Zabieraj się z mojej maty!

fot. Bożena Szuj

W niedawno przeze mnie przeczytanej cudownej książce „Moja lewa joga” autorka, Paulina Młynarska, powtarza jak mantrę, by podczas jogi zajmować się wyłącznie obrębem swojej własnej maty. To doskonała metafora życia i wszystkich kontaktów międzyludzkich. Wiele osób potrzebuje intensywnej poświątecznej regeneracji, gdyż to właśnie Święta są czasem, w którym na naszej macie robi się na ogół wyjątkowo ciasno. Choć często wyobrażamy sobie, że stwarzamy sprzyjające warunki do wspólnego uprawiania jogi, przygotowując komfortowe miejsce do rozłożenia każdej z mat, nagle orientujemy się, że wszyscy goście… siedzą na naszej. Jedni w takim momencie grzecznie, acz stanowczo wyproszą towarzystwo na miejsca dla nich przeznaczone, inni obcesowo, acz skutecznie każą opuścić swoją matę. Ja niestety należę do tej grupy nieszczęśników, którzy – z szoku, zażenowania tym, jak bezpardonowo można tak komuś na macie po prostu usiąść oraz poczucia krzywdy – nie powiedzą nic, pozwalając, by złość i zbierający się tuż pod powierzchnią bunt w najmniej oczekiwanym momencie eksplodowały (w takich chwilach wyraża mnie tylko ta piosenka). Oczywiście, że taka postawa jest niezdrowa, bo generuje niepotrzebne napięcie, jednak jej zmiana to trudny, żmudny i czasochłonny proces, na który ciężko się przecież usunąć do pustelni.
Jedną z najcudowniejszych rad, jakie w ostatnim czasie dostałam, była ta od Tymona Tymańskiego:

A jak Ci się przeleje w Twoim kielichu doświadczenia, samowiedzy i goryczy… po prostu rzygnij treścią liryczną. To jest dobra forma autoterapii.

Wiele wskazuje na to, że mi się przelało.

Krytyka

fot. Bożena Szuj

Najbardziej chyba absurdalnym zarzutem, z jakim się spotkałam, był ten, że „nie znoszę krytyki” (aż chciałoby się powtórzyć za Panią Bukową, że „znoszę, tylko źle”). Oczywiście, że krytyki nie lubię. Nie spotkałam też jeszcze nikogo, kto by lubił. Prawda jest jednak taka, że zasłaniając się tym dość pojemnym sformułowaniem, bardzo łatwo przemycać przemoc. Czemu krytyka powinna służyć? Rozwojowi. Gdybym podczas studiów nie usłyszała całkiem nieraz druzgocących słów z ust Jerzego Sosnowskiego na temat swoich opowiadań, na pewno nie zrobiłabym widocznych postępów w pisaniu. Czy dziś nie pisałabym wcale? Czy pisałabym dużo inaczej? Tego nie wie nikt, ale rolą dobrego nauczyciela jest na pewno dawanie uczniowi rzetelnej informacji zwrotnej. Czasem przykrej. Z krytyką, o którą nie jesteśmy proszeni dobrze się jednak wstrzymać lub przynajmniej poprzedzić ją pytaniem, czy osoba, do której się zwracamy, życzy sobie, żebyśmy podzielili się z nią naszymi spostrzeżeniami dotyczącymi np. jej zachowania. Ma pełne prawo sobie nie życzyć, a my mamy obowiązek to uszanować.
Nie chcę jednak poświęcać blogowego miejsca tzw. konstruktywnej krytyce, bo ta jest niezwykle wartościowa, ale równie niezwykle rzadka (tak, na nią też nie reaguję na początku dobrze, ale bardzo ją zawsze po czasie doceniam). Piszę o czymś innym. Piszę o krytyce przebranej za troskę. Każdy z nas pewnie zna kogoś, kto każdą nadarzającą się okazję wykorzystuje do wygłaszania dobrych rad z własnej nieprzymuszonej woli. Dzięki niemu dowiemy się, jak dbać o własne dziecko lub kiedy się na nie zdecydować (a kiedy już nie), co powinniśmy zrobić z włosami, ile ważyć, kiedy wziąć ślub oraz jak dokładnie gotować potrawy, które przyrządzamy od lat. Pod przykrywką troski kryje się pouczanie nas na każdym kroku, które – w przeciwieństwie do prawdziwej troski – nie ma nas wzmocnić, lecz osłabić. Warto odpowiedzieć sobie na pytanie, czemu dokładnie takie wbijane licznie szpile mają właściwie służyć. Naszemu rozwojowi czy może dokarmianiu chorego ego osoby rozpychającej się na naszej macie?
Krytyki (żadnej), jak już pisałam, nie lubię i nie reaguję na nią ani dobrze, ani też często adekwatnie, co jest bezpośrednim wynikiem pewnych deficytów z dzieciństwa. Dopiero mój obecny Partner pokazuje mi, że można się w relacji w pełni akceptować, równocześnie wskazując sobie wzajemnie od czasu do czasu błędy w myśleniu, postrzeganiu świata lub wykonywaniu codziennych czynności; że zwracanie uwagi wcale nie musi być bezustannym poszturchiwaniem, lecz może być wymianą praktycznych wskazówek, by wspólne życie było łatwiejsze. Kluczem jest tu chyba po pierwsze wzajemność, po drugie szacunek, a po trzecie nienadawanie sprawom wyższej rangi niż ta, na którą zasługują. Jednak bycie wyłącznie obiektem permanentnego zwracania uwagi przypomina podróż w zatłoczonym autobusie brzydkiego miasta stołecznego; tu oberwiesz z łokcia, tam kolanem, jeszcze gdzieś indziej dostaniesz z bańki – a wszystko przez kierowcę, bo gwałtowanie zahamował. Odpowiedzialność się rozmywa.
Jestem osobą, która nie tylko nie lubi mieć na swojej macie nieproszonych gości, ale też odczuwa potrzebę powiększania swojej matowej samotni. Równocześnie przez swój brak asertywności łykam jak pelikan wszystkie tłumaczenia wyspecjalizowanych w nich narcyzów. Że ciemno, że zimno,  że na własną matę daleko, więc żebym jeszcze się trochę przesunęła, a najlepiej, to żebym w ogóle wstała i poszła, bo się robi ciasno. Jeśli macie podobnie, to nie łudźcie się, że moment, w którym wreszcie przeklniecie czy tupniecie nogą, będzie momentem zwrotnym. Nie, nie! Wasz bunt stanie się właśnie doskonałym przykładem na to, jacy jesteście niewdzięczni i podli! Wprost idealnym, żeby go sobie powiesić w ramce i tłumić nim swoje ewentualne poczucie winy. Wszystko wg scenariusza gry, na którą nigdy się nawet nie pisaliście.

