Smalec wegetariański z jabłkiem

fot. Marianna Patkowska

Po raz pierwszy w historii oczu nNi postanowiłam opublikować przepis kulinarny bezpośrednio na tym blogu, a nie – jak do tej pory – na swoim drugim, kulinarnym (i niestety mocno ostatnio przez siebie zaniedbanym) blogu Jednopalnikowa.
Dotychczas przepisy stamtąd linkowałam tu. Od dziś wprowadzam nową, dwublogową formułę – przepis znajdziecie i tu, i tam 😉

Od stycznia tego roku nie jem mięsa, a ściślej – przeszłam na pescowegetarianizm, czyli z mięs pozostawiłam w swoim jadłospisie tylko ryby i owoce morza. Ograniczałam spożycie mięsa już od dłuższego czasu, przede wszystkim ze względu na szkodliwy wpływ jego produkcji na środowisko, jednak radykalna decyzja została podjęta z najniższych, przyznaję, pobudek. Zrobiłam to mianowicie na złość komuś. Miałam wrażenie, że czuje się ode mnie lepszy, dlatego że nie je mięsa, więc zadałam sobie pytanie kluczowe:

JA nie dam rady?

– pytanie kluczowe, które sobie zadałam

I z dnia na dzień odstawiłam mięso czerwone i drób. Potem okazało się zresztą, że moje wyjściowe założenie wobec tego kogoś było mylne, jednak… polubiłam swoją dietę. Nie będę oczywiście ukrywać, że nie mam czasami ochoty na tatara czy golonkę i że wcale nie skręca mnie z rozpaczy na samą myśl o tym, że już nigdy w życiu ich nie zjem. Jednak na razie doskonale daję sobie radę.
Nadal jestem zdania, że w przyrodzie silniejsze jednostki zjadają słabsze i że fakt, że ktoś jest naszym przyjacielem nie jest jeszcze wystarczającym powodem, żeby go nie skonsumować. Muszę się jednak przyznać do swojej dotychczasowej ogromnej niestety ignorancji i niewiedzy w kwestii samego przemysłu związanego z produkcją mięsa i barbarzyńskich warunków, na jakie człowiek skazuje w nim zwierzęta. Dieta oraz zanurzenie się w ten temat na pewno zmieniły moją optykę.

Oczywiście zawsze zdarzy się jakiś durnowaty komentarz. (Jeśli usłyszycie „świetny żart”, że od niejedzenia mięsa mężczyznom w szafach pojawiają się rurki, pamiętajcie, że to już nie tylko żart z brodą, ale też z wielkim, sumiastym januszowym wąsem). Najczęściej jednak rodacy zmieniają się masowo w ekspertów z zakresu językoznawstwa (nic nie cieszy mnie bardziej niż samozwańczy specjalista z mojej dziedziny), wyśmiewając nazwy typowo mięsnych dań, których używa się w odniesieniu do ich wegetariańskich wersji (np. kotlet sojowy, pasztet warzywny czy właśnie smalec wegetariański). Najrzetelniej wyjaśnia to zagadnienie profesor Katarzyna Kłosińska (prywatnie żona profesora Krzysztofa Kłosińskiego, mojego promotora) TUTAJ. Innych uciążliwości bycia pescowegetarianinem nie dostrzegam. Nawet na tak głębokiej prowincji, na jakiej przyszło mi żyć, przejście na taką dietę nie jest najmniejszym problemem, zarówno jeśli chodzi o kwestię dostępności produktów w sklepach, jak i karcie menu każdej restauracji.

fot. Marianna Patkowska

Niejedzenie mięsa wyzwoliło we mnie podczas gotowania kolejne, nieznane dotąd pokłady kreatywności. Szukanie znanych smaków i faktur, mając do dyspozycji kompletnie inne niż do tej pory środki, to fantastyczne wyzwanie! Wegetariański smalec, który wymyśliłam, przerósł moje oczekiwania. Polecam go również mięsożercom! 😉

SKŁADNIKI:

– 2 łyżki oleju kokosowego
– 2 łyżki oleju lnianego
– 2 łyżki Oleju Kujawskiego z rozmarynem, oregano i bazylią
– łyżeczka zmielonej kozieradki

– łyżeczka zmielonej papryki wędzonej*
– łyżeczka suszonego majeranku
– kilka listków roztartego świeżego lubczyku
– łyżka sosu sojowego
– szczypta soli (w razie potrzeby)
– średnia pokrojona w kostkę cebula
– pół obranego i pokrojonego w kostkę dobrego jabłka

*Wędzona papryka dodaje aromatu i pięknego koloru, ale z powodzeniem możemy też jej dodanie pominąć (wtedy nasza potrawa będzie bardziej przypominać tradycyjny smalec z jabłkiem).

PRZYGOTOWANIE:

Wszystkie oleje podgrzać na wolnym ogniu w rondelku. Dodawać po kolei pozostałe składniki, cały czas mieszając. Dusić, aż cebula stanie się miękka (ok. 10 – 15 minut). Przelać do szklanego lub ceramicznego naczynia. Odstawić do wystygnięcia, a potem włożyć do lodówki.
Tradycyjnie polecam przygotowanie naszego smalcu dzień przed planowanym podaniem 😉

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę garść soczystych słodkich owoców 🍒 🍉 🍌

Jak odczuwać smutek, nie będąc smutnym

fot. Marianna Patkowska

Kobieta mojego życia, czyli – jak już wie pewnie każdy mój stały Czytelnik – cudowna, wspaniała, oszałamiająca, jedyna w swoim nNajpiękniejszym rodzaju Laurie Anderson, w jednym z wywiadów tak wyjaśniła piękną i głęboko filozoficzną, choć zagadkową, kwestię ze swojego filmu „Serce psa”:

Mój buddyjski nauczyciel powiedział mi: „powinnaś wyćwiczyć odczuwanie smutku bez bycia smutną”. Co oznacza tak naprawdę, że jest wiele smutnych rzeczy na świecie i jeśli będziesz udawać, że ich nie ma, one przyjdą i cię znajdą, a potem dorwą. Ta koncepcja zakłada więc, że trzeba je dostrzec, przyjrzeć się im i stwierdzić: „ok, smutne”, ale jeszcze ważniejsze jest to, żeby… się nimi nie zasmucić. Nie stać się smutnym. Wszystko sprowadza się do tego, po co tu jesteśmy. A jesteśmy tu po to, żeby mieć bardzo, bardzo, BARDZO dobry czas. To jest powód naszego istnienia. Spróbuj tego dokonać. Mój nauczyciel naprawdę poważnie podchodzi do tego zagadnienia.

–  Laurie Anderson, DP/30: Heart of a Dog

(Tłumaczenie moje, więc chropawe – z góry za nie przepraszam i oczywiście polecam wysłuchanie podlinkowanego oryginału.)

