„Reniferek”

scenariusz: Richard Gadd
reżyseria: Josephine Bornebush, Weronika Tofilska
gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: Wielka Brytania
rok powstania: 2024

pełny opis filmu wraz z obsadą

Czerwony plakat miniserialu „Reniferek” na Netflixie omijałam (dzisiaj widzę zresztą, że nie oddaje sensu tego filmu tak dobrze, jak ilustrujący moją recenzję granatowoszary). Dopiero kiedy kilka osób, z których gustem się liczę, zaczęło namawiać do jego obejrzenia, bez specjalnej ekscytacji zaproponowałam Partnerowi rozłożony na dwie części seans. Już po kilku minutach pierwszego odcinka wiedzieliśmy, że to naprawdę dobra produkcja, natomiast to, w jaką stronę serial się rozwinął, jak trudnych dotknął wątków, jak niepostrzeżenie rozbebeszył najbardziej bolesne zakamarki ludzkiej psychiki, wgniotło nas w ziemię. Ostatnim serialem, po wyłączeniu którego długo razem płakaliśmy, była „Informacja zwrotna”. I jeśli ktoś po tym wstępie nie jest ciągle pewien, czy jestem za czy przeciw, spieszę wyjaśnić: „Reniferek” to dzieło wybitne. W sposób bezkompromisowy, ale też niepozbawiony specyficznego i smakowitego poczucia humoru, porusza temat, którego nikt jeszcze nigdy w tak brutalny sposób w serialu nie przedstawił.

W wielu recenzjach opis fabuły sprowadza się do problemu stalkingu. Główny bohater, Donny Dunn (w tej roli pomysłodawca serialu, autor scenariusza oraz… człowiek, którego losy widzimy na ekranie – Richard Gadd) próbuje swoich sił w stand-upie, a że wychodzi mu to dość słabo, dorabia równocześnie jako barman. Jego uprzejmy gest wobec sympatycznej klientki Marthy (doskonała Jessica Gunning) nieoczekiwanie zostanie przez nią odebrany jak zachęta do długiego, wyczerpującego stalkowania głównego bohatera. Tak, jest to – starając się nie spoilerować – część fabuły serialu. Jednak… serial nie jest o stalkingu. Nie jest też o (dosyć przerażającej) obsesji Marthy. Gadd, jak rasowy terapeuta, rozkłada na czynniki pierwsze samego siebie. Kluczowym jest tu pytanie:

Która część mnie spowodowała, że cała ta sytuacja w ogóle mogła się zdarzyć?

