Kim jestem

fot. Marianna Patkowska

Postanowiłam sobie dziś zrobić imieninowy prezent w postaci wpisu, który długo we mnie dojrzewał. Jakiś czas temu polecałam filmik mojej duchowej mentorki Iyanli Vanzant „Acts of Faith Spiritual Spa: Relationship with Self”. Nie należy do najkrótszych, ale jest zdecydowanie wart zobaczenia i przemyślenia. Iyanla prawie zawsze powtarza, że do pełnej integracji z samym sobą, która przynosi szczęście i poczucie, że jesteśmy w odpowiednim miejscu, potrzebna jest jasność, co do tego, kim jesteśmy. Łatwo powiedzieć, że trzeba taką jasność posiąść, ale dużo trudniej spróbować się do niej dogrzebać.
Ten filmik jest dla mnie tak ważny właśnie dlatego, że po raz pierwszy usłyszałam od Iyanli praktyczne wskazówki, z których skorzystałam, a doświadczenie, jakie przy tej okazji zdobyłam, okazało się bardzo oczyszczające i uwalniające.

Kim jestem – ćwiczenia praktyczne

fot. Marianna Patkowska

Rada okazała się banalnie prosta – nabyć zeszyt i przez dwadzieścia jeden dni codziennie odpowiadać w nim na jedno pytanie:

Kim jestem?

Najistotniejsza była systematyczność i regularność, które sprawiły, że udało mi się każdego dnia zagospodarować wartościowy, intymnie spędzony z samą sobą czas (czasem było to tylko kilka minut, liczyła się jednak jego jakość). Drugim istotnym elementem było pisanie ręczne, które pobudza trochę inne rejony mózgu – dlatego w niektórych rodzajach terapii tak często się je zaleca.
Jako człowiek słowa pisanego mam naturalną łatwość pisania, która w połączeniu z moim wrodzonym ekshibicjonizmem napędza mnie do tworzenia tekstów, które będą czytane przez innych (i nieważne, czy chodzi o blogowy wpis, list do kogoś, czy facebook’owy post). Robię to chętnie, żeby nie powiedzieć, że wręcz obsesyjnie. Jednak zmierzenie się z kartką papieru (co – ponieważ nie mówimy o notatkach lub listach zakupowych – już jest dla mnie dyskomfortem), która po zapisaniu ma pozostać między mną a mną było… lekko przerażające. Z góry uprzedzając ewentualne pytanie, tak, pisałam kiedyś pamiętniki. Miałam ich całkiem sporo. Jednak pamiętnik szybko stał się dla mnie jednym z rozlicznych wyimaginowanych przyjaciół, więc pisząc go, doświadczałam podniecającego uczucia bycia podglądaną (to też jeden z powodów, dla których nie używałam zasłon, mieszkając naprzeciwko męskiego poprawczaka, więc to prawdopodobnie głębszy problem). Tu okazało się, że częścią zadania jest nawiązanie relacji z sobą, więc postanowiłam treścią swojego zeszytu nie dzielić się z nikim, nawet z Partnerem, z którym do tej pory dzieliłam się wszystkim.
Po trzech pełnych tygodniach mogę powiedzieć, że to jedno z najtrudniejszych zadań i że nie mam absolutnie żadnej pewności, czy wykonałam je dobrze.

fot. Marianna Patkowska

Rozkładać się na części… mowy

fot. Marianna Patkowska

Siedząc, czasami kompletnie bezradna, nad swoim zeszytem szybko zaobserwowałam zdumiewającą zależność – w mojej głowie wzbierała lawina przymiotników na swój własny temat. Wśród nich były i te zasłyszane (zarówno miłe, niemiłe, prawdziwe czy krzywdzące), i te które określają mnie chyba wiernie, a także te, do których miana aspiruję. Nieraz czułam, że mogłabym zapisać nimi cały zeszyt, tylko… przecież nie o przymiotniki chodziło, lecz o rzeczowniki. Pytanie nie brzmiało przecież:

Jaka jestem?

– jak pytanie nie brzmiało,

lecz:

Kim jestem?

– jak pytanie brzmiało

Znalezienie określającego mnie rzeczownika okazało się dla mnie szalenie trudne. Zmierzyłam się na przykład z tematem mojej płci i tym, jak właściwie ją postrzegam. Dopiero wtedy zrozumiałam, że choć jest kilka rzeczowników, które określają mnie lepiej niż akurat „kobieta”, to ten jest całkiem adekwatny (i wcale nie dlatego, że nie daję sobie przyzwolenia na bycie np. osobą niebinarną – daję, tylko nią po prostu nie jestem).
Nie było żadnych sztywnych zasad co do tego, jak mam prowadzić swój zeszyt. Niektóre odpowiedzi więc zaczęły się powtarzać. Szybko zauważyłam też, że różne czynniki zewnętrzne mocno wpływają na to, jak się postrzegam i jak o sobie w danym momencie myślę. Trochę mnie to zaniepokoiło, ale to też przecież jakaś prawda o mnie, którą musiałam poznać.

fot. Marianna Patkowska

Trochę brudu

fot. Marianna Patkowska

Jednym z głównych powodów, przez które tak surowo oceniłam na samym początku naszej znajomości Drapieżnika (który niespodziewanie okazał się Mężczyzną Mojego Życia, docelowo stając się moim życiowym Partnerem) był jego – dość kontrowersyjny, jak na to, że Partner jest specjalistą od reklamy – sposób zaprezentowania się z możliwie jak najgorszej strony. Wylał na mnie cały swój nagromadzony latami brud, z którym zdążył się już pogodzić, a ja byłam na to wtedy kompletnie niegotowa. Koncepcja ryzykowna, biorąc pod uwagę moją nadwydajność mentalną i umiejętność dopisywania najgorszych scenariuszy do wszystkiego. Na ten przykład, jak ktoś mi mówi, że zrobił coś, z czego po latach nie jest dumny, moją pierwszą myślą nigdy nie jest ta, że może był dla kogoś zbyt obcesowy, ale że zamordował z zimną krwią, a potem rozczłonkował zwłoki, z którymi wcześniej jeszcze zdążył odbyć stosunek. Wydaje mi się to całkiem prawdopodobne i wręcz uważam go za dobrego człowieka, bo nie każdego po takich doświadczeniach stać na krytyczną autorefleksję. Tak więc, kiedy on z perspektywy czasu już widział, że jakieś jego zachowania w przeszłości mogły być nieodpowiednie, ja – kompletnie pomijając dzielące go od tych wydarzeń dekady i jego wiedzę na tamten moment – automatycznie rejestrowałam informację, że postępował kiedyś cynicznie, choć było to bardzo dalekie od prawdy i dla niego krzywdzące. Jednak czemu dziś o tym wspominam? Nie do końca się z nim co prawda zgadzam w tym, że wywalenie wszystkich swoich brudów na dzień dobry każdemu, z kim chce się być szczerym jest słuszne, jednak urzekła mnie (jak się już otrząsnęłam) jego gigantyczna świadomość siebie. Pomyślałam, że chciałabym umieć być tak bezwzględnie szczera z samą sobą, bo to może być właśnie odpowiednia droga do mojej upragnionej wewnętrznej integracji.
Jako mała dziewczynka wierzyłam w to, że można być ideałem, a każdego, kto pokazywał mi, że jednak nim nie jestem – ludzie są dla nas zawsze lustrami – traktowałam jak wroga. Tymczasem wiara w to, że można osiągnąć nieosiągalne (ludzie z natury po prostu nie są idealni) to tkwienie w kłamstwie. Na kłamstwie nie da się zbudować dobrej wartościowej relacji z samym sobą, a co za tym idzie, nie da się jej również zbudować z nikim innym.
Zaakceptujmy więc, że w każdym z nas jest trochę brudu. Czasem może nam nawet być z nim wygodnie. Najważniejsze jednak, żeby co jakiś czas robić większe porządki. Sama przez trzydzieści cztery lata swojego życia jadłam mięso, a teraz ciągle jeszcze od czasu do czasu zdarza mi się jeść ryby – nie można nazwać tego postawą moralną i doskonale zdaję sobie już z tego sprawę. Jednak im szybciej sobie uświadomimy, że jesteśmy ułomni, tym bardziej czuli i wyrozumiali dla siebie będziemy, powoli idąc w kierunku lepszej, bo prawdziwszej wersji siebie. Czy akceptacja swoich wad oznacza odpuszczanie sobie? W pewnym sensie tak. Odpuszczamy sobie jednak nie pracę nad sobą (która jest niesłychanie ważna), lecz sztucznie stwarzaną presję. Przykład, który podam nie jest najbardziej trafny, bo wygląd zewnętrzny nie jest wadą, ale zaryzykuję: jeśli np. chcielibyśmy schudnąć kilka lub kilkanaście kilogramów, musimy sobie uświadomić, że decydujemy się na trudny, żmudny i przede wszystkim długotrwały proces. Czy pomoże nam, jeśli w jego trakcie będziemy o swoim ciele mówić źle, bez przerwy wytykając mu, że nie wygląda tak, jak chcielibyśmy, żeby wyglądało? Skoro już weszliśmy na tę wyboistą drogę ćwiczeń sportowych i wprowadzania w życie nowych nawyków żywieniowych, dopieszczajmy się, chwaląc samych siebie za wytrwałość i dyscyplinę. Polubmy to, z czym się będziemy musieli przez jakiś czas zmierzać. Nie dokładajmy sobie dodatkowych obciążeń w postaci wrogiego nastawienia do naszego ciała. Jest wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju!
Podobnie jest z ułomnościami naszego charakteru. Nie biczujmy się za to, że mamy jakoś. Bądźmy dumni, kiedy to wreszcie odkryjemy i poczynimy kroki, by wyeliminować z naszego postępowania to, co nas nie rozwija i stawia na pozycji, na której nie chcemy już stać.

fot. Marianna Patkowska

Dążenie do równowagi

fot. Marianna Patkowska

Jednym z najciekawszych moich doświadczeń podczas początkowej fazy relacji z Drapieżnikiem było najpierw odróżnienie tego, co moje i wewnętrzne od tego, co czyjeś i zewnętrzne, a potem zbudowanie w sobie umiejętności balansowania między tymi dwiema płaszczyznami. Jestem osobą łatwo popadającą w skrajności, więc zdarzało mi się wcześniej albo bezgranicznie wierzyć w głos zewnętrznego świata (najczęściej w postaci jakiejś osoby) i odrzucać własne przekonania, albo wierzyć tylko w to, co wewnątrz mnie i odrzucać wszystko, co zewnętrzne. Tymczasem te dwie płaszczyzny są tak samo prawdziwe, jak i fałszywe, a prawdę przynosi dobre ich rozpoznanie i umiejętność czerpania z każdej tego, co dla nas najlepsze.
Jako gatunek stadny potrzebujemy, chciał nie chciał, innych ludzi. Jednak bezrefleksyjność i nieumiejętność życia samemu paradoksalnie bardzo obniża naszą atrakcyjność dla innych. W końcu skoro nie jesteśmy na tyle ciekawym partnerem dla nas samych, by chcieć ze sobą przebywać, to tym bardziej nie staniemy się w magiczny sposób ekscytującym partnerem dla drugiej osoby. Chociaż robimy oczywiście wszystko, żeby tę prawdę zagłuszyć, a powyższa teza zwyczajnie nas złości.
Z moich osobistych doświadczeń wynika, że regularny detoks od czynników zewnętrznych potrafi zdziałać cuda. Z drugiej strony zbyt długie stronienie od ludzi, choć w założeniu ekscytujące, również potrafi wyrządzić nam samym krzywdę. Plusem stykania się z innymi punktami widzenia jest rozszerzanie horyzontów, weryfikacja swoich przekonań i poczucie wspólnoty. Plusem zanurzenia się w sobie jest zakotwiczenie się w tym, co jest naszą esencją oraz zrozumienie, w którym kierunku musimy podążać, a do obu tych prawd mamy dostęp tylko my sami i nikt – mimo największej mądrości i najszczerszych intencji – nie wie tego lepiej od nas. Bez zakotwiczenia w sobie kontakty z innymi mogą stać się niebezpieczne, powodując, że zaczniemy dryfować (a warto pamiętać, że ile ludzi, tyle pomysłów… również na nasze życie). Z kolei bez weryfikacji naszych przekonań poprzez kontakt z innymi, nasza własna głowa może nas sprowadzić na manowce. Moja wyobraźnia, ale też niepewność siebie, jak również od jakiegoś czasu depresja i ciężkie stany lękowe powodują, że czasem mój własny mózg mnie okłamuje. Podpowiada mi rzeczy nie tylko nieprawdziwe, ale też takie, w które wiara mocno mnie krzywdzi. Mimo, że na poziomie intelektualnym rozumiem, co się ze mną dzieje, nie zawsze mi to pomaga, a czasem wręcz potęguje poczucie popadania w obłęd. To moment, w którym dobrze zmienić płaszczyznę i rozmawiać z ludźmi. Na ogół okazuje się, że dzielimy ze sobą bardzo podobne doświadczenia, różni nas jednak podejście do nich. Jeśli wysłuchamy kilku odmiennych punktów widzenia, zrozumiemy, że nasze demony to tylko jedna z perspektyw, której wcale nie musimy, a wręcz nie powinniśmy wybierać. Może tu tkwi w ogóle sedno – żeby dobrze rozpoznać demony, bo one na ogół są w nas, ale czasem też na zewnątrz, w toksycznych ludziach. Warto więc pamiętać, że i na tej, i na tej płaszczyźnie czają się niebezpieczeństwa, ale też i tu, i tu czeka na nas coś bardzo wartościowego.