Te słowa dochodziły do mnie bardzo długo, zakładając, że w ogóle już do mnie doszły (być może jeszcze są w drodze). To jedno z tych niezwykle trudnych buddyjskich założeń, które sprawiają wrażenie świadomego odczłowieczania się. Mnie akurat zachwyca idea pracy nad sobą, bo w otaczającym chaosie zakłada jakąkolwiek naszą sprawczość. Jako osoba, która ma pewną potrzebę kontrolowania świata, mogę dać jej upust, skupiając się na swoich własnych emocjach. Ma to większy sens niż próba zawładnięcia rzeczywistością dlatego, że o ile ta po prostu nie daje się kontrolować, o tyle samych siebie możemy – jeśli włożymy w to wystarczająco dużo pracy – kształtować i zmieniać w swoje lepsze wersje z powodzeniem.
Czy nieprzyjmowanie smutku całkowicie do siebie nie jest rodzajem bezduszności? Część osób na pewno wybierze taką interpretację. Wszystko okaże się jednak łatwiejsze, jeśli zrozumiemy, że rzeczywiście celem naszego istnienia jest bycie szczęśliwym. I nie chodzi tu o hedonizm, tylko prawdziwą, głęboką miłość do siebie samego, która jest jedynym źródłem szczęścia i zakłada brak świadomego ranienia innych. To zresztą logiczne – najbardziej ranią osoby, które nie umieją pokochać samych siebie.
Łatwo jest wpaść w pułapkę dążenia do czystego „altruizmu”, choć ten tak naprawdę nie istnieje. Żeby została zachowana w przyrodzie równowaga, dając, oczekujemy czegoś w zamian. Nie ma w tym nic złego. To oczywiście niekoniecznie są korzyści materialne. Czasem wystarczy nam uśmiech żebraka, któremu damy jałmużnę, czasem świadomość, że spełniając dobry uczynek, możemy myśleć o sobie dobrze. Dlaczego przekonanie o braku tej wymiany uważam za pułapkę? Otóż dlatego, że „dobry” altruizm jest przeciwstawiany złemu egoizmowi, a temu najłatwiej przypisać, straszliwie zresztą niesprawiedliwie, każdy wybór siebie (czyli objaw zdrowej miłości własnej). Reasumując, często nęci nas nieistniejący altruizm, bo daje nam złudzenie bycia dobrymi ludźmi. W końcu po przeciwnej stronie barykady jest rzeczywiście naganny moralnie egoizm. Tymczasem prawda leży w ogóle gdzie indziej. W spoczywającym na każdym z nas obowiązku jak najlepszego zaopiekowania się sobą samym (co na ogół skutkuje zresztą pomnażaniem dobra we Wszechświecie).
Jeśli jednak, mimo wszelkich trudności, zrozumiemy, że źródło naszego szczęścia – które stanowi sens istnienia – tkwi w nas i tylko my, poprzez miłość, możemy je sobie dać, stanie się dla nas jasne także to, że bycie smutnym nie pomaga nam w dążeniu do szczęścia. Jak to pogodzić z empatią? Na pewno nie ucieczką przed tym, co trudne i ciężkie. Kiedy staniemy w najbardziej bolesnej prawdzie, nawet będąc chorobliwie wręcz empatycznymi prawopółkulowcami, mamy zawsze wybór sposobu, w jaki pozwolimy danej prawdzie na nas wpłynąć. Idea, o której wspomina Laurie Anderson jest taka, żeby patrzeć na świat szeroko otwartymi oczami i nazywać po imieniu rzeczy, które są przytłaczające, trudne i do cna smutne, równocześnie stawiając granice swoim galopującym emocjom. To trochę jak stanie na samym skraju przepaści, czując, że spadlibyśmy, gdyby nie niewidzialna ręka, mocno nas przytrzymująca. Możemy przyglądać się wszystkiemu, co dzieje się na dole, ale… jesteśmy bezpieczni. Ta ręka to nasza własna siła woli. Wybierzmy bycie szczęśliwym.

fot. Marianna Patkowska

„Kraina miodu”

reżyseria: Tamara Kotevska,
Ljubomir Stefanov

gatunek: dokument
produkcja: Republika Macedonii Północnej
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: Honeyland
pełny opis filmu wraz z obsadą

Jako Greczynka z wyboru serca i lokalna patriotka prawdziwej (czyli greckiej) Macedonii, mam – wraz z resztą Greków – ogromny żal do kraju, który bez pardonu przez wiele lat próbował zawłaszczać nie tylko grecką nazwę, ale też sporą część greckiej historii. Jednak już od ponad roku, od kiedy oba kraje podpisały porozumienie, a drugi z nich oficjalnie zmienił swoją (stanowiącą kość niezgody) nazwę, trzeba wznosić się ponad dawne konflikty. Z takim więc nastawieniem wybrałam się do kina na „Krainę miodu”, pełna nadziei na piękny, poetycki dokument zobrazowany dość dobrze znanymi, cudownymi krajobrazami. Po niecałych dwóch godzinach oglądania zjawiskowo brzydkich ludzi w brudnych ubraniach, żyjących w nędzy, niezdradzających żadnych oznak bogatego życia wewnętrznego i zajmujących się pszczelarstwem (bardzo przepraszam za spoiler filmu), poczułam jak wszystkie moje dotychczasowe oraz przyszłe grzechy zostały odpuszczone.
Pszczelarstwo, jak by nie było w swoim założeniu fascynujące, jak również mało zaskakująca konstatacja, że większe pieniądze stoją za mniej ekologicznym (a także etycznym) wydobywaniem miodu, to wciąż za mało na długometrażowy film.

ZWIASTUN:

Epidemia głupoty

fot. Marianna Patkowska

Nastał dla nas wszystkich dosyć trudny czas. Bardzo się pilnuję, żeby nie popadać z tego powodu (i innych, które mi się trochę nawarstwiły) w histerię i nie poddawać się załamaniom, do których jako osoba depresyjna i cyklotymiczna mam naturalną skłonność. Na świecie szaleje wirus – zdarzało się, choć nigdy aż tak. Nie musi zbierać śmiertelnego żniwa na ogromną skalę, jeśli zastosuje się nadzwyczajne środki ostrożności – przede wszystkim niewychodzenie z domu. Żeby to zrozumieć, wystarczy przyjrzeć się uważnie, jak z tym problemem poradziły sobie np. Chiny (gorąco polecam śledzenie videobloga i m.in. relacji z Szanghaju zamieszkałej tam Weroniki Truszczyńskiej), a jak Włochy…
Przymusowa izolacja i to, że cały świat zamarł nie są komfortowe – mimo że część z nas próbuje zaklinać rzeczywistość, nie oszukujmy się, że jest inaczej. Świadomość, że nie ma miejsca, którego ta sytuacja nie dotknęła, może przytłaczać. Niektórym z nas utrata zarobków i wizja nieprędkiego powrotu do pracy może odbierać nadzieję.
Z drugiej strony – choć naprawdę nie chcę trywializować – ostatecznie w porównaniu do innej kompletnie przerażającej i niepożądanej przez żadne społeczeństwo sytuacji, czyli znalezienia się w rzeczywistości wojny światowej, perspektywa siedzenia, nawet – jeśli będzie trzeba – kilka tygodni (miesięcy?) w domu i wreszcie porządnego mycia rąk (tragicznie zmarły Rysiek z „Klanu” lubi to!) nie jawi się przecież jako najgorszy możliwy scenariusz.
Błogosławieństwem i równocześnie przekleństwem tego, że wszyscy mamy nadmiar wolnego czasu jest to, że… za dużo myślimy. Nie boję się wirusa (i nie to, że go bagatelizuję – po prostu jeśli nie ma takiej konieczności, nie wychodzę z domu i stosuję się do wszystkich, raczej logicznych przecież, zaleceń) – boję się epidemii głupoty. Cieszy mnie, że w obliczu świata bez szczepionki zamilkli wreszcie przynajmniej antyszczepionkowcy, jednak wszelkie inne teorie spiskowe mają się niestety całkiem dobrze. Łatwiej być odpornym na głupotę innych, pracując, spotykając się z ludźmi podobnymi do nas, zmieniając krajobrazy i otoczenie, niż siedząc w czterech ścianach. Jednak mimo wszystko, pamiętając słowa księdza Hellera o „powiększaniu sumy bezsensu we Wszechświecie”, nie możemy się dawać!
Zagrożenie, z którym się stykamy, jest realne. Rząd – co nie jest zaskoczeniem – nie radzi sobie z sytuacją, skupiając się jak zwykle nie na tym, co trzeba (nie potrzebujemy dziś propagandy, tylko wnikliwego przyjrzenia się koreańskim czy chińskim rozwiązaniom i wdrożenia skutecznego działania). Oddolnie możemy sobie jedynie przekazywać, żeby wychodzić z domu tylko, kiedy to konieczne (np. na zakupy, ze spacerami też na jakiś czas rozsądnie jest się wstrzymać) i nie wpadać w panikę. Choć to łatwo powiedzieć, zachowanie zdrowego balansu między skrajnym optymizmem a defetyzmem wcale nie należy do najprostszych. Jednak… spróbujmy. Umniejszanie problemu zmniejszy naszą czujność, której bardzo teraz potrzebujemy; z kolei masowy strach, to wysyłanie w kosmos energii, która w niczym nam nie pomoże, a może… zaszkodzić. Nie w jakiś magiczny sposób – w sposób jak najbardziej dosłowny. Na ten trudny czas mogę na pewno polecić niezawodną Iyanlę Vanzant, która na każdy dzień kwarantanny przygotowuje dla nas filmik podnoszący na duchu.
Myślę też, że warto spróbować znaleźć pozytywy zaistniałej sytuacji. Ja na przykład cieszę się z tego, że skoro już muszę być uwięziona, jestem uwięziona w pojedynkę. Rodzina jest znakomitym wynalazkiem, ale tylko w rozsądnych dawkach. Nadmiar czasu pozwala nadrobić wszelkie zaległości: od porządkowych, przez kulturalne (czekające w kolejce książki i filmy) po te… w aktywnościach fizycznych(!). Najważniejsza jest chyba świadomość (po którą muszę się czasem – oczywiście elektronicznie – zgłaszać do przyjaciół), że to kiedyś w końcu minie. Na pewno, przeglądając Facebooka, nieustannie cieszy mnie, że ani poczucie humoru, ani niesamowita kreatywność w mojej ulubionej części tego narodu nie giną. Jestem zachwycona inicjatywą „Kultura w kwarantannie”, która z jednej strony spragnione sztuki w dużych dawkach jednostki skutecznie zatrzymuje w domach, a z drugiej uspokaja ich zlęknione i skołatane serca. W końcu życie pozbawione sztuki nawet bez kwarantanny nie ma sensu…

