Pierogi z bryndzą i czosnkiem niedźwiedzim

fot. Marianna Patkowska

Powiedzieć, że nie lubię lepić pierogów, to nic nie powiedzieć! Przed Świętami Bożego Narodzenia jest to raczej przykry obowiązek (przykry, bo nie dość, że pierogi, to jeszcze uszka), który sobie zawsze umilam oglądaniem filmów dokumentalnych o seryjnych mordercach, kanibalach i nekrofilach. Poza Świętami prawie w ogóle u mnie do aktów lepienia pierogów nie dochodzi, a kiedy dochodzi, są one incydentalne.
Wczoraj jednak otworzyłam szafkę, z której puścił do mnie oczko słoiczek liści czosnku niedźwiedziego w oliwie zakupiony pod sam koniec Jarmarku Dominikańskiego u moich wspaniałych podhalańskich pracodawców. Uświadomiłam sobie wtedy, że już dawno zamarzyły mi się pierogi z bryndzą i czosnkiem niedźwiedzim własnej produkcji, więc całkiem nawet ochoczo zabrałam się za wymyślanie farszu, a potem lepienie pierogów, na których punkcie mój Partner całkowicie oszalał.*

*W tym miejscu warto chyba zaznaczyć, że nie piszę o tym z powodu wyznawania straszliwej i głupiej patriarchalnej filozofii, że jako kobieta zostałam stworzona do gotowania „swojemu” mężczyźnie (on nie mój, on swój chłop jest!), czy że w kuchni jako kobiety walczymy między sobą, która lepiej mężczyznę przy sobie utrzyma, trafiając przez jego żołądek do serca! Wspomniałam o mocno zauważalnym zauroczeniu Partnera moimi pierogami (😈) nie po to, by w Czytelnikach wzbudzić większy zachwyt. Ot, moje pierogi wyszły, okazały się przepyszne i są właśnie tak widziane nie tylko oczami nNi.

🥟 SKŁADNIKI:

fot. Marianna Patkowska

FARSZ
– 4 średnie ziemniaki
410 g bryndzy
– 100 g twarogu
– 200 g liści czosnku niedźwiedziego w oliwie
– sól himalajska
– pieprz cytrynowy
– pieprz ziołowy

CIASTO
mąka pszenna
– woda (zwykła i odrobina mineralnej naturalnie gazowanej)
– sól

🥟 PRZYGOTOWANIE:

fot. Marianna Patkowska

FARSZ
Ugotować ziemniaki w lekko osolonej wodzie (czas gotowania ok. 20 minut). Ubić je na gładkie purée, nie dodając do nich ani śmietany, ani masła. Odstawić i odczekać, aż wystygną.
Do zimnego purée dodać bryndzę i twaróg. Porządnie wymieszać i wycisnąć wszystko przez praskę do ziemniaków trzy razy. Do gładkiej masy dodać liście czosnku niedźwiedziego, odrobinę soli, pieprzu cytrynowego oraz ziołowego. Jeszcze raz wszystko dobrze wymieszać.

fot. Marianna Patkowska

CIASTO
Połączyć wszystkie składniki na ciasto i chwilę je wyrabiać. Rozwałkować bardzo cienko i wyciąć szklanką kółka. Farsz układać łyżeczką na samym środku wyciętego z ciasta kółka i uformować pierogi.

fot. Marianna Patkowska

PIEROGI
W dużym garnku i osolonej wodzie z kilkoma kroplami oleju gotować pierogi do wypłynięcia. Wrzucać po kilkanaście pierogów do garnka na jeden raz, żeby się ze sobą nie pozlepiały.  Podawać z niewielką ilością masła!

🥟 Jeśli gotujemy większą liczbę, najlepiej zamrozić porcje na kolejne dni! 🥟

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser serwuję dziś całą płytę, do której mam ogromny sentyment. Pierwszy raz wysłuchałam jej, mając 14 lat, na obozie językowym. Uczący nas angielskiego Amerykanin używał jej jako pomocy dydaktycznej. Korzystając z jego uprzejmości, przegrałam ją sobie wtedy na kasetę. Ben Folds Five nie był u nas wtedy zespołem popularnym (w dalszym zresztą ciągu chyba nie jest), więc poprosiłam wujka z Ameryki o oryginalne CD. Często do tej płyty wracam. Ostatnio właśnie podczas gotowania. Mój zachwycony pierogami z bryndzą i czosnkiem niedźwiedzim Partner wpadł po uszy również w te intrygujące rytmy i bogate harmonie, porównując je do twórczości samego Maestro Tymańskiego. Kto wspomnianej płyty nie zna – temu serdecznie polecam się z nią zapoznać!

fot. Marianna Patkowska

„Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Łukasz Musiał
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2021
oryginalny tytuł: J’ai pas les codes! Comprendre enfin le monde qui nous entoure

Dostawanie książek Christel Petitcollin o nadwydajności mentalnej (lub też wysokiej wrażliwości) z okazji imienin oraz urodzin powoli zaczęło stawać się u mnie nową świecką tradycją. Tym razem upatrzyłam sobie w księgarni tuż przed swoimi urodzinami najnowsze dzieło tej autorki zatytułowane „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie” i… po prostu zażyczyłam je sobie od Partnera.
Christel Petitcollin jest dla mnie już od kilku lat jak przyjaciółka, która najlepiej rozumie, nie ocenia i nie doradza. Z którą można od czasu do czasu usiąść wygodnie na kanapie z trunkiem alkoholowym lub niealkoholowym i porozmawiać o wszystkim. Przyjaciółka, która trochę matkuje oraz dużo lepiej ogarnia mnie rozumem (i praktyką terapeutyczną) niż ja sama. Przyjaciółka, do której mogę się przytulić i poczuć bezpiecznie; przed którą nie muszę się z niczego tłumaczyć.
Przyjaźń jest jednak zawsze pewnym wyzwaniem i prędzej czy później przychodzi moment, w którym zaczyna nas zwyczajnie irytować, że przy wszystkich swoich niezaprzeczalnych zaletach przyjaciółka kładzie swoją torebkę na naszym stole, notorycznie się spóźnia, czy woli koty od psów. Dla mnie ten moment w mojej jednostronnej relacji z Christel Petitcollin przyszedł na początku lektury książki „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że byłam w bardzo specyficznym momencie swojego życia – tuż po przemocy, której padłam ofiarą w krakowskim szpitalu, dochodziłam do siebie, koiłam nerwy i łapałam się wszystkiego, co mogło dać mi chociaż ułudę normalności i spokoju. To z pewnością wywindowało moje oczekiwania wobec tej książki. (Choć, żeby była jasność – ona nie jest, przynajmniej językowo, gorsza od pozostałych z tej serii.) Tymczasem najpierw autorka spuściła bombę w postaci informacji, że… sama również jest osobą nadwydajną mentalnie, a potem pokusiła się o kilka stwierdzeń (być może skrótów myślowych), które mnie zaniepokoiły. Ale po kolei.
Petitcollin wyjaśniła, że było dla niej oczywiste, że domyślimy się, że rozumie nas tak dobrze właśnie dlatego, że jest jedną z nas. Jednak wielu czytelników – o czym napisała w tej książce – było wręcz zdruzgotanych faktem, że i ona jest prawopółkulowcem, bo oznacza to, że nasze wyobrażenie (tak, moje też), że jakiś empatyczny neurotypowy terapeuta z czułością zajął się naturą naszych neuroatypowych mózgów legło właśnie w gruzach. Naszą neurologiczną urodą zajmujemy się wyłącznie my sami, różnice między neurotypowym a neuroatypowym światem chcemy zgłębiać tylko my, a choć wszyscy wiemy jak ważny jest dialog, otwartość i umiejętność pójścia na kompromis, w sytuacji prawopółkulowości to my musimy zrozumieć lewopółkulowy świat i nauczyć się w nim jakoś funkcjonować. On nami w najmniejszym nawet stopniu zainteresowany nie jest. (Taką przynajmniej wizję przedstawia nam autorka.) Ta informacja przy ciągłym wylizywaniu ran zadanych mi przez panią kierownik krakowskiego OLZON-u to było dla mnie trochę za dużo. Oczywiście – z właściwą dla nadwydajnych skłonnością do nadinterpretowywania faktów – szybko wyciągnęłam z tego wniosek, że jesteśmy niesłyszalni, irytujący dla bliźnich oraz musimy się godzić na całe zło, które się nam przydarza. (Wielką przesadą było towarzyszące mi wtedy przekonanie, że na opisywanym oddziale spotkałam się z „niemiłą normalnie myślącą osobą” – spotkałam się z podłym, przemocowym manipulatorem, który – jak wiemy z innej książki tej autorki – jest dla nas największym zagrożeniem.)

Kiedy napisałam: „Otóż lejka nie wciśniesz do rury”, wydawało mi się, że aluzja jest jasna: lejek da się wcisnąć tylko do lejka. Dla jednych nie ulegało wątpliwości, że ponieważ tak dobrze was rozumiem, stanowię część rodziny nadwydajnych; dla innych absolutnie nie było to oczywiste. Kompletnie mnie to zaskoczyło. Pisaliście, że – „jak na normalnie myślącą” – odwaliłam kawał dobrej roboty. Wasze niezasłużone peany były dla mnie szalenie krępujące, ale tak naprawdę dopiero o wiele później zdałam sobie sprawę z rozmiaru szkód, jakie wyrządziłam swoim nieumyślnym oszustwem: zmyleni moją pseudoneutralnością, uwierzyliście, jak Simon, że ktoś normalnie myślący mógł w pełni was zrozumieć. Gorzej, że studiowanie waszego przypadku mogłoby być dla niego pasjonujące. Niestety, dzisiaj już wiem, że to mrzonki. Czytając tę książkę, niejeden raz będziecie mieli okazję przekonać się dlaczego.

– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 16

Dziś myślę, że to bez znaczenia, czy autorka serii dobrych i niesłychanie trafnych książek o wysokiej wrażliwości sama również jest wysoko wrażliwa, czy nie. Będąc wysoko wrażliwa (prawopółkulowa, nadwydajna mentalnie), widzi więcej, głębiej, cechuje ją większa dociekliwość, empatia. Jedynym ewentualnym minusem może być opisywanie problemu od środka, więc mniejszy być może dystans. Z drugiej strony, gdyby była normalnie myśląca (lewopółkulowa), może i miałaby potrzebny dystans do tematu swojej książki, ale pewnie brak tak charakterystycznego dla prawopółkulowców analitycznego podejścia i potrzeby zagłębiania się we wszystko w nieosiągalny dla lewopółkulowców sposób skutkowałoby dużo gorszym efektem. Trzeciej możliwości (czegoś pomiędzy neurotypowością a neuroatypowością) nie ma!

🧿 O czym jest ta książka?

Najprościej rzecz ujmując, autorka rozkłada w niej na czynniki pierwsze wszystko to, czego nie wiemy o świecie, ale boimy się zapytać, bo dla większości (normalnie myślących, rzecz jasna) to oczywiste. Dowiemy się z niej więc, czym jest opowieść zbiorowa, dlaczego podczas small talku lepiej nie poruszać tematów egzystencjalnych (np. śmierci), po czym poznać, że ktoś z nami flirtuje (albo że my flirtujemy z nim), czemu normalnie myślący nie lubią prawdy za wszelką cenę (i przed czym chroni to społeczność, poza której nawias na ogół czujemy się wyrzucani), a także jak nieprawdziwą wizję naszych intencji często mają normalnie myślący. Jest to w pewnym sensie praktyczny poradnik dla prawopółkulowców jak nie zrażać do siebie ludzi i tym samym ograniczyć liczbę wykluczeń, jakich na co dzień doświadczamy. Sama w kilku momentach przyjrzałam się sobie przez pryzmat przeczytanych rozdziałów i udało mi się w krytycznych momentach ugryźć w język, co znacząco poprawiło jakość relacji, w jakie weszłam.
Bardzo poruszyły mnie słowa Petitcollin zdające się obserwacją boleśnie prawdziwą:

Aż wreszcie, przyjrzawszy się problemowi z bliska, zrozumiałam, jak dalece nadwydajny może być uciążliwy. Radośnie rozprawia o śmierci, wolności, autonomii czy sensie życia. Wytrąca rozmówców z równowagi, mówiąc nie to, co trzeba. Gardzi udawaniem, z którego normalnie myślący są tak dumni. Nigdy nie wczuwa się w klimat. Uprawia mało subtelny podryw, ale zupełnie nieświadomie. Burzy konwenanse. Uwielbia kontrowersje. Nigdy nie jest tam, gdzie się go oczekuje. Wymaga wyczerpujących odpowiedzi na wszystkie – również te prowokujące – pytania. A przede wszystkim, sądząc, że jest mądrzejszy od całej reszty, twierdzi, że potrafiłby rozwiązać każdy problem świata. Musiałam przyznać, że to dość trudne do zniesienia – nawet dla kogoś wybitnie cierpliwego!
Potem odkryłam, że osoby neurotypowe noszą w sobie pasywno-agresywny pierwiastek, który sprawia, że za fasadą ich uprzejmości kryje się wrogość – bardziej realna, niż mi się do tej pory wydawało. Fasada ta zaczyna pękać, gdy zaczynamy poruszać temat nadwydajności. Jean-Paul Brighelli mówi o prawdziwej „nienawiści wobec intelektu” i zauważa, że już w szkole podstawowej dobrzy uczniowie są systematycznie nękani.

– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 196

Oczywiście widzę tu jak na dłoni swoje krakowskie przejścia. Nasuwa mi się jednak pytanie:

Czy naprawdę mamy skulić uszy po sobie i zgadzać się na wspomnianą ukrytą wrogość, albo przynajmniej przyjąć, że tę po prostu będziemy wzbudzać?

Mnie taki pomysł nie odpowiada. Alternatywą jest – tak mi przez wielu serdecznych znajomych odradzana – walka i nazywanie agresji po imieniu. Niezgoda na nią. Nawet, jeśli to walka z wiatrakami, wolę głupio walczyć niż zasilić liczne już przecież szeregi mądrych tchórzy.

🧿 Zastrzeżenia

fot. Bożena Szuj

Muszę się przyznać, że jest to pierwsza z czterech przeczytanych przeze mnie książek Christel Petitcollin z tej serii (po „Jak mniej myśleć”, „Jak lepiej myśleć”, „Jak nie dać sobą manipulować”), co do której moje uczucia są mieszane. Moje bardziej krytyczne podejście do tej pozycji może mieć przeróżne powody. Mam jednak pewność, że jednym z nich wcale nie jest zmiana tłumacza (poprzednie książki tłumaczyła Krystyna Arustowicz) – językowo nie mam do niej żadnych zastrzeżeń.

  • Po pierwsze początkowy szok wywołany wyznaniem autorki, że również jest nadwydajna mentalnie, nie opuszczał mnie przez lekturę co najmniej połowy książki, z pewnością utrudniając mi przyswajanie zawartych w niej informacji. Ściślej, nie umiałam czytać jej bez – co, znowu, charakterystyczne dla nadwydajnych – jednej natrętnej myśli. Mianowicie, że może ta cała prawopółkulowość to też szuryzm. Ludzi patrzących na świat znacznie głębiej charakteryzuje przecież doszukiwanie się sensu niemal wszędzie. Może doszukujemy się go również tam, gdzie go nie ma? Równocześnie wiem przecież każdą cząstką siebie, że – jak by tego nie nazwać – jest pewna rzeczywiście mała grupa ludzi, z którą postrzegamy rzeczy w niezwykle zbliżony sposób. Wiem też, że druzgocąca większość postrzega je w sposób dla nas z kolei nieosiągalny. Sposób, którego ani nie rozumiem, ani nie bardzo lubię. Czy faktem jest „inne okablowanie mózgu” i to, że u 80 – 85% populacji głównodowodzącą półkulą mózgową jest półkula lewa, a u nas jest to półkula prawa? Nie wiem tego. Ufam Christel Petitcollin, której nie sposób przecież odmówić imponującej wiedzy, zaangażowania w badanie wysokiej wrażliwości, ogromu przeczytanych na ten temat specjalistycznych książek i długoletniej praktyki w zawodzie terapeuty.
  • Po drugie, albo nie zwróciłam na to uwagi wcześniej, albo dopiero w tej książce pojawiały się czasem dość niepokojące uproszczenia. Zirytowała mnie na przykład opowieść o wirtualnej naturze pieniądza (str. 57). Streszczając, anegdotka opowiada o tym, jak jednym banknotem turysta zapłacił za hotel z góry, hotelarz za pranie, właściciel pralni  mechanikowi, a mechanik piekarzowi, a na końcu hotelarz musiał zwrócić nowy banknot o tym samym nominale turyście, który jednak musiał z noclegu zrezygnować.

Historia ta ma za zadanie obnażyć wirtualny aspekt pieniądza. Przypuszczam, że ekonomista z łatwością wytknąłby nieścisłości logiczne takiego myślenia, ale mam to w nosie; księgowość to nie moja działka, a poza tym uwielbiam tę historię, tak jak uwielbiam świadomość, że lis w moim ogrodzie obchodzi się bez karty kredytowej.

– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 57

No ja ekonomistą nie jestem. Więcej, powiedzieć, że się na ekonomii nie znam, to nic nie powiedzieć! Jednak również z łatwością mogę wytknąć nieścisłości logiczne takiego myślenia. To, że księgowość nie jest działką autorki, widzimy, nie rozumiem jednak, czemu przytoczona opowiastka ma służyć. Mój bunt rodzi podejście „nie znam się, nie mam pojęcia, fachowcy to na pewno wytłumaczą, ale pozostanę przy swoich oderwanych od rzeczywistości bajkach, bo je lubię”, gdyż łudząco przypomina właśnie każdy szuryzm. Nieważne, że antycovidowe szczepionki są bezpieczne, przebadane i bazują na tym, co już od dawna istnieje. Nieważne, że mówią o tym do znudzenia wirusolodzy i lekarze. Hasła „spisek koncernów farmaceutycznych”, czy „eksperymenty na ludziach” dla niektórych ciągle brzmią nie dość idiotycznie, by nie powtarzać ich głośno. Parafrazując autorkę: „mam to w nosie; wirusologia to nie moja działka, a poza tym uwielbiam tę historię”. No nie. Bądźmy odpowiedzialni i tępmy głupotę w zarodku. Pani Petitcollin, przywołuję Panią do porządku!

  • W końcu po trzecie – teza postawiona w książce jest następująca: świat jest wyraźnie podzielony na prawo i lewopółkulowców. Z tym, że ci pierwsi są niedostosowanymi do twardych społecznych norm patologicznymi wrażliwcami czującymi zbyt mocno, liczącymi zaledwie niecałe 20% populacji, a ci drudzy to głupkowata większość niezainteresowana niczym, co inne od banalnych reguł, którymi się kierują. Spójrzmy na to z zewnątrz. Tak przecież nie jest. Linia podziału jest nieoczywista, nie zawsze uchwytna. Nadwydajni mogą być w swojej cudownej przypadłości (a tak naprawdę, po prostu neurologicznej urodzie) niesamowicie pogubieni, a mogą też – zwłaszcza po terapii – znakomicie w społeczeństwie funkcjonować, kiedy zrozumieją, ile mogą światu zaoferować, ale też jakie są ich ograniczenia odróżniające ich od normalnie myślącej większości. Tak samo w drugą stronę. Normalnie myślący mogą być nadwydajnymi zmęczeni i zirytowani, ale mogą się też intrygującą umiejętnością postrzegania świata nadwydajnych zwyczajnie zachwycić. (Wiem co mówię, bo mam jeden taki bardzo wyjątkowy normalnie myślący Egzemplarz w domu!) Kluczem jest tu świadomość zarówno u jednych, jak i drugich. I tu nie zgodzę się, że przytaczaną przeze mnie wyżej obserwację autorki, którą nazwałam „boleśnie prawdziwą” można uznać za reprezentatywną dla 80% (!!!) populacji. Owszem, ponieważ czujemy mocniej, każdy przejaw odrzucenia interpretujemy jak „zdanie całego świata na nasz temat”.  Jednak naprawdę potrafimy fascynować swoją zauważalną innością. Pytanie, co z tym zrobimy. Pytanie, co zrobią z tym normalnie myślący.
    Reasumując, idźmy wszyscy na dobrą terapię (oczywiście omijając krakowski OLZON szerokim łukiem)!

P.S. A na deser łączę jedną z moich ulubionych piosenek, w których charyzmatyczna Selah Sue opowiada o niełatwych relacjach ze światem.

fot. Bożena Szuj

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki:

Kleiczek i basta, czyli risotto serowe z nutą pieczonego czosnku

fot. Marianna Patkowska

Jednym z największych rozczarowań mojego dzieciństwa była… basta. Kiedy chorowałam, mama, parafrazując bajkę „Chory kotek” Stanisława Jachowicza, zwykła mawiać:

no to kleiczek i basta!

– „Chory kotek” Stanisław Jachowicz

A moje oczy same się uśmiechały, bo kleiczek, owszem, lubiłam, ale najbardziej cieszyłam się właśnie na bastę, gdyż z jakiegoś powodu uznałam, że to jeden z kilku pysznych sosów, które robił tata. W mojej pamięci być może zlały się wszystkie ze sobą: sos serowy, sos beszamelowy oraz pieczeniowy. Nie jestem dziś w stanie odpowiedzieć na pytanie, czemu bastę uznałam za sos. Może przypominała mi brzmieniem słowo „pasta”, ale nawet jeśli, to jest to przecież makaron… Nie wiem, co mi się w tej małej główce uroiło, ale za każdym razem rozczarowanie było tak samo duże: obiecywali kleiczek z pysznym sosem taty, a dostawałam tylko kleiczek. Nie to, żeby mi nie smakował, no ale nie tak się umawialiśmy…
Ponieważ z asertywnością zawsze było u mnie słabo, upomniałam się o swoją bastę dopiero za trzecim albo czwartym razem, co spotkało się ze śmiechem mamy i wyjaśnieniem terminu „basta” (którego – trudno mnie winić! – nie lubię do dzisiaj).
Teraz postanowiłam odtworzyć swoje wyobrażenie smaku basty w głowie i zjeść wreszcie swój kleiczek jak należy. Wyszło pycha, więc wrzucam przepis, serdecznie wszystkim polecając takie danie!

🍚 SKŁADNIKI:

KLEICZEK
2 woreczki ryżu Basmati
– ¼ kostki masła
– mleko (zwykłe lub bez laktozy)
– szczypta zmielonego kopru włoskiego
– szczypta suszonego koperku
sól

fot. Marianna Patkowska

BASTA
– ząbek czosnku w łupince
– ¼ kostki masła
– mąka
– głęboki, aromatyczny domowy bulion warzywny (ja przygotowuję co jakiś czas większą ilość i mrożę)
– szczypta startej gałki muszkatołowej
– opakowanie tartego sera Grana Padano w wiórkach*
– opakowanie tartego sera Parmigiano Reggiano w płatkach*
– ok. 100 g prawdziwego cheddara
– kilka kropli mleka bez laktozy
– kilka kropli świeżo wyciśniętego soku z cytryny
– szczypta suszonego lubczyku
– kilka kropli sosu sojowego

*oba te sery dostaniemy w Biedronce

fot. Marianna Patkowska

🍚 PRZYGOTOWANIE:

fot. Marianna Patkowska

KLEICZEK
Ryż gotować w lekko osolonej wodzie wg wskazówek na opakowaniu. Po ugotowaniu odsączyć i dodać do niego masło i odrobinę mleka, mieszając. Po upływie pięciu minut (cały ten czas mieszając, a jeśli trzeba – dolewając mleka), dodać koper włoski i koperek, a w razie potrzeby odrobinę dosolić. Wszystko porządnie wymieszać i gotować jeszcze na wolnym ogniu niecałą minutę.

