Ojca, za którym się nie tęskni, choć się go potrzebuje. Ojca, którego powrót jest koszmarem. Ojca na ogół coraz mocniej trawionego alkoholizmem. Czasem też uciekającego do, albo od drugiej równoległej utrzymywanej w ukryciu rodziny. Ojca, z żalu i złości do którego ulepiony jest jedyny znany wszechświat i rodzic – matka. Kiedy nóżka sama zacznie chodzić w takt:

cztery piwka na stół, w popielniczkę pet
jakąś damę roześmianą król przytuli wnet,

– „Cztery piwka”

warto sobie uświadomić, że ten król imprezy był na ogół sadystycznym zapijaczonym przegrywem, a dzieci, którym zniszczył dzieciństwo, zdążyły od tego czasu wychować kolejne poranione pokolenie. To niedługo doczeka się zresztą swoich dzieci. Jeśli ktoś zapyta, czemu istnieje dziś tak wielka przepaść między ludźmi jutra (sterapeutyzowanymi, otwartymi na nowe, empatycznymi), a ludźmi wczoraj (bezkrytycznie zapatrzonymi w poprzednie epoki i celebrującymi stare, okrutne i bezskuteczne rozwiązania), odpowiedź jest prosta. Nie wszystkich rodziców, na których spadła konieczność zerwania dawnych szkodliwych schematów kultywowanych przez poprzednie pokolenia, było na to emocjonalnie stać. Przez lata idealizowania patologii, niezajmowania się nią, nieleczenia jej, przyzwyczailiśmy się do niej, lekceważąc jej zgubny wpływ na całe społeczeństwo. Ale to już, rzecz jasna, nie tyczy się wyłącznie marynarzy.

fot. Bożena Szuj

🛟 Mężczyzna z historią

fot. Bożena Szuj

Jestem dzieckiem smutnych i przemocowych lat dziewięćdziesiątych. Czasów, z których większość mojego pokolenia się dzisiaj leczy. Czasów przepełnionych pogardą do kobiet, dzieci i zwierząt. Czasów, w których miłość rodziców była na ogół bezobjawowa, a „szacunkiem” nazywało się stare, ustalone kiedyś sztywne zasady, zawierające w sobie również nakaz, kto ma go komu okazywać. W końcu czasów dominacji kościoła katolickiego, który jakże skromnie przyznał samemu sobie monopol na jedyną słuszną rację, właściwy system wartości i – najważniejsze! – możliwość decydowania, co jest grzechem. Trzymał tym za twarz co najmniej połowę społeczeństwa – kobiety funkcjonujące w nieustającym poczuciu winy i wstydu. Drugą z kolei wspierał, utrwalając podwójne standardy. Znakomicie wzmacniał istniejący od lat patriarchat (stojący zresztą w swoim założeniu w sporej rozbieżności z naukami Chrystusa).
W takim klimacie dorastałam, marząc wraz z innymi cnotliwymi nastoletnimi niewiastami z dobrych domów z fortepianem o tajemniczym mężczyźnie z historią. Mityczny marynarz z szant doskonale się w ten obraz wpisywał. Małomówny, brzydki (choć mający w sobie bliżej nieokreślone to coś), intrygujący mężczyzna z historią. W marzeniach wydawał się idealny, jednak małomówność to doskonały kamuflaż. Można w nim pomieścić jak w worku wszystkie swoje deficyty. Kiedy zaczęłam te fantazje wprowadzać w życie, dziwnym trafem „historie” poznawanych bliżej małomównych mężczyzn z historią nie były ani historiami doskonale napisanych doktoratów, ani historiami sukcesów w działalności społecznej, ani nawet historiami wydostania się z trudnego domu lub/i własnego nałogu, a potem wspięcia się na sam szczyt dobrego, trzeźwego, pozytywnego życia. Były natomiast niemal za każdym razem historiami o męskiej słabości, niedojrzałości, nieodpowiedzialności i uciekaniu w przeróżne uzależnienia od życia, które przerasta. (Nota bene – podziękujmy za to patriarchatowi gromkimi brawami – życia w strukturze wymagającej od mężczyzn radzenia sobie ze wszystkim najlepiej; bez żadnego wsparcia i prawa do łez.) Wiele dziewcząt lat dziewięćdziesiątych myliło te nieprzepracowane problemy dorosłych mężczyzn z bezradnością niemowlaka, którym trzeba się zaopiekować. Zupełnie, jak by ukształtowany już człowiek (nawet, jeśli ukształtowany źle) odpalał w nich automatycznie – na równi z małym zapłakanym bobasem – instynkt macierzyński. (Prawdziwy lub ten narzucony kulturowo dziewczynkom przez odpowiednią selekcję przeznaczonych dla nich zabawek.) Oczywiście te lepiej wychowane – czyt. świadome i pewne siebie oraz swojej wartości – niewiasty miały znikome szanse zaplątać się w sieć wystającą z małych żenujących kuterków pokrytych mchem i paprocią. Zdrowe przyciąga zdrowe. Ja piszę dziś o swojej własnej bańce, patrząc przez swoje własne filtry.

Za każdym razem, nawet po raz setny, słuchając podczas pracy  frazy:

i cała w żaglach, jak w białej sukience
jak piękny ptak, który zapiera w piersi dech
chwyciłem mocno ster w obie ręce
i żeglowałem zasłuchany w fali śpiew,

– „Biała sukienka”

ściskał mnie dojmujący smutek. Stawała mi przed oczami młoda pogubiona dziewczyna, którą kiedyś znałam. Gdyby się w jakimś momencie nie zjawił, może udałoby się uniknąć jakże tragicznego dla niej… chwycenia jego steru.

fot. Bożena Szuj

🛟 Smutna opowieść
o Belli i Lądowym Cieciu

fot. Bożena Szuj

Miała szesnaście lat i składała się z niemal samych sprzeczności. Wolny, artystyczny duch, potrzeba eksplorowania nowego, nieznanego, odrobinę niebezpiecznego, potrzeba nieustannego wracania na samą krawędź – to była jej natura. Równocześnie religijna indoktrynacja i pranie mózgu, którym została we wczesnym dzieciństwie poddana, jak również znienawidzone, ale też wtedy bardzo jej potrzebne konwenanse w połączeniu z ogromną nieśmiałością i niepewnością siebie, odgradzały ją od siebie samej. Żyła w rozdarciu, dryfując po cudzych opiniach na swój temat i nie mając żadnego punktu zaczepienia w postaci swojej własnej niezależnej, stabilnej. Opinii, że jest wystarczająca. Kiedy zaczęła dojrzewać, zrozumiała Freuda – powodowały nią dwie siły: ogromny seksualny popęd i obsesyjne pragnienie śmierci.
Nazwałam ją Bellą, bo myślę, że gdyby trafiła na lepsze dla siebie czasy i bardziej sprzyjające warunki rozwoju, byłaby bliźniaczą kopią Belli Baxter z „Biednych istot”. Cudownej młodej kobiety, której od samego początku pozwalano być sobą, nie narzucając żadnych systemów wartości. Bella to życie, radość, spontaniczność, poszukiwanie, eksploracja, dobro i czystość. Czystość w najprawdziwszym rozumieniu tego słowa, niezbrukana żadnym kaznodziejskim bełkotem. Moja Bella mnóstwo intuicyjnie czuła, ale nie miała żadnej siły przebicia. Była wypatroszona z własnego człowieczeństwa i wypchana jakimiś ugrzecznionymi formułkami. Próbowała się buntować, ale miała zbyt silnych oprawców. Uciec od przytłaczającej rzeczywistości mogła w śmierć lub seks. Wybrała przyjemniejszą opcję, ale nawet to musiało okazać się skomplikowane. Jej sformatowany „system wartości” pomieszał jej wszystko w głowie i zamiast, jak filmowa Bella, z przyjemnością eksplorować młodość i swoje ciało, uwierzyła, że potrzebuje do tego „świętej i prawdziwej miłości”. Oczywiście najchętniej z małomównym marynarzem z historią…
Marynarz dopłynął do niej niespiesznie, bo o ponad trzy dekady za późno, sącząc whisky i wyglądając względnie mądrze. Nikt nie rozumiał, co taka dziewczyna w szesnastej wiośnie swojego życia widzi w czterdziestodziewięcioletnim mitomanie z wykształceniem średnim. Powierzchownością przypominał skrzyżowanie Shreka z Wujkiem Festerem z „Rodziny Addamsów” i choć wiem, że naigrywanie się z czyjegoś wyglądu jest słabe, to suchy opis jego parszywej osobowości (ani trochę niepodobnej niestety ani do tej shrekowej, ani festerowej) byłby chyba jeszcze okrutniejszy. Nie lubiłam go. Nikt go nie lubił. Nikt z wyjątkiem tych, od których była zależna, co – nawiasem mówiąc – zuchwale wykorzystał. Uważała go za bardzo inteligentnego i oczytanego. Ale co ona wtedy wiedziała! To była taka inteligencja i takie oczytanie, którymi można zaimponować przyszłej maturzystce, ale na pewno nie studentce profesorów wybitnych, pod których skrzydła kilka lat później trafiła. Zastanawiałam się, czego ten stary ramol chce od dziecka, bo emocjonalnie była dzieckiem. I zanim jakiś boomer odpowie, że:

chłe, chłe, wiadomo czego!

to wyjaśnię, że jej poranienie nie czyniło z niej kochanki łatwej do uwiedzenia. Była, owszem, kochanką niezwykle namiętną, zatracającą się w bliskości całkowicie, nieuznającą w tym obszarze żadnego tabu, ale też równocześnie obarczoną całym tym katolickim bagażem, co – powiedzmy sobie szczerze – koło atrakcyjności nawet nie stało. Plus nie miała wcześniej żadnych seksualnych doświadczeń. Zdrowy i zrównoważony mężczyzna, który chce chłe, chłe, wiadomo czego! wybiera do tego kobietę równie zrównoważoną, doświadczoną i świadomą. (Ewentualnie za to płaci.) Nie zniewieściałego podlotka, marzącego o sukni ślubnej, bo „bez ślubu to grzech”. Co z wytłumaczeniem najprostszym, mianowicie:

Może się w sobie po prostu zakochali?

Nigdy tego nie kupowałam. Ona wierzyła już w tak dużo, że z pewnością uwierzyła również w to, że go kocha, a on to odwzajemnia. Ale on? Z kilometra czuć było jakiś poważniejszy problem. Gdyby był całkowicie zdrowy i nawet odrobinę się nią zauroczył, szybko przyjąłby do wiadomości głos rozsądku podpowiadający mu, że sorry Batory, ale to równie absurdalne jak romantyczne zakochanie się w dziecku czy zwierzęciu. W jego wieku od partnera potrzebuje się kompletnie innych rzeczy niż świeże newsy, co było na sprawdzianie z chemii. Nawet, gdyby ten licealista był nie wiem jak dojrzały, a Bella – choć była dosyć dojrzała jak na swój wiek – w niczym nie przypominała zrównoważonej dorosłej kobiety, z którą można penetrować początki zimy swojego życia.
I żeby nie było wątpliwości – daleka jestem od stawiania banalnych tez, że różnica wieku w związku nie może przekraczać tylu a tylu lat. Niech będzie nawet i czterdziestoletnia, ale niech młodszy partner ma szansę być partnerem. Niech startuje z równej pozycji, a więc ma wcześniej jakieś swoje życie po wyfrunięciu z rodzinnego gniazda. Jakieś poprzednie związki, jakąś pracę, jakąś historię. Inne zależności są co najmniej niepokojące i świadczą o pewnych problemach osoby starszej. Nie trzeba było długo czekać, żeby się okazało, że intuicja mnie nie myliła. Lądowy Cieć przygruchał sobie zahukanego dzieciaka, żeby… poić go (prawdziwymi lub jednak – wnioskując po jego aparycji – urojonymi) opowieściami o swoim… życiu erotycznym sprzed ich związku (kto normalny tak robi?). Opowiadał już i tak poranionej chodzącej naiwności z detalami o swoich mających miejsce dekady wcześniej rzekomych ekscesach z przypadkowymi kobietami, a biedna Bella zatruwała samą siebie gotującymi się w niej złością, nienawiścią, żalem i zazdrością. Dziś pasuje mi do tego tylko jedno, poznane po latach, brzydkie, ale jakże trafne powiedzenie:

Gadaj z dupą, to cię osra.

Ale w tamtych czasach nie tylko patriarchat miał się świetnie. Pokutowało też absurdalne przeświadczenie, że starym ludziom należy się szacunek… bo są starzy. Możesz więc być głupi jak but, niczego sobą nie reprezentować, ale… dożyć. I pyk! Szacuneczek – raz. Podchodziłyśmy więc do niego – mimo mojej niechęci – z jakąś dozą kompletnie niezasłużonego szacunku.
Zastanawiałam się, czemu tak ją traktuje. Czemu bawi się jej kruchym ego, które każe jej od razu rywalizować ze wszystkim, co mogło być dla niego lepsze, bardziej ekscytujące, byle tylko mu się nie znudzić. Byle nie zostać odrzuconą. Okazało się, że powód był banalny – jego kompleks. Kobieta znająca życie, mająca doświadczenie z mężczyznami łatwo rozpozna ściemę. Nie będzie znosić opowiastek o licznych barowych podbojach swojego absztyfikanta sprzed lat, bo w odwecie zawsze mogłaby wyjąć z rękawa swoje własne historie, których ten prawdopodobnie jednak nie chciałby słuchać. (Nawet gdyby nie miała ich w życiorysie, mogłaby wymyślić je na poczekaniu – dojrzałość to nie tylko doświadczenia, ale też umiejętność radzenia sobie.) Nie przyjmie na wiarę, jak doskonały trafił jej się ogier, bo sama z łatwością oceni, czy to aby nie łysy koń. Dziewicy w pruderyjnym kagańcu można wmówić i narzucić niemal wszystko. Czego jednak mimo zachwytu i wpatrzenia jak w obrazek nasz stary mędrzec na miarę późnego liceum od swojej młódki dostać nie mógł? Porównania na swoją korzyść! W tym punkcie inteligencja go prześcignęła. A ileż można trwać we frustracji? On wytrwał rok, po czym rzucił Bellę w sposób najdojrzalszy z możliwych – zawinął się i uciekł jak szczur z tonącego (nomen omen) okrętu. Wyłączył telefon i udawał, że go nie ma. Jedyni z nim łącznicy, jakimi byli jego – podobnej do niego klasy – znajomi, oczywiście nabrali wody w usta. Każdy chciał pomóc, ale nie na tyle, żeby zrobić to skutecznie. Jeden nawet tak bardzo chciał być w tej próbie pomocy wiarygodny, że aż przyjechał do rodzinnego domu Belli ją pocieszać.

