Pisząc, jakiś czas temu, swój „List do Artystów – sympatyków partii obecnie rządzącej”, oberwałam – co było do przewidzenia – od obydwu stron. „Lewa” (czyli ponoć moja) zarzuciła mi, że „w ogóle gadam z tymi ciemnymi fanatycznymi homofobami pełnymi nienawiści i pogardy do ludzi” i że moje pisanie do nich to „perły przed wieprze”. Zabolało mnie to, bo znając ludzi, do których pisałam, wiedziałam, że musi być gdzieś jakaś neutralna przestrzeń, na której możemy się spotkać i porozmawiać z czułością i życzliwością. Przecież się lubimy. Przecież to istotniejsze niż jakikolwiek populista w źle skrojonym garniturze. Nie ma we mnie zgody na wkładanie wszystkich do jednego wora. Nie uwierzę, że wybitny kompozytor muzyki współczesnej zaciera ręce w zachwycie na wieść, że obecny rząd pokazuje całemu jego środowisku środkowy palec, odbierając mu dotacje, równocześnie przyznając ogromne pieniądze wyrobnikom disco-polo. Nie chciałam też wierzyć, że ktoś, dla kogo LGBTQ to z założenia nie pomiot szatana i przy okazji skrót, którego nie umie rozwinąć, tylko ŻYWI LUDZIE, których spotyka na każdym festiwalu muzycznym i których muzykę ceni, może dać się uwieść złu w czystej postaci, jakim jest homofobia. Pisząc swój list, czułam, że dla wyborców partii obecnie rządzącej musi istnieć w niej jakaś niedostrzegana przeze mnie wartość, dla której są w stanie nieść na swoich barkach poczucie obciachu i oddawać w kolejnych wyborach swoje głosy na takich ludzi.
„Prawa” strona z kolei oskarżyła mnie o „podjęcie nieoryginalnej próby oświecenia upośledzonych intelektualnie wyborców partii obecnie rządzącej, brak wystarczającej wiedzy i zapożyczenie tytułu od Jana Pawła II” (choć kwintesencją nieoryginalności był przecież właśnie tytuł mojego wpisu), obnażając równocześnie ogromną, przygniatającą pogardę i poczucie wyższości wobec wszystkich ludzi myślących odmiennie i wręcz histeryczne obrzydzenie związane ze środowiskiem LGBTQ.
Cóż – okazuje się, że każda ze stron miała jakąś swoją rację. „Lewa” w tym, że homofobia nie musi się brać z niewiedzy, lecz można się nią po prostu w jakimś momencie życia zarazić. „Prawa” natomiast w tym, że – choć nie jest prawdą, że z takim nastawieniem pisałam swój tekst, bo nie przyszło mi to nigdy wcześniej do głowy – popieranie partii obecnie rządzącej jest faktycznie rodzajem upośledzenia, z którym trudno dyskutować merytorycznie.
Czy żałuję, że napisałam swój list? Ani trochę! Nie zdarza mi się żałować swoich tekstów. Ćwiczenie warsztatu, to ćwiczenie warsztatu. Zawsze. A poza wszystkim – jestem zwyczajnie z tego wpisu dumna.
Patrząc w inNą stronę
fot. Marianna Patkowska
Wierząc w potrzebę i siłę dialogu, podciągnęłam nogawki i ugrzęzłam po kostki we wspomnianych pogardliwych homofobicznych fanatycznych wynurzeniach pokrytych warstwą jadu, próbując się doszukać powodu, dla którego wrażliwy człowiek decyduje się przyjąć tak upadlającą i przy okazji niewiarygodnie niebezpieczną filozofię. Chciałam zrozumieć, co jest w jego odczuciu warte płacenia tak wysokiej ceny. Skrawki sensów, jakich się doszukałam, jednoznacznie wskazywały na „obronę wartości cywilizacji łacińskiej”. Biorąc pod uwagę to, że tzw. cywilizacja łacińska wywodzi się również ze starożytnej Grecji, wszyscy mieliśmy ostatnio szansę przekonać się, jak dzielnie węgierski europoseł Jozsef Szajer próbuje ocalić od zapomnienia starożytny grecki zwyczaj uczestnictwa w analnych orgiach.