fot. Bożena Szuj

Ocena

fot. Bożena Szuj

Bardzo długo nie wiedziałam, czemu katolickie wychowanie budzi w ludziach skłonność do łatwej i szybkiej oceny innych. Jaki mechanizm powoduje człowiekiem, który pozwala sobie na zaglądanie w piątek do cudzego talerza (tak, talerz również mieści się w obrębie cudzej maty!) i ocenianie jego właściciela na podstawie przestrzegania lub nieprzestrzegania przez niego postu? Jaki mechanizm powoduje człowiekiem, który pozwala sobie na zaglądanie do czyjejś sypialni i na podstawie jednego pomysłu na życie, rozliczanie bliźnich z ich własnych seksualnych wyborów? Tak, też tam byłam. Czasem zresztą ciągle bywam. I jeśli czegoś w sobie nie lubię, to właśnie tego wszczepionego dawno temu obcego ciała, które mnie swędzi, uwiera i którego chciałabym się raz na zawsze pozbyć.
Co tracimy, oceniając innych? Szerszą perspektywę i możliwość dotarcia do prawdy. Krzysztof Bosak dopiero tuż przed czterdziestką dowiedział się, że ryba to mięso, dając popis swojej ignorancji za pomocą mediów społecznościowych, bo za „złe” uważał jedzenie mięsa w piątek, a nie cierpienie maltretowanych zwierząt. Choć poligamia występuje wśród ludzi rzadziej niż monogamia, przekonani o moralnej wyższości tej drugiej, nie umieją dostrzec, że nie jest to jedyna, a już tym bardziej nie jedyna „dobra” droga dla każdego. Choć dla wielu osób zawarcie małżeństwa jest bardzo ważne, dla wielu też nie jest. Są i tacy, którzy się przed tym wręcz wzbraniają. Przekonywanie przeciwników legalizowania związków, że nie mają racji i vice versa, jest co najmniej pozbawione sensu. Przykładów można oczywiście mnożyć. Zmierzam natomiast do tego, że każda z tych postaw jest… tylko postawą. Każdy z nas ma swoją historię, swoje doświadczenia, swoje przekonania i przede wszystkim wiedzę o sobie, dzięki czemu jedynie my sami możemy podjąć decyzje najlepsze dla nas. Na tej podstawie wybieramy też najbliższy naszej prawdzie system moralny.
Nie wiedziałam, czemu katolickie wychowanie budzi w ludziach skłonność do oceniania innych, bo naiwnie myślałam, że skoro wierzymy, że jakieś postępowanie jest dobre, to wystarczy, że je wybierzemy we własnym życiu, w obrębie własnej maty. Tymczasem to nie zapewnia żadnej gratyfikacji. (Przynajmniej w tym życiu.) Widząc siebie jako „grzesznych”, „niewystarczających” i „niedoskonałych”, nie możemy bez ryzyka popełnienia grzechu pychy czerpać jej ze zwykłej dumy, że żyjemy wg obranych przez siebie kryteriów „dobrze”. Znajdziemy ją jednak w poczuciu wyższości wynikającym z porównywania się z innymi ludźmi. Bo taka Kowalska, to mieszka z chłopem bez ślubu, a na dodatek ma dziecko z nie wiadomo kim, a ja się przynajmniej dobrze prowadzę (cokolwiek by to miało znaczyć). Bo taki Nowak, regularnie jada w piątki schabowego, a ja przynajmniej zachowuję post! I wtedy wchodzi wegetarianin cały na biało (pod rękę z weganinem), który nie dość, że pości przez siedem dni w tygodniu, to jeszcze nie je żadnego mięsa. No przecież szlag może człowieka trafić! Na tej nieswojej macie…