Gość w dom, Bóg w dom,

jak głosi pewne powiedzenie, więc rodzina Belli – wbrew jej woli, a więc przemocą – wyrzuciła ją na niewygodną kanapę, oddając gościowi jej pokój. Nie przeszkodziło mu to jednak w molestowaniu jej, w co najpierw jej nie uwierzono, a potem całą sytuację skwitowano stwierdzeniem, że „pewnie prowokowała”. Bardzo dziękuję i za takiego Boga, i za takie pocieszanie. Potem Lądowy rozpuścił wici, że Bella jest… rozwiązła. Co prawda był jedynym tej ogromnej rozwiązłości konsumentem, ale nie o prawdę przecież chodziło. Tandetna, ale skuteczna zagrywka. Bella miała czuć się upokorzona i zmieszana z błotem. Zapomniała, że jako kobieta ma przecież dużo mniejsze prawa niż mężczyzna. On, mając kilkaset (prawdziwych lub urojonych) kochanek, zawsze będzie zdobywcą, ona po pierwszym w życiu związku będzie „puszczalska”. Czego nie rozumiecie? Skoro więc źródełko rozkoszy cielesnych wyschło, przyszedł czas na drugą namiętność. Jednak po dwóch próbach samobójczych, skołowana odpuściła. Nie zniosłaby kolejnego odratowania i kolejnej pani psychiatry, która nie pomogła, ale za to zaszkodziła.
Bardzo żałuję, że tak mało wtedy Bellę znałam. Tak mało o niej wiedziałam. Gdybym była jej matką, powiedziałabym Lądowemu, że ma trzymać wszystkie swoje żenujące członki wraz z resztą jestestwa, a z nimi również podobnych sobie kolegów, jak najdalej od całej naszej rodziny. I powiedziałabym mu to tylko raz – bez uprzejmości, zabiegania o to, by być dobrze postrzeganą czy cienia jakiejkolwiek sympatii (jak zresztą mogłabym polubić kogoś, kto krzywdzi osobę, którą kocham?). Reszta byłaby zaciekłą walką, w której nie miałby najmniejszych szans. Sama walczę słowem i piórem (chętnie też w sądzie), ale w razie czego od tłumaczenia ręcznego mam Partnera – tworzymy zgrany tandem, biada każdemu, kto wejdzie nam w drogę. Gdybym była jej ojcem, nigdy nie uciekłabym w chorobę, zostawiając ją z tym wszystkim zupełnie samą. Gdybym była jej przyjaciółką, wspierałabym ją. Wysłuchiwała, nie dawała rad, nie mądrzyła się, czy i w jaki sposób ma o nim zapomnieć. Dałabym jej przestrzeń, czas i swoją obecność. A przede wszystkim nigdy nie powtórzyłabym tego, co mi mówi w zaufaniu nikomu innemu. Ale… nie byłam. Przyglądałam się temu wszystkiemu z daleka. Nie wiedziałam nic o życiu czy lojalności (choć podskórnie dobrze wyczułam, że jej właśnie najbardziej Belli zabrakło).
Dziś przytulam Bellę mocno w swoich myślach. Nic, co się stało, nie było jej winą, choć długo tak myślała.

fot. Bożena Szuj

P.S. Choć szant rzeczywiście, jak deklaruję w tytule, nie śpiewam, pozostaję już od wielu lat pod ogromnym wrażeniem poruszającej pieśni „Amesterdam” Jacques’a Brela. Na deser łączę swoją autorską jej wersję.

fot. Bożena Szuj

 

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Rok 2023 oczami nNi – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Pierwszy dzień każdego kolejnego roku (który właśnie w momencie pisania przeze mnie tych słów, powoli mija) ma w sobie jakąś magię. Choć to całkowicie umowne, niemal namacalnie czuję, jak bardzo jest niezapisaną kartą; jak bardzo nowym rozdaniem. Spokój, brak presji, wyzerowanie licznika. Początek. I niby wiem przecież, że takim samym początkiem jest każdy pierwszy dzień miesiąca czy tygodnia, że jest nim każda kolejna godzina, minuta czy sekunda; wiem to, ale właśnie pierwszy dzień stycznia ma dla mnie urok rozpakowywanej bombonierki. Rozpakowywanie każdej kolejnej czekoladki cieszy mnie już mniej. Może dlatego, że niesie ze sobą ciężar refleksji o nieuchronnym końcu przyjemności – o policzalności czekoladek.

fot. Bożena Szuj

PodsumowanNie inNe od innych

fot. Bożena Szuj

Dotychczas na blogu trzymałam się przyjętej raz formuły, w którą włożyłam wszystkie swoje podsumowujące mijający rok wpisy – mianowicie ze wszystkich wpisów od stycznia do grudnia mijającego roku wybierałam z każdego miesiąca jeden z jakichś powodów dla mnie najważniejszy i linkowałam go, żeby Czytelnicy mogli do niego wrócić, bądź przeczytać go po raz pierwszy. Nie kierowałam się statystykami i popularnością wpisów. Kierowałam się swoim stosunkiem do publikowanych tekstów. Starałam się, żeby z każdego miesiąca wybrać tylko jeden wpis, ale życie pokazało, że czasem jeden to za mało. W tym roku mogę uczciwie przyznać, że każdy wpis był dla mnie na równi tak samo ważny. Oczywiście, że inny ciężar mają teksty będące recenzjami książek, filmów czy seriali, inny przepisy kulinarne, a jeszcze inny wpisy podróżnicze (w tym roku greckie), językoznawcze czy w końcu te o zabarwieniu psychologiczno-filozoficznym, traktujące o mojej najważniejszej podróży – tej w głąb siebie. Z tego też powodu w poprzednich latach w kolejnych podsumowanNiach roku brałam pod uwagę tylko wpisy z tej ostatniej kategorii. Nie dlatego, żeby inne były mniej ważne, ale żeby zobaczyć pełen obraz swoich własnych zmian. Żeby zrozumieć, czym mijający rok dla mnie samej był. Dziś patrzę na całość. W ubiegłym roku napisałam zaledwie trzydzieści sześć wpisów; wbrew być może pozorom – niedużo. Każdy jednak był dla mnie niesamowicie ważny. To nie tak, że w latach bardziej płodnych, pisałam o niczym. Dziś z pewnością piszę dużo dłuższe i przez to pewnie też bardziej wymagające teksty. W mniejszej liczbie wpisów zawieram to, co kiedyś zawierałam w liczbie zdecydowanie większej. Tak czy tak, od ilości zawsze bardziej ceniłam jakość. Mam nadzieję, że ta moich Czytelników satysfakcjonuje.

fot. Bożena Szuj

Jaki był dla mnie rok 2023?

fot. Bożena Szuj

Przede wszystkim – wymagający. Trafiłam w końcu – po licznych perturbacjach – na trzymiesięczną terapię na oddziale dziennym psychiatrycznym w Nowym Targu, która niesłychanie dużo zmieniła w moim życiu, w moim postrzeganiu siebie i swoich relacji. Jej efekty widzę cały czas, a jeśli ich nie dostrzegam, to przekonują mnie o nich przyjaciele z terapii, z którymi utrzymuję kontakt. Jestem absolutnie przekonana, że gdyby każdy człowiek choć raz przeszedł w życiu porządną terapię, nawet krótką, świat byłby całkowicie innym, lepszym miejscem. Wszelkie toksyczne zachowania biorą się wyłącznie z naszej niewiedzy o nas samych. Z nieświadomości tego, co nami powoduje. Z niewiedzy o naturze ludzkiej, z nieznajomości podstaw psychologii (których, nota bene, powinno się uczyć w szkole, co byłoby dużo bardziej przydatne niż wiedza o budowie pantofelka). Czy poszłam na trzymiesięczną terapię i jestem cudownie uleczona? No nie. Być może nawet jestem leczona źle, co wkrótce – mam nadzieję – się wyjaśni. Jednak właśnie dzięki głębokiemu wglądowi w siebie, obserwacji siebie w grupie, często niezwykle trudnym i bolesnym odkryciom, które przeżywałam i które nadal nie są wygodne, umiem dziś powiedzieć swojej lekarce, jakich badań potrzebuję, co mi się w moim leczeniu nie podoba, a nawet – jeśli zajdzie taka potrzeba – zmienić ją na inną. (Jeszcze kilka lat temu nie umiałam odejść od swojego przemiłego psychiatry, bo podczas naszych spotkań cieszył się, że jestem jedną z niewielu osób na Podhalu, z którymi może ponarzekać na PiS, a ja… nie chciałam mu robić przykrości, odchodząc… choć nie byłam zadowolona z jego leczenia.) Oczywiście byłoby idealnie, gdybym umiała jeszcze wprowadzić w życie swoją wiedzę na temat zachowań toksycznych. Umiałabym wtedy objąć czułością najbliższych, traktujących mnie źle. Rozumiejąc, że ich toksyczne zachowania biorą się z braku sterapeutyzowania i nieleczonego lęku, wykrzesałabym z siebie troskę i współczucie. Jednak nie mam w sobie jeszcze tyle siły i spokoju. Kiedy coś mnie kąsa – uciekam, żeby nie bolało. I jest to całkowicie inne zachowanie niż wcześniej. Wcześniej walczyłam po omacku, ale nie uciekałam. Terapia i autoterapia jest procesem. Na pewno za jakiś czas znajdę się gdzie indziej. Zajdę dużo dalej. Z drugiej strony ciągle jest we mnie natrętna myśl, że naprawianie relacji nie polega na tym, że jedna osoba bierze na siebie cały trud własnej terapii, rozdrapywania swoich ran, dogłębnego zrozumienia siebie i swoich mechanizmów obronnych, a druga pozostaje taka, jaka była i czeka na to, aż ta pierwsza zacznie praktykować Zen. Nasza terapia jest nasza. Oczywiście, ułatwia nam relacje – zarówno te stare, jak i pomaga zbudować nowe. Ale to są profity dla nas, nie dla innych. Jeśli inni na tym skorzystają – super! Jednak nie zastąpi im to ich własnej terapii. Fakt, że rozumiemy, czemu ludzie bywają toksyczni nie zwalnia ich z odpowiedzialności za tę toksyczność. Zdrowie psychiczne było więc dla mnie w tym roku niezwykle ważne. Utworzyłam na blogu nawet specjalną kategorię „Zdrowie psychiczne”, w której znalazły się wszystkie napisane dotychczas teksty na ten temat.
Kolejną utworzoną w mijającym roku kategorią była powstała w maju kategoria „nNadmorsko”. Umieściłam w niej wszystkie wpisy, które powstały w Trójmieście (np. wszelkiego typu recenzje, które pisałam, żyjąc w Gdańsku), ale też te powstałe w Trójmieście i traktujące o moim życiu nad morzem. Od momentu wyjazdu postanowiłam opisywać każdy swój nadmorski miesiąc, trochę w formie zapisków czy pamiętnika. Opisywałam przeróżne perypetie (a było ich sporo, zwłaszcza w czerwcu), kolejne swoje prace, aż w końcu raj, jakiego zaznałam w fascynującej Bibliotece Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” stworzonej przez niesamowitego Jana Urbanika. Biblioteka posiada swoją Świetlicę dla dzieci i praca w niej – a warto wspomnieć, że Szefowi przyświeca myśl Korczaka – była dla mnie spełnieniem najskrytszych marzeń. Uświadomiła mi też, co tak naprawdę jest moim powołaniem i czemu powinnam się oddać: kontaktowi z dziećmi i pracą nad kształtowaniem ich. Cały pobyt nad morzem zmienił mi wektory. Stało się dla mnie jasne, że należę do tego miejsca. Choć już od dwóch lat powtarzał mi to Tymon Tymański, dopiero podczas lata 2023 roku zrozumiałam to z całą siłą. Powrót na Podhale był nieunikniony. I – żeby zbyt dużo nie zdradzić – konieczny, by móc zacząć zarabiać trochę inaczej niż dotychczas, a dzięki temu też myśleć o całkowitej przeprowadzce nad morze w przyszłości. Po raz pierwszy w życiu zupełnie świadomie i dobrowolnie zapuściłam swoje korzenie tam, gdzie czułam, że powinny być. Osobliwe i niesamowite uczucie.
W ubiegłym roku odkryłam na nowo Warszawę. Nie, żebym zaczęła pałać do niej wielkim uczuciem, ale ponieważ już w niej nie mieszkam, mogłam spojrzeć nieco przychylniej na wszystkie jej przywary. Mogłam też dostrzec, jaka się przez lata stała, bo zmieniła się niebywale. Napisanie tekstu „Warszawa (nNie) da się lubić” dużo mi dało. Pomogło mi się też trochę porozliczać z tym, co dla mnie trudne, ale już zamknięte. Humor jak zwykle złagodził stary ból. Napisałam również tekst „Jakby się kto pytał, ’Franciszkańska 3’”, który spotkał się z aprobatą i dobrym słowem samego Rafała Betlejewskiego. Bardzo cenię jego opinię, bo niezwykle prężnie działa na rzecz laicyzacji Polski, ukazując nieścisłości oraz brak konsekwencji i logiki w kościele katolickim. Robi naprawdę dobrą robotę dla przyszłych pokoleń.
Przeczytałam też sporo znakomitych książek. Nie wszystkie zdążyłam zrecenzować. Na dodatek nabyłam całą masę nowych, czekających na lekturę. Myślę, że niedługo będzie można u mnie dość dużo poczytać o wartościowych i ciekawych pozycjach. Wróciliśmy też z Partnerem do oglądania ambitnych filmów i seriali. Kategoria „Recenzje filmów, seriali i sztuk teatralnych” również zaczęła się sukcesywnie zapełniać.