Wszystkich swoich Czytelników serdecznie pozdrawiam i życzę Wam, żebyście – siedząc w domach –  się nie dawali ani panice, ani głupocie. Swoją drogą największą, jaką do tej pory słyszałam była sugestia, że obecna sytuacja to… zmowa koncernów farmaceutycznych! …a przecież powszechnie wiadomo, że koronawirusa wymyślił i wyprodukował Zakład Ubezpieczeń Społecznych! 😉

P.S. Na deser zamieszczam jedyną piosenkę, jaka mi w tym wypadku przychodzi do głowy.

fot. Marianna Patkowska

Granice wolności

fot. Marianna Patkowska

Do napisania tego tekstu przygotowywałam się dość długo – moje przemyślenia i filozofia życiowa zostały poddane pewnej próbie. Otóż… wjechała praktyka. Musiałam sobie odpowiedzieć na pytanie, czy ufam bardziej swojemu mózgowi, z którym jestem w naprawdę świetnej relacji, czy jednak ego, za którym po pierwsze nie bardzo przepadam, a po drugie którego za dobrze nie znam. Wybór, na logikę, wydał mi się oczywisty. W rzeczywistości ego, nawet jeśli dopuścimy je do głosu zaledwie w pięciu procentach, jest niesamowicie krzykliwe i histeryczne. Robi hałas na ogół wtedy, kiedy ten jest najmniej potrzebny do rozwiązania danego problemu (wbrew pozorom każdy da się rozwiązać). Postanowiłam więc wybrać rozum oraz – tak, to może okazać się zaskoczeniem! – od niedawna współpracujące z nim serce.

fot. Marianna Patkowska

Mocno wierzę w to, że miłość jest dawaniem wolności. I nie mam tu na myśli banałów typu jeśli kochasz, to nie kontrolujesz – to oczywistość. Co jednak, kiedy danie wolności oznacza w danej sytuacji gotowość do rezygnacji z relacji z kimś, kto jest całym naszym światem? Odpowiedzią cisnącą mi się od razu na usta jest ta, że nikt poza nami samymi nie powinien nigdy stać się całym naszym światem. Ale jeśli poczujemy, że spotkaliśmy tę jedyną, pisaną nam osobę i jesteśmy tego absolutnie pewni? Jak pogodzić uczucia z dawaniem wolności, kiedy odczujemy między nimi konflikt? Otóż… nie poczujemy konfliktu.
Piszę to z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa. Chęć posiadania partnera na własność jest wstrętna, ale równocześnie bardzo ludzka. Bywam – jak każdy – jej ofiarą. Podobnie jednak jak z ego, nie dopuszczam jej do głosu, bo uważam, że doradza źle. Powołam się po raz kolejny na piosenkę Indii.Arie „The Truth”, która najpiękniej opisuje idealny związek oparty na prawdziwej, zdrowej miłości i fragment, który jest chyba najtrudniejszy:

If he ever left me I wouldn’t even be sad, no
‘Cause there’s a blessing in every lesson
And I’m glad that I know him at all

„The Truth” India.Arie

fot. Marianna Patkowska

Jak można „nie być nawet smutnym”, kiedy opuści nas ukochana osoba? Nie da się nie być. Da się jednak widzieć we wszystkim lekcję i podchodzić do niej z pokorą. Ludzie pojawiają się w naszych życiach z jakichś powodów i rzadko kiedy chodzi o nich samych; najczęściej chodzi o nas. Czegoś się o sobie dowiadujemy. Pytanie, co z tą wiedzą zrobimy. Może się okazać, że dowiemy się, jak bardzo zależy nam na kimś. Jeśli jednak chcemy z nim tak naprawdę cokolwiek zbudować, chciejmy przede wszystkim jego szczęścia. I wierzmy, że jeśli to my jesteśmy jego prawdziwym szczęściem, on pozostanie w naszym życiu na zawsze.
Tu nie chodzi o brak wiary w miłość, lecz – ze względu na nią – umiejętność odpuszczenia swoich korzyści w imię najlepiej pojętego dobra ukochanej osoby. Idealnym związkiem nie jest związek dwóch połówek, lecz dwóch odrębnych, niezależnych od siebie, zdrowych całości, które świadomie, niepowodowane jakimikolwiek zależnościami, poczuciem obowiązku czy winy chcą ze sobą być. Tylko wtedy ma to sens.

P.S. Na deser mogę wrzucić chyba tylko jedną piosenkę.

fot. Marianna Patkowska

10 mężczyzn na 10 marca (kwiecień 2019 – marzec 2020)

Analogicznie do tego, co stało się z umieszczanymi na blogu wpisami z okazji Dnia Kobiet, powstał tu równolegle także cykl związany z Dniem Mężczyzn – przybliżam w nim sylwetki panów, którzy najmocniej na mnie wpłynęli w tym roku.

Spis treści:

  1. Dawid Podsiadło
  2. Tomasz Sekielski
  3. Christopher Ciccone
  4. Stanisław Moniuszko
  5. Paweł Mykietyn
  6. Woody Allen
  7. Józef Patkowski
  8. Jerzy Pobocha
  9. Tymon Tymański
  10. Michał Heller

1. Dawid Podsiadło

O mojej wieloletniej fascynacji Dawidem pisałam już przy okazji recenzji jego płyty „Małomiasteczkowy”.

„I złapałam się na tym, że nie wiem właściwie do końca kiedy (choć przecież już druga płyta coś sygnalizowała, ale…) Dawid… stał się mężczyzną. Niby strasznie banalna to prawda, że „dzieci rosną”, ale uświadomiłam sobie, że już nie ma tamtego zamkniętego w sobie, nieśmiałego chłopaczka o unikalnym głosie, lecz gdzieś w międzyczasie z tego uroczego pąka rozwinął się naprawdę przepiękny wielobarwny kwiat”.

fragment wpisu  „Małomiasteczkowy” Dawid Podsiadło

Teksty (wszystkie tym razem po polsku) niesamowicie zgrały się z sytuacją, w której znalazłam się w tamtym czasie, być może dlatego tak mocno mnie poruszyły i we mnie zapadły.
Dawidzie, dzięki!

2. Tomasz Sekielski

Na samo wspomnienie filmu „Tylko nie mów nikomu” braci Sekielskich mam łzy w oczach. Ogrom zła i ohydy w nim ukazany przeraża, ale też… oczyszcza. Nakręcenie w Polsce dokumentu obnażającego skalę problemu pedofilii w kościele katolickim to akt niezwykłej odwagi. Mnie samo jego omówienie z dziećmi w podstawówce, w której uczyłam, kosztowało utratę pracy, ale z tą wiedzą po raz drugi zrobiłabym to samo bez mrugnięcia okiem.
Rzetelne dziennikarstwo na najwyższym poziomie i uparte docieranie do prawdy, nawet tej najtrudniejszej, to powody, dla których Tomasz Sekielski zyskał mój ogromny, dozgonny szacunek.
Panie Tomaszu, dziękuję!

3. Christopher Ciccone

Cudowne i inspirujące poznanie Madonny, które opisywałam ostatnio, zawdzięczam przede wszystkim jej bratu Christopherowi Ciccone i napisanej przez niego książce.

„Chwytem marketingowym jest nazwanie dzieła nieautoryzowaną biografią Madonny, tymczasem dla mnie jest to przede wszystkim autobiografia jeszcze ciekawszej (choć nie z powodu medialnej charyzmy) osoby – wrażliwego, uroczego i delikatnego Christophera Ciccone”.

– fragment wpisu „Moje życie z Madonną” Christopher Ciccone

Niespodziewanie okazało się też, że przy okazji odkryłam kogoś, kto szybko stał mi się bardzo bliski.
Thank you, Christopher!