fot. Bożena Szuj

Wymuszanie poczucia winy

fot. Bożena Szuj

Jeśli coś lub ktoś nam szkodzi, mamy obowiązek się przed nim obronić. Nie dajmy się zakrzyczeć „argumentami” o własnym egoizmie! Na ogół ci, którzy nam go zarzucają, nie ruszą się z naszej maty ani na milimetr. Wchodzą na nią, przepychają się, a kiedy zaczniemy się skarżyć, że brakuje nam powietrza, oznajmią nam, że widzimy jedynie czubek własnego nosa, jesteśmy źli i zachowujemy się karygodnie. Choć brzmi to kuriozalnie, wystarczy się takim zachowaniom na zimno przyjrzeć. Prześledzić je.
Od razu zaznaczę, że nie piszę tu o przypadkowym przekroczeniu naszych granic. Nie piszę więc o sytuacji, w której ktoś znalazł się na naszej macie, bo się potknął, poślizgnął, czy… zwyczajnie pomyślał, że nie będziemy mieli nic przeciwko temu, żeby się do nas dosiadł. Uczymy się siebie samych i siebie nawzajem, ale też granic naszych mat najlepiej właśnie wtedy.
Piszę o zachowaniach patologicznych, całkiem niestety często spotykanych. Jednym z najgorszych przekleństw są oczekiwania – zarówno nasze wobec innych (w 99% czeka nas zawód), jak i innych wobec nas (w 99% nie jesteśmy w stanie, mimo chęci, im sprostać). Oprócz zachowań, oczekuje się od ludzi też tego, jak się dokładnie mają w danych sytuacjach czuć. Tymczasem warto pamiętać, że uczucia nie powinny podlegać żadnej ocenie. Po prostu je przeżywamy. Ma prawo nas dziwić, że ktoś, kto nas oszukał czy zdradził, nie czuje się z tym źle. Mamy prawo nie chcieć tej osoby w naszym otoczeniu. Mamy prawo przestać jej ufać. Nie mamy jednak prawa oczekiwać, że poczuje skruchę. Jej uczucia są na jej macie, a te, którymi musimy się zająć, czekają na naszej.

fot. Bożena Szuj

Non-apology apology

fot. Bożena Szuj

Przepraszać należy albo właściwie, albo wcale. To wniosek, do którego doszłam po wielu, wielu latach bezsensownego przepraszania niemal każdego za niemal wszystko. Sporo miejsca właściwemu przepraszaniu poświęca na swoim cudownym kanale dr Kirk Honda. Po pierwsze zwraca uwagę na to, żeby nie ograniczać swoich przeprosin do ogólnikowego „przepraszam”, lecz zawsze doprecyzowywać, za co przeprasza się drugą stronę. Ego na ogół podpowiada nam, że nie mamy za co przepraszać, tymczasem zawsze można znaleźć coś, za co jednak przeprosić warto. Jeśli nie będzie to treść wypowiedzianego w złości komunikatu, to może być to jego forma. Jeśli wyjaśnimy przepraszanej osobie, za co dokładnie ją przepraszamy, ma ona możliwość zweryfikowania, na ile jej poczucie krzywdy pokrywa się z naszym rozumieniem zaistniałej sytuacji. Otwiera się pole do rozmowy o uczuciach.
Przeprosinami, których nie trawię, są non-apology apology, czyli coś, co z pozoru wygląda jak przeprosiny, ale w rzeczywistości nimi nie jest.

Przepraszam, że tak się poczułeś.