Stalking jest w tle, ale na pierwszym planie widzimy coś znacznie groźniejszego – widzimy człowieka o tak niskim poczuciu własnej wartości, że pozbawionego jakichkolwiek granic. Nie zgodzę się z recenzjami, w których Donny nazywany jest „mrukowatym” czy „słabym”. Nie zgodzę się też z recenzjami, w których nazywany jest beznadziejnym komikiem. (I nie dlatego, że mi w trakcie niektórych jego żartów na scenie – podobnie jak milczącej publiczności – nie wybijał żenadometr. Wybijał.) To, że przez wielu mógł być postrzegany jako pesymistyczny słabeusz bez poczucia humoru ma źródło w jego ogromnej niepewności siebie. Ja Donny’ego odebrałam jak dobrego, wrażliwego, życzliwego, fajnego faceta, a jego żarty sytuacyjne – więc takie, które nie były wcześniej przygotowane – były wręcz znakomite. Mój Partner zauważył, że Donny był na scenie żenujący, kiedy zjadała go trema. Trema jest tym, co osobie pewnej siebie i własnej wartości dodaje skrzydeł (nawet, jeśli ją początkowo zjada). Ale u niego nie miało co zagrać, bo nieistniejąca pewność siebie i własnej wartości sprawiały, że za wszelką cenę chciał się podobać. Każdemu. Określało go tylko to, co z zewnątrz, nigdy to, co miał w środku, bo tam czuł pustkę. Za mocno się starał, w głębi duszy nie wierząc, że mu wyjdzie. Nie wierząc, że jest niezły. Jednak kiedy całkowicie odpuszczał, widząc katastrofę, jaka się właśnie na scenie wydarza, wychodziły mu najlepsze kwestie. Czy jest to postać autodestrukcyjna (co wielu recenzentów i komentujących doprowadziło do szału)? Jak najbardziej! Ale… nie tylko.
Bronię Donny’ego, a tak naprawdę Richarda Gadda, bo… odnajduję się w jego rysie osobowości. Zobaczenie na ekranie, do czego stawianie wszystkich innych na pierwszym miejscu może doprowadzić, było dla mnie wstrząsające. Wstrząsające, ale i terapeutyczne. Moja pewność siebie i poczucie własnej wartości również długi czas były na minusie. Praca autoterapeutyczna podniosła je do zera, ale nadal nie dostrzegam własnych granic, nie umiem ich więc jasno komunikować. Brak asertywności dostałam podobno w pakiecie z ADHD, ale reszta jest efektem złego wychowania. Złego, czyli nieprzygotowującego do dorosłego samodzielnego życia, w którym znamy swoją wartość, stawiamy granice i jesteśmy ze sobą szczęśliwi. Ktoś sterapeutyzowany może nie rozumieć, czemu Gadd wszystkich wokół usprawiedliwia (i czemu ja w tej recenzji usprawiedliwiam jego). Otóż robi to nie tylko dlatego, że nauczył się używać własnych traum i w jakiś masochistyczny sposób go do ich odtwarzania ciągnie, ale też dlatego… że pod tym złym wychowaniem, pod brakiem granic kryje się dobry, wartościowy człowiek, który widzi i rozumie znacznie więcej niż inni. Na mojej terapii grupowej w pewnym momencie stałam się niemal memiczna – czegokolwiek ktoś by nie powiedział, ja „rozumiałam”. Ale tak było w moim życiu zawsze. Zawsze od kiedy pamiętam. Ktoś zaburzony w złości krzywdził dziecko – rozumiałam. Ktoś niekontrolujący swojej złości zgwałcił – rozumiałam. Wielu psychiatrów do dziś ma problem ze zrozumieniem tzw. samobójstwa rozszerzonego. (Zwłaszcza, kiedy niedoszły samobójca sam przeżyje.) Ja, kończąc podstawówkę, musiałam i taką sytuację zrozumieć, tracąc w wyniku brutalnego morderstwa nie tylko kogoś z rodziny, ale też zrozumienie w oczach tych, którzy od sprawcy czynu się odwrócili. Trzeba pomagać. Trzeba rozumieć. Oprawcy w końcu niemal zawsze są również ofiarami (choroby, zaburzenia, złego środowiska czy traum z dzieciństwa). Byłam bezdenną studnią zrozumienia dla wszystkich degeneratów tego świata. I co najlepsze – ja ich postępowanie rozumiałam naprawdę. To nie były czcze deklaracje. Wiedziałam dużo o chorobach, zaburzeniach, budowie mózgu i wynikających z niej możliwościach, ale i ułomnościach. Wspaniale mieć taką osobę koło siebie, prawda? Ale wiecie, co jest jeszcze wspanialsze? Manipulowanie nią! Gadd w pewnym momencie mówi, że „jest lepem na muchy na takie sytuacje”. Tak, jest. Zaryzykuję nawet tezę, że wszyscy ci, których główny bohater tak bardzo drażnił, dla których był tak irytująco autodestrukcyjny czy wręcz odpychający – czyli osoby ferujące łatwe sądy, patrzące na świat w czarno-białych barwach – noszą w sobie narzędzia, by móc osobą jego pokroju manipulować. Oczywiście nie są tego świadomi i oczywiście nie oznacza to, że – gdyby kogoś takiego spotkali – koniecznie by z tego skorzystali. Jednak są w stanie. Z kolei widzowie wstrząśnięci, współczujący, zdruzgotani i nieco do Gadda podobni dostrzegają zagrożenia, o których jest ten serial.  Bo największym zagrożeniem dla Donny’ego jest niesterapeutyzowanie Donny’ego. To nie świat zewnętrzny jest straszny (chociaż czasami bywa). Pogrążyć może nas tylko to, co jest w nas samych – m.in. przyzwolenie na zło i przemoc, rozgrzeszanie czynów ewidentnie złych, łączenie ludzi i ich czynów w jedno, a co za tym idzie nieumiejętność rozdzielenia złego czynu od człowieka (czasem nie do końca złego), który go popełnił.
Słabością Donny’ego/Gadda nie jest więc – jak myślą niektórzy – jego empatia wobec własnych oprawców, czy jego dostrzeganie człowieczeństwa wszędzie tam, gdzie inni stawiają krzyżyk. Jego słabością jest brak tak samo dużej empatii dla siebie, dostrzegania człowieczeństwa w sobie. Gdyby siebie kochał, gdyby rozumiał, że jest wartościowy i wystarczający, gdyby zbudował pewność siebie i wiarę w swoje możliwości, szybko odkryłby swoje granice. A empatia i miłosierdzie (tego słowa użyłam w swoim życiu opisując tylko jednego człowieka – mojego tatę) pomogłyby mu sprawnie, więc asertywnie je komunikować. Ktoś mądry powiedział mi niedawno, że Polacy mają gigantyczny problem z odróżnieniem asertywności od arogancji. I że arogancja jest zła, bo sztucznie odcina nas od lęku, który musimy poczuć, jeśli chcemy być naprawdę odważni. Tymczasem asertywność zakłada przeżycie wszystkich swoich emocji i wynikającą z tego komunikację bez przemocy. Komunikację, w której zaopiekowane są wszystkie strony. Mam wrażenie, że gdyby Gadd był arogancki, nikt nawet nie zauważyłby tego, jak niskie jest jego poczucie wartości. Na pewno też nie uchodziłby za słabego. Wielu umknęłoby sedno jego osobistego dramatu czy też serii dramatów. Dramatem nie jest więc to, że on rozumie, że empatyzuje. Dramatem jest to, że nie został wyposażony – ani w rodzinnym domu, ani na późniejszych etapach życia – w żadne narzędzia, które pomogłyby mu się obronić przed wchodzeniem sobie na głowę tym, których rozumiał. O ile dobry chirurg nie musi być wyjątkowo empatyczny, a wręcz często pomaga mu w wykonywaniu pracy lekki rys psychopatyczny, o tyle np. dobremu terapeucie empatia jest do pracy niezbędna. Jednak ma on regularne superwizje, sam jest po terapii, ma też wiedzę, która pomaga mu się uporać z trudnymi doświadczeniami swoich pacjentów i oddzielić je od swojego życia prywatnego. Zastanówmy się, jak doskonałym terapeutą mógłby być Gadd (przypomnijmy sobie język narracji serialu – zobaczmy, jak wnikliwym jest obserwatorem ludzkiej psychiki), gdyby tylko zbudował w sobie miłość własną. Gdyby przezwyciężył kierujący nim lęk, odrzucił negatywne i nieprawdziwe poglądy na swój temat – w końcu nikt nie jest tylko głupi, beznadziejny, nienadający się do niczego, przegrany i żałosny. Gdyby z pokorą przyjął się takim, jaki jest, zrozumiał, że w każdym momencie swojego życia jest wystarczający, wybaczył sobie pogardę dla samego siebie. W roli ofiary tkwi się z wielu powodów. Wbrew pozorom nie jest wcale aż tak niewygodna, jak się może zdawać. Alternatywą jest wzięcie za siebie odpowiedzialności, a to znacznie, znacznie trudniejsze i bardziej przerażające.
Richard Gadd po przeżyciu tylu trudnych momentów (na własne czy nie własne życzenie – nieistotne), znalazł w sobie siłę nie tylko, żeby wyjść z roli ofiary, ale też, żeby napisać fantastyczny, elektryzujący scenariusz, doprowadzić do powstania znakomitego miniserialu i jeszcze na dodatek doskonale zagrać w nim samego siebie. Jeśli tak postępuje człowiek „słaby”, to chciałabym kiedykolwiek odnaleźć w sobie taką słabość.

P.S. A na deser zwiastun serialu.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Informacja zwrotna”

scenariusz na podstawie powieści
Jakuba Żulczyka pod tym
samym tytułem: Kacper Wysocki
reżyseria: Leszek Dawid
gatunek: dramat, thriller
produkcja: Polska
rok powstania: 2023

