„Cowboy Carter” Beyoncé

wytwórnia: Sony Music Entertainment
rok wydania: 2024

Ten wpis będzie się nieco różnić od pozostałych moich płytowych recenzji. Zilustrowałam go okładką cyfrowego wydania płyty „Cowboy Carter” przede wszystkim dlatego, że nawiązuje ona do okładki „Renaissance” – poprzedniej płyty Beyoncé, której ma być kontynuacją. Druga przyczyna jest znacznie mniej istotna – przypomina mi ona reklamę Old Spice’a (Czy wiesz, że siedzę na koniu… tyłem?). #MnieŚmieszy
Dla porównania wrzucam tuż obok również okładkę tradycyjnej płyty CD. Całą resztę wpisu natomiast ozdobiłam własną country sesją zdjęciową, której przygotowanie miało być żartem, a koniec końców okazało się świetną i satysfakcjonującą zabawą.

Country

fot. Bożena Szuj

Z tatą łączyło mnie na pewno podobne spojrzenie na muzykę – nie były dla nas ważne etykiety czy podziały. Docenialiśmy muzykę dobrą, drażniła nas słaba. Oczywiście to dosyć subiektywne, choć dla taty – cenionego muzykologa – ze względu na kierunek skończonych studiów i ogromne osłuchanie, może odrobinę mniej. Wyrabiany przez lata gust potrafi po czasie odróżnić dzieło przyzwoite od typowej ściemy. Tata był niemal w całości zanurzony w muzyce współczesnej, zwłaszcza elektronicznej, ja natomiast słuchałam dużo szeroko pojętej rozrywki, dzieląc się z nim co smakowitszymi kąskami. Nie ograniczałam się nigdy do jakichś konkretnych gatunków, bardziej ceniąc twórców niż sam styl, w którym tworzą. Wyjątki od tej reguły były trzy, mianowicie: disco-polo, szanty i country. Oczywiście pierwsza kategoria jest złem w czystej postaci, więc nie zmarnuję na nią blogowej powierzchni. Druga jest tylko niesłychanie irytująca, a trzecia… po prostu, nie mój klimat. Istnieją naprawdę wartościowe piosenki country, ale cała ta otoczka, te republikańskie wartości, toksyczna męskość, patriarchat, pikniki, George W. Bush w kapeluszu… to dla mnie za dużo starego, zwłaszcza, że tak przecież tęsknię za przyszłością. Oczywiście jestem fanką biustu oraz intelektu przecudownej Dolly Parton, ale odrzuca mnie od tej oazowo-góralsko-buraczanej subkultury w amerykańskim wydaniu.

Dodatkowo niedawno, choć nie znoszę westernów, zaufałam niestety rekomendacji Karoliny Korwin-Piotrowskiej i narzuciłam nam do oglądania „Yellowstone”. Nie wiem czemu, chyba w akcie masochizmu, przeboleliśmy wszystkie trzy sezony (trzy pod tą nazwą; dwa pierwsze: „1883” i „1923” sobie podarowaliśmy), które można byłoby streścić w następujący sposób: przygłupawa rodzina republikańskich kowbojów posiada gigantyczne ranczo wraz z masą długów. Zamiast się jednak przebranżowić, nadal pasie bydło i morduje wszystkich, którzy staną na jej drodze, co jednak nie przeszkadza jej członkom wierzyć we własną prawość i – o ironio! – sprawiedliwość. W dodatku co jakiś czas na pierwszy plan wyskakuje Kevin Costner (grający jedną z głównych ról) i strzela tekst typu:

– To nie stół tworzy wspólne kolacje, ale rodzina, która przy nim siedzi.

po czym wsiada do swojego helikoptera i odlatuje. Serial, zaiste, wybitny.

fot. Bożena Szuj

Beyoncé

fot. Bożena Szuj

Mój stosunek do Beyoncé dość mocno się na przestrzeni lat zmienił. Szanowałam Destiny’s Child za niebanalne rytmy i harmonie, ale niezwykłość barwy Queen Bey doceniłam dopiero później. Nigdy nie była moją idolką, m.in. dlatego, że nie miałam specjalnego zaufania do jej smaku. Nie chodzi o komercyjność jej muzyki, lecz o pewną jej nierówność – z jednej strony ma na swoim koncie przeboje tak dobre jak „Countdown”, „End Of Time”, Blow czy „Work It Out”, z drugiej – potworki typu „Crazy In Love”, „Naughty Girl” czy „Check On It” (wiem, że ostatnia piosenka jest już bardzo stara, ale jednak powstała i nie przeszkadzała artystce, co mówi sporo o jej guście, nawet jeśli ewoluował). Jak by jednak nie być surowym wobec jej repertuaru – raz zdumiewająco dobrego, innym razem rozczarowująco średniego – jest wokalistką, która może absolutnie wszystko. Nawet, jeśli chodzi o śpiew operowy, co udowodniła na „Cowboy Carter” (choć nie do końca rozumiem po co, gdyż osobiście jestem zdania, że żaden głos w operowej manierze nie brzmi dobrze). Unikatowa barwa, ogromny talent i jeszcze ponoć większa pracowitość sprawiają, że mam do niej wielki szacunek i co jakiś czas z ciekawości sprawdzam, w którym miejscu swojej muzycznej podróży się aktualnie znajduje. Odkryciem i zaskoczeniem ostatnich wakacji była dla mnie płyta „Renaissance”, której po pierwszym wysłuchaniu słuchałam już na okrągło. Uzależniła mnie. Nareszcie usłyszałam artystkę wyluzowaną i zwyczajnie cieszącą się powstającą muzyką. Osiągnęła tak wysoki poziom (zarówno jeśli chodzi o zarobki, jak i możliwości wokalne), że już niczego nikomu nie musi udowadniać. Nie musi już nawet niczego sprzedać. W dodatku ma dostęp do najlepszych producentów świata, najlepszego sprzętu i jest całkowicie wolna – może tworzyć w zgodzie ze sobą. Na tej płycie to właśnie słychać – radość, świeżość, zabawę z brzmieniami, rytmami. Dla wysłuchania „Renaissance” warto było tyle lat obserwować gdzieś z boku jej karierę, bo choć mam wrażenie, że czasami błądziła, po ponad dwudziestu latach stworzyła coś fantastycznie autentycznego, nowoczesnego i doskonałego. (Przedsmakiem było z pewnością „Lemonade”, ale dopiero „Renaissance” jest wolne od napięć i wyśrubowanych oczekiwań.)
Bardzo podoba mi się też, że Beyoncé wykorzystuje swoją popularność zarówno do rozpowszechniania ciałopozytywności, jak i do walki z patriarchatem, homofobią i rasizmem. Osoby o tak niebywałej rozpoznawalności, mające całe zastępy fanów,  czasami zapominają o idącej za tym odpowiedzialności, choć mają realny wpływ na zmienianie świata w lepsze miejsce. Beyoncé wspaniale wypełnia swoją misję.

fot. Bożena Szuj

Country Beyoncé

fot. Bożena Szuj

Kiedy usłyszałam, że artystka wydała właśnie płytę utrzymaną w stylistyce country, mało co nie spadłam ze śmiechu z krzesła. Piosenkę „Texas Hold ‘Em” odebrałam jako dość nawet przyjemną muzyczną karykaturę, której powstanie mógłby usprawiedliwić na przykład film, gdyby do jakiegoś została napisana, ale pomysł stworzenia całej płyty w takim stylu – zwłaszcza po „Renaissance” – wydał mi się groteskowy. Może po prostu stereotyp republikańskiego kowboja gryzł mi się z wartościami, które Beyoncé od lat deklaruje. Pomyślałam, że już bez słuchania „Texas Hold ‘Em”, wystarczy sobie przypomnieć „Daddy lessons” z płyty „Lemonade” i wyobrazić sobie zbiór dwunastu, trzynastu podobnych piosenek, żeby wiedzieć, że taka płyta… niczego nie urwie. Byłam więc mocno zdziwiona, kiedy dowiedziałam się, że „Renaissance” i „Cowboy Carter” są dwiema częściami trylogii albumów piosenkarki. (O stylistyce ostatniej trzeciej płyty na razie nic nie wiadomo.)
Oczywiście artystka podkreślała w wywiadach, że „nie jest to płyta country”, ale trudno się było tego przecież spodziewać. Znając jej muzykę i style, w których dotąd tworzyła, wiadomo było, że będzie to raczej rodzaj wariacji na temat country. Zdania na temat tego dzieła są oczywiście podzielone i dosyć skrajne, jednak wielu różnych afroamerykańskich muzyków powtarza jak mantrę, że gatunek country nie jest zarezerwowany tylko dla białych i że czerpie garściami z muzycznej kultury afroamerykańskiej. Kiedy już się nadziwiłam pomysłowi powstania tej płyty, zaczęłam dostrzegać, że można ją czytać jak pewien powrót do korzeni, tym bardziej, że Beyoncé pochodzi z Houston w Teksasie, więc czemu, jako czarnoskóra demokratka, miałaby nie mieć prawa do śpiewania country? Muzyka jest dla wszystkich i nie powinna nikogo ograniczać, a wręcz przeciwnie – powinna właśnie wszelkie ograniczenia pokonywać. Zaczęłam dostrzegać w tym wszystkim większy pomysł i sens. Dodatkowo filozofia przyświecająca albumowi jest mi bliska, bo w gruncie rzeczy chodzi tu o to, w co wierzyliśmy zawsze z tatą: muzyka dzieli się wyłącznie na dobrą (uczciwą i autentyczną) i złą (nieuczciwą i nieautentyczną).

fot. Bożena Szuj

Koncepcja płyty

fot. Bożena Szuj

Od pewnego czasu Queen Bey przyzwyczaiła nas, że tworzy albumy koncepcyjne, będące czymś więcej niż tylko zbiorem nowych piosenek. Czy jej koncepcje są ciekawe czy nie, to już inna kwestia, jednak pierwsze, co rzuca się w oczy już na okładce „Cowboy Carter” to napis na szarfie:

Act ii BEYINCÉ

Skąd to Beyincé? Błąd drukarski? Ależ skąd! Nie u gwiazdy takiego formatu. Beyincé powinno być panieńskim nazwiskiem matki piosenkarki, Tiny Knowles. Powinno być, bo tak nazywali się jej rodzice i pięcioro rodzeństwa. Jednak wskutek popełnionego w szpitalu błędu ortograficznego Tina otrzymała nazwisko Beyoncé. Tak też dała później na imię swojej córce.
Drugim graficznym zabiegiem jest używanie podwójnego „i” (chodzi zarówno o małe, jak i duże litery) w tytułach piosenek. Rozumiem, że w przypadku dużych „I” jest to pewna zabawa, mająca na celu nieustanne przypominanie słuchaczom, że krążek jest drugą (II) częścią trylogii. Trudniej obronić dwa małe „i”, a jeszcze trudniej odpowiedzieć na pytanie, czemu niektóre tytuły są zapisywane w ten sposób, a inne z kolei nie.
Z pomysłów zdecydowanie istotniejszych (i bardziej dopracowanych), na pewno warto podkreślić to, o czym pisałam wcześniej – Beyoncé, zabierając się za szeroko pojęte country, w pewnym sensie zwraca głos czarnoskórym i/lub nierepublikanom. Muzyka – ani ogólnie pojęta, ani w żadnym swoim konkretnym gatunku – nie jest przypisana do rasy, płci, orientacji seksualnej, wieku, przynależności religijnej czy upodobań politycznych. Jest ponad to wszystko, dlatego może realnie łączyć ludzi. To niezwykle istotny przekaz. Teksty są tu też, jak na wielu płytach Beyoncé, ważne. Słyszymy historię niezwykle mądrej i kochającej matki oraz żony. Użycie swojego nazwiska po mężu w tytule płyty ma prawdopodobnie, zwłaszcza po „Lemonade”, pokazać siłę ich związku, który – mimo burz – nadal ma się dobrze, a może nawet jeszcze lepiej. Oczywiście mało istotna jest sama prawda, której nikt z nas przecież nie zweryfikuje, a ważniejszy świadomie i z rozmachem namalowany obraz. Słyszymy historię silnej kobiety, która jest we wspaniałym wieku – mnóstwo już o sobie i świecie wie. Słyszymy również historię dumnej, choć niebezkrytycznej patriotki.