fot. Marianna Patkowska

Nie wszystko każdemu

fot. Marianna Patkowska

Po lekturze swojego prowadzonego przez trzy tygodnie dziennika doszło do mnie, że jestem przede wszystkim artystką (choć mam problem z tym słowem, bo wydaje mi się, że jest nacechowane pozytywnie i nie wypada tak o sobie napisać, choć wiem, że jest absolutnie neutralne i określa zarówno wykonywaną pracę, jak i pewne do niej skłonności determinujące sposób myślenia) oraz WWO, czyli osobą wysoko wrażliwą, inaczej nadwydajną mentalnie lub prawopółkulowcem. Sporo pisałam o tym na blogu, recenzując książki Christel Petitcollin, ale – w największym skrócie – należę do 15% populacji, która ma „inne okablowanie mózgu”. Nie jest to ani choroba, ani zaburzenie – ot, anomalia neurologiczna. Potrafi być cudowna, ale niedawno przekonałam się, dosyć dotkliwie, że istnieją warunki, które uniemożliwiają mi sprawne funkcjonowanie i to moją rolą jest się na nie nie godzić.
Bardzo długo pozostawałam pod ogromnym wrażeniem słów Iyanli Vanzant o tym, że wewnętrzna integracja oznacza bycie zawsze sobą, w każdej sytuacji. Dostrzegałam w tym pewien rodzaj upragnionej spójności. Tymczasem zrozumiałam, że moją urodą jest specyficzny rodzaj wrażliwości, który sprawia, że czynniki zewnętrzne mają na mnie i moje myślenie ogromny wpływ. Najprostszym z brzegu przykładem są pory roku, czy nawet pogoda – każda generuje trochę inne moje myślenie i nastawienie. Podobnie jest też z miejscami i ludźmi. Ryzyko dryfowania, o którym wielokrotnie wspominałam, jest duże, próbuję więc wypracować w sobie taki obszar, który zawsze bez względu na wszystko będzie taki sam, stanowiąc mój azyl. Nie zmienia to jednak faktu, że z niektórymi ludźmi chcę przebywać, bo mam przeświadczenie, że czas spędzany z nimi mnie wewnętrznie wzbogaca, a z innymi nie, bo wyczuwam w nich inwazyjność i starając się do nich dostosować, zaczynam postępować wbrew sobie. „Przemęczenie się”, czy „niezwracanie uwagi na to, co jest dla mnie trudne” nie jest w moim przypadku żadnym rozwiązaniem.
I dziś już chyba nie wywieram na sobie presji, że muszę każdemu pokazywać wszystkie swoje barwy. Nie muszę. Choć oczywiście najlepiej otoczyć się tylko tymi, przed którymi warto się odsłonić; zwłaszcza, jeśli ma się tak dużo do zaoferowania.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę z dumą cover jednej z moich ulubionych piosenek Nirvany, której tekst jest mi niesłychanie bliski, bo idealnie opisuje mój sposób postrzegania świata.

Głupi

Nie jestem jak oni,
ale mogę poudawać
Słońce się schowało,
ale ja mam światło
Dzień się skończył,
ale bawię się świetnie
Myślę, że jestem głupi,
a może po prostu szczęśliwy…
Myślę, że jestem szczęśliwy…

Moje serce jest złamane,
ale mam trochę kleju
Pomóż mi
i powdychajmy go razem
Będziemy krążyć,
wzbijając się do chmur,
Potem zejdziemy na ziemię
i będziemy mieć kaca

Oskalpuj słońce
i zaśnij
Zanurz się w marzeniach,
dusza jest tania
Odrobiłem lekcję,
życz mi szczęścia
Zgaś pożar
Obudź mnie

fot. Marianna Patkowska

„The Two of Us” Chloe x Halle

Z siostrami Chloe i Halle Bailey zetknęłam się po raz pierwszy w sieci parę lat temu – udostępniały na swoim youtube’owym kanale covery różnych przebojów, najczęściej swojej idolki Beyoncé. Do śpiewających dzieci mam podejście dosyć, mówiąc delikatnie, sceptyczne.  Tak, jak nie zgadzam się z odważną tezą, że śpiewać każdy może, tak nie umiem być bardziej wyrozumiała dla poważniejszych wpadek intonacyjnych ludzi, którzy dopiero zaczynają, w jakim nie byliby wieku. Może dlatego, że nie specjalnie wierzę w to, że słuch da się wyćwiczyć (choć wiem, że są na ten temat różne teorie), może dlatego, że skończyłam podstawówkę muzyczną, gdzie na wstępie robiono odsiew dzieciom muzycznie nierokującym. Stąd też rzadko kiedy klikam na yt na filmiki przedstawiające śpiewające dzieci, ale z jakiegoś powodu dla Chloe i Halle zrobiłam wyjątek. I to było objawienie! Nieprawdopodobna muzykalność tych dwóch małych istot, zdumiewająca muzyczna dojrzałość, powalająca uroda obydwu głosów (tak od siebie różnych, a tak znakomicie się uzupełniających), poczucie rytmu i frazowanie, którego mogliby się od nich uczyć zawodowi muzycy, wywołały na mojej skórze ciarki.

Żeby nie być gołosłowną, podaję jeden z moich ulubionych przykładów (Halle ma tu 11 lat, a Chloe 13):

Dopiero niedawno natrafiłam na ich koncert z cyklu NPR Music Tiny Desk Home, uświadamiając sobie, że są już obie młodziutkimi, ale dorosłymi kobietami, tworzącymi własną muzykę. Na powrót zaczęłam surfować w sieci, natrafiając na całe zatrzęsienie coraz dojrzalszych coverów. Najbardziej chyba ujął mnie ten (Halle ma tu 16 lat, a Chloe 18):

Piosenki w oryginale nie znałam, ale wystarczyło mi kilkadziesiąt sekund nadrobienia tej straty, żeby wiedzieć, jak bardzo nie była wielka. Podróż po domowych filmikach sióstr prezentujących swoje własne wersje cudzych piosenek wzruszyła mnie nie tylko z powodu ich niewiarygodnego talentu, ale też dlatego, że przypomniała mi, co mnie samą najbardziej pociąga w opracowywaniu piosenek. Z zachowaniem proporcji oczywiście, bo wyłącznie na miarę swoich skromnych umiejętności, ale największy fun miałam wtedy, kiedy udało mi się przy pomocy mojego ukochanego fortepianu harmonicznie zmasakrować jakiegoś gniota pierwszej wody (np. „Opowiadaj mi tak” Wodeckiego) lub stworzyć najsmutniejszą na świecie wersję innego (np. „I just call to say I love you” Wondera). Harmoniczne łamigłówki, jakich dostarcza opracowywanie dość mocno różniących się od oryginału coverów, sprawiały mi zawsze największą radość, bo były znakomitym wyzwaniem. Nie tylko muzycznym, ale również intelektualnym. Mogę więc tylko spróbować sobie wyobrazić, co czuły Chloe i Halle, mając do dyspozycji nie tylko doskonały słuch i wyobraźnię muzyczną, ale jeszcze wokal, jakiego niejedna diva mogłaby im pozazdrościć!
Ogromne wrażenie zrobiła też na mnie łatwość poruszania się przez nie w obrębie różnych stylów i sposobów śpiewania. Na wskroś klasyczną „Moon River” zaproponowały w wersji, która przy każdym słuchaniu wzrusza mnie do łez, mimo że rzadko płaczę przy utworach, które nie są elektroniczne (tu anielska Halle ma 20 lat, natomiast Chloe 22 lata):

Nie trzeba było długo czekać, żeby talent sióstr Bailey został rozpoznany i doceniony przez samą Beyoncé, która wzięła dziewczynki pod swoje skrzydła, stając się ich mentorką i umożliwiając im nagrywanie płyt (dzisiaj w dorobku mają już trzy albumy i jedną EP-kę). Miały jednak już od samego początku ogromną przewagę nad swoją nauczycielką – nieprawdopodobny muzyczny smak. Beyoncé, którą naprawdę cenię (od jakiegoś momentu jej kariery również muzycznie) potrzebowała dekady, żeby z doskonałej wokalistki awansować do miana interesującej artystki, która wie, co i po co śpiewa. Siostry Bailey są natomiast artystkami urodzonymi. Czego się nie tkną (najlepszym przykładem na to jest powyższy cover „Down In The DM”), zamieniają w intrygującą artystyczną pełnię. Ich fenomenalny wokalny warsztat to tylko przemiły dla ucha dodatek.
Płyta „The Two of Us”, którą chcę dziś przedstawić, jest ich debiutanckim albumem wydanym w 2017 (Halle miała podczas jej nagrywania 17, a Chloe 19 lat), tuż po wypuszczonej rok wcześniej EP-ce „Sugar Symphony”. Piosenki znajdujące się na „The Two of Us” w znakomitej większości zostały nie tylko napisane, ale także wyprodukowane przez siostry Bailey. Po pierwszych dźwiękach zamarłam i w tym bezruchu, i skupieniu wysłuchałam całości. Ich poczucie przestrzeni, intuicja związana z brzmieniami i rytmami, fascynujące i niebanalne harmonie oraz świadomość konieczności dostosowania formy do treści, a równocześnie niczym nieskrępowana muzyczna wolność i wyobraźnia (bijąca też ze wszystkich albumów Björk) były tym wszystkim, czego od dobrego albumu oczekuję. W dodatku świetne teksty i urzekająca, cudowna spójność – każda piosenka wynika z poprzedniej, a tytuł po wysłuchaniu całości staje się absolutnie oczywisty sprawiły, że wpadłam po uszy. Dawno nie słyszałam tak dobrej i przemyślanej w każdym calu płyty! Choć ich kolejna, wydana rok później, niezwykle oryginalna „The Kids Are Alright”, jak i najnowsza, najbardziej może popowa, „Ungodly Hour” są również znakomite, jednak „The Two of Us” jest w moim odczuciu absolutnie wyjątkowa.

Spis utworów:

 
  1. Used to love
  2. Too much sauce
  3. Future
  4. Poppy flower
  5. Chase
  6. Partna
  7. Worries
  8. Upset stomach
  9. Simple
  10. Mistake
  11. All i ever wanted
  12. Tra ta ta
  13. Up all night
  14. Lucky leaf
  15. Lulla-bye

 

P.S. Na deser mogę dziś wrzucić tylko i wyłącznie tę przepyszną muzyczną ucztę, jaką jest album „The Two of Us” w całości!

Zaszczepiłam się!

fot. Marianna Patkowska

Niespodziewanie szybko nadszedł zarówno termin zapisów mojego rocznika na szczepienie przeciw Covid-19, jak i – od momentu zapisu – termin szczepienia. Właśnie dostałam pierwszą dawkę AstryZeneki. Czy miałam jakiekolwiek wątpliwości, czy się zaszczepić na koronawirusa? Żadnych. Czy miałam jakiekolwiek wątpliwości dotyczące tempa, w jakim powstały szczepionki i, co za tym idzie, ich skuteczności i jakości? Miałam, ponieważ – jak większości ludzi – nie posiadałam wystarczającej ani wiedzy, ani narzędzi do jej weryfikacji. Dodatkowo jesteśmy zasypywani zewsząd bardzo rozbieżnymi informacjami. Łatwo się pogubić. Łatwo przestraszyć. Warto też zdać sobie sprawę z tego, że fake newsy nie zawsze brzmią tak absurdalnie, jak koncepcja o wszczepianiu chipów przez Billa Gates’a czy pomyśle, że Ziemia jest płaska. Czasem zawierają jakieś cząstki prawdy, nieudolnie posklejane i bardzo grubymi nićmi szyte, jak np. ten o wytwarzaniu AstryZeneki z abortowanych płodów. Jednak najwięcej fake newsów jest groźnych właśnie dlatego, że brzmi prawdopodobnie i działa na zasadzie plotki powtarzanej przez wiele osób na zasadzie głuchego telefonu, co ją zniekształca – czasem wręcz nie do poznania. Strach i przed groźną chorobą, jaką jest koronawirus, i przed nieznaną szczepionką, o której krążą przedziwne legendy jest naturalny. Bardzo trudno w momencie, w którym dowiemy się, że np. znajomy znajomego zmarł po szczepionce myśleć racjonalnie i pamiętać, że poznając historię z drugiej, trzeciej czy piątej ręki, nie dysponujemy wszystkimi potrzebnymi nam do wyciągnięcia wniosków faktami (jak np. taki drobiazg, że znajomego znajomego po szczepieniu potrącił też samochód). Dobrze wziąć głęboki oddech i przyjąć z pokorą, że nawet suche fakty bez wiedzy, jak się z nimi obchodzić (lub z wiedzą niewystarczającą), na niewiele się zdadzą. Dla przykładu nic nam po wiadomości, jakie mamy ciśnienie lub jakie kraj ma PKB, jeśli nie wiemy, jakie są przyjęte normy, nawet jeśli znamy liczby i umiemy rozpoznać, która jest wyższa, a która niższa. Różnica między podanymi przykładami a kwestią szczepionek jest jednak taka, że o ile w pierwszym przypadku jest to wiedza łatwo dostępna, o tyle w drugim trzeba się zdać na specjalistów. I to niestety dla wielu jest nie do przekroczenia, bo poczucie urojonego wroga (koncernów chcących nas kupić czy Billa Gates’a czyhającego z chipami i podsłuchującego nasze rozmowy) doskonale rezonuje z naszym ego. Niby boimy się zagrożenia, ale nam to jednak schlebia, że Bill tam gdzieś siedzi i podsłuchuje, jak rozmawiamy z koleżanką o praniu firanek… po polsku. Nie jesteśmy już tylko małym, szarym zakompleksionym człowiekiem, wstydzącym się swoich braków w edukacji, który – wpatrując się z zazdrością w kolorowe magazyny – warszawskich celebrytów utożsamia z tzw. górną półką. Jesteśmy kimś, skoro biją się o nas właśnie wielkie farmaceutyczne koncerny. To jest naprawdę bardzo przykre, bo obnaża, ilu obywateli nie umie znaleźć swojej wartości w sobie. Znaleźć! Nie umie jej tam nawet poszukać.