fot. Bożena Szuj

Czego nauczył mnie rok 2023?

fot. Bożena Szuj

Na pewno tego, że nawet w trudnych warunkach potrafię dać sobie radę. Mam za plecami wspaniałego Mężczyznę, z którym wyznajemy te same wartości, ale na pewno różni nas stopień sterapeutyzowania. On umie odpuszczać dużo łatwiej niż ja. Równocześnie – w przeciwieństwie do mnie – potrafi powiedzieć wprost komuś, kto postępuje wobec niego nie fair, że postępuje wobec niego nie fair. I dopiero wtedy odpuścić. Ja w teorii wiem, jak trzeba, natomiast w praktyce jestem tak pospinana, kiedy ktoś traktuje mnie nie w porządku, że łatwiej jest mi pójść do sądu, jeśli mam takie podstawy (w przypadku okradania mnie przez pracodawcę w Gdańsku – miałam, dysponowałam nawet nagraniami, które z pewnością zainteresowałyby Inspekcję Pracy) niż powiedzieć mu w twarz, że przekroczył pewną granicę. Dlatego na pewno całkowicie przełomowe było dla mnie spotkanie się z byłym pracodawcą zanim skierowałam swoje kroki do Inspekcji Pracy. Miałam nawet (naiwna ja) wyrzuty sumienia, że bez uprzedzenia przyjechałam z Partnerem. Jednak szef też wziął ze sobą dwie menedżerki i po przebiegu rozmowy wiem już, że zjedliby mnie wszyscy żywcem, używając wszystkich możliwych manipulacyjnych taktyk. Od chwalenia mnie, jako pracownika, przez dziwienie się, że byłam taka miła, a dziś śmiem mieć roszczenia, by byli wobec mnie uczciwi, po zawstydzanie, że „gdyby wiedzieli, że jestem niestabilna psychicznie, nigdy by mnie nie narazili na tak stresującą pracę” (co nota bene również kwalifikuje się do Sądu Pracy). Powiedziałam szefowi prosto w twarz, że mówi piękne i okrągłe zdania, co nie zmienia faktu, że mnie okrada. Czekałam na ten moment, żeby móc mu wtedy spojrzeć w oczy. Tylko obecność Partnera mi to umożliwiła. Wierzę w ludzi, więc wierzę, że ta sytuacja komuś otworzy oczy na to, że nie wolno wypisywać w umowie z pracownikiem byle czego. Ale to ten moment, kiedy trzeba odpuścić. Osiągnęliśmy swój cel – wszystkie moje podatki zostały odprowadzone zgodnie z prawem i prawdą. Ile druga strona z tego doświadczenia weźmie – to już nie moja sprawa.
Rok 2023 nauczył mnie też… proszenia o wsparcie. Założyłam swój profil na buy coffe to, umożliwiając tym samym chętnym Czytelnikom zasilanie mojego konta drobnymi kwotami wirtualnych kaw. Zainicjowałam swoje istnienie na buy coffe to wpisem „Sprawy materialne”, w którym szczegółowo wyjaśniłam, czemu odważyłam się poprosić o dobrowolne datki. Czy kiedy je zaczęłam dostawać, zwłaszcza od tych samych osób po kilka razy, przygniotły mnie wyrzuty sumienia? Tak. Czy za każdym razem, wklejając pod wpisem prośbę o wsparcie, czuję się jak nieuczciwy żebrak? Również tak. Jednak na terapii dowiedziałam się, że moim mechanizmem obronnym jest poczucie winy. Od kiedy to wiem, umiem się nieco bardziej zdystansować. Wyrzuty sumienia są powodowane poczuciem winy, a to u mnie często pojawia się dosyć nieadekwatnie do sytuacji. Zrozumiałam, że mam prawo prosić o pomoc, a każdy, kto postanowi dać mi te 8, 15 czy 25 zł lub jakąkolwiek inną kwotę, nawet kilkakrotnie, ma swoją własną wolną wolę i robi to bez przymusu. Nie mam takiej mocy sprawczej, by kogokolwiek zmusić do wspierania mojego pisania (blog nigdy nie stanie się płatny), więc czemu odbieram swoim cudownym Wspierającym (którym z tego miejsca gorąco dziękuję za każdą złotówkę!) sprawczość wspierania mnie, czując automatycznie, że pewnie coś na nich wymusiłam? To ten mój problem, który muszę regularnie rozwiązywać krok po kroku. Ale cieszę się, że już zdaję sobie z niego sprawę i nie przerzucam swoich ograniczeń na innych. Uczę się przyjmować wsparcie i pomoc.
Kolejną nauką płynącą z mijającego roku jest ta, że ludzie i relacje z nimi ulegają zmianom. I że to jest ok. Dorastałam w poczuciu, wynikającym trochę z mojej histrionii, a trochę z wpojonych mi tradycyjnych katolicko-konserwatywnych przekonań, że drugi człowiek jest nam dany raz na zawsze. Że się odnajdujemy, dopasowujemy (w relacjach romantycznych heteroseksualnych, tak jakoś zawsze łatwiej kobiecie dopasować się do mężczyzny, dziwnym trafem) i mamy tak w tym trwać do końca świata i jeden dzień dłużej. A prawda, której nie dostrzegałam, jest taka, że się zmieniamy. Każdego dnia dowiadujemy się o sobie nowych rzeczy, możemy na przestrzeni lat kompletnie zmieniać swoje pragnienia, cele, a nawet światopogląd. I w relacji dwóch osób, każda z nich się zmienia, ale na własnych zasadach, w swoim własnym tempie, w oparciu o własną wiedzę o sobie, a więc każda zmienia się inaczej. Co za tym idzie zmienia się też cała relacja, bo budujące ją dwie osoby powoli przekształcają się. I jest całkowicie naturalnym, że możemy osiągnąć taki punkt, w którym zaczniemy kwestionować sens kontynuowania relacji. Nie ma jednej dobrej recepty. Nie zawsze prawdą jest, że trzeba przetrzymać gorszy czas, by relacja stała się później lepsza niż kiedykolwiek. Nie zawsze też prawdą jest, że warto się poddać bez jakiejkolwiek pracy, a za zakrętem nie czeka na nas dużo lepszy wymiar naszego związku. Jedyne, co jest pewne, to nieustająca zmiana. Zmiana każdego z nas, zmiana okoliczności, zmiana tego, co nas otacza. Można podejmować decyzje, które nas umocnią w relacji. Ale te decyzje zakładają codzienną, nieraz żmudną pracę u podstaw. Nie chcę, żeby mój Partner się mną znudził, żeby czuł się ze mną źle, żebym go w jakikolwiek sposób ograniczała, żebym stawała na drodze jego samorozwoju. Nie chcę też sytuacji, w której ja sama poczuję się w tym związku przytłoczona. Ale żeby do tego nie doszło, codziennie każde z nas wkłada pewną pracę w zdrowy niezachwiany kontakt z samym sobą, w zdrowy kontakt ze sobą nawzajem oraz w rozmowy o własnych uczuciach i potrzebach. Jeśli to w jakimś momencie okaże się niewystarczające, a relacja zacznie nas ograniczać, a nie budować, będziemy na bieżąco podejmować w oparciu o tę wiedzę decyzje. Jednak robimy dziś wszystko, by każdy nawet najmniejszy dyskomfort złapać, przepracować i ostatecznie zlikwidować. Ale relacje w życiu są różne. Nie zawsze zbudowane na zdrowych fundamentach. W mijającym roku pożegnałam kogoś bardzo bliskiego. Mężczyznę, którego uważałam za swojego mentora, przyjaciela, ważną męską figurę, potrzebną mi zwłaszcza po śmierci taty. Kochałam go i kocham nadal miłością platoniczną, mocną, piękną, lekką. Zajął w moim życiu niezwykle ważne miejsce. Myślałam, że będzie w nim już na zawsze. Jednak postanowił inaczej. W pewnym momencie po prostu odszedł. Nie wiem dlaczego. Nie wytłumaczył mi, choć wielokrotnie o to prosiłam. Pozostało mi to przyjąć. Dopiero w tym roku, trzy lata od utracenia go, poczułam się w pełni gotowa na zaakceptowanie jego decyzji, zaakceptowanie drogi, jaką wybrał. Poczułam się na tyle silna, by bez żalu, pretensji, czy błagania o powrót, napisać do niego o swoich uczuciach. Również tych trudnych. Ważne było dla mnie, by list nie przybrał formy wyrzutów. Czułam, że nie mam do tego prawa, bo nie wiem, co nim kierowało. Ludzie z natury są wolni. Mają prawo do wszystkiego. Swoje granice wyznaczam ja sama i chociaż nadal za nim tęsknię, wiem, że nie potrzebuję dziś przyjaciół, którzy znikają i nie mają odwagi, by wytłumaczyć powód takiego zachowania. Zrozumiałam, że zasługuję na więcej. To czasem boli, kiedy wspominam czasy swojego własnego zagubienia i sklejania się z ludźmi traktującymi mnie w różny sposób w jedno. Smutno mi, kiedy myślę o tym, na ile złego pozwalałam innym, ale też smutno mi, że z drogi samoświadomości nie ma odwrotu. Nie wolno mi dziś zdradzić siebie i wrócić w układy, które były raniące, pełne cudzego egoizmu, w których nie starczało miejsca dla prawdziwej mnie. Zaczynam powoli dostrzegać, że można kochać, nie nosić w sobie urazy, życzyć szczerze jak najlepiej, ale też nie chcieć kogoś w swoim otoczeniu. Nawet, kiedy się równocześnie za nim tęskni. Piszę rzecz jasna nie tylko o swoim byłym mentorze, on mi pomógł zrozumieć moje wcześniejsze mechanizmy, z których powoli i nie bez bólu wychodzę.

fot. Bożena Szuj

Sylwester i frajerwerki

fot. Bożena Szuj

O trudach, jakie niosą ze sobą Święta spędzane w dużych rodzinnych gronach, pisałam w grudniu w tekście „Jak przetrwać Święta”. Choć sama od lat przygotowuję je dla garstki najbliższych, to nawet miłe kameralne spotkania z bliskimi mają pewien ciężar, w którym mieści się na ogół pokoleniowa trauma. To zawsze próba, na jaką wystawiana jest nasza autoterapeutyczna praca, a nieraz również cierpliwość. Jednak lekcja, jaką możemy wyciągnąć nawet z sytuacji nie zawsze wygodnych, jest czymś naprawdę cennym. Dowiadujemy się sporo o sobie i tylko od nas zależy, czy zrobimy z tego użytek.
Cudowną niespodziankę zrobiła nam nasza wspaniała Koleżanka z Gdańska, z którą podczas pobytu tamże, spotykaliśmy się regularnie dwa razy w tygodniu: w poniedziałki w Boto, a w piątki lub czasem soboty u niej w domu. Półtora roku temu – bo to już nie pierwszy sezon naszych zażyłości towarzyskich – opisywałam nasze spotkania tak:

Inny nasz tegoroczny towarzyski rytuał był też w pewnym sensie jakoś z Boto związany, a ściślej z naszą dobrą koleżanką poznaną (najpierw przez Partnera) właśnie tam. Otóż jakoś się tak przecudownie za tym moim pobytem przyjęło, że raz w tygodniu – w piątek lub sobotę – spotykaliśmy się u niej w domu, często z jeszcze jednymi znajomymi. Kiedy „nie miała czasu nic przygotować”, stół uginał się od pyszności: sałatek, ogórków, pomidorków, chipsów, dipów i innych przystawek. Kiedy „miała czas coś przygotować”, uginały się od nich trzy stoły, a na talerzykach wjeżdżał jeszcze domowy tort i inne smakołyki!
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, graliśmy w różne planszowe gry, a wszystko to obowiązkowo przed telewizorem nastawionym zawsze na program, z którego sączyła się polska muzyka minionych lat. Zasiadaliśmy bowiem równocześnie w Loży Szyderców. Komentowanie fryzur, makijaży i ubioru artystów, którzy trzy dekady temu wyglądali na siedemdziesiąt lat, mimo że dziś dobijają dopiero do pięćdziesiątki, było jedną z wielu naszych cotygodniowych aktywności. Obowiązkowe było też picie piwa i trzeźwienie podczas kilkukilometrowego spaceru powrotnego.