Uświadomiłam sobie, że problem z porozumieniem tkwi w tym, że by uwierzyć w potrzebę obrony czegokolwiek, najpierw trzeba mieć poczucie zagrożenia tegoż. To zresztą działa w obydwie strony. Ja widzę zagrożoną Konstytucję, demokrację i wolność, ktoś inny widzi zagrożoną cywilizację łacińską. Dla mnie szczytem hipokryzji jest twierdzenie, że ktokolwiek dziś „atakuje” kościół przy całkowitym pominięciu sposobu, w jaki przeprowadzał on onegdaj krucjaty, dla kogoś innego hipokryzją wykazuję się ja, oburzając się na łamanie Konstytucji w naszym kraju, a nie oburzając się tym, że prywatny portal banuje łamiącego jego jasno określone zasady byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Próbując być grzeczna oraz postępować jak trzeba, zastałam się w brudnych i nieciekawych rejonach, próbując dogrzebać się czegoś, co byłabym w stanie zrozumieć, aż zadałam sobie pytanie kluczowe:
Co ja tu w ogóle robię?
– pytanie kluczowe, jakie sobie zadałam
Nie muszę rozumieć. Chciałam, ale nie pisałam się na takie atrakcje. Ostatnim razem dyskryminujący tekst (akurat dla odmiany antysemicki) miałam w rękach na studiach, kiedy musiałam kupić pewien narodowy dziennik na ćwiczenia z profesorem Bralczykiem, na których mieliśmy interpretować najgorsze aktualnie wydawane gazety. Kupowałam tego szmatławca dwie dzielnice od swojej, żeby nikt mnie przypadkiem nie rozpoznał w kiosku. I do dziś pozostaje we mnie niesmak, że coś tak ohydnego przyniosłam do swojego domu. Czy można mnie oskarżyć o pogardę do antysemitów i homofobów? Wszystko można, choć to uproszczenie. Nie gardzę ludźmi – brzydzi mnie natomiast zarówno świadomy wybór dyskryminacji, jak i brak reakcji na nią. Moje drzwi są otwarte dla ludzi – nie wpuszczam za nie jedynie niektórych ideologii. Wiem, że skrajna niechęć do wszelkich mniejszości bierze się z kompleksów, niepewności siebie i bycia nieszczęśliwym. Po ludzku współczuję, nie jest to jednak wystarczający powód, by pozwolić komukolwiek w swoim towarzystwie obrażać jakąkolwiek mniejszość. Każdy proces zdrowienia można rozpocząć dopiero od odstawienia tego, co toksyczne. Zaproponowałam spokojną życzliwą rozmowę, licząc się z tym, że nie każdy może jej chcieć. Jeśli proponujesz komuś walca, a on nie odmawia, ale zaczyna od kroków capoeiry, to najwyraźniej woli tańczyć sam.
Nie mogę w tym miejscu nie przywołać pewnej cudownej anegdoty o moim tacie. W ostatnich latach swojego życia dosyć regularnie odwiedzał lekarzy. Pewnego razu w kolejce zaczepił go jakiś rozmowny pan i oblał od stóp do głów antysemickimi pomyjami. Tata cierpliwie wysłuchał do końca, po czym łagodnie spytał (a warto w tym miejscu zaznaczyć, że miał przeszywająco niebieskie oczy i typowo wręcz aryjskie rysy):
– Ale czemu mi pan to wszystko mówi? Przecież pan widzi, że jestem Żydem!
Dokładnie w tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu i lekarz osobiście wezwał tatę:
– Profesor Patkowski! Więc, jeśli komukolwiek tak będzie łatwiej, to zanim otworzy usta, mając mi do przekazania jakąkolwiek homofobiczną, antysemicką, rasistowską, seksistowską, szowinistyczną, ksenofobiczną treść, niech sobie po prostu wyobrazi, że jestem tymi wszystkimi znienawidzonymi przez niego grupami społecznymi naraz!
„Nie z każdym”
fot. Marianna Patkowska
Tuż po podjęciu decyzji, by grzecznie, acz stanowczo naszkicować swoje granice przekraczającym je bliźnim i nie katować się dociekaniem tego przekraczania powodów, trafiłam na doskonały tekst „Nie z każdym…” swojego nauczyciela i literackiego mentora – Jerzego Sosnowskiego. Bardzo zależałoby mi na tym, żeby dotarł on do jak najliczniejszej grupy czytelników, nie śmiałabym więc go streszczać. Zdradzę jedynie, że autor zmierza się z tematem, który od dłuższego czasu mocno we mnie rezonuje – mianowicie gdzie są granice relatywizmu. I czy rzeczywiście wszystko (jak chcę często wierzyć) jest względne?