BASTA
Nieobrany ząbek czosnku owinąć kawałkiem folii aluminiowej i włożyć do piekarnika, garnka do pieczenia lub pieca do pizzy na 10 – 15 minut, aż zmięknie.

fot. Marianna Patkowska

Do garnka wrzucić masło, lekko rozpuścić i mieszać z niewielką ilością mąki. Dodawać mąkę aż do uzyskania gęstej zasmażki. Do zasmażki powoli dodawać bulion, cały czas wszystko dokładnie mieszając, żeby nie zrobiły się grudki. Potem wycisnąć pieczony czosnek, dodać gałkę muszkatołową oraz wszystkie sery. Całość cały czas mieszać na wolnym ogniu, dodając kilka kropli świeżo wyciśniętego soku z cytryny, lubczyk, sos sojowy i mleko.

KLEICZEK I BASTA
Kleiczek zalać sosem i wszystko porządnie wymieszać. Podawać z gotowanymi warzywami, np. żółtą i zieloną fasolką szparagową z bułką tartą.

fot. Marianna Patkowska

🧀 ZAPIEKANKA

fot. Marianna Patkowska

Ponieważ zostało mi trochę kleiczku z bastą oraz żółtej i zielonej fasolki szparagowej na następny dzień, postanowiłam poeksperymentować, przygotowując zapiekankę.

🧀 SKŁADNIKI:

– kleiczek z bastą
– 2 cebule
– ząbek czosnku w łupince
– pół opakowania mrożonej żółtej i zielonej fasolki szparagowej
– pół słoika krojonych suszonych pomidorów odsączonych z oliwy
– koncentrat grzybowy (dodałam własny, składający się z pieczarek, suszonych borowików i prawdziwków z cebulką i kostką grzybową)
– garść tartego sera Grana Padano w wiórkach
– szklanka tartego cheddara
– surowe jajko
– olej rzepakowy

🧀 PRZYGOTOWANIE:

Zeszklić na patelni drobno posiekaną cebulę z ząbkiem czosnku w łupince. Pod koniec podsmażania wycisnąć czosnek do cebuli, zamieszać i włożyć do garnka do pieczenia (lub  żaroodpornego naczynia, jeśli będziemy piec w piekarniku). Do cebuli z czosnkiem dodać pokrojone fasolki, suszone pomidory oraz koncentrat grzybowy. Wszystko wymieszać, potem dodać nasz kleiczek z bastą, jeszcze raz porządnie wymieszać i piec ok. 15 minut. Odstawić do całkowitego wystygnięcia (ja odstawiłam na całą noc).

fot. Marianna Patkowska

Zupełnie zimny farsz wymieszać z surowym jajkiem.

fot. Marianna Patkowska

Następnie dodać wiórki sera Grana Padano.

fot. Marianna Patkowska

Znowu wszystko porządnie wymieszać i posypać tartym cheddarem.

fot. Marianna Patkowska

Piec ok. 25 – 30 minut. Podawać z mizerią, z którą smakuje wyśmienicie!

fot. Marianna Patkowska

P.S. Dzisiejszy deser jest dla mnie oczywisty; zaserwuję znakomitą piosenkę „Dosyć” z płyty „Basta” Katarzyny Nosowskiej.

Odpływy

fot. Bożena Szuj

Kiedy zaczęłam swoją długą i wyboistą drogę terapeutyczną, zaczynając od wieloletniej pracy z terapeutą, a potem – po otrzymaniu potrzebnych narzędzi – kontynuując ją samotnie,  wpadłam w pewną pułapkę. Mianowicie uwierzyłam, że kiedy wreszcie zeskrobię z siebie skorupę oczekiwań innych ludzi i stanę się najprawdziwszą wersją siebie, wszystkie moje problemy w relacjach z ludźmi znikną, a społeczeństwo przyjmie mnie z otwartymi ramionami. Wiedziałam oczywiście, że część osób z mojego otoczenia jakoś się wykruszy. Myślałam jednak, że kiedy znajdę w sobie siłę, by stanąć we własnej prawdzie i pełnej zgodzie ze sobą, że kiedy nauczę się asertywności, by odrzucać wszystko to, co mi nie służy i uzyskam tak ważny dystans, czyli innymi słowy kiedy odnajdę własne granice, zrozumiem je i obwieszczę światu, moje związki z ludźmi się pogłębią. I tu – jak pewnie większość ludzi, którzy dzięki wnikliwej pracy nad sobą dostrzegają w końcu kolosalny progres – nadeszło największe rozczarowanie. Bo po tej drugiej stronie nie czekał na mnie ani czerwony dywan, ani tłumy zachwyconych moją przemianą osób. Po drugiej stronie jest samotność. Jeszcze nawet większa, niż wcześniej. Nie ma ani poklasku, ani uznania, ani tym bardziej docenienia pracy, jaką się wykonało. Jest dyskomfort innych, którym – z bardzo wielu różnych powodów – przestaje być po drodze z najprawdziwszą wersją nas.
Jest to smutne, często bardzo trudne do przyjęcia i nierzadko podcinające skrzydła, ale niewiele da się na to poradzić, bo dla rozwoju nie ma żadnej sensownej alternatywy. Pocieszające jest jednak to, że im lepiej się ze sobą zintegrujemy, tym więcej odnajdziemy w sobie narzędzi do poradzenia sobie z tym, co na nas spadnie.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Niewygodna autentyczność

fot. Bożena Szuj

Ile by się nie mówiło o tym, jak ważna i cenna jest autentyczność, nie dajmy się zwieść; nasza autentyczność dla większości ludzi nie będzie wygodna. Ponieważ zawsze wierzyłam, że prawda jest wartością, byłam przekonana, że najcenniejsze, co możemy dać bliskim, to właśnie najprawdziwsza wersja siebie. Nie umiałam więc zrozumieć, czemu im więcej prawdy o sobie mogę zaoferować ludziom, tym mniej są moją obecnością w swoim życiu zainteresowani. Dziś chyba zaczynam dostrzegać, że prawda i autentyczność – choć są rzeczywiście jednym z cenniejszych darów, jakie możemy drugiemu człowiekowi dać – faktycznie mogą sprawiać dyskomfort. Zwłaszcza tym, których przyzwyczailiśmy do jakiegoś naszego obrazu, który w trakcie terapii okazał się dla nas samych nieprawdziwy czy też niepełny. Nauczyłam się, mimo początkowych problemów z zaakceptowaniem takiego stanu rzeczy, przyjąć to takim, jakie jest i w żaden sposób tego nie oceniać.
Dosyć znamienne, że ludzie akceptują rozwój i idące za nim zmiany, ale tylko do pewnego punktu. Kiedy młody człowiek odmawia wejścia w rolę osoby dorosłej, a uważamy, że wejść w nią powinien, mówimy o nim z przekąsem Piotruś Pan lub wieczna dziewczynka. Oczekujemy wręcz od niego, że będzie dojrzewał, a więc się zmieniał, ale… stosownie do wieku i w sposób w miarę przewidywalny. Nikogo nie dziwi, że kiedyś nieśmiała młoda dziewica dziś ma męża i gromadkę dzieci. Nikogo nie dziwi, że kiedyś chłopczyk nieumiejący sobie zawiązać bucików dziś jest prezesem… jakiejś firmy. Problem pojawia się przy takich zmianach zachodzących w otaczających nas osobach, które nie są wygodne dla nas. To nie jest ani dobre, ani złe, ale warto być ze sobą w tej kwestii szczerym. Mamy prawo mieć problem z czyjąś zmianą, ale mamy też względem samych siebie obowiązek rozwoju, a więc transformacji w sposób, z którym nie każdemu będzie po drodze. Nasze zmiany mają prawo być zbyt trudne dla tych, z którymi na jakimś etapie życia byliśmy blisko. Tak, jak zmiany bliskich nam kiedyś osób mają prawo być zbyt trudne dla nas. Jeśli jednak kiedykolwiek łączył nas szacunek, nie będziemy nikogo ograniczać swoimi oczekiwaniami, lecz pragnąć dla siebie nawzajem szczęścia. Razem czy osobno.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Bycie „porzuconym”

fot. Bożena Szuj

Kiedy ktoś, na kim nam zależy i z kim weszliśmy kiedyś w związek (romantyczny, przyjacielski – wszystko jedno), przestaje się w nim czuć komfortowo i nie chce już w nim tkwić, często uciekamy w nazywanie tego „porzuceniem”. Dlaczego myślę, że to błąd? Dlatego, że bycie „porzuconym” robi z nas ofiarę, a z osoby „porzucającej” oprawcę. Rola ofiary jest na ogół na tyle wygodna, że trudno z niej szybko wyjść; zachęca, by się w niej pławić. Cenę za tkwienie w niej zbyt długo płacimy jednak tylko my sami. Będąc ofiarą zrzekamy się odpowiedzialności za nasze życie.
Czy uważam, że łatwo pogodzić się z rozstaniem? Że łatwo zamknąć jakiś ważny rozdział w życiu, zwłaszcza, jeśli kończyć go nigdy nie chcieliśmy? Że łatwo poradzić sobie z szokiem, wściekłością, rozpaczą, tęsknotą, rozczarowaniem, zawodem i bólem równocześnie? Nie. To cholernie trudne. I właśnie dlatego, że jest to trudne, nie powinniśmy jeszcze sobie dowalać nazywaniem siebie „porzuconymi”.

If you love somebody
set them free,

„If you love somebody set them free” Sting

śpiewał Sting. Miłość to dawanie wolności. Możemy kogoś kochać i chwilowo go nie znosić. Możemy kogoś kochać i mieć do niego żal lub nie zgadzać się z nim w kwestiach istotnych. Możemy kogoś kochać i nie rozumieć przemian, jakie w nim zachodzą. Nie możemy jednak kogoś kochać i nie dawać mu wolności. Te dwie rzeczy się wykluczają.
Jedyną osobą, która na pewno nie opuści nas aż do śmierci jesteśmy my sami. Wszyscy inni pojawiają się w naszym życiu na jakiś czas. Czasami bardzo długi, czasami krótki.
Zastanawia mnie pycha, z jaką często wchodzimy w relacje, nie podejmując świadomej pracy nad nimi. Wydaje nam się, że da się kogoś „zaklepać” jakimkolwiek przyrzeczeniem, że mamy prawo – często niewiele wiedząc o samych sobie – być pewni, co druga osoba będzie myślała i czuła za ileś lat. Że będziemy się rozwijać w takim samym tempie, że nasze potrzeby będą się ciągle spotykać. Że fakt wejścia w relację i nazwania jej (przyjaźnią, związkiem, małżeństwem) w jakiś magiczny sposób całkowicie zwolni nas z odpowiedzialności za nią. I że tkwienie w niej wystarcza i czyni z nas „partnerów” dobrych, a wyjście z niej czyni wychodzących niewdzięcznymi „porzucającymi”.
Ograniczając ludziom wolność, wchodzimy w rolę złego rodzica. Dając ludziom wolność, otwieramy przestrzeń na rozmowę, która jest jednym z najważniejszych filarów zdrowego związku. Dając ludziom wolność, ofiarowujemy im poczucie bezpieczeństwa, ale też odpowiedzialności. I w końcu, dając ludziom wolność, dostrzegamy, że sami też ją mamy – pamiętamy o wzajemnej odrębności w relacji, co jest szalenie ważne. Paradoksalnie jest to właśnie doskonały punkt wyjścia dla dobrej i bardzo trwałej relacji opartej na bezwzględnej szczerości i lojalności zarówno wobec samych siebie, jak i siebie nawzajem.
Myślę, że problemem wcale nie jest to, że ktoś może chcieć odejść z naszego życia, do czego – jak by to nie było bolesne – ma jako wolny człowiek prawo. (Tak, jak my mamy prawo do przeżywania po tym odejściu żałoby, nie zagłuszając kontaktu z samym sobą wchodzeniem w kolejny związek.) Problemem bardzo często niestety bywa sposób, w jaki to robi. Nikt nas nie uczy, jak się rozstawać. Jest to zresztą wielkim błędem, bo rozstania są wpisane w życie każdego człowieka i dobrze byłoby zamiast udawać, że tak nie jest, nauczyć się robić to tak, żeby nie generować dodatkowego cierpienia. Bycie nieuczciwym i nielojalnym, robienie czegokolwiek za plecami drugiej osoby, „żeby jej nie zranić”, koniec końców zrani ją jeszcze bardziej. Tchórzowska ucieczka bez słowa wyjaśnienia może z kolei spowodować, że druga strona zacznie w siebie wątpić, a ludzie nam bliscy – nawet kiedy nie możemy już być razem – zasługują na naszą szczerość. Prawdy nie trzeba przecież mówić w sposób brutalny i nieempatyczny, ale na pewno jesteśmy ją winni tym, z którymi związaliśmy kiedyś swoje życie. Brak takiej prawdy odczytuję jak największą zdradę, która przekreśla możliwość jakiegokolwiek powrotu do tego, co było.
Rozstać się naprawdę można w zgodzie i z klasą. Nie bez bólu, nie bez smutku, ale w zgodzie i z klasą. To jednak wymaga pracy z obydwu stron. Tak, obydwu.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Odchodzenie

fot. Bożena Szuj

A co, kiedy to my chcemy z czyjegoś życia odejść? Jak pozbyć się dojmującego poczucia winy? W związkach przemocowych to jest akurat prostsze (i tylko to) – jeśli zbierzemy siły, by opuścić przemocowca (płci obojga oczywiście), mamy ku temu milion powodów. Niby go „porzucamy”, ale właśnie wychodząc z roli ofiary. Wszyscy zrozumieją. Będą nam współczuć i gratulować. Z własnego doświadczenia mogę napisać, że niewyobrażalne wręcz poczucie ulgi po wyjściu z przemocowego związku jest tak potężne, że można się od niego uzależnić.
Co jednak, kiedy znajdziemy się w relacji pod wieloma względami dobrej, w pewnym sensie bezpiecznej, pełnej wzajemnego szacunku i uczciwości; takiej, która z boku zwłaszcza wydaje się idealna, a my pewnego dnia zrozumiemy, że musimy się z niej wydostać, nie do końca nawet wiedząc dlaczego (choć czując to każdą cząsteczką siebie)? A przede wszystkim nie mając powodu… Kiedy zostało się w dzieciństwie zaprogramowanym, by „nigdy nikogo nie krzywdzić”, by stawiać potrzeby innych ludzi ponad swoimi własnymi, taka sytuacja to prawdziwy dramat. Jednak pomaga uświadomienie sobie dwóch rzeczy.

  1. Po pierwsze, że nie da się – mimo najszczerszych chęci – przeżyć życia, nie krzywdząc nikogo, bo są sytuacje, w których musimy wybrać między skrzywdzeniem kogoś a samych siebie.
  2. Po drugie wybór, czy zostać w relacji, która nam już nie służy, czy z niej wyjść, nie jest już nawet wyborem między czyimś szczęściem (i naszą krzywdą) a czyjąś krzywdą (i naszym szczęściem). Zostanie w relacji, w której zaczynamy się dusić i która nie sprzyja naszemu rozwojowi „dla dobra partnera” (lub przyjaciela), w jakiej stawia go roli? Stawia go w roli osoby tak słabej emocjonalnie, że musimy się dla niej poświęcić. Bardzo to dalekie od szczęścia, jak również niekrzywdzenia. Czy szanując osoby, które były nam bliskie, ale z przeróżnych powodów przestały takie być, naprawdę możemy ofiarowywać im nieprawdę, jakieś złudzenie, namiastkę nas? Ochłapy rzucane z litości…?

Moje oczekiwania wobec przyjaciół są dziś bardzo wygórowane. (Podobnie jak wobec Partnera, który oprócz tego, że jest moim kochankiem, nierzadko fryzjerem, makijażystą, fotografem, rysownikiem, pomywakiem, grafikiem komputerowym i projektantem, jest przede wszystkim moim najlepszym przyjacielem.) Są wygórowane prawdopodobnie dlatego, że sama w poważnych relacjach nie umiem dawać mało. Może kiedy nauczę się dawać mniej, coś się w tej kwestii zmieni. Na razie jest, jak jest. Zdaję sobie sprawę z wysokości, na jakiej zawiesiłam poprzeczkę i nie winię już tych, którzy nie potrafią tym oczekiwaniom sprostać. Nie muszą. Nie na nich spoczywa obowiązek zadbania o mój rozwój i stan emocjonalny. To moja odpowiedzialność.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Walka za wszelką cenę

fot. Bożena Szuj

Byłam w swoim życiu „porzucana”, ale też odchodziłam. I w relacjach romantycznych, i przyjacielskich. Doświadczyłam strasznych, przemocowych, łamiących moją kształtującą się psychikę „porzuceń”, ale też takich, które były nieuniknione, ale tak łagodne, że kompletnie ulotniły się z mojej pamięci. Moje odejścia spotykały się zarówno z ogromną klasą i zrozumieniem (pomimo bólu), jak i gigantyczną agresją, a nawet też zupełnym wyparciem połączonym z wieloletnim stalkingiem. Większość mojego życia – choć żadnego ze swoich rozstań nigdy nie żałowałam – uważałam, że rozstanie jest jakimś rodzajem życiowej porażki. Wkradło się we mnie jakieś straszne zero-jedynkowe myślenie, że koniec relacji podważa jej wartość. To oczywiście kompletna bzdura. Ludzie pojawiają się w naszym życiu z różnych powodów i na jakiś czas. I oni, i nasze z nimi interakcje, to życiowe lekcje. Jeśli tego nie widzimy, nie będziemy się w stanie niczego z nich nauczyć, prawdopodobnie ciągle popełniając te same błędy.
Z pewnością nie bez znaczenia jest też fakt, że wychowywałam się w czasach, w których bardzo demonizowało się rozstania. Sama – co dziś przyznaję z ogromnym wstydem – wiele lat nosiłam w sobie nieprawdziwe i krzywdzące przekonanie, że związki się rozpadają, bo ludzie idą na łatwiznę.

Łatwiej coś wyrzucić, niż zreperować.

– straszna maksyma, pełna oceny i pogardy dla osób, o których nie wiemy absolutnie nic

Tymczasem związki rozpadają się, kiedy o nie nie dbamy, ale… wcale nie w momencie, w którym jedno z dwojga zorientuje się, że nie jest mu dobrze. Wtedy na ogół (choć nie zawsze) jest już za późno. Rozpadają się, kiedy nie dbamy o nie od samego początku, każdego dnia wykonując nad związkiem pracę. Każdego dnia przyglądając się sobie, partnerowi i relacji. W przypadku związków toksycznych, przemocowych, rozstanie jest jedynym ratunkiem.
Często słyszę o „dobru dziecka”. Pracowałam w szkole podstawowej, widziałam, jak nieszczęśliwe są dzieci, których rodzice się rozstali. To są dramaty, które rozdzierają serce. Ale… myślę, że często zapominamy o tym, że rolą rodziców jest pokazanie dziecku zdrowych schematów, które pomogą mu w przyszłości dobrze funkcjonować w świecie. Jakie wzorce wytworzy w młodym człowieku dorastanie w domu, w którym rodzice się nie kochają? Znam dorosłych dziś ludzi, którzy mają pretensje do swoich rodziców, że nigdy się nie rozwiedli, bo życie ze sobą pod jednym dachem było dla wszystkich męczarnią. Czy najgorszych burz nie da się jednak przetrwać? Jak najbardziej się da! Co więcej, one mogą niesłychanie relację wzmocnić. Ale do tego trzeba pracy u podstaw, terapii, a przede wszystkim chęci wyjścia ze schematów, w które się zaplątaliśmy. Nie wystarczy się nie rozwieść i czekać na cud. (Spojler alert – on nie nastąpi.) Małżeństwo kontynuowane na siłę bez wprowadzenia sensownego planu naprawczego przypomina reanimowanie nieboszczyka. Inaczej sprawa się ma z relacjami przyjacielskimi. Nikt nie wywiera na nas presji, by je utrzymywać, kiedy wygasną.
Czy warto walczyć o kogoś w naszym życiu za wszelką cenę? Już kiedyś pisałam, że pewien bardzo mądry człowiek powiedział mi kiedyś:

Nigdy nie walcz – pracuj! Jeśli walczysz, zawsze możesz przegrać. Jeśli pracujesz, możesz co najwyżej nie osiągnąć swojego celu tak szybko, jak sobie zaplanowałaś.

– Pewien Bardzo Mądry Człowiek

To otworzyło mi szeroko oczy i sprawiło, że przerzuciłam zwrotnicę. Od chwili, w której usłyszałam te słowa, nie walczę już o nikogo. Choć walka jest od pracy znacznie bardziej spektakularna, lepiej brzmi i generalnie ma lepszy PR, to kompletnie mnie do niej nie ciągnie. Nad ważnymi relacjami staram się pracować, ale ta praca – a przede wszystkim chęć jej podjęcia – musi płynąć z obydwu stron. W pojedynkę niczego w tej kwestii nie zdziałamy. Możemy się jednak upewnić, że zrobiliśmy wszystko, by tę pracę wspólnie podjąć. Ale kiedy druga strona nie jest gotowa… Cóż, if you love somebody set them free. Może kiedyś będzie gotowa. Może nawet wtedy my też będziemy. A może nie. I to też będzie okej.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Punkt odniesienia

fot. Bożena Szuj

Długi czas nie wiedziałam, kim jestem. Nie miałam ze sobą prawie w ogóle kontaktu. Przeglądałam się w oczach innych ludzi. Kiedy ktoś mnie skomplementował czy pochwalił – myślałam o sobie dobrze. Dostałam „pozwolenie”. Kiedy ktoś wyraził się o mnie negatywnie, czy mnie zganił – myślałam o sobie źle. Dryfowanie między opiniami innych jest wykańczające, bo każdy ma inną na nasz temat, a przede wszystkim sprawia, że żyjemy w nieprawdzie. Nikt nie wie o nas samych tego, co my o sobie wiemy. Nawet, jeśli nasza relacja z samym sobą jest ciągle trochę zaburzona i nie do końca mamy do siebie dostęp. To nadal nie znaczy, że inni wiedzą o naszych potrzebach i tym, jak nas uszczęśliwić, więcej niż my sami. Bliscy wiedzą dużo, ale inaczej niż my.
W tym roku niestety, o czym już pisałam, dopadł mnie omicron i udało mi się dotrzeć tylko na finałowy (doskonały!) koncert Warszawskiej Jesieni. Zaobserwowałam wtedy coś niesamowitego, co być może nigdy nie miałoby miejsca, gdyby nie moje ogólne osłabienie. Wbiłam się w sukienkę, zrobiłam makijaż, założyłam biżuterię, pasek, buty i… poczułam się fantastycznie sama ze sobą i sama dla siebie. Uświadomienie sobie tego było dla mnie przełomowe, bo równocześnie zrozumiałam (co było bardzo smutną konstatacją), że przez wszystkie te lata moim punktem odniesienia byli inni ludzie.

Po pierwsze mężczyźni:

  • ci, których dopiero zdobywałam,
  • ci, z którymi się potajemnie spotykałam,
  • ci, z którymi już nie byłam i którym chciałam pokazać, co stracili
  • jacyś nieokreśleni, którzy się mną dopiero zachwycą

Ale też kobiety:

  • te, które krzywo spojrzą na mój zbyt głęboki dekolt czy za krótką spódniczkę
  • te, które od zawsze deklarują uwielbienie mojego stylu i wyczekują z niecierpliwością mojej kolejnej odsłony
  • te, które są dziś z mężczyznami, z którymi się spotykałam
  • te, które były kiedyś z mężczyznami, z którymi się spotykałam

I kiedy stałam tak teraz przed lustrem i przed wyjściem, pomyślałam, że dawna ja w sytuacji, w której dziś jestem, czyli w szczęśliwym związku, ale chwilowo bez partnera u boku, uzależniłaby myślenie o sobie i swoim wyglądzie od pokazania się mu w kamerce czatu i zachwytu w jego oczach. Tymczasem spojrzałam w lustro zza tego całego kataru, utrzymujących się jeszcze mdłości, czekając aż po Thiocodinie ustąpi na czas koncertu mój kaszel i pomyślałam:

Czuję się mega sexy.