4. Stanisław Moniuszko

Ubiegłoroczna edycja Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”, przypadająca na rok moniuszkowski, spowodowała, że po raz pierwszy w życiu ujrzałam Stanisława Moniuszkę w zupełnie innym niż do tej pory świetle. Moniuszko jaki jest, każdy słyszy. Muzyka lekka, łatwa i przyjemna, w dodatku wbita w przyciężkawe polskopatriotyczne opakowanie. Wydawałoby się, że trudno byłoby mi znaleźć coś bardziej odpychającego. Aż… dowiedziałam się o jego dążeniu do rozwiązań nietypowych, poszukiwaniu do swych pieśni prozy nowoczesnej, kreatywnym umyśle.

„Właściwie przez sposób, w jaki Snakowski mówił o Moniuszce (jeszcze nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby ktoś tak go przedstawiał), a potem przez samą doskonałą reżyserię Poutney’a, po raz pierwszy w życiu dostrzegłam w Moniuszce intrygującego kompozytora, który – co było dla mnie szokiem – zwracał ogromną uwagę na to, by teksty, do których pisał swoje pieśni, były autorstwa najbardziej jemu współczesnych, dobrych, „topowych” poetów. (Oczywiście, że część z tych wierszy dziś trąci już myszką, jednak dbałość kompozytora o to wtedy niesamowicie mnie rozczuliła.)”

fragment wpisu „XI Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” (2019)”

Niezależnie od tego, jak dziś brzmią jego kompozycje (a brzmią… miło), nabrałam do niego jakiejś zaskakującej sympatii.
Panie Stanisławie, dziękuję!

5. Paweł Mykietyn

Co do tego, że mój warszawski sąsiad, Paweł Mykietyn, jest kompozytorem wybitnym, nie miałam najmniejszych wątpliwości już od momentu, kiedy usłyszałam jego muzykę po raz pierwszy. Z ogromną sympatią i rosnącym zachwytem śledziłam jego artystyczną karierę. Jednak dopiero podczas wspominanej już wyżej tegorocznej edycji Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”, słuchając II Koncertu wiolonczelowego, uświadomiłam sobie w pełni… jego geniusz, bo już konstrukcja tego utworu jest arcydziełem samym w sobie… Wielkie słowa bywają nadużywane. Staram się być bardzo ostrożna w ich doborze. Tym bardziej czuję wzruszenie, kiedy uświadomię sobie, że tak wyjątkowe osoby są wśród nas (Paweł ciągle zalicza się do grona tzw. kompozytorów żyjących 😉 ) i mogą jeszcze stworzyć tak wiele dobra.
Drogi Pawle, dziękuję!

6. Woody Allen

Woody Allen jest niesamowicie ważnym mężczyzną w moim życiu, który bardzo mocno mnie ukształtował. Cudownie było się przekonać w kinie na filmie „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”, że ciągle jest w doskonałej reżyserskiej formie.
Trudno mi się pogodzić z nagonką, której stał się – a wraz z nim także pamiętniki, których wydanie zostało wstrzymane – ofiarą. Nie napiszę, że z całą pewnością nie molestował swojej pasierbicy, o co jest dziś podejrzewany. Nie wiem tego, podobnie, jak większość łatwo oskarżających go osób. Wierzę jednak w to, że sprawiedliwości powinno się dochodzić w sądzie, a nie w prasie.
Thank you, Woody!

7. Józef Patkowski

W tym roku ukazała się książka o tacie, co było poprzedzone wejściem jej autorki w nasze życie. Efekt tej pracy jest dopiero w drodze do mnie, więc nie mogę się jeszcze o nim wypowiedzieć. Ufam opiniom znajomych, będących w trakcie lektury, że redaktorzy podołali karkołomnemu zadaniu, jakim było zapanowanie nad zatrważającym infantylnością językiem, nadal myśląc – pewnie naiwnie – że lepiej byłoby, gdyby książki po prostu pisały osoby… umiejące pisać.
Bliskość taty czuję często, czasem dużo mocniej i chyba tylko dzięki niej przetrwałam ten naprawdę trudny dla siebie czas.
Dzięki, Tato! ❤️

8. Jerzy Pobocha

Psychiatra sądowy doktor Jerzy Pobocha w pewnym wywiadzie, na który przypadkiem trafiłam, absolutnie mnie zachwycił przede wszystkim wielką kulturą osobistą, doskonałym władaniem słowem i ogromną wiedzą. Szybko weszłam w posiadanie fascynującej książki „Zrozumieć zbrodnię”, do której często zdarza mi się wracać.

„W rozmowie poruszonych zostaje wiele wątków, między innymi: realne i symulowane choroby psychiczne, tajniki i problemy psychiatrii sądowej, psychopatia czy fascynacja złem. Doktor Jerzy Pobocha przywołuje przykłady wielu głośnych spraw z różnych lat (część z nich sam konsultował). Zamieszczana co jakiś czas „prasówka” (cytaty z prasy dotyczące omawianych przypadków) oraz przytaczane fragmenty innych książek są doskonałym zabiegiem pozwalającym czytelnikowi zrozumieć szerszy (od dialogu dwojga specjalistów) kontekst”.

– fragment wpisu „Zrozumieć zbrodnię” Ewa Ornacka

Panie Jerzy, dziękuję!

9. Tymon Tymański

Bardzo niewielu rzeczy się boję. Prawdopodobnie dlatego, że rzadko kiedy wpadam na czas na to, że w ogóle w jakiejś sytuacji mogłabym, a jak to już sobie uzmysłowię, jest zazwyczaj za późno. Jeśli jednak mocniej pogrzebać, wśród swoich nielicznych powodów do strachu znalazłabym: ewentualną utratę zmysłów, wizję świata bez sztuki oraz… Tymona Tymańskiego. Ten ostatni zaskakuje w tym zestawieniu o tyle, że nigdy go osobiście nie poznałam i właściwie nie znam też całej jego twórczości. Dwie dekady temu zachwycił mnie w programie „Muzyka łączy pokolenia”, w którym wykonał jakiś koszmarek z repertuaru Jerzego Połomskiego zupełnie po swojemu. Pamiętam, że bardzo mnie to wtedy poruszyło. Na pewno jest we mnie duży szacunek do jego muzycznych dokonań (zwłaszcza uwielbiam jego magiczny cover „Space Oddity” Bowiego). Równocześnie emanująca z niego energia sprawia, że… kiedy trafię w mediach na jakikolwiek wywiad z nim, dosłownie trzęsę się ze strachu i nie umiem nad tym zapanować.
Pewnie nie urosłoby to do rangi jakiegokolwiek problemu, gdyby nie to, że od początku tego roku, niejako pośrednio, jest obecny w moim życiu dość intensywnie. Co po dwóch miesiącach takiej sytuacji mogę powiedzieć? Że na pewno łatwiej się do niego przyzwyczaić niż do świata bez sztuki…
Dosyć niepewne, ale jednak, dzięki, Tymonie!

10. Michał Heller

Ksiądz profesor Michał Heller zniszczył mój dotychczasowy świat i zbudował go na nowo swoją książką „Moralność myślenia”, a zwłaszcza słowami:

A człowiek głupi nie milczy. Mówi, zwykle mówi wiele, i powiększa sumę bezsensu we Wszechświecie. […] Mowa głupiego udaje Słowo, ale nim nie jest. Jest czymś, co… opiera się racjonalnym wyjaśnieniom. Ale głupota może wcielać się w czyn, a czyn taki nie zostaje natychmiast rozerwany wewnętrzną sprzecznością i wyłączony z istnienia, lecz trwa i produkuje skutki, które głupotę utrwalają na Ziemi.

„Moralność myślenia” Michał Heller, str. 21

Stały się one dla mnie drogowskazem na naprawdę trudnych życiowych zakrętach, wyznaczając mi zupełnie nowe drogi i pomagając w pełnym zintegrowaniu się ze sobą.
Księże Profesorze, dziękuję!

🍍🍍🍍 Wszystkim Panom z okazji Dnia Mężczyzn życzę odwagi, siły i niezachwianej wiary w siebie i swoje wybory. Nigdy i nikomu nie dajcie sobie wmówić, że nie zasługujecie na szczęście! Długo zastanawiałam się, jaką piosenkę Wam dziś zadedykować. Rozważałam moje ukochane i dziko męskie „Le sirene opisywanego tu przeze mnie boskiego  Demetria Stratosa, ale ponieważ ten utwór pojawił się już na blogu, dołączę do życzeń innego wokalnego boga… 🍍🍍🍍

🌻 Wpisy z okazji Dnia Mężczyzn
z poprzednich lat🌻

8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2019 – marzec 2020)

Wpis sprzed dwóch lat „8 kobiet na 8 marca” dosyć nieoczekiwanie (o czym wspominałam w ubiegłorocznym tekście „8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2018 – marzec 2019)”) zapoczątkował związany z Dniem Kobiet cykl, w którym przybliżam sylwetki pań, które najmocniej na mnie w danym roku wpłynęły.