Osobiście wydaje mi się, że operujemy coraz większymi skrótami, przez co – mocniej chyba niż kiedykolwiek wcześniej – szufladkujemy innych. Ten sam wybór w przypadku każdego człowieka będzie powodowany czymś innym, a my często nie chcemy tego widzieć (pisior zawsze będzie dla nas pisiorem, a lewaklewakiem). Mimo, że zaprosiłam „drugą stronę” na spacer po bezpiecznym, neutralnym gruncie, a ona wolała jednak pozostać w swoich okopach (do czego, nawiasem mówiąc, miała przecież pełne prawo), nie oznacza że się „wobec kogokolwiek pomyliłam”. Myliłam się wcześniej, wierząc w potrzebę i siłę dialogu. Nie z każdym…
P.S. Na deser nie mogłabym nie zamieścić wyjątkowego Freddiego Mercury’ego i piosenki o pasującym do dzisiejszego wpisu tytule.
Wczoraj (13 grudnia), z okazji 39. rocznicy wprowadzenia stanu wojennego, w Zakopanem przy oczku wodnym na Krupówkach miało miejsce wydarzenie „Idziemy po wolność/Idziemy po wszystko”. Spotkaliśmy się porozmawiać oraz złożyć obecnemu rządowi życzenia z okazji nadchodzących świąt. Niezwykle cennym doświadczeniem, zwłaszcza dla młodszych pokoleń, było wysłuchanie wspomnień ludzi, którzy doskonale pamiętali 13 grudnia 1981. To były historie młodych wtedy osób, przerażonych nową, niezrozumiałą rzeczywistością. Rzeczywistością z jednej strony dużo straszniejszą od tej, z którą przyszło się nam dziś mierzyć, a z drugiej strony… straszniejszą tylko trochę.
Historia pisana od nowa
fot. Marianna Patkowska
Strajkowi Kobiet Podhale towarzyszył Komitet Obrony Demokracji na Podhalu. Przemówienia jego członków za każdym razem odbudowują moją nadwątloną wiarę w istnienie tzw. kultury słowa w debacie publicznej. Przewodniczący podhalańskiego KOD-u mówił m.in. o zakłamywaniu historii poprzez powolne wymazywanie z jej kart m.in. Tadeusza Mazowieckiego, Jacka Kuronia, Bronisława Geremka czy Lecha Wałęsy i doklejanie w ich miejsce ludzi, którzy się na tych kartach nigdy nie zapisali. Mówił również o odpowiedzialności każdego, kto nie przeciwstawia się nieprawdzie.
Dziś słyszymy, jak Mateuszek Morawiecki walczył w Powstaniu Warszawskim, ale nikt nie ma odwagi powiedzieć głośno: „chłopie, kłamiesz”!
– cytat z pamięci
Przypomniało mi to sytuację z mojego podwórka: tata stworzył pierwszy i jeden z ważniejszych ośrodków muzyki elektroakustycznej w Polsce – Studio Eksperymentalne Polskiego Radia. Zatrudnił w nim – „do noszenia kabli”, jak to nie bez życzliwości opisywał – młodego chłopaka, Eugeniusza Rudnika. Rudnik okazał się niezwykle zdolnym i ambitnym człowiekiem. Pod wpływem taty (i z pewną jego pomocą) poszedł na studia i profesjonalnie zajął się reżyserią dźwięku, a po jakimś czasie zaczął nawet sam komponować. Piękna historia – można powiedzieć amerykański sen (przy zachowaniu geograficznych proporcji). Z jakim więc zdziwieniem tata kilka tygodni po wyrzuceniu z Polskiego Radia przeczytał w wywiadzie z Rudnikiem, że ten był w swoim mniemaniu „współzałożycielem Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia”.
Megalomania i bajkopisarstwo – raz tylko groteskowe, innym razem niebezpieczne – po prostu wpisane są w naturę niektórych ludzi. Trzeba to przyjąć. Jednak przeciwstawianie się kłamstwom historycznym jest obowiązkiem każdego, kto je zdemaskuje. Największym grzechem jest grzech zaniedbania. Dlatego, zwłaszcza dziś, lekturą obowiązkową dla każdego Polaka powinna być „Uległość” Houellebecqa – to literackie arcydzieło przerażająco wręcz trafnie opisuje skutki bierności wobec zła.
Idziemy po wszystko
fot. Marianna Patkowska
Nazwa „Idziemy po wolność/Idziemy po wszystko” znakomicie oddaje nastroje i potrzeby manifestujących. Punktem zapalnym i powodem do wyjścia na ulice było zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej, ale dziś chodzi już o znacznie, znacznie więcej. Nie o wyszarpywanie skrawków kolejno nam zabieranych podstawowych praw (wszystkim zdziwionym „czy prawo do aborcji jest prawem podstawowym” spieszę wyjaśnić, że jednym z podstawowych praw człowieka jest prawo do decydowania o swoim ciele), ale o – mówiąc dosadnie – odpierdolenie się od naszej wolności raz na zawsze.