„Bezpieczna przystań”

Niespodzianka Koleżanki polegała na tym, że… z pewną nieśmiałością dała się namówić na przyjazd do nas na Sylwestra. Namawialiśmy szczerze, bardzo chcąc spędzić ten czas wspólnie, natomiast nie do końca wierzyliśmy, że do tego finalnie dojdzie. Cudowną wiadomością była więc dla nas ta, że się zdecydowała! Jej pobyt miał tylko jedną wadę – był za krótki! Ale lepszy krótki wspólny czas niż żaden. „Sylwester marzeń”  zamieniony niepostrzeżenie w „Sylwestra z Dwójką” okazał się dużo mniej nieznośny (a mamy go tuż pod oknami) niż te sprzed lat. Prób było mało, w dodatku były dość ciche, podobnie zresztą jak sam Sylwester. Mogliśmy więc szybko zagłuszyć go własną muzyką i w spokoju oddać się naszej ulubionej planszowej grze iKnow. Udało mi się ją po raz pierwszy w życiu wygrać, co zaskakujące, bo przecież na ogół I don’t know… Fakt faktem, punkty zdobywa się tu nie tylko za wiedzę, ale też dobre obstawienie czyjejś wygranej, jednak wiedziałam podczas gry więcej, niż bym przypuszczała (zwłaszcza wnioskując po przebiegu gier poprzednich). Mieliśmy wszystko – dobrą muzę, fajną grę, własne towarzystwo, mnóstwo humoru, dużo alkoholu, którego w sumie wypiliśmy mało, no i zatrzęsienie jedzenia, które przygotowałam.
Zasmuca mnie jednak, jak co roku, używanie fajerwerków. Najbardziej osłabiają mnie argumenty, że ludzie je lubią. Też jako dziecko je lubiłam. Nadal potrafię docenić ich piękny rozprysk na niebie. Jednak od kiedy wiem, jak bardzo boją się ich niektóre zwierzęta, nie potrafię czerpać z nich przyjemności. (Zresztą nawet kiedy nie posiadałam tej wiedzy, nie przyszło mi do głowy, żeby wydać na coś takiego pieniądze ponoć astronomiczne i strzelać. Znając moją zręczność, na pewno nie miałabym dziś już żadnego palca.) Najbardziej poruszył mnie filmik z Równi Krupowej, gdzie odbywa się Sylwester, na którym widać było kompletnie zdezorientowane łanie biegnące na oślep. Choć Równia nie jest Tatrzańskim Parkiem Narodowym, daniele i łanie ją zamieszkują. Hałasy i wybuchy muszą być niewyobrażalnym stresem dla dzikich zwierząt. I nie potrafię zrozumieć, jak, posiadając już na ten temat wiedzę, niektórzy po prostu „lubią fajerwerki i ch…j”. Nie przetłumaczysz. To przecież postawa małego dziecka. Ono chce i tupie nóżką, póki nie dostanie. Nie rozumie jeszcze swojej przynależności do większej społeczności. Nie tylko ludzi, ale też zwierząt. W komentarzach pod artykułami czy postami amatorzy fajerwerków prezentują swoje sztywne przekonania pełne pogardy dla zwierząt, które „mogą przecież łyknąć leki na uspokojenie” (zwłaszcza łanie – w sumie z Równi mają blisko do apteki). Czy człowieczeństwa nie poznaje się właśnie po stosunku do braci mniejszych? Mamy w tej kwestii sporo do nadrobienia.  Niech więc ten nowy rok nauczy nas empatii, troski o tych, którzy nie są w stanie zatroszczyć się o siebie samych, ale też buntu i zdecydowanego reagowania na zachowania złe i aspołeczne. Nie mamy wpływu na innych, ale mamy na siebie. Zacznijmy więc od siebie!

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę piosenkę, o której sobie przypomniałam dopiero podczas Sylwestra. Internet nie udźwignął natłoku przyjezdnych i odmówił współpracy, więc włączyliśmy różne stare wgrane na dysk playlisty. Po Jamiroquai przyszła kolej na Moloko i Róisín Murphy. Jest to artystka totalna, którą kocham totalnie. Wszystko co robi jest znakomite, więc nie pokuszę się nawet o wybranie jednego utworu. Po prostu przypomniałam sobie o energetycznym „Ruby Blue”, więc niech wystąpi dziś w roli deseru.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

ustami nNi: 2. Córka Patkowskiego

fot. Bożena Szuj

W drugim odcinku podcastu ustami nNi opowiadam o swojej relacji z tatą – słynnym polskim muzykologiem i pięknym, fascynującym człowiekiem. Data, którą wybrałam na emisję tego odcinka – 15.11 – jest nieprzypadkowa, gdyż gdyby tata żył, obchodziłby właśnie dziś swoje 93. urodziny.
„Córkę Patkowskiego” nagrywałam kilka miesięcy temu. Dziś mogę dodać tylko to, że wszystko jest względne i że celowo mówię tu o niewielu twardych faktach, a skupiam się bardziej na swoich uczuciach, odczuciach i wrażeniach, z którymi nie sposób dyskutować. Ta niemożność dyskusji dotyczy zresztą zarówno Słuchaczy, jak i mnie samej teraz i w kolejnych punktach życia, w których się znajdę. Dziś widzę bardzo wyraźnie, że próbując opisać moją relację z tatą, opisałam tak naprawdę przede wszystkim moje wyobrażenie relacji. Być może relacji w ogóle; relacji jako takiej. Terapeutycznie to dla mnie ciekawe, zmuszające do przystanięcia, refleksji, przeanalizowania raz jeszcze, co mi służyło (i czy na pewno), a co mi już nie służy.
Niezależnie jednak od tego, jak niektóre sprawy będę widzieć za kilka miesięcy czy lat, jedno od zawsze pozostaje i pozostanie w moim postrzeganiu taty niezmienNe – był człowiekiem magnetycznym, niesamowitym i absolutnie niepowtarzalnym, a jego odejście jest ogromną stratą dla świata widzianego oczami nNi. Serdecznie zapraszam do wysłuchania drugiego odcinka podcastu ustami nNi!

P.S. Pomyliłam się, mówiąc, że festiwal Musica Electronica Nova był przed festiwalem Audio Art. Ten drugi jest w listopadzie, pierwszy zaś w maju, a tata zmarł pod koniec października. Więcej błędów merytorycznych nie pamiętam.

ustami nNi: 1. Co ja tu w ogóle robię?

fot. Bożena Szuj

Pamiętacie, kiedy w tekście „Bezpieczna przystań” w rozdziale „Dojście do głosu” pisałam:

Wieczorne nadmorskie spacery bardzo często stanowiły tło dla naszych rozmów. Przyjaciółce morze potrzebne jest do życia tak samo, jak mnie, więc uwielbiałam się nim z nią dzielić. Bardzo też często spacery były tym spokojnym momentem, w którym mogłam odsłuchać wiadomości, które nagrała mi wcześniej ona, a potem nagrać jej swoje (i też ich odsłuchać). W akompaniamencie morskich fal. Obserwowanie własnego głosu, uważne przyjrzenie się temu, co robię z językiem mówionym (który mnie od zawsze przerastał) i pochylenie się z czułością nad tym, co da się przecież jeszcze wypracować; to wszystko zrodziło w mojej głowie pomysł, którego realizacja pochłonęła dużo mojego czasu, pracy i energii, ale stworzyłam coś, czym już niedługo się z moimi Czytelnikami podzielę. A to niebywale mnie cieszy i ekscytuje!

„Bezpieczna przystań”, rozdział „Dojście do głosu”

?

No jasne, że nie pamiętacie, dlatego Wam przypomniałam. A wracam do tego, ponieważ oto nastał dzień, w którym mogę wreszcie wyjaśnić, o co chodzi.

STWORZYŁAM PODCAST!!!

Zainteresowanych, po więcej informacji odsyłam do jego blogowej strony – matki: „ustami nNi”.

W pierwszym odcinku przedstawiam się, badam możliwości, sprawdzam, z czym i dlaczego mam problem, a co sprawia mi przyjemność. Pomyślałam, że jeśli w końcu nauczę się mówić, mogę Wam przy pomocy głosu pokazywać jeszcze inne barwy świata widzianego oczami nNi. Zapraszam!

Bezpieczna przystań

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy tekst opisuje dwa miesiące z mojego życia, tuż po świętach wielkanocnych (czyli czas od końca kwietnia do końca czerwca 2022), kiedy trwałam w zawieszeniu. Największym chyba w życiu. Czekałam w napięciu na czerwiec, w którym miałam otrzymać informację, czy będę musiała na pół roku zniknąć dla świata zewnętrznego. Zawieszenie generuje chaos, a z nim dobrze próbować się mierzyć. Jadąc z Partnerem na dwa tygodnie do ukochanego Gdańska, nie sądziłam, ani że zostanę tam dwa miesiące, ani że po krótkim pobycie na południu Polski w sądnym czerwcu – kiedy okazało się, że jednak nie zniknę na pół roku dla świata zewnętrznego – znowu do Gdańska wrócę i będę musiała zacząć żyć, co stanowiło dla mnie w tamtym momencie największe wyzwanie.
Oczywiście najistotniejsze były dla mnie wsparcie i bliskość Partnera, ale jak by to trywialnie nie zabrzmiało, wierzę w energię miejsca. To trochę jak feromony. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że je wyczuwamy, ale do niektórych ludzi nas ciągnie, a od innych nas odrzuca. Myślę, że tak samo jest z miejscami – w jednym jest nam dobrze, w innym marzymy o rychłej śmierci. (Pewną ironią losu jest, kiedy urodzimy się w tym drugim.) Gdańsk ujął mnie od pierwszego wejrzenia. O ile Gdynia może dla mnie nie istnieć – owszem, dość ładna, ale całkowicie mi obojętna – o tyle Gdańsk, a w nim jedyny w swoim rodzaju Wrzeszcz, to miejsce wyjątkowe, dla koneserów i miłośników piękna w czystej postaci. Piękna nie zawsze zresztą oczywistego, ale ujmującego.
Było to więc miejsce idealne do leczenia swojej rozsypanej psychiki, powoli stabilizujących się stanów lękowych i towarzyszących mi od dłuższego czasu myśli samobójczych. Sama nawet nie wiem kiedy udało mi się pozbierać, ale nagle zastałam się w zupełnie innym, lepszym stanie. Napełnił mnie spokój.

⚓ Spacery brzegiem morza

fot. Bożena Szuj

Spacery brzegiem morza były dla mnie medytacją i możliwością wejścia w najgłębszy kontakt ze sobą. A w stanie, w którym na początku byłam, ta wizja przerażała najbardziej. Pod koniec kwietnia nie było wcale ciepło. Nad morze szłam w puchowej kurtce, z kieszeni której wyjmowałam rękawiczki, nasuwając na głowę kaptur. Z biegiem czasu udało mi się pozbyć kurtki, ale ciągle jeszcze nie ciepłej bluzy i długich leginsów.
Na początku jechałam tramwajem na jedną plażę, przechodziłam brzegiem morza 3 kilometry do drugiej i stamtąd już innym tramwajem wracałam do domu. Urozmaicałam sobie te spacery raz przyjeżdżając jednym tramwajem z jednej strony, a raz drugim z drugiej. Potem Partner uświadomił mi, że od naszego domu niemal w linii prostej można dojść do molo, które łączy obie plaże. Pewnego razu więc pojechałam tramwajem, jak zawsze, a na drugim końcu swojej spacerowej marszruty zawróciłam do molo (kolejne 2,2 km – bo molo nie wypada w połowie drogi) i wróciłam stamtąd na piechotę (od molo do domu 4,4 km). Tym sposobem ze spaceru trzykilometrowego zrobił się niemal dziesięciokilometrowy. Czy byłam najpierw zmęczona? Tak, bo moją kondycję w tamtym czasie można spokojnie ocenić na minus sto. Jednak w tym zmęczeniu znajdywałam coś, czego niebywale mi do tej pory brakowało. Lubię chodzić, a widok morza – codziennie kompletnie innego, wynagradzał mi absolutnie wszystko. Potem ceny jednorazowych biletów tramwajowych wzrosły w ciągu jednego dnia z 3,60 zł  do 4,60 zł i ta cenowa patologia spowodowała, że zaczęłam chodzić na plażę już z domu na pieszo. W ramach niezgody. Czyli doszło mi kolejne 4,4 km z domu do molo. Od molo niecały kilometr w stronę punktu, od którego dotychczas zaczynałam spacery (lub w którym je kończyłam) i z powrotem – drugie tyle – do molo, a potem kolejne 2,2 km do drugiego punktu i z powrotem, po czym ostatnia prosta molo – dom 4,4 km. Nagle okazało się, że chodzę na piętnastokilometrowe spacery. Codziennie. Wyjątkiem były najpierw poniedziałki, a potem poniedziałki i piątki lub soboty (o czym za chwilę), kiedy mieliśmy już wieczorne plany. Spacery nie tylko przestały mnie męczyć, ale zaczęłam nawet odczuwać ich głęboką potrzebę. Bo morze fascynuje. I jego bezkres, i jego zmienność. Choć im bliżej czerwca, tym więcej pięknych, pocztówkowych zachodów słońca, ja i tak najbardziej lubiłam te nieoczywiste krajobrazy, kiedy morze tonęło w niepokojących szarościach, ukazywało swoje granatowoniebieskie oblicze lub kiedy tworzyło z chmurami obrazy, jakich nie powstydziłby się sam William Turner. Pod koniec maja w spacerach zaczął mi przeszkadzać koszmar każdego introwertyka, czyli inni ludzie w masie. Robienie zdjęć wymagało od mnie znacznie większej gimnastyki i polowania na wolny kadr. Bo z każdego spaceru miałam po kilkadziesiąt zdjęć, którymi dzieliłam się ze znajomymi w mediach społecznościowych. Jedni prosili mnie, żeby ich pod nimi oznaczać, inni – żeby blokować im dostęp do tych zdjęć, bo mi zazdroszczą tych widoków. Wszyscy z nich mieli w sobie jakąś wzruszającą wiarę w to, że na własnej ścianie będę się sugerować kimkolwiek innym niż ja sama. Zdjęcia miały swoich stałych fanów. A ja nie czułam się żadnym fotografem, a jedynie kimś, kto uchwycił otaczające go piękno. Umberto Eco powiedział kiedyś, że fotografując ważne miejsca i chwile, tracimy pamięć o nich. Nie umiem się z tym zgodzić. Dla mnie fotografia jest środkiem wyrazu i możliwością przede wszystkim tworzenia cudownego, magicznego, alternatywnego świata. Na ogół zresztą ciekawszego od rzeczywistości. Moje przeżycia i przemyślenia związane z morzem oraz siła, jaką dawały mi zapierające dech w piersiach odsłony Bałtyku, jakie miałam szczęście i zaszczyt zobaczyć, to coś, czego nikt (może oprócz Alzheimera) mi nie odbierze. Robiłam zdjęcia nie po to, by zapamiętać to, co widzę, lecz po to, by mając przed oczami piękny widok, wykreować w oparciu o niego zachwycający obraz. Niekoniecznie prawdziwy.
Spacery były tylko moim czasem i moją przestrzenią. Jak już kiedyś wspominałam, mój Partner nie jest entuzjastą chodzenia po piasku (tym bardziej doceniam jego ogromne poświęcenie w momentach, w których daje się namówić na zrobienie mi nadmorskich blogowych sesji fotograficznych), przez co żadne z nas nie wpadło nawet na pomysł, żeby chodzić na takie spacery razem. Owszem, zdarzało się, że po tych piętnastu kilometrach, szłam z nim jeszcze na mały, wspólny spacer po Wrzeszczu zakończony posiadówą na naszej ukochanej ławeczce na skwerze, po którym wieczorem chodzą jeże (narysowane na niej penisy nie są naszą sprawką). Najczęściej siadaliśmy tam z piwem, opowiadając sobie o mijającym dniu. I to było cudownie nasze i ważne. Jednak poczucie odrębności tych moich nadmorskich spacerów dało mi dużo siły, której potrzebowałam. W ogóle wydaje mi się, że rytuały w związku – zarówno te, dotyczące każdego z partnerów oddzielnie, jak i te odprawiane przez nich wspólnie – są ważne i budują więzi. I z samymi sobą (co w partnerstwie ma znaczenie kluczowe!), i ze sobą nawzajem.

