Warszawa (nNie) da się lubić

Mój warszawsko-jesienny pobyt w stolicy nieco się w tym roku przedłużył. Spędziłam w niej kilka pierwszych dni września przed fantastycznym tygodniem na Thassos, a potem jeszcze ponad miesiąc po festiwalu, na który tu przyjechałam, rozkładając się całkowicie na anginę i dosyć powoli wracając do zdrowia. Dzięki tej sytuacji (odliczając czas umierania na łożu śmierci) miałam okazję trochę Warszawą pooddychać i trochę się jej poprzyglądać. Choć – jak pisałam w tekście o moim ukochanym Gdańsku – pierwsze dwadzieścia pięć lat, które tam spędziłam, nie były szczęśliwe. Nie lubiłam jej. Podejrzewam, że ze wzajemnością, choć ją prawdopodobnie przepełniała raczej obojętność. Czułam, że to ciężkie i trudne do mieszkania miasto. Niespecjalnie ładne, a w najlepszym razie nierówne. Męczące, dołujące, pozbawione przyrody z wydzielonymi tylko parkami, co od zawsze wydawało mi się dogłębnie smutne. Tak czy tak, zatrzymując się tu na dłuższą niż zazwyczaj chwilę, mogłam sprawdzić, jak dziś odbieram Warszawę. Jaka dzisiaj dla mnie jest.

fot. Bożena Szuj

Dawne życie, czyli edukacja

fot. Bożena Szuj

Kiedy myślę o swoim dawnym życiu w Warszawie, zawsze prześladuje mnie (również w snach) największy koszmar – wspomnienie podstawówki. Chodziłam do szkoły muzycznej połączonej ze szkołą kształcącą ogólnie, więc nie tylko przedmioty muzyczne, ale również te ogólne były na żenująco niskim poziomie. Kiedy w siódmej klasie (szkoła była wówczas, jak znowu dzisiaj, ośmioletnia) zmieniłam nauczycielkę fortepianu na mamę mojej koleżanki z klasy, znakomitej już wtedy skrzypaczki – pianistkę aktywnie koncertującą, doznałam szoku. Była to pierwsza moja nauczycielka fortepianu, która potrafiła na nim grać. Co więcej, podsuwała mi do repertuaru (miałam zawsze wybór!!!) utwory współczesne, np. Witolda Lutosławskiego. (Reszta nauczycieli była przekonana, że jedynym ledwo nadającym się do grania kompozytorem muzyki współczesnej była patronka szkoły Grażyna Bacewicz.) Dramatem była ciężko chora psychicznie pani od historii, kwitująca wszystko słowami „ku chwale ojczyzny”, podnosząc przy tym rękę jak do hajlowania i ukazując nam w cieplejszych miesiącach bujny czarny busz spod pachy. Dramatem byli nasi kolejni nauczyciele religii od katechetek dewotek (jedna mnie uderzyła, ale w przeciwieństwie do baby od plastyki, która również mnie uderzyła, przynajmniej przyszła do moich rodziców przeprosić) po wszystkich zboczonych księży pedofilów, którzy rozbierali nas wzrokiem i wprowadzali dziwną, niekomfortową i niezrozumiałą dla mnie wtedy atmosferę. (Dziś wiem, że była seksualna, co obrzydza mnie jeszcze bardziej.) Zresztą podstarzały wuefista, pan Wojmir, również nie stronił od kolanek ładnych dziewczynek (mówimy o przedziale wiekowym 7 – 14), kładąc się czasem na nich. Taki żartowniś. Dramatem była „polonistka” sadząca takie byki, że moja mama nie była mi w stanie uwierzyć, że przepisałam te błędy z tablicy (nie uwierzyła mi – zrozumiała to dopiero, kiedy porównała mój zeszyt z zeszytami koleżanek). Dramatem była pani od umuzykalnienia, która w pierwszej czy drugiej klasie, kiedy na moje zupełnie naiwne i spontaniczne stwierdzenie po usłyszeniu znajomego nazwiska: „Lutosławski? Był u nas wczoraj!” odparła „Patkowska, przestań się przechwalać znajomościami ojca!”. Dramatem była geograficzka z mopem na głowie (modna wówczas mokra włoszka), która braki w swojej własnej wiedzy nadrabiała niewyobrażalną wobec nas surowością. Dramatem była w końcu nasza wychowawczyni, pani od biologii, z której lekcji zapamiętałam tylko tyle, że istnieją dziewczynki, które podczas miesiączki wrzucają zużyte podpaski za szafę. Opowiedziała nam o tym, nakazując, żeby tak nie robić, „bo to potem śmierdzi” i na wszelki wypadek potraktowała nas wszystkie, jakbyśmy robiły tak samo. Zero rozmowy o wstydzie (było tylko potępienie zachowań, do których wstyd doprowadza), zero znormalizowania nowego dla nas wtedy zagadnienia miesiączki, zero wsparcia dla dziewczynek, które już się stały lub dopiero zaraz staną kobietami. Za to kiedy z przyjaciółką (obecną właścicielką naszego psa) w ramach godziny wychowawczej poruszyłyśmy bardzo trudny dla większości dziewczynek, których bezpośrednio dotknął, problem pedofilskich zapędów pana przewodnika uczestniczącego w wycieczce naszej klasy i klasy równoległej do Jury Krakowsko-Częstochowskiej, zostałyśmy zbesztane i nazwane kłamczuchami, bo przecież „pan Piotr ma żonę”. Na końcu pani wychowawczyni pozwoliła sobie na ohydny komentarz dotyczący mojej „być może zbyt krótkiej czerwonej sukienki” na wycieczkowej dyskotece. Sukienkę – niezbyt urodziwą, przyznaję – wydziergała mi z czerwonej wełny ciocia, a ja miałam wtedy dwanaście lat. Moi rodzice na przemian przychodzili do szkoły, gdzie musieli się stykać ze światem, w którym na co dzień nie funkcjonowali (ja musiałam…). Mama regularnie wykładała pani od polskiego gramatykę języka polskiego na poziomie podstawowym (choć jest redaktorem z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, skończyła muzykologię), pani od umuzykalnienia podziękowała, że podsunęła ośmioletniej wówczas mnie pomysł, że znajomościami ojca w ogóle można „się przechwalać”, pani od geografii wyjaśniała (nie pamiętam z jakim skutkiem), że nie może mi wpisać uwagi za trzyminutowe spóźnienie na lekcję, w momencie, kiedy mam usprawiedliwienie od pielęgniarki, przez wizytę u której się spóźniłam (cierpiałam długie lata na przewlekłe silne bóle głowy). Rozmowy z wychowawczynią z kolei przebiegały w ten sposób, że ta zawsze zakładała, że rodziców w jakiejś kwestii okłamałam i kiedy okazywało się, że oni wiedzą wszystko o zdarzeniu, o którym przyszli porozmawiać, była tak samo zdziwiona. Tata więc – co już kiedyś cytowałam na tym blogu – na jej agresywną sugestię:

Albo ja kłamię, albo pana córka kłamie!

uraczył ją jednym ze smakowitszych swoich tekstów. Mianowicie spokojnym i wyważonym:

Proszę pani, moja córka nie kłamie. A do pani sumienia nie będę zaglądał.

Wyszła obrażona. A potem wróciła. Taka rozmowa osoby stabilnej z niestabilną. Zabawna, choć nie kiedy chodzi o sprawę tak ważną, jak edukacja dziecka.
Rówieśników ze szkoły prawie nie pamiętam. Kilkoro z nich robi dziś zawrotne muzyczne kariery zarówno w branży rozrywkowej, jak i poważnej. Z kilkoma osobami z klasy utrzymuję wirtualny kontakt, bo po latach nasze drogi się przecięły, ale nie patrzę na nich przez pryzmat wspólnych szkolnych doświadczeń. Są teraz dorosłymi ukształtowanymi ludźmi. Wtedy w większości klasy (wyłączając z tego chyba tylko moją przyjaciółkę) widziałam stado owiec zapatrzonych w „surową, ale sprawiedliwą wychowawczynię”. Nie widzieli zła i przemocy, którą moglibyśmy powstrzymać, bo było nas więcej. Byli potulni, tchórzliwi i ulegli. Nigdy nie ceniłam takich ludzi. Może dlatego niezwykle szybko zapomniałam, z kim spędziłam siedem lat dzień w dzień, pięć dni w tygodniu z przerwami świątecznymi i wakacyjnymi. W połowie siódmej klasy zaczęłam po prostu odmawiać wstania z łóżka i pójścia do szkoły. Mocno zaniepokojeni rodzice poszli ze mną do psychologa, który dość szybko stwierdził tzw. nerwicę szkolną i zalecił natychmiastową zmianę szkoły. Nie byłam na to gotowa po pierwsze dlatego, że bałam się wejścia w zupełnie nowe środowisko w połowie roku, a po drugie byłam beznadziejnie zakochana w pianiście z klasy ósmej. Był to najbrzydszy chłopak nie tylko w całej szkole, ale prawdopodobnie też w całym powiecie. Z jakiegoś powodu uznałam, że jeśli ulokuję swoje uczucia w kimś, kto – mówiąc eufemistycznie – nie jest urodziwy, on z dozgonnej wdzięczności je odwzajemni i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Oczywiście nic bardziej mylnego i niezdrowego równocześnie. Niestety miałam się o tym przekonać już jako dorosła kobieta po kilku tego typu poważniejszych i tym razem nieplatonicznych relacjach. (Podobnie zresztą jak z wchodzeniem w związki z dużo starszymi partnerami – myślałam, że będę dzięki takim wyborom z kimś dojrzałym, tymczasem okazywało się, że dzielę życie z mężczyzną nie tylko niedojrzałym, ale też starym a w dodatku niezbyt pięknym.)
Szkołę zmieniłam więc w klasie ósmej. Wylądowałam w fantastycznej, jak nam się wtedy wydawało szkole społecznej (tak wyszło, w moim roczniku było dużo dzieci i trudno było się dostać pod koniec podstawówki do szkoły publicznej). Niestety jej pretensjonalna do granic możliwości nazwa „Stowarzyszenie Kultury i Edukacji” nie zapaliła w nas czerwonej lampki. Dyrektorem szkoły (podstawówki łączonej z liceum) był brat ówczesnego dyrektora „Warszawskiej Jesieni”, z którym w biurze festiwalu pracowała z kolei mama, muzyki zaś uczył obecny dyrektor „Warszawskiej Jesieni”. Na naszym pierwszym spotkaniu dyrektor szkoły zapytał mnie, jak rozumiem termin „makdonaldyzacja społeczeństwa” (co pasowało jak ulał do pretensjonalności nazwy szkoły), a potem, kiedy rozmawiał z moimi rodzicami już sam na sam, oznajmił, że „uśmiecham się w odpowiednich momentach, co wskazuje na moją wysoką inteligencję”. Taki był z niego samozwańczy znawca IQ. Po co robić testy Mensy, kiedy można przez pięć minut porozmawiać z takim fachowcem i od razu człowiek wie, na czym stoi.
Sama klasa ósma była całkiem fajna. Czy pamiętam chociaż trzy osoby, z którymi do niej chodziłam? Oczywiście nie, ale nie czułam się wykluczona, co było mi wtedy potrzebne. Pamiętam natomiast, że poznałam tam jedną z najbardziej toksycznych osób w moim życiu, która potem przez jedenaście kolejnych lat podtruwała mnie, udając przyjaciółkę. Egzaminy do szkoły średniej zdawałam do kilku wybranych przez siebie szkół, również tej. Dostałam się do kilku, również do tej. Ostatecznie w tej właśnie postanowiłam pozostać. Klasa się trochę zmieniła (nie, nadal nie pamiętam rówieśników), ale w dalszym ciągu było w porządku. Największe wrażenie zrobił na mnie pan od filozofii, który chociaż miał straszliwie zaślinione kąciki ust, mówił niezwykle ciekawie. Filozofia interesowała mnie od zawsze, ale on zaszczepił we mnie jeszcze większą do niej pasję. Od ósmej klasy przeczołgała mnie – ucząca również w liceum – pani od historii. Przeczołgała, bo przyszłam z zaległościami sięgającymi klasy czwartej, ale była sprawiedliwa. Niebywale wymagająca, ale uczciwa w ocenach, przez co mocno się z historii podciągnęłam. Najsłabszym ogniwem okazał się pan od polskiego, który przejął potem niestety też filozofię. Przypominał wielkiego leniwca i miał żółte od tytoniu zęby. Został naszym wychowawcą, przez co miałam się z kim regularnie kłócić. Zakończyłam tę szkołę po dwóch latach liceum (i trzech w sumie, wliczając w to ósmą klasę podstawówki) z dwóją z polskiego. Dwóje dostawałam regularnie z pisania, bo „pisałam zbyt krótko” (kto by dziś pomyślał…). Kiedy odeszłam, dowiedziałam się, że w trzeciej, a potem czwartej klasie liceum wszedł w dwa romanse z moimi koleżankami z klasy, co nawet mnie z moim ówczesnym gustem nie mieściło się w głowie. Jego żona z kolei nie kryła romansu z inną polonistką z tej szkoły, a cichym obserwatorom tej sytuacji najbardziej szkoda było ich dwójki maleńkich synów, którzy jeździli z nami na wszystkie klasowe wycieczki. Doszły też do mnie słuchy, że dyrektor w międzyczasie utworzył jakieś fikcyjne stanowisko dla swojej kochanki, a ja się zastanawiałam czemu, świadomie nie czytając prasy plotkarskiej, muszę o tym wszystkim wiedzieć.
Na dwie ostatnie klasy ogólniaka trafiłam do najlepszej szkoły pod słońcem. Wreszcie narkotyki, alkohol i papierosy nie były używane pokątnie, panował cudowny luz, w dodatku na swojej studniówce poznałam samego Kazika Staszewskiego, którego syn chodził do klasy równoległej. Mieliśmy szczęście do wybitnej polonistki i równocześnie naszej wychowawczyni, pod okiem której z kolei robiłam wiele lat później, na studiach, praktyki przygotowujące do zawodu nauczyciela. Przemiła pani od niemieckiego (całkowite przeciwieństwo baby od niemieckiego w Kulturze i Edukacji) przywróciła moją miłość do tego języka. Pokochałam go po raz pierwszy, kiedy usłyszałam, jak perfekcyjnie posługiwał się nim mój tata. Choć różniłam się od kolegów z klasy statusem finansowym czy abstynencją narkotykową, byłam akceptowana taka jaka jestem. Dostałam przestrzeń umożliwiającą mi efektywne uczenie się. To był wspaniały czas, jeśli chodzi o szkołę, ale równocześnie jeden z gorszych, jeśli chodzi o moje życie prywatne. Ciężkie załamanie psychiczne związane z barbarzyńskim porzuceniem przez starszego o trzydzieści trzy lata pierwszego facecika (bo na żadne inne miano nie zasługuje) przyszło w okolicy matury. Podniosłam się i dałam radę, dostając się na naprawdę dobre studia. A na nich mogłam wreszcie poznać autorytety (prof. Jerzy Bralczyk, prof. Krzysztof Kłosiński, prof. Włodzimierz Gruszczyński, dr Jacek Wasilewski, Jerzy Sosnowski), z którymi już samo przebywanie niesamowicie mnie wzbogaciło i dało mi skrzydła. Ludzie z roku chyba fajni, ale… oczywiście kompletnie ich nie pamiętam.
Co być może ciekawe – większość moich historii prywatnych rozgrywała się poza Warszawą. Znajomości na odległość miały mnie być może wyrwać z tego, co w tym mieście było dla mnie zbyt trudne.

fot. Bożena Szuj

Stare kąty

fot. Bożena Szuj

Słowo „stare” w odniesieniu do kątów, w których się wychowałam, jest z pewnością wieloznaczne. Moją dzielnicą, o czym już kiedyś wspominałam, jest w Warszawie Stara Ochota.

Od dawna mam podejrzenie, że „stara” w nazwie ma jakiś związek z tym, że jest to najbardziej geriatryczna dzielnica Warszawy. Średnia wieku jej mieszkańców to 98 lat, a kiedy umierają, na ich miejsca pojawiają się nowi… w tym samym wieku, co sprawia, że to miejsce jest w całości w jakimś sensie spowite jesienią życia.

– pisałam w tekście „Wiosna, ach, to ty?”

I owszem, okolice Placu Narutowicza są nadal geriatryczne, ale coś się też powoli zmienia. Począwszy od zdetronizowania w naszej spółdzielni zarządu, czyli typowych dziadów borowych z wąsem, którzy tam przez całe dekady przede wszystkim pili kawę i – mówiąc delikatnie – nieudolnie zarządzali pieniędzmi mieszkańców. Dziś pojawili się na ich miejsce młodsi, znakomicie wykształceni (stopień doktora brzmi dumnie), inteligentni… (wreszcie) społecznicy! Lubię okolice Filtrowej i zabytkowy Park Wielkopolski, z którego można dojść na Pole Mokotowskie. (Tak, nadal uważam, że parki w miastach są smutne, ale z braku laku lepsze to niż nic.) Ostatnio odkryliśmy z Partnerem i mamą uliczkę wcześniej mi nieznaną – Bł. Ładysława z Gielniowa. Nasz wieczorny po niej spacer wśród liści z nastrojowym oświetleniem latarni był całkiem magiczny. Partner zachwycony przepięknym budownictwem dał nam ciekawy wykład, po czym stwierdził, że zachwycam się starym Wrzeszczem, a nie doceniam warszawskich perełek. Pomyślałam wtedy, że zachwycam się zawsze, kiedy jesteśmy w pięknym miejscu, a On opowiada o architekturze.
Miałam też szalony pomysł, żeby pojechać po latach do swojej muzycznej podstawówki, sprawdzić, czy nadal jest tak straszna, jak w moich snach. Jednak ostatecznie nie dałam rady. Choć brzmi to przerażająco, słysząc w dzieciństwie wszystkie te doniesienia ze Stanów Zjednoczonych o szaleńcach, którzy wpadali z karabinami do szkoły i strzelali na oślep, całkowicie umiałam ich zrozumieć. Oczywiście nie pochwalałam, ale rozumiałam. Myślę, że lata frustracji, tłumienia złości i gnębienia mogą z łatwością doprowadzić do tragedii.
Na Starówkę pojechałam tylko raz – odbierając książkę programową „Warszawskiej Jesieni”. Nie umiem dziś stwierdzić, czy kiedykolwiek te okolice lubiłam. Były – wraz z Parkiem Szczęśliwickim i Carrefourem na Reducie – stałym miejscem moich częstych wagarów, ot co. Dziś poczułam, że nic mnie tam nie ciągnie. Za to spacer na piechotę do domu przez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat i Chmielną był przyjemny.
W starych kątach mieszczą się też stare przyzwyczajenia, więc kiedy zobaczyłam na jakimś słupie reklamę „Piły X”, wiedziałam, że nie mogę opuścić takiej okazji. Nigdy nie lubiłam chodzić do kina z kimś, jednak na filmy bezdennie głupie chętnie brałam bliskie osoby, jak również wódkę wymieszaną z colą w termosie. Oglądając kuriozalnie idiotyczną „Piłę X”, uświadomiłam sobie, że najprawdopodobniej żadnej z poprzednich dziewięciu części (tak, na wszystkich byłam w kinie) nie widziałam zupełnie na trzeźwo. Być może zresztą tytuł nie jest wcale jednoznaczny. Powiedzieć, że to zły film, to nic nie powiedzieć. Jedną z moich ulubionych jego recenzji z Gazety Wyborczej sprzed bardzo, bardzo wielu lat była ta zakończona słowami:

Krew leje się tu strumieniami, ale naprawdę straszne jest tu jedynie aktorstwo.

– no recenzyjny majstersztyk!

fot. Bożena Szuj

Wyznaczanie nowych tras

fot. Bożena Szuj

Po pierwsze, jak ostatnio wspominałam, podczas mojego pobytu w Warszawie było niebywale ciepło. Nawet na początku października, kiedy już trzeba się było pożegnać z krótkimi spodenkami i przeprosić z lekką kurtką. To mnie zachęciło do spacerów na tyle, by niemal całkowicie zrezygnować z komunikacji miejskiej, której, nie ukrywam, nad wyraz w stolicy nie lubię. W komunikacji miejskiej nasilały się zawsze moje lęki, bo to jednak mała przestrzeń i dużo ludzi. Różnych. I nie ma jak od ewentualnego dyskomfortu uciec pomiędzy przystankami. Chodzenie z domu do bliższego i dalszego centrum pomogło mi poczuć to miasto na nowo. Stwierdziłam, że wyładniało i jakoś się ujednoliciło. Warszawa wreszcie też dostrzegła, że mieszkają w niej ludzie i zaczęła się na nich otwierać (np. tworząc naziemne przejście dla pieszych w okolicach Rotundy). Lepiej późno niż wcale.

fot. Bożena Szuj

Ludzie

fot. Bożena Szuj

Stara prawda głosi, że miejsca tworzą ludzie, więc przyglądałam się im uważnie. Odkryłam, że mam w Warszawie naprawdę fantastycznych sąsiadów (z czym różnie bywało przez lata), na których w trudnych momentach można liczyć. Sąsiedzi nie zatruwający życia to skarb, o czym mieliśmy się w ostatnim czasie niestety okazję przekonać.
Podobno najłatwiej nawiązać ważne i głębokie relacje w młodości, a potem to niemal niemożliwe. W moim przypadku jest całkowicie odwrotnie. Wszystkich ludzi, których spotykałam na kolejnych poziomach edukacji musiałam tolerować, ale nie były to relacje z wyboru. Odczuwałam w nich konieczność, więc się automatycznie odsuwałam na pewien dystans. Dzisiaj z kolei prócz odnowienia po latach przyjaźni z właścicielką naszego psa, nawiązałam też kilka nowych bardzo dla mnie ważnych relacji. Nie tylko podczas terapii w Nowym Targu z ludźmi o problemach podobnych do moich, ale też poniekąd przez swoje pisanie i tkwienie jedną nogą w środowisku artystyczno-muzycznym. Znajomości stały się naturalną koleją rzeczy też nasze – moje i Partnera. Przemiło było wyjść z naszym wspaniałym, utalentowanym, inspirującym kolegą do pubu i fantastycznie spędzić wieczór. Przemiło było też odwiedzić nie tylko naszego psa, ale też przyjaciółkę i jej uwielbiające nas dzieci. Po terapiach, ale też po upływie wielu lat, które mnie zmieniły i ukształtowały, mam już inne, nowe potrzeby. Pewnie dlatego zawsze mi trochę trudno na „Warszawskiej Jesieni”, gdzie za każdym razem widzę tych samych ludzi. Ludzi, których nawet nie wiem skąd znam, bo znam ich od zawsze. Rzadko kiedy nawet dobrze. To świat moich rodziców, ale już nie mój.
Do tego tegoroczne doświadczenia z muzyczną gazetką przypomniały mi o pewnej manierze „noszenia się wysoko” z powodu:

  1. mieszkania w Warszawie
  2. bycia mężczyzną
  3. pracy w kulturze, w prestiżowym przez wiele lat miejscu, które dziś jedynie jedzie na dawnej opinii, ale nikt tego nie powie głośno.