I po raz pierwszy nie oczekiwałam potwierdzenia z zewnątrz. Wręcz przeciwnie. Czułam się sexy i nie stał za tym nikt inny oprócz mnie samej. Żadna obietnica namiętnej nocy, żadne wspomnienia złe czy dobre, żadne pragnienie. Byłam całkowicie spełniona i spokojna. Każdy komplement, a także zachwyt w oczach mojego Partnera po pokazaniu się mu w kamerce czatu były niezwykle miłym, ale dodatkiem. Czymś ekstra. Sama stałam się własnym punktem odniesienia, z czego płynął niezwykły spokój.
Czy po odzyskaniu odebranych przez covid sił znowu z niepokojem zaczęłam sprawdzać, jak reagują na mnie inni ludzie? Jak odbierają to, co mam do powiedzenia, to, co robię, jak żyję, jak wyglądam? Niestety tak. Ale wiem już, nad czym chcę popracować, bo bycie choć przez chwilę własnym punktem odniesienia było jednym z piękniejszych doświadczeń w moim życiu. Poczułam, że każde rozstanie, nawet to, którego sobie nie wyobrażam i którego nie chcę, zniosę, bo mam za plecami wspaniałą Osobę, która nigdy mnie nie opuści. Samą siebie.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę swoją ulubioną piosenkę Anny Marii Jopek z Patem Methenym.

fot. Bożena Szuj

Curry batatowo-ziemniaczane

fot. Marianna Patkowska

Co tu dużo kryć, przyszła jesień. Dla mnie to czas zaszycia się w górach w moim przytulnym drewnianym domku, którego zaczęło mi nawet odrobinę brakować. Oprócz ulubionego fotela i regału z kolejnymi książkami, które niebawem zamierzam pochłonąć, zakopiański dom to dla mnie przede wszystkim kuchnia (tęskniłam za nią tym bardziej, że nad morzem wspólne gniazdo dopiero wijemy). Po tylu latach ciągle jednopalnikowa, ale nadal inspirująca do kreatywnego działania, a dzięki mojemu nieocenionemu Partnerowi, coraz praktyczniej i wygodniej urządzona.
A skoro nadeszła jesień, a ja odzyskałam swoje kuchenNe królestwo, szybko wyczarowałam potrawę na wskroś jesienną, a do tego wegetariańską i – o ile się nie mylę – również wegańską. To smaki bardzo mi bliskie, bo z jednej strony inspirowane kuchnią indyjską, a z drugiej – polską. Delikatne, choć rozgrzewające curry idealnie sprawdzi się zarówno jako pyszny rodzinny obiad, jak i w roli gwoździa programu podczas eleganckiej proszonej kolacji dla bliskich.

fot. Marianna Patkowska

🍠 SKŁADNIKI:

fot. Marianna Patkowska

– 3 duże bataty
– 9 średnich ziemniaków
– 3 spore marchewki
– ok. 180 g tofu wędzonego
– tacka boczniaków
– natka pietruszki
– kolendra świeża
– olej kokosowy
– mleczko kokosowe
– przyprawa garam masala
– curry mielone
– kurkuma mielona
– przyprawa do ziemniaków (znalazłam ją w serii Kuchnia Lidla)
– cynamon mielony
– korzeń imbiru
– 3 korzenie kurkumy
– ząbek czosnku (wg uznania, może być ich oczywiście więcej)
– garść świeżego lubczyku
– ziele angielskie
– liść laurowy
– ziarna pieprzu
– sól himalajska
– kostka grzybowa

fot. Marianna Patkowska

🍠 PRZYGOTOWANIE:

fot. Marianna Patkowska

Bataty, ziemniaki i marchewki umyć, obrać i pokroić w kostkę. Umyć natkę pietruszki oraz garść świeżej kolendry i lubczyku, posiekać drobno i dodać do pokrojonych warzyw tylko połowę i natki, i kolendry, i lubczyku. (Drugą dodamy do dania trochę później.) W dużym garnku rozpuścić 2 łyżki oleju kokosowego, a potem dodać do nich trzy starte korzenie kurkumy, starty kawałeczek korzenia imbiru, podpalony na ogniu nieobrany ząbek czosnku oraz pozostałe przyprawy: curry, garam masalę, kurkumę mieloną, cynamon i przyprawę do ziemniaków. Chwilę podsmażyć na niewielkim ogniu, po czym wyjąć czosnek w łupince z garnka i wycisnąć go do niego przez wyciskarkę.

fot. Marianna Patkowska

Dodać jeszcze dwie łyżki oleju i wrzucić do naszego aromatycznego tłuszczu pokrojone warzywa.

fot. Marianna Patkowska

Smażyć kilka minut, po czym dolać wodę tak, by lekko tylko warzywa zakryła – będziemy je dusić, a nie gotować. Wrzucić ziele angielskie, liść laurowy, pieprz, lubczyk i sól. Dusić ok. 20 minut.
W międzyczasie wymyć boczniaki i pokroić w kostkę. Pokroić również wędzone tofu. Na patelni rozgrzać olej kokosowy, rozpuścić w nim kostkę grzybową i wrzucić boczniaki. Smażyć, aż będą lekko chrupkie. Pod koniec smażenia dodać tofu. Z garnka z warzywami odlać nadmiar sosu (i zachować, jeszcze się być może przyda) i dodać podsmażone boczniaki z tofu, 3 – 4 łyżki mleczka kokosowego, drugą połowę posiekanej natki pietruszki, świeżej kolendry i lubczyku, a także wszystkie sypkie przyprawy jeszcze raz, do smaku. Całość wymieszać i dusić jeszcze ok. 5 minut.

fot. Marianna Patkowska

W razie potrzeby dodać odlany wcześniej sos.

fot. Marianna Patkowska

Danie smakuje wyśmienicie samo, ale polecam również podawanie go z kaszą jęczmienną.

fot. Marianna Patkowska

🍠 Curry można bez problemu mrozić! 🍠

P.S. A na deser wpisu o daniu z batatów mogę zaserwować tylko jedną piosenkę…

fot. Marianna Patkowska

Nic stałego

fot. Bożena Szuj

W wodzie, owej płynnej materii, nie ma nic stałego.

– „Selenographia” Jan Heweliusz

Słowa słynnego gdańskiego astronoma zdobią Fontannę Heweliusza na ulicy Rajskiej w Gdańsku, a mnie idealnie pasują do dzisiejszego wpisu o drugiej części mojego pobytu w Trójmieście. Pobytu od końca czerwca do połowy września. (Czas od kwietnia do czerwca opisywałam TUTAJ.)

⚓ Nie wchodzi się dwa razy
do tego samego morza

fot. Bożena Szuj

Heraklit z Efezu powiedział onegdaj, że

nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.

– Heraklit z Efezu

Jego wypowiedź przetrwała do tej pory w formie przysłowia. Niestety bardzo często błędnie używanego, więc moja językoznawcza strona spieszy wyjaśnić, które rozumienie słów Heraklita jest właściwe.

Nie należy wchodzić dwa razy do tej samej rzeki, czytaj tego samego miejsca, a więc np. drugi raz w sytuację, w której raz się już raz było. ZŁE ROZUMIENIE!!!

Wszystko płynie i rzeka, do której wejdziemy po raz drugi, nie będzie już tą samą rzeką, do której wchodziliśmy po raz pierwszy. Czyli jeśli wejdziemy w sytuację, w której już byliśmy po raz drugi, to będzie to już inna sytuacja. DOBRE ROZUMIENIE!!!

Łatwo zobaczyć, że podstawowym problemem z interpretacją tego powiedzenia jest doszukiwanie się w nim sformułowania „nie należy”. Tymczasem Heraklit nie mówi, czego nie należy robić, ale jak jest, gdyż wszystko płynie. To, co z tym zrobimy Heraklita już nie obchodzi. I właściwie czemu miałoby…

Teraz, kiedy wszystko jasne, mogę zacząć ten rozdział. Mój zarys planu na życie, jeszcze kiedy byłam nad morzem od kwietnia do czerwca był taki, że w czerwcu pojadę na chwilę na Podhale, załatwić kilka spraw, w tym najważniejszą – czwartą, ostatnią konsultację w szpitalu, na której miałam się dowiedzieć, czy zostanę przyjęta na prawie półroczną terapię (i, jeśli tak, to od kiedy), czy nie. Bilet powrotny nad morze już miałam, ale liczyłam się z tym, że mogę spędzić nad nim też tylko kilka dni, jeśli szpital mnie przyjmie już, bo postawiłam wszystko na tę jedną kartę – porządną, kompleksową terapię. Po ostatnim pobycie nad morzem zaczęłam mieć co prawda wrażenie, że te moje medytacyjne spacery, bycie z sobą i w swojej prawdzie jakoś mnie uzdrawia, ale miałam równocześnie świadomość, że samemu można sobie bardzo pomóc, ale leczenie należy jednak pozostawić wykwalifikowanym specjalistom.
Jak potoczyła się moja czwarta konsultacja, o nieprzyjęciu na oddział, ale też o przemocy, jakiej padłam ofiarą, pisałam szczegółowo w tekście „Niezgoda na przemoc”. Wizyta odbyła się zresztą w dniu mojego powrotu. (Nie mam pojęcia, jak bym to wszystko przetrwała, gdyby nie czekała mnie perspektywa znalezienia się wieczorem w ramionach Ukochanego.)
Ostatnie czerwcowe spojrzenie na morze przed zrobieniem jednego z ważniejszych kroków dla siebie, swojego związku i relacji z ludźmi, jak o tym przyjeździe myślałam, okazało się więc długim procesem wychodzenia z traumy wywołanej przez panią kierownik oddziału, załamaniem i świadomością znalezienia się na dnie (przez perspektywę ewentualnej możliwości dostania się do szpitala nie mogłam zorganizować sobie żadnej pracy sezonowej, jak robiłam dotychczas).
Poczułam wyraźnie, że moje poprzyjazdowe nadmorskie spacery są inne niż dotąd, bo moje postrzeganie siebie i świata jest inne. Wszystko płynie. Morze za każdym razem jest inne, bo za każdym razem rezonuje z czymś innym w nas. Jedyne, co w nim niezmienne, to to, że koi. Czasami potrzeba na to więcej czasu i uwagi, ale koi.

⚓ Pierwsze razy

fot. Bożena Szuj

Niedługo po czerwcowym przyjeździe do Gdańska miałam okazję przeżyć jeden ze swoich najcudowniejszych pierwszych razów, mianowicie dwutygodniową opiekę nad psem! Jak już pisałam w poświęconym temu fantastycznemu doświadczeniu tekście, psa nigdy wcześniej nie miałam, więc stanie się psią opiekunką było dla mnie niesamowicie nowe i wspaniałe! Każdy dzień z naszym kochanym, pięknym, wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju Kochim był na wagę złota. Przez cały ten czas tylko dwa moje depresyjne zjazdy uniemożliwiły mi wieczorny kilkunastokilometrowy spacer z nim (co zastąpiłam krótkimi, ale za to czterema spacerami w ciągu dnia). Pies to nie tylko odpowiedzialność. Pies to – nawet, kiedy mamy słabszy dzień – najlepszy antydepresant. Nie zawsze  jest nas w stanie wyrwać z najczarniejszej otchłani, ale na pewno pomaga złapać dystans i wywołuje uśmiech na twarzy.
Kolejnym pierwszym razem tych wakacji było moje ponowne – po dłuższej przerwie – wejście na rower. Stanie się, od momentu samodzielnego wyjechania na miasto, jeszcze bardziej świadomym uczestnikiem ruchu drogowego, uświadomiło mi, że spoczywa na mnie spora odpowiedzialność. Ponoszenie jej dawało mi ogromną satysfakcję.
Pierwszy raz też – krótko, bo krótko, ale jednak – pracowałam w sex shopie, co doskonale wspominam z kilku powodów. Po pierwsze przypomniałam sobie czasy, w których szybko musiałam przyswoić multum nowym informacji oraz uporządkować w głowie stare. Ten trening mózgu był czymś fantastycznym, ożywczym i bardzo dla mnie dobrym. Po drugie, poznałam pracujące tam cudowne osoby, z którymi na pewno mogłabym się szybko zaprzyjaźnić. A po trzecie, czułam, że w tej pracy szczególnie liczy się wrażliwość i empatia, które mogłam zaoferować. Powierzenie sprzedawcy tak delikatnego tematu, jak własne seksualne preferencje, niektóre osoby niezwykle spina i krępuje (co jest dla mnie całkowicie zrozumiałe). Spoczywała więc na mnie, znowuż, odpowiedzialność za to, jak ktoś się w tym na początku obcym, ale fascynującym miejscu poczuje.
Te trzy pierwsze razy miały więc wspólny mianownik – odpowiedzialność, której wzięcie na siebie pomogło mi odzyskać kontrolę nad swoim własnym życiem.

⚓ Kolorowych jarmarków

fot. Bożena Szuj

Po wszystkich mniej oraz bardziej spektakularnych porażkach związanych z szukaniem pracy sezonowej (w ostatniej chwili, na obcym dla siebie terenie), dotrwałam jako wolny strzelec do początku wielkiego trzytygodniowego gdańskiego święta, mianowicie Jarmarku Dominikańskiego. Sprzedawanie na jarmarku wydawało mi się – nie wiem dziś nawet czemu – najmniej atrakcyjną ze wszystkich możliwych prac. W akcie desperacji zaczęłam jednak swoją wędrówkę od straganu do straganu z pytaniem o zapotrzebowanie na pracownika. Zadziwiająco szybko okazało się, że pracownika potrzebowali… akurat na stoisku z oscypkami! Przemiła, ujmująca swoim ciepłem rodzina z Czarnego Dunajca nie tylko dała mi szansę, ale też obdarowała mnie ogromną serdecznością. Ponad dwa tygodnie, przez które było mi dane dla nich pracować, dodało mi wiatru w żagle w każdym możliwym sensie. Tak więc dosyć płynnie przeszłam ze sprzedawania dild i wibratorów do handlowania m.in. gałką dużą i gałką małą.
Choć mogłabym przysiąc, że tęsknoty za Podhalem nie było we mnie ani krztyny, zetknięcie się z czystą gwarą, doskonałymi, uczciwymi produktami z tamtych stron, a nawet z góralską dumą dało mi poczucie, że jestem w domu; wśród swoich. A praca z klientem po raz kolejny mi udowodniła, że żyjemy w kraju specjalistów. Samozwańczych, bo samozwańczych, ale specjalistów. Z jednej strony co trzecia przechodząca obok naszego straganu osoba wykrzykiwała:

Oscypki??? W Gdańsku???

lub wszelkie pochodne, takie jak:

Oscypki??? Nad morzem???

W Gdańsku/nad morzem oscypków na pewno nie kupię, bo są jakieś nieprawdziwe.

I nieważne, że Jarmark Dominikański polega na przybliżaniu ludziom różnych kultur i produktów z całego świata. Nieistotne, że po jednej naszej stronie Turek sprzedawał tureckie specjały, a  po drugiej Hiszpan hiszpańskie. Nie turecka chałwa i nie hiszpańskie oliwki budziły w ludziach zdumienie. Zdumiewały ich góralskie przysmaki sprzedawane w centrum Gdańska. No bo jak to tak, górale nad morzem. Jak tu w ogóle dojechali? Koniem?
Z drugiej jednak strony prawie każdy napotkany w Gdańsku (!) klient miał rozległą „wiedzę” dotyczącą produkcji oscypków. Jak to podsumował mój szef, góral z krwi i kości:

On wie, bo on w górach był. Roz. Na Krupówkach.

Wyjaśnijmy więc może raz na zawsze, że nie istnieje coś takiego, jak stuprocentowo owczy oscypek. Jeśli ktoś nas do tego na Krupówkach przekonywał, to kłamał. Ot, cała tajemnica! Oscypek to nazwa zastrzeżona dla serów, które muszą mieć konkretny kształt i wagę, a także konkretny wzorek. Minimalna zawartość mleka owczego w oscypku to 60%, a maksymalna – na ogół 80%. Zanim wprowadzono certyfikowane sery, górale oscypki (czyli zarówno ten ser, który dziś spełnia określone standardy, jak i wszystkie pozostałe, których dziś oscypkiem nazwać nie można) robili na oko. Nigdy jednak żaden góralski ser nie miał stuprocentowej zawartości mleka owczego.
Wbrew wcześniejszym obiekcjom, dziś uważam, że praca na Jarmarku Dominikańskim to znakomita przygoda i świetna zabawa, bo klimat jest wyjątkowy. Poznałam wspaniałych ludzi, a przyjeżdżanie do pracy (oczywiście rowerem) było dla mnie ogromną przyjemnością.

⚓ Być turystą, być turystą

fot. Bożena Szuj

Pod koniec sierpnia odwiedziła nas moja mama i z nią mogłam się poczuć jak prawdziwa turystka. Na plaży wytrzymałam, ledwo, trzy dni. Wcześniej zdarzało mi się przyjeżdżać na opalanie, jednak będąc w pojedynkę, rozkładałam ręcznik na ogół blisko morza i fale zagłuszały mi ludzi. Opalanie się w dwie osoby wymaga wygospodarowania sobie troszkę większej połaci plaży, no i tu już było mniej możliwości. Uzmysłowiłam sobie, jak bardzo irytują mnie ludzie, zwłaszcza w masie. Jak drażni mnie konieczność bycia mimowolnym słuchaczem ich rozmów lub – co jeszcze mimo wszystko chyba gorsze – ich ulubionej muzyki, puszczanej przez głośnik, zupełnie jak w czasach, w których nie wynaleziono słuchawek. Jak szokuje mnie, że można, mając całkiem sporo miejsca obok, wbijać się komuś prawie na jego rozłożone rzeczy i nie reagować na zwrócenie uwagi. (Ponieważ jedna pani, rozkładając się na nas, kompletnie mnie zignorowała, wstając, wytrzepałam na nią ręcznik z piasku. Może nie było to super uprzejme, ale wszystkim serdecznie polecam.) Ludzie w tłumie budzą we mnie mordercze instynkty i myśli, do których wolałabym nie musieć się przyznawać.
Druga strona bycia turystką podczas wizyty mamy była jednak zdecydowanie przyjemniejsza – miałam mianowicie ogromną przyjemność zjeść kilka przepysznych obiadów w restauracjach na Garnizonie we Wrzeszczu. Z przyjemnością je opiszę, dodając do tej listy jeszcze kilka, które poznałam już wcześniej.

🍽 nNajciekawsze restauracje na Garnizonie

🍣  MaMi Sushi

W MaMi Sushi jadłam tylko raz, a ściślej zamówiłam stamtąd doskonały zestaw z okazji swoich urodzin, który zjadłam na swoim pięknym tarasie, patrząc w niebo i czując się najszczęśliwszą osobą na świecie. Wszystko było naprawdę doskonałe, świeże, przygotowane ze znawstwem, ale też z pomysłem.

🍕 Ferrara Cucina

Pyszne włoskie jedzenie dostaniemy w niedalekiej odległości od MaMi Sushi w restauracji Ferrara Cucina. W przeciwieństwie do MaMi Sushi jest to miejsce po pierwsze większe, a po drugie naprawdę pięknie i równocześnie przytulnie urządzone. Jedzenie jest rzeczywiście obłędne, w dodatku codziennie dostaniemy tu zestaw lunchowy (zupa i drugie danie) za 35 zł, co nie jest wcale ceną wygórowaną, zwłaszcza zważywszy na jakość składników, ale też rozmiar porcji. Znakomite pizze, fantastyczne zupy, doskonałe ryby, a do tego przemiła obsługa. Jedyny minus to brak świadomości, że ryba to mięso i opisywanie potraw rybnych w karcie jako wegetariańskich. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni, bo sporo potencjalnych klientów może to zwyczajnie zniechęcić.

🍛 Kucharia

Kucharia na Garnizonie (która przez długi ostatnio czas była nieczynna) to przemiły bar z fantastycznym polskim jedzeniem. Placki ziemniaczane są tu naprawdę pyszne i dostępne w wielu ciekawych odsłonach, naleśniki również trzymają fason. Więcej dań co prawda nie próbowałam, ale na placki ziemniaczane naprawdę warto się tu wybrać!

🍕 Ristorante Limoncello di Mielnik

Limoncello to kwintesencja klasy. Wspaniałe, niewymownie wykwintne, w dodatku przepięknie podane jedzenie usatysfakcjonuje najbardziej wymagające kubki smakowe! Kulinarnymi odkryciami były dla mnie: znakomity krem z pieczonej żółtej papryki z szafranem podany z plackiem z zielonego groszku, białą czekoladą, ricottą i migdałami oraz dwie fantastyczne pizze rzymskie. Jedna z cukinią, bazylią i świeżymi truflami, a druga z kurkami, cieniusieńkimi plasterkami ziemniaków i koperkiem. Orgia smaków, feeria barw, a do tego przemiła i fachowa obsługa. Czego chcieć więcej?

🥗 Masna Micha

Masna Micha – elegancki bar, głównie z bowlami, ale nie tylko – jest z kolei doskonałym miejscem dla wszystkich, którzy chcą zjeść nie tylko bardzo smacznie, ale też zdrowo i w dodatku najeść się do syta. Ogromne porcje, duży wybór (w karcie dania wegetariańskie i wegańskie!), a przede wszystkim wcielana w życie filozofia zero waste to coś, za co Masną Michę szanuję.

🍲 Pobite Gary

Pobite Gary szlachetnością potraw dorównują Ristorante Limoncello, choć nie jest to stricte restauracja włoska – serwuje, jak przeczytamy na ich stronie, „nowoczesną kuchnię europejską”. Miałam niebywałą przyjemność spróbować tam wyśmienitej pizzy z kaszubską gruszką, gorgonzolą i orzeszkami, obłędnego burgera z serem halloumi, tapenadą, pomidorem, rukolą i majonezem truflowym oraz chrupiącego filetu z polędwicy z dorsza. Wszystkie te pozycje najgoręcej polecam!