pełny opis filmu wraz z obsadą

Co jakiś czas stajemy z Partnerem przed dylematem, jaki serial wybrać, bo zależy nam, żeby uczynić ze wspólnego oglądania rozrywkę wartościową. Na naszej liście najwyższe pozycje zajmują kultowy „Breaking Bad” (ze wszystkimi przyległościami), ale też wstrząsający „Kalifat” oraz równie mocne „Ruchome piaski”. Wiele seriali zdobyło nasze serce na początku (jak choćby „House of Cards” czy pierwsze cztery sezony znakomitego „Sex Education”), ale potem okazało się, że twórcom nie udało się ich niestety kontynuować w tak dobrym stylu, jaki sobie wyznaczyli.
Z jakiegoś powodu nie ciągnie mnie do seriali rodzimych. Nie twierdzę rzecz jasna, że wszystkie polskie seriale utrzymują niezmiennie poziom brawurowego „Klanu” czy nieodżałowanej „Plebanii” (nie należy zapominać znacznie lepszych, choć mniej popularnych „Złotopolskich” z podobnego okresu czy późniejszego „Rancza”). Oczywiście wiem, że „Glina”, wiem, że „Pitbull”. Znam i wielbię (zwłaszcza „Glinę”), niemniej jednak kiedy mam wybrać serial, polskie produkcje budzą we mnie pewną obawę, że będzie albo zbyt biesiadnie, albo zbyt seriozno, albo Tomasz Karolak.
Do obejrzenia „Informacji zwrotnej” w pewnym sensie zmusiło nas życie. Partner dowiedział się od kolegi, samego Olafa Deriglasoffa – najstarszego dziecka Kapitana Klossa, niezwykle ważnej postaci trójmiejskiej sceny muzycznej oraz autora jednej z moich ulubionych piosenek z płyty „P.O.L.O.V.I.R.U.S” Kur „Sztany, glany” –  że na platformę Netfilix właśnie wjechał pięcioodcinkowy miniserial w reżyserii Leszka Dawida na podstawie powieści Jakuba Żulczyka, do którego tenże Deriglasoff napisał muzykę i że naprawdę warto go zobaczyć. Rozbiliśmy sobie tę autentyczną przyjemność na dwa dni. Pierwszego dnia po dwóch odcinkach czuliśmy ekscytację, że ciekawa fabuła, znakomite dialogi, fenomenalna gra aktorska (Arkadiusz Jakubik w roli głównej) i rzeczywiście doskonała muzyka. (Ogromne wrażenie zrobiła na mnie w pierwszym odcinku scena kłótni, w której wraz z narastaniem napięcia, narastała też coraz mocniej zagłuszająca słowa muzyka. Ostatnio z okazji seansu filmów Hitchcocka zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie był on prekursorem często później eksploatowanego pomysłu zagłuszania tego, co mówią aktorzy odgłosami z zewnątrz. W przywołanej kłótni z pierwszego odcinka „Informacji zwrotnej” zagłuszanie słów nie pełniło roli ukrycia przed widzami istotnego szczegółu, który ma wyjść na jaw dopiero później, ale niezwykle plastycznie ukazało, że same słowa często nie są ważne. Ważne jest napięcie i to zazwyczaj ono jest w kłótniach tak trudne do zniesienia.)
Drugiego dnia po zobaczeniu serialu do końca… długo oboje płakaliśmy. Ten film otwiera rany, dociera do ciemnych, zaryglowanych miejsc. Wydobywa na powierzchnię to, co trudne, bolesne i z czym nie wiadomo, co potem zrobić. Jak poradzić sobie z informacją, że – mimo wpojonych podczas wychowania norm (zwłaszcza nam, kobietom) – może nie każdemu da się współczuć, może nie każdego da się zrozumieć czy usprawiedliwić. Co zrobić z uczuciem pogardy – nie nienawiści, nie złości, lecz pogardy dla człowieka, który ją w nas wzbudza. Chcielibyśmy w katolickim kraju wierzyć, że jesteśmy miłosierni, dobrzy, pomagający. Co jednak wiemy o pomaganiu, jeśli nikt nam nigdy nie wytłumaczył, na czym polegają problemy otaczających nas bliźnich w potrzebie? Skuteczna pomoc, to taka, w której nie odbiera się sprawczości osobie, której się pomaga. Pomoc krzywdząca to ta wynikająca z potrzeby kontroli oraz narcystycznego przeświadczenia o własnym dobru i super mocach, które uzdrowią drugiego człowieka, ale na naszych warunkach. Główny bohater ma nam, widzom, jedynie przypominać ojców, mężów, partnerów, opiekunów, synów dotkniętych alkoholizmem z naszego własnego życia lub życia najbliższych (a może i nas samych), więc serial przepełniony jest triggerami. Dla każdego pewnie będą one trochę czym innym.
O fabule nie chcę pisać za dużo. Główny bohater Marcin Kania (Arkadiusz Jakubik) jest byłym muzykiem rockowym i niepijącym alkoholikiem. Poznajemy go tuż po złamaniu dwuletniej abstynencji i zaginięciu jego dorosłego syna Piotra (w tej roli intrygujący
Jakub Sierenberg), z którym kilka godzin wcześniej się spotkał. Budzi się rano, nie pamięta, co się stało i podejmuje heroiczną próbę odtworzenia przebiegu wydarzeń z poprzedniego wieczora, mającą na celu odnalezienie syna. Tu zaczyna się niezwykle wciągająca, pełna zupełnie niespodziewanych zwrotów akcja. Napięcie sięga zenitu i będzie już tak do samego końca.
Powieści Jakuba Żulczyka, na podstawie której powstał scenariusz do tego serialu niestety nie czytałam, ale mogę się tylko domyślać, że jest to językowa uczta. Bo siłą „Informacji zwrotnej” jest przede wszystkim język. Marcin Kania, alkoholik niepijący, alkoholik wysoko funkcjonujący, jest człowiekiem inteligentnym. Ma dar wnikliwego obserwatora, co zawsze łączy się z pewną wrażliwością. Można więc pomyśleć, że to ta wrażliwość i umiejętność bacznego obserwowania często trudnej do zniesienia rzeczywistości pchnęła go niegdyś w szpony nałogu. Kiedy jest trzeźwy, jest bystry, sensowny, wzbudzający sympatię. Kiedy jest pijany, jest żenujący. Owszem, również agresywny, ale przede wszystkim żenujący. Poznajemy go takim przede wszystkim poprzez retrospekcje, które dla mnie (dla nas) były niesłychanie trudne do oglądania. Wyłania się z nich dzieciństwo jego dzieci. Pełne niepokoju, lęku, podlewane alkoholem. Jestem – a może raczej byłam, bo odcięłam z najbliższego kręgu nałogowców – osobą współuzależnioną. Znam mechanizmy, które wytwarzają się w związkach z ludźmi uzależnionymi. Nie jestem jednak DDA (Dorosłym Dzieckiem Alkoholików). I choć mam wśród najbliższych takie osoby, jakoś nigdy nie umiałam sobie wyobrazić jednego wyłaniającego się z serialu – dosyć przecież oczywistego – aspektu alkoholowego domu. Mianowicie przeraźliwego wstydu, jaki musi odczuwać dziecko, kiedy jego rodzic jest pijany. Świadomość zrzucenia tej wstrząsającej mieszaniny strachu, niepokoju i wstydu na barki kształtującego się dopiero małego człowieka mnie – mającą z alkoholem trochę inne doświadczenia – przerasta. Trudno mi sobie wyobrazić ból, jaki oglądanie niektórych scen tego serialu może wzbudzić w widzach DDA, którzy nie przeszli jeszcze całej długiej i żmudnej drogi terapeutycznej. Mimo wszystko myślę, że „Informacja zwrotna” ma terapeutyczny wymiar. Jakub Żulczyk mówi głośno o swoim nałogu, tym, że od siedmiu lat nie pije i o terapii, którą przeszedł. Doskonale zna różnicę między światem trzeźwym a alkoholowym i potępia romantyzowanie picia, tak mocno zakorzenione w naszej kulturze. Wie, że rzeczywistość alkoholika jest zupełnie inna od tej, w której funkcjonują osoby alkoholikami nie będące. Dlatego tak trudno ją uchwycić, zrozumieć, przełożyć na swój język. Chociaż alkoholizm jest oczywiście chorobą, nie tak łatwo oddzielić ją od chorego, jak w przypadku innych przypadłości. To jesteś ty, a tu twój zachrypnięty przez grypę głos, zagipsowana po złamaniu noga, zaklejony plastrem odrastający paznokieć. Choroba alkoholowa zatapia chorego, wciąga go na dno, niszcząc i – co chyba najgorsze – zmieniając jego mózg, piorąc go z uczuć. I dramatem wcale nie jest to, że nie ma dla takiej osoby ratunku. Dramatem jest to, że tylko ona może się uratować. Pytanie, czy znajdzie w sobie wystarczająco dużo siły.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Kalifat”, czyli studium fanatyzmu

fot. Marianna Patkowska

„Kalifat”