Przerabiałam to przez całe swoje życie w Warszawie. Wymienione wyżej powody występowały pojedynczo lub zbiorowo. Moje dorastanie przypadało na czasy jeszcze niesłychanie unurzane w patriarchacie. Do tego ślepa wiara w prestiż miejsca czy instytucji (która przydarza mi się do dzisiaj) utrudniała nazwanie niekompetencji po imieniu. Nagle wszyscy się oburzali, stwierdzając, że „tak to nie można powiedzieć”. No właśnie nie tyle można, co nawet trzeba, jeśli chcemy mieć prestiżowe miejsca czy instytucje, a nie tylko mrzonki o takich (lub wspomnienia dawnej świetności). Potem przyjechałam do Zakopanego, które jest jakie jest, prawo się w nim nie przyjęło, po ulicach biegają niedźwiedzie, a górale z kulturą się wykluczają, ale jednak w prywatnej firmie (branża sportowo-turystyczna) nauczyłam się takiej etyki pracy, jakiej nigdy i nigdzie wcześniej nie widziałam. Głowy nie unoszone zbyt wysoko potrafiły dostrzec realne problemy i sukcesywnie je rozwiązywać. Tymczasem w warszawskich kręgach kultury często niekompetencja goni niekompetencję, nieudolność jest wręcz groteskowa, a odpowiedzialny za cały ten bałagan wysoko postawiony pracownik pęka z dumy. (Czemu? Tego nie wie nikt.) Ale tu, uczciwie mówiąc, widzę też spore podobieństwo do działań krakowskich instytucji kultury, z którymi również miałam nieprzyjemność. Irytujące, ale tym bardziej doceniam, że jestem od tych wszystkich śmiesznych zależności, układów i układzików całkowicie wolna.

fot. Bożena Szuj

Czy Warszawa da się lubić?

fot. Bożena Szuj

Wbrew temu, jak zawsze postrzegałam różnice między miastem a wsią, przyjeżdżając do Warszawy mam wrażenie, że kiedy idę ulicą ludzie są znacznie bliżej niż np. w Zakopanem. Prawdopodobnie bierze się ono stąd, że w Zakopanem rzadko w ogóle wychodzę z domu. Jednak w stolicy uderza mnie liczba ludzi, których w sporych przestrzeniach jest naprawdę dużo. I w momentach, w których muszę wysłuchiwać tez, z którymi się absolutnie nie zgadzam, ale nie będę przecież dyskutować z obcym, często chorym człowiekiem, czuję się bardzo niekomfortowo. Natomiast niesłychanie podnoszący na duchu był z pewnością Marsz Miliona Serc, który uświadomił mi, że nie jestem sama, że potrzeba normalności tkwi też w wielu rodakach. Zobaczyłam kraj, w którym rzeczywiście chciałabym mieszkać. Kraj ludzi empatycznych i otwartych (zdumiewające, jak miło, grzecznie i kulturalnie odnosiły się do siebie całkiem obce osoby podczas tego marszu). Potem wybory również podnoszące na duchu nie tylko przez wynik, ale też frekwencję. Poczułam się częścią wspólnoty, za czym raczej nie przepadam, ale czego jednak czasem potrzebuję.
Pisałam w recenzji „Zielonej granicy” (na którą nota bene poszłam do kina również w Warszawie), że przedstawia dwie Polski. I dokładnie ten podział jaskrawo widać w stolicy. Podhale jest zaczadzone PiS-em, w Trójmieście czuć z kolei centrowo-lewicowy oddech, a w Warszawie skrajności wręcz unosiły się w powietrzu w czasie poprzedzającym wybory. Polska, której kibicuję, utworzy nowy, sensowny rząd. Zrobi to nawet z przedszkolnymi zagraniami poprzedniej partii rządzącej i podkładaniem przez nią nogi, by zagrać na zwłokę, by jeszcze dokraść i omamić swój żelazny elektorat. Czy nowy sensowny rząd będzie idealny? Czy okaże się rządem marzeń i snów? Potrzeba dużej naiwności, żeby nie powiedzieć głupoty, aby w to uwierzyć. Jednak odsunięcie od władzy chamstwa, nazizmu, złodziejstwa, rosyjskiej agentury, jak również niedopuszczenie, by zapanował totalitaryzm (a było naprawdę blisko) jest sukcesem. Taki kraj mogłabym polubić. Nawet jego stolicę.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę zawsze wzruszającą mnie piosenkę „Warszawo ma” w wykonaniu Kayah.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Złota wrzesień

fot. Bożena Szuj

Ponieważ kilka pierwszych dni września spędziłam jeszcze w Gdańsku, postanowiłam, że wrzesień będzie ostatnim w tym sezonie miesiącem, który opiszę. Zakończę tym samym niespodziewany cykl opisywania przeżytych nad morzem miesięcy. Wrzesień przez swoją intensywność okazał się porównywalny jedynie do czerwca. Działo się rzeczywiście dużo, co zrekompensował z kolei październik, który w większości przechorowałam.

fot. Bożena Szuj

🔑 Ostatnie dni w Gdańsku i wyprawa
do stolicy

fot. Bożena Szuj

Choć rozstanie ze świetlicą Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, czyli z Janem, wspaniałymi współpracownikami i przede wszystkim dziećmi przypadło na sam koniec sierpnia, to jednak opuszczenie Trójmiasta początkiem września było w moim sercu pożegnaniem ostatecznym. Trudnym i smutnym. W dodatku żegnałam się też z przyjaciółmi i ukochanymi miejscami. Czekała mnie podróż do Warszawy, bo z niej kilka dni po przyjeździe wyruszałyśmy z mamą na Thassos. Podróż mogłaby być prosta, łatwa i przyjemna (w pociągu nadrabiam najwięcej książkowych zaległości), gdybym nie była przykładną i wspaniałą partnerką, która pomaga swojemu ukochanemu w jego interesach. A ponieważ taką partnerką właśnie jestem, z Gdańska do Warszawy jechałam przez Katowice, Kraków i Zakopane, w tym ostatnim zresztą nocując. Załatwiłam wszystko, co było w tamtych stronach do załatwienia i dotarłam do Warszawy po półtorej doby. Zmierzyłam się w ten sposób z lękiem, który od dłuższego czasu mi w Gdańsku towarzyszył – lękiem przed powrotem do Zakopanego. Wróciłam tam dosłownie na noc i uświadomiłam sobie, że te wszystkie rzeczywistości, które jakoś mi ciążą, których się obawiam, po prostu są. Z jakąś swoją energią, z przynależącymi do nich ludźmi, z powietrzem lub jego brakiem. I możemy się w nie zanurzyć i zatonąć, a możemy w nie wejść na szczudłach, tworząc ich nowe i lepsze dla nas wycinki. Ta świadomość pomogła mi spojrzeć z większym spokojem w zbliżającą się przyszłość.

fot. Bożena Szuj

🔑 Tropikalne miasto jednej palmy

fot. Bożena Szuj

Warszawa powitała mnie falami upałów, które przetoczyły się przez całą Polskę, zmieniając nieuchronnie nadchodzącą jesień w sam środek lata. Wszystko było rozgrzane do czerwoności. Krótkie spodenki i spódniczki odłożone do wzięcia na Thassos zastąpiły mi przygotowane na spodziewaną warszawską słotę długie jeansy. Zapragnęłam obecności wody i przypomniałam sobie, jaką męczarnią jest lato w mieście. Na szczęście dni do wakacji, na które nie mogłam się już doczekać, były policzone.

fot. Bożena Szuj

🔑 Wakacje na Thassos

fot. Bożena Szuj

Mój pierwszy od czterech lat przyjazd na Thassos opisałam szczegółowo w tekście „Wakacje: dogrywka, czyli nNieoczekiwany powrót na Thassos” i nie chcę się powtarzać (zarówno wielbicieli Thassos, jak i tych, którzy tej pięknej greckiej wyspy jeszcze nie poznali, gorąco zachęcam do lektury). Dzisiejszy wpis ma być syntezą całego tego niezwykle dla mnie bogatego w przeżycia miesiąca. Thassos jak zawsze pokazało mi, w którym punkcie podróży do siebie samej się obecnie znajduję. Z ogromną satysfakcją i dumą dowiedziałam się, że zaszłam w tej drodze naprawdę daleko dzięki swojej ciężkiej pracy i determinacji. Oczywiście krokiem milowym była ostatnia terapia, na której efekty wreszcie dostaję namacalne dowody, ale sukces mogę zawdzięczać przede wszystkim sobie, bo żadna terapia się nie uda, jeśli nie podejmiemy świadomych działań. Oczywiście drugą stroną terapeutycznego ponaprawiania choćby części siebie jest utrata tego, co było dotąd pewne. Utrata relacji (albo ich nieakceptowalnej dziś dla nas formy). Utrata aprobaty, którą wcześniej było nam niezwykle łatwo uzyskać od niemal wszystkich, bo staraliśmy się nieustająco zaspokajać ich potrzeby, dając sobie wmówić, że nasza próba wsłuchania się w te własne jest „egoizmem”. Czy w końcu utrata udawanej serdeczności tych, którzy chcieli (i do tej pory mogli) nami do woli manipulować, a dziś im wreszcie manifestujemy nasze granice. Przyjechałam na wyspę, na której nie wszyscy mnie kochają (jak lubiłam wcześniej myśleć), ale też na której nie wszystkich kocham ja. Przyjechałam na wyspę, na której dostrzegam to, co mnie drażni, ale też doceniam zarówno to, co jest wspaniałe, jak i to, co zmienia się na lepsze.
Nigdy nie umiem się nadziwić jak bardzo inny od polskiego gorąc mnie tam rozpala. Doświadczałam tego samego powietrza i tego samego obłędnie czystego Morza Egejskiego, co za każdym razem, będąc na Thassos, ale mój umysł był zdrowszy, inny. Głębokie, metafizyczne przeżycie, które podładowało moje akumulatory na, myślę, długi czas.

fot. Bożena Szuj

🔑 „Warszawska Jesień”

fot. Bożena Szuj

Wróciłyśmy z Thassos w niedzielę 17 września, czyli dwa dni po inauguracji tegorocznej „Warszawskiej Jesieni”. Przez trzydzieści cztery lata uczęszczania na festiwal samą inaugurację opuściłam tylko raz – w 1996 roku. Akurat wtedy Michael Jackson dał fantastyczny koncert na warszawskim Bemowie. Poświęciłam m.in. utwór „Arcana” Edgarda Varèse, ale było warto, bo mój Mistrz i Król (całkowicie zresztą złoty) dostarczył mi emocji, jakich nie znałam. Wszyscy najwięksi kompozytorzy wówczas żyjący, nie tylko polscy, znali się z moim tatą. Spora ich część była z nim całkiem blisko, więc bywali u nas w domu. Niektórych to myśmy odwiedzali. Iannis Xenakis na przykład rzucił na – trzyletnią w momencie rzucania – mnie swój urok, a ściślej przekupił mnie drewnianą japońską laleczką i najgorszymi na świecie anyżowo-lukrecjowymi kuleczkami. Słodycze były niemal niejadalne, a ja je mimo wszystko zjadłam, bo się w Xenakisie od pierwszego wejrzenia zakochałam. To mi się często zdarzało. Wychowałam się więc w przekonaniu, że nie ma nic dziwnego czy nadzwyczajnego w tym, że ktoś jest z jednej strony muzycznym geniuszem, a z drugiej człowiekiem na wyciągnięcie ręki, z którym można w każdym momencie porozmawiać. Być może dlatego kult idoli mnie niemal całkowicie ominął z jednym tylko spektakularnym wyjątkiem. I był nim właśnie fascynujący, wizjonerski, genialny Michael Jackson.
Wracając jednak do 2023 roku, przyleciałyśmy na Okęcie w niedzielę w nocy, a w poniedziałek wpadłyśmy już w warszawsko-jesienny wir. Do tego ciągle było nieprzyzwoicie ciepło. W tym roku pokonałam chyba swój rekord w wykorzystywaniu każdego możliwego czasu na długi i mozolny proces fotostarzenia skóry, czyli stare dobre rakotwórcze opalanie. Bardzo niezdrowe, wiem. Być może za rok rozważę samoopalacz, ale jakoś się uparłam i byłam w tym zadziwiająco (jak na siebie) konsekwentna, postanawiając nie tylko, że się opalę, ale także, że się opalę równo. Udało mi się to w Trójmieście, więc nieoczekiwany wyjazd na Thassos i wymuskanie opalonego już ciała promieniami greckiego słońca sprawiły, że poczułam się naprawdę sexy. Kiedy okazało się, że w Warszawie przywitały nas upały, odetchnęłam z ulgą, że nie muszę swoich opalonych nóg przyodziewać w rajstopy (i to miało się do samego końca festiwalu nie zmienić). Cieszyłam się więc potrójnie – i z powodu dobrej relacji z własnym ciałem, i na same koncerty (radość, jak się okazało, nieco na wyrost), ale też na myśl o tym, że… moja ich recenzja zostanie opublikowana w ważnym – w tym maleńkim muzycznym środowisku – czasopiśmie z tradycjami. Pewien splot wydarzeń sprawił, że dostałam taką propozycję. Jak zawsze nie myślałam o tym w kategoriach zarobkowych (choć oczywiście nie pisałam za darmo), tylko prestiżowych. Po tym doświadczeniu przypomniałam sobie, czemu nie pozwalam dotykać swoich tekstów redaktorom, których dorobku nie znam, więc nie mogę go sama ocenić. (Przy czym ocena pracy redaktorskiej jest znacznie trudniejsza od oceny czyjegoś pióra – wymaga porównania wielu tekstów przed redakcją i tuż po niej.) Przypomniałam sobie też, czemu żadna zapomoga nie jest warta nerwów i poczucia, że sprzedaje się godziny swojej pracy i rzeźbienia w tak delikatnej materii, jaką jest słowo, by potem przyszedł walec i wyrównał, co gorsza, podpisując wszystko moim nazwiskiem. Na kwestię tzw. autoryzacji tekstu, kiedy to, co dogadane, zostaje w ostatniej chwili zmienione, a moje prośby jako autora ostatecznie zlekceważone, spuszczę zasłonę milczenia. Dowodem na to, że nie zwariowałam (co zaczęłam w pewnym momencie rozważać) były dla mnie głosy osób, które przeczytały obydwie wersje mojego tekstu: na stronie internetowej gazety oraz na tym blogu pierwotną, którą wysłałam gazecie do redakcji (choć była – jak w przypadku wszystkich blogowych tekstów – po redakcji mojej mamy, redaktora z wieloletnim doświadczeniem). Planowałam zamieszczenie tu zresztą jedynie linku do strony gazety, ale przez niedopuszczalną dla mnie formę mojego tekstu w tejże gazecie, postanowiłam pokazać, jak wygląda naprawdę. Dostałam kilka podziękowań za blogową publikację – przeplatało się w nich przekonanie, że gazetowa wersja „nie brzmiała, jak ja”, a moi czytelnicy nie bardzo rozumieli, „co się z moim tekstem stało”, co jest najlepszym podsumowaniem jakości tej redakcji. Ale przychodząc w poniedziałek na koncert byłam jeszcze pełna wiary i w to, że tegoroczna edycja festiwalu będzie wspaniała, i że bez problemu dostanę od czasopisma zlecającego recenzję obiecany karnet na recenzowany festiwal, i że szybko podpiszę ustaloną ustnie umowę, jak również, że współpraca pójdzie gładko czy że na koniec dostanę wynagrodzenie w terminie. (Mam naprawdę bujną wyobraźnię, trzeba mi to przyznać.)
Na pewno nowym było dla mnie przeświadczenie, które rzeczywiście wynikało stąd, że pisałam do gazety, że nie tylko nie muszę, lecz nawet nie powinnam dzielić się swoimi przemyśleniami z innymi. Poczułam, że byłoby to wręcz niestosowne, bo wszystko, co mam w trakcie koncertu w głowie, co we mnie w środku buzuje, to materiał, z którego mam czerpać do napisania tekstu o drugiej części festiwalu. Tekstu, który nie podda się żadnym naciskom czy sugestiom. To z założenia sytuacja niewygodna, bo środowisko – jak już pisałam – jest małe, wszyscy się znają, mniej lub bardziej lubią. Osobom zwłaszcza neurotypowym trudno jest pisać mniej przychylnie o znajomych. Ja akurat nigdy nie miałam tego problemu. Nie tylko dlatego, że niewiele osób lubię (niewielu osób też nie lubię, większość jest mi po prostu dosyć obojętna), ale też z powodu bardzo poważnego podejścia do komponowania nie tylko programów całych festiwali, ale również pojedynczych koncertów. Jestem na to wyczulona jako córka mistrza w tej dziedzinie. Czuję jakiś wewnętrzny przymus wskazywania palcem zarówno tych, którzy robią to brawurowo (w tym miejscu muszę wspomnieć wybitny również w tym względzie Kwartet Śląski oraz doskonałego Roberta Jędrzejewskiego roztapiającego moje serce „Projektem Patkowski”), jak i tych, którzy robią to miernie. (Oczywiście koniec końców ci wybitni równają w górę, a ci mierni się obrażają, no ale odnotować stan rzeczy trzeba.) Tak czy owak, cudownie było wrzucić na luz i owiać tajemnicą wszystkie głosy toczące w mojej głowie zacięte dyskusje. Poczuć, jak nie tylko z wewnętrznego chaosu, ale też zewnętrznej ciszy rodzi się tekst. Cudownie było nacieszyć się tym, zanim praca nad tekstem przerodziła się w ratowanie kuriozalnych efektów dziwnie pojętej redakcji zleceniodawcy.

fot. Bożena Szuj

🔑 Rozłąka

fot. Bożena Szuj

Chyba ani ja, ani mój Partner nie wiemy, kiedy to nastąpiło. Nagle okazało się, że po prostu mieszkamy razem. Od tego momentu – którego żadne z nas nie umiejscowi na osi czasu – nie rozstaliśmy się jeszcze nigdy na tak długo jak teraz. Żegnając się z nim w pierwszych dniach września, nie sądziłam, że po drodze wydarzy się tyle nieoczekiwanych zwrotów akcji, z moją anginą włącznie, z powodu których spotkamy się dopiero pod koniec października. Rozłąka jest jedną z lepszych i zdrowszych rzeczy dla związku. Będąc oddzielnie, mogliśmy się nie tylko nacieszyć kołdrą (znaczy mój Partner mógł się nacieszyć, bo on mi w cieszeniu się nią nie przeszkadza nigdy), czy po dłuższym czasie nawet trochę za sobą zatęsknić, ale też – co chyba najważniejsze – poprzyglądać się sobie poza kontekstem naszego związku. Pobyć w odrębności. Dla mnie okazało się to dużo trudniejsze, bo utknęłam w Warszawie, z którą mam własne nieprzepracowane sprawy. Trwałam w odrębności od Partnera, ale w kontekście własnej przeszłości. Z drugiej strony było to w pewnym sensie ciekawe, bo uświadomiłam sobie, że nie mogę przeżywać swojego związku w wypracowany we wczesnej młodości sposób. Mianowicie tak, że przyjeżdża jakiś on na białym koniu (czy innym rzęchem) i wybawia mnie od Wawy/mojej przeszłości/mnie samej (niepotrzebne skreślić). Pokusa była silna, żeby i w tym schemacie osadzić mojego Partnera. Zwłaszcza, że mózg sięga po te rozwiązania, które są mu najlepiej znane, najbardziej ograne, przez to pozornie bezpieczne. Jednak w jakiej mnie to stawia roli? Księżniczki, która jest bezwolna, zależna i niesamodzielna. W roli smutnego wysrywu patriarchatu. Nie taką kobietę spotkałam na Thassos. Choć niestety części takiej kobiety często zbierałam z Warszawy.
W odległości i odrębności zobaczyłam dużo jaskrawiej to, co mnie drażni i w Partnerze, i w naszym związku, i w końcu we mnie w tej relacji. Zrozumiałam też, dlaczego tak się dzieje. Zaczęłam dostrzegać i nazywać to, nad czym trzeba będzie wspólnie popracować. Uderzył mnie moment przyjazdu Partnera, bo uświadomiłam sobie, że wraz z naszym przytuleniem poczułam nagle siłę. Spadło na mnie dziwne, nieznane mi wcześniej przekonanie, że wszystko jest teraz na swoim miejscu. To nie Partner mnie określał czy dopełniał. Nie określała czy nie dopełniała mnie też relacja z nim. Partner i nasza relacja uwolniły te części mnie, które poupychałam głęboko, myśląc, że nie wypada, nie można, nie będę się wygłupiać. On i nasza relacja były kluczem do całej mojej zamkniętej na chwilę w szafie osobowości. Wreszcie mogłam być sobą. Ale… czy to jest zdrowe? Jeszcze tego nie wiem.