Moje uczucia są na mojej macie i zostaw je w spokoju! Jeśli zrobiłeś coś niewłaściwego – przeproś mnie za to. Jeśli nie czujesz, że zrobiłeś coś niewłaściwego, ale martwi cię moja emocjonalna reakcja na twoje zachowanie, przeproś mnie lub nie, ale nie przerzucaj ciężaru na mnie! Mam prawo reagować po swojemu. I to jest moje. Opowiedz mi o swoich uczuciach, pozwól się wypłakać albo pobyć samej, ale zejdź mi do cholery z maty!

Przepraszam, jeśli cię uraziłem.

A jeśli nie uraziłeś, to spoko? Jeśli zachowamy się wobec kogoś naprawdę podle, a jego to nie urazi, bo jest silnym, mądrym człowiekiem, to czy zwalnia nas to z odpowiedzialności za swoje czyny? Kiedy nie uważamy, że mamy za co przepraszać – nie przepraszajmy, to jest bardziej uczciwe. Jednak w przytłaczającej większości wypadków lepiej zrozumieć, co sprawiło drugiej osobie w naszym zachowaniu ból i znaleźć w sobie pokorę, by za to przeprosić.
Znam jeszcze lepszy wariant tych przeprosin, w ogóle bez słowa „przepraszam” – samo „nie chciałem cię urazić”. No fajnie, tylko że przepraszanie nie jest o intencjach.

Przepraszam, ale

Na ogół po magicznym „ale” dowiadujemy się albo tego, że wszystko jest naszą winą, albo, że inaczej postąpić się nie dało. Przeprosiny nie są właściwym momentem na tłumaczenia. Te mogą nastąpić dopiero po nich. W spokojnej rozmowie, kiedy napięcie minie.

Wiele lat temu pewna osoba, brutalnie kończąc jedenaście lat naszej przyjaźni kłamstwem i paskudną intrygą (wskutek której straciłam mnóstwo pieniędzy oraz wiarę w ludzi), stwierdziła:

Przeprosiłam Cię raz i więcej nie zamierzam.

Szczerze wzruszyły mnie wtedy te ochłapy litości, które mi wspaniałomyślnie na odchodne rzuciła, ale dziś dzięki doktorowi Hondzie już wiem, że przepraszać za to samo – jeśli czujemy, że rzeczywiście możemy – należy tyle razy, ile osoba pokrzywdzona tego potrzebuje. Inaczej przeprasza się za kwadrans spóźnienia, a inaczej za zdradę. Nie wszystkie rany goją się szybko. Dobre przepraszanie, to przepraszanie niekoniecznie wielokrotne i niekoniecznie jednorazowe. Dobre przepraszanie, to przepraszanie skuteczne, czyli takie, dzięki któremu zaopiekujemy się zranionymi przez siebie uczuciami drugiej strony. Utulimy jej żal, wygasimy gniew, uspokoimy lęk i odbudujemy zaufanie, a czasem nawet utracone na moment poczucie własnej wartości. Czyli, kiedy wejdziemy na moment na jej matę, by posprzątać bałagan, jaki na niej zrobiliśmy. Oczywiście tylko i wyłącznie za jej zgodą. Ma prawo jej nie wyrazić. To nadal jej mata.

fot. Bożena Szuj

Komunikat ja

fot. Bożena Szuj

Wielu ludziom trudno zaakceptować fakt, że nigdy nie wejdą w głowę drugiego człowieka i nie zrozumieją, jak myśli, jak odczuwa, jak ich postrzega. Wtedy często zaczynają się oszukiwać i żyć swoją fantazją, a nawet urojeniem na temat swoich najbliższych, więc wszelkie propozycje posługiwania się komunikatem ja, a nie komunikatem ty, odbierają jak atak. W pewien paradoksalny zresztą sposób, mówiąc:

bo ty zawsze…

używają właśnie komunikatu ja, gdyż nie odnoszą się do swojego rzeczywistego rozmówcy, lecz wytworu swojej własnej głowy na jego temat. Budzi to frustracje obydwu stron, bo celem takiej rozmowy nie jest naprawienie relacji, czy zrozumienie drugiej strony, lecz przekonanie samego siebie, że za nasz zawód, naszą nieszczęśliwość, nasz ból jest odpowiedzialny inny człowiek.
Zarówno pchanie się na cudzą matę, jak i obwinianie kogoś z zewnątrz za nieporządek na naszej, mają tę samą przyczynę – paniczny strach przed byciem sam na sam ze sobą. Przed doświadczaniem własnej maty, zgłębianiem własnej ciszy. Jest to na swój sposób tragiczne, natomiast często niestety rodzi lawinę zła, której trzeba zapobiegać zawczasu. Motywowane współczuciem pozwalanie na to, by ktoś przesiadywał większość czasu na naszej macie, mając obok własną, jeszcze nie rozwiniętą, nie służy ani nam, ani jemu.
Skupienie się na swojej macie ułatwia komunikację głównie dlatego, że nikogo nigdy nie poznamy tak dobrze, jak siebie. Zamiast mówić:

nie zrobiłeś tego i tego,

lepiej powiedzieć:

kiedy nie robisz tego i tego, czuję się tak i tak.