Jedna z uczestniczek wczorajszego spotkania przypomniała bardzo ważną rzecz, o której cała partia obecnie rządząca, a także niestety część społeczeństwa najwyraźniej zapomniała:
rząd ma społeczeństwu służyć, bo składa się z zatrudnionych przez nie urzędników.
Tym samym, jeśli ten przekracza swoje (nomen omen) kompetencje, notorycznie łamiąc najważniejszy dokument w państwie, czyli konstytucję, mamy prawo, a nawet obowiązek go zwolnić. Po prostu. (To, że od jakiegoś czasu rządzi nami z tylnego siedzenia Władimir Putin, nie oznacza, że mamy się zgadzać na carat.)
Ktoś zauważył też, że powodem strajków wielu grup zawodowych często są dopiero cięcia budżetowe – ludziom drastycznie zmienia się sytuacja finansowa i dlatego wychodzą na ulice. Tymczasem stopniowe odbieranie wolności trudniej zauważyć, jednak ono zawsze dzieje się najpierw. Jesteśmy przez obecny rząd okradani nie tylko z pieniędzy, ale przede wszystkim z wolności, która jest wartością nadrzędną.
Nie chcę przez to powiedzieć, że osoby protestujące z powodów ekonomicznych nie powinny manifestować swojego niezadowolenia – powinny. Każdy z nas jest inny, ma inne potrzeby, często też inne poglądy, a łączy nas wspólna niechęć do obecnego rządu, który próbujemy obalić. Razem jesteśmy ogromną siłą i to jest piękne. Zależy mi jednak na uświadomieniu wszystkim, że – jakkolwiek abstrakcyjnie by to nie zabrzmiało – brak pieniędzy, jeśli obudzimy się w państwie totalitarnym, naprawdę będzie naszym najmniejszym zmartwieniem.
Zakończę dzisiejszy wpis wierszem Kornela Filipowicza „Niewola” wielokrotnie cytowanym przez inicjatorkę Strajku Kobiet Podhale na manifestacjach.
W państwie totalitarnym
Wolność
Nie będzie nam odebrana
Nagle
Z dnia na dzień
Z wtorku na środę
Będą nam jej skąpić powoli
Zabierać po kawałku
(Czasem nawet oddawać
Ale zawsze mniej, niż zabrano)
Codziennie po trochę
W ilościach niezauważalnych
Aż pewnego dnia
Po kilku lub kilkunastu latach
Zbudzimy się w niewoli
Ale nie będziemy o tym wiedzieli
Będziemy przekonani
Że tak być powinno
Bo tak było zawsze.
– „Niewola” Kornel Filipowicz
P.S. Na deser łączę równie poruszającą piosenkę Tymona Tymańskiego „Wolność” z płyty „Paszkwile” – jednego z moich ulubionych krążków ostatniego czasu.
wyd.: Muzeum Sztuki w Łodzi i Fundacja Automatophone
rok wydania: 2019
Mój tata, Józef Patkowski, gdyby żył, kończyłby dzisiaj 91 lat. Był (do niedawna) nie tylko najważniejszym mężczyzną, ale też najważniejszym człowiekiem w moim życiu. Nauczył mnie, jak istotne jest postępowanie zgodne z własnym sumieniem i – co za tym idzie – mówienie głośno tego, co się myśli i czuje, bez względu, jak bardzo może się to okazać (chwilowo) niepopularne. Świat zmieniają w końcu tylko buntownicy. Wpoił we mnie niezgodę na bylejakość. Swoją dzisiejszą recenzję dedykuję więc jego pamięci. Pewnym paradoksem jest fakt, że omawiana książka została poświęcona akurat jemu… Cóż, jego rozczulająca przekora najwyraźniej jest nieśmiertelna.