⚓ Dojście do głosu

fot. Bożena Szuj

Przygoda z nagrywaniem własnego mówienia trwa u mnie już jakiś czas, ale dopiero teraz się wzmogła. Mówiąc w największym skrócie, mam Przyjaciółkę, która mieszka daleko, więc kontaktujemy się właściwie głównie przez komunikator mediów społecznościowych. Najczęściej po prostu rozmawiamy, ale kiedy nie mamy obydwie w danej chwili wystarczająco dużo na to czasu, piszemy do siebie lub nagrywamy sobie wiadomości głosowe. Ja musiałam do tej ostatniej formy komunikacji dojrzeć. Potem wydała mi się wygodna. No i w trakcie odsłuchiwania swoich własnych wiadomości – co robię zawsze, bo istnieje zawsze całkiem spore ryzyko, że mówiąc, pominę meritum – zaczęło do mnie dochodzić, jak terapeutyczną rolę może spełniać zarówno nagrywanie swojego mówienia, jak i potem sprawdzanie, czy powiedziało się to, co powiedzieć się chciało.
Nazywając rzeczy po imieniu, mówca ze mnie marny. Myślę dziś, że z wielu powodów. Jednym z nich jest na pewno moja nadwydajność mentalna i wynikające z niej myślenie rozgałęzione, które w wielu momentach powoduje tak wielki chaos w mojej głowie, że bardzo trudno mi się nad wypowiedzią skupić. Dlatego zdecydowanie łatwiej mi się pisze niż mówi. Reasumując, nawet kiedy mówię dużo, to i tak wiem, że to nie jest moje pole i wolałabym móc się komunikować ze światem tylko poprzez pisanie.
Ponieważ moja Przyjaciółka również jest osobą prawopółkulową (nadwydajną mentalnie), rozmawia się nam znakomicie, bo rozumiemy, czemu nasze mówienie wygląda tak, jak czasem wygląda i nie budzimy w sobie nawzajem irytacji. Wręcz przeciwnie – rozumiemy procesy zachodzące w głowie drugiej strony i umiemy odebrać komunikat na poziomie innym niż samych wypowiadanych, nieraz nieudolnie, słów. Kiedy więc nagrywam się jej, czuję się bezpieczna. I dopiero niedawno, kiedy tych nagrań zaczęło być więcej, uzmysłowiłam sobie, ile głos niesie w sobie emocji. O ilu własnych emocjach sama nawet nie wiem, póki nie usłyszę ich w swoim nagranym osobie bliskiej głosie.
Wieczorne nadmorskie spacery bardzo często stanowiły tło dla naszych rozmów. Przyjaciółce morze potrzebne jest do życia tak samo, jak mnie, więc uwielbiałam się nim z nią dzielić. Bardzo też często spacery były tym spokojnym momentem, w którym mogłam odsłuchać wiadomości, które nagrała mi wcześniej ona, a potem nagrać jej swoje (i też ich odsłuchać). W akompaniamencie morskich fal. Obserwowanie własnego głosu, uważne przyjrzenie się temu, co robię z językiem mówionym (który mnie od zawsze przerastał) i pochylenie się z czułością nad tym, co da się przecież jeszcze wypracować; to wszystko zrodziło w mojej głowie pomysł, którego realizacja pochłonęła dużo mojego czasu, pracy i energii, ale stworzyłam coś, czym już niedługo się z moimi Czytelnikami podzielę. A to niebywale mnie cieszy i ekscytuje!

⚓ Rytuały towarzyskie

fot. Bożena Szuj

Nasz przyjazd do Gdańska rozpoczął się od przemiłego zaproszenia do wystąpienia w teledysku Tymona Tymańskiego. Okazało się, że  to teledysk do jednej z moich ulubionych jego piosenek, ale na razie nic niestety nie mogę zdradzić. No, może oprócz tego, że mój Partner kleił Tymonowi po nocy Tupolewa (pięknego!) oraz że – kiedy tu nie przyjadę – nie ma seksowniejszej laski w całym Trójmieście od przebranego za kobietę Tymona! (Macałam, więc wiem!) Ogromnym zaszczytem było dla mnie poznanie wreszcie na planie tegoż teledysku Jarka Janiszewskiego, którego niesamowity głos i charakterystyczny sposób śpiewania już dawno mnie urzekł. Jak więc było mi miło, kiedy zaśpiewał coś specjalnie dla mnie!
I choć branie udziału w teledysku Tymona nie jest dla nas, kiedy jesteśmy w Trójmieście, towarzyskim rytuałem, już samo spotkanie z Tymonem – owszem!
Kolejnym rytuałem, cyklicznym, bo cotygodniowym, są bluesowe poniedziałki w Teatrze Boto w Sopocie, gdzie mój Partner regularnie grywa na perkusji. Robi to od kilku lat, przez które nawiązał relacje z wieloma fantastycznymi ludźmi (niektórych zresztą znał już wcześniej). Szybko poczułam się przyjęta do tej wyjątkowej muzycznej wspólnoty i dziś czuję się w Boto jak w domu. Ogromnym zaszczytem było dla mnie poznanie Glenna Meyera, który był m.in. wokalistą znakomitej, słynnej w czasach mojej podstawówki grupy Blenders. To człowiek o wybitnym mózgu, ogromnej językowej wrażliwości i cudownym, oryginalnym pomyśle na sposób śpiewania. Plus… jest to jedyna osoba, której do twarzy w pomarańczowym!
Wschodzącą gwiazdą jest też intrygujący zespół The Dames. Jego charyzmatyczny wokalista Piotr Łuba i sceniczne zwierzę – gitarzysta Piotr Słodkowski, kiedy wedrą się na scenę Boto, robią prawdziwy show! Choćby tylko dla nich, warto przyjść. Przy odrobinie szczęście, można w Boto usłyszeć również legendę polskiego punk rocka – Gary’ego Hella.
Poniedziałkowe wieczory w Boto to też doskonała okazja, żeby spotkać się z ludźmi, z którymi w tygodniu nie ma na to czasu. W ten sposób poznałam wreszcie Dorotę Korbut – dziennikarkę, pisarkę, poetkę oraz autorkę przepięknej biżuterii, którą mam na zdjęciach. Osobę niezwykle kreatywną, fantastycznie posługującą się piórem i znaną mi dotąd tylko z mediów społecznościowych, a dokładnie z grupy zrzeszającej ludzi uwielbiających językowe zabawy, na której poznałam onegdaj swojego Partnera.
Inny nasz tegoroczny towarzyski rytuał był też w pewnym sensie jakoś z Boto związany, a ściślej z naszą dobrą koleżanką poznaną (najpierw przez Partnera) właśnie tam. Otóż jakoś się tak przecudownie za tym moim pobytem przyjęło, że raz w tygodniu – w piątek lub sobotę – spotykaliśmy się u niej w domu, często z jeszcze jednymi znajomymi. Kiedy „nie miała czasu nic przygotować”, stół uginał się od pyszności: sałatek, ogórków, pomidorków, chipsów, dipów i innych przystawek. Kiedy „miała czas coś przygotować”, uginały się od nich trzy stoły, a na talerzykach wjeżdżał jeszcze domowy tort i inne smakołyki!
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, graliśmy w różne planszowe gry, a wszystko to obowiązkowo przed telewizorem nastawionym zawsze na program, z którego sączyła się polska muzyka minionych lat. Zasiadaliśmy bowiem równocześnie w Loży Szyderców. Komentowanie fryzur, makijaży i ubioru artystów, którzy trzy dekady temu wyglądali na siedemdziesiąt lat, mimo że dziś dobijają dopiero do pięćdziesiątki, było jedną z wielu naszych cotygodniowych aktywności. Obowiązkowe było też picie piwa i trzeźwienie podczas kilkukilometrowego spaceru powrotnego.

⚓ Do byle gdzie

fot. Bożena Szuj

Mój wspaniały Partner oprócz tego, że jest wegetarianinem i całkiem jawną opcją niemiecką, to jeszcze do tego cyklistą! Wiedziałam więc, że prędzej czy później, będę musiała się z rowerem przeprosić (o tym, jak ponad dwadzieścia lat temu zakończył się mój rowerowy romans, pisałam więcej w tekście „Duchowy triathlon”). Zresztą nie tyle nawet będę musiała, bo przecież niczego nie muszę, ale chciałam zrozumieć aktywność, która jest dla mojego Partnera ważna. Chciałam wejść w jego świat, lepiej go zrozumieć.
Kiedy jednak nastał sądny dzień, wiedząc, że mam dosiąść jednego z dwóch rowerowych potworów wielkości małego słonia, stojących pod naszym domem, zapytałam nieśmiało:

Czy damka to ten mniejszy?

i otrzymałam odpowiedź przeczącą, coś we mnie pękło. Niewielu rzeczy się boję. Rzadko mam świadomość potrzeby bania się – co nie zawsze jest dla mnie dobre. Jednak z jakiegoś niezrozumiałego powodu wejście na rower (co było w ogóle możliwe dopiero po znacznym obniżeniu siodełka), mnie dosłownie sparaliżowało. Łzy cisnęły mi się do oczu i choć ego pcha mnie na ogół w kierunku pokonywania własnych słabości, byłam niemal gotowa odpuścić. I w tym właśnie momencie mój Partner wzniósł się na wyżyny swojej ujmującej cierpliwości. Widząc mój lęk mieszający się z zawodem samą sobą i zmaganie się z demonami (nie sądziłam, że mój wypadek rowerowy sprzed lat ciągle we mnie tkwi w postaci traumy), okazał mi mnóstwo serdeczności i życzliwości, pozwalając powoli – podczas kiedy sam trzymał moją damkę mocno – oswajać się z rowerem od nowa. Dał mi tyle czasu, ile potrzebowałam, nie oceniając, nie wyśmiewając i nie pospieszając. To wystarczyło, żebym dość szybko z bocznej garażowej drogi wyjechała samodzielnie na prawdziwą rowerową ścieżkę. Drugi nasz rowerowy wyjazd był już bardziej wymagający, a za trzecim razem pojechaliśmy razem do Boto, więc – jak by nie patrzeć – do innego miasta (no i rzecz jasna z powrotem).
Na początku podchodziłam do jeżdżenia na rowerze sceptycznie. Wydawało mi się, że nie przestanę po zejściu z roweru chodzić jak paralityk oraz że zakwasy po nim nigdy nie miną. Siodełko – na wysokości pozwalającej mi z łatwością dotknąć nogami ziemi – trudno było nazwać wygodnym, więc coś takiego jak jeżdżenie dla przyjemności nie mieściło mi się nawet w głowie. Rower rozumiałam jak atrakcyjny środek komunikacji z punktu A do punktu B. Darmowy, szybki, dobry dla ciała i ducha. Nie miałam w dodatku nigdy do końca pewności, czy wszystko w mojej (wydającej podczas jazdy przeróżne dźwięki) damce działa, gdyż reperował ją Pan Waldek. A Pan Waldek – jeśli wierzyć szacunkom mojego Partnera – urodził się jakoś w okolicach tysiąc osiemset siódmego roku i tuż po naprawie naszych rowerów udał się na zasłużoną emeryturę.
Ten z początku, nie ukrywam, trudny związek z rowerem znacznie ewoluował po powrotnym przyjeździe do Trójmiasta, ale o tym następnym razem.

W tym miejscu warto przypomnieć towarzyszącą mi często podczas jazdy piosenkę Lecha Janerki:

⚓ Sprawa mniejszej wagi

fot. Bożena Szuj

Historia mojej wagi jest bardzo prosta. Do dwudziestego piątego roku życia miałam niedowagę. Opowieść, że od jedzenia się tyje, znałam tylko ze słyszenia i uważałam ją za mit i zabobon. Przypominałam kościstą, modelkę o chłopięcej sylwetce z mokrego snu każdego homoseksualnego projektanta mody. (Może wyłączając z tego mój biust, który nawet wtedy był dość zauważalny.) Mój metabolizm obudził się pewnego lata na Thassos i po czterech miesiącach jedzenia pokaźnych obiadokolacji wyłącznie wieczorami (dopiero, kiedy można było oddychać), przytyłam 10 kilo. Ta zmiana… napawała mnie dumą! Czułam się wreszcie kobieca i atrakcyjna. Nabrałam fantastycznych kształtów i pociągałam jeszcze bardziej nie tylko swojego ówczesnego partnera, ale też miejscowych amatorów kobiecego ciała. Wszyscy wokół mnie widzieli moją przemianę i uważali, że na ich oczach rozkwitłam, co było rzeczywiście piękne. Być może byłoby takie dla mnie nawet do tej pory, gdybym nie wróciła do Polski i nie usłyszała od bliskiej kobiety na dzień dobry:

Jesteś gruba.