fot. Bożena Szuj

🔑 Relacje

fot. Bożena Szuj

Przyglądając się sobie w starych kątach, dokonałam pewnego odkrycia. A właściwie nawet kilku odkryć. Malowanie się i szykowanie na wieczorne warszawsko-jesienne koncerty przypomniały mi moje dawne niezdrowe podejście do wyglądu. Przez całe swoje dorastanie i młodość nadawałam zwłaszcza makijażowi zdecydowanie zbyt duże znaczenie. (Pewnym paradoksem jest to, że dopiero dziś, kiedy wiem jak mało jest istotny, potrafię się nim dużo lepiej bawić.)  Oczywiście niebezpieczny nie jest sam stosunek do makijażu, lecz bardziej do jego braku. Problem z akceptacją swojej twarzy bez makijażu ma na ogół źródło w braku akceptacji samego siebie. Od końca podstawówki, kiedy zaczęłam stawiać swoje pierwsze makijażowe kroki, każda „Warszawska Jesień” była dla mnie jedynym czasem w ciągu roku, kiedy swoją codzienną starannie dopracowaną stylizacją (makijaż, ubiór, dodatki) mogłam się wyrazić. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek miała kompleksy związane ze swoim wyglądem, ale z jakiegoś powodu przyjęłam za oczywistość, że moją atrakcyjność może zbudować tylko makijaż, a jego brak automatycznie mi ją zabiera. Że bez niego jestem „zwyczajna” czy wręcz niewidoczna. (Wszystkich mężczyzn zwracających na mnie uwagę na ulicy, kiedy szłam nią bez makijażu, uważałam za no-makeup’owych fetyszystów.) Dużo dzięki terapii poprzestawiałam w swojej głowie, ale nadal pewnym triggerem jest dla mnie stwierdzenie, że kobieta, która się nie umalowała (zwłaszcza na jakąś medialną uroczystość), wykazała się aktem „odwagi”. (Jak wielką odwagą muszą się więc z tego samego powodu od pokoleń wykazywać mężczyźni, czyż nie?) Przez swoje dawne podejście do atrakcyjności – której źródło tkwi przecież w naszej osobowości i pewności siebie – przyciągałam do siebie osoby równie emocjonalnie niestabilne jak ja. (Dla tych stabilnych musiałam być chodzącą czerwoną flagą.) I to moje tegoroczne szykowanie się na koncerty, na których spotykałam nie tylko znajomych, ale też tych, którym w prehistorii pozwoliłam się skrzywdzić, przypomniało mi siebie samą sprzed lat. Nie było to przyjemne wspomnienie. Pewnie gdyby był wtedy ze mną mój Partner, udałoby mi się je jakoś rozproszyć, przegadać, zracjonalizować. Ale byłam w tym sama. Co jest terapeutycznie dobre, choć trudne.
Kiedy już zrozumiałam siebie jako kobietę, której makijaż nie określa, a jest formą zabawy i artystycznego wyrazu, dotarłam do niezwykle trudnego i niewygodnego punktu – odkryłam, że w rozmowach z mężczyznami mogę być widoczna. Trudno mi to wytłumaczyć, ale zrozumiałam, że przez większość swojego życia, wchodząc w relacje z mężczyznami, miałam dziwne przekonanie, że spełniam w nich rolę słuchającego posągu. Osoby, które poznały mnie niedawno nigdy w to nie uwierzą, ale mówiłam mało. Skupiałam się na wyglądaniu (żeby mnie w ogóle dostrzegł) i uważnym słuchaniu (żeby połechtać jego ego), a potem wylewałam z siebie kilometrowe odpowiedzi w formie pisemnej. I dopiero teraz, kiedy opuściła mnie jakakolwiek presja, kiedy nie potrzebuję szczęścia z zewnątrz siebie oraz jestem kobietą spełnioną w związku, okazało się, że nie bardzo umiem tworzyć zdrowe relacje z mężczyznami. A przynajmniej umalowana i w warszawsko-jesiennym anturażu. Oczywiście część osób mogłaby zapytać, po co chcę tworzyć relacje z mężczyznami. Z prostej przyczyny – nie żyję na pustyni. Otaczają mnie ludzie płci obojga i chciałabym tworzyć z nimi relacje. Jeśli ktoś urzeka mnie swoją wrażliwością, inteligencją i mądrością, to jego płeć nie jest dla mnie istotna. Chcę chłonąć to, co mnie napędza i inspiruje. Nie każda relacja musi być romantyczna, ale bycie w zdrowej relacji romantycznej nie może wykluczać wchodzenia w inne relacje z ludźmi.
Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że od kiedy zaczęłam zdrowieć, wrzucona w dawny kontekst nie do końca umiem się odnaleźć. Przełomowa była dla mnie rozmowa z kolegą, w której nie tylko słuchałam, ale też mówiłam. W której czułam się szanowana i – co najważniejsze – traktowana jak osoba dorosła (a więc też sprawcza oraz odpowiedzialna). Nagle zrozumiałam, że nie jestem już „dziewczyną”, która wróci do domu, zmyje makijaż i zacznie pisać lub tworzyć we własnej głowie odpowiedzi na to, co się jej być może nie spodobało, z czym się nie zgadza, co ją dotknęło (pozarelacyjne przeżywanie relacji – pisałam o tym kilka razy). Byłam kobietą, która zareaguje, kiedy coś jej się nie spodoba, powie, gdy się z czymś nie zgodzi, zaznaczy swoje granice, zanim ktoś zechce je przekroczyć. A po miłej konwersacji wróci do domu i zajmie się sobą. Przed prysznicem zmyje makijaż, rozpoczynając tym przyjemny proces wieczornej pielęgnacji twarzy (tak, kosmetykami wiecie jakiej firmy). To wszystko mnie… przerosło. Nie to, że zaczęli mnie otaczać dobrzy ludzie, którzy traktują mnie tak, jak chcę być traktowana. Przerosło mnie, że opanowałam niemal do perfekcji zdrowe zachowania oraz reakcje na nie… jedynie w obrębie swojego romantycznego związku. Poza nim wszystko okazuje się nowym nieznanym terenem, w którym grzęznę. Wpadam w dawne schematy pogubionej młodziutkiej niepewnej siebie dziewczyny, którą już nie jestem. I ta rozbieżność miedzy tym, jak siebie postrzegam właśnie podczas festiwalu (bo z taką mną jego przeżywanie kojarzę), a tym, kim naprawdę dziś jestem (po terapii, w trakcie swojej własnej autoterapeutycznej pracy) jest wstrząsająca. Oczywiście jedyne, co nam zawsze pozostaje, to mówienie o tym, co się w nas w danym momencie dzieje. Ludzie, którzy mają zostać w naszym życiu zrozumieją to i zostaną. Innych lepiej odstraszyć zawczasu. Partner choć dojechał do mnie trochę później, był na wyciągnięcie telefonu. Z daleka uczestniczył w moich pierwszych, nie zawsze udolnych krokach ku normalności.
Zrozumiałam też – zarówno w kontekście relacji z ludźmi, jak i powrotu na Thassos, – że moje zaburzenie obsesyjno-kompulsywne przejawiało się również tym, że pragnęłam posiąść na stałe wszystko to, co wzbudziło mój zachwyt. W przypadku mężczyzn była to potrzeba stworzenia z nimi związku (nie umiem w one night standy). Oczywiście nazywałam to zawsze wielkimi słowami, dużo na wyrost, wierząc w wielkie uczucia, międzyludzką magię oraz połączenie dusz. Jednak motorem było zaburzenie. Obsesja, by zdobyć, wchłonąć, skonsumować to, co staje się dla mnie ważne. W tym sensie zawsze rozumiałam to, co mogło powodować Jeffrey’em Dahmerem, choć chciałabym wierzyć, że dzieli nas znacznie więcej, niż mój brak wiary w kreacjonizm. Po przyjeździe z Thassos odkryłam, że pośród wielu rzeczy, które odróżniły ten pobyt od pozostałych był spokój, że nic i nikt nie zburzy relacji, jaką z nim mam. W tym wcześniejszym miotaniu się, próbie udowodnienia, że mogę coś powiedzieć po grecku, że znam więcej magicznych miejsc na wyspie niż jakikolwiek turysta, że wiem, jak spędza się na niej zimę, a nawet widziałam ją pod śniegiem… była obsesja. Obsesja podszyta strachem, że bez niej będę nikim. Otóż nie. Zaznałam tego, że mogę być odrębna. I że ona jest. Inni ludzie – czy będą mnie oglądać w makijażu podczas jakichś uroczystości lub koncertów czy obcować z moją codzienną bezmakijażową odsłoną – też są. I nie muszę robić z tego niczego ostatecznego (i nie mam na myśli zjadania). Brak ostateczności wcale nie odbiera relacjom głębi. Nawet chyba wręcz przeciwnie.
Mam poczucie, że dzisiejszy wpis jest bardzo osobisty. Choć nie było to zaplanowane, czuję, że wykorzystana w nim sesja dobrze to obrazuje. Odsłoniłam (po raz pierwszy po nie wiem ilu latach, nie bez oporów) brzuch. Nie tylko dosłownie.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę z płyty „Renaissance” Beyoncé. Płytę przesłuchałam w całości po raz pierwszy dopiero w sierpniu i szybko stała się jedną z moich ulubionych w ostatnim czasie. Jej słuchanie umilało mi przyjazdy na gdańskie Stogi do najlepszej pracy, jaką miałam – Świetlicy Biblioteki Stowarzyszenia “Przyjazne Pomorze”. Energia i dobro, jakie tam otrzymałam, tkwią we mnie do dziś, pomagając mi w trudniejszych momentach.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Grbavica”

scenariusz: Jasmila Žbanić
reżyseria: Jasmila Žbanić
gatunek: dramat
produkcja:
Bośnia i Hercegowina, Austria, Niemcy, Chorwacja
rok powstania: 2006
pełny opis filmu wraz z obsadą

Po siedmiu miesiącach wróciliśmy w końcu do Zakopanego. Powitała nas ulewa wstrzymująca na dłuższy czas możliwość rozpakowania auta. Czekając, aż się trochę uspokoi, siedzieliśmy zmęczeni w zimnym, zakurzonym i pokrytym w kątach pajęczynami mieszkaniu. Prawdziwe Halloween. Wyłamałam się i zepsułam klimat pobieżnym odkurzaniem. Po jakimś czasie udało się przynieść i rozpakować najistotniejszy bagaż, a tego – jak można się domyślać – było po takim czasie mnóstwo. Marzyliśmy o ciepłym prysznicu i filmowym seansie. Szybko okazało się, że z powodów technicznych odpalenie czegokolwiek z sieci nie będzie chwilowo możliwe, więc pozostały płyty DVD. Sięgnęłam po leżącą na pianinie kupkę płyt, które Partner odłożył do wspólnego zobaczenia i od razu zaintrygował mnie na jednej z nich bośniacki tytuł „Grbavica”. Partner również jak ja go nie znał, więc żadne z nas nie miało pojęcia, jak bardzo ten film rozłoży nas na łopatki i w jak znakomitym czasie go zobaczymy. Dzień Wszystkich Świętych zmuszający do zadumy i refleksji nad nieuchronnością śmierci, jak również kruchością życia – więc też jego sensem i jakością – był dla mnie idealnym momentem do przeżywania „Grbavicy”, która wdarła się we mnie i jeszcze na długo we mnie pozostanie.

Tytułowa Grbavica to dzielnica Sarajewa, które od 1992 do 1996 roku było oblężone przez siły Republiki Serbskiej oraz Jugosłowiańską Armię Ludową. Równo dekadę od zakończenia tego tragicznego okresu bośniacka reżyserka Jasmila Žbanić zadebiutuje filmem o kobietach, wojennych traumach i oczyszczeniu, jakie może przynieść… jedynie terapia. Głównymi bohaterkami filmu są Esma (w tej roli znakomita Mirjana Karanović) i jej dwunastoletnia córka Sara (zjawiskowa Luna Zimić Mijović). Esma to kobieta w średnim wieku, pozornie zupełnie zwyczajna – pochłonięta pracą, samotnie wychowująca dorastające dziecko, lubiana przez koleżanki, nienarzekająca, utrzymująca się na powierzchni. Od pierwszych scen widać, że bardzo kocha swoją córkę, która nadaje kolor i świeżość smutnej szarej codzienności (Bośnia ukazana w filmie przypomina Polskę z początku lat 90.). Sara jest szalona, zbuntowana, odważna. Odczuwa, ale też generuje u innych, emocje skrajne. Niezwykle cieszy się na zbliżający się obóz, który organizuje jej szkoła. Wycieczka nie jest tania, ale dzieci bośniackich szahidów, uznawanych za bohaterów wojennych, dostają sporą zniżkę. Trzeba tylko dostarczyć do szkoły zaświadczenie o tym, że ojciec poniósł śmierć na froncie. Sara, która swojego taty nigdy nie poznała, za każdym razem, kiedy prosi o potrzebne do uzyskania upustu zaświadczenie, spotyka się z unikami matki. Równocześnie Esma podejmuje nocną pracę kelnerki w ohydnym i podejrzanym klubie, żeby na upragnioną wycieczkę córki zarobić. Można powiedzieć, że napędza ją jedynie miłość do córki, jednak sama miłość nie czyni z niej dobrej matki. Choć bywa ciepła, kochana i troskliwa, bywa też całkowicie emocjonalnie niedostępna, a swoje granice komunikuje wybuchami niekontrolowanej złości. W momentach irytacji córką nagle z miłej, dobrej, zaradnej kobiety zmienia się w lodowatą, przepełnioną wściekłością i bólem istotę. Balansuje między dwoma trybami. Paradoksalnie to ją z córką łączy, bo dwunastolatka również funkcjonuje naprzemiennie w dwóch trybach: zadziornej młodej rebeliantki i malutkiej dziewczynki, która potrzebuje przytulenia, ciepła i zapewnienia, że nigdy nie zostanie opuszczona. Swoją drogą ukazanie tej prawdy o dzieciach w tym wieku jest porażająco prawdziwe i niestety rzadkie w filmach. To „trudny wiek”, ale przede wszystkim dla przeżywających wtedy burzę hormonów i zmienność nastrojów nastolatków. Jedyne, czego wtedy potrzebują, to mądrego, zrównoważonego opiekuna, który po prostu będzie. I w razie czego pomoże im ponazywać ich emocje. Jednak Esma mimo najszczerszych chęci, bezgranicznej miłości do Sary i starań, by zapewnić córce jak najlepsze życie nie jest „zrównoważonym opiekunem”. Nie może być. Jest ofiarą okrutnej, przerażającej wojny; ofiarą swoich traum. Tak samo jak 200 tysięcy innych bośniackich kobiet, z którymi dzieli swoją straszną historię. Żeby się takim opiekunem stać, musi najpierw zadbać o siebie, a to jest dla niej zbyt trudne. Potrzebuje wsparcia, na które ciągle nie jest niestety gotowa. Z oferowanej przez państwo pomocy terapeutyczno-finansowej, wybiera tylko tę drugą. (Co jest na pewno dobrym początkiem.) Jest jak spłoszone zwierzę w trybie przetrwania. Nie wie, że przekazuje swoją traumę dziecku, nie lecząc się. A leczenie, czyli terapia jest niczym innym, jak rozmową o swoich uczuciach. Opuszczeniem gardy, odrzuceniem lęku przed oceną i opowiedzeniem własnymi słowami (wszystko jedno, że chaotycznie czy niespójnie) swojej historii. Uzdrawia nas poczucie bycia wysłuchanym, ale też to, że mówimy w „bezpiecznej przestrzeni”. Że mówimy do osób, z którymi łączy nas podobieństwo doświadczeń (jestem głęboko przekonana, że nie powinno to być nasze dziecko). No i że odbywa się to w obecności kogoś, kto ma wiedzę, jak terapię poprowadzić. Terapia jest procesem długim i trudnym. Jednak koniecznym, by wrócić do zdrowego funkcjonowania, a w swojej tragedii znaleźć źródło siły.
Ogromną wartością filmu jest opowiedzenie o wojnie głosem kobiet. Uderzyło mnie, że szkolna zniżka na wycieczkę była tylko dla dzieci, których ojcowie zginęli podczas wojny. Bez wątpienia byli bohaterami i taki gest jest pięknym hołdem. Jednak co z dziećmi bohaterek, które wojnę przetrwały, tracąc w niej tożsamość oraz godność i dziś żyją, będąc samotnymi matkami? Wspomnienie otwierającej film sceny grupowej terapii z wstrząsającą pieśnią w tle robi porażające wrażenie, kiedy pod koniec poznamy już sekret Esmy (pod takim tytułem film ukazał się na Zachodzie) i zrozumiemy lepiej kontekst. Jej historia jest jedną z dwustu tysięcy historii. Dwustu tysięcy traum przekazywanych kolejnym pokoleniom.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wakacje: dogrywka, czyli nNieoczekiwany powrót na Thassos

fot. Zofia Mossakowska

W tekście opisującym mój sierpień zdradziłam, że czułam się kompletnie niegotowa na koniec lata i wakacji, mimo że nad polskim morzem – gdzie mieszkałam od kwietnia – dały one pogodowo w kość. Większość sierpnia była deszczowa i dosyć zimna, więc perspektywa rychłego początku jesieni bez przeżycia lata z prawdziwego zdarzenia nie napawała mnie entuzjazmem. Jakimż szokiem okazała się więc propozycja mojej mamy, żeby… wspólnie we dwie polecieć na Thassos! Ponieważ od pandemii nie opuściłam granic kraju, wzmogła się moja tęsknota nie tylko za podróżami w ogóle, ale też szczególnie właśnie za tą cudowną grecką wyspą. Nie wiedziałam kiedy i czy w ogóle uda mi się ją jeszcze zobaczyć, więc perspektywa dogrzania się przez tydzień właśnie tam, była niesłychanie ekscytująca!

fot. Zofia Mossakowska

Ukochane Thassos

fot. Zofia Mossakowska

Szybko okazało się, że pod jednym względem nic się nie zmieniło. Od kiedy przyjechałam na wyspę po raz pierwszy, w 2008 roku, każdy kolejny mój przyjazd okazywał się powrotem. Zawsze. Moje serce – a na pewno duża jego część – należy do tego greckiego raju, choć przeżyłam tam też swoje piekło.
Wyjazd zorganizowany budził mój lekki sceptycyzm. Tym bardziej, że – mając przez pewien czas wątpliwą przyjemność obserwowania poczynań rezydencko-tasyjskiej mafii – miałam jak najgorszą opinię o wszystkich dużych biurach podróży, a zwłaszcza tym, z którym miałyśmy lecieć. No ale jest ono gigantem na rynku, zapewniało dolot do samej Kawali, a ja zostałam na wakacje zaproszona, więc nie mogłam wybrzydzać. Wybrzydzać zresztą bym nie śmiała – byłam niezwykle z powodu zbliżającego się wyjazdu szczęśliwa! Dziś muszę z przyjemnością odnotować, że biuro wyraźnie podwyższyło swoje standardy od czasu, kiedy korzystałam z jego usług lata temu. Nasza rezydentka okazała się kopalnią wiedzy, w dodatku z dużym i specyficznym poczuciem humoru. (Spotkanie informacyjne przerosło moje najśmielsze oczekiwania.) A przede wszystkim – czym już kompletnie podbiła moje serce – bywała w naszym hotelu tak rzadko, że właściwie się nie widywałyśmy. Okazało się, że wylatujący na Thassos Polacy z tegoż biura ulokowani byli w wielu różnych częściach wyspy, dzięki czemu w naszym dużym, przepięknie położonym i fantastycznie wyposażonym hotelu Ilio Mare mieszkało ich bardzo niewielu.
Cudownie było się przekonać, że Thassos nadal ma się świetnie; że jest ciągle piękne i magiczne. Że choć pandemia zabrała mi je na chwilę z oczu i z mapy podróży realnych, to jednak nie zabrała mi go bezpowrotnie. Musiałam się przekonać, że wszystko wróciło w tym względzie do normy. Że moja ukochana wyspa jest znowu na wyciągnięcie ręki.
Który to mój przyjazd? Po trzynastym przestałam już liczyć. Może to był mój szesnasty, może siedemnasty raz. A który podczas sezonu turystycznego? Który zaś podczas jesieni? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że choć teoretycznie nic mnie nie powinno już tu zaskoczyć, jak zawsze, odkryłam to miejsce zupełnie na nowo.

fot. Zofia Mossakowska

Moja praktyczno-sentymentalna
mapa Thassos

fot. Zofia Mossakowska

Czytelnicy tego bloga oraz „Praktyczno-sentymentalnego przewodnika po Thassos” wiedzą już, że „moją częścią wyspy” był przez lata jej północny-wschód, a przede wszystkim Skala Potamia. (Lata, choć ściślej sezony turystyczne, trwające od maja do września.) Tutaj mieszkałam na początku jako turystka, wierna nieistniejącemu już niestety Biuru Podróży Olimp. Potem jako kolejno rezydentka, pilotka i kelnerka w kilku różnych pubach oraz część nie tak licznej społeczności napływowej. Anglików, Niemców, Czechów i Ukraińców łączyła odrębność i podobieństwo doświadczeń. Bez względu na to, czy ktoś spędził tu rok, czy trzydzieści lat, dla Greków i tak w głębi ducha był ξένος, czyli obcy.
Sezon nieturystyczny z kolei, trwający na Thassos od października do kwietnia, zamieszkiwałam z ówczesnym partnerem w północno-zachodniej części wyspy, już w jej głębi. Mianowicie na niemal samym szczycie pięknej górskiej miejscowości Kazaviti. Pierwszym kontaktem z szeroko pojętą cywilizacją było Prinos, a drugim – portowe Skala Prinos, skąd dało się dopłynąć promem na ląd.
Moje tasyjskie życie toczyło się więc w tych dwóch częściach wyspy, przybierając w każdej z nich inny tryb i charakter. Raz czy dwa spędzałam wakacje (z mamą zresztą) w Skala Prinos, jednak czułam się tam mocno oderwana od swoich i ludzi, i miejsc. Rodził się we mnie jakiś lokalny patriotyzm związany nie tylko z ukochaną Skala Potamią, ale też plażą Golden Beach i tamtym krajobrazem, który na tej maleńkiej wyspie jest bardzo zmienny. (Warto zaznaczyć, że jej obwód wynosi ok. 105 km, a powierzchnia – 380 km². Całość bez przystanków objeżdża się w dwie godziny, więc zmienność krajobrazu może zaskakiwać.) Oczywiście, Skala Prinos, jak każda tasyjska miejscowość jest przepiękna. Ja jednak mieszkając tam podczas wakacji, tęskniłam za „swoją wakacyjną stroną wyspy”. Do tego brak samochodu i niezbyt wygodna komunikacja miejska (ostatni autobus kończył trasę o godzinie 17:00) odcinały mnie od mojego letniego życia.

mapa z ulotki Iris Gold, na której zaznaczyłam bliskie mi okolice Skala Potamii oraz Skala Prinos, w którym mieszkałyśmy tym razem

Burzliwe rozstanie z ówczesnym partnerem oznaczało dla mnie niestety także odcięcie się na jakiś czas od samej wyspy, czego bałam się chyba najbardziej. Ten niezwykle trudny czas stał się dla mnie punktem zwrotnym. Rozpoczęłam terapię, dowiedziałam się sporo o sobie, zaczęłam powoli odzyskiwać (a być może nawet „zyskiwać”) własną tożsamość. Dopiero po kilku latach wróciłam na Thassos, budując swoje doświadczenia na nowo. Świadomie i z rozmysłem wybierając, jakimi ludźmi chcę się w tym ważnym dla siebie miejscu otoczyć, które relacje mi służą, a które mi nie służą.
Od czasu swojego wielkiego powrotu spędzałam wakacje w dalszym ciągu głównie w Skala Potamii, dostrzegając z coraz większym smutkiem, że podupada. Mieszkańcy zaniedbali to miejsce, budując za duże hotele i apartamenty, nagłaśniając niepotrzebną i agresywną muzyką plaże czy sprzedając w pobliskich sklepikach coraz brzydszy badziew. Jednym słowem – Zakopane. Bardzo przykro było na to patrzeć. Szalę goryczy przelał ostatni mój przedpandemiczny przyjazd z mamą, podczas którego niestety trudno nam było naprawdę wypocząć przez hałas i pewną krzyczącą bylejakość. Po takich doświadczeniach oczywistym wakacyjnym kierunkiem stało się spokojne Skala Prinos z kameralną, piękną plażą Dasilio.

fot. Zofia Mossakowska

Pięć gwiazdek

fot. Zofia Mossakowska

Kiedy dowiedziałam się, że będziemy mieszkać w hotelu pięciogwiazdkowym, trochę się zaniepokoiłam. Pamiętałam z przeszłości, że hoteli pięciogwiazdkowych na całym Thassos było bardzo niewiele i że stanowiły pewnego rodzaju enklawy dla ludzi majętnych, którzy chcieli trwać w złudzeniu, że ta wyspa jest bardziej ekskluzywna niż faktycznie jest. Owszem, jest obezwładniająco piękna, ale jej siła nie tkwi w przepychu czy luksusie, a w odczuwalnej przez niemal wszystkich turystów magii. Bogaci Rosjanie się tu nawet nie zapuszczali, bo nie mieli gdzie wydawać swoich pieniędzy – to chyba mówi wszystko.
Raz jeden, ponad dekadę temu, zostałam zaproszona na pool party do pięciogwiazdkowego hotelu
Alexandra Golden Boutique w Skala Panagii, co wywarło na mnie przygnębiające wrażenie. Przepiękny, bardzo zadbany obszar, doskonałe i gustownie podane drinki, kelnerzy uprzejmi do granic możliwości, wszystko dopracowane w najmniejszym detalu. No, Grecja taka nie jest. A przede wszystkim Thassos takie nie jest. Oczywiście, goszcząc często w brytyjskich domach, wiedziałam, że można tu wprowadzić wiele zupełnie niegreckich rozwiązań, jednak porażająca sztuczność przestrzeni pięciogwiazdkowej zadziałała na mnie odpychająco. (Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nawet w hotelach dwu, trzygwiazdkowych, czystość jest na Thassos priorytetem, więc nie trzeba się obawiać warunków urągających człowiekowi higienicznemu.)
Zostałam zaskoczona wzruszającym zaproszeniem na wspólne wakacje, więc cieszyłam się jak dziecko, a wszystkie ewentualne obawy postanowiłam na spokojnie zweryfikować. Moje serce nie wyrywało się już do Skala Potamii. Cieszyłam się, że mamy pod nosem dużo spokojniejszą plażę Dasilio, również piaszczystą – co na Thassos nie jest oczywistością. Pamiętałam też, że okolica jest piękna.