💉 Samodzielne niemyślenie

fot. Marianna Patkowska

Żyjemy do tego w przedziwnych czasach, w których nawet człowiek bez matury może się publicznie wypowiadać na tematy epidemiologiczne. Jednak chyba jeszcze gorsze jest to, że trafia na podatny grunt – wspomnianych wyżej przestraszonych, skołowanych słuchaczy, którzy są skłonni uwierzyć w to, że jego wiedza z zakresu tej skomplikowanej i trudnej dziedziny nauki ma jakąkolwiek szanse dorównywać tej, którą specjaliści zdobywali latami na studiach (podkreślam, studiach). Czy specjaliści nigdy się nie mylą? Oczywiście, że czasem się mylą, ale to tylko dowód na to, że laicy mylą się tym bardziej i to zdecydowanie częściej (choć zaryzykowałabym w tym przypadku tezę, że zawsze).
Argumentem, który słyszę często jest ten, że trzeba myśleć samodzielnie – to niestety nie w każdym przypadku jest dobry pomysł, a w każdym razie nie na każdym polu. Najczęściej się o tym przekonywałam w gabinecie u prawnika i u lekarza. W przeważającej większości przypadków coś, coś mi się na logikę wydawało jakieś, okazywało się w świetle wiedzy prawnej i medycznej zupełnie inne. A mogła to zweryfikować jedynie osoba, która poświęciła kilka lat swojego życia na zgłębianie swojej dziedziny, w wyniku czego posiada narzędzia – rzetelną wiedzę. Myślenie samodzielne, jeśli ma dotyczyć nauki, na niewiele się zda, jeśli nie posiadamy wiedzy. Mogę zagwarantować, że choć myśleć umiem i lubię, moje samodzielne przemyślenia dotyczące któregokolwiek zagadnienia chemicznego mogłyby stanowić realne niebezpieczeństwo, gdyby ktokolwiek był na tyle szalony, żeby potraktować je poważnie. Nie posiadając wiedzy, potrzebujemy sięgnąć do źródeł oraz znaleźć autorytety, którym zaufamy. I tu niestety pojawia się kolejny problem… w pewnym sensie jest to zamknięte koło, bo wiedza również, choćby podstawowa, przydaje się do tego, żeby oddzielić źródła bezwartościowe od źródeł kompetentnych. A tu wracamy z kolei do punktu wyjścia, czyli poziomu edukacji. Sama dostawałam najwyższe oceny na swoim nauczycielskim stażu oraz byłam chwalona najbardziej za to, że uczę dzieci, jak szukać przydatnych informacji językowych w internecie na stronach, co do których rzetelności możemy mieć pewność, co uświadomiło mi, że nie jest to – jak myślałam – normą. Dorosły człowiek, nawet bez matury, powinien wiedzieć, kiedy i z jakich źródeł należy korzystać. Okazuje się niestety, że ciągle, od trzydziestu lat, nie wie.
Skąd w ludziach tak zaskakująca łatwość wierzenia w teorie nie tyle niepoparte nauką, co wręcz przez naukę już dawno temu obalone? Pierwszą oczywistą odpowiedzią wydaje się niski poziom wykształcenia i wiedzy, a co za tym idzie sięganie do nieodpowiednich źródeł. Drugą – gigantyczna, ciągle rosnąca nieufność do obcych. Wpadamy w pułapkę sprawdzania, dociekania samemu, zapominając, że nie we wszystkich dziedzinach mamy do tego kompetencje. To wszystko otoczone jest sosem małej świadomości językowej (a od języka wszystko się tak naprawdę zaczyna) i niemal zerowej znajomości logiki. Rodzą się więc nowe, koślawe redefinicje np. „opinii” czy „wolności”. Zacznijmy się od „opinii”. Często spotykam się z zarzutem, że nie szanuję opinii ludzi, którzy myślą o szczepieniach inaczej niż ja. Co do tego, że nie szanuję – pełna zgoda, ale powtarzania pseudonaukowych wyssanych z palca kocopołów, zwłaszcza kiedy są tak niebezpieczne, bo wywołują w ludziach uzasadniony lęk przed szczepieniami. Ani fakty, ani pseudofakty nie są opinią. Poza tym są przede wszystkim na ogół weryfikowalne. Wyobraźmy sobie, że ktoś nam wyznaje, że „wg jego opinii 2+2=9 i że należy tę jego opinię uszanować”. Co pomyślimy? Najpewniej, że postradał zmysły oraz że trudno oczekiwać od rozsądnego człowieka, żeby szanował nieprawdę.
Co zaś się tyczy redefinicji „wolności”… Wolność dla mnie jest wartością nadrzędną, jednak żyjąc w społeczeństwie, jednostka nigdy nie jest w pełni wolna. Nie może być. Większość z nas (taką przynajmniej, może naiwnie, mam nadzieję) nie ma problemu z tym, że zakłócanie komukolwiek zarówno ciszy nocnej, jak i spokoju w porze dziennej jest niezgodne z prawem. Nie wychodzimy na ulice pikietować w obronie swoich udręczonych sąsiadów, którym ktoś odebrał tę wolność, a raczej się cieszymy, kiedy trafimy na kulturalnych. (To też jeden z dobrych powodów, żeby nie mieszkać w zbyt dużej odległości od ludzi.) Życie pośród innych wymaga od nas zawsze pewnego dostosowania się. To, co dotyczy nas samych jest nasze, dopóki swoimi decyzjami nie zaczniemy stanowić realnego zagrożenia dla drugiego człowieka. Tupanie nóżką, wykrzywianie ust w podkówkę i pokrzykiwanie „a ja się nie zaszczepię!” jest wytłumaczalne do dwunastego, trzynastego roku życia. W dorosłym wieku to już niestety skrajna nieodpowiedzialność, której nie da się usprawiedliwić zrozumiałym strachem. Warto też pamiętać, że szczepienia zapewniają wzrost odporności w całym społeczeństwie, co jest niezwykle ważne, bo są wśród nas też osoby, które ze względów zdrowotnych nie mogą się zaszczepić – szczepiąc siebie, chronimy nie tylko siebie, ale też je.
Ale jeśli już się zaprzemy i odmówimy szczepień – bądźmy uczciwi (przynajmniej wobec samych siebie). Bądźmy też odważni. Ponieśmy wszystkie konsekwencje tej decyzji – zrezygnujmy z godnością z wszelkich przywilejów, jakie zaszczepienie się daje (nie zniżajmy się do buszowania na czarnym rynku w poszukiwaniu lewych zaświadczeń) i w razie zachorowania na Covid-19 – czego nikomu nie życzę – odmówmy leczenia. Wolność warta jest wszak najwyższej ceny, czyż nie?

fot. Marianna Patkowska

Poniżej zamieszczam swój tekst informacyjny dotyczący szczepień w Zakopanem.

💉 Zakopiańskie szczepienia w pigułce

Gdzie, kiedy i jak się szczepić w Zakopanem?

Pod koniec grudnia 2020 roku Powiat Tatrzański rozpoczął przygotowania do szczepień na koronawirusa. Wbrew pierwotnym obawom zainteresowanie szczepieniami w Zakopanem jest bardzo duże i już na początku lutego w samym tylko Zakopiańskim Szpitalu podano ponad tysiąc dawek szczepionki.

Zewsząd docierają do nas różne, często sprzeczne ze sobą informacje. Niektóre, zwłaszcza nieprawdziwe, mogą budzić zrozumiały niepokój. Dr Jerzy Toczek (pediatra, neurolog, lekarz medycyny pracy oraz koordynator ds. szczepień w Szpitalu Powiatowym im. dra Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem) wyjaśnia:

Jako specjaliści, ludzie odpowiedzialni, rozważaliśmy już wszystkie za i przeciw – większość argumentów przemawia na korzyść szczepionek. Powszechnie uważa się, że szczepionka na koronawirusa jest dużo bardziej oczyszczona niż standardowa szczepionka przeciw grypie, co oznacza, że jest o wiele bezpieczniejsza, nie ma w niej stabilizatorów, nie jest hodowana na zarodkach jaja kurzego, w związku z czym nie ma tu przeciwwskazań jeśli chodzi o alergie. Wszyscy chcemy przerwać transmisję wirusa i zakończyć łańcuch epidemiologiczny, każdy z nas chce żyć i tworzyć swój świat na własnych warunkach […], chcemy wrócić do normalności – szczepionka daje nam taką możliwość. […] Z danych czasopiśmiennictwa światowego wiemy, że w kontekście przeciwciał samo przejście koronawirusa jest mniej skuteczne niż zaszczepienie się – mówiąc wprost oznacza to, że jakość przeciwciał ze szczepień jest lepsza, a szybkość ich opadania zdecydowanie wolniejsza.

dr Jerzy Toczek

W Zakopanem zostały uruchomione dwa punkty szczepień: w Szpitalu Powiatowym (ul. Kamieniec 10) oraz Klinice Medycznej Allmedica (ul. Chyców Potok 26). Miejsce szczepienia zależy od dostępności szczepionki. Istnieje co prawda możliwość wyboru konkretnej placówki, może się to jednak wiązać z uzyskaniem odleglejszego terminu. W obu punktach podawane są szczepionki firm Pfizer, Moderna oraz AstraZeneca. Obecnie trwa rejestracja dla osób powyżej 28. roku życia. Warto pamiętać, że choć osoby najstarsze mają pierwszeństwo, mogą się też zapisać w późniejszym terminie (wyznaczonym dla kolejnych roczników).
Jak się zarejestrować? Można to zrobić albo poprzez e-formularz na stronie internetowej, albo bezpłatną całodobową infolinię 989. Nie potrzebujemy skierowania od lekarza pierwszego kontaktu (zostanie ono wygenerowane automatycznie w momencie rejestracji).
Lekarze gorąco apelują do mieszkańców Zakopanego o to, by stawiali się na szczepieniu w wyznaczonym terminie, a w razie niemożliwości przyjścia uprzedzali o swojej nieobecności.

Kiedy zadzwoniłam na infolinię, wyznaczono mi termin w Zakopanem na 19 maja. Okazało się jednak, że jeśli zależy mi na wcześniejszym, mogę się też zaszczepić w Nowym Targu, co właśnie zrobiłam. Warto więc o wszystko zapytać, bo dla jednego priorytetem będzie termin, dla drugiego miejsce szczepienia, a jeszcze trzeciego – rodzaj szczepionki.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę piosenkę, której tytuł wydaje mi się idealnie współgrać z moim dzisiejszym wpisem – pamiętajmy o konsekwencjach swoich wyborów, zwłaszcza, jeśli te konsekwencje dotyczą – jak w przypadku szczepień – nie tylko nas.

fot. Marianna Patkowska

Nazywam się Niebo

fot. Marianna Patkowska

Posłużyłam się tytułem piosenki Natalii Przybysz, bo to właśnie ona jako pierwsza przychodzi mi do głowy, ilekroć poruszam temat miłości własnej oraz zwracania się ku sobie. Niech więc, ze swoim fantastycznym tekstem, stanowi pewne wprowadzenie do dzisiejszego wpisu.

Nie krytykuj masturbacji. To seks z kimś, kogo naprawdę kochasz.

– „Annie Hall”  Woody Allen

Tę piękną kwestię wypowiedział w filmie „Annie Hall” do tytułowej bohaterki Alvy Singer grany przez Woody’ego Allena. Ten tekst śmieszy (tych, których śmieszy) na wielu różnych poziomach, jednak nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, jak jest głęboki i mądry. „Pokochaj siebie” to przecież fraza płaska jak naleśnik. Dodatkowo ostatnio dosyć modna, więc jeśli się ma alergię zarówno na pretensjonalne, jak i modne slogany, to trudno wyobrazić sobie gorszą formułę do brania na warsztat i przyswajania z mozołem jej prawdziwego znaczenia. Cóż, jak śpiewał Zenon Martyniuk, los bywa przekorny.
Przed koniecznością rozpoczęcia wnikliwych studiów nad zjawiskiem miłości własnej stanęłam już kilka lat temu. Byłam nieszczęśliwa i zagubiona; nie pamiętam nawet dokładnie od kiedy. Odpowiedzi na wszystko szukałam zawsze poza sobą. Tak byłam nauczona, z takiej kultury się wywiodłam, nie miałam świadomości, że można inaczej. Szukanie potwierdzenia swojej wartości w opiniach innych ludzi (choćby najbardziej nam życzliwych) sprawia, że zaczynamy dryfować i uzależniać się od tych, których pochwały pomagają nam stworzyć pozytywny obraz samych siebie, a stronić od tych, których krytyka (rzadko kiedy, notabene, konstruktywna) odbiera nam wiarę w siebie. Czasem zresztą uzależniamy się właśnie od tych drugich, jeśli mamy autodestrukcyjne skłonności, co niestety znam z autopsji. Kontakty z bliźnimi przestają być wielką szansą na wzrastanie i rozwój poprzez poznawanie całkiem nieraz odmiennych od naszego światopoglądów. Przestają nią być, dlatego że zamiast poświęcić całą swoją energię i uwagę drugiemu człowiekowi (co jest konieczne, by móc w pełni jego filozofię zarówno przyjąć, jak i odrzucić), skupiamy się w znacznej mierze na sobie, obarczając go naszymi obowiązkami względem siebie, powierzając mu odpowiedzialność za nasze samopoczucie. Uszczęśliwianie siebie jest tylko i wyłącznie naszą rolą, nikt – nawet gdyby chciał – jej za nas nie wypełni, bo nie ma do tego narzędzi. Druga strona medalu jest natomiast taka, że pozwalając komukolwiek wpływać na to, co sami o sobie myślimy, oddajemy mu władzę nas sobą, co jest toksyczne, a może się też okazać niesamowicie niebezpieczne. Dla obu zresztą stron…