Jakiś czas temu obejrzałam na Netflixie ośmioodcinkowy szwedzki serial „Kalifat” i… nie umiem do siebie dojść. To wstrząsający obraz, którego nie da się wyrzucić z głowy, zagłuszyć. Nie da się po nim wrócić do codziennego życia bez poczucia wszechogarniającej bezsilności, ale też złości na świat za to, że tak przerażające rzeczy dzieją się w nim naprawdę (choć serial nie jest oparty na faktach, nie pozostawia złudzeń co do występowania takich sytuacji w świecie realnym).
Tradycyjnie nie chcę zdradzać zbyt dużo, nakreślę więc delikatnie fabułę. Jedną z kilku głównych bohaterek jest Pervin – mieszkająca w Syrii z mężem i maleńką córeczką Szwedka. Jak kilku innym przedstawionym w filmie praktykującym muzułmankom Państwo Islamskie jawiło się jako raj, w którym można zapomnieć o zachodniej zgniliźnie islamofobicznej Szwecji. Pervin poznajemy w momencie, w którym dochodzi do niej, że znalazła się w samym środku piekła i zaczyna rozpaczliwie szukać pomocy.
Drugą główną bohaterką jest Fatima – szwedzka policjantka, z którą kontaktuje się telefonicznie (ryzykując życiem) Pervin. To bardzo ambitna młoda kobieta, dzielnie walcząca z przeciwnościami losu, których napotka całkiem sporo.
Ostatnią główną bohaterką jest Sulle – piętnastoletnia Szwedka arabskiego pochodzenia, która wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką Kerimą zaczyna nawiązywać znajomość z Ibbem – pomocnikiem nauczyciela w liceum, do którego chodzą. Młody mężczyzna pokazuje nastolatkom świat zradykalizowanego islamu, a ziarno pada niestety na podatny grunt. Kerima ma umysłowość wiewiórki, do tego jest w Ibbego zapatrzona, co pomaga mu osiągnąć swój cel. Sulle za to nie umiem jednoznacznie nazwać osobą głupią. Jest bardzo młoda, zbuntowana i zawiedziona szwedzką polityką, której zresztą nie do końca rozumie. Potrzebuje silnych bodźców i poczucia sprawczości. Jest przejęta sytuacją w Palestynie i choć ma (w przeciwieństwie do przyjaciółki) kochającą i wspierającą rodzinę, nikt nie rozmawia z nią tak głęboko i poważnie, jak tego potrzebuje. Fascynacja islamem – nie widzimy nota bene w filmie wcale jej duchowej przemiany czy nawrócenia religijnego – jest więc również fascynacją działaniami bojowników ISIS. Mam wrażenie, że jest inteligentna i zadaje mądre pytania. Problem polega jednak na tym, że przez niewystarczającą wiedzę, zadowalają ją głupie odpowiedzi.
Losy trzech głównych bohaterek się ze sobą splatają. W tle widzimy szare i przytłaczające oblicze Szwecji, która, będąc kulturowym tyglem, przestaje sobie z tym radzić. Właściwie większość bohaterów serialu (oprócz może dwóch zwerbowanych przez Ibbego braci) to Szwedzi egzotycznego pochodzenia, co zdradza też ich uroda. Problemem nie jest oczywiście multikulturowość tego kraju, lecz przykra konstatacja, że ludzie w dobrych i godnych warunkach sobie po prostu nie radzą. (Z przekąsem o Szwecji mówią zazwyczaj ci, którzy do jej mądrości zwyczajnie nie dojrzeli i dokładnie tak samo jest w przypadku Sulle.)
Urzeka mnie w tym serialu sam sposób przedstawienia fabuły. Twórcy rezygnują ze sztampowego podziału na wstęp, rozwinięcie, zakończenie i ukazują nam nieoszlifowany, haczący swoimi bokami wycinek przytłaczającej rzeczywistości, nie tłumacząc, o co właściwie chodzi. Podglądamy bohaterów w jakimś momencie ich życia. Ich przeszłość nieraz musimy sobie dopowiedzieć, dysponując jedynie skrawkami faktów, które uda się nam czasem podsłuchać w ich rozmowach. Koniec również niczego nie zamyka. Przeciwnie, zostawia nas z tym całym ciężarem zupełnie samych. I to jest w moim odczuciu największa siła tego serialu; wchodzi on w głęboką interakcję z naszą wrażliwością. Odwołuje się do naszego człowieczeństwa i zasiewa w nas coś, z czym będziemy musieli się jakoś uporać.

Piekło kobiet

Napotkałam wiele recenzji „Kalifatu” stawiających nacisk na ukazywane w nim piekło kobiet. Nie bardzo umiem się zgodzić z takim rozłożeniem akcentów. Bezsprzecznie islam – podobnie zresztą jak większość religii – jest patriarchalny. Bezsprzecznie nie ma w nim – podobnie zresztą jak w większości religii – miejsca na równość płci, a płcią poszkodowaną są kobiety. Bezsprzecznie każdy normalny widz, oglądając „Kalifat”, poczuje bunt i niezgodę na traktowanie kobiet jak obywateli ostatniej kategorii. W sformułowaniu piekło kobiet nie ma ani krzty przesady. Myślę jednak, że sprowadzenie tego serialu do tego jedynie problemu zatrzymuje nas przy widocznych gołym okiem oczywistościach, równocześnie odsuwając od znacznie głębiej ukrytych sensów.
„Kalifat” w moim odczuciu bardzo subtelnie rozkłada na czynniki pierwsze problem fanatyzmu. Po każdym ataku terrorystycznym świat najpierw zamiera, a potem zadaje sobie jedno pytanie:

Jak doszło do tego, że młody, zdrowy człowiek świadomie i dobrowolnie, w imię religii, decyduje się na wysadzenie się w powietrze, odbierając przy okazji również życie wielu innym ludziom?

Twórcy serialu odpowiadają na to pytanie. Jeśli dostrzeżemy w tym wstrząsającym obrazie wyłącznie (niekwestionowane oczywiście) piekło kobiet, to znaczy, że ich odpowiedź nas nie satysfakcjonuje. Chcemy, żeby była inna, bo chcemy myśleć o fanatyzmie, jak o czymś odległym. Czymś, co nas nigdy nie spotka. Tymczasem dowiadujemy się, że to – przy sprzyjających warunkach – może się zdarzyć tuż obok nas.
Razem z Partnerem kompletnie nie umiemy sobie po obejrzeniu „Kalifatu” poradzić z jednym natrętnym pytaniem, któremu towarzyszy nieustający lęk:

A gdyby to nasze dziecko na naszych oczach zaczęło się radykalizować i wpadać coraz głębiej w narrację pozbawioną sensu, lecz śmiertelnie niebezpieczną?