Spis treści:

    1. Mary Kay Ash
    2. Joanna Okuniewska
    3. Anita Lipnicka
    4. Ewa Zgrabczyńska
    5. Madonna
    6. Christel Petitcollin
    7. Olga Tokarczuk
    8. Erykah Badu

1. Mary Kay Ash

Choć różnie to bywa z konsultantkami firmy Mary Kay, do grona których dołączyłam, nie czuję się wyznawczynią jej założycielki, Mary Kay Ash. Mam do niej jednak ogromny szacunek. Założyła firmę, której głównym celem było zapewnienie kobietom dobrych warunków do zawodowego rozwoju i zrównanie ich zarobków z zarobkami mężczyzn w czasach, w których zarabiały o połowę od nich mniej.
Dzięki wejściu w szeregi Mary Kay, poznałam nie tylko znakomite kosmetyki, które uwielbiam i wielokrotnie na blogu opisywałam, ale przede wszystkim cudowne, silne, piękne i niezależne kobiety; każda z nich ma fascynującą historię, wielką życiową mądrość i niewiarygodną energię!
Thank you, Mary! 💅 💄

2. Joanna Okuniewska

Twórczość Asi Okuniewskiej opisywałam niedawno w tekście „W sieci, czyli w co dać się złapać”, wskazując jej cudowny podcast „Ja i moje przyjaciółki idiotki”. Zachwyciła mnie swoją wrażliwością, delikatnością, talentem narratorskim, ogromnym poczuciem humoru, ciepłem i mądrością. Moja idolka, Laurie Anderson – niekwestionowana mistrzyni storytellingu – wszelkim opowiadaczom postawiła poprzeczkę  naprawdę wysoko, przez co niewielu jestem w stanie słuchać, a Asia jednak… skradła moje serce. Piękna Polka, tworząca piękne internetowe treści, mieszkająca w pięknym miejscu, jakim jest Islandia… czy można nie wpaść?
Dzięki, Asiu! 🎙 🎧

3. Anita Lipnicka

Przygotowując się do napisania recenzji najnowszej płyty Anity Lipnickiej „OdNowa”, zagłębiłam się w jej zapomnianą już trochę przez siebie twórczość, a także tę jej część, której nigdy wcześniej nie poznałam. I zachwyciłam się od nowa (choć zachwytem chyba dużo bardziej niż kiedyś świadomym). Nie tylko, tak niestety u tekściarzy rzadkim, autentycznym talentem literackim, ale też niesłychaną wrażliwością i mądrością. Wysłuchałam wielu wywiadów z tą artystką i zwłaszcza jedno wypowiedziane przez nią zdanie kompletnie otworzyło mi oczy i pomogło w wielu sytuacjach, w których znalazłam się niedługo później, mianowicie: „nie da się przejść życia, nikogo nie raniąc”.
Dzięki, Anito! 🎤 🎼

4. Ewa Zgrabczyńska

Poznańskie Zoo zafascynowało mnie już przy pierwszej w nim wizycie przede wszystkim doskonałymi warunkami, jakie zapewnia zwierzętom (zwłaszcza w kontrze do przerażająco mizernego zoo w Krakowie). Potem stałam się wiernym fanem jego facebookowego fanpage’a i ukazujących się na nim smakowitych wpisów (przezabawnych i zawsze nienagannych językowo). Szybko zrozumiałam, że za sukcesem tego miejsca musi stać niesamowita osoba. Tak się rzeczywiście okazało – dyrektor Ewa Zgrabczyńska swoją charyzmą, pozytywną energią i oddaniem zwierzętom nadaje temu miejscu niepowtarzalny klimat.
Pod koniec października 2019 roku cała Polska żyła mrożącą krew w żyłach historią tygrysów, które nielegalnie i w koszmarnych warunkach przewożone z Włoch do rosyjskiego cyrku utknęły w Koroszczynie na granicy Polski z Białorusią (niestety nie wszystkie przeżyły). Ewa Zgrabczyńska bez mrugnięcia okiem w błyskawicznym tempie zorganizowała im nie tylko transport, przyjmując je do swojego zoo (co wymagało przecież dostosowania tego miejsca do nowych, nawet jeśli tylko tymczasowych, lokatorów), ale też zadbała o ich przyszłość, natrafiając po drodze na serię idiotycznych politycznych problemów, które krok po kroku, z gigantyczną determinacją pokonywała.
Pani Ewo, jest Pani niesamowita! Dziękuję! 🐅 ❤️

5. Madonna

Lektura znakomitej książki „Moje życie z Madonną” Christophera Ciccone, brata Madonny, skłoniła mnie do obejrzenia większości dostępnych w internecie wywiadów z gwiazdą i… zakochałam się w jej całkowicie wymykającej się jakimkolwiek szufladkom osobowości.

„Jaki obraz Madonny wyłania się więc z książki jej brata? Bardzo niejednoznaczny (co jest chyba najlepszym dowodem na to, że zarzuty wobec autora są bezpodstawne). Obraz fascynującej, silnej, hipnotyzującej, uwodzicielskiej, piekielnie inteligentnej, zaradnej, wytrwałej, upartej, pewnej siebie, kontrolującej (z biegiem lat coraz bardziej obsesyjnie) kobiety, która miewa momenty całkowitego zwątpienia w siebie, z którymi radzi sobie w bardzo ryzykowny sposób, mianowicie pozując w niegasnącym świetle fleszy. Kobiety, która nie bardzo lubi i nie bardzo umie rozmawiać o uczuciach. Kobiety, która potrafi niewiarygodnie silnie oddziaływać na losy stykających się z nią osób (w tym swojego brata). Kobiety pochodzącej z katolickiego domu, która w wieku pięciu lat straciła matkę – jedno i drugie odcisnęło na niej ogromne piętno. Im jednak bardziej zagłębimy się w lekturze, tym mocniej do nas dojdzie, że na pewnym etapie jej kariery doszła do tej charakterystyki jeszcze jedna cecha – niewiarygodna bezwzględność połączona z kompletnym brakiem wrażliwości. Bezwzględność, która pojawiała się znikąd i potrafiła równie szybko ustąpić pięknym gestom (niektóre jej maile do brata były naprawdę wzruszające)”.

– fragment wpisu „Moje życie z Madonną” Christopher Ciccone

Czas spędzony z nią był dla mnie niesłychanie inspirujący.
Thank you, Madonna!
💪 💃

6. Christel Petitcollin

Francuska autorka Christel Petitcollin przewróciła moje życie do góry nogami już jakiś czas temu, książką „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”.  Jednak dopiero po przeczytaniu jej kontynuacji – „Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” – pojęłam, na ile ważną stała się dla mnie osobą. Jak wyrozumiała, pełna ciepła i miłości mama wzięła mnie (i całe zastępy innych prawopółkulowców) za rękę i przeprowadziła przez meandry tak dla mnie skomplikowanych i nieraz przerażających relacji międzyludzkich, tłumacząc mi przede wszystkim mnie samą, a także różnice między mną a światem, wynikające z moich neurologicznych uwarunkowań.
Merci, Christel! ✍️ 🧠

7. Olga Tokarczuk

Pojawienie się Olgi Tokarczuk w tegorocznym wpisie nie powinno dziwić, choć niestety żyjemy w kraju, w którym zdobycie Nagrody Nobla przez rodaka nie zawsze cieszy wszystkich pozostałych. Proza Tokarczuk urzeka niewiarygodną wrażliwością i delikatnością autorki, a równocześnie jej niespotykaną dbałością o szczegóły. Zostanie laureatem Nagrody Nobla to ogromny sukces na skalę światową i niesamowita nobilitacja (nomen omen zresztą). Trudno sobie wyobrazić większy patriotyzm niż takie posługiwanie słowem pisanym w języku ojczystym, które zostanie zauważone i docenione przez Akademię Szwedzką.
Pani Olgo, proszę przyjąć najszczersze gratulacje! Dziękuję! 🖊 📖

8. Erykah Badu

Tę niesamowitą, kosmiczną (i oszałamiająco piękną) artystkę zawsze podziwiałam, jednak kilka miesięcy temu jedna z jej piosenek absolutnie zawładnęła moim sercem, uzależniając mnie na bardzo długo (właściwie ciągle mi nie przeszło) – mowa o hipnotycznej „I Want You”. Rozczula mnie i wzrusza ta niewiarygodna spójność formy z treścią (puls nadaje jej… bicie serca). To utwór o niesamowitym pragnieniu kogoś, kogo się kocha. Pragnieniu organicznym. Pragnieniu, które rozsadza tamy i z którym nie można już nic innego zrobić, niż tylko… poddać się mu. Pragnieniu, którego nigdy w życiu nie rozumiałam. Nigdy wcześniej…
Thank you, Erykah ! 💞❣️