Pisać każdy może
Kiedy wiele lat temu, znając moje teksty, sam Krzysztof Droba namawiał mnie, żebym napisała książkę o zawodowych dokonaniach taty, niesamowicie połechtał tym moje literackie ego, wiedziałam jednak, że pomysł nie jest dobry i to z kilku powodów. Po pierwsze nie miałam, nie mam i nigdy nie będę mieć dystansu, który do napisania rzetelnej pracy jest konieczny. Po drugie nie jestem muzykologiem. (Choć uczęszczam na Warszawską Jesień już od trzydziestu dwóch lat, nie udało mi się – jak niektórym – zostać nim przez zasiedzenie.) Miałam silne przeczucie, że skończenie filologii polskiej i kulturoznawstwa nie daje wystarczających kompetencji do napisania o ikonie polskiej muzykologii. Dziś, po przeczytaniu książki „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” autorstwa Agnieszki Pindery wiem, że jeśli coś może nie dawać ich bardziej, to skończenie samego kulturoznawstwa…
Jednym z podstawowych problemów tej pracy jest to, że właściwie nie wiadomo, do kogo jest adresowana. Brak jasno sprecyzowanej grupy docelowej pogłębia i tak już obecny chaos spowodowany ogromnymi niedostatkami warsztatowymi. Autor ma prawo żywić nadzieję, że jego książkę przeczytają bliżej nieokreśleni wszyscy. W praktyce jednak Agnieszka Pindera nie wiedząc, czy pisze do muzykologów, czy do szerszego grona odbiorców, raz tłumaczy pojęcie tak dla każdego muzykologa oczywiste, jak „serializm”, a innym razem zostawia bez wytłumaczenia pojęcia – dla osób niezwiązanych zawodowo z muzyką – wyjaśnień (lub przynajmniej uporządkowania) wymagające.
Kolejnym problemem jest absolutny brak wyczucia językowego autorki i niedbałość redaktorów (aż dwóch!). Jeśli prawie wszystkie znajdujące się w książce cytaty biją na głowę swoją językową jakością tekst główny, zmusza to do pewnych refleksji. (Nie mam oczywiście na myśli źle pociętego cytatu z mojego bloga, w którym udało się redaktorom wygenerować jedną nieistniejącą w tekście oryginalnym literówkę.)
Żeby jednak zwrócić uwagę na łyżeczkę miodu w tej beczce dziegciu, warto wspomnieć o świetnym tytule oraz znakomitym i wysmakowanym projekcie graficznym książki.
Mieszko, Mieszko!
Mój koleżko!
Tata przechodził z większością ludzi w każdym wieku dosyć szybko na „ty”. Nie wszystkim moim rówieśnikom udawało się przełamać, by mówić do niego po imieniu (różnica wieku wynosiła w końcu 56 lat), jednak znaczące było to, że propozycja zawsze wypływała od niego. Kiedy autorka, zaliczająca się zresztą do grona moich rówieśników, pisze o tacie, którego nigdy osobiście nie poznała, „Józef”, mam dyskomfort. Nie był jej kolegą. Nie był nim też serdeczny przyjaciel taty jeszcze z czasów szkolnych, ceniony profesor fizyki Ryszard Gajewski*. Choć nigdy nie słyszałam, by tata nazywał go inaczej niż pieszczotliwym zdrobnieniem „Rysiek” i choć w ten sam sposób nazywała go też cytowana w książce, ich wspólna koleżanka i równolatka, Magdalena Shummer, z pewnością nieżyjący już profesor Gajewski nigdy nie był „Ryśkiem” dla Agnieszki Pindery.
*prof. Ryszard Gajewski – pracownik Polskiej Akademii Nauk oraz Massachusetts Institute of Technology, organizator i pierwszy kierownik Pracowni Fizyki Plazmy w Zakładzie Teorii Jądra Atomowego Instytutu Problemów Jądrowych w Warszawie; na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pierwszy (i jedyny) dyrektor wydziału ds. zaawansowanych projektów Departamentu Energii Stanów Zjednoczonych
Razi mnie również wprowadzenie postaci jednego z najpoważniejszych muzykologów, przyjaciela taty, profesora Michała Bristigera*, słowami:
[…] Michał Bristiger, późniejszy badacz i popularyzator muzyki oraz wykładowca akademicki […]
– „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” Agnieszka Pindera, str. 50
„Popularyzatorem muzyki” może być każdy, kto się nią interesuje, bez względu na wykształcenie (żeby niedaleko szukać, jest nim np. redaktor i pomysłodawca tej książki, Michał Mendyk). „Badacz” i „wykładowca akademicki” również są, owszem, prawdą, ale niecałą. Przedstawienie kogoś o tak wielkich osiągnięciach w sposób sugerujący czytelnikowi, że nie miał ich wcale, w złym świetle stawia jedynie autora i w najlepszym razie świadczy o jego niewiedzy. (W innym wypadku trzeba byłoby uwierzyć w celowe fałszowanie historii.)