Ostatecznie nie mają przecież większego znaczenia niewyniesione śmieci czy niezrobione zakupy. Znaczenie ma zachwianie czyjegoś zaufania, sprawianie mu przykrości lub okazanie lekceważenia. Nie chodzi przecież o żadną obiektywną prawdę, tylko o zrozumienie emocji i uczuć drugiej osoby, by więcej jej nie ranić. Ale też – co piszę już na podstawie własnych doświadczeń – kiedy zrozumiemy motywację osoby, której zachowanie nas zabolało, może stać się dla nas jasne, że w świetle tej wiedzy, drugi raz by już nas nie zabolało, gdyż większość naszego bólu spowodowana była naszym mylnym założeniem jego złych intencji.

fot. Bożena Szuj

Asertywność

fot. Bożena Szuj

Obawiam się, że moje pisanie o asertywności jest równie dobrym pomysłem, jak ten, bym się pokusiła o pogadankę z zakresu chemii. Jednak spróbuję. Dla siebie samej, autoterapeutycznie.
W asertywność nie umiem. Podziwiam swojego Partnera, który znakomicie potrafi się odnaleźć w niemal każdej sytuacji. Wyczuwa ludzi, jest dla nich uprzejmy i serdeczny, ale nie daje im sobie wejść na głowę. Wie, kiedy odpuścić, wie, kiedy się obronić i robi to w sposób, który budzi respekt (i nie piszę tu akurat o straszeniu bitką, które również czasem budzi respekt). Znam go na tyle dobrze i obserwuję na tyle uważnie, żeby wiedzieć, w których sytuacjach czuje się bardziej komfortowo, a w których mniej, jednak nie sądzę, by ktokolwiek inny umiał to jednoznacznie rozszyfrować.
Wielokrotnie analizowaliśmy krok po kroku moje nieasertywne zachowania, żebym z jego pomocą i na ich przykładzie nauczyła się asertywności. I najczęściej dochodziłam wtedy do tego samego wniosku: to, co mojemu Partnerowi przychodzi z łatwością i w jego wykonaniu wydaje się zwykłym rozsądkiem i świadomością własnej wartości, w moim wykonaniu musiałoby przybrać postać jakiejś psychologicznej rozgrywki. Być może moja wysoka wrażliwość odgrywa tutaj jakąś rolę. Nie umiem udawać, kiedy coś mnie poruszy, zaboli, czy zezłości. Nie zawsze też umiem dać odpowiedni wyraz bólowi, natomiast, jeśli jest mi w rozmowie źle, natychmiast się zamykam. I to raczej bezpowrotnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że asertywność jest czymś niewłaściwym. Nie chcę nawet powiedzieć, że jest nie dla mnie. Chcę powiedzieć, że uczenie się jej przychodzi mi z ogromnym trudem, bo nie ma w niej dla mnie niczego naturalnego.
Nie zmienia to jednak faktu, że asertywność (podobnie, jak kurs samoobrony) to tylko narzędzie, które może nam pomóc w momentach zagrożenia. A wchodzenie na naszą matę stanowi dla nas realne zagrożenie.

fot. Bożena Szuj

Być może nie każde oko wychwyci ten szczegół, więc spieszę wyjaśnić, że na skarpetkach, które mam na powyższych zdjęciach, widnieje… moje imię. Czyż nie piękny prezent dostałam?

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki „All I want” The Offspring, której tekst idealnie podsumowuje mój dzisiejszy wpis.

Wszystko, czego chcę
Dzień po dniu
twoje życie staje się wrakiem
Wciąż czujesz na karku
oddech złych sił
Nikt cię nie szanuje
Nikt ci nie pomaga
Musisz głośno wykrzyczeć
O co ci chodzi
Więc odrzuć zasady
Odrzuć czczą gadkę
Bo mam już dość
tej wegetacji
Zostaw mnie w spokoju
O wiele nie proszę
Nie chcę być tylko kontrolowany
To wszystko, czego chcę
Wszystko, czego chcę
Jak długo potrwa,
Nim usłyszą wołanie?
Próbowałeś się dostosować,
A czułeś się jak kłamca
Grałeś na ich zasadach
Teraz przyszła ich kolej!
Mówiłem to wcześniej
Powiem to znów
Gdybyś tylko słuchał
Zrozumiałbyś sens
fot. Bożena Szuj