🌵🌵🌵 Wszystkim Paniom składam najserdecznNiejsze życzenia z okazji Dnia Kobiet! Dołączam do nich kaktusy, żeby przypomnieć Wam Wszystkim o Waszej wyjątkowości. Pamiętajcie, żeby się nigdy do nikogo nie porównywać i szukać swojej siły w sobie – nigdy na zewnątrz, bo tam dzieje się dużo rzeczy, czasem przerażających. To naszą rolą (i obowiązkiem!) jest zadbanie o siebie. Ta siła jest w nas, wystarczy się do niej tylko dokopać. Na deser wrzucam piosenkę „Winna” Agnieszki Chylińskiej, żeby przypomnieć, że każdy nasz wybór, jeśli jest uczciwy i podyktowany sercem, jest dobry. Nawet, jeśli zostaniemy niezrozumiane czy nazwane „winnymi”. Trudno. Przyjmijmy to z pokorą. Siła i prawda jest w nas, nie poza nami. 🌵🌵🌵

💐 Wpisy z okazji Dnia Kobiet
z poprzednich lat: 💐

„Parasite”

scenariusz: Joon-ho Bong, Jin Won Han
reżyseria: Joon-ho Bong
gatunek: dramat
produkcja: Korea Południowa
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: 기생물
pełny opis filmu wraz z obsadą

Po zobaczeniu filmu „Parasite” miałam dość długo bardzo mieszane uczucia. (Nie dlatego, żebym nie lubiła dziwnych filmów, ale powiedzieć, że ten akurat jest „dziwny”, to nic nie powiedzieć.) Z całą pewnością wywarł na mnie ogromne wrażenie, nie byłam jednak pewna (nadal nie jestem), czy mnie zachwycił.
Mówiąc głośno, że nie wiem, czy „Parasite” jest arcydziełem, spotkałam się u bliźnich z dużą potrzebą przekonania mnie, że jest. Prawie doszłam już nawet do wniosku, że nie udźwignę napisania jakiegokolwiek tekstu na ten temat, aż z pomocą przyszła polecona mi video-recenzja Tomasza Raczka, która tak mocno mnie zirytowała (choć – o ironio! – z większością tez Raczka się zgadzam), że aż zmobilizowałam się do poukładania w końcu swoich wrażeń i przelania ich na wirtualny papier.

  • Co mnie w filmie urzekło?

Przede wszystkim ogromna plastyczność, artyzm kadrów (np. sceny, w których bohaterowie chodzą po schodach są zachwycające), bardzo przez większość filmu konsekwentnie prowadzona forma (choć reżyser nawarstwia różne gatunki), doskonale dobrani aktorzy i… język! Nie spotkałam się w żadnej recenzji ze zwróceniem na to uwagi, ale koreański, przez swoje niesamowite brzmienie, również tworzy nastrój filmu. Nie jest co prawda – jak mi się wydawało – językiem tonalnym (jak wietnamski czy tajski), ale posiada akcent toniczny,

czyli duże znaczenie ma to, czy wymówimy dane słowo (lub jego część) ze wznoszącą, czy opadającą intonacją. Nie oznacza to, że w języku są tony!

– blog Językowa siłka

  • Z czym mam w filmie problem?

Ze spójnością. Nie umiem go odczytać jako dzieła totalnego, a to dla mnie w sztuce niesłychanie istotne. Dostrzegam elementy, które bywają rzeczywiście powalające swoją doskonałością, dostrzegam elementy słabsze, dostrzegam konsekwencję prowadzenia narracji, ale nie umiem odebrać tego filmu całościowo. Wychowana przez Davida Lyncha, nie definiuję „spójności” jako konsekwencji w posługiwaniu się czasem, przestrzenią czy nawet losami bohaterów. W każdym jednak, nawet najbardziej odjechanym, filmie amerykańskiego reżysera uderza mnie najpierw całość, a potem niemal każda z części składowych. Podejrzewam, że w tym miejscu odzywa się we mnie potrzeba doskonale skonstruowanej (i tak ważnej również dla mojego taty) kompozycji całości. Czy drażni mnie u Joon-ho Bonga pomieszanie stylów? Nie drażni. Nie w nim widzę problem.

  • Z czym mam problem w recenzji Tomasza Raczka?

Z dosyć ryzykownym założeniem, że możliwa jest tylko jedna dobra interpretacja jakiegokolwiek dzieła i tę zna właśnie recenzent. Raczek co prawda dobrodusznie uspokaja, że mamy jako widzowie pełne prawo uznać ten film za średni, szybko jednak dodaje, że wystawiamy takimi wrażeniami świadectwo jedynie samym sobie. Stawia też (również ryzykowny) znak równości między zrozumieniem filmu a zachwytem nad nim. Tymczasem co z tymi, którzy film zrozumieli i mimo wszystko się nim nie zachwycili? Przyjęłam (i właśnie z tego powodu sięgnęłam do recenzji Tomasza Raczka), że nie interesując się kulturą azjatycką i niestety bardzo mało o niej wiedząc, nie wyłapałam niuansów. Liczyłam, że usłyszę, których. Tymczasem nie dowiedziałam się niczego nowego. Wysłuchałam niemal półgodzinnego wykładu składającego się z samych oczywistości (choć mówionych powoli), po którym rozjaśniło mi się jedynie to, że znajomość kultury azjatyckiej lub stricte koreańskiej nie niesie ze sobą klucza do zrozumienia sedna filmu (choć z pewnością wnosi nowe jakości interpretacyjne).
Dodatkowo nie mogę się pozbyć przekonania, że tłumaczenie odbiorcom, że jakiekolwiek dzieło sztuki jest doskonałe to wejście na minę. Jeśli dzieło okazuje się doskonałe faktycznie, przyznanie mu tego stawia recenzenta w nie najlepszym świetle (nie tylko z powodu wyważania otwartych drzwi, ale też pewnej, choć nie przez wszystkich wyczuwalnej, niestosowności). W odwrotnym wypadku recenzent traci czas (nie tylko swój), który mógłby spożytkować na opowiedzenie o swoich odczuciach i wrażeniach.
Dodatkowo, jeśli krytyk przyznaje sobie prawo do jedynej słusznej interpretacji filmu, dobrze byłoby, żeby tłumacząc jego tytuł, nie popełniał błędu. Zwłaszcza wielokrotnie. „Parasite” to nie „pasożyty”, lecz „pasożyt”. Jeden. W kulturach azjatyckich (i też innych filmach Joon-ho Bonga) rodzina pełni niesamowicie ważną rolę. Rodzina pojmowana jako całość, nie zaś zbieranina poszczególnych jej członków. Rozumiejąc tytuł, łatwo złożymy ze sobą te dwa elementy układanki. W przeciwieństwie do Tomasza Raczka nie wierzę jednak w jedyną słuszną interpretację; myślę jedynie, że warto też taką wziąć pod uwagę.

  • O czym jest ten film?

Fabuły bardzo nie chcę zdradzać. Mówiąc w największym skrócie, mamy do czynienia z dwiema rodzinami: jedną wywodzącą się z koreańskich slumsów i drugą niezwykle zamożną. Ich losy splatają się w dosyć nieoczekiwany sposób. Raczek zwraca uwagę na to, że reżyser ukazuje nierówności społeczne w sposób, który wcale nie jest jaskrawy – widzimy dwa światy, w których nie ma wzajemnej wrogości. Jest nawet pewna doza życzliwości i szacunku (bardziej, powiedziałabym, nawet ze strony rodziny bogatszej). A potem słyszymy:

A jednak nie da się dobrymi intencjami zasypać rowu pomiędzy ludźmi, którzy są w innej sytuacji finansowej, socjalnej, społecznej.

video recenzja Tomasza Raczka

I moje pytanie brzmi następująco: z jakiego powodu mielibyśmy zasypywać ten rów? (Zwłaszcza intencjami…) Oczywiście, że biedny bogatego nie zrozumie i na odwrót. Czy to źle? Postrzeganie nierówności społecznych w kategoriach sprawiedliwości jest w moim odczuciu ogromnym niezrozumieniem istoty życia. Każdy ma do przerobienia jakieś swoje lekcje, a zarówno sukcesy, jak i porażki mają mu pomóc stać się lepszym człowiekiem i być szczęśliwym, jeśli będzie umiał do tego mądrze podejść. Kompletnie bez względu na status społeczny. A może właśnie ma on dla naszego rozwoju znaczenie…

ZWIASTUN:

Jak nie podrywać kobiet

fot. Marianna Patkowska

Wielkimi krokami zbliżają się Walentynki. Postanowiłam z tej okazji wygrzebać ze swojej przepastnej kolekcji doświadczeń damsko-męskich najsmakowitsze kąski i ocalić je od zapomnienia, nadając im formę wpisu ku przestrodze, ale i – jeśli mnie posłuchacie, drodzy Panowie – docelowo również pokrzepieniu serc. Myślę, że Święto Zakochanych to jedna z lepszych okazji do niezrobienia z siebie idioty przed kobietą, która się Wam podoba.