Co dokładnie i jak moglibyśmy zrobić, żeby je ratować? Jak ochronić swoje dziecko przed fanatyzmem? Jakimkolwiek. Miłość i wsparcie to w takim wypadku ciągle zbyt mało. Tu potrzebna jest niewyobrażalna mądrość, umiejętność dotarcia do pogubionej latorośli i kompetencje rodzicielskie, jakich nikt nas nie uczy. (Od tego, nawiasem mówiąc, powinna być też szkoła, ale tu również zawodzi na całej linii.)

Fanatyzm. Jakikolwiek.

Wszystkim islamofobom kiwającym z uznaniem głową, czytając, spieszę wyjaśnić, że to nie islam mnie przeraża, lecz fanatyzm. Nie mogę się już też zgodzić ze słowami Houellebecqa (za które wytoczono mu proces), że

islam to najgłupsza religia świata,

bo oznaczałoby to, że inne są od niej mądrzejsze. Tymczasem każda religia w formie zinstytucjonalizowanej niesie w sobie zalążek fanatyzmu i w pewnym momencie zmienia się w swoje własne przeciwieństwo. Co dokładnie mam na myśli? Pisząc o najszerzej pojętej niezinstytucjonalizowanej religii, piszę tak naprawdę o duchowości, wierze w jakąkolwiek Siłę Wyższą. Jakkolwiek boga (lub bogów) nazwiemy i zdefiniujemy, w jakąkolwiek historię na jego (jej lub ich) temat uwierzymy, u podstaw każdej religii leży zawsze to samo. Miłość. Religijność w samym swoim założeniu jest więc czymś pięknym – miłość wyklucza przecież przemoc, kontrolę czy osąd. Jednak to właśnie przemoc, kontrola i osąd wdzierają się wszędzie tam, gdzie przydziela się ludziom strażników ich moralności, co charakteryzuje wszystkie zinstytucjonalizowane religie. Czyli tam, gdzie pojawia się władza. Każda władza z kolei rodzi nadużycia.
Perfidność manipulacji wiernymi polega na żerowaniu na ich potrzebie bycia dobrymi ludźmi definiowanego poprzez przestrzeganie pewnych ściśle określonych reguł i zasad. Każdy przejaw przemocy i kontroli można zgrabnie wytłumaczyć dbałością o czystość ich dusz.
Można oczywiście powiedzieć, że nawet, jeśli inne religie nie są idealne, a fanatycy i tu, i tu działają wg podobnych schematów, to jednak czym innym jest lekka katolicka dewiacja, a czym innym wysadzanie się w powietrze w budynku pełnym ludzi w imię Allaha. Mam sporo wątpliwości, czy można to w ogóle wartościować. Bomby są tylko środkiem wyrazu, a fanatyzm zaczyna się tam, gdzie ponad człowiekiem stawia się zasady. Nie wartości, ale zasady. Często takie, których sensu nawet do końca nie rozumiemy, ale w imię których potrafimy czynić innym zło, łatwo i szybko się z niego rozgrzeszając.

Plemienność

W „Kalifacie” uderzyło mnie, że najsilniejszym motorem do wszystkich mrożących krew w żyłach działań było powtarzane jak mantra sformułowanie, że muzułmanie są prześladowani. Czy to nie wydaje się nam dziwnie znajome? Najgorsze grzechy kościoła są zawsze usprawiedliwiane dokładnie w ten sam sposób – że jest on prześladowany. Jeśli nie mamy silnego przekonania o własnej odrębności i indywidualności, słysząc, że nas – jako naród czy wyznawców jakiejś religii – prześladują, będziemy się szybciej radykalizować w obliczu wmawianego nam zagrożenia.
W serialu widzimy w jednej ze scen przerażenie rodziców Sulle, kiedy ta z pełną bezwzględnością mówi im, że atak terrorystyczny na redakcję Charlie Hebdo był słuszny, bo tym, którzy śmieją się z Allaha należy się śmierć. Patrząc na tę scenę, przypomniałam sobie, że już raz te słowa słyszałam. Zostały wypowiedziane przez zakopiańską radną w prywatnej rozmowie. Rzadki u górali podziw dla muzułmanów wyraziła w ten sposób, że oni przynajmniej umieją stanąć w obronie swojego boga. (Przypomnijmy, że w zamachu na francuską redakcję zginęło 12 osób za… drukowanie karykatur Mahometa.)
Już pomijając pytanie retoryczne, jaki to bóg, w którego „obronie” musi stawać człowiek, ale na tym przykładzie widać jak na dłoni dwie rzeczy:

  1. kiedy zinstytucjonalizowana religia zwalnia wiernych z miłosierdzia, dając im alibi wiary, zdecydowanie łatwiej się im wtedy zradykalizować;
  2. kiedy wmówi się ludziom, że ich plemię jest prześladowane i gdzieś mimochodem zasugeruje, że cel uświęca środki, zyskuje się ochotniczą armię bojowników gotowych do działania.

Drugi punkt tyczy się nie tylko zresztą religii. Ponieważ rezonuje z naszym wrodzonym poczuciem plemienności, może zadziałać w każdej sytuacji. Tym mocniej, im bardziej ograniczy się ludziom możliwość i umiejętność samodzielnego myślenia.
Plemienność objawia się zresztą bardzo różny i nieraz zaskakujący sposób. Możemy odczuwać dumę z bramek Lewandowskiego wyłącznie dlatego, że – jak my – jest Polakiem. Równocześnie potrafimy nie odczuwać dumy z przyznania Nagrody Nobla Polce Oldze Tokarczuk, gdyż ktoś – kto w przeciwieństwie do nas jej książki przeczytał (w całości lub fragmencie) – uznał, że są „antypolskie”. A w jednym i drugim wypadku duma jest kompletnie nieuzasadniona, bo nie włożyliśmy żadnej pracy w sukcesy naszych rodaków. Możemy się z nich co najwyżej cieszyć.
Innym przykładem plemienności jest określanie Karola Wojtyły przez niektórych polskich katolików do dzisiaj mianem „naszego papieża”, mimo że już od szesnastu lat, przez które papieżem nie jest, kościół miał jeszcze dwóch innych. Dla katolików z założenia „naszą” powinna być wspólnota katolicka, a „naszym papieżem” obecna głowa kościoła katolickiego. Narodowość i pochodzenie nie mają tu żadnego znaczenia.