Brzydkie słowa

fot. Marianna Patkowska

👅 OdmienNe stany
językowej świadomości

W szkole oprócz wielu innych rzeczy, których mi brakuje, brakuje mi uwrażliwiania dzieci na język i pokazywania im, że jest on fascynującym i potężnym, ale jednak tylko narzędziem w naszych rękach. To my użytkownicy go tworzymy i z biegiem lat go też zmieniamy, naginając i dostosowując do naszych potrzeb. To naturalny bieg rzeczy. Nie zdając sobie z tego sprawy, wiele osób wpada w pułapkę:

to słowo jest dla jakiegoś znaczenia zarezerwowane

– pułapka, w którą wpada większość nieświadomych użytkowników języka

Oczywiście królem przykładów jest słowo „małżeństwo”, wykorzystywane w sporze o adekwatność jego użycia wobec zalegalizowanych związków jednopłciowych. Wynikające ponoć z języka przeciwwskazania niepoparte są wypowiedzią żadnego światłego językoznawcy.
Reasumując, albo my będziemy władać językiem (zgodnie zresztą z jego przeznaczeniem), albo on będzie władać nami. W przytłaczającej większości moi rodacy mają tak niską językową świadomość, że pozwalają się językowi kompletnie zdominować. A ten, choć jest fascynujący, żeby zachwycać w pełni, potrzebuje wybornego jeźdźca. Źle ujeżdżany ogier do złudzenia przypomina niestety starą szkapę.

👅 Słowa złe

Z lenistwa lub (i) braku kompetencji nauczycieli języka polskiego, dzieci przeważnie dostają komunikat, z którego wynika, że jakieś słowa są złe i kropka. Myślałam, że padnę, kiedy dowiedziałam się od uczniów, że:

słowo „fajny” nie istnieje

– głupoty powtarzane dzieciom w szkole

Pokazałam im w słowniku (choć nie jest to jedyny wyznacznik), że poprzednia pani wprowadziła ich w błąd. Wystarczyłoby omówić na wczesnym etapie edukacji wszystkie językowe style, bo większość nauczycieli wspomniany „fajny” drażni dlatego, że należy do stylu potocznego (który z niezrozumiałych dla mnie powodów, zwłaszcza jeśli chodzi o podstawówkę,  jest podczas lekcji źle widziany). Kolejną rzadkością jest wyjaśnianie natury wulgaryzmów. Wszystkie moje szkolne dzieci wiedziały, że nie przepadam za określeniem brzydkie słowa, gdyż uważam wszystkie słowa za uniwersalne. (Kwestia ich urody jest na tyle subiektywna, że nie powinno się żadnego z nich piętnować.) Kiedy tylko usłyszałam na szkolnym korytarzu jakikolwiek wulgaryzm (żeby nie było wątpliwości, z oduczaniem maluchów od używania ich w miejscach publicznych się całkowicie zgadzam), upewniałam się najpierw, czy mały osobnik umie je poprawnie napisać. Dzięki temu wiem dziś, że ewentualne wypisywane kiedyś przez nich na murach „chuje” i „rzygi” nie przyniosą mi, jako ich polonistce, wstydu (zwłaszcza w przypadku dzieci z klas, w których nie miałam wychowawstwa). Potem stawiałam punkt ciężkości na to, że posługiwanie się stylem wulgarnym nie jest stosowne ani w instytucjach, ani w sytuacjach oficjalnych. Na ogół może też wpłynąć na negatywny obraz nas samych w oczach odbiorców naszych komunikatów. Czy jednak odpowiedzialność za to ponoszą wspomniane wulgarne słowa, czy może jakieś inNe czynNiki?