Czy byłam gruba? Nie byłam. Moja waga mieściła się idealnie w samym środeczku wskaźnika BMI. Moje kości przestały być wreszcie wystające, moje kształty zrobiły się obfite i apetyczne. Wyszłam wreszcie z chorobliwej niedowagi, ale do otyłości, czy nawet nadwagi było mi jeszcze bardzo, bardzo daleko. Gdyby oprócz mojego ciała, uleczona była także dusza, rozumiałabym, że te okrutne słowa są o osobie je wypowiadającej, a nie o mnie. Moja dusza nie była jednak zdrowa, więc ten idiotyczny i przemocowy tekst zadał mi ranę, która goiła się jeszcze wiele, wiele lat. (Zakładając, że w ogóle już jest zagojona.) Jak ta, nie przymierzając, Ewa z raju, co się raptem dowiedziała, że ma się swojej nagości wstydzić, nagle przestałam lubić to, co jeszcze przed chwilą przez innych ludzi, w innej kulturze, było uznane za piękno w czystej postaci.
No a potem, to już sama to sobie robiłam. Ciągle nie dość ze swojego ciała zadowolona, traktowałam je – jak większość pokaleczonych patriarchatem kobiet – jak kartę przetargową do relacji z mężczyzną, która miałaby mnie definiować. Równocześnie wystawiałam swoje ciało na wieczne porównywanie do innych kobiecych ciał, choć osią tego porównywania był zawsze jakiś mężczyzna (realny lub hipotetyczny). Wielokrotnie marzyłam o tej cudownej, zabranej mi przez okrutną Polkę greckiej beztrosce i wolności od porównywania się. Beztrosce, która płynęła z poczucia wolności, pogodzenia się z własną seksualnością i miłości do siebie, miejsca i ludzi. To dosyć znamienne, że długi czas nie udało mi się tego stanu osiągnąć właśnie w Polsce.
Nie jestem dziś niestety zupełnie od porównywania się wolna. Praca nad tym jest długim i żmudnym procesem. Wiem już natomiast, że moje ciało jest najbardziej na świecie wyjątkowe, bo jest jedyne takie i przede wszystkim jedyne moje! Jego atuty są unikalne i jedyne w swoim rodzaju. Podobnie, jak jego niedoskonałości. To ono doprowadza do szaleństwa i utraty tchu Osobę, którą kocham. To ono Ją nieustająco zachwyca. To ono daje mi znać, kiedy powinnam zadbać o swoje psychiczne zdrowie; wskazuje mi, które sytuacje i którzy ludzie mi nie służą. To ono jest źródłem rozkoszy i przyjemności. Przekierowanie swojej energii na rozpieszczanie go, opiekowanie się nim i wsłuchanie się w nie, odciąga mnie od niezdrowego porównywania się.
Od tamtego czasu jeszcze wiele razy przybierałam na wadze, a potem nadprogramowe kilogramy traciłam. Zdarzała mi się czasem też realna nadwaga. Depresja, problemy z tarczycą, stres – wszystko to przekładało się na moje wahania wagi. A teraz, po dłuższym czasie aktywności zerowej i zaburzonej w pewnym momencie relacji z jedzeniem, czułam, że powinnam potraktować siebie – a więc i swoje ciało – lepiej. Z czułością i uważnością. Pobyt nad morzem i codzienne spacery były pewną niezwykle mi potrzebną rewolucją. Nowe nawyki żywieniowe (absolutnie nie diety!) sprowadzające się do jedzenia mniejszych porcji, włączenia do jadłospisu wielu różnych warzyw i owoców, żywienia się głównie sycącymi sałatkami oraz picia w dużych ilościach wody, a także zdecydowanego ograniczenia słodyczy w połączeniu z ruchem, mnóstwo mi dały. Docelowo po kilku miesiącach również spadek wagi, ale przede wszystkim inne samopoczucie, kontakt z własnym ciałem i poświęcenie tak mu potrzebnej uwagi. Czuję się lepiej, wiedząc, że moje ciało jest nie tylko wyjątkowe, ale i wyjątkowo dobrze przeze mnie zaopiekowane!

⚓ Piwo, kobieta i śpiew

fot. Bożena Szuj

Tytuł tego rozdziału nawiązuje oczywiście do mojego tekstu sprzed roku – „Wino, Kobieta i śpiew” o czasie spędzonym również w magicznym Gdańsku. O śpiewie (w Boto) trochę już było, o kobiecie – było dużo. Czas więc napisać o piwie. W tym roku stało się ono, dość nieoczekiwanie, alkoholem mojego pierwszego wyboru. Piwo pite raczej często niż rzadko, umilające wspólne chwile, czasem powodujące w głowie lekki szum, czasem – mimo zawartości procentów – niemal alkoholowo nieodczuwalne, jak również piwo bezalkoholowe, na które musiałam się przerzucić w momentach, w których byłam kierowcą roweru. Zimne cudownie i szybko gasiło pragnienie, pomagając przetrwać najgorętsze dni. Po kilku miesiącach mam pewne spostrzeżenia. Nie jest to reklama, lecz bezinteresowne wskazanie piw, które wydały mi się warte – albo właśnie niewarte – uwagi.

🍺 Piwa jasne

Łomża – zarówno Łomża Jasne, jak i Łomża Pils smakują mi chyba najbardziej z jasnych, kiedy nie da się ich potraktować sokiem imbirowym. No tak już mam, że jasne, niepszeniczne piwa są dla mnie na ogół zbyt nudne lub zbyt gorzkie. Łomża okazała się piwem, jakiego od dawna szukałam.

Namysłów Pils – Namysłów też mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Dużo od Łomży łagodniejszy, żeby nie powiedzieć, że nieco mdły, idealny na dłuższe piwne posiedzenia.

🍺 Piwa ciemne

Kozel Černý – od jasnych piw zdecydowanie wolę ciemne, a czeski Kozel Černý – delikatny, niezbyt goryczkowy i bardzo przyjemny w smaku – to wybór, którego dokonywałam często, również z powodu niewielkiej zawartości procentów.

Bytów Ciemne – bardzo ciekawym odkryciem było dla mnie piwo Bytów Ciemne. Piłam je tylko raz, w Boto, i na pewno jeszcze do niego wrócę. Lekko mleczne, delikatne, mało goryczkowe, intrygujące.

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Ciemne – czemu w moim nadmorskim rankingu piw znalazł się Zakopiańczyk i Ciupaga, niebawem się wyjaśni, gdyż dzisiejszy wpis będzie miał za jakiś czas swoją kontynuację. Zakopiańczyka znam z nazwy oczywiście z południa Polski. Nigdy go nie piłam, ale widywałam reklamy. Dopiero nad morzem dane mi było spróbować i muszę powiedzieć, że ciemne jest rzeczywiście fantastyczne! Urzeka lekko miodowym posmakiem.

Ciupaga Porter – za to Ciupaga Porter jest dla mnie nieporozumieniem. Niby wyczuwalny szlachetny porterowy smak, ale mieszający się z dziwną spirytusową ostrością, smakuje jak niewykończone i nieprzemyślane piwo. Moc swoją ma, ale i cenę. Porównywalny efekt daje podłe, ale lubiane przeze mnie Halne Mocne. I w cenie jednego Portera od Ciupagi dostaniemy Halnych Mocnych aż siedem…

🍺 Piwa smakowe

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Wiśniowy – w przeciwieństwie do Zakopiańczyka Ciemnego, Zakopiańczyk Wiśniowy nie jest wart próbowania. Tak jak lubię piwa smakowe, tak to jest trochę zbyt słodkie; przypomina sok. A szkoda.

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Żurawinowy – podobnie sprawa się ma z Zakopiańczykiem Żurawinowym. Jest na pewno ciekawszy w smaku od wiśniowego, ale nadal lata świetlne za znakomitym Zakopiańczykiem Ciemnym.

Browar na Jurze Wiśnia w Czekoladzie – odkryciem tego sezonu było dla mnie natomiast (znów dzięki Boto) piwo Wiśnia w Czekoladzie Browaru na Jurze. Znakomite, szlachetne, głębokie. Docenił je nawet mój, nieprzepadający za słodkimi piwami, Partner. Jest trudno dostępne, więc jeśli komuś uda się je zdobyć – polecam gorąco!

Książęce Cherry Ale – szukanie ciekawego smakowego piwa w Lidlu, zakończyło się znalezieniem Książęcego Cherry Ale. Doskonałe, nie za słodkie, głębokie. O ile wcześniej opisywana Wiśnia w Czekoladzie smakowała trochę jak śliwka (co absolutnie nie jest zarzutem), a tyle Książęce uchwyciło to, co w wiśni najdoskonalsze!

🍺 Piwa bezalkoholowe

Łomża 0,0% – ktoś, z bezalkoholowych piw, polecił na Łomżę 0,0%, więc kiedy ją tylko gdzieś znalazłam, natychmiast nabyłam. I muszę powiedzieć, że choć król bezalkoholowych piw – o którym za chwilę – jest tylko jeden, to Łomża zero naprawdę daje radę! Nie ma wstydu.

Kormoran 1 na 100 Lite APA – no i pora wreszcie na króla, czyli kolejne fantastyczne odkrycie sezonu, również za sprawą Boto. Kormoran 1 na 100 przypomina rasową alkoholową APĘ. Czyżby piwa bezalkoholowe przestały wreszcie smakować jak karykatury piw alkoholowych?

Ciupaga AIPA Bez Prądu – na to pytanie odpowiada, niestety przecząco, Ciupaga Bez Prądu, która w smaku przypomina rozwodnione siki. Nie ma się co łudzić, że pomoże jej dodanie soku malinowego. Tej obrazy kubków smakowych nie da się uratować niczym. Zdecydowanie nie polecam!

To tylko subiektywny wybór piw, które piłam podczas tego lata często lub które tylko raz czy dwa spróbowałam. Nadal pozostaję fanką piw kraftowych, ale miło było się też przekonać również do niektórych przemysłowych.

P.S. A na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi przez niemal cały opisywany czas. Piosenkę, o której kompletnie zapomniałam i na którą nigdy wcześniej nie zwróciłam jakoś specjalnie uwagi, a niesłusznie. Warto wsłuchać się w jej detale – od samej niezwykle przemyślanej emisji głosu, przez lekko miejscami eightiesowe brzmienia po to, co dzieje się tam z przestrzenią. Najbardziej polecam jej słuchanie podczas samotnych spacerów plażą w środku maja.

Zapraszam do lektury drugiej części wpisu:

fot. Bożena Szuj

Wino, Kobieta i śpiew

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy tekst jest opisem moich cudownych prawie trzytygodniowych wakacji w Gdańsku. Podzieliłam go na trzy części główne. Zaczynam – jak to na wakacjach – od wina.

1. Wino
Wakacje
Morze czy góry?
Magia Bałtyku
Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Gdańsku
2. Kobieta
Gdynia
Duchowość
Przemoc
Kontrola, ale wyłącznie nad sobą
3. Śpiew
No to Boto!

🍷 Wino

fot. Bożena Szuj

Wino, o czym już tu wielokrotnie wspominałam, nie należy do trunków mojego pierwszego wyboru. Jestem prostą warszawianką i ćwierć góralką – moim alkoholem jest czysta nierozcieńczona w szklance. Piję rzadko, ale jeśli już, to z ogromną przyjemnością. Jest jednak jeden moment w roku, w którym rzeczywiście pragnę wina i są nim letnie wyjazdy, szczególnie do Grecji. Nie ma chyba nic przyjemniejszego niż patrzenie na morze i popijanie w tym czasie smażonych kalmarów kieliszkiem zimnego białego wina w samo południe. Okazało się, że nawet jeśli odrobinę zmieni się pewne stałe (zamiast Morza Egejskiego – Bałtyk, zamiast Thassos – Gdańsk Brzeźno, zamiast kalmarów – flądra), magia nadal działa! Kolejną różnicą było przeproszenie się z czerwonym winem, którego kiedyś nie lubiłam, a po które w te wakacje sięgałam często i chętnie. Może to kwestia większej dojrzałości, a może po prostu zbyt małej ilości miejsca w lodówce. (Ciepłe białe wino pijam tylko raz w roku – na bankiecie po Warszawskiej Jesieni.) Jak zwał, tak zwał. Zaczęłam wreszcie doceniać czerwone wino.

⚓ Wakacje

fot. Bożena Szuj

Od dziecka rodzice wpajali we mnie, jak ważne jest spędzanie wakacji z dala od miejsca zamieszkania. Jestem im za to bardzo wdzięczna. Wypoczynek w domu nie jest pełnowartościowym wypoczynkiem, a zmiana otoczenia, zwłaszcza prawopółkulowcom, pomaga nabrać nowej perspektywy, spojrzeć na siebie i swoje problemy z dystansu oraz podładować akumulatory. Tu nie chodzi wcale o drogie wyjazdy w najdalsze zakątki globu. W sprawach istotnych w ogóle bardzo rzadko chodzi o pieniądze. Moja mama, jako dziecko, mieszkając w Zakopanem, na wakacje jeździła do przepięknego pienińskiego Krościenka. To wystarczyło – oderwanie od codzienności, rozłąka z jedną grupą ludzi, spędzanie czasu z inną, możliwość – w perspektywie – zatęsknienia za jedną i drugą.
Zrozumiałam też, że zupełnie tak samo jest w związku. Rozłąki są dla niego bardzo dobre, bo pomagają nam monitorować z różnych stron to, co się w związku dzieje: jak związek na nas wpływa, co nam daje, ile nam zabiera i czy w ogóle zabiera. Mamy szansę za sobą zatęsknić, ale też uświadomić sobie, że związek nas nie definiuje, że mamy poza nim samych siebie.

⚓ Morze czy góry?

fot. Bożena Szuj

Spośród wielu głupich pytań (bo – zaskoczę Was – one istnieją!) od lat moim faworytem jest:

Wolisz góry czy morze?