Stany Zjednoczone z Polską dzielą potężne różnice kulturowe, ale łatwo będzie nam zrozumieć jedno. Całkiem niedawno – na równe osiem lat – odebrano części z nas prawo do nazywania się Polakami, kiedy bezinteresownie, nieraz pokonując strach, w trosce o losy tego kraju wychodziliśmy na ulice i nazywaliśmy bandę nieudolnych partaczy przy władzy po imieniu. Dziś rozmiar ich złodziejstwa i skala zniszczeń, jakich się dopuścili, wychodzą na jaw, a „patriotyzm” bardzo powoli odzyskuje swoje dawne, pierwotne, mniej wyświechtane znaczenie.

Przesadna duma z własnej narodowości zawsze zalatywała mi patetycznością i źle pojętą plemiennością, więc podchodzę do tej strony albumu Beyoncé nieco sceptycznie, jednak trudno nie zauważyć w nim hołdu, jaki oddaje miejscu, z którego pochodzi. Wszystko jest tu na wskroś amerykańskie, a jedyna piosenka, która nie jest – cover „Blackbird” Beatlesów – ma logiczne uzasadnienie swojej obecności na płycie: została napisana przez McCartneya jako protest przeciw segregacji rasowej w Stanach Zjednoczonych (Little Rock Nine w 1957 roku). Mogę się prywatnie podśmiewywać ze stylu country, ale nie jest mi do śmiechu, kiedy pomyślę, że jedna z najbardziej utalentowanych wokalistek świata (nie trzeba jej prywatnie podziwiać, ale warto być uczciwym) została nazywana „śmieciem, który nienawidzi policji” – nawiązanie do jej udziału w ruchu Black Lives Matter – po występie z grupą The Dixie Chicks na gali rozdania nagród Country Music Awards w 2016 roku. Dlaczego spotkała się z aż taką krytyką i hejtem? Ze względu na swój kolor skóry oraz upodobania polityczne. (To ją zresztą ponoć sprowokowało do zgłębienia historii muzyki country i ostatecznie stworzenia takiej właśnie płyty, co – jako przekorna rebeliantka – bardzo szanuję.) W ciasnych białych republikańskich umysłach nie zmieściło się wykonywanie country przez czarnoskórego demokratę. I jeśli ktoś myśli, że mamy XXI wiek, Stany są przecież postępowe, a w przypadku divy formatu Beyoncé nikt nie patrzy przecież na kolor skóry, jest w błędzie. Dlatego tak ważna jest odpowiedzialność za to, co zrobimy ze swoim głosem, kiedy go dostaniemy.

Rok temu, podczas koncertu artystki w Polsce, na telebimie za jej plecami pojawił się wymowny w naszej sytuacji cytat Jima Morrisona:

– Ktokolwiek kontroluje media, kontroluje umysł.

W tym kontekście muzyczna wartość samego albumu nie jest dla mnie aż tak istotna, jak rola, którą odegra w historii muzyki rozrywkowej.

fot. Bożena Szuj

„Cowboy Carter”

fot. Bożena Szuj

Po raz pierwszy na spokojnie wysłuchałam całej płyty kilka tygodni temu w pewne wiosenne deszczowe popołudnie w Zakopanem. Idealne do siedzenia w domu, czytania, pisania i nadrabiania zaległości. Zieleń, którą obserwowałam zza okna nabrała niezwykłej głębi i przypomniały mi się wszystkie wiosenne deszczowe popołudnia, które tak uwielbiałam w dzieciństwie. Przeczytałam kawałek jakiejś druzgocącej recenzji (utrzymanej w stylu „płyta zawiodła moje oczekiwania”) i z ciekawości odpaliłam „Cowboy Carter”. Pierwszą myślą, która pojawiła się w mojej głowie była ta, że ciepłe akustyczne brzmienie gitar i nieskomplikowane, ale przyzwoicie napisane piosenki w stylu retro przepięknie komponują się z zastaną pogodą. Coś w ich klimacie (prostota? spokój?) przypomniało mi moje ukochane „Nothing fails” Madonny. No ale, tak jak podejrzewałam, płyta… nie urwała… niczego. Po pierwszym przesłuchaniu zwróciłam uwagę przede wszystkim na przesłodkie „My Rose”, ciekawe i utrzymane w dawnym stylu „Bodyguard”, drażniące wspólnym z szantami mianownikiem „Daughter”, przyjemne „Alliigator Tears” oraz równie przyjemne „Just For Fun”, a także doskonałe „Ya Ya”. Nie umiałam zrozumieć zasadności umieszczenia na krążku kilku odstających stylem piosenek. Końcówka płyty również wydała mi się na tyle męcząca, że za pierwszym razem nie dosłuchałam jej do końca. Po kilku kolejnych odsłuchaniach wydawało mi się, że mam mniej więcej sprecyzowane wrażenia: otóż, album jest nierówny. Niby skłania się ku klasycznemu country, ale niekonsekwentnie połączone z nim nowoczesne wstawki powodują niepotrzebny chaos.

fot. Bożena Szuj

Tuż po przyjeździe do Gdańska, czekały na mnie generalne porządki, więc dla umilenia sobie pracy włączyłam zapętlony „Cowboy Carter”, dając mu coś w rodzaju drugiej szansy. I po co najmniej kilkudziesięciu odsłuchaniach, kiedy znam już każdy dźwięk tej płyty na pamięć, mam kompletnie inne wrażenia. W dodatku sprzeczne z pierwszymi. Przede wszystkim – co najpierw umknęło mojej uwadze, bo oprócz „Texas Hold ‘Em” i „16 Carriages” była to piosenka, którą już wcześniej słyszałam – album znakomicie się zaczyna: ciekawym i bogatym harmonicznie „Ameriican Requiem” (i kończy klamrą w postaci „Amen”). Chórki, w których diva się od zawsze doskonale odnajduje, melodia, w której może trochę poszaleć z technikami wokalnymi, do tego znakomita instrumentacja i wspaniale rozegrana przestrzeń. Poczułam powiew tej samej wolności, z którą kojarzę znakomity „Renaissance”. Świetne i mocne otwarcie. Z drugim numerem – coverem „Blackbiird” – mam już pewien problem i rzeczywiście wynika on z moich czysto subiektywnych preferencji. Osobiście niedoścignioną dla mnie wersją tej piosenki będzie zawsze ta w wykonaniu cudownych King’s Singersów w przepięknej aranżacji Daryla Runswicka. Żadna inna mnie nie rusza, a oryginału do teraz udało mi się nie wysłuchać, żeby nie skalać nim miłości, jaką mam do tego coveru. Aranżacja z płyty Beyoncé wydaje się co najmniej inspirowana pracą Runswicka, więc czuję w niej jakąś wtórność. Trochę podobnie mam zresztą z „Jolene”, choć nie ukrywam, że bardzo rozśmieszyła mnie teza ze wspomnianej wyżej recenzji, jakoby „Jolene” Dolly Parton była najważniejszą piosenką country wszech czasów, a Beyoncé, porywając się na nią, dokonała niemal świętokradztwa (tym bardziej, że sama Dolly Parton śpiewa na tej płycie, a przed „Jolene” robi nawet zabawne wprowadzenie). Problemem z tymi dwiema piosenkami nie jest to, że Beyoncé zaśpiewała je źle (jest zbyt doskonała, żeby cokolwiek zaśpiewać „źle”), czy że nie zostały rzetelnie zaaranżowane. Wszystko jest tu na najwyższym poziomie, ale… jest równocześnie nudno i mdło. Swoją drogą w innej recenzji przeczytałam, że Beyoncé śpiewa „Jolene” z pozycji silnej kobiety, co również mnie rozbawiło, bo o zazdrosnej kobiecie, która wygarnia drugiej, że jej „odbija męża”, miotając się między błaganiem o zaprzestanie a wygrażaniem, że ta druga nie wie z kim zadziera, można powiedzieć naprawdę dużo, ale z pewnością nie to, że jest silna.

Takie toksyczne zachowania mają swoje źródło w niskim poczuciu własnej wartości, jak również w błędnym przekonaniu, że partnerzy, z którymi się wiążemy są naszą pozbawioną wolnej woli własnością, którą ktoś z zewnątrz może sobie – jeśli ich dostatecznie nie upilnujemy – „zabrać”. Jak mało szacunku trzeba mieć do swojego partnera, żeby o nim tak przedmiotowo myśleć. Do tego wszystkiego kobiety były latami umacniane w takich przekonaniach, bo zdrady winna była przecież zawsze tylko i wyłącznie kobieta. Jeśli to kobieta zdradzała męża, była „puszczalską lafiryndą”, która „rozłożyła nogi przed pierwszym lepszym”. On mógł pić, bić, stronić od seksu, znęcać się nad nią psychicznie czy zwyczajnie przestać ją kochać, ale to nigdy nie było istotne. To ją odsądzano od czci i wiary. (Nie twierdzę, że te okoliczności usprawiedliwiają zdradę, natomiast właśnie dlatego, że rzadko znamy kontekst, warto powstrzymywać się od łatwych osądów, a jeśli już musimy oceniać, oceniajmy samo zachowanie – niewątpliwie krzywdzące – a nie dopuszczającego się go człowieka).  Natomiast jeśli to mężczyzna zdradzał, opcje były dwie: albo miał fatalną żonę domagającą się od niego życia w celibacie i zamieniającą jego codzienność w piekło, więc wszystko, co zrobił, było naturalną konsekwencją wyłącznie jej działań, albo był przyzwoitym mężczyzną, który jednak zaplątał się w perfidnie zarzuconą nań przez rozpustną kochankę sieć grzesznych pragnień, za co odpowiadać mogła również tylko ona (jak suka nie da, pies nie weźmie – jak głosi pewne mądre i tak samo kulturalne powiedzenie). Jedną ze śmieszniejszych niekonsekwencji patriarchatu jest założenie, że mężczyźni są od kobiet bardziej zrównoważeni, więc w przeciwieństwie do słabej płci nadają się do rządzenia, ale równocześnie bardzo kiepsko im wychodzi zarządzanie własnym rozporkiem.