⚓ Nadmorskie refleksje

fot. Bożena Szuj

Dopiero wracając do swoich codziennych nadmorskich spacerów, uświadomiłam sobie, że w trakcie najbardziej ścisłego sezonu je przerwałam. Główną przyczyną była praca do późnych godzin i wyczerpujące upały. Chodzenie zastąpiłam jeżdżeniem niemal wszędzie na rowerze, a morze oddałam męczącym mnie tłumom. Chyba nawet bez żalu. Śliczne landschafty oglądane z pielgrzymką ich amatorów są dla mnie zbyt nudne i przewidywalne.
Powroty nad opustoszały już brzeg morza, znowu w ciepłej bluzie z kapturem, przypomniały mi ważne dla mnie chwile podczas mojego przedczerwcowego pobytu. Uświadomiłam sobie coś kompletnie oczywistego, ale doszło do mnie z całą mocą. Mianowicie cytowane dziś już słowa Heraklita, że wszystko płynie. Patrzyłam na morze, na rozbijające się o brzeg fale i uświadomiłam sobie, że wszystko się zmienia i tylko to jest niezmienne. Patrzyłam na morze, które obserwowałam jeszcze w maju pełna obaw, ale też nadziei związanych z pobytem w szpitalu, który miał mi pomóc. Patrzyłam na morze, nad które tuż po moim czerwcowym powrocie chodziłam zapłakana, przepełniona lękami i bólem po przemocy, jakiej ze strony tego szpitala doświadczyłam. Wreszcie patrzyłam na morze, którego widok mi towarzyszył, kiedy układałam w głowie treść skargi, będącej moją próbą przekonania siebie samej, że zawsze mogę na siebie liczyć, a potem patrzyłam na to samo morze w dniu, w którym swoją skargę ostatecznie wysłałam, a także wiele, wiele dni później. Patrzyłam na nie z odzyskanym z wielkim trudem spokojem i dumą. Czy za każdym razem było to to samo morze? Nie, za każdym razem było inne, bo za każdym razem rezonowało z trochę czym innym we mnie. Niezwykle silnie doszło do mnie, że wszystko, czego się boimy, na co się cieszymy lub co budzi w nas określone emocje, bo łączy się z jakimiś wspomnieniami, w rzeczywistości będzie inne, niż zakładamy. Ta perspektywa może przerażać, ale może też – i myślę, że powinna – wlewać w nasze serca spokój. Jak pisała, parafrazując Heraklita, Noblistka:

Nic dwa razy się nie zdarza.

– Wisława Szymborska

***

Zupełnie nieoczekiwanie, w przededniu planowanego w połowie września wyjazdu na Warszawską Jesień, zaatakowały mnie kolejne pierwsze razy. Dwie wyraźne kreski na teście, smaki na bardzo konkretne potrawy i utrzymujące się długo mdłości jak stąd na Księżyc. Jednym słowem – covid. Ominęła mnie ponoć wspaniała w tym roku edycja WJ (udało mi się przyjechać tylko na ostatni, doskonały koncert), a chorowanie rzeczywiście wypompowało mnie z wszelkiej energii. Trudno zresztą powiedzieć, żebym w stu procentach wydobrzała, ale jest nieporównywalnie lepiej niż było. Na mimo wszystko delikatniejszy przebieg choroby wpłynęły trzy dawki szczepionki, które przyjęłam do tej pory. Wiem, że nikogo rozsądnego do szczepień namawiać nie trzeba, ale apeluję do nierozsądnych: szczepcie się i nie słuchajcie bzdur, a już tym bardziej nie wymyślajcie nowych!

P.S. Na deser łączę coś, czego nazwę dopiero niedawno poznał aspirujący do miana Człowieka Mema Tomasz Lis, mianowicie playlistę, którą stworzyłam ze słuchanych podczas moich nadmorskich spacerów najczęściej właśnie w takiej kolejności piosenek Alicii Keys.

fot. Bożena Szuj

Rower jest wielce okej

fot. Bożena Szuj

Tytuł dzisiejszego wpisu (tak samo, jak rozdziału o mojej rowerowej przygodzie we wpisie „Bezpieczna przystań”) zaczerpnęłam ze znakomitego tekstu wspaniałej piosenki Lecha Janerki „Rower”. Po kilku miesiącach poruszania się rowerem po Trójmieście mogę całkowicie się pod tym hasłem podpisać: rower naprawdę jest wielce okej!

fot. Bożena Szuj

Trudne początki

fot. Bożena Szuj

Moje pierwsze od wypadku (mającego miejsce ponad dwie dekady temu) wejście na rower w maju tego roku opisałam szczegółowo w rozdziale „Do byle gdzie” we wpisie„Bezpieczna przystań”. Nie będę się więc powtarzać. W największym skrócie – mam fantastycznego Partnera, który pomógł mi przezwyciężyć największe lęki i poradzić sobie w utrzymaniu na rowerze równowagi.
Wspomniany wypadek na koloniach, jak to wypadek – efektownym łukiem przeleciałam nad swoim, wjeżdżającym już do górskiego potoku, rowerem prosto w żwir, który pozostawił w moim kolanie ciągle widoczne blizny. Byłam wtedy twarda, a rozpłakałam się dopiero, kiedy w szpitalu wspomniano o konieczności zrobienia mi przeciwtężcowej szczepionki. Od tego czasu jednak na rower już na wszelki wypadek nie wsiadałam.
Teraz, ucząc się jeździć na rowerze niejako od początku, uświadomiłam sobie po pierwsze rozmiar traumy, jaką pozostawiło w mojej głowie tamto wydarzenie, a po drugie, że za pierwszym razem nie nauczyłam się jeździć dobrze. I nie mam tu na myśli jakiejś wirtuozerii, lecz spokój, opanowanie i przede wszystkim zrozumienie, jak utrzymywać równowagę na tym niepozornym wehikule.
Partner okazał się nauczycielem świetnym, ale wymagającym. Pierwszy nasz wyjazd był krążeniem wokół domu, a potem ścieżką rowerową. Drugi ścieżką już dalej, a trzeci – do sąsiedniego miasta, czyli do Sopotu (i Boto) wieczorem, z którego jeszcze trzeba było w środku nocy wrócić.
Od samego początku swojej trójmiejskiej rowerowej przygody zdecydowanie najbardziej lubiłam te ścieżki rowerowe, które są wydzielone z pasa jezdni, bo czułam się na nich częścią ruchu drogowego, co wymusza pewne skupienie, odpowiedzialność i ciągłe myślenie. Ogromnym ich plusem jest to, że nie plączą się po nich ludzie. Minusem to, że czasami trzeba część takiego pasa dzielić z autobusem lub skręcającym samochodem, ale kierowcy na ogół raczej w takich sytuacjach na rowerzystów uważają. Najlepsze doświadczenia mam z jadącą tuż obok ciężarówką, której delikatność była wręcz wzruszająca! Miałam nieodparte wrażenie, że za każdym razem ruszała tak, żeby mnie nie przestraszyć.
Czy jednak można powiedzieć, że te dwa miesiące mojego jeżdżenia na rowerze do czerwcowego wyjazdu na południe były czasem, w którym się w rowerowaniu zakochałam? No nie. Jak już kiedyś pisałam, doceniłam rower i uznawałam go wyłącznie za środek transportu z punktu A do punktu B, który jest:

  • dużo zdrowszy (i bardziej ekologiczny!) niż samochód,
  • zdecydowanie szybszy od poruszania się wszędzie pieszo,
  • darmowy, więc nawet nie konkurencyjny do bandycko drogich biletów na komunikację miejską.

Tak więc, wydawać by się mogło, same plusy. Jednak, pomijając już pierwszy tydzień moich zakwasów jak stąd na księżyc w nogach, nie dość, że było mi szalenie na siodełku niewygodnie, to jeszcze zsiadanie z niego (np. w Boto), oznaczało kilkunastominutowe dochodzenie do siebie mojej umęczonej pupy. Czyli nic przyjemnego. Bardzo jednak chciałam udowodnić Partnerowi, że dam radę nauczyć się jeździć przyzwoicie i że jeszcze będzie ze mnie dumny. I – choć nie mówi tego często – dość szybko przyznał, że jest.

fot. Bożena Szuj

Odrzucenie lęku

fot. Bożena Szuj

Kiedy pomyślałam sobie, że przez wspomniane wyżej niewygody rower nie stanie się raczej moim przyjacielem, a koniecznością w niektórych wypadkach, nie wzięłam pod uwagę jednej rzeczy: zmiany optyki, która nastąpi wraz z kolejnymi przejechanymi kilometrami.
Czy miałam za nisko ustawione siodełko? Oczywiście! Jednak ponieważ moja damka wydawała mi się strasznie wysoka, perspektywa niedosięgania nogami do ziemi w przypadku konieczności zatrzymania się (np. przed przejazdem rowerowym na czerwonym świetle) mnie przerażała. Czy wiedziałam, że wystarczy ustawić wtedy rower pod lekkim kątem? Znowu, oczywiście! Ale ten lęk był w głowie. To zresztą ten sam lęk, który każe mi się zaczynać topić za każdym razem, kiedy, płynąc, uświadomię sobie, że gdybym próbowała stanąć, mogłabym nie dosięgnąć stopami dna. Nie jest to racjonalne, ponieważ potrafię pływać, ale tak właśnie działają lęki.
Po powrocie do Gdańska z południa Polski pod koniec czerwca moja rowerowa przygoda nabrała rumieńców. Poprosiłam Partnera o podwyższenie siodełka (nadal twierdzi, że jest zdecydowanie za nisko, choć ja jestem pewna, że jest właśnie idealnie) i zmierzyłam się z tym, czego się bałam. (Czyli, najkrócej mówiąc, utraty panowania nad pojazdem i w rezultacie również zębów.) Jednak kiedy przezwyciężyłam projekcje swojej głowy, zaczęło mi się jeździć dużo, dużo lepiej. Oczywiście pomijając pierwszy tydzień moich zakwasów jak stąd na księżyc w kompletnie innych miejscach w nogach.
Na pewno, kiedy działamy w lęku i strachu, jesteśmy nieobliczalni i możemy stanowić realne zagrożenie dla siebie i innych. Dlatego w ruchu drogowym nie boję się ludzi, którzy jeżdżą szybko. Boję się tych zlęknionych, niepewnych, no i tych nieznających przepisów.
Czy to, że przestałam się bać, ochroniło mnie przed upadkiem? Nie, ale pomogło mi zachować się w tej nieprzyjemnej sytuacji z głową. Kiedy poczułam, jadąc ścieżką rowerową, że rozwiązało mi się sznurowadło i wkręciło w łańcuch, zjechałam ze ścieżki na pusty chodnik i tam upadłam. Brak lęku i racjonalne przemyślenie tego, co jest w takiej sytuacji najbezpieczniejsze dla mnie i innych, sprawiło, że łatwiej mi było przejść do porządku dziennego nad tym, co się stało. Plus od tego czasu przed każdym wejściem na rower kilka razy sprawdzam, czy sznurowadła mam zawiązane dobrze i mocno. No i wiem już, że upadek naprawdę straszny jest tylko w mojej głowie (zarówno pamięć o tym sprzed lat, jak i lęk przed tym hipotetycznym, kiedy tracę wszystkie swoje zęby). W rzeczywistości, jeśli upadniesz z sensem, raczej nie stanie się nic złego. Parafrazując więc inną polską piosenkę:

wyrzuć ten lęk!

fot. Bożena Szuj

Samodzielność

fot. Bożena Szuj

Na początku sierpnia, kiedy dostałam najpierw jedną pracę, (a potem drugą, tuż obok tej pierwszej, której utratę opłakuję do dziś), uświadomiłam sobie jedną rzecz. Może i jeżdżę coraz lepiej, i przede wszystkim pewniej, ale… tylko i wyłącznie z Partnerem. W mojej głowie nawet nie pojawił się pomysł, by wyruszyć rowerem gdziekolwiek samodzielnie. Wystarczyło, że Partner znał drogę, a nawet – o zgrozo! – przepisy, a ja miałam tylko zgrabnie tuż za nim pomykać, jak ta gąska za gąsiorem. Partner był dla mnie trochę, jak duża L-ka na samochodzie. Może nie do końca, ale mnie się przynajmniej wydawało, że wszyscy wiedzą, że on już jeździć umie, a ja się dopiero uczę. No i to było niesamowicie wygodne. On na siebie brał całą odpowiedzialność, a ja miałam tylko z jazdy przyjemność (pomijając początkowe zakwasy i bóle).
Partner stwierdził więc, że pierwszego dnia pracy ze mną pojedzie, pokazując mi – prostą akurat jak drut – drogę, a potem mam sobie radzić sama. I chyba dopiero wtedy zaczęłam wreszcie jazdę na rowerze lepiej rozumieć i faktycznie lubić. Stałam się panią swojego jeżdżenia. Ta odpowiedzialność, która nagle na mnie spadła, okazała się właśnie tym, czego mi do tej pory brakowało. Odpowiedzialność za siebie na drodze, ale też za dobre na niej wybory, za rower, kiedy go parkowałam. Chyba nie ma niczego fajniejszego!
Być może wbrew pozorom (nikt z moich znajomych nie umie mnie sobie wyobrazić za kółkiem), ale już z moich wczesnych i niestety dawnych doświadczeń samochodowych wiem o sobie to, że do ruchu drogowego podchodzę śmiertelnie poważnie i nie szarżuję. Mogę być roztrzepana, nie pamiętać o rzeczach dla siebie nieistotnych, czy nie zauważać tego, co mnie nie interesuje, ale na drodze zmieniam się w osobę odpowiedzialną, rozsądną i niesamowicie uważną. Czy to znaczy, że mam się za znakomitego kierowcę? Nie. Po pierwsze przejechałam jeszcze zbyt mało kilometrów, żeby wiedzieć, jakim kierowcą jestem, a po drugie wiem, że taka pewność siebie może zgubić. Jednak dopiero kiedy prowadziłam samochód, zrozumiałam, jak wielkie pokłady szacunku do ludzkiego życia w sobie noszę. To samo przekonanie uderzyło mnie, kiedy zaczęłam jeździć na rowerze. Na początku, kiedy się uczyłam i Partner wybierał drogi, które na jakimś odcinku mnie przerażały, ani nie robiłam z siebie ofiary, obwiniając go o cokolwiek, ani nie starałam się udowodnić jemu i światu, że jestem gotowa na coś, na co gotowa nie byłam. Po prostu pokornie schodziłam z roweru i prowadziłam go aż do miejsca, w którym znowu czułam się wystarczająco pewnie, by znów zacząć na nim jechać. Dziś jestem szalenie dumna, że przejeżdżam bez problemu wszystkie te miejsca, które mnie na początku spinały (bo były zbyt wąskie, zbyt pod górę, zbyt w dół, zbyt ostro w bok). Ale przejeżdżam je bez problemu być może dlatego, że nie wywierałam na sobie wcześniej żadnej presji. Samodzielność wymaga wzięcia pełnej odpowiedzialności za siebie i swoje wybory.

fot. Bożena Szuj

Każdy dzień zwłoki

fot. Bożena Szuj

Dziś nie rozumiem, czemu aż tyle lat zajęło mi przeproszenie się z rowerem. Kiedy doszło do mnie, że moja przyjaźń z Partnerem stała się nieoczekiwanie relacją miłosną, najbardziej bałam się nie różnicy wieku czy tego, że mieszkamy w przeciwległych krańcach Polski. Najbardziej bałam się, że skoro on jest zapalonym rowerzystą, oznacza to, że prędzej czy później dobrze byłoby chociaż spróbować mu na rowerze potowarzyszyć. Odwlekałam jednak ten moment tak długo, jak się dało. Dziś, oprócz tego, że to opóźnienie jest moją wielką stratą, mogę dodać, że faktycznie po Gdańsku i Sopocie naprawdę jeździ się świetnie. (Bo Gdynia i jej ścieżki rowerowe to akurat temat na książkę.) Nie pamiętam ścieżek rowerowych w ogóle ani z czasów mojego dorastania w stolicy, ani nie znam ich z Podhala, gdzie strach jeździć po ulicach, bo góralscy kierowcy pomimo boga i honoru na ustach, naprawdę w większości na drogach za nic mają ludzkie życie.
Nadal jednak nie jestem z Partnerem w Gdańsku po raz pierwszy i każdy dzień zwłoki w jeżdżeniu rowerem dzisiaj uważam za błąd.

fot. Bożena Szuj

Ruch drogowy

fot. Bożena Szuj

Ruch drogowy i jego uczestnicy to temat rzeka. Choć, poruszając się zarówno pieszo, jak i jakimkolwiek pojazdem, trzeba myśleć za siebie, ale też trochę za innych i przewidywać różne sytuacje oraz przygotowywać się na nie, jednak permanentne łamanie niektórych przepisów burzy mi krew.

  1. Pierwszy z brzegu przykład to zatrzymywanie się samochodów na przejeździe rowerowym. Przejazd rowerowy jest często tuż obok przejścia dla pieszych. Większość kierowców ogarnia, że na przejściu dla pieszych nie można się zatrzymać. Jednak kiedy światło powoli zmienia się na czerwone, zamiast stanąć przed przejściem dla pieszych i przejazdem rowerowym, potrafią przejechać przez przejście dla pieszych i stanąć na przejeździe rowerowym. Po pierwsze jest to wykroczenie, za które grozi mandat, a po drugie, już na samą logikę, jest to zachowanie generujące niebezpieczeństwo na drodze. Rowerzyści są wtedy zmuszeni albo wjechać na przejście dla pieszych (czego im również nie wolno), albo gwałtownie się zatrzymać, co może skutkować kolizją.
  2. Drugim przykładem są piesi na ścieżkach rowerowych. Choć muszę uczciwie też przyznać, że nie zdarza się to często, jednak najgorsze są okolice przystanków naprzeciwko Dworca Głównego w Gdańsku oraz ścieżka rowerowa wzdłuż plaży. Jeśli chodzi o okolice dworca, trudno winić tylko pieszych, bo ścieżka jest tam naprawdę źle oznaczona (powinna być odgrodzona od przystanku słupkami). Jednak wchodzenie na nią przez pieszych często nosi znamiona kompletnej bezmyślności, bo kiedy widzi się na niej jednego rowerzystę, za jakiś czas drugiego, a potem jeszcze trzeciego, naprawdę można się jej przyjrzeć i zobaczyć namalowane na niej rowery, a potem z niej zejść.
    Promenada nad morzem to już inny temat. Tu zarówno piesi nie myślą, zachowując się tak, jakby przejścia uprawniały ich do absolutnie wszystkiego (stania, zawracania, biegania), jak i niektórzy rowerzyści, którzy nie zatrzymują się na żadnych przejściach, lawirując wśród pieszych. Owszem, na rowerze łatwiej zwolnić niż musieć stanąć, ale nieraz nie da się inaczej.
    Zastanawiają mnie na ścieżkach rowerowych (na których, mimo nazwy, można jeździć też na hulajnogach elektrycznych, rolkach i urządzeniach transportu osobistego)… biegacze. Ale i tak mistrzem tego sezonu była pani, która popylała po ścieżce rowerowej w Sopocie (w trakcie naprawdę wzmożonego ruchu)  pieszo z pustym wózkiem. Można? Można!
  3. Trzeci przykład to coś, co naprawdę wyprowadza mnie z równowagi, czyli uczestnicy ruchu drogowego (zarówno rowerzyści, jak i piesi), którzy nie trzymają się prawej strony. To jedna z najbardziej intuicyjnych zasad, której nie trzeba uczyć się na pamięć, czy dokładnie studiować. Wiadomo, że trzymanie się prawej strony jest najbezpieczniejsze. Łatwo nas wtedy wyprzedzić, jeśli ktoś jedzie lub idzie szybciej. Doprowadzają mnie do szału rowerzyści, którzy jadą niby jeszcze swoim pasem, ale bardziej środkiem drogi przede mną, w związku z czym nie do końca widzę, czy mogę ich wyprzedzić, czy nie. Szlag mnie też trafia, kiedy między ścieżkami rowerowymi mam do przejechania fragment chodnikiem – po którym mogę jechać, tylko piesi mają na nim pierwszeństwo – i przede mną idą tylko dwie osoby, zajmując całą jego szerokość. Bo żadna z nich nie myśli o ruchu drogowym, w którym uczestniczy, jak o pewnym systemie. Każda z nich myśli tylko o sobie, czyli – biorąc pod uwagę fakt, że jest częścią ruchu drogowego – nie myśli.

Ale są też miejsca, w których zawsze jestem przez samochody przepuszczana, mimo że czasem wolę nawet, żeby sobie przejechały pierwsze. Jeżdżąc, oprócz błędów innych kierujących pojazdami (oraz pieszych), doświadczyłam też sporo wyrozumiałości dla swoich początkowych potknięć.

fot. Bożena Szuj

Road rage

fot. Bożena Szuj

Zjawiska road rage nigdy nie rozumiałam i słuchałam o nim z lekkim zdziwieniem. W końcu tłuc to się mogą w podstawówce mali chłopcy, którzy nie są jeszcze na tyle dojrzali, żeby inaczej komunikować swoje racje. A kiedy dorośli mężczyźni na drodze wysiadają z samochodów i rzucają się sobie do gardeł, to jest to, obiektywnie rzecz biorąc, dosyć żenujące.
Jednak wystarczył mi miesiąc jeżdżenia, żeby szybko zrozumieć ten mechanizm. Jestem osobą, która jeszcze do niedawna raczej przepraszała, że żyje, próbowała wyjaśniać, tłumaczyć, krygować się, umniejszać sobie. Na drodze, zwłaszcza kiedy czyjaś bezmyślność (lub nieznajomość przepisów) może cię zabić, nie ma czasu na ukwiecone wszelkimi możliwymi zwrotami grzecznościowymi pogadanki. Jest natomiast czas na proste komunikaty, na przykład:

Gdzie, k…a?

Nie krzyczę na ludzi, nie mając pewności co do swojej racji. Ale kiedy wiem, że ją mam, to mogę nawet zsiąść z roweru i iść na solo. I to nas, z moim Partnerem też łączy. Nieustępliwość.
Jakiś czas temu, kiedy wracaliśmy do domu razem, znowu jakiś kiep zatrzymał samochód na przejeździe rowerowym, uniemożliwiając nam przejazd. Partner zrobił to, co robi w takich wypadkach zawsze, czyli otwartą dłonią uderzył w tylną szybę samochodu (jako perkusista wie, jak zrobić hałas, nie uszkadzając auta) i przejechał przez puste przejście dla pieszych. Nie zauważył, że zostałam przed przejazdem (widząc, że się nie zmieszczę, stanęłam). Pan wytoczył swoją niską okrągłą osobę z samochodu i poszedł go oglądać z tyłu, myśląc chyba, że Partner coś mu zniszczył.

– Pan się zabierze w końcu ze ścieżki rowerowej, a nie samochód ogląda! – mówię, zniecierpliwiona. – Nic panu nie zrobił, tylko puknął w szybę.
– Jak go dorwę – dyszy pan, – to mu nogi z d…y powyrywam.
– Proszę spróbować go dorwać! Nie ma pan z nim żadnych szans – mówię już na wk…wie, bo nie będzie mi tu pyskata kulka Partnera obrażała.
– Słucham? – nie dość, że mały i gruby, to jeszcze głuchy.
– Proszę spróbować go dorwać! Nie ma pan z nim żadnych szans – powtarzam. – I proszę wreszcie zwolnić przejazd.
– Ja mam prawo tu stać, to wy macie uważać!
– Nie ma pan!
– Mam!
– Proszę mi wreszcie zjechać ze ścieżki!
Wturlał się z powrotem do auta, mrucząc pod nosem i dosyć cicho, niby do mnie, ale jednak do siebie:
– A, spi…alaj!
I to mnie tak uruchomiło, że niewiele myśląc, wrzasnęłam na cały Wrzeszcz:
– Sam spierdalaj, stary dziadu!