1. Nieogary poszły w las

Wszyscy śmiejemy się z robotników na rusztowaniach, okazujących płci przeciwnej swoją aprobatę gwizdaniem. Osobiście, choć uważam gwizdanie za disco-polo podrywu, umiem dostrzec w nim pewną uczciwość, którą z założenia szanuję. Komunikat jest jasny i prosty. Próżno tu szukać silenia się na poziom, który wyraźnie nie jest nadawcy bliski. Istota najsłabszego podrywu, jakiego byłam adresatką, leżała właśnie w sileniu się na poczucie humoru, którego panu wyraźnie brakowało. Sytuacja miała miejsce na przystanku autobusowym w środku lata. Stałam, mdlejąc z gorąca w koszulce, a pan odważnie wystartował z tekstem:

– Przepraszam, ale… tatuaż pani wystaje!

– najsłabszy podryw, jakiego byłam adresatką

Spojrzałam na niego, nabrałam nawet powietrza, żeby coś odpowiedzieć, ale w trakcie tej czynności uzmysłowiłam sobie, że chyba nie mam jednak siły sformułować żadnej reakcji słownej. Wyszło mi więc coś w stylu niemego:

– Yyyyyyy… albo jednak nie.

– moja niema odpowiedź

Nieustająco fascynuje mnie też ten typ mężczyzn, którzy zerkają w biust kompletnie niedyskretnie. To, że mężczyźni w przeważającej większości zerkają tam względnie dyskretnie i myślą, że nie są na tym przyłapywani, jest faktem. Jako wnikliwy obserwator, wiem doskonale kto i kiedy patrzy w mój dekolt (tak, odwracam głowę całkiem świadomie, żeby Was, drodzy Panowie nie krępować). Istnieje jednak różnica między spoglądaniem ukradkiem (nawet odrobinę nieudolnym) a nachalnym gapieniem się.
Plot twist jest jednak taki, że gdybym tych spojrzeń wcale sobie nie życzyła, chodziłabym w golfach, co zdarza mi się niezmiernie rzadko. Sedno tkwi w dyskrecji.

2. Na chama

Choć trudno w to dziś uwierzyć (zwłaszcza mojej mamie), większość życia miałam niedowagę. Aż tu nagle pewnego lata na Thassos mój metabolizm dostosował się do greckiego tempa, wyraźnie zwalniając. Przybrałam wreszcie te kilka kilogramów, osiągając samiusieńki środek wskaźnika BMI. Nigdy wcześniej nie czułam się tak kobieco, jak wtedy, słysząc zewsząd mnóstwo podbudowujących komplementów.
Pracowałam w tamtym czasie w barze, do którego przychodził pewien Serb. Często mi się przyglądał, uśmiechając się do mnie, ale długo nie zagadywał. (Dziś doceniam sensowność tej decyzji.) Niestety pewnego dnia postanowił się przełamać i zagaił w następujący sposób:

– Hej śliczna, wyglądasz, jakbyś… miała skłonności do tycia.

– zagajenie pewnego Serba

Wznosząc się na wyżyny swojego najbardziej nieskazitelnego brytyjskiego akcentu, odparłam:

– Fuck you.

– moja zwięzła odpowiedź

Dopiero potem dowiedziałam się o istnieniu „techniki” „uwodzenia” zwanej negowaniem. Niedawno przeczytałam, że wyciąganie jej z kontekstu jest niewłaściwe, ale w skrócie chodzi o to, żeby podkopać poczucie własnej wartości u kobiety, a potem je z powrotem odbudować w ten sposób, by ona… łączyła je z tym samym mężczyzną, który niedługo wcześniej je podkopał. Nie dostrzegam tu jakiegoś głębszego sensu (prawdopodobnie byłoby mi łatwiej, gdybym dostrzegała przynajmniej ten płytszy), natomiast kiedy zadaję sobie pytanie inspirowane cytatem z książki księdza Hellera, mianowicie:

Czy to powiększa sumę bezsensu we Wszechświecie?

– pytanie inspirowane „Moralnością myślenia” Michała Hellera

z pobieżnej analizy danych wychodzi mi odpowiedź twierdząca.

3. Opowieści dziwnej treści

Przedziwnym samczym zachowaniem w niektórych środowiskach jest coś, co mój tata określił kiedyś jako „traktowanie kobiety jak spluwaczki”, mianowicie zdradzanie z najbardziej drastycznymi szczegółami tajemnic alkowy ze swojej przeszłości, nie będąc o nie pytanym, w celu… No właśnie, tego do tej pory nie umiem rozgryźć. Zauważyłam tylko, że im bardziej zamierzchła przeszłość, tym chętniej jest przywoływana. Na szczęście na tę przypadłość cierpi tylko garstka wybrańców. Mój przyjaciel niedawno wytłumaczył mi, że właśnie tym różnią się faceci od mężczyzn. (Dla ułatwienia podpowiem, że zarówno mój przyjaciel, jak i tata zaliczali się do tej drugiej grupy.)
Znakomitym przykładem będzie tu ktoś, kto był łaskaw raczyć mnie historiami o prehistorycznych czasach swojej seksualnej, jak twierdził, świetności. Moment przełomowy nastąpił po opowieści o jakimś rzekomo rozpowszechnionym wśród ludów prymitywnych zwyczaju uwodzenia żon kolegów w ramach „odwetu” na tychże (kolegach, nie żonach… chociaż…) – po raz pierwszy w życiu w takich okolicznościach… zwymiotowałam. (Aż chciałoby się rzec: „fizjologiczne oddziaływanie na kobietę – you’re doing it wrong!”)
Warto jednak bacznie i krytycznie się przysłuchiwać, uruchamiając swój wewnętrzny detektor ściemy. Na ogół prędzej czy później fakty z takich historii zaczną się wzajemnie ze sobą wykluczać – dobrze to zrozumieć, bo kobiety mają niestety tendencje do zadręczania się zwykłym pajacowaniem i nadawania mu wagi, jakiej nigdy nie miało. Najr
ozsądniejszym rozwiązaniem jest po prostu odpuszczenie sobie facetów i rozsmakowanie się w mężczyznach.

4. Męskie przeczucia

Choć, jak wielokrotnie już tu podkreślałam, nie jestem zwolenniczką piętnowania różnic między płciami, kiedy słyszę od mężczyzn, że cokolwiek podpowiada im ich intuicja, wiem że podpowiada im źle. Co gorsza, nigdy się jeszcze w tej kwestii nie pomyliłam. Powiedzmy to sobie więc szczerze i otwarcie: mężczyźni w przeważającej większości nie posiadają intuicji, a jeśli wydaje im się, że jest inaczej, zdecydowanie nie powinni jej słuchać! (Pomocne może się okazać też ograniczenie spożywania alkoholu.)
Wiele lat temu na jednej z licznych, znowuż tasyjskich, imprez tańczyłam z pewnym Grekiem, który w pewnym momencie bardzo chciał mnie pocałować. Byłam go w stanie doskonale zrozumieć, jednak – ponieważ akurat nie podzielałam tej samej chęci – odmówiłam. Wydawałoby się, że nic prostszego do zrozumienia. Grecka interpretacja sytuacji mnie jednak przerosła. Dowiedziałam się, że on:

nie będzie się narzucać, bo rozumie, że bardzo tego chcę, ale… nie jestem na to po prostu jeszcze gotowa. I… on to szanuje!