Z jednej strony obecność „Jolene” na płycie nie dziwi (zwłaszcza po albumie „Lemonade” – osobistym wyznaniu, jaką drogę ma do przejścia kobieta chorobliwie zazdrosna, zdradzana, aż w końcu zdradę wybaczająca i budująca na zgliszczach starego nowy, trwalszy dom), z drugiej… czy to nie od swojej idolki Beyoncé młodzież powinna się dowiedzieć, że ten dawny model był spaczony i chory? I że wyzwala nas prawda, wzięcie odpowiedzialności za własne działanie oraz terapia, jeśli nie radzimy sobie np. z zazdrością (nawet, jeśli jest uzasadniona)? Pytanie retoryczne, ale chyba zasadne.

fot. Bożena Szuj

Wracając jednak do strony muzycznej, napisałam o dwóch wykonaniach coverów, które były w moim odczuciu mdłe i znakomitym przykładem wykonania zupełnie niemdłego jest na płycie piosenka „Ya Ya” – słychać w niej pomysł na stworzenie wokalnej kreacji. To nie jest zwykłe odśpiewanie (choćby nie wiem jak brawurowe), tu nie ma znaczenia czy wszystkie wydawane przez Beyoncé dźwięki są piękne i perfekcyjne. Wszyscy znamy przecież na pamięć jej imponujące możliwości. Tu liczy się rola (znakomite modulacje głosu), którą sobie wymyśliła i z której nie wychodzi. Doskonale ten utwór czuje i słychać, jak cudownie się podczas jego śpiewania bawi, w czym rzeczywiście można się doszukać kontynuacji płyty „Renaissance”.
Przy pierwszym wysłuchaniu wyłapałam piosenki w dość podobnym stylu, mogące stanowić ścieżkę dźwiękową do (rzeczywiście urzekającego, jeśli chodzi o krajobrazy) „Yellowstone”. Wszystko, co odstawało, mój mózg interpretował jako niezrozumiały szum. Teraz, kiedy znam album całkiem dobrze, wspomniane wcześniej piosenki postrzegam bardziej jak solidny fundament, a utwory nowocześniejsze w brzmieniu („Spaghetti”, „Flamenco”, „Desert Eagle”, „Riiverdance”„II Hands II Heaven”, „Tyrant” i „Sweet Honey Buckiin’”) jak dopracowane wykończenie całości… w stylu Beyoncé. Stylu, który zaczął mi się wreszcie krystalizować. Niewysłuchany przeze mnie za pierwszym podejściem trzyczęściowy kawałek „Sweet Honey Buckiin’” teraz mnie kompletnie zachwyca (zwłaszcza część „Buckiin’”). Mój odbiór „Cowboy Carter” jest dziś zupełnie inny niż po pierwszym wysłuchaniu, nie mam więc stuprocentowej pewności, że za jakiś czas nie będę go odczuwać jeszcze inaczej. W momencie pisania tej recenzji mam wrażenie, że dwa połączone tu ze sobą, pozornie sprzeczne, światy w jakiś sposób na siebie wpływają i wzajemnie się tworzą; że istnieją właśnie poprzez kontrast, jaki sobie wzajemnie dają. Że w tej niespójności da się spójność znaleźć. Artystka udowadnia (m.in. takim antyfanom country jak ja), że nawet do tak przaśnej i prostej muzyki można podejść bardzo kreatywnie i na jej kanwie stworzyć coś co najmniej intrygującego. (Nawiasem mówiąc, choć można, nie wyszło to jak dotąd żadnemu białemu konserwatywnemu muzykowi.)
Czy jest to album wybitny? Nie wiem. Na pewno jest doskonale przemyślany i dopracowany, a także pobudza do wielu refleksji. To już bardzo dużo.

fot. Bożena Szuj

Spis utworów:

1. Ameriican Requiem
2. Blackbiird (featuring Brittney Spencer, Reyna Roberts, Tanner Adell, Tiera Kennedy)
3. 16 Carriages
4. Protector (featuring Rumi Carter)
5. My Rose
6. Smoke Hour Willie Nelson (featuring Willie Nelson)
7. Texas Hold ‘Em
8. Bodyguard
9. Dolly P (featuring Dolly Parton)
10. Jolene
11. Daughter
12. Spaghetti
13. Alliigator Tears
14. Smoke Hour II (featuring Willie Nelson)
15. Just For Fun (featuring Willie Jones)
16. II Most Wanted (featuring Miley Cyrus)
17. Levii’S Jeans (featuring Post Malone)
18. Flamenco
19. The Linda Martell Show
20. Ya Ya
21. Oh Louisiana
22. Desert Eagle
23. Riiverdance
24. II Hands II Heaven
25. Tyrant (featuring Dolly Parton)
26. Sweet Honey Buckiin’ (featuring Shaboozey)
27. Amen

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę moją własną próbę zmierzenia się (tylko własnym głosem i słuchem) z zaaranżowaną przez Daryla Runswicka dla zespołu King’s Singers piosenką „Blackbird” z repertuaru The Beatles.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

„The Two of Us” Chloe x Halle

Z siostrami Chloe i Halle Bailey zetknęłam się po raz pierwszy w sieci parę lat temu – udostępniały na swoim youtube’owym kanale covery różnych przebojów, najczęściej swojej idolki Beyoncé. Do śpiewających dzieci mam podejście dosyć, mówiąc delikatnie, sceptyczne.  Tak, jak nie zgadzam się z odważną tezą, że śpiewać każdy może, tak nie umiem być bardziej wyrozumiała dla poważniejszych wpadek intonacyjnych ludzi, którzy dopiero zaczynają, w jakim nie byliby wieku. Może dlatego, że nie specjalnie wierzę w to, że słuch da się wyćwiczyć (choć wiem, że są na ten temat różne teorie), może dlatego, że skończyłam podstawówkę muzyczną, gdzie na wstępie robiono odsiew dzieciom muzycznie nierokującym. Stąd też rzadko kiedy klikam na yt na filmiki przedstawiające śpiewające dzieci, ale z jakiegoś powodu dla Chloe i Halle zrobiłam wyjątek. I to było objawienie! Nieprawdopodobna muzykalność tych dwóch małych istot, zdumiewająca muzyczna dojrzałość, powalająca uroda obydwu głosów (tak od siebie różnych, a tak znakomicie się uzupełniających), poczucie rytmu i frazowanie, którego mogliby się od nich uczyć zawodowi muzycy, wywołały na mojej skórze ciarki.

Żeby nie być gołosłowną, podaję jeden z moich ulubionych przykładów (Halle ma tu 11 lat, a Chloe 13):

Dopiero niedawno natrafiłam na ich koncert z cyklu NPR Music Tiny Desk Home, uświadamiając sobie, że są już obie młodziutkimi, ale dorosłymi kobietami, tworzącymi własną muzykę. Na powrót zaczęłam surfować w sieci, natrafiając na całe zatrzęsienie coraz dojrzalszych coverów. Najbardziej chyba ujął mnie ten (Halle ma tu 16 lat, a Chloe 18):

Piosenki w oryginale nie znałam, ale wystarczyło mi kilkadziesiąt sekund nadrobienia tej straty, żeby wiedzieć, jak bardzo nie była wielka. Podróż po domowych filmikach sióstr prezentujących swoje własne wersje cudzych piosenek wzruszyła mnie nie tylko z powodu ich niewiarygodnego talentu, ale też dlatego, że przypomniała mi, co mnie samą najbardziej pociąga w opracowywaniu piosenek. Z zachowaniem proporcji oczywiście, bo wyłącznie na miarę swoich skromnych umiejętności, ale największy fun miałam wtedy, kiedy udało mi się przy pomocy mojego ukochanego fortepianu harmonicznie zmasakrować jakiegoś gniota pierwszej wody (np. „Opowiadaj mi tak” Wodeckiego) lub stworzyć najsmutniejszą na świecie wersję innego (np. „I just call to say I love you” Wondera). Harmoniczne łamigłówki, jakich dostarcza opracowywanie dość mocno różniących się od oryginału coverów, sprawiały mi zawsze największą radość, bo były znakomitym wyzwaniem. Nie tylko muzycznym, ale również intelektualnym. Mogę więc tylko spróbować sobie wyobrazić, co czuły Chloe i Halle, mając do dyspozycji nie tylko doskonały słuch i wyobraźnię muzyczną, ale jeszcze wokal, jakiego niejedna diva mogłaby im pozazdrościć!
Ogromne wrażenie zrobiła też na mnie łatwość poruszania się przez nie w obrębie różnych stylów i sposobów śpiewania. Na wskroś klasyczną „Moon River” zaproponowały w wersji, która przy każdym słuchaniu wzrusza mnie do łez, mimo że rzadko płaczę przy utworach, które nie są elektroniczne (tu anielska Halle ma 20 lat, natomiast Chloe 22 lata):

Nie trzeba było długo czekać, żeby talent sióstr Bailey został rozpoznany i doceniony przez samą Beyoncé, która wzięła dziewczynki pod swoje skrzydła, stając się ich mentorką i umożliwiając im nagrywanie płyt (dzisiaj w dorobku mają już trzy albumy i jedną EP-kę). Miały jednak już od samego początku ogromną przewagę nad swoją nauczycielką – nieprawdopodobny muzyczny smak. Beyoncé, którą naprawdę cenię (od jakiegoś momentu jej kariery również muzycznie) potrzebowała dekady, żeby z doskonałej wokalistki awansować do miana interesującej artystki, która wie, co i po co śpiewa. Siostry Bailey są natomiast artystkami urodzonymi. Czego się nie tkną (najlepszym przykładem na to jest powyższy cover „Down In The DM”), zamieniają w intrygującą artystyczną pełnię. Ich fenomenalny wokalny warsztat to tylko przemiły dla ucha dodatek.
Płyta „The Two of Us”, którą chcę dziś przedstawić, jest ich debiutanckim albumem wydanym w 2017 (Halle miała podczas jej nagrywania 17, a Chloe 19 lat), tuż po wypuszczonej rok wcześniej EP-ce „Sugar Symphony”. Piosenki znajdujące się na „The Two of Us” w znakomitej większości zostały nie tylko napisane, ale także wyprodukowane przez siostry Bailey. Po pierwszych dźwiękach zamarłam i w tym bezruchu, i skupieniu wysłuchałam całości. Ich poczucie przestrzeni, intuicja związana z brzmieniami i rytmami, fascynujące i niebanalne harmonie oraz świadomość konieczności dostosowania formy do treści, a równocześnie niczym nieskrępowana muzyczna wolność i wyobraźnia (bijąca też ze wszystkich albumów Björk) były tym wszystkim, czego od dobrego albumu oczekuję. W dodatku świetne teksty i urzekająca, cudowna spójność – każda piosenka wynika z poprzedniej, a tytuł po wysłuchaniu całości staje się absolutnie oczywisty sprawiły, że wpadłam po uszy. Dawno nie słyszałam tak dobrej i przemyślanej w każdym calu płyty! Choć ich kolejna, wydana rok później, niezwykle oryginalna „The Kids Are Alright”, jak i najnowsza, najbardziej może popowa, „Ungodly Hour” są również znakomite, jednak „The Two of Us” jest w moim odczuciu absolutnie wyjątkowa.