fot. Zofia Mossakowska

Czar Skala Prinos i plaży Dasilio

fot. Zofia Mossakowska

Od przyjazdu uderzył mnie cudowny, niezmienny od lat zapach wyspy. Zapach gorąca, sosnowej żywicy, morza i ziemi. Upały – najpewniej przez mniejszą wilgotność – mają tu inny smak. Słońce błyskawicznie rozleniwia, rozluźnia; wrzuca nam niższy bieg. Nasz pięciogwiazdkowy hotel Ilio Mare (pamiętajmy też, że pięć gwiazdek na Thassos to nie to samo pięć gwiazdek, do których przyzwyczajona jest reszta świata) okazał się naprawdę fantastycznym obiektem. Obiektem złożonym z kilku dwupiętrowych budynków, z własnymi basenami, beach barem, restauracją i pubem. Baseny zresztą oraz beach bar zamykane były o 18:00, co z jednej strony pozbawiało gości pewnej frajdy wieczornego pływania, ale za to z drugiej zapewniało wszystkim ciszę i spokój. Odległość od hotelowej plaży wynosiła zaledwie 200 metrów, a hotelowe ręczniki kąpielowe były dostępne dla gości zarówno przy basenach, jak i przy wejściu na plażę. Na tej zresztą goście mieli do dyspozycji nie tylko leżaki pod słomkowymi parasolami, ale też materace, łóżka, hamaki, a nawet stół z krzesłami. Z niedużego głośnika sączyły się bardzo przyjemne chilloutowe nuty. Dosyć ciche i doskonale komponujące się z szumem morza. Kiedy próbowałam sobie przypomnieć swoje doświadczenia sprzed lat z krótkiego pobytu w Alexandra Golden Boutique w Skala Panagii, uświadomiłam sobie jedną potężną różnicę między tymi hotelami. Opuszczając Ilio Mare, nie wchodziło się w inny, biedniejszy świat. Przestrzeń pozahotelowa była tak samo zadbana, jak ta na jego obszarze. Co więcej, wszystkie nowo wybudowane miejsca (a pojawiło się ich przez te lata naprawdę dużo) zachowały jeden styl, idealnie współgrający z pięknem tutejszej przyrody. Palmy, których jest na wyspie sporo, nie rosną tu naturalnie. Poza tym są to drzewa, o które trzeba dbać, żeby wyglądały imponująco. I w całym Skala Prinos właściciele turystycznych obiektów palmy sadzą i wkładają sporo pracy w to, by cieszyły nasze oczy.
Warto jednak zaznaczyć, że choć Skala Prinos jest miejscowością portową – wraz z Limenas, stolicą wyspy, jedną z dwóch, z których dopłyniemy na ląd, – w ścisłym centrum oprócz portu, prowizorycznego dworca autobusowego, dwóch dobrze zaopatrzonych sklepów, kilku świetnych tawern, baru i kawiarni, nie znajdziemy nic więcej. Tzw. downtown, do którego codziennie po południu spacerowałyśmy, to jedna mała ulica.  Dla ludzi młodych, imprezowych, spragnionych szalonego życia nocnego na pewno dużo atrakcyjniejsze może się okazać Potos położone w południowo-zachodniej części wyspy. Miejsce, które mnie z kolei nigdy nie porwało.

fot. Zofia Mossakowska

Wycieczka dookoła wyspy
– część pierwsza

fot. Zofia Mossakowska

Stałym i niezmiennym punktem programu podczas każdego mojego przyjazdu na Thassos była wycieczka dookoła wyspy. Osobom, które są tu po raz pierwszy i zastanawiają się, jak ją najlepiej zaplanować, polecam wypożyczenie samochodu na trzy dni i poświęcenie jednego na objechanie całej wyspy dookoła, drugiego na zwiedzenie miejscowości w jej głębi, takich jak: Theologos, Kastro, Maries i wspomniane Kazaviti, a trzeciego na dokładne zwiedzenie stolicy wyspy Limenas. Wszystkie, a zwłaszcza dwie pierwsze wyprawy wymagają wyjechania o wczesnej porze i są dosyć intensywne, ale robią ogromne wrażenie, dając ogląd, jak niesamowita i różnorodna jest ta wyspa. Dopełnić całości może tylko zdobycie szczytu Ipsarion (1204 m n.p.m.) na piechotę albo jeepem (wiele biur podróży ma w ofercie fakultatywną wycieczkę safari trip), ale taką eskapadę – ze względu na upały – trzeba rozpocząć o godzinie 6:00, najpóźniej 7:00.
Postanowiłyśmy w tym roku z mamą wypożyczyć samochód na dwa dni, ale podzielić sobie tę wyprawę jeszcze inaczej niż dotychczas. Nie musiałyśmy dotrzeć wszędzie, bo wszystko na wyspie już widziałyśmy (mama może jeszcze nie wszystko, ale znakomitą większość). Mogłyśmy zwyczajnie zrobić sobie przyjemność, wysiadając tylko tam, gdzie miałyśmy na to ochotę, na luzie i bez stresu. Wpadłam też na pomysł zrobienia kilkudniowej sesji do zilustrowania tego wpisu. Sesji, która odda różnorodność Thassos, wszystkie jego barwy oraz ich odcienie. Podczas wycieczki powstało oczywiście najwięcej zdjęć.

fot. Zofia Mossakowska

Panagia

fot. Zofia Mossakowska

W małej uroczej Panagii przywitała nas złota grecka jesień. Liście na drzewach zaczęły niespiesznie zmieniać kolory, a czasem nawet opadać. Sezon oficjalnie dobiegał już końca, choć ludzi było ciągle niespodziewanie dużo. Tłoczyli się przed najstarszą tasyjską fabryką oliwy z oliwek, w małych kawiarniach i sklepikach oferujących m.in. drewniane penisy (gr. ξύλινος πότσα [xilinos putsa] – nie ma za co). Sama z przyjemnością nabyłam tam imponujących rozmiarów… otwieracz do butelek. Za to okolice kościoła i cmentarza, a także droga do fabryki tsipouro, o której ciągle chyba niedużo osób wie, były wyludnione.

fot. Zofia Mossakowska

Miło było znów zobaczyć Most Pocałunków otoczony drzewami z wyciętymi w pniach sercami. (Spojler alert – jednak pocałunek na Moście Pocałunków wcale nie zapewnia nierozerwalności związku, sprawdzone dwukrotnie.) Byłam tak ukontentowana wizytą po latach, że z tego wszystkiego nie wstąpiłam – jak to miewałam w zwyczaju – do tutejszej cukierni po najlepsze na wyspie ciastka. Nie nabyłam też żadnego miodu sosnowego, z którego wyspa słynie; Panagia jest jedną z kilku miejscowości, w których warto takiego zakupu dokonać. (Pozostałymi są Theologos i Limenas.)

fot. Zofia Mossakowska

Potamia

fot. Zofia Mossakowska

Z Panagii zjechałyśmy trochę niżej do Potamii (leżącej u podnóża góry Ipsarion). Mam do niej ogromny sentyment. Była pierwszą wioską, do której – mieszkając w Skala Potamii – doszłam na piechotę. Ponieważ nazwy mogą być dla czytelników trochę mylące, warto uporządkować jedną rzecz. Większość miejscowości na wyspie posiada nazwę „występującą w dwóch wariantach”: ze słowem „Skala” na początku oraz bez niego. „Skala” (gr. σκάλα) to po grecku: „schody, drabina”.

Miejscowości z tym przedrostkiem w nazwie są położone niżej i mają zawsze bezpośredni dostęp do morza. Są więc „schodami”, a właściwie pierwszym schodem, do sąsiedniej miejscowości położonej wyżej. Są to także miejsca, do których mogą przypłynąć łodzie z różnymi dobrami.

– wyjaśniam w swoim „Praktyczno-sentymentalnym przewodniku po Thassos”

Potamia jest więc siostrą Skala Potamii położoną nieco wyżej. Rosnący w jej sercu rozłożysty platan, pod którym mieści się urocza tawerna Platanos, naprzeciwko sklep mięsny (na ogół zresztą nieczynny), obok tawerny pub, vis-à-vis maleńka cukiernia, sklep spożywczy (widoczny na poniższym zdjęciu za moimi plecami), charakterystyczne drzewo (za mną) i dwie tawerny (przede mną) to całe centrum! Domy mieszkalne są ciasto pobudowane na wąskich ścieżkach okalających Potamię, a starsi mieszkańcy, których można, udając się tam na spacer, spotkać – podobnie, jak w Panagii – nie mówią po angielsku. Za to w przeciwieństwie do Panagii nie jest tak popularna i rozsławiona, by przyciągać rzesze turystów, mimo że nie brakuje jej miejsc wartych zwiedzenia, takich jak m.in. bajkowo położona fabryka miodu, piękny kościół czy muzeum intrygującego greckiego rzeźbiarza Polygnotosa Vagisa.

fot. Zofia Mossakowska

Skala Potamia

fot. Zofia Mossakowska

Dotarcie do ukochanej Skala Potamii sprawiło, że zabiło mi mocniej serce, ale nie chciałam się zapuszczać na główną promenadę wzdłuż Golden Beach. Pamiętam jej najlepsze czasy, pamiętam też coraz gorsze i jakoś nie byłam gotowa na kolejne w tej kwestii rozczarowania. Obserwowałam za to z zachwytem góry, które w tej części wyspy są najbardziej surowe. (Swoją drogą patrzenie na nie z morza zawsze nieustająco mnie tu fascynowało.)

fot. Zofia Mossakowska

Nieuporządkowane działki i wysokie chaszcze uświadomiły mi, jak gigantyczny rozdźwięk cywilizacyjny nastąpił między Skala Potamią, a (zamieszkiwanym przez nas teraz) Skala Prinos. Zabawne, bo dotychczas mając do wyboru ogród w stylu francuskim i angielskim, z dwojga złego wybierałam angielski. Wydawało mi się, że ład jest dla przeciętniaków. Ale Skala Potamia zdążyła już przekroczyć subtelną granicę między dzikim chaosem czy też romantycznym nieładem a prymitywnym zaniedbaniem. I żeby nie było nieporozumień – kocham Thassos, a Skala Potamia zajmuje w moim sercu miejsce szczególne. Jej przyroda i położenie zwalają z nóg. Mieszkańcy nie dźwignęli jednak spoczywających na nich obowiązków, co myślę że prędzej czy później się na nich skrupi.

fot. Zofia Mossakowska

Gaje oliwne

fot. Zofia Mossakowska

Kolejnym charakterystycznym dla krajobrazu Thassos (i Grecji w ogóle) cudem są liczne gaje oliwne. Drzewa oliwne są tu największym bogactwem i trochę miejsca poświęciłam im w swoim przewodniku. Dają nie tylko cień, ale też skarby, jakimi są oliwki oraz przede wszystkim oliwa. Liście oliwkowe przerabia się na paszę dla zwierząt, a z drewna drzewa oliwnego powstają przepiękne przedmioty domowego użytku (nie bez powodu bardzo drogie).

fot. Zofia Mossakowska

Między październikiem (czasem listopadem) a styczniem cała wyspa żyje zbiorami oliwek. Moje przyjazdy w pozasezonowym czasie na ogół przypadały na takie zbiory. Dla mnie była to zbyt ciężka fizycznie praca, ale pomagałam przy zbiorach na inne sposoby. M.in. przez pewien czas zajmowałam się zarobkowo gotowaniem dla zatrudnianych do tego pracowników. Jak każdy tubylec, mam do tych drzew ogromny szacunek.

fot. Zofia Mossakowska

Limenas – stolica wyspy

fot. Zofia Mossakowska

Stolica Thassos jest punktem obowiązkowym podczas zwiedzenia wyspy. W Limenas (zwanym też, przez wzgląd na turystów, Thassos Town) mieści się imponujące Muzeum Archeologiczne, antyczna agora (z której pochodzą zdjęcia ilustrujące ten rozdział), dwa zabytkowe porty, Evreokasro, starożytny amfiteatr, akropol oraz Sanktuaria Ateny i Pana. Część atrakcji znajdziemy w samym centrum (jak muzeum czy agorę), a do części dotrzemy, wspinając się w górę. W ścisłym centrum jest oczywiście cała masa tawern, snack barów, kawiarenek i cukierni oraz zatrzęsienie wszelkiego typu sklepów. Co dosyć nietypowe, pamiątki i tutejsze specjały (spożywcze, kosmetyczne, a nawet – co ostatnio odkryłam – odzieżowe) kupimy tu dużo taniej niż w pozostałych częściach wyspy. Warto o tym pamiętać, bo asortyment wszędzie jest właściwie ten sam, natomiast ceny potrafią być bardzo różne i od lat niezmiennie najtaniej jest właśnie w Limenas.

fot. Zofia Mossakowska

Osobiście nigdy za stolicą nie przepadałam. Owszem, fajnie było przyjechać do niej na chwilę, załatwić coś na poczcie i u operatora sieci komórkowej, a potem zjeść w zaprzyjaźnionym Panos Place lub Simi lunch, kupić kilka drobiazgów i wrócić autobusem do Skala Potamii. Jednak kiedy dostałam tam pracę rezydentki i miałam wątpliwą przyjemność zetknięcia się z krwiożerczym i dzikim kapitalizmem w bułgarsko-serbsko-greckim wydaniu (bo takie biuro było kontrahentem mojego polskiego pracodawcy), poczułam się obco i źle. Na tyle zresztą źle, że mimo próśb przemiłego szefa, postanowiłam rzucić naprawdę dobrze płatną pracę, w której mogłam jeszcze sobie doskonale dorobić na prowizji z wycieczek fakultatywnych (opiekowałam się wspaniałą grupą bogatych i hojnych Ślązaków). Szybko też spadłam z drabiny społecznej, zmieniając najbardziej prestiżową pracę rezydentki na najmniej prestiżową pracę kelnerki. Okazało się też, że zmieniając pracę, można w oczach niektórych Greków zmniejszyć z dnia na dzień swoją wartość. Interesująca lekcja.

fot. Zofia Mossakowska

Wycieczka dookoła wyspy
– część druga

fot. Zofia Mossakowska

Pierwszy dzień naszej wycieczki poświęciłyśmy wyłącznie starym kątom opisanym wyżej. Bo rzeczywiście mieszkając w Skala Potamii w sezonie turystycznym zwłaszcza dłużej, dosyć często spacerowałam do Potamii, a nawet Panagii na piechotę, a także przyjeżdżałam czasem autobusem do Limenas. To były moje rejony i byłam w tym całkiem niezależna, czego mi trochę w Skala Prinos brakuje. Czasami musiałam zresztą pojechać właśnie do Skala Prinos, kiedy potrzebowałam odwiedzić Kawalę – miejscowość lądową, do której dopłyniemy stamtąd bezpośrednio (promy z Limenas płyną do Keramoti oddalonego od Kawali o 40 km). Z Kawali z kolei w dwie godziny dojedziemy autobusem ekspresowym do Salonik, które nota bene naprawdę warto zobaczyć. Reasumując, pierwszy dzień wycieczki objął całą północ, północny-wschód wyspy oraz jej północny-zachód, z którego wyruszyłyśmy.
Drugiego dnia pojechałyśmy na południe wyspy, objeżdżając jej południowy-zachód. Była to ta część, która zawsze stanowiła jedynie cel zwiedzania. Uwielbiałam ją podziwiać, ale nigdy nie mieszkałam w tamtych stronach, więc naturalną koleją rzeczy czułam się tam bardziej obco niż na północy. Jak wspominałam, za turystycznym Potos nie przepadam, a Limenaria choć ciekawa architektonicznie, pięknie położona i w dodatku serwująca w jednej z tawern najlepsze spaghetti na wyspie, nie jest miejscowością, w której chciałabym spędzać wakacje. Niemniej jednak południe Thassos to przede wszystkim zagłębie miejsc, które obowiązkowo trzeba zobaczyć!

fot. Zofia Mossakowska

Oko Zeusa, czyli Giola

fot. Zofia Mossakowska

Największą atrakcją tych wakacji było z pewnością zobaczenie Gioli!

Giola, zwana też Okiem Zeusa, jest bardzo wyjątkowym oczkiem wodnym w skałach, tuż przy morzu, przypominającym naturalny basen o głębokości od 2 do 4 metrów.

opisuję w swoim „Praktyczno-sentymentalnym przewodniku po Thassos”

Moja mama nie była tam nigdy, a ja – wstyd przyznać – przez te wszystkie lata dotarłam tam zaledwie dwa razy. Po raz pierwszy w 2009 roku: małą grupą objeżdżaliśmy wtedy wyspę wypożyczonym samochodem, którym nie można zjeżdżać na drogi nieasfaltowe, ze względu na nieubezpieczone podwozie. Musieliśmy więc zaparkować auto przy drodze głównej i wyruszyć stamtąd piechotą. Była to dosyć wymagająca wyprawa, podczas której wykonywaliśmy slalom pomiędzy krzewami, pod koniec schodząc niemal pionowo w dół. Za drugim razem zostałam tam zawieziona jeepem, więc samo dojście było już o wiele krótsze i łatwiejsze. Myślę, że to był 2011 lub 2012 rok, bo zbierałam wtedy materiały do przewodnika. Zależało mi nie tylko na ponownym ujrzeniu niebywałego cudu natury, jakim jest sama Giola, ale przede wszystkim na zlokalizowaniu zjazdu dla jeepa lub miejsca parkingowego przy drodze głównej. Mój przewodnikowy opis brzmi dość kuriozalnie, ale rzeczywiście trzeba było wtedy najpierw szukać zawieszonej między drzewami tabliczki informującej… nie o Gioli, lecz jakimś pobliskim pensjonacie, a potem przyglądać się okolicznym głazom, na których tubylcy narysowali kredą strzałki prowadzące do celu. Jedno z najbardziej unikatowych miejsc na wyspie i dostęp do niego niemal całkowicie uniemożliwiony turystom.

fot. Zofia Mossakowska

Wielkim i pozytywnym zaskoczeniem było więc dla mnie odkrycie, że Giola nie tylko została przez ostatnie lata naprawdę przyzwoicie oznaczona, ale że prowadząca do niej dzika droga zmieniła się wreszcie w asfaltową i można całkiem daleko dojechać każdym samochodem albo na specjalnie utworzony wygodny parking, albo jeszcze trochę niżej. Przy parkingu schłodzimy się w cieniu rozłożystych drzew (o czym warto pamiętać, bo od parkingu do samego celu cienia nie uświadczymy już nigdzie) i będziemy mogli napić się czegoś zimnego, siadając z tym przy pięknych drewnianych stołach. (Osobiście odradzam Virgin Mojito, chyba że lubimy zapłacić 7€ za kwaśną wodę z jednym smutnym liściem mięty podaną w plastikowym kubku.) Jednym słowem biznes kwitnie, i dobrze!
Samo zejście od parkingu jest nadal trochę strome i nieco wymagające. Zajmuje ok. pół godziny. Jednak jego przewagą nad tym, co było tu przed laty jest z pewnością doskonałe oznakowanie trasy i możliwość zrobienia sobie dwóch przystanków po drodze – przy wspomnianej budce na parkingu oraz w połowie trasy przy budce z kawą, gdzie również można usiąść, tyle że już bez cienia. Minusem skomercjalizowania tego miejsca są oczywiście tłumy ludzi, ale coś za coś. W samym oczku wodnym jak najbardziej można pływać, a nawet nurkować, warto jednak pamiętać, że otoczenie jest kamieniste, więc przydadzą się buty do pływania (znajdziemy je w absolutnie każdym sklepie na wyspie). Choć Giola mnie autentycznie zachwyca, nie jest – przez swoje nasłonecznienie, a także liczbę turystów – miejscem, w którym wytrzymałabym cały dzień, nawet z własnym parasolem (patent, który podpatrzyłam i wytrwałym serdecznie polecam).

fot. Zofia Mossakowska

Monaster Archanioła Michała

fot. Zofia Mossakowska

Kolejnym miejscem, które bezsprzecznie trzeba na Thassos zobaczyć jest największy z trzech prawosławnych klasztorów – Monaster Archanioła Michała, patrona wyspy. Ten żeński klasztor posiada jeden z najwspanialszych widoków, mianowicie widok na półwysep Athos, zwany też Świętą Górą. Historię samego monasteru oraz klasztorów mieszczących się w Autonomicznej Republice Góry Athos opisałam szczegółowo w swoim przewodniku.

fot. Zofia Mossakowska

Zdjęcia ilustrujące ten rozdział pochodzą sprzed monasteru, bo na jego terenie obowiązuje zakaz fotografowania. Niby można coś tam machnąć z przyczajki, ale po pierwsze bardzo dyskretnie, a po drugie w odpowiednim stroju – przy wejściu dostaniemy chusty na ramiona i spódnice na zbyt krótkie mini oraz każdej długości spodnie. Jak już chyba wiecie, pisać i robić sesje lubię na własnych warunkach. Ukazany przeze mnie rodzaj krajobrazu jest dosyć charakterystyczny dla całego południa wyspy. Jednym słowem takie widoki będą nam towarzyszyć przez dłuższy czas podczas wycieczki.

fot. Zofia Mossakowska

Jeśli chodzi o sam monaster, nie jestem jego fanką. Siostry, choć częstują przy wejściu do samego kościoła najlepszym, jakie jadłam, domowym różanym loukoumi (czyli słodkimi kostkami obsypanymi cukrem pudrem), emanują jakąś złą, niezrozumiałą energią. Niby nic nie mówią, bo złożyły śluby milczenia, ale mają powykrzywiane w nienawistnym grymasie twarze, co dziwi, zważywszy na to, w jakim miejscu mają szansę mieszkać (oraz że żyją wśród bliźnich, którym nie wolno się odzywać). Widać Thassos nie tylko dla mnie stało się w pewnym momencie piekłem… Tak czy siak, widok wart jest grzechu.

fot. Zofia Mossakowska

Aliki

fot. Zofia Mossakowska

Z kolei Aliki to magia w czystej postaci. Tu fascynujące jest wszystko – sama historia miejsca, sięgająca VII wieku p.n.e., historia jego nazwy (obie szczegółowo opisałam w przewodniku), ruiny starożytnego miasta, w dużej części zanurzone pod wodą, pozostałości po dawnej kopalni marmuru i zapierające dech w piersiach widoki. (Nie wspominając o smaku frappe i tutejszych przysmaków w jednej z kilku znakomitych tawern.) Po raz pierwszy odpuściłyśmy sobie całą trasę, bo dużo czasu zajęła nam Giola, a obejście wszystkiego, zwłaszcza w palącym słońcu, jest rzeczywiście męczące. Miło było jednak spojrzeć choć z daleka na Aliki. Uspokoić się, że jest. I cieszy oczy wielu – sądząc po trudnościach w znalezieniu miejsca parkingowego – turystów.

fot. Zofia Mossakowska

Iris Gold

fot. Zofia Mossakowska

Iris Gold jest najsłynniejszym na wyspie sklepem z biżuterią, w którego podziemiach mieści się również fabryka. W Limenas (stolicy wyspy) znajdziemy mały sklepik  Iris Gold, jednak główna jego siedziba to okolice wspomnianej wcześniej Limenarii. Położenie na szczycie wzgórza jest obłędne. Ze sklepu rozciąga się widok na piękną, dużą i piaszczystą plażę, na której nawet w sezonie nie ma nigdy tłoku. Iris Gold to powiew luksusu w przystępniejszej dla mnie formie niż onegdaj zwiedzony pięciogwiazdkowy hotel w Skala Panagii. Co do samej biżuterii, wiele się przez lata zmieniło na plus, jednak specyficzny grecki gust był dla mnie te kilkanaście lat temu, kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy, swoistym szokiem. Największe wrażenie zrobiły na mnie wtedy pierścionki z bursztynowymi oczkami otoczonymi kuriozalną ilością złotych zdobień. (Na temat użycia tasyjskiego złota i opowiadanych kiedyś przez rezydentów farmazonów o nim również rozpisuję się w swoim przewodniku.) Dziś dużo łatwiej znaleźć tam naprawdę ładną biżuterię, a rozpiętość cen jest rzeczywiście duża, więc stwierdzenie, że to sklep na każdą kieszeń nie będzie nadużyciem.

fot. Zofia Mossakowska

Zaślubiny z Thassos

fot. Zofia Mossakowska

Cały nasz pobyt trwał tylko tydzień, ale był to tydzień niesłychanie intensywny i wypełniony chłonięciem wyspy w każdy możliwy sposób. Odkryłam dawno temu, że wbrew obiegowej opinii czas na wakacjach wcale nie ucieka, lecz się w jakiś magiczny sposób dłuży. Potem zresztą wpadła w moje ręce książka „Czas. Przewodnik użytkownika” Stefana Kleina, która moje przekonanie potwierdziła naukowo. Ten fantastyczny tydzień przeżyty z największą uważnością, by nie uronić ani minuty, sprzyjał budowaniu na nowo relacji nie tylko między mną a mamą, ale też między mną a wyspą oraz mną a mną. Thassos za każdym razem dawało mi odpowiedzi; nawet na te niezadane pytania. Przez lata szeptało mi różne prawdy. Nie na wszystkie byłam gotowa, nie wszystkie potrafiłam zrozumieć.