Ale siebie bardziej

fot. Marianna Patkowska

Kobieta, którą uważam za swoją mentorkę duchową, czyli wspaniała i niewiarygodnie mądra Iyanla Vanzant często powtarza, że każda nasza relacja z drugim człowiekiem jest odbiciem relacji, jaką mamy sami ze sobą. Jasno stąd wynika, że im lepiej poznamy siebie, im bardziej się ze sobą zintegrujemy, tym lepszą i zdrowszą relację mamy szansę zbudować z właściwą osobą (bo warto pamiętać, że nie musimy jej budować z każdym). Ogromny bunt budzą we mnie bajki dla dzieci zasiewające w małych dziewczynkach pomysł, że jakiś książę na białym koniu przyjedzie i odwali za nie całą robotę – to nie jest prawda. Prawdą jest to, że każdy swojego księcia czy swojej księżniczki powinien szukać w sobie – mamy w środku wszystko, co jest nam potrzebne do bycia szczęśliwym. Brak nam jednak tego, co mogłoby uszczęśliwić kogokolwiek innego. Działa to rzecz jasna w obydwie strony. Wiem, że ta prawda w wielu budzi sprzeciw i niezgodę. Przecież każdy z nas jest w stanie wymienić co najmniej kilka osób, które są dla niego niesłychanie ważne, cenne i na których mu zależy. Oczywiście, ale są one jedynie lustrami dla nas samych.
Kiedy mój partner pół żartem pół serio wyznał, że na pierwszym miejscu stawia siebie, a dopiero na drugim mnie, doświadczyłam dojmującego poczucia ulgi i radości. Dotarło do mnie, że spadł ze mnie (narzucany przez siebie samą) ciężar zadbania o jego szczęście, co z opisanych wyżej powodów jest od początku skazane na niepowodzenie. Odetchnęłam, bo poczułam, że jest w najlepszych z możliwych rękach – swoich własnych. Nie muszę ani rozumieć jego metod radzenia sobie z przeciwnościami, ani też się z nimi zgadzać. Ufam natomiast, że ma większą od mojej wiedzę o sobie, więc wybierze zawsze to, co będzie mu najlepiej służyć. Czyż to nie wspaniałe, że zamiast tracić energię na podejmowanie zakończonych fiaskiem prób uszczęśliwiania ukochanej osoby, mogę spożytkować ją na skazane na sukces uszczęśliwienie siebie samej? Po co obarczać drugą stronę czymś, czemu nie sprosta, przy okazji hodując w sobie gorycz i frustrację? Być może paradoksalnie, ale skupiając swoją uwagę na sobie (a drugą stronę przyjmując taką, jaka jest) możemy być dla siebie nawzajem najlepszymi partnerami. Im mocniej kochamy samych siebie, tym więcej w nas łagodności i akceptacji dla wszelkiej inności, bo tylko naprawdę przyjmując i rozumiejąc siebie, możemy zrozumieć innych.
Oczywiście relacje międzyludzkie mają to do siebie, że nie sposób uniknąć nieporozumień czy konfliktów. Jednak ich rozwiązywanie jest znacznie łatwiejsze, jeśli na samym początku uda się nam ustalić, co jest czyje. W przytłaczającej większości przypadków to, co nas w kimś drażni, to odbicie nas samych: naszych lęków, traum, wszystkiego, czego w sobie nie akceptujemy. Nauczyłam się wdzięczności za wszystko, co wywołuje moje niezadowolenie – rozumiem, że to informacja zwrotna dla mnie, nad czym powinnam w sobie popracować. Dlatego tak ważne jest w rozmowach posługiwanie się komunikatem ja – nie wyrzuty, broń Boże nie zakazy (będące zresztą formą przemocy), nie kontrola cudzych zachowań, z którymi mamy problem, lecz czułe przyjrzenie się sobie i opowiedzenie swojej prawdy: kiedy mówisz to i to (lub w taki i taki sposób), czuję się smutny/przerażony/niepewny/rozdrażniony – postaram się temu uważnie przyjrzeć, jednak póki jestem w procesie, wypracujmy, proszę, inny rodzaj komunikacji. Im większą świadomość siebie ma każdy z partnerów (uważam, że każdy dorosły człowiek powinien przejść przynajmniej jedną terapię w życiu), tym piękniejszą i zdrowszą relację mogą ze sobą nawzajem zbudować. Prawdziwym cudem jest natomiast to, że piękna, zdrowa relacja między ludźmi może też wzmacniać naszą własną relację z sobą samym.

Zaopiekuj się… sobą

fot. Marianna Patkowska

Jakie mamy pierwsze skojarzenie, kiedy usłyszymy frazę „miłość rodzicielska”? Czy wyobrażamy sobie pozwalanie dziecku na jedzenie słodyczy od rana do wieczora i całkowite zniesienie limitów na czas spędzany przed ekranem telewizora/komputera/komórki czy może raczej zadbanie o jego poczucie bezpieczeństwa, zapewnienie mu stabilizacji i bezwarunkowej miłości oraz zaopatrzenie go w narzędzia, które pomogą mu poradzić sobie w każdej sytuacji? Prawdopodobnie przytłaczająca większość wybierze odpowiedź drugą. Dlaczego więc tylu osobom sformułowanie „miłość własna” ciągle przywodzi na myśl folgowanie sobie, skupienie na przyziemnych przyjemnościach, egoizm, hedonizm? To dla mnie jedna z większych zagadek. Mądra miłość zakłada troskę i skupienie się nie tyle na tym, czego w danym momencie chcemy, ale czego faktycznie potrzebujemy, co nas rozwija. Jeśli nie jesteśmy ze sobą zintegrowani, nie mamy do tej podstawowej o sobie wiedzy dostępu.
Wyobraźmy sobie taką abstrakcyjną sytuację, choć wbrew pozorom uważam, że to naprawdę świetny przykład. Dwie kobiety – siostry lub przyjaciółki, w dodatku sąsiadki – łączy niezwykle silna więź. Spędzają ze sobą dużo czasu, a każda z nich ma maleńkie dziecko. Załóżmy na potrzeby przykładu, że są samotnymi matkami. Wspólnie wychodzą na spacery z wózkami, dzielą się doświadczeniami, wspierają w trudnych chwilach. Niekiedy jedna podrzuca swojego maluszka drugiej, by móc przez chwilę odetchnąć. Druga też może zawsze liczyć na rewanż. I teraz pytanie, które zapewne większości wyda się (mam nadzieję) niedorzeczne:

  • Skoro są ze sobą tak blisko, a czasem nawet wymieniają się opieką nad niemowlakami, to właściwie czemu się nie zamienią dziećmi na stałe? W sumie niewiele się zmieni, nadal będą mieć dużo kontaktu z własnym dzieckiem; właściwie wyjdzie prawie na to samo.

Chyba nikomu taki pomysł nie przyszedłby do głowy. Nawet nie będziemy się trudzić, by znaleźć logiczne argumenty przemawiające na jego niekorzyść. Nasze dziecko to tylko i wyłącznie nasza (i jego drugiego rodzica) odpowiedzialność. Czemu więc tak szybko i łatwo oddajemy samych siebie innej osobie w relacjach romantycznych? Osobie, która mimo najszczerszych chęci nie ma ani kompetencji, ani wiedzy, by wykonywać za nas naszą pracę. Czemu też tak ochoczo wchodzimy w role, które nie są nasze? Partnerstwo to nie matkowanie, kontrolowanie i zmienianie drugiej osoby na własną modłę – partnerstwo to zaufanie i dawanie wolności. A – jak powtarzam i będę powtarzać do znudzenia – zdrowy związek to dwie całości.

fot. Marianna Patkowska

Stawanie się lepszym sobą

fot. Marianna Patkowska

Pewnym paradoksem jest to, że na ogół obserwując ludzi, za punkt wyjścia bierzemy to, kim człowiek do tej pory był, a kiedy pod wpływem jego pracy nad sobą dostrzeżemy w nim pozytywne zmiany, na ogół myślimy: „zmienił się na lepsze”. Tymczasem jest na odwrót – im więcej dobra w sobie odkrywamy, tym bardziej się nie tyle zmieniamy, co przybliżamy do najprawdziwszej esencji siebie samych. Esencja każdego z nas jest inna, ale im bardziej ją odkryjemy, tym bardziej będziemy szczęśliwi zarówno my sami, jak i całe nasze otoczenie. Jednak wybór należy tylko i wyłącznie do nas.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser zaserwuję dziś właśnie wcale nie piosenkę tytułową, ale „I Am Light” Indii.Arie. To pozornie bardzo prosty utwór, będący rodzajem modlitwy i afirmacji (poniżej zamieszczam swoje tłumaczenie tekstu).

Jestem światłością
Jestem światłością, jestem światłością [x4]
Nie jestem tym, co zrobiła moja rodzina
Nie jestem głosami w swojej głowie
Nie jestem kawałkami, na które się rozpadam
Jestem światłością
Jestem światłością, jestem światłością [x4]
Nie jestem błędami, które popełniłam,
ani niczym, co sprawiło mi ból
Nie jestem cząstkami snu, który zostawiłam za sobą
Jestem światłością
Jestem światłością, jestem światłością [x4]
Nie jestem kolorem swoich oczu
Nie jestem swoją skórą
Nie jestem swoim wiekiem,
nie jestem swoją rasą
Moja dusza w środku

jest wypełniona światłem
Jestem światłością, jestem światłością [x4]
Jestem zdefiniowanym bóstwem
Jestem mieszkającym we mnie Bogiem
Jestem gwiazdą,
częścią tego wszystkiego
Jestem światłością

fot. Marianna Patkowska

P.S.2 Wszystkich żywo zainteresowanych tym tematem odsyłam do zobaczenia przynajmniej tych trzech filmów:

Work work work

fot. Marianna Patkowska

Mój dzisiejszy wpis początkowo miał nosić tytuł „Rzecz o mych smutnych pracodawcach”, ale obawiałam się, że jedna część czytelników go nie zrozumie, a druga… zrozumie. Zdecydowałam się więc finalnie na nawiązanie do hymnu wszystkich osób pracujących z repertuaru czarnoskórej królowej seksapilu – Rihanny.
Doświadczenie pracownicze mam dość bogate, a ponieważ nie uczę się wystarczająco szybko na błędach i wciąż popełniam zarówno te same, jak i nowe, postanowiłam zebrać tu garść swoich spostrzeżeń, które być może uchronią kogoś przed znalezieniem się w sytuacji niekomfortowej.

📌 Prawo pracy w małym palcu

Jedną ze najważniejszych konstatacji jest dla mnie ta, że decydując się na podpisanie umowy o pracę, warto wcześniej dogłębnie poznać podstawy prawa pracy. Wiedza daje nam zarówno pewność, że w porę wyłapiemy wszelkie nieprawidłowości i nie damy się zmanipulować, jak i jasność, na co, jako pracownicy, nie możemy sobie pozwolić.
Warto też pamiętać, że choć umowa ustna jest w myśl prawa obowiązująca, to jednak w praktyce niezwykle trudno ją obronić (mnie jeden z byłych zwierzchników obiecał przedłużenie umowy przy świadkach, wiedząc, że ma już na moje miejsce innego pracownika). Dlatego dobrze wszelkie istotne sprawy ustalać w formie pisemnej. I znowu jest to korzystne dla obydwu stron. Obie chroni. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że najlepsi pracodawcy, z jakimi miałam kontakt, prosili mnie, bym wszystkie swoje prośby do nich i nasze ustalenia ustne wysyłała im również mailem, by pozostał po nich ślad.
Co jednak, jeśli nie wiemy, czy pracodawca przypadkiem nie łamie naszych praw? Najprostszym i darmowym rozwiązaniem jest skontaktowanie się z Inspekcją Pracy, która udziela telefonicznych porad prawnych. W ten sposób np. dowiedziałam się, że kontaktowanie się z pracownikiem przebywającym na L4 w sprawach służbowych jest niezgodne z prawem, a pracownik nie tyle nie musi, co nie wolno mu w tym czasie podejmować żadnych związanych z pracą czynności. Wiem, że często powoływanie się na prawo wydaje się wielu osobom niezręczne, ale ta niezręczność wynika właśnie na ogół z braku znajomości prawa, które bardzo jasno określa relację pracodawca-pracownik.

📌 Pracodawca nie jest naszym kumplem

Ta teza może wywoływać sprzeciw, bo przecież dobre relacje w pracy przekładają się na ogół na dobrą atmosferę i są ważne, a szefów się czasem po prostu niesamowicie lubi i nie ma w tym nic złego. Jednak jeśli pracodawca akurat prywatnie jest również naszym kumplem (np. znaliśmy się z nim dobrze przed podjęciem pracy), wymaga to od obu stron pamiętania o rolach, jakie narzuca na nas pozostawanie w stosunku pracy. Od kumpla za pomoc nie przyjmiemy pieniędzy – pracodawca za naszą już nie „pomoc”, lecz wykonywaną pracę, zobligowany jest nam zapłacić. Pomieszanie tych porządków może prowadzić do nadużyć. Z dwóch stron zresztą, choć większe pole manewru ma jednak pracodawca. Moją złotą zasadą, o której pisałam już kiedyś, jest blokowanie na Facebooku swoich potencjalnych pracodawców. Nie dlatego, żebym miała coś przed nimi do ukrycia lub bym darzyła ich antypatią. Po prostu na ogół nie mam potrzeby wpuszczania ich w swoją prywatną przestrzeń (nawet tak bardzo kontrolowaną i wcale nie do końca prywatną). Niemal za każdym razem, kiedy złamałam tę zasadę, żałowałam. (Wyjątek jest tylko jeden, ale myślę, że na to złożyło się kilka różnych czynników.)
Sama w długiej historii swoich zatrudnień mogę wyróżnić dwóch pracodawców wyjątkowych. Każdy z nich reprezentuje zupełnie inny styl. Łączy ich ogromna pracowitość, uczciwość, hojność i profesjonalizm. Z jednym się przyjaźnię (co nigdy nie doprowadziło do najmniejszych nawet niezręczności), drugiego nie mogę powiedzieć nawet, że lubię. Na pewno ogromnie szanuję, a gigantyczny dystans, jaki stwarza, zawsze mi odpowiadał. Każdy z nich znakomicie dba o swoich pracowników.