*prof. Michał Bristiger – prof. zw. dr hab. sztuk muzycznych o specjalności muzykologia; krytyk muzyczny; naukowiec związany z Instytutem Sztuki PAN, którego głównym kierunkiem zainteresowań była problematyka teoretyczna i estetyczna; wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego i Warszawskiego; doctor honoris causa Uniwersytetu w Palermo, lekarz
Podobny bunt rodzi we mnie pierwsze wspomnienie o Stefanie Jarocińskim:
Stanowisko związane z radiowym teatrem objął po muzykologu i publicyście muzycznymStefanie Jarocińskim.
– tamże, str. 55
„Publicystą muzycznym”, podobnie jak „popularyzatorem muzyki”, również może być każdy. Doceniam, że Stefan Jarociński* został przynajmniej określony mianem muzykologa, jednak wciąż razi mnie odczuwalny brak świadomości autorki, o kim pisze.
*dr Stefan Jarociński – muzykolog, krytyk, pisarz muzyczny; miłośnik muzyki i kultury francuskiej, którego głównym przedmiotem zainteresowań była estetyka XIX i XX wieku oraz historia krytyki muzycznej; badacz muzyki Debussy’ego
Tego typu przykładów mogę wskazać w książce jeszcze kilka. Autorka sprawia wrażenie, że nie orientuje się w ogóle w realiach ani środowiska, ani czasów, o których pisze. Nie czuje też, co wypada, a czego nie i nieustająco przekracza granice (bardzo w tym środowisku i tamtych czasach istotne).
Biografem być
Dobrze napisane biografie dzielą się na dwa rodzaje. Pierwszy, w którym piszący sam jest wielką osobowością i opisując przyjaciela albo np. grupę artystyczną, pokazuje nam swój sposób odbioru opisywanej historii (jak arcyciekawa książka o TOTARCIE, którą lada dzień wyda Tymon Tymański), to biografie o charakterze autobiograficznym nawet, jeśli autor niekoniecznie pisze wyłącznie o sobie samym. Drugi rodzaj biografii to taka, w której biograf najpierw wykonuje niezwykle ciężką i żmudną pracę, docierając do wszystkich dostępnych materiałów (książek, prasy, dokumentów, zapisków, relacji bliskich, etc.) na temat osoby, o której zamierza napisać, a potem – wyposażony w gigantyczną wiedzę – usuwa się w cień bohatera książki, najrzetelniej przedstawiając jego sylwetkę. Rola trudna, być może nawet niewdzięczna i z powodów oczywistych (co piszę naprawdę bez złośliwości) jedyna pozostająca i Agnieszce Pinderze, i tak naprawdę każdemu, kto zdecydowałby się napisać o Józefie Patkowskim, ale nie żył w jego czasach, nie należał do kręgu jego znajomych i przede wszystkim nie ma na swoim koncie dokonań tak spektakularnych, jak choćby wspomniany profesor Ryszard Gajewski czy profesor Michał Bristiger. Niespecjalnie dziwi mnie, że tak karkołomne zadanie, jakim jest napisanie dobrej biografii Patkowskiego przerosło autorkę. Dziwi mnie natomiast, że – przedstawiając go bardzo chaotycznie i niedbale – co jakiś czas wyłania się zza jego pleców i pozwala sobie na swobodną, niemającą żadnego pokrycia w rzeczywistości interpretację faktów. Oto, żeby nie być gołosłownym, kilka przykładów:
Pomijając ilustracje muzyczne do kilku filmów, zrealizowane razem z przyjacielem i współpracownikiem Krzysztofem Szlifirskim jakby dla wprawy, Józef Patkowski w zasadzie nie komponował.
– tamże, str. 9
Wyssane z palca domysły o tym, że tata napisał muzykę do filmów „dla wprawy”, nawet jeśli są poprzedzone asekuracyjnym i nic nieznaczącym „jakby”, po pierwsze nic do książki nie wnoszą, a po drugie są w biografii niedopuszczalne.
[…] odnalazłam zdjęcie profesora Patkowskiego wykonane w Wielkanoc 1935 roku. […] Może zbyt obszerny płaszcz, w który odziany jest chłopiec na fotografii [sześcioletni Józef Patkowski], został zakupiony „na wyrost”? A może to po prostu ubranie po starszym rodzeństwie?
– „tamże, str. 23
A może po prostu był… 1935 rok?
Bogusław Schaeffer w połowie maja 1968 roku przedstawił szefowi SEPR jeden z nowych pomysłów. [Tu został zacytowany list Schaeffera do taty.] Kompozytor pozwolił sobie na poufałość, gdyż dobrze się już z Józefem znali.