fot. Zofia Mossakowska

To, co odróżniało ten mój pobyt na wyspie od poprzednich, to mój własny wewnętrzny zdumiewający spokój. To całe tasyjskie ponapinanie (kompletnie przeze mnie nieuświadomione) nagle mnie opuściło. Ponapinanie, które do tej pory sprawiało, że czułam przymus posługiwania się w sklepach swoją kompletnie podstawową greką, czy też wstyd, kiedy okazywało się, że wypadło mi z głowy, jak nazywa się jakiś nieoznaczony na żadnej mapie zakamarek wyspy na południowym wschodzie. Nagle przestało mieć znaczenie, czy jestem „turystką”, czy „swoją”. Byłam sobą – każda etykieta była tylko etykietą, niczym więcej. Używałam niemal wyłącznie angielskiego, nawet kiedy mogłabym zabłysnąć znajomością jakiegoś greckiego sformułowania. Pozwoliłam sobie pozapominać lwią część tego, co miałam w głowie, oprowadzając onegdaj wycieczki. (Swoją drogą to niewiarygodne, jak szybko można sobie takie zapomniane informacje odświeżyć.) Zaczęłam dostrzegać, ile kosztowało mnie poznanie w stosunkowo krótkim czasie wyspy aż tak dogłębnie. Po raz pierwszy przyjechałam na nią w 2008 roku, a przewodnik opublikowałam w 2012 roku (na pomysł jego napisania wpadłam niecały rok wcześniej). Opublikowanie poprzedzone było długim, żmudnym i bardzo starannym researchem, polegającym przede wszystkim na wielokrotnym objeżdżaniu wyspy centymetr po centymetrze i sprawdzaniu wszystkich zjazdów, rozmawianiu z ludźmi o ogromnej wiedzy (m.in. archeologami pracującymi przy wykopaliskach w Aliki) i tłumaczeniu na polski bardzo złego tłumaczenia z greckiego na angielski (mowa m.in. o kopalni wiedzy, jaką były wszystkie podpisy pod eksponatami w Muzeum Archeologicznym w Limenas). Doszło do mnie, że w przeciwieństwie do urodzonych podróżników oraz fascynatów kartografii, ja nie miałam do geografii nigdy ani serca, ani pasji. U podstaw mojej rzeczywiście wytężonej pracy leżała tylko i wyłącznie miłość i pasja do… Thassos. I, rzecz jasna, do pisania. Przez długi czas żartowałam, że tym przewodnikiem złamałam swoją żelazną zasadę niepisania na tematy, o których nie mam pojęcia. Jednak to pojęcie – w koniecznym wąskim zakresie – zdobyłam. Sama. Żadna z otaczających mnie podczas zbierania materiałów do książki osób nie mówiła nawet po polsku, przez co czułam się w tym wszystkim w jakimś sensie odosobniona. Z drugiej strony pisanie jest ze swojej natury zajęciem samotniczym, więc czemu przygotowywanie napisania książki miałoby nieść za sobą ryzyko przesadnego socjalizowania się z ludźmi? To, że nieuchronne socjalizowanie odbywało się po angielsku (wiele rozmów, wywiadów, wyciągania przy alkoholu od bardziej świadomych mieszkańców wyspy tasyjskich legend), sprawiło, że czułam się równolegle zamknięta w swojej polskiej samotni. Ciekawe, dziwne i trudne doświadczenie. Na pewno potrzebne.

fot. Zofia Mossakowska

Nie wiedząc do końca na co się porywam (i prawdopodobnie tylko dzięki temu), przeżyłam jedną z ciekawszych życiowo-zawodowych przygód. Odniosłam nawet pewien sukces finansowy. O ile oczywiście sukcesem finansowym można nazwać wyjście po latach z poczynionych na rzecz realizacji przedsięwzięcia długów. Osobiście myślę, że to zawsze coś.
Moja niesterapeutyzowana strona już się wyrywa, żeby sobie umniejszyć, żeby koniecznie zaznaczyć drukowanymi, że nie dokonałam niczego wielkiego, pisząc pierwszy i jak dotąd ciągle jedyny przewodnik po wyspie, w której się zakochałam i której uczyłam się krok po kroku zupełnie od początku. Moja sterapeutyzowana strona ją przytrzymuje w serdecznym ciasnym uścisku przypominając, że sami jesteśmy swoją własną miarą. Dopiero dziś umiem dostrzec, ile swoich ograniczeń, stwarzając „Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos”, pokonałam. Patrzę na błędy, które w nim dostrzegam, życzliwiej. Tak, są. Tak, dziś zrobiłabym to czy tamto inaczej, ale wtedy mogłam i umiałam właśnie tak.

fot. Zofia Mossakowska

Od innych moich pobytów na wyspie ten odróżniał się tym, że nie zatraciłam siebie kompletnie. Po raz pierwszy nie byłam całkowicie pustym naczyniem, w które Thassos wlewało się swoją cudownością, wypełniając je po brzegi. Między opalaniem się a spacerami kończyłam pisać swój blogowy wpis. Wpadłam na pomysł zrobienia kilkudniowej sesji zdjęciowej, a w tych ostatnio naprawdę zaczęłam się spełniać. Jednym słowem przywiozłam tu jakąś swoją energię, przestałam być przezroczysta. Rozumiałam też, że nieuchronny powrót nie jest końcem świata. Wiedziałam dokąd i po co wracam. Widziałam nie tylko minusy, ale również plusy. Zjawiskową urodę Thassos przestałam w końcu porównywać z tym, co mam na co dzień. Zrozumiałam, że w Gdańsku, w którym zapuściłam korzenie, jest moje miejsce i do osiedlenia się tam muszę się porządnie przygotować. Świadomość, że Thassos jest gdzieś w miarę obok, jest cudowna, bo zawsze mogę tu wrócić. A jeśli zadbam o to, żeby piękno zamieszkało we mnie, pięknie będzie wszędzie, gdzie się pojawię,

fot. Zofia Mossakowska

P.S. Na deser łączę dziś nagrany kilka lat temu cover greckiej piosenki „Για ένα της φιλί”, którą oryginalnie wykonywał Νίκος Βέρτης. Kiedyś ją już na blogu umieszczałam, pomyślałam jednak, że do tego wpisu pasuje wyjątkowo dobrze.

fot. Zofia Mossakowska

Przewodnik po Thassos
Kup teraz!

baner Przewodnika po Thassos

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Zielona granica”

scenariusz: Maciej Pisuk,
Gabriela Łazarkiewicz-Sieczko
reżyseria: Agnieszka Holland
gatunek: dramat
produkcja: Polska, Czechy,
Francja,
Belgia
rok powstania: 2023
pełny opis filmu wraz z obsadą

Prawdopodobnie pierwszy raz w życiu wyszłam z kina po seansie zalana łzami, długo nie umiejąc ich powstrzymać. Prawdopodobnie też była to jedna z najczęściej spotykanych reakcji na „Zieloną granicę”. To film wstrząsający, obnażający ogrom zła, ale też równocześnie ogrom dobra, które – w zależności od okoliczności i naszych zasobów – w sytuacjach ekstremalnych z nas wypływa. Nas – ludzi, ale o tym za chwilę.
Choć chyba nie ma osoby, która nie wiedziałaby, o czym jest ten film, czuję się w obowiązku bardzo szybkiego wyjaśnienia. „Zielona granica” opowiada o tragedii, która spotkała uchodźców z krajów dotkniętych wojną oraz nędzą (m.in. Afganistanu i Syrii). Zostali oszukani, że po przylocie na Białoruś bez problemu przekroczą polską granicę, a potem kolejne europejskie. Niestety, ich koszmar rozpoczął się w lesie, przez który białorusko-polska granica przebiega. W lesie, z którego nie mogli – i w dużej części nadal nie mogą, ta sytuacja trwa już dwa lata – się wydostać, mimo coraz trudniejszych warunków pogodowych i problemów zdrowotnych (mowa tu nie tylko o skrajnym wycieńczeniu organizmu, ale też o ciążach, porodach i poronieniach). Uwięzieni w lesie, traktowani przez polską oraz białoruską straż graniczną jak śmieci (i podrzucani co jakiś czas przez jednych drugim i na odwrót), okazali się niczym innym niż podłożoną Polsce przez Łukaszenkę (czyli per saldo zbrodniarza Putina) „ludzką bombą”. Przyjazd bardzo licznej grupy uchodźców i wynikające z tego problemy, również związane z ogromną polaryzacją społeczeństwa, destabilizuje każde państwo. Jeśli te państwa wiąże wspólnota unii, destabilizacja uderza też bezpośrednią w tę unię. Jeśli chodzi o plan Putina – polska władza obecnie jeszcze rządząca spisała się na medal. Zrobiła dokładnie to, czego chciał, pokazując Polakom, jak okrutni i bezwzględni (wykonując jej rozkazy), ale też jak dobrzy i odważni (buntując się przeciw nim) mogą być. Pokazała nam trudną prawdę o nas samych. Oczywiście zrobiła to jak zwykle bezmyślnie i przy okazji służalczo wobec Rosji, czego jej wyborcy zdają się uparcie nie dostrzegać.
Film Agnieszki Holland ma fabularną formę, ale opiera się na udokumentowanych faktach. Pokazuje historie ludzi. Zarówno uchodźców, których podróż do upragnionej Europy zamieniła się w koszmar w polskim lesie, jak i psycholożki mieszkającej w okolicy, która dołącza do pomagającej uchodźcom Grupy Granica, czy w końcu strażnika granicznego, który powoli dostrzega, że jego praca zaczyna kolidować z przyzwoitością. Siłą „Zielonej granicy” jest prawda. To film o człowieczeństwie. O tym, że w sytuacji ekstremalnej część z nas człowiekiem pozostanie, a część się człowieczeństwa wyrzeknie. Ciekawe jest też, że te same osoby, które chętnie wygłaszają autorytarne sądy, kto powinien podczas wojny walczyć, a nie uciekać, nie są zdolne do tak w sumie nie bardzo nawet heroicznego poświęcenia jak zbuntowanie się w pracy, opowiedzenie się po stronie dobra czy nawet narażenie się na kilka godzin w areszcie. Nasza – jak mawiają katolicy – „wolna wola” polega właśnie na tym, że zawsze mamy wybór. Nawet, jeśli państwo, w którym żyjemy zmienia się w państwo bezprawia i nakazuje nam zachowania nieludzkie, uwłaczające człowieczeństwu.
Rozmiar obrzydliwej nagonki na Agnieszkę Holland, kradzież filmu i pokazanie jego fragmentów w reżimowych mediach w celu zmanipulowania (i tak już systematycznie ogłupianych) widzów świadczy jedynie o tym, że putinowska propaganda ma się w naszym kraju świetnie. A jeśli chodzi o „opluwanie munduru” straży granicznej, cóż… Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że za odmówienie wykonania polecenia grożą bardzo poważne konsekwencje. Równocześnie wiem też, że cała zbuntowana załoga (czy też, bądźmy realistami, jej większość) jest dla kapitana gigantycznym problemem. Kiedy słyszę pytanie, „co ci biedni chłopcy mają robić, kiedy rozkazy przychodzą z góry, a oni mają przecież rodziny”, myślę, że przestać się mazać i zachować się przyzwoicie. W najgorszym razie stracą pracę. Ludzie uwięzieni w lesie tracą zdrowie, ale też życie.
Czy film jest „antypolski”? To zależy od tego, jak Polskę zdefiniujemy. (Swoją drogą, jeśli miałby być „antypolski”, musiałby też być „antybiałoruski”, a nikt go tak nie nazywa.) Holland ucieka od etykietek. Ten film nie jest o Polakach, Białorusinach, Afgańczykach, Syryjczykach. Nie jest też o katolikach, muzułmanach czy Żydach. To film o ludziach. Bardzo różnych ludziach, ale granica podziału między nimi nie przebiega między terytoriami ich ojczyzn. Widzimy ludzi niezwykle kulturalnych, grzecznych, miłych, widzimy ludzi dobrych, walecznych, odważnych, w końcu widzimy ludzi z kompletnych intelektualnych nizin, ludzi prymitywnych i prostackich, ale też widzimy ludzi prostych, w których dokonują się zmiany; których rusza sumienie. I wiemy też, że to jedynie wycinek rzeczywistości, jakoś jednak ukazujący złożoność całej trudnej sytuacji. Jeśli już jednak koniecznie rozpatrywać „Zieloną granicę” w kontekście naszego kraju (a zachowanie straży granicznej jest jedną z najbardziej haniebnych kart w naszej historii), myślę, że wyłaniają się z niej dwie Polski. Jedna: nowoczesna, empatyczna, odważna, waleczna, ludzka i przyzwoita. Druga: zaściankowa, pozamykana, prymitywna, zacofana i zakompleksiona. Jeśli ktoś po obejrzeniu tego filmu (choć standardem stało się wypowiadanie się o filmach, których się nie widziało) nazywa go „antypolskim”, oznacza to, że wierzy w tę drugą Polskę, której ja nie chcę z nim tworzyć. Ale to już nie jest przecież wina Agnieszki Holland. Sama, będąc Polką, oczywiście podczas oglądania tego filmu robiłam rachunek sumienia i biłam się w piersi za polskie grzechy. Jednak film jest o człowieczeństwie. O tym, że dzieli nas wyłącznie to, czy będziemy ludzcy, czy bezwzględnie nieludzcy. Fenomenalnym zabiegiem jest początkowy najazd kamery na las w kolorze, a dopiero niedługo później zmiana obrazu na czarno-biały. Taki zresztą pozostaje do końca filmu. Wszyscy jesteśmy równi bez względu na kolor i jakąkolwiek grupową (narodową, rasową, religijną) przynależność. I z tego punktu podejmujemy decyzje przyzwoite albo wykluczające nas poza nawias przyzwoitości.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️
Postaw mi kawę na buycoffee.to

Czasem słońce, czasem d(r)eszcz

fot. Bożena Szuj

Jeszcze długo przed sierpniem wymarzyłam sobie sesję zdjęciową do zilustrowania tekstu opisującego ten mój ostatni nadmorski miesiąc. Pracowałam w każdym wolnym momencie nad opalenizną, wymyśliłam stylizację, nie miałam też wątpliwości co do miejsca – falochron w Gdyni wydał mi się idealny. Kiedy jednak nastał długo oczekiwany sierpień, okazało się, że pogoda nas nie rozpieszcza równie mocno jak w lipcu. Kiedy akurat nie padało, często było zimno. Dni słoneczne zdarzały się rzadko, a już weekendy (kiedy nie pracowałam i mogłam zaplanować sesję), niezwykle rzadko. Prognozy też zmieniały się jak w kalejdoskopie. Widząc jednak w pewnym momencie obietnicę niedzielnego słońca, podjęłam decyzję – jedziemy zdjęciować, choćby nie wiem co. „Czymś” okazała się pierwsza odkąd tu jestem (i przy okazji jedyna) mgła. Ta na szczęście nie zabrała całego morza, jak miewa w zwyczaju na południu kraju zabierać góry. Stwierdziłam, że słoneczne zdjęcia z morzem w tle już miałam, więc może być intrygująco. Nie przemyślałam tylko jednego szczegółu. Falochron ma wysokość 1,20 m. Stanie na nim w dwudziestocentymetrowych szpilkach sprawiło, że po raz pierwszy w życiu przekonałam się na własnej skórze, czym jest lęk wysokości. Jednak ze śmiercią w oczach postanowiłam udawać, że jest dobrze. W końcu zależało mi na tej sesji.

fot. Bożena Szuj

Czasem rozstania

fot. Bożena Szuj

Sierpień wiązał się dla mnie z trudnymi rozstaniami. Pod koniec miesiąca pod naszą opiekę trafił jeszcze na kilka dni Kochi, a nieuchronne z nim rozstanie miało w sobie jakąś ostateczność. Choć planowaliśmy odwiedzenie go w Warszawie we wrześniu, wiedzieliśmy, że nasze wspólne wakacje z psem dobiegają definitywnego końca. Kończyła się też moja praca marzeń w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Nie jestem typem tęskniącym. Wręcz odnoszę wrażenie, że mam w tym aspekcie jakieś upośledzenie. Mogę spędzać z ludźmi dużo czasu, dobrze się w ich towarzystwie czuć, lubić ich, a kiedy nasze drogi się rozejdą, prawie tego nie zauważyć. (Tak było w przypadku pożegnania się z moją pierwszą w tym sezonie pracą w gastronomii.) Może mnie to chroni, kto wie. Jednak koniec pracy w świetlicy był trudny, bo wiązał się z kilkoma rozstaniami naraz. Po pierwsze rozstawałam się z samą pracą: ważną, potrzebną, inspirującą, uczącą mnie, wykorzystującą moje najlepsze strony i nieustająco mnie rozwijającą. Po drugie rozstawałam się z fantastycznymi współpracownikami: przefajnymi inteligentnymi ludźmi pełnymi energii, mądrości, doskonałego, nowoczesnego podejścia do dzieci i zapału do pracy. Z nikim nie pracowało mi się tak dobrze, jak z nimi. Po trzecie, co wymaga oddzielnego punktu, rozstawałam się z Janem – moim wspaniałym Szefem. Szefem, który zrobił ze mną dokładnie to samo, czego wymagał od nas wobec dzieci – złapał mnie i dał mi skrzydła. Po czwarte, wobec czego jest mi zawsze najtrudniej, rozstawałam się z dziećmi, którymi się opiekowałam. Kiedy jeden z największych urwisów (w którego – nie ukrywam – od samego początku bardzo wierzyłam, choć naszą cierpliwość wystawiał na próbę niemal codziennie przynajmniej raz) zrobił sobie z nami, opiekunkami, zdjęcia, a potem je wywołał i podarował nam odbitki wraz z czekoladą, to trudno mi było powstrzymać wzruszenie. Tym bardziej, że jego babcia tego samego dnia zdradziła nam, że nie przespał nocy, tak bardzo przeżywając nasze odejście. Musiałam samej sobie bardzo spokojnie wytłumaczyć, że nie mogę egoistycznie zagłuszać i rozpraszać jego bólu… żebym to ja się poczuła lepiej. Musiałam pomóc mu w tym trudnym uczuciu wytrwać. Pokazać mu, że jego cierpienie jest ok., że nie jest tragedią. Że ja muszę je dźwignąć i on też da sobie z nim radę.
W końcu – choć wyjeżdżałam z Gdańska dopiero początkiem września – doszło do mnie, że rozstaję się już za chwilę z miejscem, które stało się moim domem. Coraz mocniej limitowane słońce i ciepło oznaczało też zbliżający się wielkimi krokami koniec lata. Nie byłam na to wszystko gotowa.

fot. Bożena Szuj

Czasem ciało

fot. Bożena Szuj

W sierpniu też udało mi się chyba po raz pierwszy w życiu stanąć przed lustrem i zobaczyć coś na kształt obiektywnej prawdy o swoim ciele. Bez nadmiernej ekscytacji tym, że schudłam, ani jeszcze mocniej przesadzonej reakcji na to, że przytyłam. Zobaczyłam siebie mniej więcej taką, jaka jestem i udało mi się odpowiedzieć na to życzliwym „aha, ok. – kocham Cię”. Było to doświadczenie wstrząsająco nowe, wcześniej mi niedostępne. Zanurzyłam się więc głębiej w rozważania o ciele.
Kartezjański dualizm duszy i ciała podchwycony przez kościół lubujący się w dostrzeganiu grzechu wszędzie tam, gdzie mogłoby nam być dobrze, odcisnął na ludzkiej myśli ogromne piętno. Tymczasem oddzielanie ciała od ducha i fetyszyzowanie któregokolwiek z nich jest jedną z większych krzywd, jakie można sobie wyrządzić. Jeśli do tego doda się odrealnione oczekiwania patriarchatu wobec kobiet, okazuje się, że często to właśnie kobiety tkwią w pułapce. Odhumanizowane ciało ma spełniać określone kryteria. Przede wszystkim być zawsze młode. Starzenie się to chyba największa zbrodnia, jakiej możemy się dopuścić. Równocześnie kobieta ma też „starzeć się z godnością”, cokolwiek by to miało w praktyce oznaczać. Ciało ma być też oczywiście atrakcyjne. Przed każdym wakacyjnym sezonem kolorowe pisma upominają nas, żebyśmy przygotowały ciała do pokazania ich na plaży w bikini. Zatrzymajmy się tutaj. Czy na plaży naprawdę siedzi jakaś policja mierząca idealność naszych ciał? Kto przy zdrowych zmysłach, idąc na plażę, traci swój czas i energię na obserwowanie innych ludzi, przyglądanie się, czy mają wałki tłuszczu, krótkie czy długie nogi, okrągły, płaski czy może wklęsły brzuch? To nie wybory miss świata! Na plaży leży się wysmarowanym kremem, spoconym, oblepionym piaskiem, a przy Bałtyku czasem też glonami. Czy to serio okazja, do której trzeba się zacząć przygotowywać już kilka miesięcy wcześniej? Równocześnie, choć to przede wszystkim kobiety namawiane są do „zadbania o swoje ciało” z myślą o wbiciu się w skąpe bikini w sezonie letnim, to one właśnie nie mogą się pokazać na plaży miejskiej topless (wiem, prawo jest niepisane, ale niestety w większości miejsc respektowane). Ich ciała mają więc być idealne i kuszące, ale nie na tyle kuszące, by mężczyźni wokół zaślinili cały piasek. Mają być trochę zakryte, bo nic tak nie rozbudza zmysłów, jak nie do końca odkryta nagość. Nagość wprost jest nachalna i wulgarna. Czym jest to, co opisuję, jak nie seksualizacją kobiety w najbardziej odrażającym i prymitywnym sensie? Czytam głosy, że „się biologii nie oszuka”, że „gapienie się jest naturalnym męskim odruchem” i tak się zastanawiam, kto i kiedy zadecydował, że idąca na plażę kobieta ma intrygować, być zadbana, miła dla oka, seksowna, ale równocześnie z klasą, czyli spełniać potrzeby wszystkich dookoła (choć głównie heteroseksualnych panów), podczas kiedy idący na plażę mężczyzna może się zająć wyłącznie sobą, czyli (kompletnie obojętne, jak wyglądając): spędzić miło czas, poopalać się, popływać czy odpocząć? Mogę mieć miliony nieoczywistych fetyszy i musieć sobie jakoś radzić ze swoimi reakcjami na nie. Jako dorosły człowiek wyrobiłam w sobie umiejętność opanowywania się (a przynajmniej niedawania po sobie poznać – co bywa ekscytujące, polecam). To nie jest wcale trudne. Mężczyźni nauczyli się rządzić wielkimi państwami, uwierzmy w nich – opanowywanie chuci również bez problemu przyswoją!
Czy coraz więcej osób dostrzega tu absurd i nierówność traktowania (bardzo nie w porządku również wobec mężczyzn, co zawsze podkreślam)? Oczywiście tak, ale nawet najgłupsze przekonanie, jeśli jest odpowiednio utrwalone, może zasiać w nas ziarno niepewności podkopującej poczucie wartości. Może wywołać w nas kompleks. A to już nie jest sprawa tylko ciała. Wielkie koncerny kosmetyczne czy modowe oraz instytucje religijne osiągają swój wspólny cel, jakim jest wmawianie nam, że jesteśmy nie dość jakieś (nie dość atrakcyjne, nie dość zadbane, nie dość zakryte, nie dość pruderyjne). Płacimy (w zależności, czy jest to przemysł kosmetyczny lub modowy, czy religijny) pieniędzmi lub poczuciem wstydu i przynależności, ale nie umiemy się z tej machiny wydostać. Wątków jest tu oczywiście kilka i myślę, że każdy z nich zasługuje na rozwinięcie w odrębnym wpisie. Jakiś czas temu obejrzałam wywiad z pewną aktorką, która podzieliła się swoim wstrętem do karmienia piersią, argumentując tenże wstręt przekonaniem, że „piersi są seksualne”. Przedstawiła to jako swoje prywatne odczucie, apelując, by nie narzucać czegokolwiek kobietom odgórnie, do czego mam duży szacunek. Natomiast, patrząc szerzej, czy przekonanie, że piersi są jedynie seksualne, nie wpisuje się właśnie w patriarchalną seksualizację kobiet? Jak tu też obronić tezę o biologii? Skoro kobiecy biust „trzeba przyodziać, bo jest seksualny”, a prymitywne reakcje mężczyzn na jego odsłonięcie na plaży (!) to „czysta biologia”, to jak to wszystko połączyć z innym biologicznym faktem, że służy on matkom również do karmienia dzieci, więc być może sam w sobie nie jest ani seksualny, ani karmiący, a neutralny i jedynie bywający w zależności od sytuacji taki lub taki? Strona tradycyjno-konserwatywna będzie próbowała pójść w ekstrema i rozwijać przed nami wizję „nieskrępowanego chodzenia na golasa po ulicy”, więc warto jasno zaznaczyć, że

  1. po pierwsze biust to nie genitalia, które w miejscach publicznych wszyscy zakrywamy (na plaży nieoznaczonej jako ta dla nudystów również)
  2. po drugie, skoro uważam, że mężczyźni chodzący topless poza plażą (i wchodzący tak do restauracji, biur czy paradujący tak po deptaku) przekraczają granicę dobrego smaku i kulturowych norm, które są nam przecież potrzebne, to nie widzę powodu, dla którego kobiety miałyby chodzić topless poza plażą
  3. piszę o niezdrowym nadaniu kobiecemu biustowi statusu wyłącznie seksualnego i traktowaniu go na plaży inaczej niż męskiego torsu, który w sprzyjających okolicznościach również potrafi być seksualny
  4. w końcu piszę też o większej swobodzie własnej na plaży, ale równocześnie większej dyskrecji w stosunku do innych; o respektowaniu prywatności współplażowiczów (zaprzestanie tego biologicznie ponoć uwarunkowanego gapienia się na innych) przy równoczesnym poczuciu, że każda kobieta może (choć nie musi!) podczas opalania zdjąć stanik i nie wzbudzić tym niezdrowej sensacji. (Nie parawanozą biegnie droga do wyjścia z tego impasu.)