Izolacja

Jednym z książkowych zachowań oprawców wobec ofiar przemocy domowej jest izolowanie ich od najbliższych, którzy mogliby zauważyć lub wyczuć, że z ofiarą dzieje się coś niepokojącego. Ten sam mechanizm stosowany jest w sektach.
Niedawno rozmawiałam ze znajomą o serialu „Kalifat”, fanatyzmie i zamachach terrorystycznych. Aż powiedziała ona coś pozornie oczywistego, co jednak zupełnie otworzyło mi oczy. Mianowicie, że naturalnym ludzkim odruchem jest wybranie w sytuacji zagrożenia własnego życia i dobra, więc gotowość do wysadzenia się w imię czegokolwiek jest konsekwencją prania mózgu.
Olśnienie, jakiego doznałam, słuchając koleżanki, dotyczyło kilku właściwie kwestii. Przede wszystkim uświadomiłam sobie, że żeby wybrać siebie w szerszym trochę kontekście, trzeba się najpierw dobrze samemu poznać, zrozumieć i pokochać. (Pisałam o tym zarówno w tekście „Kim jestem”, jak i całkiem niedawno w „Co znaczy ‚kochać siebie’?. Komentarz mojego Czytelnika, na który ten ostatni wpis był odpowiedzią dowodzi tego, że dla wielu ludzi nie jest to wcale łatwe.) Wtedy uświadomiłam sobie, że np. kościół katolicki, zgodnie z zasadami którego byłam wychowywana, wkłada ogromny wysiłek w to, by człowiek nie dowiedział się o sobie samym zbyt dużo. Jakikolwiek wybór siebie jest traktowany na równi z egoizmem lub hedonizmem i potępiany. Kiedy jednostka zaczyna przyglądać się poznawanym prawdom krytycznie, kwestionując je i próbując wybrać własną, jest na ogół pacyfikowana zarzutem o grzech pychy. To zamyka dyskusję, ale zamyka też drogę do rozwoju. Silne, ceniące wolność i niezależność jednostki szybko się zbuntują, jednak te mające nieco inne potrzeby, zostaną brutalnie odizolowane od siebie, przez co po pierwsze będą tkwić w poczuciu zagubienia i braku tożsamości, a po drugie będzie można nimi łatwiej sterować. Tu wracam do punktu wyjścia. Najpewniejsze, co mamy, to samych siebie. Jesteśmy wyposażeni w intuicję oraz umysł. Nasze ciało potrafi bezbłędnie ocenić energię drugiej osoby i to, czy grozi nam w danej sytuacji niebezpieczeństwo, czy nie. Zanim ta informacja dojdzie do naszej świadomości, ciało reaguje. Potem niestety zaczynamy relatywizować ostrzeżenia (nie znam tej osoby, więc nie mam prawa nie chcieć wchodzić z nią w interakcję, ta sytuacja nie wygląda może dobrze, ale to dobry człowiek i nigdy wcześniej mnie nie uderzył, itd.). Tymczasem religijna obsesja dotycząca ciała i sprowadzająca je wyłącznie do seksualności (skrupulatnie kontrolowanej) z kompletnym pominięciem tego, jak ważna jest jego obserwacja i ile nam daje informacji o nas samych, jest zastanawiająca. W moim odczuciu to kolejny dowód na izolowanie ludzi od samych siebie.
Jeśli da się ludziom wolność, przestanie się ich straszyć podglądającym ich bogiem, grzechem czy wiecznym potępieniem, uwierzy w ich wrodzone dobro i stworzy warunki, w których mogą się sami dogłębnie poznać i wybrać najlepszą dla siebie drogę, istnieje owszem prawdopodobieństwo, że odejdą od naszego kościoła czy naszej wiary. Jednak wejście w szeregi jakiejkolwiek zorganizowanej religii powinno być w pełni świadome, dobrowolne i motywowane dogłębną wiedzą na jej temat oraz przekonaniem, że ta w pełni z nami rezonuje. Tych właśnie warunków – zwłaszcza posiadania dogłębnej wiedzy, do której zdobycia potrzebna jest świadomość, czym są wiarygodne źródła – nie spełniają fanatycy, co znakomicie ukazuje „Kalifat”.

P.S. Dziś bardziej niż kiedykolwiek widzimy polaryzację społeczeństwa (a tak naprawdę społeczeństw). To, że dużo osób opuszcza szeregi zinstytucjonalizowanych religii, nie oznacza wcale, że nie grozi im fanatyzm niereligijny. Najlepszym przykładem są ruchy pseudonaukowe – m.in  szalenie niebezpieczny dla nas wszystkich ruch antyszczepionkowy. To umieszcza omawiany serial w jeszcze szerszym kontekście, bo wbrew pozorom nie chodzi w nim o islam.

ZWIASTUN:

Fenomen „Breaking Bad”

fot. Marianna Patkowska

Pracę nad tym wpisem zaczęłam już ponad rok temu i… utknęłam onieśmielona popularnością serialu „Breaking Bad”. Dziś wracam do niego z pełną świadomością, że nie jest to praca magisterska rozkładająca opisywany przedmiot na czynniki pierwsze, a – jak zwykle na tym blogu – wycinek rzeczywistości widziany moimi oczami. Oczami nNi.

Starość doświadczana w parze charakteryzuje się m.in. tym, że niebywałą przyjemność zaczyna sprawiać wspólne oglądanie seriali. (W naszym przypadku to tylko pandemia, którą sobie odbijemy szaleństwami do białego rana we wszystkich tych miejscach, które są chwilowo zamknięte, jak tylko zostaną ponownie otwarte, ale powiedzmy, że mamy właśnie pewien przedsmak tego, co nas czeka za jakieś 15 – 20 lat.) Z powodów ideologicznych (bojkot telewizji narodowej) odpadły takie perły kinematografii rodzimej, jak „Klan”, „Barwy szczęścia” czy „Korona królów”. Do tego po latach prawie zupełnego niekorzystania z telewizji, postanowiłam pozbyć się telewizora z mieszkania na dobre (i na złe). Choć to pozornie niczego nie zmienia, bo przecież w internecie jest dostęp do całej telewizyjnej oferty, jednak tak naprawdę zmienia wszystko. Jeśli inteligentny człowiek (a za takiego, chciał nie chciał, uchodzę) przyłapie się na oglądaniu jakiegokolwiek programu średnich lotów w telewizji, zawsze może zwalić na to, że nic innego w niej nie było (co zresztą w 99% przypadków jest szczerą prawdą). Jednak przed zobaczeniem czegokolwiek w internecie musimy podjąć decyzję, co to dokładnie będzie, a świadomy wybór programu, serialu lub filmu ogłupiającego wchodzi w spory konflikt z szacunkiem do siebie, który staram się praktykować. Od dłuższego czasu bardzo starannie dobieram treści, które oglądam (o czym pisałam również TUTAJ). Było więc dla nas obojga oczywiste, że jeśli zdecydujemy się na jakiś serial, musi spełniać pewne standardy.
O „Breaking Bad” oczywiście słyszałam, ale temat nie zaciekawił mnie na tyle, by dać mu szansę. Opowieść o nauczycielu chemii, który zaczyna robić metamfetaminę nie jawiła mi się jak coś, co może mnie porwać (i wcale nie dlatego, że mój romans z chemią należał raczej do tych platonicznych, chociaż… pewnie jednak właśnie dlatego). Kiedy w pandemicznym nastroju partner rzucił pomysł obejrzenia właśnie tego serialu, stwierdziłam, że właściwie… czemu nie. Dziś, po zobaczeniu wszystkich pięciu sezonów, nakręconego niedługo później pełnometrażowego filmu „El Camino” o losach części bohaterów oraz również pięciu sezonów prequelu „Better call Saul” (wszyscy czekamy niecierpliwie na jeszcze niedostępny, niestety ostatni, szósty sezon) zasililiśmy szeregi obsesyjnych fanów tego serialu.