📌 Za pracę się płaci

Ta, wydawałoby się, oczywista zasada jest dla zdumiewająco dużej części pracodawców ciągle dyskusyjna. Wśród perełek, jakie udało mi się od swoich szefów usłyszeć, była m.in. sugestia, żebym większość swojej pracy wykonywała po koleżeńsku (w domyśle – jak się okazało – nieodpłatnie) oraz – hit hitów! – zaskoczenie moją niezgodą na niewypłacenie mi ujętego w podpisanej umowie wynagrodzenia i użycie jako argumentu wykonywania wiele lat wcześniej przez mojego tatę prac społecznych (nota bene miał w tym czasie jeszcze dwie prace etatowe, ale nie ma to oczywiście absolutnie żadnego znaczenia w kontekście moich życiowych wyborów). Warto w tym miejscu zaznaczyć coś, co nie było wtedy dla mnie przejrzyste: absolutnie nikomu nie musimy się tłumaczyć z naszych finansowych potrzeb i poczynań. Pracodawca jest do wypłacania nam wynagrodzenia za pracę (lub gotowość do niej, ale o tym za chwilę) zobowiązany umową. Nasze kredyty, brak kredytów, rodzina na utrzymaniu, brak rodziny na utrzymaniu, drogie lub tanie pasje, rozrzutność czy oszczędność nie podlegają dyskusji z osobą wypłacającą nam pensję. Próba wykorzystywania wiedzy o naszej sytuacji (np. niższe potrzeby finansowe, drugie źródło dochodów itd.), by uchylić się od płacenia za wykonaną przez nas pracę (w tym również nadgodziny), jest perfidną manipulacją, na którą niestety czasami się nabieramy. Ja przynajmniej nabierałam się często, czując się wielokrotnie w obowiązku wytłumaczenia, że te pieniądze potrzebne mi są tylko do przeżycia. Zupełnie, jak by zarobienie większej kwoty, którą można odłożyć (albo wydać na głupoty) miało mi ujmować, jak by świadczyło o mnie źle. Absurd, prawda? Mówiąc najkrócej, nasze finansowe potrzeby nie są sprawą pracodawcy. I to również działa w dwie strony. Nie możemy więc faktu, że np. wysokość naszej pensji (na którą się, podpisując umowę, zgodziliśmy) nie wystarcza nam na utrzymanie, wykorzystywać przeciw pracodawcy. To nie jego problem.
Choć długi czas żyłam mitem, że można posiadać znakomitą, być może średnio płatną, ale zwyczajnie fajną pracę, z której nie chce się odejść, udało mi się przez lata poczynić dość ciekawą obserwację. Mianowicie najlepsza atmosfera pracy panowała zawsze w tych miejscach, w których zarabiałam najwięcej (albo, inaczej mówiąc, po prostu godnie). Kiedy prześledzę w pamięci doświadczenia związane z miejscami pracy proponującymi wynagrodzenia żenujące, to właściwie schemat zawsze wyglądał tak samo: za każdym razem byłam przekonywana, że pensja jest aż tak niska „na początek”. Zależało mi na zdobyciu doświadczenia, na jakimkolwiek zarobku, zahaczeniu się w branży, więc chętnie wierzyłam w obietnice, które oczywiście nie miały żadnego pokrycia w rzeczywistości. Jaki widzę związek między marną płacą a atmosferą pracy? Otóż taki, że od początku panuje pewnego rodzaju nierówność. Pracodawca oferuje gorsze warunki „na początek” (czasem trwający nawet dwa lata), bo jesteśmy nowi, jednak my nie mamy możliwości zaoferowania mu pracy na pół gwizdka, dlatego że nie mamy pewności, czy się sprawdzi jako szef. I oczywiście nie mam tu na myśli klasycznej ścieżki kariery i możliwości awansu dopiero po jakimś czasie pracy, lecz udawanie przed potencjalnym pracownikiem, że już za chwilę będzie się interesującym finansowo miejscem pracy, podczas kiedy w rzeczywistości nie będzie się nim nigdy. To marnotrawienie czasu kogoś, kto mógłby w jego trakcie znaleźć znacznie ciekawszą ofertę. Ze wspomnianej nierówności rodzi się frustracja, co przekłada się na brak motywacji do pracy, ale też spełnienia.
Tam, gdzie zarobek budził moje zadowolenie, czułam się doceniania za swoje działania, co mobilizowało mnie do nieustannego udoskonalania swoich umiejętności. Bo – jak bardzo byśmy się z nim nie kolegowali – pracodawca okazuje podwładnym szacunek przede wszystkim adekwatnością zarobków do wykonywanej przez nich pracy.

Oczywiście, jest pandemia, rynek pracy stał się trudny, a firmy, które jeszcze do niedawna proponowały przyzwoite wynagrodzenia, dziś nie mogą sobie na ich wypłacanie pozwolić. Często stajemy przed wyborem podjęcia czegokolwiek za jakiekolwiek pieniądze. Postarajmy się w tym wszystkim jednak – przy wyrozumiałości dla trudnej pozycji pracodawców – ponosić pełną odpowiedzialność za nasze decyzje i ustalać wszystko w formie pisemnej.

📌 Elastyczność i dysponowanie czasem
pracownika

Elastyczność jest cechą bardzo pożądaną zarówno u pracownika, jak i pracodawcy, pod warunkiem że mieści się w ramach podpisanej przez obie strony umowy. Dla przykładu, jeśli umawiamy się z na jakąś liczbę godzin pracy w miesiącu za konkretną kwotę, wymaganie od pracownika, żeby przepracował dużo więcej w ramach tego samego wynagrodzenia nie jest oczekiwaniem elastyczności, lecz próbą wyzysku.
Jeśli możemy, warto czasem się nagiąć – np. posiedzieć w pracy dłużej lub wziąć za kogoś zastępstwo, ale dobrze wiedzieć od razu, co dostaniemy w zamian. Przy stawkach godzinowych sprawa jest przejrzysta – pracując więcej, zarabiamy więcej, ale przy innym systemie płatności czasem jedyne, na co możemy liczyć, to odjęcie nadprogramowych godzin pracy z pierwotnego grafiku.  Niejednokrotnie spotykałam się z przekonaniem, że pracownik zawsze ma ochotę wyjść z pracy wcześniej, więc danie mu tej możliwości powinno go ucieszyć. Jednak wypuszczenie pracownika do domu wcześniej (np. dlatego, że „się nic nie dzieje”) i niezapłacenie mu za czas, który już sobie na tę pracę zarezerwował, nie jest zgodne z prawem (mówię tu o umowach o pracę). To, czy w danym miejscu pracy są klienci czy nie, nie jest zmartwieniem pracownika, a pracodawcy, który płaci swoim podwładnym nie tylko za intensywną pracę (w przypadku dużej liczby klientów w ciągu dnia), ale też za tzw. gotowość do pracy oraz jego czas (w którym mógłby hipotetycznie zarobić gdzie indziej).

📌 Pracodawca psycholog

Jeśli na rozmowie kwalifikacyjnej nasz ewentualny przyszły pracodawca wyciągnie szklaną kulę i zacznie z niej wyczytywać nasz psychologiczny portret lub chwalić się swoją nadzwyczajną umiejętnością rozszyfrowywania ludzi poprzedzonego jedynie krótką ich obserwacją, mam jedną radę (z której niestety już kilka razy udało mi się nie skorzystać) – UCIEKAĆ JAK NAJDALEJ! Jako absolwentka Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, studiująca na tej uczelni mimowolnie – oprócz filologii polskiej i kulturoznawstwa – również psychologię, mogę napisać jedynie, że im się głębiej psychologię poznaje, tym bardziej się jest sceptycznym wobec wszelkich teorii prosto (żeby nie powiedzieć prostacko) kategoryzujących i diagnozujących ludzi. Czy nie wierzę w to, że niektórzy mają dar wyczuwania innych? Wierzę, ale wiem też, że nie mają potrzeby, by ogłaszać to światu. A poza wszystkim, dobry pracodawca ma tak dużo na głowie, że nie powinien już znaleźć czasu na odciążanie naszego psychoterapeuty.

P.S. Na deser mogę podać tylko jeden utwór.

His name is Szmit. Bartek Szmit.

fot. Bartosz Wołk-Karaczewski

Z okazji dzisiejszego Dnia Mężczyzn, analogicznie do wpisu sprzed dwóch dni,  zdecydowałam się również nie wyłaniać swojej subiektywnej dziesiątki mężczyzn roku – jak robiłam to do tej pory, – lecz napisać o jednym. Wybór, tak jak w przypadku Marty, był dla mnie oczywisty.

***

Z Tymonem Tymańskim oprócz bijatyk połączyła go muzyka. W ostatniej klasie podstawówki dołączył do zespołu The Howling Dogs, który w drodze ewolucji przekształcił się w Sni Sredstvom Za Uklanianie. Wersja Bartka jest taka, że jako instrument docelowy wybrał gitarę, żeby wyrywać laski, ale kiedy Tymon wysłuchał jego gry, dobrodusznie doradził mu jednak perkusję. Świat zawdzięcza więc Tymonowi po pierwsze naprawdę znakomitego perkusistę, a po drugie odrobinę lepsze jakościowo podrywy w wykonaniu tegoż (choć kronikarski obowiązek nakazuje mi wyjaśnić, że to akurat świat zawdzięcza Tymonowi jedynie w stopniu umiarkowanym). Sni Sredstvom Za Uklanianie było czymś niesamowicie świeżym wtedy, ale nawet dziś, po latach, wczesne teksty Tymańskiego (wtedy przecież jeszcze chłopca) wzruszają, niebanalne harmonie intrygują, a werwa i poziom wykonawczy budzą uznanie. Sni Sredstvom Za Uklanianie po jakimś czasie przerodziło się w słynną Miłość, w której grali m.in. Mikołaj Trzaska, Mazzol czy – po odejściu Mazzola – Leszek Możdżer.
Bartek, w którym drzemie również literacki talent (którego czuję się głównym odkrywcą), opisał mi początki Miłości w następujący sposób:

Dawno, dawno temu, jak byłem młodym muzykiem, jednemu z kolegów wpadło do głowy, żeby zmienić nazwę zespołu na „Miłość”. Bardzo się z tym czułem niekomfortowo. „Miłość” to słowo grubego kalibru. Dla mnie ma w sobie tak potężny ładunek, że nie występowało w moim użyciu. Jak czterech dwudziestolatków może mieć prawo do używania słów takiego formatu? Co oni mogą na ten temat wiedzieć? Zrozumiałbym, gdyby nazwa stawała się prowadzącą nas ideą, a nie jedynie reklamowym szyldem.
Udało się nam zorganizować imponujący koncert w wielkiej sali w starym Żaku. Był koniec lat osiemdziesiątych. Lejtmotywem tamtych czasów była zagłada nuklearna. Mówiło się o tym tak, jak dziś o ociepleniu klimatu. Koncert nosił tytuł „Modlitwa o pokój”. Dzieło konceptualne. Partytura czasowa. Skład poszerzony o przynajmniej dwudziestu innych (dość przypadkowych) muzyków. Jedna próba. Katastrofa. Porażka. Wstyd. Kilkaset osób skanduje. Owulacje na stojąco. Ludożerka nic nie czai. Jak przed koncertem ludziom powiesz, że będzie super, to ci uwierzą. Jedynie Maciek Sikała, późniejszy saksofonista Miłości, wychodząc rzucił: „To żadna Miłość, to zwykłe pierdolenie”. Puchar zdobywców pucharów za najinteligentniejszą recenzję jaką słyszałem. Jej krótka forma tylko podkreśliła wartość recenzowanego zjawiska.

– Bartek Szmit, fragment listu do mnie

Cała ta niezwykła muzyczna podróż miała w tle kultowy TOTART, który zrzeszał wiele artystycznych przedsięwzięć, odciskając na nich swoje piętno. Sni Sredstvom Za Uklanianie od początku istnienia TOTARTU stanowił jeden ze stałych elementów totartowych występów.
Bartek był perkusistą Miłości do ’89 roku. W tym trudnym dla kraju czasie zaangażował się też politycznie, biorąc udział w organizacji strajków na Politechnice Gdańskiej oraz reaktywując NZS, czego skutkiem było skreślenie go z listy studentów architektury, a także  uhonorowanie (prawdopodobnie w 2009 roku) medalem Solidarności. Stosunek Bartka do tego odznaczenia jest na tyle ambiwalentny, że pytany o jego nazwę, odpowiada: „nie wiem, coś tam z niepokornym chyba”.
To, co budzi mój ogromny szacunek do tego człowieka, to jego odwaga, siła i determinacja. On zawsze walczy niestrudzenie do końca, nie uznając poddawania się. (Jednym z przykładów wyznaczania sobie ścieżek krętych, jest to, że przed dwudziestym rokiem życia zupełnie zrezygnował z jedzenia mięsa, co na tamte czasy nie było ani wyborem łatwym, ani przede wszystkim popularnym.) Dostanie się na architekturę bez wcześniejszej nauki rysunku graniczyło z cudem. Udało mu się jednak w niespełna dwa tygodnie (między maturą a egzaminem wstępnym) nadrobić wszystkie zaległości i nie tylko zdać na studia, ale też się na nich utrzymać (do wzmiankowanego narażenia się władzy).
W pierwszej połowie lat 90. założył z kolegami agencję reklamową BTL, co postawiło przed nim kolejne wyzwanie: zgłębienie tajników obcej sobie do tej pory poligrafii. Dzięki pracowitości i wytrwałości stał się ekspertem w dziedzinie opakowań, łącząc (co jest rzadkością na skalę kraju) zarówno umiejętność wykonania projektu, jak i nadzoru technologicznego nad produkcją. Firma w krótkim czasie stała się drugą co do wielkości agencją BTL w Polsce, zdobywając wiele nagród.
Siłą rzeczy muzyka zeszła na dalszy plan, jednak w 1995 roku Tymański zaprosił Szmita do powtórnego nagrania płyty „1983-1986” (dekadę od jej pierwotnego powstania) Sni Sredstvom Za Uklanianie. Dwa lata później Bartek zaprojektował też okładkę albumu ze ścieżką dźwiękową Miłości do filmu „Sztos”. Na fali nieporozumień z wytwórnią zrodził się pomysł założenia własnej. W ten sposób powstało Biodro Records. Podczas pierwszego roku, w którym Bartek zaangażował się w jego działalność, wydało cztery doskonałe płyty, z czego dwie („P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur i debiut Ścianki „Statek kosmiczny Ścianka”) dostały Fryderyka.
Oprócz muzyki, wielką pasją Bartka były rajdy samochodowe (warto w tym miejscu zaznaczyć różnicę między rajdem a wyścigiem). Z różnych względów zarzucił amatorskie uprawianie tego sportu, jednak nadal chętnie jeździł kibicować na rajdy i wyścigi. Przełomowym wydarzeniem w jego życiu były wyścigi górskie w Sopocie w 2006 roku, podczas których doszło do wypadku. Samochód wypadł z trasy i z prędkością 130 km/h… wjechał prosto w niego. Kierowca nie przeżył. Bartek w wyniku wypadku niemal stracił lewą rękę (którą udało mu się lekarzom… przyszyć, w co dziś, patrząc na nią, nie sposób uwierzyć) i śledzionę (tę niestety już bezpowrotnie), a jedynymi częściami ciała, które zostały nienaruszone, była lewa noga i miednica. Największym dramatem był dla niego jednak bardzo poważny uraz mózgu. Wszystko to, co opowiadał mi o tamtym czasie, przywodzi mi na myśl frustrację mojego dziadka, który po wylewie był w stanie pokazać w słowniku niemieckim, angielskim czy rosyjskim słowo, o które mu chodzi, ale nie umiał go wypowiedzieć w języku ojczystym. Myślę, że mężczyzna, który jest u szczytu kariery, ma poukładane życie zarówno zawodowe, jak i prywatne, kiedy dostaje tak ciężkim obuchem w głowę, ma prawo się kompletnie załamać i nigdy już z tego nie podnieść. Jednak nie Bartek. On ma duszę wojownika, więc nawet z tego dramatu udało mu się powstać. Zaczął niemal wyłącznie jeździć rowerem, wrócił do grania na perkusji (znakomite ćwiczenie dla mózgu i ręki). Gdyby mieszkał w Stanach (miejscu, w którym bohaterów się lubi), myślę, że z powodzeniem mógłby jeździć po kraju z mowami motywacyjnymi. Bo… nie wiem, czy o tym wspominałam, ale oprócz talentu literackiego ma też dar posługiwania się słowem jak szpadą.