– tamże, str. 79
Reasumując, spoufalająca się ze wszystkimi niepoznanymi osobiście wielkimi postaciami polskiej kultury autorka tłumaczy czytelnikowi, że sam Bogusław Schaeffer* miał prawo zwrócić się w liście do taty po imieniu, „gdyż się dobrze znali”. Napiszę jedynie, że bez względu na to, jaki charakter miała ich znajomość, Bogusław Schaeffer mógł się zwrócić do taty jak chciał, ponieważ… był Bogusławem Schaefferem.
*Bogusław Schaeffer – kompozytor, muzykolog, krytyk muzyczny, dramaturg, grafik i pedagog; pioniergatunku teatru instrumentalnego; jedna z najbardziej oryginalnych postaci polskiego życia muzycznego; (poza wszystkim – rówieśnik taty)
Kaczkę w potrawce z ananasem w stylu azjatyckim wspominają wszyscy bliscy Józefa.
– tamże, str. 141
Mowa o „kaczce po chińsku”, która nigdy nie była przez tatę nazywana inaczej. Słowa autorki to jej luźne skojarzenia. (Co innego oczywiście cytaty, np. z książki Edwarda Pałłasza „Na własną nutę”, bo on, uczestnicząc w przyjęciach taty, zapamiętał danie na własny sposób.)
Nadanie córce imienia Marianna symbolizującego wolność w momencie, gdy Józef doświadczał realnych opresji ze strony władzy było wyraźną deklaracją, że nie zamierza się on poddawać.
– tamże, str. 164
Historia związana z moim imieniem jest bardzo prosta (i celowo – by znów coś nie zostało przez nią przekształcone – nieprzekazana autorce). Tata powtarzał mamie, że „w jego rodzinie są same Marie i same Anny, więc jego córka będzie miała zupełnie inaczej na imię”. Kiedy jednak przyszło co do czego, na wybór mojego imienia złożyły się dwa czynniki: data moich urodzin wypadająca we francuskie Święto Zburzenia Bastylii oraz imię serdecznej przyjaciółki rodziców, Marianny Brün (żony kompozytora Herberta Brüna i córki aktorki teatru Bertolta Brechta), po której dostałam też cudowne zdrobnienie: manNi.
Dużo lepiej byłoby, gdyby autorka zamiast naginać rzeczywistość, po prostu podzieliła się z czytelnikiem refleksją, że zauważa zależność między represjami, jakich doświadczał tata, a moim symbolizującym wolność imieniem. (Usuwanie się w cień bohatera, o którym się pisze, nie musi oznaczać przecież niezwracania uwagi czytelnika na rzeczy, które się dostrzega.) Z pewnością miałoby to większą wartość niż uwaga, stronę wcześniej, że Agnieszka Pindera „zgadza się ze Słowińskim*”.
*Władysław Słowiński – muzykolog, kompozytor i dyrygent; dyrektor artystyczny wytwórni płytowej Polskie Nagrania; sekretarz generalny Związku Kompozytorów Polskich (1973-1985); prezes Oddziału Warszawskiego ZKP (1985-2001); pomysłodawca i twórca „Warszawskich Spotkań Muzycznych”, w latach 1986-2016 ich dyrektor artystyczny (obecnie dyrektor honorowy)
Należała ona do grona młodych osób, które zapraszał na Kaliską na dyskusje w ramach swego rodzaju „szkoły filozofów”, gdzie spotykali się wybrani przez niego muzykolodzy i muzykolożki, kompozytorzy i kompozytorki, a także historycy i historyczki sztuki.
– tamże, str. 203
Nadużywanie feminatywów omawiałam bardziej szczegółowo we wpisie „Wszyscy jesteśmy językoznawcami i językoznawczyniami”. O ile jest dla mnie oczywiste, że kobieta ma pełną dowolność w kwestii korzystania lub niekorzystania z feminatywów, kiedy mówi o sobie samej (np. jedna kobieta będzie czuła się „lekarzem”, a inna „lekarką” i są to dwie równorzędne i całkowicie poprawne językowo formy), o tyle drażni mnie zapominanie o tym, że w języku polskim rodzaj męski ma tak naprawdę podwójne znaczenie: określa nie tylko mężczyznę, ale też człowieka.
Z pewnością tata nie zapraszał do siebie muzykologów i muzykolożek, kompozytorów i kompozytorek oraz historyków i historyczek sztuki! Tata zapraszał ludzi, których cenił i podziwiał, których był ciekaw. Nie miała dla niego żadnego znaczenia ani ich płeć, ani rasa, ani narodowość. Sięganie do modnych dopiero od niedawna (w dodatku szalenie pretensjonalnych) językowych trendów przy opisywaniu czasów, w których nie miały racji bytu jest kolejną, mówiąc najdelikatniej, niefrasobliwością autorki.