Spis utworów:

 
  1. Used to love
  2. Too much sauce
  3. Future
  4. Poppy flower
  5. Chase
  6. Partna
  7. Worries
  8. Upset stomach
  9. Simple
  10. Mistake
  11. All i ever wanted
  12. Tra ta ta
  13. Up all night
  14. Lucky leaf
  15. Lulla-bye

 

P.S. Na deser mogę dziś wrzucić tylko i wyłącznie tę przepyszną muzyczną ucztę, jaką jest album „The Two of Us” w całości!

„P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kury

fot. Bożena Szuj

 
fot. Marianna Patkowska

wytwórnia: Biodro Records
rok wydania: 1997

Nadrabiając swoje kulturoznawczo-muzyczne zaległości, trafiłam na krążek, którego nie wypada nie znać, a mnie się jednak udało. Tak, wstyd mi i kajam się, ale lepiej późno, niż wcale. Mowa o Najlepszej Alternatywnej Płycie Roku (Fryderyki 1998) – „P.O.L.O.V.I.R.U.S.-ie” Kur.
Powiedzieć, że to najdziwniejsza i najbardziej odjechana parodia różnych muzycznych stylów, to nic nie powiedzieć. Pierwotnym założeniem Tymona Tymańskiego było stworzenie albumu imitującego składankę piosenek różnych (nieistniejących) zespołów i to się właściwie udało, choć krążek finalnie został wydany pod szyldem Kur. Na pewno nie da się jej zarzucić spójności, choć równocześnie czuć w niej twórczą koncepcję. Usłyszymy tu właściwie większość gatunków muzycznych od disco polo przez yass, piosenkę patriotyczną, reggae, heavy metal oraz jazz po country. Wszystko z dużym przymrużeniem oka, okraszone wyczuwalną świadomością muzyczną i fantastycznymi tekstami.
Już dwie pierwsze piosenki („Śmierdzi mi z ust”  i  „Jesienna deprecha”) – utrzymane w podłym, kiczowatym klimacie disco polo – są dowodem na to, że dobrzy i wrażliwi muzycy nawet stylizując coś na największy chłam, przemycą (choćby niecelowo) pewną szlachetność. O „P.O.L.O.V.I.R.U.S.-ie” można byłoby pisać elaboraty (wiem o co najmniej jednej pracy magisterskiej na jego temat), więc w telegraficznym skrócie skupię się tu tylko na kilku swoich ulubionych piosenkach.

🎼 „Nie martw się, Janusz” to jeden z najciekawszych utworów na płycie. Muzycznie znakomity, zaskakujący, świeży, inny; tekstowo fenomenalny! Z przeszywającą precyzją oddaje polskie zaściankowe umiłowanie do zabobonu przy rezygnacji z samodzielnego myślenia (wracające dziś zresztą do łask).

🎼 Drugą (chronologicznie) moją ulubioną piosenką jest „Kibolski”. (Jak typowa blondynka śmiałam się zresztą dwa razy – najpierw, kiedy po raz pierwszy usłyszałam tekst, a drugi, kiedy zrozumiałam, że tak naprawdę, to Lechia Gdańsk, a Arka Gdynia. Bywa…) Podoba mi się bardzo trafność spostrzeżenia, że kibolskie oddanie dla sprawy jest przeważnie dużo większe, niż potrzeba rozumienia jej sedna.

🎼 Dosyć podobną w klimacie i zawsze wywołującą u mnie salwy śmiechu (i – co gorsza – od dłuższego czasu nieopuszczającą mojej głowy) jest „Sztany, glany”. Myślę, że pozostanie już na zawsze w pewnych środowiskach aktualna. Można by rzec, utwór ponadczasowy.

🎼 Absolutnie urzeczona jestem jednak songiem „Nie mam jaj” – to karykatura reggae doskonała na tak wielu poziomach, że jawi mi się jako utwór wręcz genialny. Nieczęsto spotyka się wysmakowane parodie samej formy. Bo śmieszy w niej najbardziej przecież nie sam absurdalny refren:

Ajajaj, nie mam jaj,

– refren piosenki „Nie mam jaj”

tylko połączenie najbardziej rasowego reggae grania z narracją, która do złudzenia przypomina właściwie każdą piosenkę w tym stylu, z tym że ta akurat celowo nie ma sensu. Do tego Larry Okey Ugwu, który swoim uroczym łamanym polskim śpiewa:

W Babilonie zdrada, każą nosić jaja
i wąsy

„Nie mam jaj”

sprawia, że za każdym razem leżę na podłodze ze śmiechu.

🎼 Tekstowego prztyczka w nos dostaje też jazz w utworze „Mój dżez”. Choć Tymański próbuje się naigrywać z wykonywania tego gatunku, to jakby się nie starał, nie jest w stanie uciec od tego, że naprawdę dobrze w nim brzmi!

To byłaby moja polovirusowa top piątka, ale bardzo mnie też urzekają „Ideały Sierpnia”, a zwłaszcza fragment:

Solidarność, Solidarmość, Solimarność – solej

„Ideały Sierpnia”

i absolutnie odjechany „Lemur”.

„P.O.L.O.V.I.R.U.S.” jest z pewnością jedną z tych płyt, których trzeba wysłuchać wielokrotnie, w skupieniu i na które po ich poznaniu trudno pozostać obojętnym.

Spis utworów:

fot. Marianna Patkowska
  1. Śmierdzi mi z ust
  2. Jesienna deprecha
  3. Nie martw się, Janusz
  4. Dlaczego
  5. gadka I
  6. Kibolski
  7. gadka II
  8. Sztany, glany
  9. Ideały Sierpnia
  10. Trygław cz. I
  11. Nie mam jaj
  12. Trygław cz. II
  13. Szatan
  14. gadka III
  15. Mój dżez
  16. Adam ma dobry Humer
  17. O psie
  18. Lemur
fot. Marianna Patkowska

SpotkanNie z Tymonem Tymańskim

Z Tymonem Tymańskim przed wejściem do jego studia Nei Gong

Kiedy pokochasz mężczyznę, który od dzieciństwa przyjaźni się z Tymonem Tymańskim, przez pewien czas grał z nim w różnych zespołach, a w swojej wytwórni Biodro Records wydał recenzowaną tu płytę „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” (projektował też m.in. okładkę i do niej, i do „Paszkwili”), jedną z naturalnych konsekwencji związania z nim swojego życia jest poznanie Tymona Tymańskiego osobiście.

fot. Bożena Szuj

Biorąc pod uwagę mój – opisywany już tu – paniczny lęk związany z tym artystą, wyzwanie nie lada, ale ja wyzwania lubię!
Mam przeświadczenie, (wywodzące się z przekonania, że idealny związek to dwie całości, nie połówki, a miłość jest dawaniem wolności), że przyjaźnie osób, które darzymy uczuciem, nie dotyczą nas i nie bardzo powinniśmy chcieć w nie ingerować. Oczywiście nie mam na myśli odciągania ukochanych od ich znajomych, którzy nam nie odpowiadają (to rodzaj przemocy w związku, której dopuszcza się nie partner, tylko przebrana za niego najwyższa izba kontroli), ale to, że skoro zadbanie o siebie leży w naszej gestii, to jedynie my wiemy, kim się otoczyć, żeby stawać się lepszymi ludźmi, a kogo unikać.
Może się zdarzyć, że ten sam człowiek przyczyni się do duchowego rozwoju pary, może się tak jednak nie zdarzyć. To, że nasz partner jest z kimś blisko, wcale nie znaczy, że my też musimy. Z drugiej strony, jeśli mamy świadomość, że wieloletnia przyjaźń z kimś zbudowała osobę, w którą jesteśmy wpatrzeni, narasta w nas szacunek do jej przyjaciela i potrzeba bycia przez niego zaakceptowanym.
Po przemiłym dniu spędzonym w domu Tymańskiego, mogę powiedzieć, że poznałam nie tylko fenomenalnego muzyka, ale też niesamowitego, nieprzewidywalnego, niewiarygodnie autentycznego, nietuzinkowego (jak mówi o sobie Doda), inspirującego, wzruszająco szczerego, piekielnie inteligentnego, skromnego, wrażliwego (choć się z tym nie afiszuje), a przede wszystkim naprawdę dobrego człowieka. Duchowy wymiar tego spotkania uważam za zbyt osobisty, by opisywać go szerzej, jednak rozmowa z tak pięknym wewnętrznie buddystą w wielu momentach bardzo mnie wzruszyła i z pewnością mocno wzbogaciła.
Ogromnym przeżyciem i zaszczytem było dla mnie zobaczenie prywatnego studia Nei Gong (w którym zostały nagrane „Paszkwile”) i… wspólne wykonanie jednej piosenki. W najśmielszych snach nie przypuszczałam też, że moją pierwszą jogę w życiu poprowadzi właśnie Tymon Tymański!
Jeśli miałabym jakoś podsumować to spotkanie, mogę napisać, że warto zmierzyć się ze swoimi lękami, bo te mogą się nieoczekiwanie okazać naszymi duchowymi mentorami!

fot. Bożena Szuj

„OdNowa” Anita Lipnicka

fot. Marianna Patkowska

fot. Marianna Patkowska

wytwórnia: Pomaton
rok wydania: 2019

Chyba w życiu większości osób z mojego pokolenia wrażliwość Anity Lipnickiej odegrała dużą rolę. W tym roku artystka obchodzi 25-lecie swojej kariery i z tej okazji wydała dość niezwykłą płytę z dwunastoma piosenkami (z różnych okresów swojej działalności) zaśpiewanymi od nowa i zrealizowanymi przez ośmiu producentów: Bartosza Szczęsnego, Piotra Świętoniowskiego, Kubę Karasia, Urbanskiego, Michała Foxa Króla, Marcina Macuka, Paula Rollinga i Daniela Blooma. Eksperyment, jakim był ten pomysł, okazał się strzałem w dziesiątkę.
Sama jestem w pewnym sensie wychowana na Variusach z Anitą, którzy samoistnie stanowili ścieżkę dźwiękową wielu ważnych wydarzeń w moim życiu, ale przyznam, że nie bardzo śledziłam później karierę solową Lipnickiej, choć wcale nie dlatego, że estetycznie rozmijała się z moim gustem. Zawsze niesamowicie szanowałam jej bardzo oryginalny i odmienny od przyjętych norm sposób śpiewania. Robiła to od początku całkowicie po swojemu. Przy okazji pisania tej recenzji sięgnęłam po jej zapomniane już przeze mnie utwory, a także te wcześniej nieznane i było to naprawdę ciekawe i piękne doświadczenie.
Anita Lipnicka jest też jedną z bardzo niewielu artystek o tak lekkim i doskonałym piórze. Jej teksty są niesłychanie poetyckie, wzruszające i trafne, a równocześnie pozbawione zbędnego patosu czy sentymentalności. To – zwłaszcza w dzisiejszych czasach – niestety ogromna rzadkość. Mało któremu artyście można dziś przypisać tak ogromną świadomość językową. (Nawet na opisywanych na tym blogu płytach, kiedy wspominam o „dobrych tekstach”, nie zdarzyło się jeszcze, żeby ich autorzy w jakimś momencie nie obnażyli pewnych swoich warsztatowych niedociągnięć – u Anity te po prostu nie istnieją.)
Na najnowszej płycie piosenki wokalistki dostały drugie życie, świeżość, nową przestrzeń, odmienną perspektywę i dyskotekowy sznyt. Czy wersje są lepsze od oryginałów? To pytanie nie wydaje mi się w ogóle zasadne. Są przede wszystkim inne. Osobiście niektóre podobają mi się rzeczywiście bardziej, a inne właśnie mniej. Trudno byłoby też znaleźć wspólny mianownik między dawnymi utworami Varius Manx a tymi z solowych płyt Lipnickiej (włączając w to albumy z Johnem Porterem). Przefiltrowanie ich wszystkich przez całkiem odrębną muzyczną wrażliwość młodych producentów zapewniło spójność, mimo ogromnej różnorodności, z jaką się na „OdNowie” spotkamy.
Nie ukrywam też, że dziwią mnie komentarze fanów (a może raczej wyznawców?) „Piosenki księżycowej”, oburzonych nową wersją tej piosenki. Przede wszystkim mamy do czynienia z dwoma różnymi utworami o całkowicie odmiennej energii, które łączy tylko linia melodyczna i tekst. Ja jestem fanką obydwu. Oryginał – wiadomo! – jest niepowtarzalny i ważny w historii polskiej muzyki rozrywkowej, ale jego przeróbka ma z kolei cudowne i hipnotyzujące taneczne flow.
Największym zaskoczeniem była dla mnie chyba wersja piosenki „I wszystko się może zdarzyć”, na którą w oryginale mam niestety alergię (uważam ją za nieporozumienie na skalę „Czegoś optymistycznego” Kasi Kowalskiej); stanowiła na pewno wielkie wyzwanie i uważam, że Michał Fox Król znakomicie sobie z nim poradził.
„OdNowa” to nie tylko fantastyczny prezent dla wiernych fanów Anity Lipnickiej, ale też znakomity krążek pełen energetycznych utworów, które połączą na parkiecie zarówno moich równolatków, jak i pokolenie poczęte przy „Piosence księżycowej”.