fot. Marianna Patkowska

Los Pollos Hermanos

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Są takie miejsca akcji w serialach (niczego nie ujmując Sadybie czy Leśnej Górze), które raczej nie budzą w widzach emocji, ale są i takie, dla których można całkowicie stracić głowę. Jednym z tych ostatnich jest bez wątpienia Los Pollos Hermanos – restauracja w Albuquerque należąca do fast-foodowej sieci serwującej najlepsze smażone kurczaki w Nowym Meksyku. Choć miejsce to przypomina urodą raczej podrzędnego McDonalda, a dodatkowo sami z Partnerem nie jemy mięsa (ja od dwóch lat, a on od ponad trzech dekad), jednak to właśnie fascynacja Los Pollos Hermanos skłoniła mnie do skomponowania zainspirowanych tym miejscem wege burgerów z dipem czosnkowym, frytkami i zakwasem chlebowym, którymi często zagryzaliśmy zawiłą fabułę.
Właścicielem Los Pollos Hermanos jest elegancki, wyważony, uprzejmy oraz bezlitosny narkotykowy boss – Gustavo Fring. Z Gusem nie ma żartów: choć ujmą nas jego nienaganne maniery, a on sam wzbudzi nasz szacunek, a nawet sympatię, możemy spokojnie spodziewać się po nim najgorszego.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

„Breaking Bad”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nie chcąc spojlerować i odbierać przyjemności tym, którzy mają ten doskonały serial ciągle przed sobą, skupię się na ogólnym zarysie fabuły i tym, co mnie w tej produkcji urzeka.
Główny bohater, Walter White, jest pięćdziesięcioletnim niedocenianym nauczycielem chemii w szkole średniej, dorabiającym jako kasjer w pobliskiej samochodowej myjni. Z żoną Skyler borykają się z problemami finansowymi, wychowując kilkunastoletniego, cierpiącego na porażenie mózgowe syna Waltera Juniora i spodziewając się kolejnego dziecka. Akcja serialu rozpoczyna się, kiedy w dniu swoich pięćdziesiątych urodzin White traci przytomność w pracy, trafia do szpitala i otrzymuje diagnozę: nieoperacyjny rak płuc o złym rokowaniu. Otrzymuje także wyrok: maksymalnie dwa lata życia. Początkowo nie dzieli się wstrząsającymi informacjami z rodziną, mając świadomość, że jego skromne ubezpieczenie nie jest w stanie pokryć leczenia w całości. W konsekwencji pewnego splotu wydarzeń (powiązanych zarówno z jego szwagrem Hankiem, agentem DEA – Agencji do Walki z Narkotykami, jak i byłym uczniem Jessem Pinkmanem, produkującym i sprzedającym metamfetaminę) Walter White dokonuje chłodnej kalkulacji. Postanawia wejść z Jessem w spółkę i stworzyć najlepszą na rynku metamfetaminę, wykorzystując kontakty i doświadczenie handlowe swojego byłego ucznia. Zarobione w ten sposób przez dwa ostatnie lata życia pieniądze mają być zabezpieczeniem dla jego rodziny, która po jego śmierci nie tylko nie zostanie z długami, ale też będzie w stanie żyć godnie. Mając przed sobą wizję nieuchronnej śmierci, White staje się zimnym i bezwzględnym zawodnikiem na trudnym rynku narkotykowym. Po pierwsze jako znakomity chemik umie wyprodukować naprawdę wyśmienity towar, a po drugie nie ma nic do stracenia. To jedno z najbardziej niebezpiecznych połączeń.
Co odróżnia ten serial od innych? Przede wszystkim bardzo nietypowy wybór bohaterów. Waltera White’a (ukazanego na początku serialu) nie nazwałabym może nieudacznikiem, ale z pewnością nie jest to medialny typ osobowości. Bardzo inteligentny, ale zamknięty w sobie i skryty, wręcz mrukowaty. Nieuzewnętrzniający się. Dodatkowo o dość przeciętnej, niehollywoodzkiej aparycji, niedbający o modę. Trochę nawet zaniedbany i sprawiający wrażenie sporo starszego niż w rzeczywistości. Nie ma też chyba w historii amerykańskich seriali bardziej znienawidzonej bohaterki niż jego żona. Skyler – kobieta w średnim wieku przeciętnie mądra, przeciętnie ładna, nawet inteligentna, ale za to antypatyczna, a przede wszystkim niesłychanie kontrolująca – od pierwszej sceny działa widzom (jak miałam nie bez satysfakcji okazję się przekonać na grupach fanów serialu) na nerwy. Każdemu, kto wspomni cokolwiek o jej ciąży (na ogół w formie komplementu, że bardzo dobrze wygląda, że ciąża jej służy) mówi, że to ciąża nieplanowana, choć nikt o to nie pyta. Nie mamy złudzeń co do tego, jak bardzo Walter ją kocha, ale ciężko nam bardzo tę miłość zrozumieć. (Choć kontrola jest zjawiskiem na tyle toksycznym, że uczucie White’a może mieć po prostu niezdrowe fundamenty.)
Chore dzieci w filmach czy serialach też na ogół są przerysowane – mają wzbudzać nasze współczucie, więc są bardzo słodkie i jeszcze bardziej biedne. Walter Junior jest… specyficzny i również, jak Skyler, dosyć irytujący, dopóki nie zrozumiemy, że jego opóźnienie wynika z choroby. Wtedy nam głupio. Ciekawie napisaną postacią jest też mąż siostry Skyler, czyli szwagier Walta – Hank. Na pierwszy rzut oka sympatyczny, ale dość rubaszny, a czasem wręcz prostacki redneck, w swojej pracy imponujący jednak prawdziwym policyjnym nosem profesjonalista i lider.
Skrzyżowanie losów Waltera z losami Jessego jest niezwykłe. Trudno sobie wyobrazić dwóch głównych bohaterów, którzy mieliby ze sobą mniej wspólnego. Jesse to młodziutki, dosyć pogubiony chłopak, który rzucił liceum i zajmuje się produkcją i handlem metamfetaminy. Spełnia wizję utopijnego raju niejednego nastolatka – żyje z pracy, którą lubi, a do tego stać go na ćpanie. Walter – który nota bene oblał go z chemii i musi mieć w jego odczuciu ze sto lat – stawia sprawę jasno: jeśli gotować metę, to najlepszą na rynku, samemu pozostając stuprocentowo czystym. Handel narkotykami to jego być albo nie być przez ostatnie dwa lata jego życia. Z biegiem czasu zaczyna odgrywać w życiu Jessego figurę ojca. Choć trudne to uczucie, mężczyźni zaprzyjaźniają się i zaczynają dla siebie coraz więcej znaczyć, a na ich drodze staje nie tylko Gustavo Fring, ale całe zastępy ludzi niesłychanie niebezpiecznych.
Serial – jak sugeruje tytuł – to przede wszystkim historia przemiany, jaka dokonuje się w Walcie. Od fizycznej – przez wypadanie włosów, będące skutkiem chemioterapii, White goli głowę na łyso – po tę wewnętrzną. Odkrywa swoje prywatne pokłady zła i nasyca się nimi, tworząc Heisenberga – własne alter ego. Kiedy zaczyna intrygować zarówno wyglądem, jak i wypracowaną na rynku przestępczym pozycją oraz ciągle stymulowanym przez drugie, prowadzone potajemnie życie intelektem, nadal pozostaje wierny i oddany swojej coraz bardziej wścibskiej żonie. A ja tego nadal nie rozumiem.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