👅 Dirty Talking

Do jeszcze niedawna nie przepadałam za wulgaryzmami, a używanie ich w mojej obecności odbierałam jako przejaw przemocy. Równocześnie mnie samej zdarzało się kląć, choć najczęściej, kiedy byłam sama (w trakcie procesu twórczego), a jeśli już padały z moich ust wulgaryzmy w rozmowie z kimś, to mógł być on pewien, że jesteśmy naprawdę blisko. Na taki rodzaj ekspresji mogłam sobie pozwolić tylko, kiedy czułam ogromne zaufanie, więź i przyjaźń do swojego rozmówcy. (Kto nigdy nie słyszał mnie klnącej, najpewniej nie zalicza się do tego wąskiego grona.) Taki stosunek do wulgarnego stylu można nazwać co najmniej ambiwalentnym, przeczuwałam więc, że jeśli uważniej się temu zagadnieniu przyjrzę, z pewnością dotrę do interesujących tez.
Ponad rok temu odkryłam fantastyczny podcast (o którym pisałam też TUTAJ) „Ja i moje przyjaciółki idiotki” i zauroczyłam się prowadzącą go cudowną Asią Okuniewską. Jej językowa lekkość i ogromna wrażliwość sprawiają, że słucha się tych odcinków jak wciągającego audiobooka. Czemu żadnego z używanych przez nią wulgaryzmów – a używa ich całkiem sporo – nie utożsamiam z atakiem? Jedyne, co mi wtedy przyszło do głowy, to jej wielka językowa świadomość, która każe mi wierzyć, że autorka doskonale wie, co robi, wypowiadając każde ze słów. Zastanawiałam się, czy jej niezaprzeczalny wdzięk i kobieca delikatność też nie odegrały tu jakiejś roli. Zrozumiałam, że nie, kiedy poznałam swojego partnera. Mężczyznę, który klnie najpiękniej na świecie! Zdałam sobie więc sprawę, że skoro wulgaryzmy wypowiadane przez jednych są dla mnie nieznośne, a innych – urzekające, pies musi być pogrzebany nie w samych słowach (co podskórnie czułam), lecz gdzie indziej.
Po głębszej analizie stało się dla mnie jasne, że oprócz wspomnianej mocno rozwiniętej świadomości językowej, kluczem jest zasób słów nadawcy. Kiedy ma się mały i używa się wielu słów wulgarnych, brzmi się prymitywnie. Wulgaryzmy pełnią rolę wypełniania braków. Nie mam nic do złota, a jednak wypełnianie nim ubytków w uzębieniu daje dosyć szpetny efekt. Jeśli jednak ma się piękne, białe zęby i kilka złotych koronek w garści (hipotetycznie…), całość może wyglądać… zdecydowanie lepiej. (Najwyraźniej to nie jest mój najszczęśliwszy dzień, jeśli idzie o metafory…)
Ponieważ związałam się z mężczyzną, którego język mnie nieustająco fascynuje, traktuję wszystkie używane przezeń słowa, włączając w nie również wulgaryzmy, jak sztukę. Kiedy coś lub ktoś wymusza na nim jakąkolwiek autocenzurę (której z założenia jestem przeciwna), wiem że nie wyraża siebie w stu procentach, czuję jego niepełność, jakiś brak.
Czy zachęcam do bluzgania? Nie, ponieważ z doświadczenia wiem, że robienie tego ze smakiem, to wyższy level, na który mało kto jest się w stanie wspiąć (tu warto wspomnieć kolejnego mistrza słowa, który zdecydowanie się wspiął – Tymona Tymańskiego). Zachęcam jedynie do zrozumienia, że na prymitywność wypowiedzi wpływają przede wszystkim: mały zasób słów, miałkość treści, jaką się przekazuje (im mniej się wie, tym mniej ciekawego ma się do powiedzenia), mnogość popełnianych błędów oraz ignorancja językowa. Ponieważ wielu użytkowników języka nie zostaje w szkole wyposażonych w narzędzia pozwalające odróżnić mały zasób słów od dużego lub niepoprawne sformułowania od poprawnych, najbardziej rzucają im się w uszy wulgaryzmy. A to nie one są odpowiedzialne za ohydę wielu wypowiedzi. I tu właściwie można byłoby wrócić do samego początku i zapętlić ten wpis.

P.S. Na deser łączę utwór Maty – artysty, który kompletnie mnie urzekł pod koniec ubiegłego roku i którego przejmująca „Patointeligencja” wbiła mnie w fotel (nawet dziś nie potrafię jej wysłuchać do końca, nie roniąc łez). Jeśli mielibyśmy się z partnerem pokusić o szukanie tzw. naszej piosenki, bez wahania znaleźlibyśmy właśnie ją.
Trafiłam niedawno na kolejną perełkę, czyli znakomity „Konkubinat” wykonany z profesorem Bralczykiem (!!!). Świadomość językowa tego młodziutkiego rapera jest zdumiewająca. Zazdroszczę jego poloniście. Uczenie tak zdolnego człowieka jest zaszczytem.