Spis utworów:

  1. Piękna i rycerz
  2. Ptasiek
  3. Piosenka księżycowa
  4. Mosty
  5. Bones of love
  6. I wszystko się może zdarzyć
  7. Big city
  8. Zanim zrozumiesz
  9. Z miasta
  10. Zimny czas
  11. Wolne ptaki
  12. Black hand

„Jak malować ogień” Natalia Przybysz

fot. Marianna Patkowska

fot. Marianna Patkowska

wytwórnia: Kayax
rok wydania: 2019

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam w całości „Siłę Sióstr” Sistars, Natalia Przybysz stała się dla mnie objawieniem – wokalno-wizualnym zjawiskiem, w którym zakochałam się bez reszty. Każda kolejna jej solowa płyta zachwycała mnie coraz bardziej (no, prawie każda, o czym za chwilę): od odjechanego soulowo-jazzowo-funkowego debiutanckiego anglojęzycznego krążka „Maupka Comes Home” przez jego rozwinięcie w postaci znakomitego albumu „Gram duszy” (gdzie dominowały już intrygujące polskie teksty artystki), a potem fantastyczną woltę, czyli doskonały „Kozmic Blues: Tribute to Janis Joplin” (zmierzenie się z piosenkami Janis Joplin otworzyło w Natalii jakieś kompletnie nowe wokalne przestrzenie), utrzymany w tym samym klimacie, ale już autorski „Prąd”, aż po nieszczęsne (nie z powodu jakości muzycznej, ale swojej nadbudowy filozoficznej) „Światło nocne” i w końcu opisywaną dziś przeze mnie płytę „Jak malować ogień”. Uważam też Natalię Przybysz za jedną z niewielu wokalistek (obok m.in. Brodki), które, umiejąc śpiewać znakomicie, nie boją się poszukiwań na nieznanych i często ryzykownych niwach, na których nie zawsze chodzi o ładne wokalne brzmienie.
Pamiętny wywiad Natalii dla „Wysokich Obcasów” w 2016 roku wystawił moją miłość do niej na poważną próbę. Ludzie podzielili się wtedy na dwa skrajne obozy. Pierwszy, liczniejszy, uznał Przybysz za niedojrzałą, głupiutką i wygodnicką osobę bez sumienia i serca, zasługującą na potępienie i przynoszącą swoim wyznaniem więcej szkody niż pożytku ważnemu ruchowi, jakim był wówczas #CzarnyProtest, którego celem nie była wcale walka o aborcję na życzenie. Drugi, mniej liczny, stwierdził, że macica Natalii należy tylko do artystki (co byłoby być może jakimś argumentem, gdyby nie zaczęła opowiadać o niej na łamach prasy) i wara wszystkim od niej, jak również że ci, którzy ją krytykują, są zacofanym ciemnogrodem, a ona sama wykazała się, otwarcie przyznając się do swojej aborcji, wielką odwagą (za co zresztą – co może się wydawać kuriozalne, ale jednak – wygrała nawet nagrodę „Superbohaterki 2016”).
Myślące osoby dorosłe od razu odrzuciłyby argumenty drugiej strony, jednak z tymi pierwszego obozu również trudno mi się było w pełni zgodzić. Nie ukrywam, że sam wywiad bardzo mocno mnie poruszył i bardzo długo trudno mi się było z niego otrząsnąć. Po latach wydaje mi się, że nie z powodu jej wyboru, którego prawdopodobnie w swoim własnym życiu nie uznałabym za słuszny, ale z powodu oblania mnie jakimś brudem, na który nie byłam gotowa. Nie wierzę w to, że fakt mówienia prawdy usprawiedliwia przerzucanie swoich własnych (na pewno ciężkich, czego nie kwestionuję i czego po ludzku współczuję) obrzydliwości na innych ludzi, których nie dotyczą. Czy wolałabym żyć w kłamstwie? Nie, wolałabym nie znać wszystkich intymnych szczegółów z życia prywatnego artystki, którą, owszem cenię, ale której przyjaciółką nie jestem. Nie lubię też być przymuszana do oceniania, a od niego trudno się powstrzymać, kiedy piosenkarka tak często podkreślająca swój weganizm, ekologiczne podejście do życia i miłość do otaczającej natury twierdzi (głośno, w wywiadzie), że ciążę co prawda niechcianą, ale która przydarzyła się parze z wieloletnim stażem i dwójką dzieci, można po prostu usunąć z powodu „zbyt małego mieszkania”. Gdyby sprawa nie była aż tak poważna, powiedziałabym nie mój cyrk, nie moje maupki.
Po dłuższym czasie wysłuchałam jednak całego „Światła nocnego” i choć jest to naprawdę intrygująca muzycznie i bardzo poważna płyta (kilka piosenek naprawdę znakomitych), jednak już od pierwszej „Vardo” (protest song?), w której Natalia wyśpiewuje imiona wszystkich kobiet, które usunęły swoje dzieci w słowackiej klinice, w której była, robiąc z nich niejako bohaterki, nasilało się we mnie poczucie, że nie chcę w tym uczestniczyć, nawet wyłącznie jako słuchacz.
Kiedy niedawno przez przypadek trafiłam na premierę teledysku, który mnie mocno poruszył, do piosenki „Ogień”, promującej najnowszą płytę Przybysz – w ten sposób dowiadując się też o całym krążku – od razu pobiegłam do sklepu ją kupić. Przesłuchałam ją od tej pory chyba ze sto razy i choć nie była to miłość od pierwszego usłyszenia, mogę dziś z czystym sumieniem powiedzieć, że jestem nią zachwycona. Uderzyło mnie przede wszystkim brzmienie głosu Natalii, które jest przeraźliwie smutne. I choć właściwie już od „Kozmic Blues: Tribute to Janis Joplin” Przybysz zdecydowanie bardziej skupiła się na swoich cudownych, głębokich dołach, przez co może sprawiać wrażenie, że ogólnie śpiewa smutniej niż kiedyś, jednak na „Jak malować ogień” to z niezwykłą siłą rzuca się w uszy.
Nie będę ukrywać, że choć nie bardzo chcę wracać myślami do wspomnianego wywiadu, nie umiem niestety słuchać „Jak malować ogień” – płyty poruszającej problem ekologii, natury i rodziny – nie przez jego pryzmat.
Kilka tekstów zrobiło na mnie duże wrażenie, m.in. te:

Namaluj mój portret
Spalonym kawałkiem drewna
Światło to biel papieru
Światła jestem pewna
Myślę że cała sztuka
Leży w czułości dla cieni
Dla śladów i ran z przeszłości
Których nikt już dziś nie zmieni

„Cienie”

Pamiętam stałam w oknie
I zimno było w Polsce
I twoje ciepłe słowa
Że wkrótce wyjdzie słońce
Ta przestrzeń jest dla mnie święta
I wiatr co niesie ją do mnie
Nigdy nie będę przeklęta
Powracam tu po nadprzyrodzone

I to subtelne i smaczne nawiązanie do hitu Jacka Cygana:

A ja
Papierowa marionetka
Na dnie wrak
fot. Marianna Patkowska

Muzycznie na wspomnienie zasługuje na pewno przedziwny i klimatyczny „Ciepły wiatr” z niesamowitymi rozstrojonymi gitarami oraz cover piosenki Maanamu „Krakowski spleen”, której nigdy dotąd nie lubiłam i, jak się okazuje, chyba też nie rozumiałam. Mam wrażenie, że utwór ten – choć nie bardzo zmieniony – zabrzmiał wreszcie tak jak powinien.
Płyta jest bardzo spójna – i tekstowo, i muzycznie. Jej ciepłe brzmienie idealnie wpasowało się też w aurę cudownej, złotej polskiej jesieni, na którą przypadła jej premiera. Krążek jak mało który oddaje klimatem tę magiczną porę roku!

Spis utworów:

  1. Ogień
  2. Kochamy się źle
  3. Cienie
  4. Ciepły wiatr
  5. Wyspa
  6. Że jestem
  7. Po naszej stronie
  8. Przestrzeń
  9. Krakowski spleen
  10. Słodka herbata z cytryną

P.S. Polecam też zobaczenie krótkiego filmiku, na którym Natalia opowiada o tym, w jakim sensie płyta i winyl „Jak malować ogień” są ekologiczne.