Myślę, że najbardziej mnie wkurzyło jego tchórzostwo – gdyby tchórzem nie był, powiedziałby mi to, co powiedział w twarz, a nie w przestrzeń pod swoimi butami. Mam alergię na tchórzy. A już zwłaszcza odkąd usłyszałam o człowieku, który zwracając w biały dzień uwagę motocyklistom straszącym inne osoby, został przez jednego z nich zaatakowany po tchórzowsku, czyli od tyłu, a trzy dorosłe (!!!) osoby, które z nim wtedy były, pouciekały, jak szczury z tonącego okrętu, zamiast mu pomóc. (W tym miejscu przypomnę też, że nieudzielenie pomocy jest przestępstwem.)
Czy jestem dumna ze swojej odzywki? Nie, ale też się jej nie wstydzę i na pewno nie zamierzam się z jej powodu przed nikim kajać. Wielokrotnie zdarzało mi się być w sytuacji, w której ktoś nie zjechał w porę z przejazdu rowerowego. Jeśli widziałam przepraszające machnięcie ręki, a w oczach kierowcy przerażenie, rozumiałam, że to zwykły błąd, na którym kierowca się pewnie sporo nauczy. Trudno robić z tego aferę. Wyrozumiałość na drodze też jest ważna. Ja otrzymałam jej sporo. Jednak buta pana zdradzała, że ma przepisy za nic, nie zna ich i będzie je dalej łamać, przekonany o tym, że może, bo ma duży samochód i jeszcze większe ego. I to działa na mnie, jak płachta na byka.
Kiedy dojechałam do Partnera i opowiedziałam o sytuacji z panem z samochodu, ten chciał go gonić i wyjaśniać ręcznie. Powiedziałam mu tylko:

Nie. Zrobimy to po mojemu, bo zemsta na zimno smakuje lepiej.

Co prawda nie miałam pojęcia, czy zemsta na zimno naprawdę smakuje lepiej, ale następnego dnia przesłałam policji zdjęcie, które zdążyłam  stojącemu na przejeździe rowerowym samochodowi z wyraźnie widoczną tablicą rejestracyjną zrobić. Mam poczucie dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku oraz nadzieję, że całkiem wysoki mandat nauczy pana chociaż tego przepisu.

fot. Bożena Szuj

Rowerowe love

fot. Bożena Szuj

Po kilku miesiącach jeżdżenia mogę napisać, że jestem w rowerze zakochana i jest on dla mnie przede wszystkim źródłem ogromnej przyjemności i satysfakcji (😈). Od kiedy zakwasy zniknęły i nic mnie po jeżdżeniu na nim nie boli, rozumiem już słowa Partnera, że

rower to wolność.

Wreszcie w pełni mogę tego doświadczyć. Uwielbiam też, jadąc, śpiewać. Na ogół jadę na tyle szybko, a ludzi jest wokół na tyle niedużo, że nikt mnie nawet nie słyszy. Najczęściej śpiewam właśnie „Rower” Lecha Janerki, a jeśli trasa jest dłuższa, to „Bicycle Race” Queen. Potrzebuję na tę drugą piosenkę więcej czasu, bo rozkładam to sobie na głosy i śpiewam je – jak Chuck Norris – wszystkie. Raz jeden, kiedy Partner złapał flaka i musieliśmy pojechać na stację, napompować koło, wzięło mnie na śpiewanie „Killing me softly” Roberty Flack (choć Partnera śmieszyło to trochę mniej).
Mam poczucie, że w krótkim czasie pokonałam wiele przeszkód, w tym tę największą – lęk w mojej głowie, którego istnienie jeszcze sprzed mojego wypadku zaczęłam sobie dopiero teraz przypominać. Czy jeżdżę świetnie? Myślę, że jeżdżę uważnie i całkiem nieźle daję sobie radę. Partner trochę się o mnie boi, ale myślę, że to bardziej poza, którą musi utrzymywać, żeby wyjść z twarzą z danej mi onegdaj obietnicy, że jak stanę się wiarygodnym kierowcą roweru, pomoże mi w powrocie do prowadzenia samochodu (w czym – z racji nieposiadania samochodu – mam dłuższą przerwę). Myślę, że po prostu ani on, ani ruch drogowy nie są jeszcze na mnie gotowi. Ale mam czas, poczekam.

fot. Bożena Szuj

P.S. Ponieważ bez zapakowanej do plecaka butelki wody na rower nawet nie wsiadam, wiedziałam, że prawdopodobnie posłuży mi za rekwizyt do zdjęć ilustrujących dzisiejszy wpis. Pomyślałam, że można dla żartu przykleić na nią napis wodami nNi, więc zrobiłam w programie graficznym jakieś szybkie logo, nieopatrznie prosząc Partnera o ładny wydruk na papierze samoprzylepnym. A on, będąc specjalistą w dziedzinie opakowań, spojrzał z niemym politowaniem na mój pomysł i w pięć minut wyczarował mi naprawdę piękną etykietę, dodając krawatkę z nazwą „Marianka”, a na etykiecie jeszcze informację o pojemności oraz tę, że jest to woda „Niskoczadowa”. Pozostaję pod ogromnym wrażeniem jego możliwości oraz swojej ulubionej dziś butelki!

fot. Marianna Patkowska

P.S.2 A na deser mogę załączyć tylko jedną piosenkę – wspomniane małe harmoniczne arcydzieło grupy Queen.

fot. Bożena Szuj

Niezgoda na przemoc

fot. Marianna Patkowska

We wpisie „Bezpieczna przystań”, napisałam, dość enigmatycznie, że:

Czekałam w napięciu na czerwiec, w którym miałam otrzymać informację, czy będę musiała na pół roku zniknąć dla świata zewnętrznego.

„Bezpieczna przystań”

Dziś mogę zdradzić, że pod koniec czerwca czekała mnie czwarta konsultacja na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie. Czekała mnie też po niej oficjalna decyzja szpitala, czy po czteroetapowej procedurze kwalifikacyjnej (a więc czterech konsultacjach z lekarzami i terapeutami) dostanę się na prawie półroczną terapię na tym oddziale, czy też nie. Taką możliwość zaproponowała mi prowadząca mnie od roku – jak dotąd najbardziej uważna i empatyczna – pani doktor psychiatra. Pierwszy lekarz, który dostrzegł, że zamiast faszerować mnie w nieskończoność lekami, lepiej postawić nacisk na psychoterapię, na którą jestem otwarta. Pani doktor uwzględniła w tym rozwiązaniu zarówno moją sytuację finansową, jak i możliwość poświęcenia ponad pięciu miesięcy swojego życia wyłącznie terapii (w jej trakcie nie można pracować).
Pierwszą moją myślą było przerażenie. Perspektywa na dobrą sprawę zamieszkania w szpitalu psychiatrycznym, w dodatku w Krakowie, na niemal sześć miesięcy (z wyjątkiem weekendów i nielicznych przepustek w dni powszednie), napawała mnie strachem. Ale im dłużej o tym myślałam, tym więcej zaczynałam zauważać plusów. Pół roku to i długo, i krótko. W końcu terapie często trwają całymi latami, a tu miałabym szansę zrobić bardzo dużo, w znacznie krótszym czasie.
Kilka ostatnich miesięcy mojego życia upłynęło więc pod jednym wielkim znakiem zapytania, bo nie byłam w stanie planować kompletnie niczego na dwa miesiące do przodu (w tym oczywiście również pracy). Dostanie się na oddział było moim priorytetem. Kwalifikacja składała się z czterech etapów, miałam więc świadomość, że mogę jej też nie przejść. Trudno mi się było jakkolwiek do niej przygotować. Chciałam zostać przyjęta, a moje zaufanie do kompetencji tamtejszych lekarzy było tak ogromne, że powtarzałam sobie:

Jesteś w dobrych rękach, nawet jeśli tylko przez chwilę.

Mogą z różnych powodów nie chcieć przyjąć cię tutaj, ale na pewno podpowiedzą wtedy, co dalej.

To przecież lekarze. Znają wszystkie zaburzenia na pamięć. Łatwo i szybko rozpoznają, co się z tobą dzieje.

No i poszłam taka pełna nadziei i pokory na pierwszą konsultację, a ta rozsypała mnie w drobny mak. Pan doktor (🔴) miał – jak później przeczytałam na forum internetowym poświęconym temu oddziałowi – „empatię młota pneumatycznego”. Patrzył zniecierpliwiony w okno, dopytując:

Zamyka panią, kiedy traktuje się panią obcesowo. Czyli właściwie jak?

A ja, już pozamykana na pięć spustów, w gigantycznym spięciu i stresie musiałam mu szybko wytłumaczyć nie tylko zawiłości postrzegania świata przez nadwydajnych, ale też wszystkie swoje relacyjne problemy, których się wstydzę, bo sobie z nimi nie radzę. Pan doktor w końcu, kiedy mu wyznałam, że mam duży problem z odbiorem krytyki i że, mając tego świadomość, bardzo chcę to przepracować ze specjalistą, stwierdził:

No to ja nie wiem, czy pani sobie tu da radę. Terapie grupowe są mocno konfrontacyjne. Wszyscy mówią sobie wszystko. A jeśli odbierze to pani jako krytykę?

spytałam tylko:

Czy dobrze pana doktora zrozumiałam, że przeszkodą do dostania się na terapię dla osób z problemami relacyjnymi mogą być… moje problemy relacyjne? Czy źle zrozumiałam?

Pan doktor nie odpowiedział, ale pod koniec wizyty podsumował mnie jako osobę, która „używa skomplikowanych słów, bo wydaje jej się, że to będzie mądrzej brzmiało”. (Dopiero kiedy dostałam swoją dokumentację medyczną ze szpitala i zobaczyłam, jak pan doktor włada polszczyzną, zrozumiałam, że to nie była metafora.) Kiedy ktoś oczekuje ode mnie bardzo prostych i precyzyjnych odpowiedzi, a ja poczuję się przez to przyparta do muru, na ogół umiem z siebie wydusić tylko „nie wiem”. Nauczyłam się więc – owszem, na około i owszem, nieudolnie – określać opisowo to, co się we mnie dzieje. Moim podstawowym narzędziem porozumiewania się ze światem jest język pisany, nie mówiony.
To spotkanie kosztowało mnie tydzień dochodzenia do siebie, bo lekarz rozgrzebał bardzo dużo ciężkich, trudnych i niesamowicie delikatnych tematów i przejechał po nich walcem swojej finezji. Dziś mogę o tym pisać lekko, ale tuż po wizycie, przez dwa pierwsze dni nie wychodziłam z łóżka i przestawałam płakać tylko zasypiając. Mój wspierający Partner zapewniał mnie, że to fachowcy, że na pewno wiedzą, co robią. Że sprawdzają moje reakcje, że im gorzej, tym lepiej, bo swoją reakcją udowadniam im tylko, że powinni mnie przyjąć.
Drugiej konsultacji bardzo się bałam, ale okazała się wspaniała. Pani terapeutka (🔵) – spokojna, wyważona, kulturalna i empatyczna stworzyła mi przestrzeń, w której mogłam się otworzyć. Pomyślałam, że gdybym mogła wybierać, chciałabym właśnie z nią pracować indywidualnie.
Trzecia konsultacja znowu mnie rozczarowała. Pani terapeutka (⚫) była tak zaaferowana tym, jaka z niej równiacha, że w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Nie była w stanie dotrwać do żadnej mojej kropki, wyciągając od razu bardzo daleko idące wnioski i podsumowując rzeczy nieistotne, w dodatku błędnie.
Natomiast konsultacja czwarta z panią kierownik oddziału (⛔), na który próbowałam się dostać, po pierwsze rzuciła inne światło na moją pierwszą konsultację (obnażając przy okazji naiwność mojego Partnera), a po drugie skłoniła mnie do napisania na panią kierownik skargi do władz szpitala, a także do wiadomości NFZ-u, Okręgowego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej oraz Rzecznika Praw Pacjenta. Jej treść zamieszczam poniżej.
Opisałam w niej szczegółowo przebieg tego przemocowego, strasznego spotkania, na myśl o którym do teraz się trzęsę, bo wywołało u mnie nawrót myśli samobójczych. Od dawna się z nimi borykam, ale udało mi się je znacznie złagodzić i już długo czułam się całkiem dobrze. Dziś najtrudniejsze dla mnie do zaakceptowania jest to, że pani kierownik nie dość, że doprowadziła mnie do stanu kompletnego rozsypania, to jeszcze zostawiła mnie w nim samej sobie, wypuszczając ze szpitala. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że choć na terapiach wylewa się na ogół sporo łez, terapeuta, kończąc sesję, ma obowiązek zadbać o to, by pacjent był uspokojony.
Nie wiem nawet dlaczego, ale pierwszą osobą, do której się po wyjściu z gabinetu zapłakana odezwałam, była Paulina Młynarska. Zanim zadzwoniłam do Partnera (czekającego na mnie w Gdańsku; który – gdyby ze mną był – rozniósłby to miejsce w drobny mak), napisałam o tym, co mnie spotkało Kobiecie, której nie znam osobiście (i z którą nie koresponduję na co dzień), ale której doskonałe pisanie, przejmująca wrażliwość i nieustępliwość w tłumaczeniu ludziom, czym jest przemoc, nieustannie mnie inspiruje. (I równocześnie trochę też smuci ciągła konieczność tego tłumaczenia.) Jej ciepłe i mocno czułam, że szczere:

Ogromnie współczuję.

było terapeutyczne. I odrobinę pomogło mi się choć trochę posklejać. Zamiast medycznych studiów wystarczyła więc mądrość i empatia. W jakim to świetle stawia specjalistów, z którymi miałam nieprzyjemność?

fot. Marianna Patkowska

Skarga na panią kierownik
Oddziału Leczenia
Zaburzeń Osobowości i Nerwic
⛔

20 czerwca 2022 roku na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego odbyłam czwartą konsultację – z panią doktor ⛔. (Po niej, na podstawie wszystkich czterech, dostałam oficjalną odmowę przyjęcia na oddział.)
Do szpitala zgłosiłam się po pomoc. Prowadząca mnie psychiatra uznała, że właśnie na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic ją otrzymam. Przyjeżdżałam na każdą konsultację w ogromnym stresie (jestem osobą cierpiącą na stany lękowe, mam silnie zaniżone poczucie własnej wartości, kontakty z ludźmi, których nie znam, są dla mnie bardzo trudne), ale równocześnie była we mnie duża nadzieja na to, że jestem w dobrych rękach; że nawet, jeśli nie będę przyjęta na oddział, zostanę skierowana tam, gdzie otrzymam pomoc.

Tymczasem od samego początku byłam traktowana jak niechciany irytujący petent. Zaczynając od spóźnienia pani doktor (konsultacja miała się zacząć o 10.30 i choć – dojeżdżając z Zakopanego – byłam na miejscu przed czasem, pani doktor spóźniła się 15 minut, każąc mi czekać, aż dokończy prywatne rozmowy w pokoju socjalnym), na przemocy za zamkniętymi drzwiami skończywszy. Konsultacja okazała się bowiem dwudziestominutowym festiwalem poniżania, pastwienia się, pogardy i niewyobrażalnej, zupełnie dla mnie niezrozumiałej agresji pani doktor. Konsultacja, podczas której wielu kwestii nie mogłam wypowiedzieć do końca, bo pani doktor ⛔ przerywała mi w pół słowa, podczas której byłam atakowana za problemy, z którymi przyszłam oraz raczona radami z gatunku „trzeba wziąć się w garść”, znacząco podniosła mój poziom stresu, spotęgowała we mnie stany lękowe, a także wpędziła mnie ponownie w myśli samobójcze. (O tym, że miewam od dłuższego czasu takie myśli, wspominałam na konsultacjach, podobnie jak o dwóch próbach samobójczych sprzed lat.) Lekarz ma przede wszystkim nie szkodzić. Pani ⛔ nie tylko pogorszyła mój stan psychiczny, ale też mnie tak zostawiła, nie udzielając pomocy i wypuszczając ze szpitala.

Na powtarzany na konsultacji jak mantra „argument” o tym, że „dostaję od lekarzy prawdę, której nie przyjmuję”, mogę napisać tylko jedno. Do psychiatry nie przychodzę ani po jego prawdę (lub to, co za prawdę uważa), ani po naganę za to, jak postrzegam świat. Do psychiatry przychodzę po diagnozę opartą na wnikliwej obserwacji moich reakcji.
Zachowanie pani doktor uważam za niedopuszczalne także z innego powodu – całkowicie straciłam zaufanie nie tylko do Szpitala Klinicznego im. dr. Józefa Babińskiego, ale do psychiatrii w ogóle, co jest niebezpieczne, bo wiem, że potrzebuję pomocy i obawiam się od dłuższego czasu o swoje psychiczne zdrowie. Napawa mnie przerażeniem, że ktoś tak nieempatyczny i niekompetentny piastuje tak wysokie stanowisko na oddziale zajmującym się ludźmi z zaburzeniami osobowości. Pani ⛔ jest kierownikiem Oddziału Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic. Ma władzę, ale również – co za tym idzie – możliwość jej nadużywania. Nadużyła jej podczas konsultacji ze mną.

Oto zaledwie kilka cytatów z konsultacji z panią doktor:

Ja: Zgadzam się z tym, że nie dostanę tego [„bezwarunkowej miłości”] od mamy… – próbowałam opowiedzieć o potrzebie, którą czuję, ale której nie potrafię nazwać.

Pani ⛔: Od nikogo pani nie dostanie.

Ja: Znaczy myślę, że ja sama prawdopodobnie mogę jakoś to sobie dać i na tym…

Pani ⛔: Wątpię.

***

Ja: To pierwsze spotkanie chyba najwięcej mi dało, bo było na zasadzie takiej metody wstrząsowej, tak to trochę odebrałam – kontynuowałam odpowiedź na pytanie, jakie są moje refleksje po trzech konsultacjach. – Natomiast kompletnie inne było to drugie spotkanie, z panią terapeutką, czy panią doktor, przepraszam, nie zapamiętałam nazwiska. Wydawało mi się, że ta pani stworzyła takie warunki, w których najłatwiej byłoby mi się otworzyć.

Pani ⛔: Tam były pytania zadawane. O życiorys przecież – informuje mnie pani doktor z nutą zniecierpliwienia w głosie.

Ja: Ale ja nie mówię o tym, co mówiła, tylko jak to mówiła i jaką sytuację stworzyła.

Pani ⛔: Mnie nie chodzi o ocenę terapeuty. Mi chodzi o to, co pani z tego wzięła, jakie pani ma refleksje. Nie chodzi o to, żeby pani terapeutę czy lekarza oceniała. Tu nie o to chodzi.

Ja: Chodzi mi o moje odczucia…

Pani ⛔: … o pani refleksje – przerywa mi pani doktor.

Ja: … – wybita, nie umiem kontynuować myśli.

Pani ⛔: A trzecia konsultacja?

Ja: Trzecia konsultacja była też zupełnie inna. Bardzo miła, ale miałam wrażenie, że nie umiem się do końca otworzyć. Tak, jak przy pierwszej konsultacji. […] Była bardzo miła, ale miałam wrażenie, że bardzo szybko z tego, co mówię są wyciągane wnioski, a ja też nie potrafię powiedzieć tego tak, żeby to było…

Pani ⛔: … żeby to były takie wnioski, które by pani pasowały – ponownie przerywa, stawiając tezę, pani doktor.

Na marginesie podam pierwszy z brzegu przykład z konsultacji trzeciej. Na podstawie dwóch informacji – pierwszej, że byłam bardzo zżyta z moim tatą i drugiej, że mieszkam w mieszkaniu mojego nieżyjącego dziadka, pani terapeutka wyciągnęła wniosek, że jestem blisko ze wszystkimi mężczyznami w rodzinie, co nie jest prawdą. (Ani o relacje z moim dziadkiem, ani o to, z której strony był to dziadek, nie zostałam nawet zapytana.)

***

Pani ⛔: A dlaczego panią tak interesuje pani matka w tym wieku? Nie ma pani swojego życia? – pyta w napastliwy sposób pani doktor ⛔, kiedy mówię coraz ciszej i jestem bliska rozpłakania się.

Ja: Mam.

Pani ⛔: To o co chodzi?

Ja: Chciałabym się tego dowiedzieć.

Pani ⛔: Ale jeszcze pani nie wie? – z drwiną i pogardą.

***

Ja: Chciałabym najpierw zrozumieć, co się ze mną dzieje – mówię, płacząc; poruszamy temat mojej niemocy związanej z podjęciem stałej pracy, utrata posady nauczyciela w szkole wpędziła mnie w utrzymujący się ponad dwa lata stan depresyjny, poruszenie tego tematu powoduje we mnie ogromne emocje.

Pani ⛔: Nie, proszę pani, pani nie zrozumie! Trzeba się brać za życie, a nie rozumieć! Jakoś pani nie zrozumiała przez 37 lat! Nie ma cudów! Nie dozna pani oświecenia. Bo w tym wieku już się chodzi po ziemi i ma kontakt z rzeczywistością. I najpierw potrzeba bytu, a potem jest możliwość, żeby się tam… zajmować różnymi… konfliktami. Pani nie ma porządnej pracy, a pani się mamą zajmuje?! A co będzie za 10 lat? A na emeryturze? Mamy już nie będzie! A pani z czym zostanie? Z niczym? Kto ma o to zadbać? – dopytuje pani doktor, podnosząc głos.

Jestem rozsypana. Czuję się oceniana, ganiona, jak małe dziecko, zagubiona i skołowana, bo przecież m.in. z tym problemem sama tutaj przyszłam – problemem niemocy w podjęciu pracy. Więc milczę. Milczę, cały czas płacząc.

Pani ⛔: Nic pani nie ma do powiedzenia, nie?! Na konkret nie ma odpowiedzi! Na bujanie w obłokach zawsze! – pani doktor zaczyna podnosić głos.

Ja: Pani jest lekarzem?

Pani ⛔: Owszem. Przedstawiłam się pani, zdaje się. Dlaczego pani pyta?

Ja: Bo dziwi mnie takie podejście.

Pani ⛔: A jakie, przepraszam bardzo? Że czuje się pani zraniona?

Ja: Pani agresja na przykład.

Pani ⛔: Nie, proszę pani. To jest prawda, którą usiłuję pani powiedzieć, a której zdaje się pani nie słyszy od nikogo.

Ja: Nie.

Pani ⛔: No niestety, taką mamy tu metodę leczenia. Rozumiem, że ona pani nie odpowiada.

Spojrzałam, zapłakana, pani doktor w oczy, zastanawiając się, jak bardzo trzeba być wyzutym z empatii, żeby znęcać się nad kimś, kto jest bezbronny, zapłakany i potrzebujący pomocy (nawet, jeśli nie na tym oddziale – zabłądzenie w drodze do odpowiedniego specjalisty nie jest chyba żadnym przewinieniem). Reakcja na niemy kontakt wzrokowy była rozczarowująco łatwa do przewidzenia:

Pani ⛔: Niestety tą wyższościowością, którą pani tutaj sprzedaje, się pani nie naje.

Ja: „Wyższościowością”?

Pani ⛔: Tak, tak… Pani myśli, że pani wie lepiej.

Ja: Aha, czyli brak agresji jest „wyższościowością”. Dobrze.

Pani ⛔: A pani nie jest agresywna wobec swojej mamy?

Ja: Myślę, że czasem jestem.

Pani ⛔: Mhm. To jaki brak agresji?

Ja: Ale nie rozmawiam z panią w taki sposób. Nie za bardzo rozumiem, dlaczego pani mnie tak traktuje. Przyszłam tutaj po pomoc – mówię, znowu płacząc.

Pani ⛔: Jak [traktuję]? Dostaje pani prawdę, z której pani nie chce skorzystać. Za każdym razem, jak coś pani słyszała na konsultacjach, pani tego nie przyjęła, właśnie dlatego, że się pani czuje zraniona, jak dostaje pani bezpośrednią informację na swój temat.

***

Czy Szpital Kliniczny im. dr. Józefa Babińskiego się pod takim sposobem przeprowadzania rozmowy z pacjentem (zwłaszcza zaburzonym) podpisuje?