A gdyby tak… przestać uporczywie oddzielać fizyczność od duchowości i popatrzeć na siebie, jak na całość? Całość seksualną, co nie oznacza, że targaną seksualną kompulsją. A gdyby tak… zrezygnować z oczekiwań wobec własnego ciała, które zawsze będą nas wpędzać w niezadowolenie i spróbować to ciało zrozumieć, nauczyć się je czytać. Usłyszeć, co nam próbuje przekazać? Czyli… nauczyć się mądrze i niepowierzchownie o nie dbać. Nauczyć się mądrze i niepowierzchownie dbać o siebie.

fot. Bożena Szuj

Czasem feminizm

fot. Bożena Szuj

Wątek feministyczny towarzyszy mi od dłuższego czasu, ale w sierpniu musiałam się zmierzyć z dość żywą dyskusją o pewnych podstawowych, choć zasadniczych sprawach, co uświadomiło mi, jak negatywny PR ma „feminizm”. Gdybym uznała, że ludzie rozumieją znaczenia słów, których używają, musiałabym za każdym razem, kiedy słyszę: „ja nie jestem feministką” po prostu wstać, wyjść i skreślić wypowiadającą te słowa osobę z grona bliskich, bo feminizm to równość płci, a ja nie wyobrażam sobie w najbliższym otoczeniu ludzi, którzy twierdzą, że kobiety i mężczyźni nie są równi. Są inni (tak, biologia!!!), ale są równi, w związku z czym przysługują im te same prawa w społeczeństwie. A z tym już bywa różnie. (To zresztą temat na odrębną rozmowę o tym, czym jest równość.) Uważam, że kobiety często nad wyraz ochoczo, czasem wręcz teatralnie, odżegnują się od feminizmu, nie podzielając nie samej idei, a sposobu manifestowania jej przez inne kobiety. Dobry wrażliwy człowiek zauważa i podnosi kwestie nierówności i wszelkiego typu dyskryminacji, biorąc udział w manifestacjach, wyborach, pisząc lub mówiąc o nich. Nie każdy musi być odważny i wybierać rozwiązania ryzykowne, ale nierobienie niczego, kiedy istnieje społeczny problem lub – co gorsza – niezauważanie go, jest w moim odczuciu jedną z najobrzydliwszych i godnych piętnowania postaw. Wydaje mi się, że ważne jest odróżnienie własnych przekonań (kwestie indywidualne, jednostkowe) od szeroko pojętego dobra ogółu. To, że wielu kobietom jest w patriarchacie wygodnie i dobrze, nie oznacza że:

  • patriarchat jest dobry (albo chociaż neutralny)
  • nie da się przenieść tego, co jest dla nich źródłem komfortu poza patriarchalny system

Łatwo wpaść w pułapkę źle pojętej wolności przekonań: niech każdy sobie myśli jak chce, wierzy w co chce, żyje po swojemu. Hasła te są na pierwszy rzut oka słuszne, ale niebezpieczne, bo rozmywają istotę problemu rozgrywającego się poza indywidualnymi podwórkami pojedynczych jednostek. Problemu widocznego ze znacznie szerszej perspektywy – perspektywy społecznej. Słyszę często argumenty, że kobietom wcale nie jest źle, bo mogą głosować, studiować, pracować (aż popłynęła mi po policzku łezka wzruszenia, jaką szczęściarą jestem, że w XXI wieku w Europie Środkowej uznawane są moje prawa człowieka!). Kobiety pracujące w zawodach sfeminizowanych nie zaznają raczej nierówności płac. I wspaniale! Nie oznacza to jednak, że ta realnie nie istnieje w innych miejscach. Negowanie faktów tylko dlatego, że nas na szczęście nie dotyczą jest postawą aspołeczną. Wreszcie argumentem, który słyszę bardzo często, a który boli mnie szczególnie, jest ten, że feministki wywalczyły nam prawa wyborcze i właściwie już nie ma o co walczyć, bo jesteśmy na równi z mężczyznami (w kraju, w którym strach zajść w ciążę, a jeszcze większy być w tragicznej sytuacji rozważania z jakiegokolwiek powodu aborcji). Myślę, że dopóki nie czujemy wkurwu z trzewi, wypowiadając sformułowanie „wywalczyły nam prawa wyborcze” (bo skoro posiadali je dorośli mężczyźni, powinny automatycznie przysługiwać także dorosłym kobietom bez żadnej „walki”, czy niczyjej łaski), dopóty feministyczna praca u podstaw nie tylko ma sens, ale jest absolutnie konieczna. Równie często słyszę też tezę, że feministki „zabraniają” kobietom, którym w patriarchacie dobrze, żyć po swojemu, opiekować się domem, wyglądać męża w oknie z rozmarzonym wzrokiem i czekać na niego z ciepłym obiadem. Cóż mogę na to odpowiedzieć; od obalenia którego błędnego założenia zacząć… Po pierwsze, jeśli spojrzeć na dwa przeciwstawne systemy, jakimi są patriarchat i feminizm, najważniejszą odróżniającą je rzeczą jest kwestia równości. Patriarchat cechuje nierówność, czyli założenie z góry, że mężczyźni i kobiety różnią się nie tylko biologicznie, ale mają też z racji swojej płci odgórnie (kulturowo) przypisane role, z których nie można się wypisać. Te kobiece, pech chciał, dają kobietom mniej wolności niż te męskie mężczyznom. Feminizm zaś zakłada, że wszyscy dorośli ludzie mimo wszelkich dzielących ich różnic (płci, koloru skóry, orientacji seksualnej, narodowości, itd.) są równi i z tej równości płyną te same prawa (m.in. wyborcze). Feminizm nie bawi się w wymyślanie i definiowanie ról kulturowych dla kogokolwiek. Chcesz przepuścić kogoś w drzwiach – przepuszczasz w nich człowieka (bo ma ciężko, bo ci się spodobał i chcesz być może sprowokować kontakt, bo chcesz, żeby się uśmiechnął, wreszcie BO WYCHODZI), a nie jego płeć i niedorzeczne pomysły na jej temat. Widać więc jak na dłoni, po której stronie wolność jest, a po której jej nie ma. Patriarchat zrobił z kobiety nieustająco seksualizowaną (określenie „kobieca kobieta” wyraźnie sugeruje, że z samej swojej natury kobieta nie jest dostatecznie kobieca, musi spełniać jeszcze całą masę określonych standardów) słabą jednostkę. Jednostkę troszkę głupszą, troszkę dziecinną, troszkę uroczo nieporadną. Wielu kobietom taka rola naprawdę odpowiada i czują się prawdopodobnie przez feministki zagrożone – no bo jak to, teraz będę musiała być mądrzejsza, doroślejsza, zaradniejsza? Nie oglądać się na mężczyzn? Otóż, sęk w tym, że nie. Problem polega bowiem nie na tym, że ktoś ma taką wizję kobiety, ale na tym, że ją wszystkim kobietom narzuca! Czyli dopóki jesteśmy dopasowane, bo taki pomysł na naszą rolę z nami rezonuje, jest super. Ale kiedy nie rezonuje, mamy bardzo poważny problem, a nieraz narażamy się na ostracyzm społeczny. Feminizm zasadniczo nie zajmuje się kobietami indywidualnie. Nie zagląda im do łóżka, nie mówi, jak się powinno, a jak nie wypada. Mówi tylko:

jesteśmy ludźmi, jesteśmy równi,

a na każdy najmniejszy przejaw nierówności reaguje alergicznie i nieraz rzeczywiście bardzo agresywnie. Jednak znowu, jak wszędzie, feminizm to idea, a feministami są ludzie. Różni. Nie zawsze mądrzy, nie zawsze oczytani, nie zawsze dysponujący odpowiednimi intelektualnymi narzędziami do zrozumienia idei, której są piewcami. (Najlepszym dowodem jest narzucanie ze ślepym uporem wszystkim kobietom używania feminatywów, mimo że język daje w tej kwestii dużą wolność.)
Reasumując, patriarchat niezależnie od indywidualnych upodobań jest zły, przemocowy i opresyjny, ale zwolenniczki „patriarchalnych ról” spokojnie mogą je wypełniać poza nim. Problemem jest to, że opresyjność patriarchatu nie jest dla nich zrozumiała i nie stanie się zrozumiała szybko. Nie ma nic złego (i też nic dobrego) ani w – upraszczając – „zajmowaniu się domem”, ani w szczerym lubieniu tego czy spełnianiu się w tej roli. Złe, a przede wszystkim nieprawdziwe jest przekonanie, że nasza płeć nas do tej roli predestynuje. I to przekonanie o poddańczości kobiet ma swoje źródło w głębokiej pogardzie do nich. Dlatego też przyzwoici mężczyźni nie są dziś w stanie patriarchatu szanować.

fot. Bożena Szuj

Czasem dzieci

fot. Bożena Szuj

No i the last but not least – dzieci! Sierpień był ostatnim miesiącem mojej pracy w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Z dziećmi zdążyłam się oczywiście mocno zżyć, a obserwowanie ich było dla mnie nieocenionym źródłem wielu przemyśleń. Po pierwsze przemyśleń dotyczących roli, jaką odgrywa szkoła w procesie niszczenia dzieci, przystosowując je na siłę nie do końca wiadomo do czego (bo sformułowanie „prawdziwe życie” jest pojemnym, ale pustym worem). Jan [Urbanik – pomysłodawca i właściciel Biblioteki] podsunął mi książkę przełomową, wywrotową, szokującą i rewolucyjną, mianowicie „Społeczeństwo bez szkoły” Ivana Illicha. Tę cieniutką lekturę trzymałam prawie cały miesiąc, czasem się wobec niej buntując, czasem się nią zachwycając, czasem czytając jedną stronę kilka razy. Idąc do przodu i wracając. Czy Illich snuje w niej utopijną wizję? Trochę tak. Jednak równocześnie niezwykle trafnie wyłapuje wszystko to, co w systemie powszechnej edukacji jest złe, zwracając uwagę na to, jaka jest natura uczenia się; w jaki sposób dzieci i młodzież najłatwiej i najszybciej przyswajają wiedzę, co instytucja szkoły wydaje się konsekwentnie ignorować. I widzi to już w 76. roku! Kolejną znakomitą książką podsuniętą mi przez Jana była „Godzina wychowawcza. Rozmowy o polskiej szkole” Aleksandry Szyłło – zbiór doskonałych wywiadów z nauczycielami, pedagogami, psychologami, wychowawcami. Wywiadów, z których wyłania się obraz szkoły nowoczesnej, przystosowanej do potrzeb uczniów (i rodziców!) z mądrą, wykwalifikowaną kadrą. Wyłania się obraz szkoły, którą można byłoby stworzyć, gdyby zajęły się tym osoby kompetentne. Poczułam się – podobnie jak przy lekturze każdej książki Christel Petitcollin – mniej samotna.
Pamiętam, jak na jednej z terapii grupowych, podsumowując moją opowieść o tym, co uwierało mnie w pracy w szkole, terapeutka zwróciła uwagę na to, że moja narracja sugeruje, że byłam jedyną nauczycielką, która faktycznie rozumiała potrzeby dzieci, a ona sobie myśli, że przecież są bardzo różni nauczyciele. Nie wszyscy aż tak źli. Uciekłam wtedy w swój ulubiony mechanizm obronny, czyli poczucie winy. Bo jak to tak można o sobie, nieskromnie! Tymczasem nie spotykałam się w pracy z wieloma nauczycielami (przychodzącymi tam jedynie na swoje lekcje), a życie sukcesywnie zatruwało mi tylko kilka pań, z którymi pracowałam w tym miejscu na etacie. I po sierpniowej lekturze obu wspomnianych wyżej książek, połączonej zresztą również z czytaniem „Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują” Christel Petitcollin (w której są nota bene nawiązania do kolejnej książki, o której dowiedziałam się od Jana i którą zakupiłam, mianowicie „Prawa naturalne dziecka” Céline Alvarez), uświadomiłam sobie, że owszem, tak – pracowałam niestety w szkole, w której niektóre bardzo istotne kwestie pedagogiczne były oczywiste jedynie dla mnie. To żaden powód do dumy mieć rzeczywiście dobrą intuicję, w momencie, w którym do uzyskania efektów potrzebna jest praca zespołowa. Co z tego, że będę zapamiętana, jako „najlepsza nauczycielka” (choć na pewno nauczycielką polskiego nie byłam wybitną), skoro koniec końców szkoła z takiego odszczepieńca jak ja zrezygnowała? Jednak ogromną nadzieją napełniła mnie świadomość, że myślących w tę samą co ja stronę jest więcej i że może praca na rzecz zmiany systemu szkolnictwa lub/i budowy szkół alternatywnych jest kierunkiem dla mnie.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę utwór rozpoczynający znakomity album Renaissance” królowej Beyoncé. Album, którym zasłuchiwałam się cały sierpień. Ciekawy i intrygujący muzycznie, świeży, energetyczny, inteligentny, przepełniony całkowitą artystyczną wolnością. Oczywiście nadal komercyjny (o wolności choćby zbliżającej się do tego, co robi Björk w przypadku Beyoncé nie da się nawet pomarzyć), ale frapujący i doskonale zrealizowany!

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują” Christel Petitcollin

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Natalia Wiśniewska
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2019
oryginalny tytuł: Mon enfant pense trop: Comment l’accompagner dans sa surefficienceo

Kiedy już wydawało mi się, że przeczytałam wszystkie książki Christel Petitcollin na temat nadwydajności mentalnej (nazywanej też prawopółkulowością, ponadprzeciętną zdolnością czy wysoką wrażliwością), przypomniałam sobie, że jest jeszcze jedna pozycja z tej serii – chronologicznie przedostatnia, ale pominięta przeze mnie – „Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują”. Pomyślałam, że jest skierowana do rodziców nadwydajnych dzieci, więc nie jestem jej adresatem. Był to błąd, z którego miałam szybko zdać sobie sprawę.

fot. Bożena Szuj

🍀 Od dziecka

fot. Bożena Szuj

Jak wiadomo, wszystkie nasze najgłębsze traumy, problemy z socjalizowaniem się czy wręcz zaburzenia na ogół mają swój początek w bardzo wczesnym dzieciństwie. Książkę Petitcollin można więc traktować nie tylko jak praktyczny poradnik dla rodziców i opiekunów dzieci nadwydajnych (którym niewątpliwie jest), ale też jak doskonałe uzupełnienie dwóch pierwszych książek z serii, czyli „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” oraz „Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. W końcu dorośli nadwydajni byli kiedyś nadwydajnymi dziećmi i wrócenie pamięcią do tego czasu, zwłaszcza do trudnych momentów, pomoże nam wiele w głowie uporządkować. W dzieciństwie wszystko się nie tylko zaczyna, ale też kształtuje. Nie wiem nic o wychowywaniu prawopółkulowych dzieci. Wiem natomiast wszystko o byciu prawopółkulowym dzieckiem. No, „wiem” w praktyce, bo wiedzę teoretyczną zdobyłam dopiero podczas lektury omawianej książki.

fot. Bożena Szuj

🍀 Nadwydajność – co to takiego?

fot. Bożena Szuj

We wszystkich pozostałych recenzjach książek Petitcollin podejmuję próbę odpowiedzi na pytanie czym jest nadwydajność mentalna. Te książki również dosyć obszernie i w szerzej zarysowanym kontekście na to pytanie odpowiadają. Równocześnie ciągle z tym terminem (funkcjonującym w mainstreamie jako wysoka wrażliwość) jest pewien problem, gdyż nie jest to kategoria medyczna. Nie funkcjonuje jako zbadana, opisana i sklasyfikowana jednostka ani w psychiatrii, ani w psychologii. Z tym, że – choć wielu uważa ten fakt za argument popierający tezę, że „wysoka wrażliwość nie istnieje” – nie może funkcjonować, bo nie jest ani chorobą, ani zaburzeniem. Stanowi pewien zbiór cech związany z „innym okablowaniem mózgu”, czyli specyficzną neurologiczną urodą zainteresowanych.

Udało nam się też z terapeutką (prawie) rozwikłać zagadkę wysokiej wrażliwości. Choć nie jest to termin medyczny i ciągle budzi sporo kontrowersji, jednak łączy w sobie wiele cech mieszczących się w skalach: psychastenii, paranoi i schizofrenii, w których uzyskałam najwyższe wyniki. Część z nich terapeutka opisała też jako charakterystyczne dla artystów.

– pisałam w tekście „Obsesyjno-kompulsywnie”, wspominając swój test osobowości

Zdania i wśród laików, i wśród specjalistów na ten temat są oczywiście podzielone, natomiast najprostszym testem jest przeczytanie pierwszej książki z serii, czyli „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. Prawopółkulowcy oddychają z ulgą podczas lektury, wiedząc, że to książka o nich. Że nie są z kosmosu, nie mają niezdiagnozowanego ADHD, zespołu Aspergera czy wręcz autyzmu. Mają pewną inność, z którą nie tylko można żyć, ale z której można też czerpać wiele dobrego. Warto jednak zrozumieć, jak widzi świat reszta, czyli normalnie myślący/lewopółkulowcy, by umieć się efektywniej komunikować ze światem. Tego we wszystkich książkach z ogromną empatią i cierpliwością uczy nas autorka.

fot. Bożena Szuj

🍀 Nadwydajni i nienadwydajni
rodzice nadwydajnych dzieci

fot. Bożena Szuj

Jako nadwydajne dziecko dwojga nadwydajnych rodziców (i jako nadwydajny potencjalny rodzic potencjalnie nadwydajnego dziecka) żywiłam w sobie przekonanie, że niezrozumienie nadwydajności swojego dziecka ma źródło w niezrozumieniu swojej własnej nadwydajności. I po części tak faktycznie jest. Nie zdawałam sobie jednak sprawy, że niektórym nadwydajnym dorosłym tak bardzo może ciążyć ich własna odmienność (a przede wszystkim nieumiejętność dostosowania się do tego, czego świat – a więc normalnie myśląca większość – od nich oczekuje), że całą tę niechęć i frustrację przelewają na swoje nadwydajne dzieci. Była to dla mnie informacja wstrząsająca, uświadamiająca mi, że wychowywanie nadwydajnego dziecka jest gigantycznym wyzwaniem nie tylko dla nienadwydajnego rodzica, ale może nim być też dla rodzica, który teoretycznie powinien takie dziecko rozumieć znacznie lepiej, torując mu (poprzez własne doświadczenie) drogę.
Choć książka dotyka bardzo konkretnego zagadnienia, jest w niej jednak pewna cudowna uniwersalność. Nie trzeba bowiem ani opiekować się wysoko wrażliwym dzieckiem, ani samemu być prawopółkulowcem, żeby lektura rozszerzyła nasze horyzonty i zwyczajnie pokazała nam inną, być może zaskakującą perspektywę. Jeśli zaś rzecz się tyczy nauczycieli, pedagogów i wszystkich, którzy zajmują się zawodowo pracą z dziećmi, jest to dla nich lektura absolutnie obowiązkowa, bo prędzej czy później będą się musieli zmierzyć z opisanymi w książce problemami!

fot. Bożena Szuj

Przeczytaj też moje recenzje inNych książek tej autorki:

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Marianna Patkowska

Moje (Trój)miasto

fot. Bożena Szuj

Kiedy nieubłaganie skończył się lipiec i moja warszawska przyjaciółka przyjechała odebrać od nas swojego/naszego psa, przywiozła mi w podzięce suwenir z wakacji – przepiękną biżuterię z chalcedonem i awenturynem (pozostających w mojej pamięci lactacydem i awanturnikiem). Nie wierzę w magiczną moc kamieni i minerałów. Wierzę w to, co widzę (a i to nie zawsze) – mocą kamieni i minerałów jest więc dla mnie ich piękno. Przyjaciółka, będąca pod wrażeniem mojej sesji zdjęciowej do wpisu „Mięta do rewolucji”, postanowiła sprawić mi biżuterię w kolorze miętowym. Ja natomiast widząc prezent, doznałam olśnienia i zobaczyłam oczami wyobraźni nNi sesję kolejną. Wyśnioną sukienkę i szpilki (znalezione na Vinted) później byłam gotowa do zdjęć na jednej z najpiękniejszych chyba ulic Gdańska – ulicy Mariackiej, bo przecież temat wpisu stał się dla mnie oczywisty.

fot. Bożena Szuj

inNe miasta

fot. Bożena Szuj

Temat stał się dla mnie oczywisty, choć nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek poczuję do jakiegokolwiek polskiego miasta to, co nagle zalęgło się w moim sercu wobec Gdańska. Zacznijmy jednak od początku…
Urodziłam się w Warszawie i tkwiłam tam do dwudziestego piątego roku życia, czyli do końca swojej edukacji. Ta była cenna i ważna, więc trzymała mnie w mieście, którego nie lubiłam od samego początku, i do którego niechęć zaczęła we mnie coraz bardziej narastać. Jak do tego doszło? Nie wiem. Każdy ma podczas dorastania jakieś problemy w domu, jakieś w szkole, jeszcze do tego sercowe a czasami też zdrowotne. Na ogół jednak nie przekłada się to na wrogość do miejsca zamieszkania. Nawet niektórzy potrafią mieć po latach sentyment do starych kątów. Ja go nie mam. Od piątego roku życia cierpiałam na przewlekłe migreny (prawdopodobnie potęgowane bezprawnie dobudowanym do naszej kamienicy transformatorem Telekomunikacji Polskiej, który przylegał do mojego pokoju). Być może to właśnie z ich powodu większości swojego dzieciństwa zwyczajnie nie pamiętam. To, że Warszawy nie lubię, powtarzam bliskim od niemal czterech dekad i mam wrażenie, że jest to dla nich prawda nieprzyswajalna. Spotykam się w odpowiedzi najczęściej z trzema narracjami:

  1. Warszawa jest duża i gdybym mieszkała gdzie indziej (czyt. z dala od transformatora, który bezduszna korporacja, popełniając przestępstwo, umieściła na mojej ścianie!), czułabym się lepiej i na pewno ją polubiła
  2. pewnie mi się tylko wydaje, że Warszawy nie lubię (poproszę Partnera o zaprojektowanie mi takiego nagrobka: „umarła w wieku 99 lat i całe życie pewnie jej się tylko wydawało, że nie lubi Warszawy”)
  3. Warszawa wcale nie jest brzydka, bo przed wojną była piękna, tylko ją zburzono – rzeczywiście argument, który jest w stanie przekonać każdego współczesnego estetę.