„Małomiasteczkowy” Dawid Podsiadło

fot. Marianna Patkowska

wytwórnia: Sony Music
rok wydania: 2018

Dawida Podsiadłę (tak, większość osób ten fakt pewnie zaszokuje, ale to polskie nazwisko jest odmienNe!) poznałam dopiero w drugiej edycji X-Factora, w której wziął udział (w poprzedniej nie przeszedł jakoś na samym jej początku) i… zakochałam się bez pamięci. Był młodziutkim chłopaczkiem tuż przed maturą, nieco chyba onieśmielonym zamieszaniem wokół siebie. Kiedy jednak zaczynał śpiewać, zamieniał się w dojrzałego, doświadczonego życiowo mężczyznę, w którego głosie można było znaleźć zarówno ból, smutek i lęk, jak i radość, odwagę, czy pewną dozę pociągającej nonszalancji. Na scenie rządził. I niewiarygodnie uwodził swoim głosem. To niespotykane jak na tak młodą osobę. Wiedziałam od pierwszych chwil, że Dawid jest wyjątkowy. Moje wątpliwości budził jedynie program, w którym wziął udział – zdecydowanie niedosięgający mu nawet do pięt. Jednak za tym drugim razem wygrał, pozwalając się poznać większej publiczności, która – co jest rzadkością dla wszelkich większości – pokochała go równie mocno, jak ja.
Od tamtego czasu minęło już około siedmiu lat, przez które nagrał doskonałą debiutancką płytę „Comfort and Happiness” – niezwykle ją cenię – a potem drugą, „Annoyance and Disappointment” (której ciągle niestety jeszcze nie mam, ale znam i również bardzo lubię). Warto też przyjrzeć się obu tym tytułom, bo w jakimś sensie nawiązują do siebie przecież. Miałam okazję być na jego koncercie w Zakopanem i do tej pory – choć było to już kilka lat temu – pozostaję pod ogromnym wrażeniem jego profesjonalizmu i brzmienia na żywo. Dostarczył nam wszystkim dużej dawki przeróżnych emocji – od radości do wzruszeń i smutku. I nagle powrócił z trzecim albumem „Małomiasteczkowy”…
Albumem zupełnie innym, w całości wykonanym po polsku. Mam wrażenie, że to najbardziej osobista jego płyta ze wszystkich. I złapałam się na tym, że nie wiem właściwie do końca kiedy (choć przecież już druga płyta coś sygnalizowała, ale…) Dawid… stał się mężczyzną. Niby strasznie banalna to prawda, że „dzieci rosną”, ale uświadomiłam sobie, że już nie ma tamtego zamkniętego w sobie, nieśmiałego chłopaczka o unikalnym głosie, lecz gdzieś w międzyczasie z tego uroczego pąka rozwinął się naprawdę przepiękny wielobarwny kwiat.
Na poprzednich płytach Dawida, piosenki napisane i zaśpiewane przez niego po polsku były rzadkością. Być może dlatego dopiero na płycie „Małomiasteczkowy” uderzyło mnie z tak wielką siłą, jak doskonałym jest również tekściarzem. Wielokrotnie podkreślał, że się za takiego nie ma, ale – cytując mojego cudownego promotora, profesora Jerzego Kłosińskiego:

To ja będę oceniać język, bo ja tu się na nim znam, a nie on!

– prof. Krzysztof Kłosiński o czyjejś krytyce mojego tekstu, z którą się nie zgadzał

Tematyka płyty jest właściwie dosyć – mimo doskonałej, radosnej muzyki – smutna. Podsiadło rozprawia się na niej ze swoją sławą, która mu czasami ciąży, z życiem w stresie z nią związanym. Oglądając wywiady z Dawidem na temat tej płyty, odniosłam wrażenie, że on pisze też trochę o odnalezieniu w sobie granic i wreszcie wyraźnym stawianiu ich światu (często o tym wspominał, a w kilku piosenkach nawet całkiem wprost śpiewa o odmawianiu pozowania do wspólnych zdjęć, czy rozdawania zawsze autografów).
Podsiadło rozprawia się też z relacjami mężczyzn z kobietami. Bardzo nie chciałabym wchodzić w ten temat zbyt głęboko, bo zdaję sobie sprawę, że artysta nie zawsze pisze o sobie samym, a najbardziej naturalną reakcją dla słuchacza jest jednak utożsamianie podmiotu lirycznego piosenek z artystą, który jest równocześnie ich autorem. Nie bardzo mam prawo, nie bardzo też chciałabym debatować nad życiem prywatnym Dawida Podsiadły. Mogę tylko napisać, że teksty o relacjach damsko-męskich niezwykle mnie poruszyły. Być może też trafiły akurat na taki moment mojego życia, kiedy umiem się z nimi utożsamić, a czasem też właśnie z nimi nie zgodzić, równocześnie tak dobrze je rozumiejąc. Czuć w nich zwątpienie w miłość, a może właśnie jakiś rodzaj jej poszukiwania; lęk przed nazwaniem uczuć, kotłujące się w podmiocie lirycznym namiętności.
Jeden z wielu tekstów, które mnie rozłożyły na łopatki, mimo bardzo „pogodnej” oprawy muzycznej całej piosenki (choć może właśnie ten kontrast mnie tak rozbroił), to
„Dżins” (posłuchamy jej TUTAJ):

Przestań, popsujesz klimat
To dobry spacer
Pozwól włosom spaść
I choć wiem że zaraz cię oddam
To przez godzinę cię mam
Nie chce cię słuchać
Nie chcę tu stać
Pojedźmy gdzieś
I ściągnij z siebie płaszcz
Ja się zajmę resztą warstw
Widziałem serial, wiem jak
A gdy wypuszczę cię z rąk
Z rąk, z rąk
Bo przecież musisz uciec stąd, stąd
Chociaż obiecaj jedno
Choć, choć
Że przy nim będziesz więdnąć
Chociaż ostatecznie na związek nas nie będzie stać
I złamiemy sobie serce
Niech skradziony weekend trwa
Wiem że musisz wrócić
Przestań o tym mówić
Tańcz
Nie chcę o nim słyszeć
Niech zginie pośród innych spraw
Przestań, popsułaś klimat
Sam nie wiem, czy w ogóle chciałbym więcej
Jeśli dajesz mi piosenkę
Czy jemu nucisz ją też?
I przez przypadek za parę lat miniemy się ze sobą w czyichś drzwiach
Chyba nosisz inny płaszcz
A ja nie przyszedłem tu sam
A gdy wypuszczę cię z rąk…
Chociaż ostatecznie na związek nas nie było…
Poskładaliśmy swoje serca…
Weekendów już nie trzeba…
Kiedy dzisiaj o nim mówisz nie kłamie tylko twoja…
Szeroko się uśmiechasz, i dobrze że już wszystko…

Warto też, już na koniec, wspomnieć o doskonałym teledysku do piosenki „Trofea”, który jest właściwie fantastycznie zrealizowanym filmem krótkometrażowym. Liczy siedem minut, a wersja piosenki „Trofea” różni się od tej na płycie – jest zdecydowanie ciekawsza muzycznie, zawiera też bardzo intrygujący fragment „trofea to dla mnie zdrada”, który otwiera naprawdę szerokie pole interpretacyjne. Gorąco polecam jego obejrzenie:

Płyta jest naprawdę przepiękna, głęboka i poruszająca do refleksji, choć równocześnie w jakiś sposób także lekka. Na pewno nie sposób przejść obok niej obojętnie. Nad każdym z tekstów warto pomyśleć dłużej, bo roi się w nich od cudownych smaczków, np. takich:

„Dokończ, nie skończyłaś,
no pij do dna,
Ja się wstrzymam,
Jakoś mi cierpi krtań,
Nie płacz po niej”

– „Najnowszy klip”

Nie wspominając już o początkuMatyldy”:

Za wycieraczką zostawił ślad
że kije w oko będzie wkładał, tylko że przez samo „h”
Przez samo „h”, przez samo „h”, po prostu „h”
Muszę mu przyznać – odważny ruch
By komuś tak do szyby podejść i zrobić zrzut
Zostawić garść niemiłych słów, tę całą żółć

Dużym zaskoczeniem było też usłyszeć Dawida wreszcie w chórkach, które harmonią wyraźnie nawiązują do Queen w tym jednym krótkim, ale niesamowitym miejscu (TUTAJ).

Gorąco, gorąco wszystkim tę płytę polecam!

Spis utworów:

  1. Cantate tutti
  2. Dżins
  3. Małomiasteczkowy
  4. Najnowszy klip
  5. „Trofea”
  6. Nie ma fal
  7. Lis
  8. Co mówimy?
  9. Nie kłami
  10. Matylda

P.S. A na deser łączę swój skromny cover piosenki „Nie ma fal” 😉

„Landfall” Laurie Anderson

fot. Marianna Patkowska

płyta z autografami członków Kronos Quartet: “For Marianna with warmest wishes” 😉

wytwórnia: Nonesuch Records
rok wydania: 2018

Kiedy kilka miesięcy temu udałam się do EMPIK-u, nabyć najnowsze dzieło Laurie Anderson, trochę zaskoczona wysoką ceną, zapytałam (myśląc, że może jest też do niej dołączona jakaś część wideo):

– Czy na tej płycie jest tylko muzyka?
Na co pan sprzedawca odparł:
– Nie, jest jeszcze Kronos.

– dialog w EMPIK-u

Co prawda oprócz muzyki – pomijając Kronosów, rzecz jasna – żadnego dodatku wideo się nie doszukałam, jednak „Landfall” jest zdecydowanie krążkiem wartym każdych pieniędzy.
O tej przepięknej płycie wspominałam już niejednokrotnie na blogu, nigdy jednak nie poświęciłam jej odrębnego wpisu, co nadrabiam teraz, bogatsza o spotkanie z członkami Kronos Quartet. Przede wszystkim została wydana równolegle z uzupełniającą ją książką „All the things i lost in the flood”. Dotyka tej samej tematyki – huraganu Sandy szalejącego w 2012 roku, skutkiem którego Laurie Anderson straciła dorobek całego życia (jej piwnica została zalana ogromną falą powodziową, doszczętnie niszczącą obrazy, rzeźby, komputery, materiały muzyczne, instrumenty i książki artystki). Na temat niesamowitego podejścia artystki do swojej osobistej tragedii pisałam szerzej w recenzji „All the things i lost in the flood”, więc dziś skupię się przede wszystkim na warstwie muzycznej „Landfall”.
Kiedy w 2012 roku, David Harrington (założyciel i pierwszy skrzypek Kronosów) zaproponował Laurie Anderson napisanie huraganowej suity na kwartet i głos, Laurie była przerażona. Mimo że jest świetną skrzypaczką i doskonale zna możliwości swojego instrumentu, jednak nie była do pomysłu napisania utworu na kwartet do końca przekonana.

Parę razy próbowałam orkiestracji, co było katastrofalne. Fagoty grały to, co powinny grać wiolonczele, wszyscy byli w złym rejestrze. To był chaos. Orkiestracja jest formą sztuki, o której wiedziałam, że nigdy jej nie opanuję.