„El Camino”

fot. Marianna Patkowska

Na „El Camino” trafiliśmy przypadkiem, nie dowierzając, że właśnie skończył się nasz ulubiony serial. Odtworzył się nam na Netflixie automatycznie jako kolejna sugerowana pozycja i nawet przez chwilę myśleliśmy, że to kolejny odcinek „Breaking Bad”.
„El Camino” to pełnometrażowy sequel serialu „Breaking Bad” z 2019 roku. Składa się z wielu retrospekcji, które pomagają nam zrozumieć, co się działo w pewnym momencie z Jessem Pinkmanem, bo ma to również bezpośredni wpływ na jego dalsze przedstawiane w filmie, losy. Poznajemy jego historię od trochę innej strony. Jesse na przestrzeni lat (i sezonów) zmienia się z nieopierzonego drobnego gangusa w ciągle pogubionego – może nawet jeszcze bardziej niż wcześniej – wrażliwego mężczyznę. Fabuły nie zamierzam zdradzać. Mogę tylko napisać, że film jest bardzo poetycki, nostalgiczny i poruszający.
Nie wiem, czy może mieć jakikolwiek sens dla tych widzów, którzy serialu „Breaking Bad” nie znają. Z kolei jego zobaczenie nie jest konieczne, by lepiej serial zrozumieć, jednak z pewnością trochę domyka i rozjaśnia.

fot. Marianna Patkowska

„Better call Saul”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Za jedną z najbarwniejszych postaci „Breaking Bad” uważam Saula Goodmana – adwokata Walta, Jessego, a potem również Skyler. Oprócz świadczenia usług z zakresu ochrony prawnej, przechowywał też Waltowi jego pieniądze oraz pomagał tuszować, co trzeba. Jak się nietrudno domyślić, znajomość prawa nie służyła mu do jego przestrzegania.
Saul z początku zaskakuje, a nawet dosyć irytuje. Jest nie tyle nawet zabawny, co raczej komiczny. O takich osobach mówi się, że są too much – wszystko w nich wydaje się przerysowane, zbyt mocne, zbyt ostre, zbyt teatralne. Saul Goodman wydaje się w zderzeniu z kimś tak pragmatycznym jak Walter White wyjęty z jakiejś  zupełnie innej bajki w swoich kolorowych garniturach i krawatach, w swoim gabinecie z kolumienkami. Oczywiście z biegiem czasu zaczęłam Saula uwielbiać za spójność w tej swojej dziwności i wprowadzanie do serialu nieustająco elementów komediowych, ale nie byłam pewna, czy nowy serial (będący spin-offem „Breaking Bad”) poświęcony postaci Saula Goodmana mnie porwie. Jednak skoro stworzył go znowu Vince Gilligan, nie powinno dziwić, że był to kolejny serial, w którym się zakochałam.
Akcja   (polski tytuł: „Zadzwoń do Saula”) rozgrywa się siedem lat przed wydarzeniami opowiedzianymi w „Breaking Bad” i od czasu do czasu przeplatana jest futurospekcjami. Poznajemy losy Jimmy’ego McGilla i jego historię stawania się Saulem Goodmanem. Trudno nazwać „Better call Saul” typowym serialem prawniczym, choć kancelaria adwokacka i sąd są głównymi miejscami akcji.
To, co najmocniej przejęło mnie w tym serialu to pewien rodzaj czułości, z jaką autorzy pokazują człowieka. Poznając trudne relacje Jimmy’ego (Salua) z bratem Chuckiem, zaczynamy go lepiej rozumieć; rodzi się w nas współczucie. Chuck jest zgorzkniałym starcem (nawet nie metrykalnie, ale mentalnie), tak wiernym sztywnym zasadom, że otacza się – również dosłownie – grubym murem nie do przebicia. Jego pryncypialność i surowość nie ogranicza się jednak wyłącznie do bycia dla młodszego brata emocjonalnie niedostępnym. On brata ocenia, uważając siebie samego za wyrocznię – zwłaszcza w kwestii moralności, co powinno w nas zapalać czerwoną lampkę. Zaczyna do nas dochodzić, że groteskowy czasem sposób bycia Jimmy’ego to próba zwrócenia na siebie uwagi; żebranie o miłość i akceptację siebie takiego, jakim jest – trochę dziwnego, trochę ekscentrycznego, trochę odmiennego, ale w głębi duszy dobrego.
Nie możemy się już doczekać ostatniego, szóstego sezonu!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

PodsumowanNie

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Seriale, nawet jeśli nie są jakościowo wyśmienite, wciągają. A kiedy się kończą, pozostaje chwilowe uczucie pustki. Od skończenia opisywanych dziś dzieł zobaczyliśmy jeszcze wszystkie sezony „W garniturach”, „Modern Family” i „House of Cards”. Każdy z nich inny, każdy dobry; choć najmniej może ambitny, ale za to przezabawny „Modern Family”, najbardziej z nich spójny. Doskonale zapowiadające się „W garniturach” w którymś sezonie siadło, a prawdziwym rozczarowaniem było dla mnie „House of Cards”, którego trzy pierwsze sezony jawiły się jako serialowe arcydzieło, a potem niestety stało się coś dziwnego z weną twórców.
Z pewnością jednak za żadnym ze wzmiankowanych seriali nie tęskniłam tak mocno, jak za „Breaking Bad” (i „Better call Saul”). Za jakiś czas na pewno do nich wrócę!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swój cover… jednego z ciekawszych coverów, jakie słyszałam i to po raz pierwszy właśnie w serialu „Better call Saul”. „A Mi Manera” Gipsy Kings to hiszpańska wersja „May Way” Franka Sinatry. Z ogromną przyjemnością prezentuję swój cover, do wykonania którego odświeżyłam sobie swój (jak się okazało) andaluzyjski.