Więc jeśli miałabym podjąć ostatnią już próbę wytłumaczenia, dlaczego nie lubię tego miasta, napisałabym, że za każdym razem, kiedy je odwiedzam, czuję, że mierzi mnie każda jego cząstka. Że mnie przytłacza jakąś gigantyczną i niezrozumiałą dla mnie samotnością i pustką. Czuję w nim, jak w żadnym innym, że tonę.

[…] podczas tonięcia człowiek nie jest zwykle w stanie wezwać pomocy, gdyż całą swoją energię zużywa do oddychania lub utrzymania głowy nad wodą. Dodatkowo dostająca się do dróg oddechowych woda może wywołać skurcz, który całkowicie uniemożliwia wołanie o pomoc.

„Utonięcia – jak tonie człowiek”

Ten opis najbardziej adekwatnie opisuje pierwsze dwadzieścia pięć lat mojego życia. Warszawę odbieram jak miejsce, które powinno mnie chronić, kiedy byłam mała, ale które kneblowało mi usta i uniemożliwiało wzywanie pomocy, kiedy jej potrzebowałam. A potrzebowałam jej we wszystkich relacjach, bo nie potrafiłam tworzyć zdrowych. W każdej zlewałam się z drugim człowiekiem w jedno, co było dla mnie śmiertelnie niebezpieczne.

fot. Bożena Szuj

Przeprowadzka do Zakopanego była oczywista – mieszkanie po moim dziadku w rodzinnej kamienicy stało puste, ja potrzebowałam pójść na swoje, Zakopane zawsze lubiłam, a do tego dostałam nobilitującą propozycję pracy w Teatrze Witkacego. Zaczynałam nowy, fascynujący rozdział w swoim życiu. Kiedy już ruszył proces przeprowadzkowy, okazało się, że owszem, posada na mnie czeka… jeśli nie mam nic przeciwko temu, że przez dziewięć miesięcy będzie na zasadach wolontariatu. Jako dziecko krwiożerczego kapitalizmu, miałam. Potem było już tylko gorzej, choć przez ponad dziesięć lat tego nie dostrzegałam. Rozczulało mnie, że już po pięciu latach zaczynają mnie tu traktować jak swoją, choć „swoja” byłam w jednej czwartej zawsze, jako – chciał nie chciał – wnuczka pełnokrwistej góralki i córka pół góralki. (Co ciekawe, mój lwowski dziadek, do końca swojego życia był dla górali nie do końca swój, choć jeśli ktoś dopuścił się tu mezaliansu, to właśnie on, dając swoje szlacheckie nazwisko wykształconej góralce). Dziś ten lokalny nacjonalizm mnie ani nie zachwyca, ani nie śmieszy, a coraz bardziej drażni. To wszystkie nasze kompleksy w pigułce. I moje (skoro zaskarbiona po pięciu latach przychylność pani w mięsnym mogła stać się dla mnie powodem do dumy), i tego miejsca, skoro szanuje się tylko to, co swoje, a wszelkie odmienne traktowane jest ze sporą rezerwą i podejrzliwością.
Nieodległy Kraków, niby niebrzydki, niby klimatyczny, niby tętniący pełnym uroku miejskim życiem, okazał się dla mnie z bliska jeszcze bardziej problematyczny niż wcześniej. Uważam go za ciężkostrawne miasto z pretensjami. Miasto wysoko uniesionych głów, patrzących jednak w niewłaściwym kierunku, bo nie przed, ale za siebie. Tak, od XI do XVIII wieku stolica Polski. Pamiętamy! A jeśli nie, to i tak przypomni nam o tym człowiek najodważniejszej męskiej fryzury – Andrzej Sikorowski. Moknący od lat na Brackiej Grzegorz Turnau wzbudzi w nas opiekuńczość, wspomnienie czasów świetności Teatru Słowackiego czy Piwnicy Pod Baranami wywoła wzruszenie,  a deser w Jamie Michalika zapewni co najmniej kilkuminutowy orgazm. Może z tego wszystkiego nawet zarzucimy szalik i zwiedzimy wszystkie trzysta sześćdziesiąt kościołów, ale jeśli już będziemy chcieli się dostać do szpitala psychiatrycznego (nie sugeruję, że z tego powodu) do Kobierzyna, trafimy na opisywaną przeze mnie panią kierownik z piekła rodem, którą tolerują i władze szpitala, i władze miasta, choć szkodzi pacjentom, na co dostaję coraz więcej świadectw, bo kontaktują się ze mną jej kolejne ofiary.
Miastem, w którym nie mieszkałam długo, ale było dla mnie odkryciem, okazał się Poznań. W przeciwieństwie do stolicy odebrałam je jako miasto przepełnione tlenem, przestrzenią, nowoczesnością. (Z tym zastrzeżeniem, że oczywiście w porównaniu z Małopolską Warszawa jest bardzo nowoczesna. Jej duchotę odczuwam z innego niż konserwatyzm powodu.)
Wiele lat myślałam, że po prostu wolę wioski, że miasta są z założenia czymś obcym i dziwnym dla ludzkiej natury. Przynajmniej dla mojej natury. Potem poznałam całkiem dobrze Wiedeń, Budapeszt, wspomniany Poznań; zachwyciłam się przepięknym Lwowem. Zrozumiałam, że wcale nie musi tak być. Podchodziłam do tej myśli ciągle jednak z pewną dozą nieufności.

fot. Bożena Szuj

Trójca nieświęta

fot. Bożena Szuj

Trójmiasto, choć położone stosunkowo niedaleko od Warszawy (przynajmniej w porównaniu z Zakopanem, do którego jeździliśmy regularnie), pozostawało dla mnie przez całe dzieciństwo i wczesną młodość nieodkrytym lądem. Kiedy wybieraliśmy się z rodzicami nad polskie morze, destynacją były miejscowości wypoczynkowe na Kaszubach. Takie, w których po sezonie życie całkowicie zamiera. Dopiero przeprowadzka do Zakopanego sprawiła, że poczułam dotkliwą nieobecność Bałtyku i podczas każdego przyjazdu do Warszawy aranżowałam sobie podróż autobusową do Trójmiasta. Wyjeżdżałam z Warszawy o świcie, wracałam w nocy. Gdańsk stanowił dla mnie punkt przesiadkowy, a miejscem docelowym była sopocka plaża pełna fascynujących mnie łabędzi. Gdyni nie odkryłam. (Może z wyjątkiem przepięknego molo w Orłowie.) Wracałam z jodem w płucach i pięknymi zdjęciami w aparacie.
Po raz pierwszy przyjechałam do Trójmiasta na dłużej dopiero trzy lata temu z moim pochodzącym z Gdańska Partnerem. Zaznałam najpierw krótkiego (bodajże dwutygodniowego) życia tutaj. W kolejnych sezonach moje pobyty się wydłużały, a rozumienie tego miejsca wzrastało. Szybko stało się dla mnie jasne, że Sopot – jako miasteczko typowo rozrywkowe, z bardzo też ciekawą i charakterystyczną architekturą – jest fantastyczny w małych dawkach. (W im mniejszych, tym bardziej fantastyczny.) Gdynię najpierw omijałam szerokim łukiem. Potem zaczęłam ją poznawać i najpierw tolerować, potem akceptować, a na końcu nawet pewne jej zakamarki lubić. Jednak od początku czułam, że Gdańsk nie ma sobie równych. Stateczny, oddychający historią (tą rebeliancką), dumny, niezależny, wyjątkowy.

fot. Bożena Szuj

Jesteś z Gdańska?
Nie, z Wrzeszcza.

fot. Bożena Szuj

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam od swojej uroczej Teściowej, że „wróciła z Gdańska” – a mówiła mi to przed swoim gdańskim domem, – pobiegłam co sił w nogach do Partnera, żeby poinformować go o niepokojącym symptomie być może poważniejszych problemów z jej zdrowiem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ten ze stoickim spokojem stwierdził:

– No tak, rzeczywiście była dziś w Gdańsku.

Natychmiast poddałam więc w wątpliwość swoją orientację w terenie, ale po szybkim przemyśleniu byłam nadal pewna, że nie jesteśmy ani w Sopocie, ani w Gdyni. Gdzie więc byliśmy?

– Yyyy, to gdzie jesteśmy teraz? – zapytałam.
– We Wrzeszczu.
– Ale to przecież dzielnica Gdańska, więc gdzie pojechała Twoja mama, jadąc „do Gdańska”, skoro wyruszała z dzielnicy Gdańska?
– Nie no, wiadomo, że jesteśmy w mieście Gdańsku, ale ona pojechała do Gdańska. Do centrum. Jejku, w Warszawie, jak jedziesz do centrum, to nie jedziesz „do Warszawy”?
– Oczywiście, że nie! Jaki sens miałoby jechanie do Warszawy, kiedy jest się w Warszawie?
– Jesteście dziwni.
– Wy też.

– gdańskie kochanków rozmowy

W ten sposób dowiedziałam się, że ludzie z Gdańska, jeżdżąc „do Gdańska”, mają na myśli ścisłe jego centrum – Długi Targ, pełniący kiedyś funkcję rynku, gdzie mieści się słynna Fontanna Neptuna, Ratusz Głównego Miasta, stary port nad Motławą czy Wyspa Spichrzów. Urocze uliczki (w tym moja ukochana Mariacka), piękne zabytki oraz nowoczesne budownictwo o podobnym charakterze zabudowy są ujmujące. Przed sezonem i po nim. I – podobnie jak Sopot – im rzadziej odwiedzane, tym bardziej ujmujące. Podczas wakacji, a zwłaszcza w trakcie trwającego na ogół trzy tygodnie Jarmarku Dominikańskiego, Gdańsk rozumiany jako centrum mnie męczy.

fot. Bożena Szuj

zakotwiczenNie

fot. Bożena Szuj

Podczas tegorocznego kilkumiesięcznego pobytu zrozumiałam, że poważne, interesujące i stymulujące intelektualnie prace mogę dostać (m.in. nowo odkryta branża elektroniczna) i wykonywać, jedynie mieszkając tu na stałe. Czy myśl o przeprowadzce paraliżuje? Oczywiście, że tak. Jednak jakiś głos w środku podpowiadał mi, że po raz pierwszy znalazłam miasto, do którego mogłabym przynależeć. Ze zdziwieniem odkryłam, że zaczęłam zapuszczać tu korzenie, z którymi na ogół jestem bardzo ostrożna. Nie lubię się wiązać, wikłać, zatapiać.
Mój Gdańsk to przede wszystkim piękny Wrzeszcz, a mówiąc ściślej Strzyża. Miejsce, które przywodzi mi na myśl i Los Angeles, i Thassos, i w minimalnym stopniu nawet rodzinną warszawską Starą Ochotę, z tym że bez tego jej geriatrycznego capu. Wysmakowaną nowoczesność serwuje pobliskie osiedle Garnizon, gdzie można wybrać się do restauracji (co najmniej trzy są wybitne) i w jej ogródku poczuć się jak na wakacjach. Natomiast nic nie równa się ze starą zabudową Strzyży, krętymi uliczkami położonymi na Wzgórzach Morenowych doprowadzającymi pod sam Trójmiejski Park Krajobrazowy.
Mój Gdańsk to też bezpieczne poruszanie się niemal wszędzie rowerem, plaża w Brzeźnie (tak, miejska i żadna wyjątkowa, ale mi jakoś bliska), Jelitkowo i piękny Park Jelitkowski. Mój Gdańsk to też – dzięki ostatniej mojej wyjątkowej pracy – trasa Zaspa – Stogi. Mijanie terenów portowych położonych wzdłuż Martwej Wisły za każdym razem robiło na mnie ogromne wrażenie. Wreszcie mój Gdańsk to też Puszcza Darżlubsko-Oliwska (nazywana przez mojego Partnera Daszdupsko-Oliwską), której bliskość mnie zachwyca.
Mój Gdańsk to oczywiście również ludzie. Tutaj jestem zdecydowanie mniej introwertyczna i pozamykana na bliźnich. Nadal potrzebuję swojej przestrzeni i samotności, ale socjalizowanie się wychodzi mi już coraz lepiej. I – co najciekawsze – nie jest aż takie przerażające, jak się zawsze obawiałam. Regularne spotkania z bliskimi, wspólne jedzenie i picie, a nawet gry planszowe to rytuał dla mnie nowy, ale przemiły i okazuje się, że jakoś mi potrzebny. W pracy miałam z kolei nie tylko inspirującego, fantastycznego Szefa, ale też cudownych, mądrych współpracowników, od których codziennie mogłam się uczyć. Tak samo zresztą jak od dzieci, którymi miałam przyjemność się opiekować w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Mój Gdańsk to codzienne odnajdywanie w sobie wewnętrznego spokoju. Miasto, które ani nie pogłębia mojego lęku, ani nie próbuje mnie na siłę z trwania w nim wydostać. Miasto, które jest wolnością.

fot. Bożena Szuj

P.S. W Gdańsku mieszka też nasz narodowy skarb – Tymon Tymański. Odwiedzanie go jest dla mnie zawsze ważnym przeżyciem artystyczno-duchowym. Za zgodą Maestro umieszczam więc nagraną przeze mnie dzisiaj (i wykonaną przez Tymona na moją prośbę) jego najnowszą piosenkę „Zenon Martyniuk”. Piosenkę, której znakomity jak zawsze tekst uświadamia mi, że są w tym mieście  ludzie (nawet całkiem niemało), myślący w tę samą co ja stronę. Budujące!

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Hel yeah, czyli kilka słów o dyscyplinie oraz o Bibliotece Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”

fot. Bożena Szuj

Jeszcze w czerwcu wybraliśmy się z Partnerem na Hel, gdzie powstała sesja ilustrująca dzisiejszy wpis. Od Chałup przejechaliśmy całkiem spory kawał na rowerach, co było fantastycznym doświadczeniem. Sezon turystyczny jeszcze na szczęście w pełni nie ruszył i mogliśmy się naprawdę nacieszyć tym pięknym miejscem.
Wracanie w jedną z najjaśniejszych nocy wzdłuż brzegu Zatoki Puckiej było niezwykle romantycznym przeżyciem. Niemal całkowita cisza, w której jechaliśmy, była niestety od czasu do czasu przerywana moim soczystym „noż kurwa!”, gdyż po drodze udało mi się zgarnąć rzęsami i resztkami błyszczyku z ust większość świeżych pajęczyn, co wspominam już z mniejszym rozrzewnieniem. Ale fakt faktem – było magicznie.

fot. Bożena Szuj

Lipiec w skrócie

fot. Bożena Szuj

Po emocjonującym maju i wyczerpującym psychicznie czerwcu nastał zdecydowanie spokojniejszy lipiec. Weszłam w niego z umową (na dwa najbliższe miesiące) o pracę w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. O pracę u najmądrzejszego i najwspanialszego Szefa, jakiego kiedykolwiek miałam, no i przede wszystkim pracę z dziećmi. Do tego jeszcze ostatniego dnia czerwca przyjechał do nas Kochi – opisywany już rok temu piesek mojej warszawskiej przyjaciółki – i został do samego końca lipca. Rozstanie oczywiście rozdarło nam serca, ale cofnijmy się na razie do początku lipca. Upragniona praca od poniedziałku do piątku z wolnymi weekendami i przemiłą atmosferą. Taka, w której widziałam głęboki sens (i jeszcze dodatkowo nikt mnie nie okradał!). To było jak sen. „A jednak da się”, powtarzałam sobie. „A jednak to wszystko, co sobie wymarzyłam i do czego dążyłam, okazało się realne”. Napełniłam się niesamowitym wewnętrznym spokojem. Ponieważ pracowałam tylko na pół etatu, mogłam więcej czasu poświęcić psu. A ten, bez względu na to, czy wracałam po pięciu godzinach nieobecności (dojazdy na odległe Stogi zabierały trochę czasu), czy po kwadransie spędzonym w sklepie, cieszył się tak, jak byśmy się nie widzieli całe lata. Szaleństwo! Okazywał obsesyjną, wręcz rozpaczliwą radość, która rozkładała mnie na łopatki. Zresztą nie tylko w przenośni, bo nasze przywitania zawsze kończyły się wspólnym runięciem na łóżko. W pracy z kolei bardzo szybko zjednałam sobie dzieci i te również zaczęły wtulać się we mnie szczęśliwe na powitanie i smutne na pożegnanie, co mnie za każdym razem rozczulało.
Reasumując, lipiec dał mi odsapnąć od dramatów świata, którego nie uważam za swój (zachłanność na pieniądze, zależność od osób, które – gdyby nie konieczność zarobku – nigdy nie znalazłyby się w gronie moich nawet najdalszych znajomych). Pomógł mi się też skupić na rzeczach naprawdę ważnych. Dostałam pracę, której atrakcyjność z pewnością nie tkwi w wysokości zarobków. Co jest zresztą fantastycznym odsiewem osób przypadkowych. Choć z różnych powodów zespół zdążył się kilka razy zmienić, zawsze łączyło go jedno – szczere powołanie do pracy z dziećmi, podejście do nich i autentyczna troska, by pokazać im, że można porozumiewać się bez przemocy.

fot. Bożena Szuj

Świetlica Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”

fot. Bożena Szuj

Gdzie tak naprawdę pracuję i co ma świetlica do biblioteki? Otóż Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” zapoczątkował prywatny księgozbiór mojego wspaniałego Szefa Jana Urbanika, o którym wspominałam już we wpisie „Mięta do rewolucji”. Dziś – wzięty pod skrzydła specjalnie utworzonego stowarzyszenia – zbiór liczy trzydzieści jeden tysięcy książek! Pierwotnym planem Jana było otworzenie na emeryturze antykwariatu, lecz po przyjrzeniu się swojej kolekcji zauważył, że jej siła tkwi nie tylko w merytorycznej wartości każdej z książek, ale przede wszystkim w spójnej całości, jaką razem tworzą. Całości, którą „szkoda byłoby rozpirzyć”. Tak powstała biblioteka społeczna

bez ani jednego kryminału i ani jednego romansu,

jak oznajmił mi z wielką dumą Jan podczas naszego pierwszego spotkania. Swoją drogą zbiór zapiera dech w piersiach. Najwięcej znajdziemy tu dzienników, pamiętników i listów oraz biografii. Drugim co do wielkości potężnym działem jest psychologia, edukacja, wychowanie i szkoła. Trzecim – nauka i technika, czwartym socjologia, a piątym malarstwo, architektura i sztuka. Imponuje też zbiór z zakresu religioznawstwa oraz moja ukochana filozofia.
Biblioteka nie jest jednak miejscem nastawionym wyłącznie na nałogowych czytelników, bibliofili i osoby poszukujące konkretnych tytułów, a zamkniętym na innych. Od jej powstania (czyli przeszło szesnastu lat) odbyło się tu już ponad siedemset koncertów! Miłośnicy kryminałów i romansów mogą je kupić w cenach (wahających się od złotówki do piętnastu złotych), wspierając tym samym to niezwykłe miejsce, które wyprzedaje przynoszone doń książki przypadkowe. Mieszkańcy Stogów (oraz przyjezdni) mogą skorzystać też w Bibliotece z „przysług sąsiedzkich”, czyli kserowania, skanowania, a nawet faksowania za symboliczną opłatą, która również pomaga Bibliotece się utrzymać. Jest tu kilka stanowisk komputerowych, z których można odpłatnie skorzystać, na zasadzie dawnych kafejek internetowych. Jednak w dobie smartfonów mało kto jest tym zainteresowany. Komputery służą więc przede wszystkim dzieciom (dla których zresztą zostały zakupione), bo w rozbudowanym, składającym się z kilku sporych pomieszczeń budynku biblioteki jest też świetlica dla nich. Przychodzą tu w wakacje. Podczas trwania roku szkolnego mogą przychodzić po szkole, albo na wagary, bo nikt ich tu z tego nie rozlicza. Świetlica jest miejscem, w którym mają czuć się dobrze. Do ich dyspozycji oprócz komputerów (w limitowanym czasie) pozostaje mnóstwo puzzli, gier (nie tylko planszowych), zabawek, rozstawiany codziennie na zewnątrz stół do ping-ponga i rozwieszana na gałęzi rozłożystej brzozy huśtawka. Mogą też korzystać ze sporej sali sportowo-muzycznej, w której można poszaleć na materacu oraz pouczyć się gry na fortepianie i perkusji. Do niedawna nie miały tylko opiekującej się nimi w pełnym wymiarze godzin załogi. Zmienił to hojny sponsor – Baltic Hub Container Terminal Sp. z o.o., dzięki któremu trwał w czerwcu nabór do pracy w świetlicy i dzięki któremu (nie bez pewnych zawirowań) udało mi się dostać w tym niesamowitym miejscu pół etatu na lipiec i sierpień.

fot. Bożena Szuj

„Łapcie dzieci i dawajcie im skrzydła”

fot. Bożena Szuj

Jedyną wskazówką, którą dostaliśmy od Jana (opiekujemy się dziećmi obecnie we trójkę) była ta, że

łapiemy dzieci i dajemy im skrzydła.