– Laurie Anderson

Harrington pozostał jednak niewzruszony i jako człowiek niewiarygodnie uparty i dążący do obranych przez siebie przepięknych muzycznych celów, postawił na szczęście na swoim. Suita już w 2013 roku została wykonana przez muzyków publicznie, a rok później dokonano nagrania (choć oficjalnie płytę wydano dopiero w 2018 roku).
Jest bardzo melancholijna i – choć styl Anderson jest oczywiście mocno wyczuwalny – bardzo różni się od wszystkich poprzednich krążków artystki. Muszę przyznać szczerze, że nie była to dla mnie miłość od pierwszego wysłuchania. Od kilku lat jestem wyznawcą innego dzieła Laurie – „Homeland”, do tego „Landfall” dołączył do mojej płytoteki w dosyć intensywnym dla mnie zawodowo momencie, a płyta niewątpliwie wymaga skupienia i wysłuchania w całości. Dlatego podejść robiłam kilka, aż w końcu mogłam z nią wreszcie pobyć sam na sam podczas długiej podróży do Hagi na koncert artystki i wtedy, po kilkukrotnym wysłuchaniu, byłam już zupełnie kupiona, urzeczona i zafascynowana wielkością tej muzyki. Przede wszystkim jej prostotą i jakąś taką nienachalną podniosłością. Kwartet brzmi tu znakomicie i jest bardzo tylko nieznacznie przetwarzany, od czasu do czasu mieszając się z subtelną elektroniką. Wszystko się cudownie splata i przenika. Kojący, tym razem dosyć smutny głos Laurie z jednej strony uzależnia, a z drugiej – mocno porusza.
Od czasu wyjazdu do Hagi, wysłuchałam „Landfall” już chyba trzycyfrową liczbę razy i nadal mi się nie nudzi. Jest to krążek zdecydowanie magiczny i wyjątkowy.
Kiedy podczas niedawno odbywającego się tu Klubu Rozmów na Szczytach w ramach festiwalu „Muzyka na szczytach” zobaczyłam i usłyszałam Davida Harringtona po raz pierwszy, od razu zrozumiałam jak znakomite porozumienie z Laurie Anderson musi mieć. Wydał mi się niemal jej męskim odpowiednikiem – cudownie delikatny, wrażliwy, o ogromnej wiedzy, przepięknie posługujący się językiem. Miałam, po koncercie Kronosów w Zakopanem, ogromny zaszczyt i przyjemność zapytać go osobiście o jedną, intrygującą mnie rzecz:

Marianna Patkowska: Dlaczego zaprosił pan do współpracy właśnie Laurie Anderson? 

David Harrington: Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem na żywo koncert Laurie Anderson, od razu wiedziałem, że musimy z nią coś stworzyć i nagrać. To było… trzydzieści lat temu, w 1988 roku. Tak więc wybór Laurie był dla mnie oczywisty, bo urzekła mnie absolutnie wszystkim, jednak na sprzyjające okoliczności musieliśmy trochę poczekać.

Tak na marginesie, trzydzieści lat to ⅔ istnienia tego zespołu. Wszyscy członkowie, którym dałam tę płytę do podpisania i którym uścisnęłam dłoń, dziękując za piękne przeżycia, których mi dostarczyli, z ogromną czcią i szacunkiem wypowiadali się o Laurie Anderson, wspominając wspólne nagrywanie. Każdy z nich mówił, że jest niesamowitą, cudowną osobą i że praca nad tą płytą przyniosła im mnóstwo radości. To było naprawdę wzruszające usłyszeć, jak pięknie o tym mówili, z jak żywymi emocjami.
Wśród muzyków jazzowych pokutuje przekonanie, że im bardziej oni sami się cieszą ze swojego wykonania, tym mniej się z niego cieszą słuchacze. Na szczęście w najmniejszym nawet stopniu nie przekłada się to na zadowolenie Kronosów z płyty „Landfall” 😉

Spis utworów:

  1. CNN Predicts a Monster Storm
  2. Wind Whistles Through the Dark City
  3. The Water Rises
  4. Our Street Is a Black River
  5. Galaxies
  6. Darkness Falls
  7. Dreams
  8. Dreams Translated
  9. The Dark Side
  10. Built You a Mountain
  11. The Electricity Goes out and We Move to a Hotel
  12. We Learn to Speak Yet Another Language
  13. Dawn of the World
  14. The Wind Lifted the Boats and Left Them on the Highway
  15. It Twisted the Street Signs
  16. Then It Receded
  17. The Nineteen Stars of Heaven
  18. Nothing Left but Their Names
  19. All the Extinct Animals
  20. Galaxies II
  21. Never What You Think It Will Be
  22. Thunder Continues in the Aftermath
  23. We Blame Each Other for Losing the Way
  24. Another Long Evening
  25. Riding Bicycles Through the Muddy Streets
  26. Helicopters Hang Over Downtown
  27. We Head Out
  28. Everything Is Floating
  29. Gongs and Bells Sing
  30. Old Motors and Helicopters

„Biophilia” Björk

gif ze strony gudmundsdottirbjork

Nawet nie podejmę próby wybrania swojej                   wytwórnia: One Little Indian
ulubionej płyty spośród wszystkich                                               
rok wydania: 2011
nagranych przez Björk  – każda jest inna,
ma inną myśl przewodnią, inną energię, inny klimat. Jednak opisywana dziś „Biophilia” jest w moim odczuciu płytą zdecydowanie wyjątkową. Zajmuje – dość górnolotnie rzecz ujmując – bardzo szczególne miejsce w moim sercu.
Cała twórczość
Björk jest mi niesłychanie bliska. Artystka od swojego chronologicznie drugiego albumu Debut” zachwyciła mnie – wtedy małą dziewczynkę – swoją innością, dzikością, oryginalnością i absolutną bezkompromisowością, którą tak u artystów cenię. Bardziej zresztą od oryginalności Björk zaskoczyła mnie jej popularność. Na dziwnych dźwiękach się wychowałam – były dla mnie oczywistością. Oczywistością też stała się szybko odkryta trudność większości społeczeństwa w przyswajaniu piękna wymagającego myślenia i wyjścia z jakiegoś szablonu (lekkości, łatwości i przyjemności). A jednak świat fenomen tej artystki dość szybko docenił, co było dla mnie niesłychanie budujące.
Od lat z uwagą przyglądam się jej muzycznej karierze (szybko się zresztą okazało, że fantastyczny Debut” jest najbardziej popowym wcieleniem tej artystki) i niezwykle cenię to, że nie wszystko podoba mi się w równym stopniu, nie wszystko rozumiem. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że jest ona kwintesencją tego, czym prawdziwy artysta powinien być – nie przymila się, nie spoufala, nie zabiega o moje (słuchacza) zrozumienie i poklask. Robi swoje, a ja albo się na ten rejs załapię, albo nie – ze mną czy beze mnie on się odbędzie. I tym zyskała sobie mój dozgonny szacunek.
„Biophilia” jest niesamowitą, bardzo poetycką muzyczną opowieścią o Wszechświecie. Björk już od dawna interesowały powiązania między naturą, muzyką i technologią, ale na tej płycie dała temu wyraz najmocniej, także samą formą  – ten album jest pierwszym w historii, którym zarządza aplikacja na urządzenia mobilne (iPad, iPhone). Słuchacz ma możliwość fizycznego aktywnego uczestnictwa w muzyce. Całość wykracza poza ramy zwykłej płyty – artystka zabiera nas w (również
multimedialną) podróż po świecie muzyki, nauki i filozofii. Znajdziemy tu zarówno nowatorskie myślenie o instrumentach jako środku przekazu, wnikliwą obserwację Kosmosu, a nawet odwołania do Pitagorasa (muzyka sfer).

Zależało mi na zjednoczeniu muzykologii z przyrodą.

– mówi o swojej płycie Björk

Jak zwykle w przypadku tej artystki, udało się jej zrealizować swoje założenia aż z nawiązką! Promocji „Biophilii” towarzyszyła też seria warsztatów edukacyjnych, odbywających się na czterech kontynentach. Miały one na celu przekonanie słuchaczy, że każdy może stać się twórcą.
„Biophilia” składa się z dziesięciu piosenek (i równocześnie dziesięciu oddzielnych aplikacji, które są podpięte do tej głównej). Wszystkie charakteryzuje z jednej strony ogromna głębia i bogactwo brzmień, a z drugiej pewien ascetyzm. To nie jest łatwa płyta, trzeba się w nią wgryźć – wymaga od odbiorcy dużego skupienia, jednak niesamowicie wciąga i oczarowuje swoją innością, świeżością i pięknem. Jest to album koncepcyjny i każda z piosenek tworzy integralną część pewnej całości. Rozpoczynający „Biophilię” utwór Moon jest bardzo hipnotyzujący, transowy i przepięknie się rozwija. Jego konstrukcja odnosi się do faz księżyca i ich wpływu na Ziemię. Opiera się
na czterech różnych powtarzających się sekwencjach, przypominających cykle księżycowe, granych przez czterech różnych harfistów. Kolejny utwór, Thunderbolt, jest pierwszym na płycie, w którym artystka łączy instrumenty tradycyjne i towarzyszący jej w większości piosenek znakomity islandzki chór żeński z elektroniką. W piosence został też użyty transformator Tesli – skonstruowany w formie instrumentu specjalnie na potrzeby płyty. Niezwykle słodka i urokliwa Crystalline była głównym singlem promującym album. Drugim singlem był kolejny utwór – Cosmogony. Prosty, ładny, patetyczny, różniący się w warstwie tekstowej od pozostałych, które mówią o naturalnych zjawiskach z perspektywy technicznej lub metaforycznej, a tu mamy do czynienia z ujęciem filozoficznym, nawiązującym do mitów o powstawaniu wszechświata – utwór składa się z czterech zwrotek, z których każda to odrębny mit (indiański, sanskrycki, aborygeński i o wielkim wybuchu). Muzycznie jest to  mój najmniej ulubiony numer, choć sama Björk mówi o nim jak o pewnego rodzaju żarcie, gdyż uważa teorię wielkiego wybuchu za mit stwórczy XX wieku, a teorię strun za mit stwórczy wieku XXI i przypomina, że wszystkie mity stwórcze były w momencie ich ogłoszenia traktowane jako naukowo uzasadnione. Kolejne dzieło, Dark Matter, jest w moim odczuciu najpiękniejszym utworem na tej płycie, choć z pewnością też najtrudniejszym i wymagającym największego skupienia. Cudownie się rozwija, odkrywa przed słuchaczem zapierające dech w piersiach harmonie. Björk znów udowadnia, że może zrobić absolutnie wszystko, poza jakimikolwiek ramami czy ograniczeniami. Hollow w cudowny sposób nawiązując do poprzedniej kompozycji, wchodząc jeszcze głębiej i łącząc dosyć klasyczną muzykę współczesną z ekspresyjną elektroniką. Następna piosenka, Virus, brzmi jak żywcem wyjęta z płyty „Vespertine” (którą uważam za płytę dobrą, ale nie fenomenalną, jak choćby wydana trzy lata później „Medúlla“). Był to trzeci singiel promujący „Biophilię”. Artystka uważa tę piosenkę za

rodzaj historii miłosnej między wirusem a komórką. Oczywiście wirus kocha komórkę tak bardzo, że ją niszczy.

Björk o piosence Virus

Kolejna zupełnie magiczna i nieprawdopodobnej urody kompozycja Sacrifice, powstała na sharpsichord – ogromną, beczkowatą harfę skonstruowaną przez Henry’ego Dagga w latach 2006-2010. Do Mutual Core mam ogromną słabość. Uwielbiam energię tego utworu, ekspresję wykonawczą i nietypowe połączenia, które jednak tworzą zaskakująco spójną całość. Płytę zamyka Solstice na głos i specjalnie zmodyfikowaną harfę wahadłową (stworzoną z wykorzystaniem fenomenu wahadła Foucaulta), która ucieleśnia ideę grawitacji. Autorem wiersza (pod tym samym tytułem) wykorzystanego w tej pieśni jest islandzki poeta Sjón – długoletni współpracownik i przyjaciel Björk, która się w jego Solstice, jak sama mówi, od razu zakochała. Wiersz powstał z okazji Świąt Bożego Narodzenia i jest w zasadzie kolędą. Ta informacja bardzo mnie poruszyła, bo przez wszystkie te lata nie miałam tej świadomości, a tak się składa, że swoją ostatnią płytę (wydaną rok przed „Biophilią”) kończę… zdeformowaną wersją kolędy.
Dzieło Björk oprócz tego, że imponuje swoim rozmachem, formą i technicznym zaawansowaniem, jest po prostu doskonałą muzycznie płytą. Nawet nie korzystając z załączonych aplikacji, wystarczy zamknąć oczy i przenieść się w bogaty, intrygujący świat artystki, która po raz kolejny udowodniła, że zasługuje w pełni na takie właśnie miano.