P.S. Na deser łączę swój nagrany rok temu cover piosenki „Thank you” Alanis Morissette, którą zadedykowałam kiedyś Drapieżnikowi, myśląc, że to już koniec naszej przygody. Dziś chciałabym mu podziękować za to, że… nie jest wcale żadnym drapieżnikiem (jak myślałam) i że zagościł w moim życiu na dobre, codzienNie mnie inspirując do stawania się lepszą wersją siebie.
Bartku, dziękuję!

Dzień Kobiet oczami Mary Kay

fot. Marianna Patkowska

Z okazji Dnia Kobiet wygłosiłam orędzie i postanowiłam zamieścić je na fanpage’u oczami Mary Kay. Niestety pokonały mnie nawarstwiające się problemy techniczne. Pożar już jednak ugaszony, więc mogę w końcu serdecznie zaprosić do wysłuchania.

Powrót z planety Dyskomfort

fot. Bożena Szuj

Ponad rok temu napisałam „Wycieczkę na planetę Dyskomfort” – tekst o przełomowym wydarzeniu w moim życiu, jakim było poznanie Drapieżnika (jak go w celu utrudnienia identyfikacji nazwałam).

Jeśli ktoś tego wpisu jeszcze nie czytał (lub czytał, ale go nie pamięta), zachęcam do lektury, bez której „Powrót z planety Dyskomfort” może się wydać niekompletny.

Na mojej drodze pojawiła się osoba, która przez cały pakiet czynników zewnętrznych była mi z początku na tyle obca i w jakimś sensie nawet obojętna, że postanowiłam przy jej pomocy wejść w silną stabilną relację… ze sobą samą. Było to możliwe jedynie przy założeniu, że każde z nas pochodzi z innego świata, uznaje inne wartości, a polubienie się nie jest głównym celem tej znajomości, choć nie zaskoczyło mnie, że z biegiem czasu nawiązała się nawet pewna nić sympatii między nami. Siłą tego kontaktu była zmiana wektorów w mojej głowie i przyjęcie, że na żadnym napotkanym człowieku nie mogę się – jak dotychczas – uwiesić, oczekując, że się mną zaopiekuje. Każdy ma prawo świadomie lub nieświadomie nas skrzywdzić, a przeciwdziałania temu i opieki możemy oczekiwać wyłącznie od siebie samych. Wchodziłam więc w dyskusje na terenach dla siebie niekomfortowych, sprawdzając, czy uda mi się zidentyfikować i jasno wyartykułować swoje granice (zarówno dotyczące tematów, jak i – co chyba ważniejsze – sposobów mówienia o niektórych sprawach). Na ogół mi się udawało. Powoli zaczęliśmy się uczyć swojej odmienności, a nawet dochodzić do wniosku, że nie zawsze to, co za nią braliśmy, faktycznie nią jest.
Na początku naszej znajomości zastanawiałam się, jak to możliwe, by w jednym człowieku było tyle szumu i bałaganu. Jednak kiedy pospadały resztki maski, którą z niezrozumiałych dla mnie powodów przywdział, zobaczyłam pogubionego, nieszczęśliwego chłopaka z historią tak boleśnie przeczołganego przez życie i niewierzącego w swoje prawdziwe wewnętrzne piękno, że chwytającego się – być może w celu zaimponowania mi (choć niezbyt fortunnego) – rzeczywiście brzytwy. Na szczęście udało mi się ją w porę chwycić i odłożyć, zanim się nią pokaleczył.
Traktowałam całe to doświadczenie, jak rodzaj eksperymentu. Poczułam się po nim silna, bo miałam wrażenie, że się ochroniłam. I że jestem już w zetknięciu z drugą osobą zupełnie inna niż wcześniej. Bliższa prawdziwej sobie. Asertywna, otwarta, odrębna. To mnie zaskoczyło. Nie znałam siebie takiej.
Przyszła pora na zakończenie tej wyjątkowej relacji, bo wiedząc, jak bardzo absorbującą kobietą jestem, rozumiałam, że potrzebuję albo stuprocentowej atencji (a dostanie jej nie było w tamtym momencie możliwe), albo żadnej. Próby wycofania się spełzły jednak na niczym. Czułam się przytrzymywana za rękę i kuszona wizją posiadania brata i przyjaciela, jakiego nigdy dotąd nie miałam. Wiedziałam na pewno jedno: ten człowiek wyciągnął mnie daleko poza strefę mojego komfortu i nieustannie inspirował do ciągłego rozwoju. To mnie fascynowało, było intelektualnym i emocjonalnym wyzwaniem. Podobno byłam bezlitosna, „waląc w niego jak w bęben”. Wydawało mi się wtedy, że to lubił. (Po czasie okazało się, że jednak tego nie lubił.) Może faktycznie zbyt mocno okopałam się na swoich pozycjach, ale nasze kompletnie różne – jak wtedy myślałam – moralne postawy sprawiały, że czułam potrzebę bycia bardzo radykalną. Uważałam, że nie czas na rozważania o odcieniach szarości (które przecież doskonale widzę), kiedy ktoś najwyraźniej nie odróżnia czarnego od białego. Źle go oceniłam. Odróżniał czarne od białego dużo głębiej niż większość ludzi, których znam. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że dziś już rozumiem, że rozmowa z osobą o mocno zaniżonym poczuciu własnej wartości wymaga świadomości, że będzie ona przedstawiać fakty na swoją niekorzyść, że postawi się zawsze w gorszym świetle niż by mogła; że będzie najsurowszym sędzią dla samego siebie. Wtedy tego nie wiedziałam. To było zresztą źródłem wielu nieporozumień, bo jeśli coś nie składa mi się w spójną całość, na ogół mocno mnie uwiera i sprawia, że zaczynam szukać sensu na własną rękę, co najczęściej nie kończy się fortunnie (zrozumie to każdy, kto doświadczył kontaktu z jakimkolwiek prawopółkulowcem).

Koniec i początek

Cała opisana w „Wycieczce na planetę Dyskomfort” sytuacja rozgrywała się – choć mnie samej trudno w to uwierzyć – w ciągu zaledwie dwóch tygodni i kilku dni. Jej koniec był zasmucająco banalny – Drapieżnik przekroczył granicę ustaloną jako nieprzekraczalną, więc było dla mnie jasne (choć przykre), że to ostatnia próba dla mnie, czy z desperacji wybiorę nielojalność wobec siebie samej i będę rozdawać kolejne szanse, czy chirurgicznym cięciem skończę znajomość. Wyszłam z niej pomyślnie. Nie wiem nawet, czy było mi ciężko. Było mi dziwnie, ale ten niesamowity czas pomógł mi się zwrócić ku sobie, zrozumieć, że nie opuszczę się aż do śmierci. Być może przerabiałam traumę z wczesnej młodości, kiedy zawiodłam sama siebie w najtragiczniejszy z możliwych sposobów, nie umiejąc sobie poradzić z ogromem czyjejś podłości. Nie wiedziałam wtedy, że ta podłość nie mówi niczego o mnie. Dziś, mądrzejsza o tamte doświadczenia, zrozumiałam, że jeśli mam wybierać między sobą a kimkolwiek, wybór siebie musi być oczywisty. O dziwo tym razem był. Czułam wdzięczność do Drapieżnika za te wszystkie ważne lekcje, za odkrycie, że wreszcie mam kogoś, na kogo zawsze mogę liczyć, kto wyciągnie mnie z najgorszych tarapatów i zawsze obroni – siebie! Odzyskałam integralność ze sobą. Doceniłam swój wreszcie współpracujący z emocjami umysł. Wszystko zaczęło się układać. Oprócz jednego elementu. Pod każdym względem było tak dobrze, że nie chciałam tego zbyt mocno rozgrzebywać, ale zaczęłam mieć wrażenie, że weszłam na tak wysoki poziom samoświadomości, że… utraciłam bezpowrotnie łączność ze swoimi uczuciami. Że za bardzo wszystko rozumiem, by móc jeszcze cokolwiek poczuć. Myślałam, że to cena, którą muszę zapłacić.
Po trzech tygodniach Drapieżnik znalazł sposób, by do mnie dotrzeć ze swoim pożegnalnym listem, którego lektura (a liczył aż jedenaście stron!) była dla mnie przełomowa. Przede wszystkim zrozumiałam, że tamto przekroczenie moich granic wynikało wyłącznie z bezmyślności. Dziś myślę też, że było zachowaniem autodestrukcyjnym – motywowanym podświadomą chęcią zniszczenia czegoś, co było piękne i wartościowe. Kilka dni czytałam ten list bez przerwy. Nauczyłam się go w końcu na pamięć. I… odnalazłam w sobie brakujący element. Wreszcie zauważyłam wypełniające mnie po brzegi uczucie. Bez wstydu, bez cienia wątpliwości, bez kreowania jakichkolwiek scenariuszy, bez chęci posiadania. Czyste, żywe uczucie nieszukające ani poklasku, ani spełnienia, a przede wszystkim nieodbierające mi mnie. Wszystko dopiero wtedy znalazło swoje właściwe miejsce. (Dopiero wtedy zrozumiałam też w pełni magiczną piosenkę Ramony Ray „Wiem i mam”.) Dawno nie uroniłam tylu (niewiarygodnie oczyszczających) łez! Odkryłam też literacki talent Drapieżnika (nie pamiętam, kiedy czytałam coś równie znakomicie napisanego).
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę efektywność, był to chyba najgorszy list pożegnalny na świecie, bo nie dość, że niczego nie zakończył, to jeszcze tak naprawdę wszystko dopiero zaczął. Reszta potoczyła się niesamowicie szybko. Po trzech miesiącach, podczas których całkowicie przemeblował swoje życie, przyjechał do mnie jako wolny i gotowy na związek ze mną mężczyzna. Od tego momentu staliśmy się, z niewielkimi przerwami, właściwie nierozłączni.

I żyli długo i szczęśliwie

Czy to takie proste, że ludzie trafiają na siebie, zaczynają mieć przeświadczenie, że są dla siebie stworzeni i już wszystko układa się jak w bajce? Oczywiście, że nie! Potem okazuje się, że ona lubi zostawiać na stołach kubki z niedopitymi napojami, a on… właściwie nie ma wad, co niemiłosiernie ją drażni, bo początek znajomości wcale nie wskazywał na to, że w wyścigach o tytuł łatwiejszego partnera może w ogóle mieć jakąś konkurencję.
W zdrowym związku nie chodzi zresztą o to, żeby na siłę spełniać czyjekolwiek wyobrażenia idealnego życia we dwoje – to prosta droga do przyznania sobie prawa do przejęcia (niedopuszczalnej w partnerstwie) kontroli nad drugim człowiekiem. Myślę, że chodzi o umiejętność rozmowy i bezgraniczną szczerość, bez której nie da się zbudować nic wartościowego. Wiem, że nie byłabym dziś szczęśliwa, gdybym nie zrozumiała, że człowiekiem swojego życia jestem tylko i wyłącznie ja sama. Ukochany jest moim towarzyszem, przyjacielem i wsparciem. Pięknym wewnętrznie i zewnętrznie mężczyzną, którego szanuję, podziwiam i uwielbiam; właścicielem najdłuższych i najpiękniejszych męskich rzęs, jakie kiedykolwiek widziałam i najcudowniejszej barwy głosu, jaką kiedykolwiek słyszałam. Jest silnym, niezależnym, wolnym istnieniem. Piekielnie inteligentnym, niebywale mądrym, odważnym, prawym i dobrym człowiekiem z niepowtarzalnym poczuciem humoru. Mogę go słuchać godzinami (od kiedy nie mówi już tego, co wydaje mu się, że chcę usłyszeć), robiąc w głowie rozbiory logiczno-gramatyczne jego doskonale zbudowanych zdań i podziwiając jego ogromny zasób słów. Łączą nas wspólne pasje: jest znakomitym muzykiem (śpiewanie z nim to dla mnie mistyczne przeżycie), doskonale pisze, fantastycznie czuje muzykę współczesną, której często wspólnie słuchamy, czego nie muszę poprzedzać swoimi prelekcjami. Z drugiej strony urzeka mnie też obserwowanie go przy czynnościach, z których sama niewiele rozumiem. Kiedy coś w skupieniu rozkręca, albo skręca, otoczony całymi zastępami maleńkich obcych mi elementów, rozczula mnie, bo wiem, że patrząc na niego, widzę dokładnie to samo, co on, patrząc na mnie wśród moich kosmetyków. (No i ma też dla mnie dosyć symboliczne znaczenie, że Gabriel García Márquez w roku jego urodzenia wydał „Sto lat samotności”, a w roku mojego urodzenia – „Miłość w czasach zarazy”.)