_____________________

Chciałabym się również odnieść do treści dokumentacji medycznej sporządzonej podczas moich konsultacji, o wydanie której wnioskowałam i za której przesłanie dziękuję. (Dołączam jej skany lub kserokopie w listach skierowanych do Narodowego Funduszu Zdrowia, Okręgowego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej i Rzecznika Praw Pacjenta, podkreślając cytowane fragmenty.)
Pierwsze moje pytanie brzmi następująco: czy stwierdzenie i postawienie diagnozy „osobowość narcystyczna”, które cenionym na świecie psychoterapeutom zajmuje – jak twierdzą – co najmniej sześć sesji z pacjentem, może nastąpić po 50 minutach konsultacji (bez żadnego testu) i być wiarygodne?
Druga kwestia to przepaść kompetencyjna dzieląca panią 🔵 (z którą konsultację – drugą w kolejności – wspominałam w przytoczonym wyżej dialogu jako najbardziej mnie otwierającą) z resztą konsultujących mnie osób. Odczuwałam to wtedy, ale wyraźnie wynika to też z lektury dokumentacji. Pani 🔵 jako jedyna rzetelnie, neutralnie, nie pozwalając sobie na nieprofesjonalne sformułowania, opisała przebieg naszej rozmowy. Ze wszystkiego, co napisała, wynika przede wszystkim, że uważnie mnie wysłuchała. Choć pewne obserwacje pani 🔵 pokrywają się z obserwacjami innych konsultujących, jednak sposób pozostałych opisów je dyskredytuje.

Dla przykładu pani 🔵 pisze:

Rozwlekle i wielowątkowo opowiada o sobie, dodając wiele własnych refleksji, przez co trudno było utrzymać rozmowę w charakterze wywiadu życiorysowego i bardziej przypominało to sesję terapeutyczną.

Pani ⚫ (z którą miałam trzecią konsultację) ujmuje niemal to samo spostrzeżenie w następujący sposób:

Trudno jej posłuchać, więc wylewa potoki własnych słów.
[pisownia oryginalna]

To rodzaj obserwacji, która poczyniona przez znajomą na targu nie zaskoczy, jednak w dokumentach medycznych rodzi już pewne wątpliwości.
Skoro jestem już przy notatce pani ⚫, pojawia się w niej też taki fragment:

Pacjentka jednak nie rozumie takich symbolicznych komentarzy. Potakuje na nie, ale raczej czuje się przyparta do muru, niż wzbogacona inną perspektywą.

„Symbolicznym komentarzem” było zauważenie, że moja mama mieszka w Warszawie, a ja wyprowadziłam się do Zakopanego. Wszystkie komentarze (wyłączając ten, że byłam blisko z mężczyznami w rodzinie, co zwyczajnie nie jest prawdą) były stertą banałów, na które trudno zareagować inaczej, niż potakiwaniem. Nie usłyszałam niczego, czego bym nie wiedziała. Zdaję sobie sprawę, ile kilometrów dzieli Zakopane od Warszawy. Zdaję sobie też sprawę z tego, że całe nasze spotkanie zajął temat moich relacji z matką. Kiedy powiedziałam, że planuję z nią szczerą rozmowę o tym, jak widzę pewne kwestie z mojego dzieciństwa, usłyszałam, że „mamy nie zmienię i czemu się nie zajmę sobą”. Nadal – od szpitala z pewną renomą oczekuję trochę innego poziomu.
Zastanawia mnie jednak najbardziej końcówka cytowanej notatki:

Jej motywacja wynika też chyba głównie z pokierowania przez psychiatrę. Sama może nie jest pewna, bo prosi o czerwcowy teramin, co motywuje wyjazdami. Raczje nie do nas. [pisownia oryginalna]

Moje życie tak się potoczyło, że mieszkam na dwa domy – w Zakopanem i Gdańsku. Tak się składa, że niedługo po trzeciej konsultacji (z panią ⚫, w kwietniu) były święta wielkanocne i związany z nimi wyjazd na północ kraju. Ponieważ w czerwcu miałam kilka zobowiązań na południu, zapytałam, czy istnieje możliwość umówienia się na czwartą konsultację właśnie wtedy, podkreślając, że jeśli nie, to przyjadę wcześniej, bo „szpital jest dla mnie priorytetem”. (Podporządkowałam ewentualnej terapii na oddziale wszystkie swoje plany.) Wielokrotnie to zresztą powtarzałam. Okazało się, że nie ma najmniejszego problemu. Więc problemu nie było? Czy jednak był?

Pani ⛔ z kolei, w odręcznie sporządzonej notatce pisze tak:

Rodzice wykształceni ona także a sprzedaje bilety na Gubałowkę.
[pisownia oryginalna]

Czytelnik może odnieść wrażenie, że sprzedawanie biletów na Gubałówce (nie rozumiem, czemu ze wszystkich wspomnianych sezonowych prac ta najmocniej wryła się konsultującym w pamięć) jest czymś, czego powinnam się wstydzić. Cenię swoje wykształcenie i wykorzystuję je w wielu dziedzinach swojego życia, ale w pracy najważniejsza jest dla mnie atmosfera. Zła mnie paraliżuje, co utrudnia mi znalezienie pracy na stałe. I nad tym chciałam się też na terapii pochylić. Czy ludzie, których umiejętność posługiwania się językiem polskim ugrzęzła na poziomie wczesnopodstawowym, naprawdę powinni pozwalać sobie na takie uwagi, które są na granicy wyszydzania? Wiem, że jako językoznawca mam na język szczególną wrażliwość, jednak nie trzeba rozległej wiedzy, by sobie z tego zdawać sprawę. Zwłaszcza, kiedy jest się osobą wykształconą i pracującą zgodnie ze swoimi kwalifikacjami. Wreszcie czy w oficjalnej ledwo półstronicowej odmowie przyjęcia na szpitalny oddział naprawdę nie da się uniknąć pięciu błędów interpunkcyjnych i jednego fleksyjnego? Jak rozumiem, nie są to prywatne brudnopisy osób, które mnie diagnozowały, lecz dokumenty szpitala.

Prace redaktorskie i dziennikarskie, które również wykonywałam – co nie zostało jednak odnotowane – dały mi pewien warsztat i poczucie, że zło trzeba obnażać, przemoc nagłaśniać, a jej sprawców wskazywać palcem. Mogę się domyślać, że to, czego doświadczyłam ze strony pani ⛔ i Oddziału Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej.

Reasumując, skarżę się na:

1. zachowanie pani ⛔ podczas czwartej konsultacji 20.06.2022 (szczegółowo opisane na początku listu) skutkujące u mnie:

⦁ podniesieniem poziomu stresu
⦁ spotęgowaniem stanów lękowych
⦁ nawrotem myśli samobójczych,

a następnie pozostawienie mnie w takim stanie bez opieki i wypuszczenie ze szpitala

2. pojawiające się w notatkach pani ⛔, pana 🔴 oraz pani ⚫:

⦁ rażące uproszczenia
⦁ oceny moich życiowych wyborów wychodzące daleko poza obszar diagnostyki lekarskiej oraz terapeutycznej
⦁ skandalicznie niski poziom językowy mojej dokumentacji medycznej w pewnych momentach zaburzający komunikacyjną (a więc podstawową) funkcję języka.

Oczekuję:

1. pociągnięcia pani ⛔ do odpowiedzialności za swoje zachowanie 20.06.2022
2. poprawy mojej, pozostającej w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego SPZOZ w Krakowie, dokumentacji medycznej na rzetelną.

P.S. Uprzedzając ewentualne wątpliwości, czemu wysyłam skargę związaną z sytuacją z końca czerwca dopiero na początku września, wyjaśniam. Konieczne do napisania, a potem zredagowania tekstu częste odtwarzanie przebiegu rozmowy z panią ⛔ (którą spisałam tuż po wyjściu z gabinetu) było dla mnie tak trudne i bolesne, że musiałam je sobie dawkować.

Przy okazji oświadczam, że treść swojej skargi będę publikować w sieci.

Z wyrazami szacunku,
Marianna Patkowska

Do wiadomości:
1. Narodowy Fundusz Zdrowia
2. Okręgowy Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej
3. Rzecznik Praw Pacjenta

– treść mojej skargi wysłanej 5.09.2022

fot. Marianna Patkowska

Na stronie prywatnego gabinetu pani ⛔ znalazłam o niej tylko dwie opinie:

Jeśli to ta Pani która pracuje w szpitalu psychiatrycznym im. Babińskiego w Krakowie, to stanowczo odradzam i ostrzegam wszystkich: NIEMIŁA, WREDNA, WYŻYWAJĄCA SIĘ NA PACJENTACH WREDNA BABA. NIE POLECAM!!!!!

Niesympatyczna, nieempatyczna, chamska, wredna, MASAKRA!!!! TO OKREŚLENIA NA TĘ debilną psychiatrę. Robota dała jej w kość!!!

Z wielu powodów sama ubrałabym to w inne słowa, ale co do meritum – pełna zgoda. Ludzie piszą w internecie różne rzeczy, wiem. Jednak pojawiające się w tych komentarzach brak empatii i wredność pani ⛔, których sama również doświadczyłam, uświadomiły mi, że nie zwariowałam. Bo oczywiście tak najpierw pomyślałam – że to moja wina, że czuję się tak źle. Doświadczając przemocy, często czujemy się winni, nawet jeśli gdzieś w środku podejrzewamy, że ma ona miejsce. Z drugiej strony nie ma żadnego znaczenia, czy byłam pierwszą ofiarą pani ⛔ (w co nie wierzę), czy kolejną. Zło jest złem i trzeba je piętnować.
Czy mam złudzenia, że ktokolwiek z adresatów mojej skargi potraktuje ją poważnie, z empatią i przede wszystkim zrozumieniem? Nie mam. Jeśli się tak stanie, uznam to za nieoczekiwaną normalność. Napisałam swoją prawdę, doskonale wiedząc, że przy diagnozie, którą dostałam (po 50 minutach pierwszej konsultacji i bez testów osobowości, wartej więc tyle, co nic), łatwo będzie użyć moich zaburzeń osobowości przeciwko mnie. Na co to jednak będzie dowodem? W moim odczuciu na przerażającą kondycję (mało)polskiej psychiatrii.
Z ogromnym smutkiem – choć gdzieś w środku wierzę i w medycynę, i w psychoterapię – muszę stwierdzić, że będę dziś miała wielki problem, żeby psychoterapię komukolwiek polecać w ciemno, wiedząc już, że zajmują się nią też osoby, które ewidentnie powinny być takiej możliwości pozbawione. Nadal uważam, że problemem dzisiejszego świata są ludzie niesterapeutyzowani, niemający kontaktu z własnymi emocjami, toksyczni dla siebie i innych. Widząc ich jednak w roli terapeutów, bardziej niż braku terapii obawiam się efektów terapii przeprowadzanych właśnie przez nich.
Bardzo, bardzo długo dochodziłam do siebie po tym spotkaniu. Nadal czytanie spisanej wtedy słowo w słowo rozmowy wpędza mnie w gigantyczny stres. Sądzę, że mogą mieć z tym problem również bardziej wrażliwi Czytelnicy. Moim celem nie jest jednak wywołanie w nikim cierpienia podobnego do mojego, lecz uchylenie drzwi tamtego zamkniętego gabinetu i każdego innego gabinetu lekarskiego, w którym lekarz się na pacjencie wyżywa. Nie interesuje mnie, ilu osobom pani ⛔ pomogła, ile osób jest z jej pracy zadowolonych. To absolutnie nie zmienia ani moich doświadczeń, ani doświadczeń ludzi komentujących panią kierownik negatywnie w internecie, jak również tych, którzy cierpią z jej powodu po cichu.
Cała rozmowa trwała zaledwie 20 minut, ponieważ wyszłam w jej trakcie. 20 minut, które przeżywam do dzisiaj, choć jestem otoczona miłością i wsparciem swoich bliskich. Z przerażeniem myślę o tych, którzy odbywają półroczną terapię w krakowskim szpitalu, dając sobie najwyraźniej wmówić, że przemoc, jakiej padają ofiarą, jest „metodą pracy” lekarzy i terapeutów, a może nawet w to wierząc. 

Pani ⛔ powiedziała mi podczas spotkania:

Nie chodzi o to, żeby pani terapeutę czy lekarza oceniała. Tu nie o to chodzi.

Otóż – właśnie o to chodzi! Pacjent to szczególny, ale jednak rodzaj klienta, który ma prawo z szerokiej oferty wybrać tę usługę, która mu odpowiada i budzi jego zaufanie, a odrzucić tę, która na kilometr zajeżdża mu amatorszczyzną. Czasy uważania lekarzy za bogów się już skończyły. W każdej dziedzinie zdarzają się i znakomici fachowcy, i pierwszorzędni partacze. Nie mam kompetencji medycznych, ale wiem, że kiedy lekarz popełnia błędy ewidentne (pierwszy z brzegu przykład – szkodzi pacjentowi), nie jest wart powierzania mu swojego zdrowia. Więcej, czuję moralny obowiązek ostrzegania przed nim innych.
Z moją skargą czy bez niej, na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego nic się nie zmieni przy takiej kadrze. Uważam jednak, że problem trzeba nagłośnić.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę doskonały odcinek podcastu Tu Okuniewska na temat terapii.

Bezpieczna przystań

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy tekst opisuje dwa miesiące z mojego życia, tuż po świętach wielkanocnych (czyli czas od końca kwietnia do końca czerwca 2022), kiedy trwałam w zawieszeniu. Największym chyba w życiu. Czekałam w napięciu na czerwiec, w którym miałam otrzymać informację, czy będę musiała na pół roku zniknąć dla świata zewnętrznego. Zawieszenie generuje chaos, a z nim dobrze próbować się mierzyć. Jadąc z Partnerem na dwa tygodnie do ukochanego Gdańska, nie sądziłam, ani że zostanę tam dwa miesiące, ani że po krótkim pobycie na południu Polski w sądnym czerwcu – kiedy okazało się, że jednak nie zniknę na pół roku dla świata zewnętrznego – znowu do Gdańska wrócę i będę musiała zacząć żyć, co stanowiło dla mnie w tamtym momencie największe wyzwanie.
Oczywiście najistotniejsze były dla mnie wsparcie i bliskość Partnera, ale jak by to trywialnie nie zabrzmiało, wierzę w energię miejsca. To trochę jak feromony. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że je wyczuwamy, ale do niektórych ludzi nas ciągnie, a od innych nas odrzuca. Myślę, że tak samo jest z miejscami – w jednym jest nam dobrze, w innym marzymy o rychłej śmierci. (Pewną ironią losu jest, kiedy urodzimy się w tym drugim.) Gdańsk ujął mnie od pierwszego wejrzenia. O ile Gdynia może dla mnie nie istnieć – owszem, dość ładna, ale całkowicie mi obojętna – o tyle Gdańsk, a w nim jedyny w swoim rodzaju Wrzeszcz, to miejsce wyjątkowe, dla koneserów i miłośników piękna w czystej postaci. Piękna nie zawsze zresztą oczywistego, ale ujmującego.
Było to więc miejsce idealne do leczenia swojej rozsypanej psychiki, powoli stabilizujących się stanów lękowych i towarzyszących mi od dłuższego czasu myśli samobójczych. Sama nawet nie wiem kiedy udało mi się pozbierać, ale nagle zastałam się w zupełnie innym, lepszym stanie. Napełnił mnie spokój.

⚓ Spacery brzegiem morza

fot. Bożena Szuj

Spacery brzegiem morza były dla mnie medytacją i możliwością wejścia w najgłębszy kontakt ze sobą. A w stanie, w którym na początku byłam, ta wizja przerażała najbardziej. Pod koniec kwietnia nie było wcale ciepło. Nad morze szłam w puchowej kurtce, z kieszeni której wyjmowałam rękawiczki, nasuwając na głowę kaptur. Z biegiem czasu udało mi się pozbyć kurtki, ale ciągle jeszcze nie ciepłej bluzy i długich leginsów.
Na początku jechałam tramwajem na jedną plażę, przechodziłam brzegiem morza 3 kilometry do drugiej i stamtąd już innym tramwajem wracałam do domu. Urozmaicałam sobie te spacery raz przyjeżdżając jednym tramwajem z jednej strony, a raz drugim z drugiej. Potem Partner uświadomił mi, że od naszego domu niemal w linii prostej można dojść do molo, które łączy obie plaże. Pewnego razu więc pojechałam tramwajem, jak zawsze, a na drugim końcu swojej spacerowej marszruty zawróciłam do molo (kolejne 2,2 km – bo molo nie wypada w połowie drogi) i wróciłam stamtąd na piechotę (od molo do domu 4,4 km). Tym sposobem ze spaceru trzykilometrowego zrobił się niemal dziesięciokilometrowy. Czy byłam najpierw zmęczona? Tak, bo moją kondycję w tamtym czasie można spokojnie ocenić na minus sto. Jednak w tym zmęczeniu znajdywałam coś, czego niebywale mi do tej pory brakowało. Lubię chodzić, a widok morza – codziennie kompletnie innego, wynagradzał mi absolutnie wszystko. Potem ceny jednorazowych biletów tramwajowych wzrosły w ciągu jednego dnia z 3,60 zł  do 4,60 zł i ta cenowa patologia spowodowała, że zaczęłam chodzić na plażę już z domu na pieszo. W ramach niezgody. Czyli doszło mi kolejne 4,4 km z domu do molo. Od molo niecały kilometr w stronę punktu, od którego dotychczas zaczynałam spacery (lub w którym je kończyłam) i z powrotem – drugie tyle – do molo, a potem kolejne 2,2 km do drugiego punktu i z powrotem, po czym ostatnia prosta molo – dom 4,4 km. Nagle okazało się, że chodzę na piętnastokilometrowe spacery. Codziennie. Wyjątkiem były najpierw poniedziałki, a potem poniedziałki i piątki lub soboty (o czym za chwilę), kiedy mieliśmy już wieczorne plany. Spacery nie tylko przestały mnie męczyć, ale zaczęłam nawet odczuwać ich głęboką potrzebę. Bo morze fascynuje. I jego bezkres, i jego zmienność. Choć im bliżej czerwca, tym więcej pięknych, pocztówkowych zachodów słońca, ja i tak najbardziej lubiłam te nieoczywiste krajobrazy, kiedy morze tonęło w niepokojących szarościach, ukazywało swoje granatowoniebieskie oblicze lub kiedy tworzyło z chmurami obrazy, jakich nie powstydziłby się sam William Turner. Pod koniec maja w spacerach zaczął mi przeszkadzać koszmar każdego introwertyka, czyli inni ludzie w masie. Robienie zdjęć wymagało od mnie znacznie większej gimnastyki i polowania na wolny kadr. Bo z każdego spaceru miałam po kilkadziesiąt zdjęć, którymi dzieliłam się ze znajomymi w mediach społecznościowych. Jedni prosili mnie, żeby ich pod nimi oznaczać, inni – żeby blokować im dostęp do tych zdjęć, bo mi zazdroszczą tych widoków. Wszyscy z nich mieli w sobie jakąś wzruszającą wiarę w to, że na własnej ścianie będę się sugerować kimkolwiek innym niż ja sama. Zdjęcia miały swoich stałych fanów. A ja nie czułam się żadnym fotografem, a jedynie kimś, kto uchwycił otaczające go piękno. Umberto Eco powiedział kiedyś, że fotografując ważne miejsca i chwile, tracimy pamięć o nich. Nie umiem się z tym zgodzić. Dla mnie fotografia jest środkiem wyrazu i możliwością przede wszystkim tworzenia cudownego, magicznego, alternatywnego świata. Na ogół zresztą ciekawszego od rzeczywistości. Moje przeżycia i przemyślenia związane z morzem oraz siła, jaką dawały mi zapierające dech w piersiach odsłony Bałtyku, jakie miałam szczęście i zaszczyt zobaczyć, to coś, czego nikt (może oprócz Alzheimera) mi nie odbierze. Robiłam zdjęcia nie po to, by zapamiętać to, co widzę, lecz po to, by mając przed oczami piękny widok, wykreować w oparciu o niego zachwycający obraz. Niekoniecznie prawdziwy.
Spacery były tylko moim czasem i moją przestrzenią. Jak już kiedyś wspominałam, mój Partner nie jest entuzjastą chodzenia po piasku (tym bardziej doceniam jego ogromne poświęcenie w momentach, w których daje się namówić na zrobienie mi nadmorskich blogowych sesji fotograficznych), przez co żadne z nas nie wpadło nawet na pomysł, żeby chodzić na takie spacery razem. Owszem, zdarzało się, że po tych piętnastu kilometrach, szłam z nim jeszcze na mały, wspólny spacer po Wrzeszczu zakończony posiadówą na naszej ukochanej ławeczce na skwerze, po którym wieczorem chodzą jeże (narysowane na niej penisy nie są naszą sprawką). Najczęściej siadaliśmy tam z piwem, opowiadając sobie o mijającym dniu. I to było cudownie nasze i ważne. Jednak poczucie odrębności tych moich nadmorskich spacerów dało mi dużo siły, której potrzebowałam. W ogóle wydaje mi się, że rytuały w związku – zarówno te, dotyczące każdego z partnerów oddzielnie, jak i te odprawiane przez nich wspólnie – są ważne i budują więzi. I z samymi sobą (co w partnerstwie ma znaczenie kluczowe!), i ze sobą nawzajem.

⚓ Dojście do głosu

fot. Bożena Szuj

Przygoda z nagrywaniem własnego mówienia trwa u mnie już jakiś czas, ale dopiero teraz się wzmogła. Mówiąc w największym skrócie, mam Przyjaciółkę, która mieszka daleko, więc kontaktujemy się właściwie głównie przez komunikator mediów społecznościowych. Najczęściej po prostu rozmawiamy, ale kiedy nie mamy obydwie w danej chwili wystarczająco dużo na to czasu, piszemy do siebie lub nagrywamy sobie wiadomości głosowe. Ja musiałam do tej ostatniej formy komunikacji dojrzeć. Potem wydała mi się wygodna. No i w trakcie odsłuchiwania swoich własnych wiadomości – co robię zawsze, bo istnieje zawsze całkiem spore ryzyko, że mówiąc, pominę meritum – zaczęło do mnie dochodzić, jak terapeutyczną rolę może spełniać zarówno nagrywanie swojego mówienia, jak i potem sprawdzanie, czy powiedziało się to, co powiedzieć się chciało.
Nazywając rzeczy po imieniu, mówca ze mnie marny. Myślę dziś, że z wielu powodów. Jednym z nich jest na pewno moja nadwydajność mentalna i wynikające z niej myślenie rozgałęzione, które w wielu momentach powoduje tak wielki chaos w mojej głowie, że bardzo trudno mi się nad wypowiedzią skupić. Dlatego zdecydowanie łatwiej mi się pisze niż mówi. Reasumując, nawet kiedy mówię dużo, to i tak wiem, że to nie jest moje pole i wolałabym móc się komunikować ze światem tylko poprzez pisanie.
Ponieważ moja Przyjaciółka również jest osobą prawopółkulową (nadwydajną mentalnie), rozmawia się nam znakomicie, bo rozumiemy, czemu nasze mówienie wygląda tak, jak czasem wygląda i nie budzimy w sobie nawzajem irytacji. Wręcz przeciwnie – rozumiemy procesy zachodzące w głowie drugiej strony i umiemy odebrać komunikat na poziomie innym niż samych wypowiadanych, nieraz nieudolnie, słów. Kiedy więc nagrywam się jej, czuję się bezpieczna. I dopiero niedawno, kiedy tych nagrań zaczęło być więcej, uzmysłowiłam sobie, ile głos niesie w sobie emocji. O ilu własnych emocjach sama nawet nie wiem, póki nie usłyszę ich w swoim nagranym osobie bliskiej głosie.
Wieczorne nadmorskie spacery bardzo często stanowiły tło dla naszych rozmów. Przyjaciółce morze potrzebne jest do życia tak samo, jak mnie, więc uwielbiałam się nim z nią dzielić. Bardzo też często spacery były tym spokojnym momentem, w którym mogłam odsłuchać wiadomości, które nagrała mi wcześniej ona, a potem nagrać jej swoje (i też ich odsłuchać). W akompaniamencie morskich fal. Obserwowanie własnego głosu, uważne przyjrzenie się temu, co robię z językiem mówionym (który mnie od zawsze przerastał) i pochylenie się z czułością nad tym, co da się przecież jeszcze wypracować; to wszystko zrodziło w mojej głowie pomysł, którego realizacja pochłonęła dużo mojego czasu, pracy i energii, ale stworzyłam coś, czym już niedługo się z moimi Czytelnikami podzielę. A to niebywale mnie cieszy i ekscytuje!