– mój faworyt wśród głupich pytań

Żeby w pełni docenić jego idiotyczność, wystarczy je zadać na przykład mieszkańcowi greckiej wyspy Thassos. Czemu nasze odmienne geograficzne położenie miałoby postawienie kogokolwiek przed takim wyborem usprawiedliwiać? Tematowi widzenia świata z perspektywy albo…, albo… poświęciłam wpis „Zajmij się jedną rzeczą, a dobrze, czyli humanizm naszych czasów”, więc nie chcę się tu zbyt mocno rozpisywać. Jestem po prostu wielką przeciwniczką robienia ludziom testów jednokrotnego wyboru.
Jako dziecko niemal każde wakacje spędzałam i w górach, i nad morzem. Wyprowadzając się z rodzinnego domu wiedziałam tylko, gdzie nie chcę mieszkać. Po górach właściwie nie chodzę, ale ich widok jest mi potrzebny do życia. Zwłaszcza widok Tatr, których surowość mnie całkowicie uwiodła już dawno dawno temu. Czuję przed nimi respekt. Podobnie jak przed halnym (zwłaszcza odczułam go wtedy, kiedy wyrwał nam starą limbę z korzeniami z ogródka oraz zerwał nam dach z garażu). Przyroda jest potężną siłą i jak byśmy się nie starali oszukiwać sami siebie, że jest inaczej, budując śmieszne betonowe miasta, nie zmienimy tego. 
Ta sama część mnie jest absolutnie zakochana w magii morza. Obserwowanie jego barw o różnych porach dnia przynosi mi ukojenie. Kiedy się morzu oddaję, uzyskuję niewyobrażalny spokój. To nie ono mi go daje, wiem. Ono go tylko wyzwala we mnie; ale jestem na to niesłychanie wrażliwa i otwarta. To zresztą jedna z wielu zalet bycia prawopółkulowcem – czuję wszystko dużo mocniej niż inni, więc moje cowieczorne spacery brzegiem morza były doświadczeniem mistycznym, którego byłam nieprawdopodobnie spragniona. Mimo że mieszkam przecież w górach.

⚓ Magia Bałtyku

fot. Bożena Szuj

Przez wiele, wiele lat morzem, nad które udawałam się najczęściej, było Morze Egejskie. Z prostej przyczyny – moje życie zarówno prywatne, jak i zawodowe, było związane z grecką wyspą Thassos.  Morze Egejskie jest ciepłe, krystalicznie czyste i niewyobrażalnie wręcz piękne. Wydałam na Thassos fortunę na biżuterię z niebieskim opalem, który najbardziej przypominał obłędne egejskie barwy, by mieć choć złudzenie bliskości tego cudu.
Rok temu przez pandemię część wakacji spędzałam również w Gdańsku i dopiero wtedy przypomniałam sobie o obezwładniającej magii naszego zimnego, brudnego, pokrytego sinicami i innymi glonami Bałtyku. (Inna sprawa, że wtedy akurat miałam wielkie szczęście, bo nie dość, że woda była naprawdę ciepła, to jeszcze całkiem, jak na Bałtyk, czysta.)
Tegoroczne wakacje uświadomiły mi, jak bardzo potrzebowałam zarówno odpoczynku i zresetowania się, jak i właśnie Bałtyku. To niepokojące, ale zupełnie przegapiłam ten moment. Aż tu nagle przyszło przemiłe zaproszenie dla mnie i mojego partnera od samego Tymona Tymańskiego na pyszną domową pizzę vel staropolski podpłomyk. Jako że na jedzenie dwa razy mnie namawiać nie trzeba, już następnego dnia, dzierżąc w ręce bilet, zaczęłam się pakować.

⚓ Praktyczno-sentymentalny
przewodnik po Gdańsku

fot. Bożena Szuj

Oczywiście, wbrew tytułowi, nawet się nie pokuszę o próbę obiektywnego opisania Gdańska – moja wiedza jest zbyt mała. Opiszę natomiast szlaki, jakie sobie wytyczyłam i za którymi tak bardzo dziś tęsknię.
Trójmiasto, jak sama nazwa wskazuje łączy trzy zróżnicowane, ale sąsiadujące ze sobą miasta. Tymczasem odnalazłam w sobie automatyczną niechęć do Gdyni (której, nota bene, dobrze nie znałam) na zasadzie kontrastu z miłością od pierwszego wejrzenia do cudownego Wrzeszcza. Co prawda mój partner, będąc chłopakiem z Wrzeszcza, uważa że mądrzy ludzie nie zachłystują się plemiennością, w czym ma oczywiście sporo racji, jednak do Śledzi (jak mówią tu o mieszkańcach Gdyni) pałam, eufemistycznie mówiąc, pewną rezerwą. Jest to prawdopodobnie równie udolne, jak sytuacja opisana w piosence autora najlepszego staropolskiego podpłomyka, jakiego jadłam:

Lechia, Lechia Gdynia!
(oż kurde mole, łeb mi spuchł jak dynia)
Lechia, Lechia Gdynia!
(nawiasem mówiąc, Areczka Gdańsk to kurwa, pizda, świnia)
Lechia, Lechia pany!
to nic, że mózg wstrząśnięty i zęby wyłamane!
Lechia, Lechia pany!
ja leję na trepanację i żuchwę zgruchotaną!

 

Ale trudno. Muszę z tym żyć. Wracając do jednego z najpiękniejszych Polskich miast, jakim bez wątpienia jest Gdańsk, jestem absolutnie oczarowana i ujęta jego magią. Trochę mi co prawda zajęło zrozumienie lokalnego sposobu myślenia i dziś już wiem, że jeśli ktoś, będąc w Gdańsku powie nam, że jedzie do Gdańska, to wcale nie postradał zmysłów, lecz ma na myśli wycieczkę do ścisłego centrum. Wrzeszcz to Wrzeszcz, Oliwa to Oliwa, Brzeźno to Brzeźno, a Gdańsk to Gdańsk (mimo że administracyjnie wszystkie te miejsca znajdują się w Gdańsku). Trzeba też uważać, żeby nie nazwać przez przypadek centrum Gdańska rynkiem, starówka też się niestety, z tego, co mi się udało ustalić, nie obroni. „Moją dzielnią” stał się charyzmatyczny stary Wrzeszcz sąsiadujący z przepiękną historyczną Oliwą. Ta cudownie zielona dzielnica  jest doskonałym miejscem dla każdego, kto lubi spokój i ciszę, a równocześnie chce mieć łatwy i szybki dojazd zarówno do centrum, jak i na plażę. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Trójmiasto położone jest na terenach górzystych, więc w całości obfituje w przeurocze uliczki wijące się w dół i w górę, co przywodzi mi na myśl Thassos, Los Angeles i San Francisco równocześnie.

  • GDAŃSK: GDZIE SPAĆ?

Kiedy pytają mnie, który apartament w Gdańsku wynająć, odpowiadam: Zamenhofa 17 we Wrzeszczu. Nieprzyzwoicie wręcz tani, urządzony ze smakiem, doskonale zaopatrzony. Warto w tym miejscu wspomnieć o pięknej, wygodnej łazience z dużą, wysoko zamontowaną umywalką. (Sama nie jestem wysoką kobietą, bo mierzę tylko 169 cm, ale łazienkowym przekleństwem są wszelkie umywalki, sięgające mi zazwyczaj do kolan.) Dzięki maleńkiemu, ale jednak aneksowi kuchennemu, można być przez cały pobyt całkowicie niezależnym kulinarnie od wszelkich restauracji. Kolejnym z jego plusów jest omówiona wcześniej doskonała lokalizacja: mamy blisko i do przystanków (tramwajowych i autobusowych), z których w 20 minut dostaniemy się do ścisłego centrum, i do pięknego, nowoczesnego osiedla Garnizon, gdzie oprócz szerokiego wachlarza przeróżnych restauracji i kawiarni – gdybyśmy jednak zechcieli z nich skorzystać – znajdziemy też pokaźną liczbę Żabek, Biedronkę oraz aptekę.
Dla miłośników polskiej sceny alternatywnej ciekawostką będzie fakt, że w garażu domu, w którym mieści się polecany przeze mnie apartament, rozpoczynał swoją działalność najpierw zespół Sni Sredstvom Za Uklanianie, a potem słynna Miłość.

  • GDAŃSK: GDZIE ZJEŚĆ?

Czasy nie sprzyjają codziennemu stołowaniu się podczas wakacji w restauracjach. Tym lepiej wiedzieć zawczasu, gdzie warto zjeść, żeby po tym długo wyczekiwanym wydarzeniu, jakim jest wyjście na obiad na miasto nie pozostał niesmak. Moim zdecydowanym faworytem jest Zagroda Rybacka w Brzeźnie. Udało mi się (podczas obydwu pobytów) spróbować wszystkich dostępnych w karcie dań rybnych i mogę je śmiało polecić. Co więcej, nawet wegetarianin znajdzie tam coś dla siebie: penne wegetariańskie z rukolą, pomidorem, cukinią, papryką i tłoczoną na zimno oliwą warte jest grzechu! Wszystkie serwowane potrawy są świeże i pyszne. Na wspomnienie zasługują też znakomite desery i kawa mrożona oraz najlepsza jaką w życiu piłam domowa lemoniada.
Dania, w których cena jednego składnika zależy od jego wagi, mogą nastręczać pewnych problemów, kiedy przychodzi do płacenia. Przemiła i fachowa obsługa Zagrody Rybackiej tak precyzyjnie podaje dostępne w danym dniu wagi ryb, że jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się zapłacić więcej niż wyliczyłam.

  • GDAŃSK: KOMUNIKACJA MIEJSKA

Moją codzienną trasą była Zamenhofa – Brzeźno i Jelitkowo – Zamenhofa. Do plaży w Brzeźnie mam dużą słabość, mimo że nie jest z pewnością najpiękniejszą z polskich plaż. Ma jednak coś, co mnie urzeka. Na ogół rano jeździłam się opalać i czytać na plaży,  a wieczorem przyjeżdżałam znowu do Brzeźna i szłam brzegiem morza ok. 3 km do Jelitkowa, którego – muszę przyznać – nie lubię. Spacer brzegiem morza o zachodzie słońca jest naprawdę piękny (kilka razy zdarzyło mi się nawet popływać), ale już cała ta smutna, odpustowa część promenady Jelitkowa z dyskoteką dla seniorów mnie dołuje, więc starałam się zawsze tak zaplanować swój spacer, żeby wracać nią prosto na pętlę tramwajową już po ciemku, kiedy jest mało ludzi i czuję się najbezpieczniej.
Jeśli chodzi o bilety komunikacji miejskiej, najlepiej ściągnąć sobie na telefon aplikację Jak dojadę i przez nią kupować bilety jednorazowe  lub – zwłaszcza jeśli mamy w planie przemieszczanie się po całym Trójmieście – trzydobowe. Jest wtedy taniej. Jednak jeśli interesuje nas bilet dobowy wyłącznie na autobusy i tramwaje w Gdańsku, lepiej go kupić w automacie lub kiosku, bo dobowy kupowany przez aplikację jest droższy.

Wrażliwych na sytuacje finansowe u bliźnich uspokajam, że tradycyjnie nie jest to wpis sponsorowany i z żadnej z powyższych reklam nie czerpię profitów.

💋 Kobieta

fot. Bożena Szuj

Jak niedawno pisałam, zaczęłam wreszcie odkrywać i doceniać w sobie kobietę. To pomogło mi też lepiej zrozumieć siebie samą. Tegoroczne wakacje były dla mnie nie tylko wyjazdem do partnera i nad Bałtyk. Były też, a może nawet przede wszystkim, fascynującą podróżą w głąb siebie. Aspektu kobiecości w moich rozważaniach nie mogło więc zabraknąć…

⚓ Gdynia

fot. Bożena Szuj

Przy nobliwym Gdańsku i rozrywkowym Sopocie Gdynia jest jedyną posiadaczką rodzaju żeńskiego. Postanowiłam ją więc trochę odczarować i w końcu zwiedzić. Trafił mi się najlepszy z możliwych przewodników – mój prywatny partner, który nie dość że sam ma w życiorysie gdyński epizod, to jeszcze jest kopalnią architektonicznej wiedzy. Po zobaczeniu urokliwych, przywodzących mi na myśl ukochany Wrzeszcz Działek Leśnych, dość podłych zaułków ulicy Morskiej (zwiedzanych za to ślicznym zabytkowym trolejbusem), oszałamiającej Alei Piłsudskiego, iście zachodniego Bulwaru Nadmorskiego, przeuroczej Kamiennej Góry i robiącego wrażenie (zwłaszcza szerokością ulic) centrum, a także po zjedzeniu doskonałej pizzy w godnym polecenia Ankerze i wypiciu wyśmienitej mrożonej kawy w kultowej kawiarni Mariola, mogę z czystym sumieniem napisać, że choć nie chciałabym się do Gdyni przeprowadzić, jest ona z pewnością ciekawym, różnorodnym miastem, które od czasu do czasu lubiłabym odwiedzić.
Myślę, że z Gdańskiem i Gdynią jest trochę jak z Europą i Ameryką Północną. Ameryka urzeka nas swoją świeżością, bardzo w gruncie rzeczy krótką historią, więc też brakiem uwikłania w śmiertelnie poważne konwenanse (oczywiście piszę to trochę z przymrużeniem oka nNi i w dużym bardzo uproszczeniu). Z drugiej strony nie ma i długo mieć nie będzie dostojeństwa Starego Kontynentu, które nabywa się z wiekiem. Odcięcie się od tradycji jest zawsze niezwykle nęcące, ale potrafi też pozostawić dziwny rodzaj niedosytu.
Wycieczka po Gdyni mnie zachwyciła, ale też zmęczyła. Jednak nie na tyle, by wieczorem nie odkryć nowych zakamarków Wrzeszcza, a w tym obłędnej ulicy Ojcowskiej i Krętej. Dobrze było znaleźć się po wszystkim w domu…

fot. Bożena Szuj

⚓ Duchowość

fot. Bożena Szuj

Samotne leżenie na plaży w ciągu dnia, wchodzenie do morza (kilka razy udało mi się popływać, choć woda była chłodniejsza niż rok temu) i czytanie FabJulus podczas opalania pleców przynosiło mi przyjemne odprężenie. Kanapki, a zwłaszcza ugotowane młode ziemniaczki z ziołami i własnym sosem serowym nigdzie nie smakują lepiej niż na plaży. Chyba. Jeśli chodzi o nagromadzenie ludzi, nie było aż tak źle, ale nie odważyłabym się też wyjąć z uszu słuchawek. Niesłyszenie bliźnich jest swego rodzaju błogosławieństwem. Jednak dopiero moje niemal codzienne samotne wieczorne spacery plażą były dla mnie najistotniejsze. Przede wszystkim – w niezrozumiałym przeciwieństwie do innych wyjść w pojedynkę – czułam, że to czas, który rezerwuję tylko i wyłącznie dla siebie. Czas, w którym kieruję całą swoją uwagę w głąb siebie, nie rozpraszając się niczym. Na uszach miałam, tradycyjnie, słuchawki, ale na czas spaceru włączałam do znudzenia (od lat nad Bałtykiem tę samą) debiutancką płytę Tracy Chapman. Jej dźwięki z delikatnym akompaniamentem fal po pierwsze skutecznie zagłuszały wszelkie odgłosy z zewnątrz, a po drugie pomagały mi się wyciszyć. Ktoś mógłby spytać, czy nie byłoby romantyczniej, chodzić na spacery brzegiem morza z ukochanym. Być może byłoby, ale na pewno nie z moim! Jakiekolwiek wyjście na brzeg morza z tym moim Męskim Darem Niebios jest jak wybór na towarzysza spaceru Adasia Miauczyńskiego z „Dnia Świra”:

Nie dość, że wszędzie piach i woda, to jeszcze ten je…ny spadek, że nie idziesz prostopadle do ziemi, tylko pod kątem, jedna noga niżej, druga wyżej, k…, ja pier…lę!