Przeciwieństwa się nie przyciągają

Myślę, że wiele osób pada ofiarą funkcjonujących w powszechnej świadomości mitów na temat związków i to może zaważyć na podejmowaniu złych, a czasem nawet tragicznych w skutkach decyzji. Od dziecka słyszymy, że przeciwieństwa się przyciągają. To nieprawda. Owszem, inność może nas urzekać i ciekawić, ale prześledźmy, co się dzieje w literaturze i filmie, kiedy ułożona panienka wejdzie w relację z intrygującym bad boyem. Zmienia go! W swoim pojęciu oczywiście go ratuje i ocala, ale nazwijmy rzeczy po imieniu: mężczyzna będący kobieciarzem/nałogowcem/narwańcem/imprezowiczem, który trafia na „porządną” kobietę usiłującą zrobić z niego króla monogamii/abstynenta/oazę spokoju/domatora nie jest wcale przez nią ratowany, tylko nieakceptowany takim, jakim jest. Reasumując, to nie inność takiego mężczyzny nakręca decydującą się na związek z nim kobietę, lecz perspektywa ukształtowania go na własną modłę, perspektywa kontroli, a więc również perspektywa przemocy wykluczającej partnerstwo. Trudno też się dziwić, że osoba (nie zawsze jest to zresztą mężczyzna) pozwalająca się tak tresować szybko traci szacunek zarówno tresującego, jak i – co jeszcze bardziej tragiczne – swój własny.
Oczywiście zdarzają się sytuacje, w których ktoś zmienia swój dotychczasowy sposób postępowania pod wpływem fascynacji drugą osobą, ale po pierwsze musi to być wyłącznie jego własna decyzja, a nie efekt nacisków, a po drugie takie zmiany są możliwe, kiedy wcześniejszy styl życia nie wynikał z jego prawdziwej natury, lecz był wynikiem pogubienia i gdzieś w środku go uwierał.
Zakochujemy się nie w ludziach, którzy są naszymi przeciwieństwami, lecz w tych, w których umiemy odnaleźć siebie samych.  Ale dlaczego w ogóle o tym piszę? Ku przestrodze! W pewnym momencie z przerażeniem zdałam sobie sprawę z tego, że gdybym nie uświadomiła sobie tego wszystkiego w porę, być może, kierując się kłamliwą, serwowaną nam zewsząd wizją miłości, przeoczyłabym jeden z najcenNiejszych darów od losu.
Ponieważ od początku było dla mnie oczywiste, że moja znajomość z Drapieżnikiem opiera się na przyjęciu go takim, jaki jest, moje uczucia stały się dla mnie klarowne dopiero, kiedy zrozumiałam, jak wiele mnie z nim łączy, a nie dzieli. Wtedy poczułam się bezpiecznie (co automatycznie sprawiło, że opuściłam planetę Dyskomfort), umiejąc przyjąć bez świadomości jakiegokolwiek  zagrożenia występujące między nami różnice. Wiedziałam już, że zgadzamy się w tym, co dla mnie najistotniejsze, więc rozbieżności w naszym myśleniu przestały mnie niepokoić, a zaczęły fascynować.

Praca u podstaw

Choć każde z nas charakteryzuje się romantyzmem umiarkowanym (że tak to eufemistycznie ujmę), ludzie znający nas dobrze widzą światło, jakim wypełnia nas ta relacja. Czy mam poczucie, że TO TEN? Mam. Czy mam nadzieję, że nic nigdy się nie zmieni? Nie mam. Wiem, że nie od nas zależą ani kryzysy, ani chwilowe odpływy i przypływy uczuć. Od nas zależy, jak bardzo będziemy na siebie uważni (zarówno siebie nawzajem, jak i siebie samych) i nie w bliżej nieokreślonym kiedyś tam, tylko każdego dnia.  Zmiany są wpisane w rozwój. W związku trudniej to zaakceptować, bo tam zmieniamy się nie tylko my sami, ale też partner oraz trzeci byt, jakim jest relacja.
Jak praktykować uważność na siebie? Bardzo prosto – dużo szczerze i otwarcie rozmawiając. Ludzie często wstydzą się mówić najbliższym, że nie są szczęśliwi; nie chcą nikogo urazić, nie chcą być niegrzeczni. Zupełnie, jakby nie zdawali sobie sprawy, że rzeczy zamiecione pod dywan nie tylko nie znikają, ale stają się większe. W efekcie narastającej w nas frustracji albo staniemy się agresywni w stosunku do partnera, albo zaczniemy się stopniowo od niego oddalać. Więc czyż nie lepiej jednak czasem urazić? Zwłaszcza, że zdrowa komunikacja rzadko kiedy niesie ze sobą realne ryzyko zrobienia komuś przykrości.
Przez cały ten niesamowity czas zarówno wyjazdu na planetę Dyskomfort, jak i powrotu z niej, a potem rozpoczęcia związku, nauczyłam się rozmawiać na chyba wszystkie możliwe tematy – od najbardziej błahych, po te krępujące, łącznie z ustalaniem, na które rozmawiać nie będziemy. Okazało się, że życie w relacji może być proste pod warunkiem, że cały czas pamiętamy, gdzie się kończy moje ja i zaczyna ja drugiej strony, ale także gdzie się dokładnie znajduje przestrzeń my. No, może jeszcze też pod drugim – kiedy się swojego partnera zwyczajnie lubi!

❤️ Z okazji dzisiejszych Walentynek składam Wszystkim swoim Czytelnikom nNajserdeczniejsze życzenia! ❤️

P.S. Na deser łączę piosenkę, którą nagrałam naprędce na samym początku znajomości z Drapieżnikiem. Uśmiechem próbowałam zatuszować wyczerpanie emocjonalne, poczucie chwilowej, lecz dojmującej pustki i przerażenie siłą, jaką w sobie przez przypadek odkryłam. Byłam wtedy przekonana, że śpiewam do niego. Dziś rozumiem, że adresatką tego nagrania byłam również ja sama.

Porozumienie z granicami

fot. Marianna Patkowska

Pisząc, jakiś czas temu, swój „List do Artystów – sympatyków partii obecnie rządzącej”, oberwałam – co było do przewidzenia – od obydwu stron. „Lewa” (czyli ponoć moja) zarzuciła mi, że „w ogóle gadam z tymi ciemnymi fanatycznymi homofobami pełnymi nienawiści i pogardy do ludzi” i że moje pisanie do nich to „perły przed wieprze”. Zabolało mnie to, bo znając ludzi, do których pisałam, wiedziałam, że musi być gdzieś jakaś neutralna przestrzeń, na której możemy się spotkać i porozmawiać z czułością i życzliwością. Przecież się lubimy. Przecież to istotniejsze niż jakikolwiek populista w źle skrojonym garniturze. Nie ma we mnie zgody na wkładanie wszystkich do jednego wora. Nie uwierzę, że wybitny kompozytor muzyki współczesnej zaciera ręce w zachwycie na wieść, że obecny rząd pokazuje całemu jego środowisku środkowy palec, odbierając mu dotacje, równocześnie przyznając ogromne pieniądze wyrobnikom disco-polo. Nie chciałam też wierzyć, że ktoś, dla kogo LGBTQ to z założenia nie pomiot szatana i przy okazji skrót, którego nie umie rozwinąć, tylko ŻYWI LUDZIE, których spotyka na każdym festiwalu muzycznym i których muzykę ceni, może dać się uwieść złu w czystej postaci, jakim jest homofobia. Pisząc swój list, czułam, że dla wyborców partii obecnie rządzącej musi istnieć w niej jakaś niedostrzegana przeze mnie wartość, dla której są w stanie nieść na swoich barkach poczucie obciachu i oddawać w kolejnych wyborach swoje głosy na takich ludzi.
„Prawa” strona z kolei oskarżyła mnie o „podjęcie nieoryginalnej próby oświecenia upośledzonych intelektualnie wyborców partii obecnie rządzącej, brak wystarczającej wiedzy i zapożyczenie tytułu od Jana Pawła II” (choć kwintesencją nieoryginalności był przecież właśnie tytuł mojego wpisu), obnażając równocześnie ogromną, przygniatającą pogardę i poczucie wyższości wobec wszystkich ludzi myślących odmiennie i wręcz histeryczne obrzydzenie związane ze środowiskiem LGBTQ.
Cóż – okazuje się, że każda ze stron miała jakąś swoją rację. „Lewa” w tym, że homofobia nie musi się brać z niewiedzy, lecz można się nią po prostu w jakimś momencie życia zarazić. „Prawa” natomiast w tym, że – choć nie jest prawdą, że z takim nastawieniem pisałam swój tekst, bo nie przyszło mi to nigdy wcześniej do głowy – popieranie partii obecnie rządzącej jest faktycznie rodzajem upośledzenia, z którym trudno dyskutować merytorycznie.
Czy żałuję, że napisałam swój list? Ani trochę! Nie zdarza mi się żałować swoich tekstów. Ćwiczenie warsztatu, to ćwiczenie warsztatu. Zawsze. A poza wszystkim – jestem zwyczajnie z tego wpisu dumna.

Patrząc w inNą stronę

fot. Marianna Patkowska

Wierząc w potrzebę i siłę dialogu, podciągnęłam nogawki i ugrzęzłam po kostki we wspomnianych pogardliwych homofobicznych fanatycznych wynurzeniach pokrytych warstwą jadu, próbując się doszukać powodu, dla którego wrażliwy człowiek decyduje się przyjąć tak upadlającą i przy okazji niewiarygodnie niebezpieczną filozofię. Chciałam zrozumieć, co jest w jego odczuciu warte płacenia tak wysokiej ceny. Skrawki sensów, jakich się doszukałam, jednoznacznie wskazywały na „obronę wartości cywilizacji łacińskiej”. Biorąc pod uwagę to, że tzw. cywilizacja łacińska wywodzi się również ze starożytnej Grecji, wszyscy mieliśmy ostatnio szansę przekonać się, jak dzielnie węgierski europoseł Jozsef Szajer próbuje ocalić od zapomnienia starożytny grecki zwyczaj uczestnictwa w analnych orgiach.
Uświadomiłam sobie, że problem z porozumieniem tkwi w tym, że by uwierzyć w potrzebę obrony czegokolwiek, najpierw trzeba mieć poczucie zagrożenia tegoż. To zresztą działa w obydwie strony. Ja widzę zagrożoną Konstytucję, demokrację i wolność, ktoś inny widzi zagrożoną cywilizację łacińską. Dla mnie szczytem hipokryzji jest twierdzenie, że ktokolwiek dziś „atakuje” kościół przy całkowitym pominięciu sposobu, w jaki przeprowadzał on onegdaj krucjaty, dla kogoś innego hipokryzją wykazuję się ja, oburzając się na łamanie Konstytucji w naszym kraju, a nie oburzając się tym, że prywatny portal banuje łamiącego jego jasno określone zasady byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Próbując być grzeczna oraz postępować jak trzeba, zastałam się w brudnych i nieciekawych rejonach, próbując dogrzebać się czegoś, co byłabym w stanie zrozumieć, aż zadałam sobie pytanie kluczowe:

Co ja tu w ogóle robię?

– pytanie kluczowe, jakie sobie zadałam

Nie muszę rozumieć. Chciałam, ale nie pisałam się na takie atrakcje. Ostatnim razem dyskryminujący tekst (akurat dla odmiany antysemicki) miałam w rękach na studiach, kiedy musiałam kupić pewien narodowy dziennik na ćwiczenia z profesorem Bralczykiem, na których mieliśmy interpretować najgorsze aktualnie wydawane gazety. Kupowałam tego szmatławca dwie dzielnice od swojej, żeby nikt mnie przypadkiem nie rozpoznał w kiosku. I do dziś pozostaje we mnie niesmak, że coś tak ohydnego przyniosłam do swojego domu. Czy można mnie oskarżyć o pogardę do antysemitów i homofobów? Wszystko można, choć to uproszczenie. Nie gardzę ludźmi – brzydzi mnie natomiast zarówno świadomy wybór dyskryminacji, jak i brak reakcji na nią. Moje drzwi są otwarte dla ludzi – nie wpuszczam za nie jedynie niektórych ideologii. Wiem, że skrajna niechęć do wszelkich mniejszości bierze się z kompleksów, niepewności siebie i bycia nieszczęśliwym. Po ludzku współczuję, nie jest to jednak wystarczający powód, by pozwolić komukolwiek w swoim towarzystwie obrażać jakąkolwiek mniejszość. Każdy proces zdrowienia można rozpocząć dopiero od odstawienia tego, co toksyczne. Zaproponowałam spokojną życzliwą rozmowę, licząc się z tym, że nie każdy może jej chcieć. Jeśli proponujesz komuś walca, a on nie odmawia, ale zaczyna od kroków capoeiry, to najwyraźniej woli tańczyć sam.

Nie mogę w tym miejscu nie przywołać pewnej cudownej anegdoty o moim tacie. W ostatnich latach swojego życia dosyć regularnie odwiedzał lekarzy. Pewnego razu w kolejce zaczepił go jakiś rozmowny pan i oblał od stóp do głów antysemickimi pomyjami. Tata cierpliwie wysłuchał do końca, po czym łagodnie spytał (a warto w tym miejscu zaznaczyć, że miał przeszywająco niebieskie oczy i typowo wręcz aryjskie rysy):
– Ale czemu mi pan to wszystko mówi? Przecież pan widzi, że jestem Żydem!
Dokładnie w tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu i lekarz osobiście wezwał tatę:
– Profesor Patkowski!
Więc, jeśli komukolwiek tak będzie łatwiej, to zanim otworzy usta, mając mi do przekazania jakąkolwiek homofobiczną, antysemicką, rasistowską, seksistowską, szowinistyczną, ksenofobiczną treść, niech sobie po prostu wyobrazi, że jestem tymi wszystkimi znienawidzonymi przez niego grupami społecznymi naraz!