⚓ Rytuały towarzyskie

fot. Bożena Szuj

Nasz przyjazd do Gdańska rozpoczął się od przemiłego zaproszenia do wystąpienia w teledysku Tymona Tymańskiego. Okazało się, że  to teledysk do jednej z moich ulubionych jego piosenek, ale na razie nic niestety nie mogę zdradzić. No, może oprócz tego, że mój Partner kleił Tymonowi po nocy Tupolewa (pięknego!) oraz że – kiedy tu nie przyjadę – nie ma seksowniejszej laski w całym Trójmieście od przebranego za kobietę Tymona! (Macałam, więc wiem!) Ogromnym zaszczytem było dla mnie poznanie wreszcie na planie tegoż teledysku Jarka Janiszewskiego, którego niesamowity głos i charakterystyczny sposób śpiewania już dawno mnie urzekł. Jak więc było mi miło, kiedy zaśpiewał coś specjalnie dla mnie!
I choć branie udziału w teledysku Tymona nie jest dla nas, kiedy jesteśmy w Trójmieście, towarzyskim rytuałem, już samo spotkanie z Tymonem – owszem!
Kolejnym rytuałem, cyklicznym, bo cotygodniowym, są bluesowe poniedziałki w Teatrze Boto w Sopocie, gdzie mój Partner regularnie grywa na perkusji. Robi to od kilku lat, przez które nawiązał relacje z wieloma fantastycznymi ludźmi (niektórych zresztą znał już wcześniej). Szybko poczułam się przyjęta do tej wyjątkowej muzycznej wspólnoty i dziś czuję się w Boto jak w domu. Ogromnym zaszczytem było dla mnie poznanie Glenna Meyera, który był m.in. wokalistą znakomitej, słynnej w czasach mojej podstawówki grupy Blenders. To człowiek o wybitnym mózgu, ogromnej językowej wrażliwości i cudownym, oryginalnym pomyśle na sposób śpiewania. Plus… jest to jedyna osoba, której do twarzy w pomarańczowym!
Wschodzącą gwiazdą jest też intrygujący zespół The Dames. Jego charyzmatyczny wokalista Piotr Łuba i sceniczne zwierzę – gitarzysta Piotr Słodkowski, kiedy wedrą się na scenę Boto, robią prawdziwy show! Choćby tylko dla nich, warto przyjść. Przy odrobinie szczęście, można w Boto usłyszeć również legendę polskiego punk rocka – Gary’ego Hella.
Poniedziałkowe wieczory w Boto to też doskonała okazja, żeby spotkać się z ludźmi, z którymi w tygodniu nie ma na to czasu. W ten sposób poznałam wreszcie Dorotę Korbut – dziennikarkę, pisarkę, poetkę oraz autorkę przepięknej biżuterii, którą mam na zdjęciach. Osobę niezwykle kreatywną, fantastycznie posługującą się piórem i znaną mi dotąd tylko z mediów społecznościowych, a dokładnie z grupy zrzeszającej ludzi uwielbiających językowe zabawy, na której poznałam onegdaj swojego Partnera.
Inny nasz tegoroczny towarzyski rytuał był też w pewnym sensie jakoś z Boto związany, a ściślej z naszą dobrą koleżanką poznaną (najpierw przez Partnera) właśnie tam. Otóż jakoś się tak przecudownie za tym moim pobytem przyjęło, że raz w tygodniu – w piątek lub sobotę – spotykaliśmy się u niej w domu, często z jeszcze jednymi znajomymi. Kiedy „nie miała czasu nic przygotować”, stół uginał się od pyszności: sałatek, ogórków, pomidorków, chipsów, dipów i innych przystawek. Kiedy „miała czas coś przygotować”, uginały się od nich trzy stoły, a na talerzykach wjeżdżał jeszcze domowy tort i inne smakołyki!
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, graliśmy w różne planszowe gry, a wszystko to obowiązkowo przed telewizorem nastawionym zawsze na program, z którego sączyła się polska muzyka minionych lat. Zasiadaliśmy bowiem równocześnie w Loży Szyderców. Komentowanie fryzur, makijaży i ubioru artystów, którzy trzy dekady temu wyglądali na siedemdziesiąt lat, mimo że dziś dobijają dopiero do pięćdziesiątki, było jedną z wielu naszych cotygodniowych aktywności. Obowiązkowe było też picie piwa i trzeźwienie podczas kilkukilometrowego spaceru powrotnego.

⚓ Do byle gdzie

fot. Bożena Szuj

Mój wspaniały Partner oprócz tego, że jest wegetarianinem i całkiem jawną opcją niemiecką, to jeszcze do tego cyklistą! Wiedziałam więc, że prędzej czy później, będę musiała się z rowerem przeprosić (o tym, jak ponad dwadzieścia lat temu zakończył się mój rowerowy romans, pisałam więcej w tekście „Duchowy triathlon”). Zresztą nie tyle nawet będę musiała, bo przecież niczego nie muszę, ale chciałam zrozumieć aktywność, która jest dla mojego Partnera ważna. Chciałam wejść w jego świat, lepiej go zrozumieć.
Kiedy jednak nastał sądny dzień, wiedząc, że mam dosiąść jednego z dwóch rowerowych potworów wielkości małego słonia, stojących pod naszym domem, zapytałam nieśmiało:

Czy damka to ten mniejszy?

i otrzymałam odpowiedź przeczącą, coś we mnie pękło. Niewielu rzeczy się boję. Rzadko mam świadomość potrzeby bania się – co nie zawsze jest dla mnie dobre. Jednak z jakiegoś niezrozumiałego powodu wejście na rower (co było w ogóle możliwe dopiero po znacznym obniżeniu siodełka), mnie dosłownie sparaliżowało. Łzy cisnęły mi się do oczu i choć ego pcha mnie na ogół w kierunku pokonywania własnych słabości, byłam niemal gotowa odpuścić. I w tym właśnie momencie mój Partner wzniósł się na wyżyny swojej ujmującej cierpliwości. Widząc mój lęk mieszający się z zawodem samą sobą i zmaganie się z demonami (nie sądziłam, że mój wypadek rowerowy sprzed lat ciągle we mnie tkwi w postaci traumy), okazał mi mnóstwo serdeczności i życzliwości, pozwalając powoli – podczas kiedy sam trzymał moją damkę mocno – oswajać się z rowerem od nowa. Dał mi tyle czasu, ile potrzebowałam, nie oceniając, nie wyśmiewając i nie pospieszając. To wystarczyło, żebym dość szybko z bocznej garażowej drogi wyjechała samodzielnie na prawdziwą rowerową ścieżkę. Drugi nasz rowerowy wyjazd był już bardziej wymagający, a za trzecim razem pojechaliśmy razem do Boto, więc – jak by nie patrzeć – do innego miasta (no i rzecz jasna z powrotem).
Na początku podchodziłam do jeżdżenia na rowerze sceptycznie. Wydawało mi się, że nie przestanę po zejściu z roweru chodzić jak paralityk oraz że zakwasy po nim nigdy nie miną. Siodełko – na wysokości pozwalającej mi z łatwością dotknąć nogami ziemi – trudno było nazwać wygodnym, więc coś takiego jak jeżdżenie dla przyjemności nie mieściło mi się nawet w głowie. Rower rozumiałam jak atrakcyjny środek komunikacji z punktu A do punktu B. Darmowy, szybki, dobry dla ciała i ducha. Nie miałam w dodatku nigdy do końca pewności, czy wszystko w mojej (wydającej podczas jazdy przeróżne dźwięki) damce działa, gdyż reperował ją Pan Waldek. A Pan Waldek – jeśli wierzyć szacunkom mojego Partnera – urodził się jakoś w okolicach tysiąc osiemset siódmego roku i tuż po naprawie naszych rowerów udał się na zasłużoną emeryturę.
Ten z początku, nie ukrywam, trudny związek z rowerem znacznie ewoluował po powrotnym przyjeździe do Trójmiasta, ale o tym następnym razem.

W tym miejscu warto przypomnieć towarzyszącą mi często podczas jazdy piosenkę Lecha Janerki:

⚓ Sprawa mniejszej wagi

fot. Bożena Szuj

Historia mojej wagi jest bardzo prosta. Do dwudziestego piątego roku życia miałam niedowagę. Opowieść, że od jedzenia się tyje, znałam tylko ze słyszenia i uważałam ją za mit i zabobon. Przypominałam kościstą, modelkę o chłopięcej sylwetce z mokrego snu każdego homoseksualnego projektanta mody. (Może wyłączając z tego mój biust, który nawet wtedy był dość zauważalny.) Mój metabolizm obudził się pewnego lata na Thassos i po czterech miesiącach jedzenia pokaźnych obiadokolacji wyłącznie wieczorami (dopiero, kiedy można było oddychać), przytyłam 10 kilo. Ta zmiana… napawała mnie dumą! Czułam się wreszcie kobieca i atrakcyjna. Nabrałam fantastycznych kształtów i pociągałam jeszcze bardziej nie tylko swojego ówczesnego partnera, ale też miejscowych amatorów kobiecego ciała. Wszyscy wokół mnie widzieli moją przemianę i uważali, że na ich oczach rozkwitłam, co było rzeczywiście piękne. Być może byłoby takie dla mnie nawet do tej pory, gdybym nie wróciła do Polski i nie usłyszała od bliskiej kobiety na dzień dobry:

Jesteś gruba.

Czy byłam gruba? Nie byłam. Moja waga mieściła się idealnie w samym środeczku wskaźnika BMI. Moje kości przestały być wreszcie wystające, moje kształty zrobiły się obfite i apetyczne. Wyszłam wreszcie z chorobliwej niedowagi, ale do otyłości, czy nawet nadwagi było mi jeszcze bardzo, bardzo daleko. Gdyby oprócz mojego ciała, uleczona była także dusza, rozumiałabym, że te okrutne słowa są o osobie je wypowiadającej, a nie o mnie. Moja dusza nie była jednak zdrowa, więc ten idiotyczny i przemocowy tekst zadał mi ranę, która goiła się jeszcze wiele, wiele lat. (Zakładając, że w ogóle już jest zagojona.) Jak ta, nie przymierzając, Ewa z raju, co się raptem dowiedziała, że ma się swojej nagości wstydzić, nagle przestałam lubić to, co jeszcze przed chwilą przez innych ludzi, w innej kulturze, było uznane za piękno w czystej postaci.
No a potem, to już sama to sobie robiłam. Ciągle nie dość ze swojego ciała zadowolona, traktowałam je – jak większość pokaleczonych patriarchatem kobiet – jak kartę przetargową do relacji z mężczyzną, która miałaby mnie definiować. Równocześnie wystawiałam swoje ciało na wieczne porównywanie do innych kobiecych ciał, choć osią tego porównywania był zawsze jakiś mężczyzna (realny lub hipotetyczny). Wielokrotnie marzyłam o tej cudownej, zabranej mi przez okrutną Polkę greckiej beztrosce i wolności od porównywania się. Beztrosce, która płynęła z poczucia wolności, pogodzenia się z własną seksualnością i miłości do siebie, miejsca i ludzi. To dosyć znamienne, że długi czas nie udało mi się tego stanu osiągnąć właśnie w Polsce.
Nie jestem dziś niestety zupełnie od porównywania się wolna. Praca nad tym jest długim i żmudnym procesem. Wiem już natomiast, że moje ciało jest najbardziej na świecie wyjątkowe, bo jest jedyne takie i przede wszystkim jedyne moje! Jego atuty są unikalne i jedyne w swoim rodzaju. Podobnie, jak jego niedoskonałości. To ono doprowadza do szaleństwa i utraty tchu Osobę, którą kocham. To ono Ją nieustająco zachwyca. To ono daje mi znać, kiedy powinnam zadbać o swoje psychiczne zdrowie; wskazuje mi, które sytuacje i którzy ludzie mi nie służą. To ono jest źródłem rozkoszy i przyjemności. Przekierowanie swojej energii na rozpieszczanie go, opiekowanie się nim i wsłuchanie się w nie, odciąga mnie od niezdrowego porównywania się.
Od tamtego czasu jeszcze wiele razy przybierałam na wadze, a potem nadprogramowe kilogramy traciłam. Zdarzała mi się czasem też realna nadwaga. Depresja, problemy z tarczycą, stres – wszystko to przekładało się na moje wahania wagi. A teraz, po dłuższym czasie aktywności zerowej i zaburzonej w pewnym momencie relacji z jedzeniem, czułam, że powinnam potraktować siebie – a więc i swoje ciało – lepiej. Z czułością i uważnością. Pobyt nad morzem i codzienne spacery były pewną niezwykle mi potrzebną rewolucją. Nowe nawyki żywieniowe (absolutnie nie diety!) sprowadzające się do jedzenia mniejszych porcji, włączenia do jadłospisu wielu różnych warzyw i owoców, żywienia się głównie sycącymi sałatkami oraz picia w dużych ilościach wody, a także zdecydowanego ograniczenia słodyczy w połączeniu z ruchem, mnóstwo mi dały. Docelowo po kilku miesiącach również spadek wagi, ale przede wszystkim inne samopoczucie, kontakt z własnym ciałem i poświęcenie tak mu potrzebnej uwagi. Czuję się lepiej, wiedząc, że moje ciało jest nie tylko wyjątkowe, ale i wyjątkowo dobrze przeze mnie zaopiekowane!

⚓ Piwo, kobieta i śpiew

fot. Bożena Szuj

Tytuł tego rozdziału nawiązuje oczywiście do mojego tekstu sprzed roku – „Wino, Kobieta i śpiew” o czasie spędzonym również w magicznym Gdańsku. O śpiewie (w Boto) trochę już było, o kobiecie – było dużo. Czas więc napisać o piwie. W tym roku stało się ono, dość nieoczekiwanie, alkoholem mojego pierwszego wyboru. Piwo pite raczej często niż rzadko, umilające wspólne chwile, czasem powodujące w głowie lekki szum, czasem – mimo zawartości procentów – niemal alkoholowo nieodczuwalne, jak również piwo bezalkoholowe, na które musiałam się przerzucić w momentach, w których byłam kierowcą roweru. Zimne cudownie i szybko gasiło pragnienie, pomagając przetrwać najgorętsze dni. Po kilku miesiącach mam pewne spostrzeżenia. Nie jest to reklama, lecz bezinteresowne wskazanie piw, które wydały mi się warte – albo właśnie niewarte – uwagi.

🍺 Piwa jasne

Łomża – zarówno Łomża Jasne, jak i Łomża Pils smakują mi chyba najbardziej z jasnych, kiedy nie da się ich potraktować sokiem imbirowym. No tak już mam, że jasne, niepszeniczne piwa są dla mnie na ogół zbyt nudne lub zbyt gorzkie. Łomża okazała się piwem, jakiego od dawna szukałam.

Namysłów Pils – Namysłów też mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Dużo od Łomży łagodniejszy, żeby nie powiedzieć, że nieco mdły, idealny na dłuższe piwne posiedzenia.

🍺 Piwa ciemne

Kozel Černý – od jasnych piw zdecydowanie wolę ciemne, a czeski Kozel Černý – delikatny, niezbyt goryczkowy i bardzo przyjemny w smaku – to wybór, którego dokonywałam często, również z powodu niewielkiej zawartości procentów.

Bytów Ciemne – bardzo ciekawym odkryciem było dla mnie piwo Bytów Ciemne. Piłam je tylko raz, w Boto, i na pewno jeszcze do niego wrócę. Lekko mleczne, delikatne, mało goryczkowe, intrygujące.

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Ciemne – czemu w moim nadmorskim rankingu piw znalazł się Zakopiańczyk i Ciupaga, niebawem się wyjaśni, gdyż dzisiejszy wpis będzie miał za jakiś czas swoją kontynuację. Zakopiańczyka znam z nazwy oczywiście z południa Polski. Nigdy go nie piłam, ale widywałam reklamy. Dopiero nad morzem dane mi było spróbować i muszę powiedzieć, że ciemne jest rzeczywiście fantastyczne! Urzeka lekko miodowym posmakiem.

Ciupaga Porter – za to Ciupaga Porter jest dla mnie nieporozumieniem. Niby wyczuwalny szlachetny porterowy smak, ale mieszający się z dziwną spirytusową ostrością, smakuje jak niewykończone i nieprzemyślane piwo. Moc swoją ma, ale i cenę. Porównywalny efekt daje podłe, ale lubiane przeze mnie Halne Mocne. I w cenie jednego Portera od Ciupagi dostaniemy Halnych Mocnych aż siedem…

🍺 Piwa smakowe

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Wiśniowy – w przeciwieństwie do Zakopiańczyka Ciemnego, Zakopiańczyk Wiśniowy nie jest wart próbowania. Tak jak lubię piwa smakowe, tak to jest trochę zbyt słodkie; przypomina sok. A szkoda.

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Żurawinowy – podobnie sprawa się ma z Zakopiańczykiem Żurawinowym. Jest na pewno ciekawszy w smaku od wiśniowego, ale nadal lata świetlne za znakomitym Zakopiańczykiem Ciemnym.

Browar na Jurze Wiśnia w Czekoladzie – odkryciem tego sezonu było dla mnie natomiast (znów dzięki Boto) piwo Wiśnia w Czekoladzie Browaru na Jurze. Znakomite, szlachetne, głębokie. Docenił je nawet mój, nieprzepadający za słodkimi piwami, Partner. Jest trudno dostępne, więc jeśli komuś uda się je zdobyć – polecam gorąco!

Książęce Cherry Ale – szukanie ciekawego smakowego piwa w Lidlu, zakończyło się znalezieniem Książęcego Cherry Ale. Doskonałe, nie za słodkie, głębokie. O ile wcześniej opisywana Wiśnia w Czekoladzie smakowała trochę jak śliwka (co absolutnie nie jest zarzutem), a tyle Książęce uchwyciło to, co w wiśni najdoskonalsze!

🍺 Piwa bezalkoholowe

Łomża 0,0% – ktoś, z bezalkoholowych piw, polecił na Łomżę 0,0%, więc kiedy ją tylko gdzieś znalazłam, natychmiast nabyłam. I muszę powiedzieć, że choć król bezalkoholowych piw – o którym za chwilę – jest tylko jeden, to Łomża zero naprawdę daje radę! Nie ma wstydu.

Kormoran 1 na 100 Lite APA – no i pora wreszcie na króla, czyli kolejne fantastyczne odkrycie sezonu, również za sprawą Boto. Kormoran 1 na 100 przypomina rasową alkoholową APĘ. Czyżby piwa bezalkoholowe przestały wreszcie smakować jak karykatury piw alkoholowych?

Ciupaga AIPA Bez Prądu – na to pytanie odpowiada, niestety przecząco, Ciupaga Bez Prądu, która w smaku przypomina rozwodnione siki. Nie ma się co łudzić, że pomoże jej dodanie soku malinowego. Tej obrazy kubków smakowych nie da się uratować niczym. Zdecydowanie nie polecam!

To tylko subiektywny wybór piw, które piłam podczas tego lata często lub które tylko raz czy dwa spróbowałam. Nadal pozostaję fanką piw kraftowych, ale miło było się też przekonać również do niektórych przemysłowych.

P.S. A na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi przez niemal cały opisywany czas. Piosenkę, o której kompletnie zapomniałam i na którą nigdy wcześniej nie zwróciłam jakoś specjalnie uwagi, a niesłusznie. Warto wsłuchać się w jej detale – od samej niezwykle przemyślanej emisji głosu, przez lekko miejscami eightiesowe brzmienia po to, co dzieje się tam z przestrzenią. Najbardziej polecam jej słuchanie podczas samotnych spacerów plażą w środku maja.

Zapraszam do lektury drugiej części wpisu:

fot. Bożena Szuj

Praca w sex shopie

fot. Bożena Szuj

Historia mojej pracy w sex shopie jest niestety bardzo krótka – zaledwie dwudniowa. Rekrutacja rządzi się swoimi prawami i choć bardzo spodobałam się menadżerce sklepu, w którym miałam szkolenie, umowa ostatecznie została podpisana z kimś szkolonym wcześniej i dłużej w innym sklepie (gdyż mowa tu o sieci sklepów) już w drugim dniu moich praktyk. Podziękowano mi z ogromnym żalem. Sama też go czułam, ale szukanie pracy w nowym miejscu, kiedy mieszka się w dwóch przeciwległych częściach Polski, z zasady nie jest łatwe. Trudno, nie wyszło. Zyskałam jednak fantastyczne doświadczenie, którym postanowiłam się podzielić. Przede wszystkim dlatego, że po rozmowach z ludźmi – w większości bardzo zresztą pozytywnie nastawionymi – zorientowałam się, jak dużo mitów na temat sex shopów ciągle funkcjonuje w świadomości nawet całkiem młodych osób. I choć to, że pracownik sex shopu nie oferuje usług seksualnych, tylko jest zwykłym sprzedawcą bielizny oraz wszelkich gadżetów erotycznych (w bardzo małej części również medycznych), jest dla mnie żenująco oczywiste, musi jednak chyba wybrzmieć. Tak więc nie, przez te dwa wspaniałe dni nie tańczyłam na rurze, nie rozbierałam się przed nikim, nie wykonywałam też erotycznego masażu, ani żadnych innych seksualnych czynności za pieniądze. Byłam sprzedawcą. Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że sprzedawcą z powołania, ale o tym za chwilę.