źródło: boomkat.com

Spis utworów:

  1. Moon
  2. Thunderbolt
  3. Crystalline
  4. Cosmogony
  5. Dark Matter
  6. Hollow
  7. Virus
  8. Sacrifice
  9. Mutual Core
  10. Solstice

 

P.S. Warto też posłuchać co o tym imponującym przedsięwzięciu ma do powiedzenia sama Björk 😉

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

„Antichamber” Yannis Kyriakides

wytwórnia: Unsounds
rok wydania: 2010

Kiedy 26 września 2013 roku w czwartek zajęłam swoje karnetowe miejsce w Studiu S1 Polskiego Radia, czekając aż rozpocznie się kolejny koncert festiwalu Warszawska Jesień, nie sądziłam, że zetknę się tego wieczoru z muzycznym objawieniem, które mnie zupełnie zaczaruje i sprawi, że stanę się inną, lepszą osobą. Nie bardzo pamiętam, co się działo wcześniej i co się działo później, ale „Telegraphic” Yannisa Kyriakidesa (utwór na flet, wiolonczelę, puzon, syntezator, klarnet basowy, kontrabas, wzmacniacz i sześciu telegrafistów po raz pierwszy wykonany wtedy w Polsce; w sieci dostępny niestety jedynie krótki fragment tego niesamowitego dzieła) zrobił ze mną to, co potrafi tylko prawdziwa Sztuka – przeniósł mnie do zupełnie innego wymiaru. Sam kompozytor w notce o utworze umieszczonej w książce programowej pisze tak:

Kody i dekodowanie jako paradygmat muzyki inspirują mnie od dawna. […] Fascynuje mnie wizja funkcjonowania muzyki jako zrozumiałego języka lub wręcz kodowanie słów na potrzeby tajnej komunikacji. Czy muzyka może kodować lub dekodować? Interesujące jest też pytanie, czy muzyka jest językiem. Doszedłem do wniosku, że może nim być, jeśli potrzebujemy znaczeń, choć znaczenia te pozostaną niejasne i obarczone są emocjonalnym bagażem.
[…] Niniejszy utwór oparty jest na działaniu rzeczywistego aparatu telegraficznego. Mógłby stanowić swoiste in memoriam telegrafii, która została oficjalnie wycofana w 2006 roku*, czyli w okresie powstawania mojej kompozycji.

– Yannis Kyriakides, fragment notki o utworze „Telegraphic” z książki programowej Warszawskiej Jesieni 2013

*co ciekawe, o czym pisałam w swoim urodzinowym wpisie, ostatni na świecie system telegraficzny w Indiach zamknięto znacznie później, 14 lipca 2013 – czyli w miesiącu i dniu moich urodzin, dokładnie w roku, w którym wraz z polską publicznością po raz pierwszy usłyszałam na Warszawskiej Jesieni  „Telegraphic” Kyriakidesa!

Mnie ujęła czystość i prostota tego utworu przy jednoczesnej intensywności, transie, w który wprowadzał i sile przekazu. Byłam po wysłuchaniu zupełnie oszołomiona i poruszona. Zakochałam się w nim bez pamięci – od razu zajął pierwsze miejsce (ex aequo z boskim „Le sirene” Demetrio Stratosa) na mojej prywatnej liście współczesnych utworów wszech czasów. Cudownie też współgrał z przepiękną tamtego roku złotą jesienią (zwłaszcza w Tatrach, gdzie słuchałam go na spacerach na okrągło).
Kyriakides we własnej osobie był obecny na tym koncercie, więc miałam okazję uścisnąć jego dłoń i podzielić się z nim od razu – z pewnością wyjątkowo nieskładnie, z powodu emocji – swoimi wrażeniami. Poczułam też, że muszę mieć płytę z tym nagraniem. Dowiedziałam się od kompozytora, że można ją nabyć przez internet, zgodził mi się ją zresztą osobiście wysłać (z autografem), a kiedy chciałam za nią zapłacić… okazało się, że mi ją sprezentował. To był jeden z najpiękniejszych prezentów, jakie dostałam.
Okazało się też, że na mojego królika Psubrata, o czym już kiedyś pisałam, „Telegraphic” też bardzo wyraźnie oddziałuje; jak właściwie mało który muzyczny utwór. Kyriakides poinformowany o tym fakcie stwierdził, że „może Psubrat rozumie zakodowaną wiadomość”. Chyba rzeczywiście rozumiał.
„Antichamber” to dwupłytowy album – cudowna podróż po świecie dźwięków. „Telegraphic” skradł moje serce, więc siłą rzeczy mam do niego słabość szczególną, jednak bardzo, bardzo lubię wszystkie utwory z obydwu płyt – zwłaszcza magiczne „U”. Wspomniana czystość, która mnie tak na początku uwiodła, jest znakiem rozpoznawczym tego kompozytora (do tej pory słyszałam też inne jego dzieła i mogę to z pełnym przekonaniem stwierdzić). Mam nieodparte wrażenie, że w tej muzyce nie ma przypadku – że ani jeden dźwięk nie pojawia się tu bez określonego celu. Tak zresztą definiuję wielką Sztukę (w świecie plastycznym najlepszym odwzorowaniem tego, o czym mówię, jest twórczość Stanisława Dróżdża) – ma w sobie cząstkę Absolutu i jest dokładnie taka, jaka ma być. Jest ponad kategorie podobania się czy umilania czegokolwiek. Jest czymś znacznie więcej.

Spis utworów:

CD 1

  1. Telegraphic 
  2. Zeimbekiko 1918
  3. Antichamber
  4. As They Step Into The Same Rivers
  5. Hydatorizon

CD 2

  1. Chaoids
  2. U
  3. Pneuma
  4. Dog Song (Cerberus Serenades Orpheus)
  5. Atopia (Hyperamplified)

„A.” Aga Czyż

rok wydania: 2018

Z poruszającymi coverami śpiewanymi przez Agę Czyż zetknęłam się już kilka lat temu na jej internetowym kanale. Zachwyciła mnie wszystkim – zupełnie unikatowym głosem, ekspresją, nieskrywaną radością ze śpiewania i kompletną oryginalnością. Po jakimś czasie poznałam autorskie kompozycje Agi, które niezwykle mnie zaintrygowały – linie melodyczne, teksty, interpretacja… wszystko było bardzo inne, nieoczywiste, a równocześnie bardzo określone, bardzo jakieś. Dodatkowo kilka jej piosenek towarzyszyło mi w trudniejszych chwilach, przez co poczułam z nimi bardzo silną więź.
Tzw. „szerszy odbiorca” ma szansę kojarzyć jej nazwisko z programu „The Voice of Poland”, w którym wzięła udział – występowała w drużynie Marii Sadowskiej.
Po programie w internecie można było śledzić filmiki z licznych klubowych występów Agi, podczas których zachwycała również doskonałymi umiejętnościami jazzowymi oraz wyjątkowymi wersjami popularnych piosenek. Jej znakiem rozpoznawczym – oprócz głosu – stała się też niezwykła dbałość o otaczanie się na scenie muzykami wybitnymi.
Od czasu programu stopniowo przybywało jej fanów, którzy – jak ja – odliczali dni do ukazania się jej solowej płyty. No i… stało się! Debiutancka płyta Agi o cudownie niejednoznacznym tytule „A.” nareszcie zobaczyła światło dzienne! Aga – jak na rasową artystkę przystało – zrobiła wszystko po swojemu, bez wytwórni, bez wydawcy, na swoich zasadach. (W tym miejscu muszę też zaznaczyć, że płyta jest przepięknie wydana i niesłychanie wysmakowana estetycznie.) Myślę, że paradoksalnie ma przez to większą szansę dotrzeć do tych odbiorców, którym jej muzyka jest najbardziej potrzebna, bo w czasach, kiedy w tzw. głównym nurcie dominuje miałkość, ludzie zaczynają sięgać po muzykę elitarną i mało komercyjną, czyli właśnie tam, gdzie spotkamy dziś Agę.
Płyta „A.” to dziewięć pięknych, nastrojowych i bardzo dojrzałych, niebanalnych kompozycji flirtujących z jazzem (o częstych i zaskakujących harmonicznych zwrotach akcji), choć niedających się łatwo zaszufladkować w jakikolwiek prosty sposób. Aga czaruje już od pierwszych dźwięków wyjątkowym frazowaniem i rzadko u wokalistek spotykaną nienaganną dykcją. Przepięknie interpretuje poruszające teksty, które bez wyjątków są jej autorstwa. Na płycie znalazły się też dwa teksty po angielsku, co nie dziwi, zważywszy na to, że Aga z wykształcenia jest anglistką. Choć są równie piękne i głębokie, co pozostałe (i także, rzecz jasna, perfekcyjnie zaśpiewane), osobiście cieszę się, że Aga śpiewa na swojej debiutanckiej płycie głównie w języku polskim. Istnieje mnóstwo mitów związanych z melodyjnością języka polskiego i jakoby trudnością, jakiej śpiewanie w języku ojczystym miałoby dostarczać naszym rodakom. Tymczasem – nawet jeśli opanujemy inne języki w stopniu zaawansowanym – najłatwiej nam zarówno przekazać, jak i zrozumieć emocje, które ubierzemy w słowa języka ojczystego właśnie.
Piosenki Agi (jest również autorką i współautorką muzyki na tej płycie) trafiają prosto do mojego serca (a ściślej, do układu limbicznego); bezpretensjonalne, intrygujące i dograne w najmniejszym szczególe, czasem zaskakujące tych, którzy znali ich starsze wersje z sieci zupełnie nowymi, magicznymi aranżacjami (jak np. „Momenty”, czy „Więcej”).
Bardzo długo na tę płytę czekałam, a doczekanie się było największą nagrodą. Gorąco wszystkim tę płytę polecam!

Spis utworów:

  1. Kawałek po kawałku
  2. Za plecami
  3. Zanim
  4. Surrender
  5. Było minęło
  6. Momenty
  7. Plan awaryjny
  8. I need you
  9. Więcej

Poniżej przedsmak tego, co na płycie usłyszymy:

Ogromne wrażenie zrobił na mnie fakt, że Aga zdecydowała się zrobić teledysk do właśnie tej piosenki – „Momenty”. Przyznam, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ten teledysk i usłyszałam piosenkę (pamiętałam mgliście inną aranżację tego utworu wrzucaną kiedyś przez Agę, jednak nie znałam piosenki zbyt dobrze), wpadłam w jakąś histerię. Przez dwie godziny odtwarzałam ten numer non stop, zalewając się łzami (i równocześnie nie mogąc przestać go słuchać). Nadal uważam, że jest magiczny i bardzo poruszający.

P.S. Płytę można nabyć przez stronę internetową Artystki TUTAJ, do czego gorąco wszystkich zachęcam.