„Nie z każdym”

fot. Marianna Patkowska

Tuż po podjęciu decyzji, by grzecznie, acz stanowczo naszkicować swoje granice przekraczającym je bliźnim i nie katować się dociekaniem tego przekraczania powodów, trafiłam na doskonały tekst „Nie z każdym…” swojego nauczyciela i literackiego mentora – Jerzego Sosnowskiego. Bardzo zależałoby mi na tym, żeby dotarł on do jak najliczniejszej grupy czytelników, nie śmiałabym więc go  streszczać. Zdradzę jedynie, że autor zmierza się z tematem, który od dłuższego czasu mocno we mnie rezonuje – mianowicie gdzie są granice relatywizmu. I czy rzeczywiście wszystko (jak chcę często wierzyć) jest względne?
Osobiście wydaje mi się, że operujemy coraz większymi skrótami, przez co – mocniej chyba niż kiedykolwiek wcześniej – szufladkujemy innych. Ten sam wybór w przypadku każdego człowieka będzie powodowany czymś innym, a my często nie chcemy tego widzieć (pisior zawsze będzie dla nas pisiorem, a lewak lewakiem). Mimo, że zaprosiłam „drugą stronę” na spacer po bezpiecznym, neutralnym gruncie, a ona wolała jednak pozostać w swoich okopach (do czego, nawiasem mówiąc, miała przecież pełne prawo),  nie oznacza że się „wobec kogokolwiek pomyliłam”. Myliłam się wcześniej, wierząc w potrzebę i siłę dialogu. Nie z każdym…

P.S. Na deser nie mogłabym nie zamieścić wyjątkowego Freddiego Mercury’ego i piosenki o pasującym do dzisiejszego wpisu tytule.

fot. Marianna Patkowska

Mary Kay: zimowe nNowości i pielęgnacyjna klasyka

fot. Marianna Patkowska

Ledwo co się zdążyłam nacieszyć cudowną jesienną nowością Mary Kay, czyli serią Naturally (wegański olejek zdecydowanie wygrywa konkurs na mój ulubiony kosmetyk ostatniego czasu), a już wjechały nowości zimowe! I to zarówno takie bardziej dorosłe, do świadomej pielęgnacji skóry, jak Rewitalizujące Serum C+E™ TimeWise®, jak i te, których posiadanie ekscytuje mnie niczym małą dziewczynkę, czyli fantastyczne Nawilżające UltraBłyszczyki Unlimited™ w szerokiej gamie odcieni i rodzajów – dla każdej karnacji, na każdą okazję!
Od pewnego czasu używam też znakomitych Hydrożelowych Ultranawilżających Płatków pod Oczy, które pojawiły się w katalogu Mary Kay rok temu i zagościły w nim na dobre, więc i o nich z przyjemnością napiszę kilka słów.

💋 Pielęgnacyjna klasyka

 👁 Hydrożelowe płatki pod oczy

fot. Marianna Patkowska

Czy wiecie, że skóra wokół oczu jest aż siedem razy cieńsza od tej na pozostałej części twarzy? Przez swoją delikatność bardzo szybko się wysusza i łatwo ją podrażnić. Nie trzeba wiele, aby ją zaniedbać. Jeśli dodatkowo, jak ja, spędzacie sporo czasu przed ekranem komputera czy komórki, prędzej czy później dotkliwie odczujecie zmęczenie oczu i otaczającej je skóry.

📌 Pierwszą podstawową radą jest nieustanne nawadnianie się (choć brzmi to banalnie, sama niedawno doświadczyłam przykrych skutków zapominania o piciu wody – widoczne efekty po wyrobieniu w sobie tego nawyku zdumiały mnie samą!).
📌 Drugą, stosowanie codziennie rano i wieczorem Przeciwzmarszczkowego Kremu pod Oczy Age Minimize 3D™ TimeWise®.
📌 Trzecią – fantastyczne Hydrożelowe Ultranawilżające Płatki pod Oczy Mary Kay! Nawilżają, odświeżają i redukują opuchnięcia. Są bardzo cienkie, a – zwłaszcza, kiedy trzymamy je w lodówce – położone pod oczy przynoszą natychmiastowe ukojenie.

👁 Sposób użycia:

✔️ odkręć wieczko i wyjmij przekładkę oddzielającą płatki
✔️ przy pomocy przeźroczystej szpatułki wyjmij płatek hydrożelowy
✔️ umieść go na oczyszczonej skórze pod jednym i drugim okiem
✔️ pozostaw płatki na 20 minut i zrelaksuj się, następnie zdejmij je i wyrzuć;
delikatnie wklep w skórę żel, który pozostał po płatkach

💶 195 zł

💋 Zimowe nNowości

🍋 Rewitalizujące Serum C+E

fot. Marianna Patkowska

Starym i zgorzkniałym można być nawet w wieku trzydziestu lat, a młodym, otwartym i pogodnym dożyć dziewięćdziesiątej wiosny. Najbardziej nieskazitelna cera nie zatuszuje szpetoty charakteru, podobnie jak odciśnięte na niej znaki czasu nie zgaszą tego płomienia w oczach, który hipnotyzuje innych. Piękno bierze się z naszego wnętrza, dlatego tak łatwo rozpoznać osoby po terapii – promienieją, kiedy doszukają się w końcu esencji siebie samych. Jeśli jesteśmy jednak zdecydowani, by oślepić resztę świata swoim blaskiem nie tylko wewnętrznym, ale też zewnętrznym, prędzej czy później zadamy sobie pytanie:

Czy można poszukać tajemniczego eliksiru młodości?

– pytanie, jakie prędzej czy później sobie zadamy

Można, tylko po co, skoro mamy dostęp do witaminy E?! Miano witaminy młodości zawdzięcza ona swoim cudownym właściwościom:

📌 poprawia ukrwienie skóry
📌 zwiększa elastyczność tkanki łącznej
📌 opóźnia proces starzenia skóry
📌 działa odżywczo
📌 stosowana miejscowo działa przeciwzapalnie i przeciwobrzękowo
📌 natłuszcza skórę
📌 nawilża skórę
📌 ujędrnia skórę
📌 wygładza skórę

Dzięki nim opóźnia przykre i nieuchronne procesy starzenia się skóry. Jest też jednym z najsilniejszych przeciwutleniaczy znanych nauce. A gdyby to witamina E pewnego razu zapytała:

Czy można poszukać tajemniczego eliksiru przedłużającego moją żywotność?

– hipotetycznie zadane przez witaminę E pytanie

Odpowiedź brzmiałaby: można, tylko po co, skoro mamy dostęp do witaminy C?! Czysta witamina C, wykorzystana w najnowszym Rewitalizującym Serum C+E™ TimeWise® Mary Kay (i pozyskiwana z aż trzech źródeł) nie dość, że wydłuża żywotność doskonałej dla nas witaminy E, to jeszcze pomaga w pełni wykorzystać jej niesamowity potencjał.
Reasumując, nie ma nic lepszego dla naszej skóry niż witamina E, z kolei dla witaminy E nie ma nic lepszego niż witamina C. A my dostajemy tę wspaniałą kompilację w jednym serum!

🍋 Rewitalizujące Serum C+E™ TimeWise® Mary Kay:

📌 widocznie ujędrnia skórę
📌 skutecznie chroni skórę przed negatywnymi czynnikami środowiska zewnętrznego
📌 rozjaśnia skórę, nadając jej promienny blask
📌 zmniejsza widoczność drobnych linii
📌 nie zatyka porów

🍋 Sposób użycia:

✔️ przy każdym użyciu aplikuj taką ilość produktu, by dosięgnął kolejnej podziałki w okienku buteleczki
✔️ rozprowadź serum równomiernie na twarzy, ruchami skierowanymi do góry i na zewnątrz
✔️ pozostaw na twarzy do wchłonięcia
✔️stosuj dwa razy dziennie – rano i wieczorem – tuż po umyciu twarzy Oczyszczającym Mleczkiem 4-w-1 Age Minimize 3D™ TimeWise® Mary Kay

💶 249 zł

💳 Kup Rewitalizujące Serum C+E™ TimeWise® Mary Kay!

💄 Nawilżające UltraBłyszczyki

fot. Marianna Patkowska

Co lubię w błyszczykach? Wszystko! Oczywiście, czasem okoliczności wymuszają na nas użycie tradycyjnej szminki, jednak błyszczyki wydawały mi się zawsze mniej zobowiązujące, no i łatwiejsze do starcia w sytuacjach intymnych! Kiedyś błyszczyki kojarzyły się wyłącznie z – jak sama nazwa wskazuje – nadaniem ustom błysku i delikatnymi, naturalnymi kolorami. Dziś mamy całą gamę przeróżnych możliwości – od błyszczyków matowych po perłowe, od niemal niezauważalnych kolorów po odważne czerwienie.
Co lubię w Nawilżających UltraBłyszczykach Unlimited™ Mary Kay? Wszystko do kwadratu! Utrzymują się na ustach cały dzień, mocno je nawilżając, przez co są prawie nieodczuwalne. Piękny i prosty projekt opakowania jest również funkcjonalny – ułatwia nabranie aplikatorem odpowiedniej ilości produktu. Zawiera również – co po przeczytaniu wcześniejszego rozdziału z pewnością ucieszy każdego! – zarówno witaminę E, jak i C!

💄 Nawilżające UltraBłyszczyki Unlimited™ Mary Kay:

📌 nie sklejają ust
📌 natychmiastowo nawilżają
📌 zapewniają ustom jedwabisty połysk

💶 75 zł

💳 Kup Nawilżający UltraBłyszczyk Unlimited™ Mary Kay!

💄 Sheer Illusion

fot. Bożena Szuj

Czy to naturalne piękno, delikatny błyszczyk czy może czysta iluzja? Trudno powiedzieć. Jedno jest pewne: jeśli lubisz subtelnie i niezobowiązująco podkreślać swoje usta, muskając je bladoróżowosrebrnym blaskiem, błyszczyk Sheer Illusion jest najlepszym wyborem! Idealnie sprawdzi się zarówno jako wykończenie mocniejszego makijażu na specjalne okazje, jak i niemal niedostrzegalnego makijażu dziennego.

fot. Bożena Szuj

💄 Fancy Nancy

fot. Bożena Szuj

Lubisz połączenie subtelności błyszczyku z lekkością złotobrzoskwiniowego odcienia szminki? Poznaj kokietującą Fancy Nancy! Sprawdzi się zarówno w roli grzecznej, jak i odrobinę niegrzecznej dziewczynki. W każdej z tych odsłon będzie się odznaczać klasą i niebywałym wdziękiem.

fot. Bożena Szuj

💄 Beach Bronze

fot. Bożena Szuj

Tęsknisz za plażą i wypracowywanym w pocie czoła złotym brązem gorącego ciała? Ewentualnie za momentem, w którym po zjedzeniu czekoladowego ciastka, twoje usta pokrywa rozpuszczona mleczna czekolada? Beach Bronze przypomni Ci wszystkie najwspanialsze chwile beztroski, zmieniając Cię w Królową Lata nawet w środku mroźnej zimy.

fot. Bożena Szuj

💄 Pink Ballerina

fot. Bożena Szuj

Różowej Baletnicy nie przeszkodzi nawet brak spódnicy, by zachwycić zmysłowością, słodyczą, niewinnością i stylem! Pink Ballerina to perłowy błyszczyk o cudownym bladym odcieniu różu charakterystycznym dla marki Mary Kay. Delikatny, ale wyrazisty, grzeczny, ale z pazurkiem – idealnie dopełni zarówno stonowany makijaż dzienny, jak i elegancki wieczorowy na wielkie wyjścia. Na przykład do Opery Narodowej. Na przykład na „Jezioro łabędzie”.

fot. Bożena Szuj

💄 Pink Fusion

fot. Bożena Szuj

Kochasz wszystkie wcielenia różu, a wzrost jego intensywności pokrywa się ze wzrostem intensywności Twoich doznań? Tęsknisz za starymi dobrymi modelami Lalek Barbie, które zachwycały swoją niewystępującą w przyrodzie nienaturalnością, tworząc swoim jestestwem piękniejszy świat? Jesteś świadomą swojej siły, seksualności, dojrzałości i równocześnie dziewczęcości Kobietą, która wie, jaką moc niesie ze sobą odważny róż? Pink Fusion jest błyszczykiem stworzonym właśnie dla Ciebie!

fot. Bożena Szuj

💄 Berry Delight

fot. Bożena Szuj

Pragniesz skrycie, by na Twojej twarzy zagościła jagodowa rozkosz? Mary Kay przybywa na ratunek z perłowym błyszczykiem Berry Delight! Odważny, a równocześnie elegancki głęboki kolor wpadający w ciemną śliwkę zachwyci wszystkich koneserów – zarówno czynnych, jak i biernych.

fot. Bożena Szuj

💄 Evening Berry

fot. Bożena Szuj

Lubisz się wyróżniać, wychodzić poza schemat, nie pozostawać niezauważoną? Sięgnij po odważny, wyjątkowy kolor jagód, któremu – w przeciwieństwie do Berry Delight – nie można zarzucić zachowawczości i klasycznej nuty! Evening Berry nawet najskromniejszemu makijażowi doda dzikości i nieoczywistości.

fot. Bożena Szuj

💄 Iconic Red

fot. Bożena Szuj

Królową klasyki oraz ponadczasową modą, która zawsze będzie elegancka, intrygująca i obezwładniająca interlokutora płci męskiej są wyraziste czerwone kobiece usta, więc (u)wodząca na pokuszenie ikoniczna czerwień kremowego błyszczyku Iconic Red to must have każdej damy.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę krótki filmik reklamujący Nawilżające UltraBłyszczyki Unlimited™ Mary Kay mojego autorstwa, w którym wykorzystałam fragment swojej autorskiej piosenki „Zbyt mało bólu” z płyty „Złamane”.

Odwiedź mój sklep!