– mój Ukochany, spacerując ze mną brzegiem morza pierwszy i równocześnie ostatni raz

Tym bardziej doceniam, że poświęcił się, robiąc mi naprawdę piękną sesję zdjęciową, którą zilustrowałam dzisiejszy wpis, jak również, że któregoś pięknego wieczoru podjechał do mnie na rowerze, żebym, zostawiając mu swoje rzeczy, mogła spokojnie popływać, a potem się przebrać i ruszyć dalej. Obserwowanie niesamowitego zachodu słońca z wody było dla mnie kolejnym przeżyciem mistycznym. Na ogół zresztą po powrocie z mojej morskiej wyprawy, wybierałam się, nocą, na kolejny, krótszy spacer po Wrzeszczu, już z partnerem. Jednak te plażowe pomagały mi się odciąć od niezdrowego definiowania się poprzez swój związek (do czego mam niestety skłonności) i odzyskać łączność z rdzeniem siebie samej. To wbrew pozorom nie zawsze musi być przyjemne. Nasz umysł, kiedy się czegoś boimy lub z czymś sobie nie radzimy, robi dużo, żeby odwrócić od tego naszą uwagę (na ogół naskakujemy wtedy na innych). Przez 3 kilometry z Brzeźna do Jelitkowa co wieczór postanawiałam się mierzyć ze wszystkim, co się we mnie kłębiło. Oswoić to i – nie oceniając się – pozwolić sobie na wszystkie emocje, które w sobie zaobserwowałam. Gdybym nie była zrażona do tego słowa, nazwałabym to modlitwą. Gdyby nie to, że nie umiem, nazwałabym to medytacją. Tak czy siak, moje wieczorne wędrówki brzegiem morza miały głębszy, duchowy wymiar.

⚓ Przemoc

fot. Bożena Szuj

Jeszcze kilka lat temu, gdybym, klasyfikując podrozdział „Przemoc”, miała do wyboru rozdziały: „Wino”, „Kobieta” i „Śpiew”, umieściłabym go bez mrugnięcia okiem w „Winie”. Moje długoletnie współuzależnienie sprawiło, że zaczęłam doszukiwać się w alkoholu odpowiedzialności za całe zło uzależnienia. Co jest oczywiście bardzo niedojrzałe. Ani alkohol (w kontrolowanej ilości), ani jedzenie, ani seks, ani nawet niektóre narkotyki (również w kontrolowanej ilości i oczywiście nie wszystkie, więc tu lepiej jednak uważać) nie są problemem. Problemem jest pustka, którą ludzie próbują zapełnić przy ich użyciu. Jeśli nie umiesz żyć sam ze sobą i przechodzisz z rąk do rąk, z jednego związku w drugi, to masz taki sam problem, jak każda inna uzależniona osoba, nawet jeśli czujesz się od niej lepszy, bo nie sięgasz po żadne używki.
Dziś umieszczam podrozdział „Przemoc” w rozdziale „Kobieta”, po pierwsze, dlatego że jak wszystkie pozostałe podrozdziały ma rodzaj żeński, a po drugie, dlatego że pojawiła się w moich rozważaniach wcale nie – jak bywało kiedyś – za sprawą alkoholu, lecz mojej wnikliwej obserwacji już z tej drugiej, bezpiecznej strony. Konfrontacja była mi potrzebna.
Pewnego dnia nawarstwiło się kilka niezależnych od siebie czynników, które obudziły we mnie przykre wspomnienia. Rano czytałam książkę o przemocy, potem ktoś próbował użyć wobec mnie manipulacji, co przypomniało mi, że kiedyś tkwiłam w relacjach opierających się właśnie na niej, jeszcze potem czyjś niewinny żart poruszył moją czułą strunę, a do tego doszło kilka tragicznych historii opowiedzianych mi w ostatnim czasie. Przy typowej, książkowej wręcz zagrywce psychopaty, złapałam się na automatycznym wejściu w rolę, której już dawno nie odgrywałam. Przywdziałam pancerz, całkowicie ukrywając swoją prawdę i dokonując postanowień dotyczących relacji z osobą krzywdzącą (na żarty? dla zbadania moich granic? z głupoty? z powodu używek?), kompletnie skreślając ją z roli jakiegokolwiek partnera. Nie omawiając z nią już niczego.
Zaczęłam się zastanawiać, jak to jest, że ludzie rzadko kiedy nawet przewyższający mnie inteligencją, potrafią tak skutecznie mnie zamknąć. Sprawić, że zastygam, nie pokazując im żadnej z przeżywanych emocji, bo podskórnie czuję, że to będzie dla nich pożywką. Wiem, że czuję dobrze, jednak czy to powód, by postępować wbrew sobie i uśmiechać się, kiedy chce mi się płakać, a potem stosować pasywną agresję wymierzaną na zimno? A tak właśnie zawsze, kiedy ktoś zaczyna ze mną swoje gry, robię. Nie lubię siebie takiej i nie lubię dawać innym władzy nad sobą (a postępowanie wbrew sobie – nawet, jeśli to jedyne, co nas może w danym momencie uchronić – jest rodzajem oddawania innym władzy). I na to jeszcze nie umiem znaleźć rozwiązania. Mój partner i prywatny rycerz w jednej osobie, jak ktoś mnie skrzywdzi, zadaje mi cudowne, podnoszące na duchu i wskrzeszające we mnie resztki romantyzmu pytanie:

Czy mam mu spuścić wpierdol?

– pytanie, jakie mi zadaje partner, kiedy ktoś mnie skrzywdzi

Na ogół nie korzystam jedynie z powodu własnego ego, które podpowiada mi, że nie jestem małą dziewczynką, żeby się wyręczać kimkolwiek w załatwianiu swoich własnych spraw. Ale… dając się w sobie zamknąć, zachowuję się dokładnie jak mała dziewczynka właśnie. I można powtarzać frazę, w jaką do niedawna sama jeszcze wierzyłam, że przemoc nie jest rozwiązaniem, ale prawda jest taka, że w niektórych wypadkach szybka i zdecydowana reakcja na przemoc w postaci załatwienia czegoś pięścią (lub skuteczne postraszenie, że jest się na to gotowym) kończy sprawę definitywnie. Czy jest to prymitywne? Jak najbardziej! Czy jest to zdrowe? W niektórych wypadkach tak. W przemocy (każdej) najgorsze są nie same przemocowe incydenty (choć te są oczywiście straszne), lecz wytwarzanie się bardzo skomplikowanego mechanizmu ofiara – kat, do którego można nie dopuścić tylko, nie dając się wepchnąć w rolę ofiary. Zapewniam, że wychodzenie zarówno z roli ofiary jak i kata jest długotrwałym i bolesnym procesem.
Nie umiem jeszcze w pięści, ale za to umiem w słowa. I to ja sama muszę stać się swoim rycerzem.

⚓ Kontrola, ale wyłącznie nad sobą

fot. Bożena Szuj

Spośród wielu strasznych historii o przemocy, które słyszałam niedawno, chyba mimo wszystko najgorsze (choć nie tak „efektowne” jak podnoszenie ręki na ciężarną kobietę czy szarpanie jej na oczach dziecka) dotyczyły przemocy w białych rękawiczkach, dokonywanej na ogół przez kobiety i na mężczyznach, czyli obsesyjnej kontroli partnera. Kontroli w majestacie chorej definicji prawa żony. Kontroli usprawiedliwianej „troską”, „pomocą” oraz – moje ulubione! –  „miłością”. Nie ma nic bardziej toksycznego od pomysłu, że można jakiegokolwiek człowieka (nie tylko partnera) kontrolować i pilnować. Pomysłu, że można mu czegokolwiek zakazać lub cokolwiek nakazać, że można go szpiegować oraz tresować, jak zwierzę, przy pomocy seksu. Mrożą mi krew w żyłach podwójne standardy, które – jako społeczeństwo – wyznajemy. Mężczyzna traktujący w ten sposób kobietę jest, słusznie, uznawany za tyrana. Kobieta traktująca w ten sposób mężczyznę jest uznawana za mądrą, przebiegłą, „potrafiącą sobie chłopa ustawić”. Bo powszechnie wiadomo przecież, że „żeby chłop nie zdradził – trzeba go pilnować”, a co za tym idzie, „jeśli zdradza, to wina baby, bo nie upilnowała”. I naprawdę pokaźna liczba kobiet woli się poniżać tkwieniem w relacji z kimś, kogo traktuje jak upośledzonego Neandertalczyka, któremu trzeba założyć smycz i kaganiec, zamiast szukać partnera, który będzie dla niej dobry z własnej i nieprzymuszonej woli; ale obsesyjny lęk przed zdradą czy opuszczeniem najczęściej wiąże się właśnie paradoksalnie ze skłonnością do zdrady i opuszczenia.

🎤 Śpiew

fot. Bożena Szuj

Przez wiele lat miałam sporą trudność ze zdefiniowaniem swojej relacji z muzyką i śpiewem. Nigdy nie czułam się sprawną wokalistką, nie miałam też specjalnych ambicji, by się taką stać. Śpiewanie tych samych piosenek mnie nudzi. Fascynuje mnie natomiast stwarzanie nowych brzmień, budowanie głosem przestrzeni, opowiadanie harmoniami historii – głos jest jedynie narzędziem. Śpiewanie ze sobą samą na głosy, które lubię najbardziej, jest dla mnie głębokim, duchowym przeżyciem. Kiedyś łatwo mnie było wpędzić w poczucie beznadziejności, krytykując – czasem nawet słusznie – moje wokalne błędy. Dziś wreszcie zrozumiałam, że moim największym atutem nie jest wcale głos, tylko słuch. Czułam się więc niezwykle zaszczycona, kiedy docenił go mój harmoniczny Guru, Tymon Tymański.

⚓ No to Boto!

fot. Bożena Szuj

Czuję się zwierzęciem studyjnym, natomiast scena nigdy mnie specjalnie nie pociągała. Nie, żeby mnie onieśmielała czy stresowała. Miałam kilka zespołów, śpiewałam w chórze gospel, lubię, kiedy ludzie na mnie patrzą (wolę, kiedy patrzą niż kiedy próbują ze mną rozmawiać). Jednak – jak w przypadku śpiewania wciąż tych samych piosenek – występowanie wydawało mi się zawsze trochę nudne.
Rok temu mój partner pokazał mi Boto – sopocki teatr, w którym od kilku już lat raz w tygodniu odbywają się Bluesowe Poniedziałki – teatr udostępnia scenę, mikrofony, wzmacniacze i instrumenty, żeby każdy z zainteresowanych mógł sobie poimprowizować. Partner, będący perkusistą, gra tam od dawna. Jestem mu niezwykle wdzięczna, że wprowadził mnie w ten cudowny świat – od razu zawiązałam sporo znajomości, a nawet przyjaźni z jego koleżankami i kolegami. Muzyka naprawdę łączy. Rok temu odważyłam się tylko dwa razy wyjść na scenę, prosząc muzyków o zagranie konkretnej piosenki, którą mogłabym zaśpiewać. Improwizacja jest dla mnie nowym, nieznanym lądem. Jeśli lubię mieć nad czymś obsesyjną kontrolę, to są tym dźwięki wydobywające się z moich ust. W Boto (gdzie mam niestety sporo zastrzeżeń do realizacji dźwięku podczas jamów) nie ma o tym nawet mowy. Połowy, stojąc przed mikrofonem, nie słyszę, a przez drugą połowę nie jestem się w stanie przekrzyczeć. Jednym słowem, idealne (bo trudne) warunki do tego, żeby nauczyć się kontroli nad swoim głosem. W tym roku bardziej otworzyłam się na występowanie, bo to mnie uczy, gdzie dokładnie i z czym mam jeszcze problem. Okazuje się więc, że moje piękne nadmorskie wakacje służyły mojemu samorozwojowi w każdym aspekcie!

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoją wersję najbardziej wstrząsającej piosenki Tracy Chapman z jej debiutanckiej płyty, czyli „Behind the wall”. Tekst, którego tłumaczenie zamieszczam poniżej, dotyka tematu, który poruszyłam też w dzisiejszym wpisie. Tracy opowiada historię w ascetyczny, surowy sposób. Ja… słyszę głosy…

Za ścianą
Ostatniej nocy słyszałam krzyki
I podniesione głosy zza ściany
To kolejna bezsenna noc dla mnie
Nie będzie dobrze dzwonić
Policja zawsze jest  za późno,
Jeśli w ogóle
A kiedy przyjechała
Stwierdziła, że nie może interweniować
w rodzinne spory
między mężczyzną a jego żoną
Kiedy wychodziła,
Łzy napłynęły jej do oczu
Ostatniej nocy słyszałam krzyki
Aż cisza zmroziła moją duszę
Modliłam się, żeby to był zły sen,
Kiedy zobaczyłam na ulicy karetkę
Policjant powiedział:
„Jestem tu, żeby pilnować porządku
Kiedy tłum się rozejdzie,
Myślę, że możemy wszyscy pójść spać”