Pruderia

fot. Bożena Szuj

Myślę, że jako społeczeństwo, wszyscy w mniejszym lub większym stopniu jesteśmy zarażeni wirusem pruderii. Większość winy za ten stan rzeczy ponosi Kościół katolicki (odciskający gigantyczne piętno na naszej kulturze), który zachęca do skrzywionego i wypaczonego postrzegania seksu jako czegoś wstydliwego, dopuszczalnego wyłącznie między dwojgiem heteroseksualnych osób po ich wcześniejszym ślubie kościelnym, najlepiej wyłącznie w celu prokreacji (choć ten ostatni pogląd się powoli,  b a r d z o  p o w o l i  zmienia). Niemal wszystko, co wykracza poza ten model, wkładane jest do wora „dewiacji”. Równocześnie nigdy nie udało mi się usłyszeć z ust kościelnych hierarchów wyraźnego potępienia gwałtów (w tym też tych małżeńskich) czy czynów pedofilskich. Te drugie, jeśli dopuszczają się ich księża, są zresztą uznawane raczej za ludzką słabość niż zboczenie.
I chciałabym być dobrze zrozumiana. Gdybyśmy mieli do czynienia z grupą, która uważa, że uprawiać seks mogą tylko heteroseksualne, monogamiczne osoby dopiero po zawarciu sakramentu małżeństwa i wg tych przekonań żyje sama, nie miałabym z tym problemu. (Może oprócz tego, że takie przekonania mogą prowadzić do wielu złych rzeczy, których skutki odczują też osoby spoza grupy, takich jak np. dyskryminacja osób nieheteronormatywnych.) Realny problem nie tkwi w tym, że grupa ludzi ma przekonania, które wciela w swoje własne życie. Realny problem tkwi w niezdrowym dążeniu do narzucenia swoich przekonań innym ludziom spoza tej grupy. Tym bardziej, że – co zastanawiające – bardzo niewielu deklarujących te przekonania ludzi, faktycznie wciela je w swoje własne życie. Choć to już bardziej kwestia hipokryzji, niż pruderii, jednak pruderia rodzi się nie z prawdy, lecz zakłamania. Z wypaczonego obrazu seksualności, która w gruncie rzeczy nie może być przecież ani zła, ani dobra. Podobnie, jak reszta naszej fizjologii. Mimo wielu podobieństw, znacząco się też od siebie różnimy. Także na tym polu. Mamy różne orientacje, różne seksualne preferencje. Nie wszyscy z nas odnajdują się w związkach tylko dwuosobowych, nie wszyscy z nas łączą seks z głębokim uczuciem pozwalającym wejść w relację, nie wszyscy z nas chcą zawierać związek małżeński, nie wszyscy chcą też mieć dzieci. Byłoby o wiele prościej, gdyby seks przestał być tematem tabu, bo moglibyśmy wtedy lepiej zrozumieć, jak wygląda świat.
Dużo się teraz wreszcie mówi o nierównym podejściu do pokazywania na plaży kobiecych i męskich klatek piersiowych. (Polecam Wszystkim wejście na profil Mum and the city i uważne prześledzenie zapisanej relacji o strojach kąpielowych dla dzieci – majteczki są dostępne tylko dla chłopców; małe dziewczynki mają do dyspozycji kostiumy zakrywające także górę.) Wszystkie te, dosyć dziwaczne, tezy o kobiecym (a nawet dziewczęcym, będącym dopiero w bardzo dalekiej przyszłości kobiecym) biuście, który „jest ze swojej natury seksualny” znów wynikają z niewiedzy i przyzwyczajenia do starego modelu. (Mówię to zresztą trochę wbrew sobie, gdyż akurat obfity kobiecy biust oddziałuje na mnie mocno seksualnie, jednak idąc tym torem myślenia, trzeba byłoby zabronić chodzenia boso, gdyż fetyszystów stóp również nie brakuje.) Spodobał mi się mem, w którym na plaży, opalającej się topless kobiecie o bardzo małym biuście, każe się zakryć mężczyzna, którego piersi są o co najmniej trzy rozmiary większe. A już najbardziej kuriozalnym argumentem jest dla mnie ten o dzieciach w pobliżu. Dzieci mają problem nie z czyimś gołym opalającym się ciałem (i na wszelki wypadek zaznaczę, że piszę o odsłonięciu kobiecego biustu na plaży, nie zaś o spółkowaniu na niej!), lecz z niezdrową reakcją otaczających go dorosłych. Nawiasem mówiąc, taką reakcją można u dziecka wywołać ogromną traumę i nieodwracalne szkody. Mało osób zdaje sobie z tego nawet sprawę. Bo ta mieszanina wstydu i przerażenia jest dla dziecka koszmarem. Gołe ludzkie ciało nie, jeśli dorosły nie zacznie go niepotrzebnie seksualizować.
Sama zostałam zarażona wirusem pruderii we wczesnym dzieciństwie. W momencie i w sposób, których nie pamiętam. Długie lata moja buntownicza natura, która nie znosi konwenansów, głupoty, nakazów, zakazów i uważa wolność za najważniejszą wartość, walczyła z narzuconą nieprawdziwą wizją seksualności i… wcale nie wygrała. Po latach terapii i autoterapii, integrowania się ze sobą, rozumienia siebie lepiej, mogę powiedzieć, że jestem w zupełnie innym, lepszym i przede wszystkim zdrowszym punkcie. Bliżej siebie. Nadal jednak stare lęki potrafią na mnie spaść w najmniej oczekiwanym momencie. Na szczęście wiem już, że to nie ja. I że miną.
Świat byłby piękny, gdybyśmy porzucili wszystkie nieprawdziwe i krzywdzące nas oraz innych przekonania o ludzkiej seksualności i zaczęli w pełni szanować drugiego człowieka. Bo tak – niezdrowe podejście do seksu być może wbrew pozorom, jasno przekłada się na brak szacunku do ludzi. Nie reagowalibyśmy wtedy w tak histeryczny sposób chociażby na hasło sex shop. W końcu to sklep jak sklep (pomimo nazwy – nie handluje seksem).

fot. Bożena Szuj

Wyobrażenia vs rzeczywistość

fot. Bożena Szuj

Kiedy byłam dzieckiem, w ścisłym centrum mojego rodzinnego miasta znajdowało się skupisko sex shopów. Pamiętam, że te brudne ohydne budy już z zewnątrz napawały mnie obrzydzeniem, a moja bujna wyobraźnia podpowiadała mi kosmiczne scenariusze, co też może się znajdować/odbywać w środku. Mniej więcej taki obraz sex shopu wrył mi się w świadomość – wstrętny warszawski blaszany barak.
Moja historia z poznawaniem sex shopów od środka jest już pełnoletnia. Dokładnie osiemnaście lat temu pierwszy raz weszłam do sex shopu w Czechach ze swoim ówczesnym partnerem. No i doznałam szoku. Na półkach poukładane w niezwykłym porządku zestawy bielizny. Głębiej, dyskretnie zabawki erotyczne. Za ladą siedziała pani, która – wydawało mi się, że – spokojnie mogłaby być moją babcią. Szczupła, w okularach o grubych oprawkach, ubrana jak nauczycielka starej daty w wąską, kraciastą spódnicę za kolano i jasnobrązowy sweter. Ona nie mówiła po angielsku, my nie mówiliśmy po czesku, więc na migi pokazywaliśmy sobie, że wibrator wibruje i robi „wrrr, wrrr”. No czeski film!
Potem okazało się, że w Polsce również w bardzo wielu fantastycznych miastach bywa normalnie. Na ogół wyjątkowo miła i fachowa obsługa, z biegiem lat coraz bardziej imponujący asortyment. Sex shop szczególną rolę odegrał też w przeuroczym filmie „Amelia”, choć rzecz jasna był całkowicie przerysowany.
No ale mamy już od jakiegoś czasu XXI wiek. Wzrasta świadomość, Polska się w rekordowym tempie laicyzuje, a mnie – choć nie mam w gronie najbliższych osób ludzi chorobliwie cnotliwych – mimo wszystko udało się, à propos swojej nowej pracy, usłyszeć, że „jestem chyba na taką pracę za delikatna”, czy że mam na nią „zbyt subtelną urodę”. Moja delikatność w sprzedaży gadżetów erotycznych klientom często trochę zawstydzonym była tylko i wyłącznie atutem. A choć subtelność mojej urody bardzo sama cenię (makijażem mogę się zmieniać, co uwielbiam!), nie bardzo umiem sobie wyobrazić, jakie mogłaby mieć znaczenie w sprzedawaniu produktów w sklepie. Bo sprzedawanie w sex shopie nie wypełnia żadnego scenariusza filmu porno. Sprzedawcy nie wydymają zalotnie ust, a sprzedawczynie, zdejmując coś z drabiny nie ukazują klientom spod skąpej spódniczki braku majtek. Nie umiem sobie wyobrazić czegoś bardziej niestosownego (i śmiesznego równocześnie). Ludzie przychodzą tam kupić gadżety do seksu, a nie po seksualne doznania. Dobry sprzedawca, to przede wszystkim kompetentny sprzedawca.
Na rozmowie kwalifikacyjnej zostałam zapytana, czy obsługiwanie osób homoseksualnych i transseksualnych sprawiłoby mi dyskomfort. I zrobiło mi się niewymownie wstyd za to, gdzie żyję. Bo żyję w miejscu, w którym za normę przyjmuje się dyskryminację i wykluczanie ludzi ze względu na ich orientację. W miejscach cywilizowanych nikt by mi takiego pytania nie zadał, bo ono obraża. To tak, jak spytać, czy przypadkiem nie jesteś faszystą. Moralni ludzie nie są faszystami, homofobami, czy antysemitami. Zrozumiałam podczas tej rozmowy, co zresztą wybrzmiało całkiem wprost, że dla osób transseksualnych czy homoseksualnych często sex shopy są rodzajem bezpiecznej przystani, w której mogą być sobą, w której nie są osądzane, potępiane czy wyszydzane. W której mogą nawet opowiedzieć swoją historię i poczuć się dobrze z samymi sobą.
Czy praca w sex shopie jest więc pewnego rodzaju misją? Nie, to namiastka normalności, od jakiej zdążyliśmy niestety odwyknąć.

fot. Bożena Szuj

Praca, nauka, zabawa

fot. Bożena Szuj

A wszystko zaczęło się tak… Pewnego słonecznego dnia pojechałam z Partnerem z Wrzeszcza do Gdańska i on ciągnął mnie do kościoła, a ja jego do sex shopu (dzień, jak co dzień). Po jego krótkim i ekscytującym architektonicznym wykładzie, znaleźliśmy się w końcu tam, gdzie chciałam. Miły, klimatyzowany sklep. Na dole bielizna erotyczna i trochę mniejszych gadżetów za ladą, na górze – na którą nie weszliśmy – zabawki. Wrażenie zrobiła na nas obsługa sklepu. Przyjazna i miła. Jako, że akurat szukałam pracy, wychodząc, westchnęłam do Partnera „jaka szkoda, że nie szukają pracownika”, po czym… zauważyłam na drzwiach kartkę, że szukają! Wróciłam, zaproszono mnie na rozmowę i zostałam przyjęta na czas próbny. Nie wyszło, czego żałuję niesamowicie, bo fantastyczne pracujące tam dziewczyny przyjęły mnie z niesamowitą serdecznością. (A już używaniem do kawy mleczka zamiast mleka, zupełnie skradły moje serce!)
Te zaledwie dwa, za to bardzo intensywne, dni były dla mnie nie lada wyzwaniem. Najpierw dziewczyny pokazały mi dokładnie każdy regał, co do czego służy, jakie są przedziały cenowe i jakich pytań możemy się od klientów spodziewać. A następnego dnia dały mi trzy godziny na samodzielne nauczenie się każdej półki i zrobiły mi z tego egzamin. Mój mózg prawie eksplodował. Ostatnim razem uczyłam się czegokolwiek w takim tempie prawdopodobnie na studiach. Po latach romansu z pornografią, ocierającego się w pewnym momencie mojego życia niemal o uzależnienie, przyswajanie wiedzy nowej idealnie uzupełniało się z wiedzą, którą już w głowie miałam. Coś pamiętałam, coś dopiero złożyło mi się w całość. Mimo niemałego stresu, było to fantastyczne doświadczenie!

fot. Bożena Szuj

Co dostaniemy w sex shopie
i kim są jego klienci?

fot. Bożena Szuj

Zacznę od asortymentu, bo ten może przyprawić o zawrót głowy. Cały jeden regał zajmowały same stymulatory łechtaczki i kulki do ćwiczeń mięśni Kegla, czyli tzw. kulki gejszy. Jak ważne jest ćwiczenie tych mięśni, zwłaszcza po porodzie, nie muszę chyba nikomu tłumaczyć. Elektrostymulacja, jajeczka na pilota, który działa do piętnastu metrów, bezdotykowe stymulatory łechtaczki (tzw. pingwinki), stymulatory soniczne (Sonę Leto reklamowała w swoim podcaście sama Okuniewska!) to dopiero początek. Niektóre produkty mnie rozbawiły, jak stymulator w kształcie ust, inne ujęły, jak stymulator w kształcie poruszającego się języka (cudowny pomysł!), jeszcze inne zachwyciły, jak stymulator o mięciutkim, silikonowym zakończeniu w formie kwiatu. Dalej różdżki, zwane też mikrofonami – gadżety przypominające wibratory, ale zakończone większą główką również służącą do stymulacji łechtaczki.
Wibratory to temat rzeka, podobnie zresztą jak dilda. Zasada (której nie znałam, błędnie używając tych nazw jak synonimów) jest taka, że wibratory wibrują i mogą, acz nie muszą, przypominać wyglądem penisa, natomiast dilda z założenia mają przypominać penisa, ale nie wibrują. I od tej, wydawałoby się prostej, zasady, jest oczywiście masa wyjątków, gdyż istnieją zarówno dilda, które wibrują, jak i takie, które wcale nie są realistycznym odwzorowaniem penisa. Zdumiała mnie dostępna na rynku oferta. Zarówno wibratory, jak i dilda można dziś znaleźć dosłownie do wyboru, do koloru. Takie, które poruszają się ruchem posuwisto-zwrotnym, jak i rotacyjnym. Takie, które stymulują równocześnie pochwę, łechtaczkę i odbyt, lub tylko dwa lub jedno z wymienionych miejsc. W większości są wykonane z silikonów oraz silikonów medycznych. Mnie zachwycił materiał, którego nie znałam – cyberskórka. Coś niebywale realistycznego i przemiłego w dotyku!
Problem w przyswajaniu wiedzy nastręczyła mi półka analna, bo cały czas myślałam w kategoriach: klient – kobieta, klient – mężczyzna heteroseksualny, klient – mężczyzna homoseksualny. Z pomocą przyszły koleżanki, wygłaszając złotą zasadę: „ogranicza nas tylko nasza wyobraźnia”. I nią rzeczywiście trzeba się w sex shopie kierować, niezależnie, czy jest się sprzedawcą, czy klientem. Oczywiście warto wiedzieć, jakie mają rozmiary korki analne, jak również to, który element w wibratorach analnych stymuluje prostatę (taki wibrator jest droższy i nie ma sensu namawiać na niego kogoś, kto szuka wibratora analnego dla kobiety). Warto też wiedzieć, czemu do penetracji analnej lepiej używać wibratorów właśnie do tego przeznaczonych. Otóż są skonstruowane tak, że na pewno nie zostaną w chwili rozkoszy przez ciało zassane. Ale nadal wychodzimy od jakichś sugestii, a rolę kluczową odgrywa tu fantazja i wyobraźnia użytkowników zabawek. Inna sprawa, że szukając wibratorów analnych znów napotkamy na mnóstwo niesamowitych rodzajów. Od tych najbardziej klasycznych po te imitujące rimming.
Właściwie tylko jeden produkt w sklepie wywoływał we mnie poczucie dyskomfortu. Na półce przeznaczonej dla miłośników fetyszu, znajdował się ogromnych rozmiarów dilator. Wyglądał jak gigantyczna długa i całkiem szeroka śruba, którą… mężczyźni mogą rozszerzyć sobie cewkę moczową. Penisem wyobraźni poczułam przeszywający ból. Co więcej, cewka nie ma możliwości powrotu do dawnych rozmiarów, o czym musimy klientów uprzedzić. Ciekawe też, że dilatory dla kobiet są trochę czym innym – mają bardziej medyczne zastosowanie. Rozszerzają pochwę, przez co idealnie nadają się do radzenia sobie z dolegliwością wielu dziewic – pochwicą. Myślę, że to dużo zdrowsze i lepsze rozwiązanie, niż przepisywane przez ginekologów maści znieczulające.
Przy półce z asortymentem dla fetyszystów dowiedziałam się też, że wszelkie maski do seksu sado-maso z zasłoniętymi oczami są dla osób uległych, a te z odsłoniętymi dla osób dominujących. Niby oczywiste, ale nie wiedziałam o tym wcześniej.
Huśtawki, kajdanki, liny do wiązania, płyty DVD (co w dobie internetu trochę dziwi) oraz pompki do powiększania warg sromowych, penisów, czy ust chyba nie wymagają komentarza. Mnie zaintrygowały natomiast masturbatory dla mężczyzn, o tak czasem niepozornych kształtach, wypełnione cyberskórką w kształcie waginy. Niektóre – tak, jak zresztą wibratory – podgrzewane!
Moje natrętna potrzeba uporządkowania, co jest dla kogo, okazała się istotna, kiedy poznawałam ofertę strap onów, czyli pasów z penisem. Strap ony dla mężczyzn różnią się od strap onów dla kobiet tym, że są puste w środku (mężczyzna wypełnia strap on własnym penisem). Przy tej okazji poznałam wypełniacze do bielizny dla mężczyzn, które sprawiają, że ich genitalia wyglądają pełniej – podobno ich nabywcami są na ogół osoby transseksualne, czekające na operację zmiany płci. Zapoznałam się także z całkiem niemałym asortymentem nakładek na penisy dla mężczyzn. Koleżanki na moje pytanie, czy to może sprawiać przyjemność zakładającemu to mężczyźnie, bez ogródek przyznały, że nie. Że jest to raczej chwilowa pomoc w czasie problemów z erekcją, by usatysfakcjonować drugą stronę. Pomyślałam wtedy, że w tym sklepie naprawdę znajdują się artykuły ratujące życie. Przynajmniej życie seksualne. Sama zresztą słyszałam, jak jedna z klientek opowiadała drugiej, wskazując na soniczny stymulator łechtaczki, że to urządzenie uratowało małżeństwo jej siostry po porodzie. Można się śmiać, ale doczekaliśmy czasów, w których złe zszycie kobiety po porodzie, czy utrzymujące się problemy z potencją nie przekreślają wcale szans na wspaniały, satysfakcjonujący seks. To doskonała wiadomość!
Bielizny erotycznej nie trzeba chyba omawiać. Jest tak popularna, że niemal każdy szanujący się sklep z bielizną ma ją w swojej ofercie. Ja natomiast przejdę do działu, na którego punkcie oszalałam. Mianowicie działu z butami. To w sumie zabawne, że buty na obcasie, który odpowiada mi najbardziej, w Grecji dostanę w każdym obuwniczym, a w Polsce dopiero w sex shopie. I czego by nie mówić o całej tej striptizowej otoczce, czego by nie mówić o tej estetyce, czy o jej koneserach, jednak kiedy zobaczyłam niektóre pary butów – a, dla przypomnienia, wszystkie szpilki w sex shopie są do tańca na rurze – naprawdę nabrałam do tych tancerek szacunku. Taniec, a już zwłaszcza taniec na rurze, sam w sobie jest dziedziną wymagającą, ale taniec na rurze w dwudziestocentymentrowych cienkich szpilkach (na platformie, ale jednak w szpilkach) jest ogromną, wyćwiczoną w pocie czoła umiejętnością, którą należy docenić. Mamy różne rodzaje platformy. Najniższa delight i potem bardziej odważna adore to buty, które ciągle jeszcze są wyglądem zbliżone do zwykłych odważnych szpilek. Platforma flamingo jest nienaturalnie wysoka i zaczyna przypominać karykaturę buta (co nie znaczy, że na rurze nie może prezentować się świetnie). Natomiast platformy xtreme są już tak wysokie, że nie zaleca się w nich nawet stać (ani tym bardziej tańczyć!). Są to „buty do łóżka”, dla fetyszystów butów. O, fetyszyści butów! Rozumiem Was, jak nikt!
No a teraz kilka słów o klientach. Kim są? Są normalnymi ludźmi w każdym wieku (powyżej osiemnastego roku życia). Najlepiej się pracuje z tymi, którzy wiedzą, czego szukają, zadają rzeczowe pytania i nie peszą ich rzeczowe odpowiedzi. Ale są i tacy, którzy są w takim miejscu po raz pierwszy. Łatwo w nich wyczuć pewne zagubienie, zawstydzenie, a do tego przytłoczenie cenami, bo nie oszukujmy się – są to bardzo drogie zabawki i nie na każdą kieszeń (co piszę z wielkim żalem). Rolą sprzedawcy jest sprawienie, by poczuli się dobrze, wyjaśnienie, co jak działa. Doradzenie produktu w odpowiednim zakresie cenowym. Przychodzą pary, grupy znajomych, ludzie młodzi i starsi. Jeden pan zastał mnie w trakcie uczenia się na swoje odpytywanie, kiedy miałam w ręce wielkie, przemiłe w dotyku dildo. Zagadał do mnie, zapytał, jak mi się pracuje w takim miejscu. Odpowiedziałam, że świetnie. Przyznał, że jest z małej miejscowości i przyszedł do takiego sklepu po raz pierwszy. Długo wybierał filmy DVD, a potem z uśmiechem powiedział mi, że on by w takim miejscu nie umiał pracować, bo jest tu za dużo bodźców i życzył mi miłego dnia.
Pomyślałam, że to trochę smutne, że tak odklejamy się od naszych fantazji, że peszy nas asortyment, który w jakiejś części mógłby je spełnić. Idąc do spożywczaka, nie rumienimy się, widząc rukolę, którą uwielbiamy. Nie oburza nas też szkodliwa przecież cola, której sami nie pijemy. Co nie oznacza, że jedzenie, które przygotujemy z kupionych produktów nie może dostarczyć nam orgazmicznej rozkoszy.

fot. Bożena Szuj

Niemoralna propozycja… pracy

fot. Bożena Szuj

Czy praca w sex shopie jest niemoralna? Co tu dużo kryć – niestety praca w każdym sklepie, który ma w swoim asortymencie plastikowe, długo się rozkładające produkty, jak również produkty z Chin, ma w sobie zalążek niemoralności. Pracując w takim miejscu, w jakimś sensie wspieramy zło. Nie będę udawać, że jest inaczej, choć rzeczywiście cieszy mnie, że plastikowe wibratory w sex shopach są sprzedawane w małych bardzo ilościach i funkcjonują bardziej jako relikt przeszłości. Coraz więcej firm stawia też na produkowanie wszystkich części w Europie, mając na proces produkcji większy wpływ.
Z jednej strony zła nie powinno się stopniować, ale z drugiej, codziennie dokonujemy wyborów między mniejszym a większym złem. Myśląc o pracy i moralności, na pewno łatwiej byłoby mi sprzedać jeden plastikowy wibrator, niż choćby gram mięsa, wspierając ten zarówno zatruwający planetę, jak i jeszcze do tego bestialski biznes. Nie wyobrażam sobie też pracy w biurze obsługi klienta operatorów sieci komórkowych, bo pracownicy są tam uczeni kłamać i wprowadzać klientów w błąd, przez co narażają ich często na ogromne straty i stres. A praca w ubezpieczeniach? To dopiero bazowanie na ludzkiej krzywdzie! Nie ma tu ani krzty moralności i szczerze dziwi mnie, że stworzyliśmy sobie świat, w którym sprzedawanie gadżetów, które urozmaicają życie seksualne ludzi, wywołują uśmiech na ich twarzach i ich rozluźniają – ludzi, którzy mają ochotę je nabyć –  ciągle jeszcze niektórych gorszy, a praca, w której codziennie kłamie się klientom w oczy – im bardziej, tym za wyższą prowizję – uważana jest za uczciwą.

fot. Bożena Szuj

P.S. Mój cudowny, jak zawsze wspierający Partner, od momentu, w którym zaczęłam mu opowiadać o praktykach analnych, zaczął wyraźnie unikać schylania się, kiedy stałam za nim, co wywoływało we mnie ataki śmiechu. No i pewnego dnia spytałam go, kiedy pójdziemy na obiecanego bowla, bo nie udało się w dniu moich urodzin, a chciałam wypróbować pobliską knajpę bowle właśnie serwującą. I taką oto mieliśmy kochanków rozmowę

– Na co? 😱😱😱 – pyta Kochanek.
– Na bowla. Miskę taką z jedzeniem. – doprecyzowuję.
– Aaaa! Bo już się przestraszyłem, że będę to musiał gdzieś włożyć, albo połknąć… a brzmiało na duże.

P.S.2 A na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę. Z życzeniami dla Wszystkich, by wizyta w sex shopie – oby nie jedna! – nie musiała być tym, czym dla dzieci wizyta w sklepie z cukierkami. Oswajajmy to, co ludzkie, a reagujmy na to (m.in. wspomniany przemysł mięsny), co nieludzko barbarzyńskie!

fot. Bożena Szuj