Absolutna swoboda i nasza, i dzieci. Mamy obserwować i szukać rozwiązań, które będą niekoniecznie efektowne, ale koniecznie efektywne. Przy pełnej świadomości, że efektów nie zobaczymy nigdy (bo będą widoczne dopiero za kilka lat, jeśli w ogóle), kroczyliśmy po omacku, sprawdzając, co działa, a co nie działa. Nieprzekraczalną granicą był opór dzieci. Nieprzekraczalną granicą dla wszystkich. Względem wszystkich. Oznacza to zarówno nieustanne powtarzanie dzieciom, że jeśli inne dzieci czegoś nie chcą, to tego nie robimy „bo my chcemy”, jak i umiejętność odpuszczania, kiedy dziecko wyraźnie komunikuje, że nie chce, żeby teraz mu czytać, nie chce uczestniczyć w zajęciach plastycznych czy muzycznych. I ta umiejętność odpuszczania – zarówno zresztą wobec dzieci, jak i dorosłych – stanowi dla wielu ludzi gigantyczny problem. A jest w zdrowych relacjach kluczowa.
Naszą rolą było dawanie przykładu, bycie ciepłym i empatycznym. Stawianie – kiedy trzeba – zdrowych granic i przekazanie dzieciom werbalnie i niewerbalnej prostej prawdy:

najważniejsze jest Twoje szczęście – naucz się osiągać je tak, żeby w żaden sposób nie krzywdzić i nie ranić innych ludzi.

fot. Bożena Szuj

Dyscyplina

fot. Bożena Szuj

Tak więc tematem przewodnim lipca stało się dla mnie zagadnienie dyscypliny. Z jednej strony miałam w domu przesłodkiego i przekochanego, ale znerwicowanego, przebodźcowanego, nieprzewidywalnego psa (takiego, który ciągnie na spacerach, oszczekuje przypadkowe osoby, a na niektóre nawet rzuca się z zębami), a z drugiej gromadę dzieci w przedziale wiekowym 5 – 13, które czasem walczyły ze sobą o dominację w sposób, na który nie mogliśmy się zgodzić, bo był krzywdzący dla innych. Pamiętam, jak jechaliśmy z Kochim samochodem. Ja siedziałam z nim z tyłu, a on zaczął lizać szybę. Odsunęłam go, tłumacząc mu, jak człowiekowi – którym przecież nie jest – dlaczego lizanie szyby jest niewskazane i wtedy sobie uświadomiłam, że dokładnie ten sam monolog raz już wygłaszałam – tego samego dnia rano podczas świetlicowej wycieczki, kiedy dwóch siedmiolatków zaczęło lizać szybę autobusowej wiaty. Potem liczne podobieństwa sytuacji w domu z pieskiem i w pracy z dziećmi wydały mi się uderzające. Oczywiście inaczej wychowuje się psy, a inaczej dzieci, jednak kluczem i tu, i tu, jest pokazanie właściwych wzorców i bycie w tym konsekwentnym.  Równie ważne wydaje mi się też danie przestrzeni osobie wychowywanej do bycia sobą. Przestrzeni, w której zrozumie, co jest esencją jej prawdziwej natury, a z czego może łatwo zrezygnować.
Nie wydaje mi się, żeby istota notorycznie krytykowana i karcona umiała łatwo znaleźć jakąkolwiek motywację do zmiany, a ta jest konieczna, jeśli zmiana ma być trwała. Owszem, można ją pewnie w jakiś sposób wytresować. (To słowo w kontekście wychowywania dzieci usłyszałam zresztą we wczesnym dzieciństwie w formie bardzo raniącego tekstu, który pozostawił we mnie do dziś odczuwalną bliznę.) Jednak czy na tym nam zależy? Na (zostawiając już psy) tresowanym społeczeństwie? Skutki przemocowego wychowania poprzednich pokoleń wszyscy widzimy w politycznych decyzjach podejmowanych przez większość. Jeśli tolerowaliśmy przemoc naszych rodziców i nauczycieli, przyjmując ją za oczywisty krajobraz naszego dorastania, łatwiej wybierzemy na najwyższe w tym kraju stanowiska głupców przepełnionych nieudolnie skrywaną pogardą do swoich wyborców. Głupców dla własnych małych interesów zmieniających nasz kraj w państwo  totalitarne.
Jeśli w zmienianiu tego społeczeństwa chcemy być efektywni, trzeba zająć się tylko dziećmi, w których jest jedyna nasza nadzieja. Rakiem toczącym nasze społeczeństwo są kompleksy i wypracowana przez kościół nieumiejętność polubienia samego siebie, które jest kluczem do wszystkiego. Inni ludzie są dla nas tylko lustrami. To, co nas w nich drażni, drażni nas w nas samych. Łatwiej jest skupić się na nich, opowiadać (na ogół zresztą osobom trzecim), jak tamci „powinni się zachować”. Zdecydowanie trudniej jest przyjrzeć się temu, co nas w innych triggeruje i dokopać się do odpowiedzi na najtrudniejsze pytanie: dlaczego nas triggeruje? Ta trudna i wymagająca praca nad sobą ma jednak głęboki sens, bo… jest właśnie efektywna. Utyskiwanie na innych nie przynosi żadnych efektów. Nikt od naszego narzekania niczego w sobie nie zmieni. Jednak jeśli z czułością i troską (a nie w pokutnym worku) zrozumiemy, o co nam naprawdę chodzi, jak jesteśmy poranieni, co nam służy, a co nie, będziemy reagować na otaczający nas świat mądrzej. Nie tracąc energii na to, na co nie mamy wpływu i oddając się temu, na co wpływ mamy.
Jak więc jest z tą dyscypliną? Na razie myślę, że możemy ją stosować tylko i wyłącznie w stosunku do samych siebie. Możemy, a nawet powinniśmy od siebie wymagać, rozwijać się, stawiać sobie poprzeczkę coraz wyżej. Nie możemy jednak dyscyplinować innych ludzi, nawet tych najmłodszych, pozostających pod naszą opieką. Wskazanie granic jest konieczne, jak najbardziej. Umawiamy się wspólnie na niektóre zasady, inne narzucamy z góry (jak chociażby zakaz przemocy fizycznej i psychicznej). Ustalamy też konsekwencje, jakie niesie ze sobą nieprzestrzeganie tych zasad. Możemy stać obok, asekurować, pomagać najmłodszym w nieprzekraczaniu granicy, uświadamiać, że się właśnie do niej zbliżają. Nie możemy jednak podejmować za dziecko decyzji, czy istniejącą granicę przekroczyć, czy nie. Łatwo ulec złudzeniu, że dzięki naszej przewadze fizycznej czy możliwości wydania z siebie krzyku, który może małego człowieka przerazić, możemy dziecko do czegokolwiek zmusić. W rzeczywistości nie mamy takiej mocy. I rzecz jasna w sytuacjach zagrożenia życia lub zdrowia trzeba działać szybko i zdecydowanie, jednak większość czujących istot, jeśli są zdrowe, posiada instynkt samozachowawczy i nie trzeba ich długo uczyć, jak uchronić się przed niebezpieczeństwem. (A nawet, jeśli trzeba, można robić to z poszanowaniem ich godności i nietykalności fizycznej.)

fot. Bożena Szuj

Praca z dziećmi

fot. Bożena Szuj

Wszystkim pragnącym znowu mi zarzucić, że „popracowałam w szkole tylko rok, więc co ja tam wiem” lub że nie mam własnych dzieci, więc to piękne teorie bez pokrycia w rzeczywistości, mam do powiedzenia jedno: owszem, pracowałam aż rok w jednej z najbardziej zdegenerowanych, głupich i niebezpiecznych instytucji, jaką jest szkoła. Owszem, nie mam własnych dzieci, być może dzięki czemu mam więcej czasu i energii na zgłębianie wielu pedagogicznych i psychologicznych zagadnień. Jednak nie jestem aż tak oderwana od rzeczywistości, żeby nie rozumieć, że mądre wychowywanie dzieci nie ogranicza się do powiedzenia jednej ważnej rzeczy raz. Dotarcie do dziecka krętymi ścieżkami kroczy. Każdy z nas, świetlicowych opiekunów, powtarza jak mantrę naszym podopiecznym świetlicowe zasady. Z jednej strony stosujemy metodę zdartej płyty (nie można się bić, przepychać, przezywać, grać na komputerze dłużej niż godzinę, itd.), z drugiej obserwujemy, z czym konkretne dziecko ma problem i próbujemy dotrzeć do niego indywidualnie poprzez rozmowę. Bardzo istotne jest nazwanie jego emocji. Czy czuję się co najmniej głupio, kiedy do czerwonego z wściekłości, zaciskającego piąstki, klnącego siedmiolatka, mówię: „widzę, że jesteś bardzo zły”? Tak, bo wiem też, że jest nieprzeciętnie inteligentny i na logikę z pewnością wie, że „jest bardzo zły”. Jednak wierzę, że pokazanie mu w tak kryzysowej i trudnej dla niego sytuacji, że nie jestem jego wrogiem i że rozumiem, co nim targa, może mu w przyszłości pomóc być dla siebie wyrozumiałym i dobrym.
Czy czuję, że poniosłam wychowawczą klęskę, kiedy niecałą minutę po wygłoszeniu do pewnego dziesięciolatka tyrady o tym, że nie możemy dotykać osób, które nie wyrażają na to zgody, on wkłada koledze ołówek do ucha, wszczynając w ten sposób awanturę? Czuję. Ale z drugiej strony wybór, czy mnie posłuchać i dać się przekonać, czy nie, leży po jego stronie. Moim zadaniem jest uświadamiać, nie dopuszczać do momentów krytycznych, a w razie ich nastania przypominać o konsekwencjach niedostosowania się do świetlicowych zasad. Nie ma nic gorszego niż pokrzykiwania i kary. I nic mniej efektywnego. W ten sposób pokazujemy dzieciom tylko własną bezsilność. Tego zresztą uczę dzieci. Że krzyk jest oznaką słabości.
Wszyscy pracownicy świetlicy praktykują i pokazują najmłodszym komunikację bez przemocy. Niektóre dzieci wyrobiły w sobie złe nawyki i psocą, żeby zwrócić na siebie uwagę. Niesamowite jest obserwowanie ich, kiedy oczekują patologicznych zachowań z naszej strony (krzyku, bicia), a dostają… słowa wsparcia:

Jesteś fantastycznym dzieckiem, ale to, co zrobiłeś, było bardzo zasmucające… Pogadamy o tym?

Widzę, że coś się w Tobie dzieje. Opowiesz mi o tym, czy chcesz na razie pobyć sam?

Na takie zachowanie nie możemy się w świetlicy zgodzić, bo rani inne dzieci i nie jest wcale fajne. Opowiedz mi, co się wydarzyło, że się tak zachowałeś.

Niemal zawsze wyciąga im to dywanik spod nóg. I mam głęboką nadzieję, że w przyszłości zaowocuje.
Ponieważ mamy okres wakacyjny, znów internet zalewają durnowate artykuły o tym, że „wszędzie dzieci – w restauracjach dzieci, na wyjazdach dzieci, w pociągach i samolotach dzieci”. I że „są głośno, że biegają, są rozpuszczone, a rodzice nie reagują”. Jestem jak najbardziej za tym, żeby dostępne były zarówno restauracje, jak i hotele, do których dzieci nie są wpuszczane. Tak samo, jak niektóre miejsca mają tzw. strefy ciszy. Jednak przestrzeń publiczna jest dla wszystkich i warto pamiętać, że dzieci po pierwsze mają prawo się w niej pojawiać, a po drugie dopiero się kształtują i rozwijają. Nie mamy wpływu na ich dorosłych, często irytujących nas swoją kulturą osobistą rodziców. Jednak alergiczna reakcja na jakiekolwiek dzieci jest przejawem zdziczenia. I nasze osobiste wybory lub sytuacje (brak chęci lub niemożność posiadania potomstwa) nie ma tu naprawdę nic do rzeczy. Nie musimy decydować się na dziecko, żeby spoczywała na nas odpowiedzialność za małego człowieka. Potrzeba całej wioski aby wychować dziecko, jak głosi słynne powiedzenie. Dzieci, żeby się prawidłowo rozwijać, potrzebują naprawdę wielu różnych dorosłych wzorców. Kogoś, kto je obroni na ulicy, kiedy padną ofiarą przemocy (nawet ze strony własnych rodziców). Kogoś, kto się do nich bezinteresownie uśmiechnie, kiedy coś zbroją, albo zapyta, co się stało, kiedy zobaczy ich zapłakanych. Dzieci (te narodzone!) są naszą polisą na lepsze jutro, ale też przepustką do zrozumienia samych siebie. Nie trzeba pragnąć rodzicielstwa, by zrozumieć potrzebę kontaktu z dziecięcą częścią nas samych. W której nota bene na ogół leży przyczyna wszelkich triggerów, o których pisałam wyżej. A dzieci (wszystkie) są lustrem dokładnie dla naszej dziecięcej części. Postrzeganie więc ich wyłącznie jako odrębnego, niewygodnego, hałaśliwego tworu pozbawionego uczuć i seksualności (mam głębokie przeczucie, że w tym ostatnim kryje się przyczyna wielu problemów) jest dowodem na brak sterapeutyzowania. A to jest niezbędne, żebyśmy – jako społeczeństwo – ruszyli z niebezpiecznego miejsca, w jakim się znaleźliśmy.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser, trochę w ramach żartu, łączę słodką landrynkę Janet Jackson.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Oppenheimer”

scenariusz: Christopher Nolan
reżyseria: Christopher Nolan
gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: USA, Wielka Brytania
rok powstania: 2023

pełny opis filmu wraz z obsadą

Już od dawna unikam chodzenia do kina. Większość filmów prędzej czy później jest dostępna online i można ją obejrzeć w zaciszu własnego domu bez konieczności słuchania (i wąchania) jedzenia obcych osób, czy narażania się na ogłupianie milionem idiotycznych reklam. Tego lata zrobiłam jednak nie jeden, ale dwa – całkiem oczywiste – wyjątki! Na opisywaną wcześniej uroczą „Barbie” wybrałam się do niepozornego kina studyjnego, w którym czułam się niespodziewanie dobrze. W przypadku „Oppenheimera” nie udało się niestety uniknąć multipleksu, ale dla tego filmu zdecydowanie warto było opuścić swoją strefę komfortu. Nawet na trzy godziny. (Prawie cztery… z reklamami i zapowiedziami.) Najnowsze dzieło Christophera Nolana – przejmująca biografia Roberta Oppenheimera – to prawdziwa uczta.

Scenariusz filmu oparty został na nagrodzonej Pulitzerem książce „Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej Kaia Birda i Martina J. Sherwina.

Wikipedia

Jedną z wielu mocnych stron „Oppenheimera” jest znakomita obsada: hipnotyzujący i zjawiskowy Cillian Murphy (w tytułowej roli), od którego nie da się oderwać oczu, doskonały Robert Downey Jr. (jako Lewis Strauss), przekonujący Matt Damon (jako Leslie Groves) czy – pojawiający się w epizodzie, ale jak zawsze fenomenalny – Gary Oldman (jako Harry S. Truman). Już od pierwszych obrazów i dźwięków byłam przejęta. (Doskonała muzyka Ludwiga Göranssona nie jest tylko tłem – ona odczuwalnie współtworzy ten film.) Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że niezrozumiała mieszanina zachwytu, wzruszenia, niepewności, lęku i niepokoju będzie mi towarzyszyć do samego końca seansu. Choć tak naprawdę o wiele, wiele dłużej. Jako osoba, która odczuwa spory dysonans między swoim rozbudowanym życiem wewnętrznym i niedotrzymującym mu kroku – więc ciągle rozczarowującym – życiem „zewnętrznym”, bardzo lubię filmy, w których reżyser pochyla się również nad tym pierwszym. Kiedy nie opowiada w sposób suchy historii widzianej oczami osób, które bohatera otaczają, lecz zanurza się w umyśle postaci, którą przedstawia. I kiedy robi to nie tylko za pomocą muzyki, ale też obrazów, zniekształceń, zakrzywień rzeczywistości. Może dlatego tak mocno mnie poruszyły pierwsze sceny – poznajemy projekcje pracującego na najwyższych obrotach pięknego, genialnego, niesamowitego mózgu. Mózgu owładniętego obsesyjnymi myślami o budowie Wszechświata. Mózgu innego od pozostałych, więc też działającego nieco inaczej. Nolan powoli odkrywa przed nami pełną sprzeczności, nieoczywistą, fascynującą postać Roberta Oppenheimera. Odsłania przed nami jej kolejne warstwy (skacząc przy tym w czasie). Zachwycająca delikatność i wrażliwość, niesłychana naiwność, równocześnie częsty problem z empatią, chłód, dystans i nieugiętość, niepewność siebie granicząca czasem z… – o ironio! – arogancją, zadziwiająca lojalność wobec jednych przy kompletnym braku lojalności wobec drugich to tylko część obrazu głównego bohatera wyłaniającego się z filmu. Nolan na szczęście wstrzymuje się od jakiejkolwiek oceny. Nie znajdziemy tu prostej (lub dyskretnie przemyconej) odpowiedzi na pytanie, czy Oppenheimer był dobry czy zły. Myślę, że przy tak mocnej historii, jak biografia człowieka, który opracował pierwszą na świecie broń atomową można czuć pokusę zanurzenia się w którąś z poniższych dyskusji (lub we wszystkie naraz):

  • czy naukowcy ponoszą moralną odpowiedzialność za to, do czego wykorzystywane są efekty ich pracy
  • czy rozważania natury etycznej mogą zatrzymywać rozwój nauki (lub czy cokolwiek jest w stanie go zatrzymać)
  • czy mamy prawo w obronie życia jednych zabierać je drugim
  • czy dałoby się inaczej, czyli czy naprawdę mamy realny wpływ na tzw. bieg rzeczy, czy go sobie trochę na wyrost przypisujemy
  • czy bycie naukowcem (lub artystą) może nas na chwilę zwolnić z człowieczeństwa, które i tak nas dopadnie w postaci astronomicznego kaca

Nolan się tej pokusie jednak opiera. Idzie dalej i zostawia nas z tym niejednoznacznym obrazem złożonego, niejednoznacznego człowieka. Jedyne, co do czego nie możemy mieć wątpliwości, to geniusz Oppenheimera. Z reszty każdy wyniesie to, co z nim zarezonuje. Nadal jednak nikt z nas nie będzie w stanie „postawić się w sytuacji” wielkiego fizyka po pierwsze dlatego, że żyjemy w innych czasach i już wiemy, „co było potem”. (Początkowo amerykańska bomba atomowa miała wyprzedzić budowaną w tym samym czasie niemiecką. Istniało duże zagrożenie, że Niemcy będą pierwsi, a Oppenheimer jako syn niemieckich Żydów był przerażony perspektywą posiadania takiej broni przez Hitlera.) Po drugie też dlatego, że mózg, jakim dysponował, był wybitny i zmagał się z kompletnie innymi wyzwaniami, niż mózg przeciętny. Po trzecie z kolei dlatego, że dobro i zło wbrew pozorom wcale nie jest jaskrawe i łatwe do wskazania. Każda z trudnych decyzji przedstawionych w filmie miała tak samo dużo rozsądnych argumentów zarówno za, jak i przeciw. Równocześnie skutki każdej źle podjętej mogły okazać się katastrofalne. Na ogół zresztą w przypadku działań wojennych rzadko podejmuje się decyzje dobre dla wszystkich. Sukcesem jednych jest niestety tragedia drugich. Film pobudza nas do refleksji i prowokuje do zadawania sobie wielu pytań. Sam jednak na nie nie odpowiada. Obarcza nas nimi, przygniata i pokazuje, na co zdadzą się łatwe moralizatorskie oceny. Ja po wyjściu z kina pozostałam z poczuciem wspomnianego wyżej astronomicznego kaca. Bo to, co zachwyca, elektryzuje i fascynuje, a mianowicie nieprawdopodobne możliwości ludzkiego umysłu popychającego naukę do przodu, niknie nagle, kiedy uświadomimy sobie, ile osób straciło życie w wyniku eksplozji obydwu bomb. Około 150 tysięcy ofiar w Hiroszimie i Nagasaki to 150 tysięcy tragedii całych rodzin. To pokoleniowe traumy. To w końcu przyszłe ofiary konsekwencji wybuchów. To gigantyczna ingerencja w losy świata, nie tylko z czysto politycznego punktu widzenia. To nieodwracalna zmiana japońskiego społeczeństwa.
Celowo wstrzymuję się od przybliżania fabuły filmu, bo każdy z nas ją przynajmniej oględnie zna. Nie chciałabym też niczego zaspojlerować. Siłą „Oppenheimera” jest to, że skupia się na przedstawianych jednostkach i ich wyjątkowości (większość naukowców, którzy brali udział w powołanym do konstrukcji bomby Projekcie Manhattan pod kierownictwem Oppenheimera zostało później noblistami). Trudno mi też nie zauważyć, że w trwającym trzy godziny filmie przedstawiającym dobrych kilka lat życia Roberta Oppenheimera i jeden z ważniejszych, historycznie przełomowych momentów, poznajemy świat… niekompletny; niemal całkowicie pozbawiony kobiet. Przez ekran przewija się kilka razy kochanka głównego bohatera (piękna Florence Pugh jako Jean Tatlock), siłą rzeczy poznajemy też jego późniejszą żonę (Emily Blunt jako Katherine Oppenheimer). Z prędkością światła pojawia się i znika kolejna jego kochanka (Louise Lombard jako Ruth Tolman), podobnie jak dołączająca do Projektu Manhattan Lilli Hornig (w tej roli Olivia Thirlby). I to byłoby na tyle. Teraz pytanie, jak te  c z t e r y  kobiety zostały przedstawione. Trzy z nich miały intymne kontakty z głównym bohaterem, dwie z nich kochał na swój własny sposób – każdą zresztą na inny. Z czwartą z kolei współpracował nad dziełem swojego życia. Tymczasem o tej ostatniej oraz o jednej z kochanek (z którą miał romans od ponoć kilkunastu lat) nie dowiadujemy się absolutnie niczego. Natomiast dwie pozostałe są dla filmu ważne ze względu na swoją polityczną przeszłość. Jean Tatlock ma w sobie nęcący dekadencki urok kochanki, z którą możliwa jest tylko miłość niemożliwa, natomiast Katherine Oppenheimer zgrabnie wchodzi w rolę kontrolującej mamusi Roberta. Mamusi, która jest surowa, która każe „wziąć się w garść”, która „dzielnie” z wykrzywioną w wiecznym grymasie twarzą znosi kolejne zdrady w imię… nie wiadomo czego. A właściwie wiadomo, bo już na początku znajomości przyznaje się do słabości typowej dla jednostek obsesyjnie kontrolujących – nie potrafi być sama. Mamusi, która trzyma go przy sobie więzami silniejszymi niż uczucie – poczuciem winy. W dodatku, choć inteligentna, okazuje się zwyczajnie małostkowa i bezrozumna, mając nieuzasadnione pretensje do Edwarda Tellera (w tej roli Benny Safdie) za odważne wyrażenie własnej, odrębnej opinii. W końcu mamusi manipulującej, jak każdy alkoholik pozbawiony wsparcia w walce ze swoim nałogiem.
Tylko teraz czy jest to zarzut do Christophera Nolana? Nie. Myślę, że właśnie wiernie odwzorował rolę kobiety w tamtych czasach. I dopiero to naprawdę przeraża. Nie będę się tu powoływać na test Bechdel-Wallace, którego nie sposób traktować w kategoriach innych niż humorystyczne. Istnieją przecież filmy, których akcja rozgrywa się współcześnie, ale w środowiskach, w których kobiety odgrywają wyłącznie role drugoplanowe (m.in. środowiska mafijne lub ortodoksyjno-religijne). Postulat, by kobiety były obecne w filmie o czasach lub miejscach, w których kobiety były nieobecne, to trochę, jak domaganie się obsady zróżnicowanej etnicznie w filmie poświęconym regionowi etnicznie niezróżnicowanemu. Jednak kiedy przypomnimy sobie chociażby o pojawiającym się w filmie Albercie Einsteinie (w tej roli Tom Conti), który za opracowaną wspólnie z żoną – wybitną fizyczką i matematyczką – Milevą Marić teorię względności dostał nagrodę Nobla, przechodząc do historii jako jedyny jej twórca, może nas ogarnąć bezsilność. Jak wyglądałby świat, gdyby kobietom pozwolono wyjść z cienia? Jak wyglądałby świat, w którym w kwestiach najistotniejszych dano kobietom również dojść do głosu? Czy byłby to nadal świat podrośniętych chłopców bawiących się w próby sił i wojny, w których niestety realnie giną ludzie, w dodatku w gigantycznych, trudnych do pojęcia liczbach? Czy może byłby to świat dyskusji i ujarzmiania wybujałego ego? Naprawdę daleka jestem od wiary w to, że kobiecy świat byłby lepszy od męskiego. Jestem natomiast przekonana, że od świata jednej płci/religii/nacji/orientacji zdecydowanie lepszy jest świat zróżnicowany, pełen wielu sprzecznych nawet punktów widzenia. Taki, w którym kompromis możemy budować na styku wielu światopoglądów, a nie jedynie dwóch skrajnych. Świat nasycony, głęboki, ale też otwarty na inność.

Utopia?

P.S. A na deser łączę dziś wstrząsającą ścieżkę dźwiękową z filmu „Oppenheimer”.

fot. Zofia Mossakowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to