– to, czego się dowiedziałam

Próba wytłumaczenia, że ja nie z tych, co i chciałyby i boją się, więc „skoro do pocałunku jeszcze nie doszło, to najprawdopodobniej go po prostu nie chcę i już”, spełzła na niczym. On… rozumiał… Że chcę… Ale nie jestem gotowa
Niedawno znalazłam się w niemal identycznej sytuacji. Spędzałam z kimś dość miło czas, aż nagle… wyczytał w moich oczach, że chciałabym dać mu tę noc. Zapytałam więc:

– Ale na pewno w MOICH oczach to wyczytałeś? Naprawdę? Może pomyliłeś z jakimś paprochem?

– to, o co zapytałam

Uparcie twierdził, że nie pomylił. Jak do tego doszło? Nie wiem. Zwłaszcza zważywszy na to, że tramwaj zwany pożądaniem miał stację końcową tuż przed naszym poznaniem, jak również na to, że kto kiedykolwiek zaznał mojego „tak”, ten nigdy nie pomyli go z moim kurtuazyjnym „raczej nie, ale dzięki”.

No dobrze, już słyszę uszami wyobraźni pytanie o to, jak w takim razie podrywać kobiety. Moja odpowiedź może się wydać kontrowersyjna, ale zaryzykowałabym tezę, żeby ich nie podrywać. Bycie niezaburzonym i zintegrowanym ze sobą człowiekiem powinno przyciągnąć do nas inne niezaburzone i zintegrowane ze sobą osoby. Rozmawiajmy z nimi, poznawajmy się. Wszystko, co piękne, przyjdzie do nas samo, jeśli nie będziemy o to zabiegać w sztuczny sposób.

P.S. Na deser łączę piosenkę, która całkowicie skradła moje serce: hipnotyczną „I Want You” niekwestionowanej królowej i bogini międzygalaktycznego soulu – Eryki Badu. Panowie, jeśli ktoś ma za Wami oszaleć tak, jak podmiot liryczny tego utworu, zrezygnujcie z wyżej opisanych praktyk, dobrze Wam radzę.

fot. Marianna Patkowska

To ja, narcyz się nazywam

fot. Marianna Patkowska

1. To nie UFO, to ego

Dawno, dawno temu w pewnej relacji zaczęłam odczuwać brak powietrza. Ego drugiej osoby było tak wielkie, że zajmowało całą powierzchnię, gdziekolwiek by się nie znalazło, i tak już wszędzie ledwo się mieszcząc w całości. Chociaż moje było wtedy dla odmiany rozmiarów podróżnych, w dodatku składane, jednak dzieląc wspólną przestrzeń, czułam się coraz bardziej przytłoczona. Kiedy zabrakło mi już zupełnie tlenu, a maski gazowej nie było rzecz jasna gdzie wcisnąć, zaproponowałam, że zwolnię tych kilka zajmowanych przez siebie dotychczas centymetrów kwadratowych, żeby każdemu z nas polepszyć standard życia. Reakcja była natychmiastowa i zdecydowana – usłyszałam, że perspektywa utraty tego przedziwnego ciasnego splotu ze mną jest racjonalnym powodem do targnięcia się na własne życie. Postanowiłam więc nauczyć się żyć bez tlenu.
Wiele lat później (po resuscytacji, wylądowaniu na OIOM-ie i zmianie otoczenia), przeczytałam gdzieś, że po pierwsze mojego ciasnolubnego znajomego charakteryzował rys osobowości narcystycznej, a po drugie, że typy narcystyczne nigdy nie robią sobie krzywdy z własnej woli, bo zbyt są w sobie zakochane. Oczywiście mogłam sobie zaoszczędzić wielu niedogodności, wiedząc o tym wcześniej, ale z drugiej strony lepiej późno niż wcale.
Długo żyłam więc w przekonaniu o niebezpieczeństwie, jakie mogą na mnie sprowadzić osoby narcystyczne. Przekonanie to było zresztą poparte lekturami i filmami o seryjnych mordercach, w których rys narcystyczny był mocno obecny. Dopiero niedawno doszło do mnie, że świat nie składa się przecież ze skrajności, a w codziennym życiu nie uchronimy się od spotkań z narcyzami. I to wcale nie musi być przerażające, jeśli mamy świadomość, przez co oni sami muszą ze sobą przechodzić. Ostatecznie my możemy sobie czas spędzany z nimi dawkować. Oni – już niekoniecznie.

2. Czym jest narcyzm

Antoni Kępiński, wybitny psychiatra, opisuje narcyzm w następujący sposób:

Uczucia skierowane do własnej osoby spełniają rolę systemu nagrody i kary. Nagrodą jest uczucie miłości osoby własnej, a karą – uczucie nienawiści. By kochać samego siebie, człowiek musi kochać swe otoczenie. Narcyzm pojmowany jako skoncentrowanie uczuć na własnej osobie oznacza przede wszystkim, że dany człowiek nie może skierować ich na zewnątrz. Szuka on miłości otoczenia, ale sam tej miłości dać nie potrafi. […]
Utrwalenie się postawy narcystycznej czyni człowieka nieszczęśliwym głównie z tej racji, że staje się on niezdolny do miłości, nie może on wyjść w pełni do świata otaczającego, jego uczucia koncentrują się na własnej osobie. Człowiek narcystyczny nie kocha siebie, ale nienawidzi lub ma w stosunku do siebie uczucia ambiwalentne.
Postawa narcystyczna nie przynosi więc radości; związana jest raczej ze smutkiem i własnym samoudręczeniem. Sprzeczna jest bowiem z podstawowym prawem życia, które wymaga stałej wymiany informacji z otoczeniem, a w niej konieczna jest postawa „do” otoczenia. Żeby żyć, trzeba życie kochać.

– Antoni Kępiński „Dekalog Antoniego Kępińskiego”

Bardzo przemawia do mnie koncepcja wymiany informacji z otoczeniem – pokrywa się z moim niedawnym odkryciem możliwości balansowania między swoim światem wewnętrznym a zewnętrznym (wspominane w moim tekście spadochrony i kontrolowanie lub chociaż monitorowanie uczuć umysłem). Mogę napisać z własnego doświadczenia, że kiedy byłam dużo mniej świadoma siebie, miałam spory problem z otaczającym mnie światem, z zaakceptowaniem go. Dziś, kiedy wypracowałam już pewność tego, kim jestem (nie, nie tego, że składam się z samych zalet – to byłby narcyzm właśnie – lecz kim jestem, bez względu na to, jakie obrazy mnie noszą w swoich głowach inni ludzie), świat nie przeraża mnie już aż tak. Może dlatego, że próbując się w nim odnaleźć, nie staję już ani na rzęsach, ani na głowie, ani nawet okoniem; pod stopami czuję wreszcie grunt, który o dziwo spod nich właśnie wcale się nie osuwa, nawet przy większych burzach. „Otwieram się na otoczenie”, bo… nie mogę się już z nim zlać w jedno! Jestem odrębna i w pełni ze sobą zintegrowana. Skoro wreszcie nie zagraża mi z jego strony całkowite wchłonięcie, mogę otworzyć szeroko oczy, obserwując wszystko, co w nim piękne i nawet trochę sobie tego wziąć, a także przymykać je na to, co brzydsze, świadomie to odrzucając.

3. Kiedy miłość własna przestaje być zdrowa

Zastanawiałam się długo nad tym, gdzie dokładnie przebiega granica między zdrową i potrzebną miłością do samego siebie a narcyzmem. Aż zrozumiałam wreszcie, że ona… nie przebiega! Narcyzm jest przeciwieństwem miłości własnej. Pozorowane na ogół samozadowolenie to maska, pod którą kryje się ogromna niepewność mogąca przy każdym podmuchu niesprzyjającego wiatru zamienić się w niechęć do samego siebie. Maska ta jest oczywiście wyjątkowo irytująca dla obserwatora z zewnątrz, ale jeśli zrozumiemy, z czego wynika, w miejscu wrogości pojawi się w nas współczucie. Czy możemy jakoś pomóc? To pytanie nie raz wyprowadziło mnie już na porządne manowce. Byłabym ostrożna w uleczaniu na siłę; osobowości narcystyczne nie są – jak wyjaśnia Kępiński – zdolne do miłości (i nie, to nie my jesteśmy niewystarczająco wyjątkowi, żeby ją w nich wywołać, to jest ich bardzo poważna i przykra przypadłość). Wierzę jednak w siłę życzliwości, rozmowy (jeśli zostaniemy dopuszczeni do głosu) i bezwzględnej prawdy. Wsparcie w uczeniu się samoakceptacji prawdopodobnie choć trochę im pomoże. A jeśli nie, to przynajmniej na pewno nie zaszkodzi!

P.S. Dzisiejsza piosenka na deser nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem!

fot. Marianna Patkowska