fot. Marianna Patkowska

Patoignorancja

fot. Geo Dask

Jakiś czas temu  raper o pseudonimie Mata (19-letni Michał Matczak) zamieścił w sieci klip do utworu „Patointeligencja”. W internecie zawrzało, bo piosenka jest naprawdę wstrząsająca (słuchając jej po raz pierwszy, miałam łzy w oczach). Mną jednak chyba jeszcze bardziej wstrząsnęły niektóre komentarze, dobitnie obnażające bezmiar niezrozumienia tego, co w „Patointeligencji” jest ważne.
O czym jest ten tekst? O alkoholu, narkotykach, ryzykownym seksie i o braku umiejętności życia przy równoczesnej fetyszyzacji prześlizgiwania się przez nie. Czym się więc różni od 90% innych rapowych tekstów? Perspektywą! O otaczającej go patologii rapuje nie, jak nas do tej pory przyzwyczajono, wrażliwy przedstawiciel społecznych nizin bez perspektyw na lepsze i uczciwe życie, tylko reprezentant bananowej młodzieży opływającej w luksusy. Młodziutki chłopak z elitarnego liceum mający wszystko, opowiada o swoim środowisku, w którym dobrobyt staje się przekleństwem („mój ziomo chciał wypłatę starego przećpać/nie pykło, bo była tak wielka/ że dużo, prędzej by tu kopnął w kalendarz”). No dobrze, ale czy rapowanie o przepychu (np. bogatych jachtach, zbywających raperom plikach banknotów i obfitym wyborze chętnych i gotowych niewiast) jest czymś nowym? Oczywiście nie jest. Nowy staje się kontekst. Mata bowiem nie chwali się opisywanym dostatkiem. On się przeciw niemu buntuje. I ten bunt właśnie wydaje mi się kluczowy i wstrząsający. Nie sam wulgarny opis niedojrzałego podjęcia współżycia bez wcześniejszej edukacji seksualnej (swoją drogą to w niektórych środowiskach nie będzie niestety zrozumiane nigdy), przerażających uzależnień nastolatków czy samobójstw, tylko właśnie bunt. Bunt przeciw przytłaczającej łatwości posiadania wszystkiego. Bardzo ważne jest też zrozumienie głębi tego przekazu: pieniądze są zarabiane przez rodziców, Mata rapuje więc o luksusach, na które sam nie zapracował i z którymi nie wiąże się żadna odpowiedzialność. Ten bunt nie płynie ze strony harujących rodziców (że oni zdobyli to wszystko ciężką pracą, a ich dzieci nie doceniają tego, co dostają na srebrnej tacy). Ten bunt płynie ze środka i nie jest buntem na niesprawiedliwość czy nierówność, lecz na brak powodu do buntu. To wydaje mi się niesłychanie ważne. Bunt nie jest przywilejem, lecz prawem każdego, zwłaszcza młodego, człowieka. Nie ma rozwoju bez buntu. Czy nie to powtarzali nam zawsze dobrzy poloniści w liceach? (W tym kontekście zresztą nakręcenie teledysku na dziedzińcu liceum Batorego w mundurkach tej szkoły jawi się jako zabieg genialny.) Pozbawienie powodów do niego, to okaleczenie. Tym bardziej rozczula mnie i fascynuje, że Michał Matczak – mimo bardzo młodego wieku i pochodzenia – widzi ten problem. Widzi i właśnie przeciw niemu się buntuje, równocześnie nie bez dużej dawki autokrytycyzmu (znakomity tytuł!). To niesłychane!
A co mnie mierzi w odbiorze ogółu? Jak zawsze zapominanie, że artysta (tak, raperzy też są artystami) tworzy kreację. Nie jest jego rolą opowiadanie o swoim życiu i swoich doświadczeniach (chociaż z nich na ogół czerpie, jednak do jakiego stopnia – tego już naprawdę nie musimy wiedzieć), tylko przedstawienie jakiejś wizji, jakiegoś problemu w sposób, który uzna za właściwy. Nie ma więc dla mnie najmniejszego znaczenia, czy wszystkie wymienione w „Patointeligencji” sytuacje wydarzyły się naprawdę, czy nie. Jest to jakaś konstrukcja, która ma słuchaczem wstrząsnąć – m.in. przez to, że brzmi boleśnie prawdopodobnie.
Irytuje mnie też spłycanie problemu i ironiczne uśmieszki słane spod wąsa, że och jej, to takie straszne mieć za dużo! Inną drażniącą mnie reakcją jest krążący po sieci, stylizowany na „Patointeligencję” wierszyk à la Mickiewicz. Żenuje mnie przede wszystkim dlatego, że bije z niego niezrozumienie (i niedocenienie!) doskonałego i przemyślanego w swojej formie tekstu Maty. Tekstu bardzo wulgarnego i przepełnionego licealną nowomową (konsekwencja w używaniu skrótów zasługuje na szczególną uwagę!), co wzmaga autentyczność. Nie twierdzę, że to jedyna narracja, jaką autor miał do dyspozycji, jednak wykrzyczenie problemów swojego środowiska jego językiem (starsze pokolenia będą sobie niektóre słowa musiały przetłumaczyć na polski) sprawia, że tekst ma realną szansę stać się głosem pokolenia. Artysta wydaje się doskonale wyczuwać, że największą siłą przekazu może być tylko jego forma.
Śmieszy mnie też, że dyrektor Batorego poczuł się wywołany do tablicy z powodu teledysku, publicznie się oburzając… i tłumacząc. Z drugiej strony może to dobrze – szumu wokół ciekawych przedsięwzięć nigdy dość!
Mata, Chłopaku, brawo!

„Patointeligencja” – Mata