Poza wszystkim, znowu daje się odczuć (jak w przypadku nieokreślenia grupy docelowej odbiorców) brak planu i pomysłu. Biografia powinna skupić się na sylwetce osoby, której jest poświęcona, pokazując ją w możliwie jak najszerszym kontekście. Tymczasem Pindera po prostu przedstawia sytuacje, których tata był bohaterem (m.in. działalność Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, którego był pomysłodawcą i twórcą). Oczywiście w sposób naturalny jest on w centrum opisywanych wydarzeń, jednak to zbyt mało. Dopatrzyłabym się jakiejś konsekwencji, gdyby autorka zrezygnowała z pisania o jego życiu osobistym i skupiła się na zawodowym, ale robiąc to przynajmniej starannie. Tymczasem wplata ona nieuzasadnione akapity o jego relacjach z bliskimi, którym brak jednak kontekstu. Na przykład kilka zdań o tym, że kiedy byłam mała, tata brał mnie na barana i doprawiał potrawy wg moich sugestii, nie ma najmniejszego związku i z wcześniejszym, i późniejszym tekstem o jego pracy zawodowej.
Nie mówiąc już o tym, że człowieka budują nie tylko relacje zawodowe i osobiste, ale też książki, jakie przeczytał, obrazy i filmy, które zmieniły jego życie, artyści, których cenił. Opisany przez Pinderę Patkowski był skupionym wyłącznie na muzyce elektroakustycznej muzykologiem i pojawiał się na nieorganizowanych przez siebie festiwalach i wydarzeniach muzycznych niemal wyłącznie po to, by móc propagować wąską specjalizację, jakiej się oddał. Tymczasem nie dowiemy się z jego biografii ani o tym, jak wiele dziedzin sztuki kochał, ani że jeździł na przeróżne festiwale nie tylko muzyki współczesnej, bo się po prostu muzyką – szeroko pojętą – żywo interesował, ani jacy malarze byli mu najbliżsi, ani jaka poezja i proza go dogłębnie poruszała (a szkoda, bo pewną ciekawostką jest to, których polskich i zagranicznych poetów i pisarzy cenił na długo przed tym, kiedy dostali nagrodę Nobla i zrobili się w Polsce modni). Przykre jest nie to, że Agnieszka Pindera nie dotarła do tych informacji, lecz to, że dysponując nimi, nie uznała ich za warte zamieszczenia w swojej książce.
Zdaję sobie sprawę, że autorka wykonała mnóstwo pracy, docierając do chyba wszystkich żyjących znajomych taty. Wiem, jak wiele czasu zajęło jej przekopanie się przez tony pism i dokumentów. Z drugiej strony, mówiąc brutalnie, przy takim efekcie końcowym, fakt, że ktoś włożył w jego osiągnięcie dużo pracy, nie przemawia niestety na jego korzyść.
Redaktorem być
fot. Marianna Patkowska
Pierwszą, największą uwagą do redakcji jest absolutna nieobecność w zespole redakcyjnym muzykologa, który mógłby pomóc gubiącej się na nieznanym polu autorce – absolwentce kulturoznawstwa. Wracam do tego, o czym pisałam na samym początku: kompetencji do napisania o ikonie polskiej muzykologii nie dają ani szczere chęci, ani nawet paranie się publicystyką muzyczną. Tu potrzebna jest rzetelna i naprawdę rozległa wiedza. (Przede wszystkim muzykologiczna, ale również – jak się okazuje – historyczna.)
Drugim problemem jest nierówność tej książki. Autorka – powiedzmy to wprost – pisze bardzo słabo. Rozumiem, że nawet najlepsza redakcja nie jest w stanie zdziałać cudów, jednak całe długie fragmenty są tu całkowicie przez redaktorów pominięte (charakteryzują je m.in. zatrzęsienia cudzysłowów używanych bez jakiejkolwiek wiedzy na ich temat). Potem redaktorzy się nagle pojawiają i tekst od razu staje się bardziej znośny. Nie na tym polega rola redaktora, żeby wykonywać swoją pracę co piątą stronę.
Poniżej podaję kilka przykładów redaktorskich zaniechań, choć jest ich w książce niestety dużo więcej.
Autorka: Agnieszka Pindera
Redakcja: Michał Mendyk, Małgorzata Poździk
Korekta: Agnieszka Hatowska
Projekt graficzny, skład i łamanie: Magda Burdzyńska
– tamże, str. 4 (karta redakcyjna)
Wg biblii redaktorskiej, czyli „Edycji tekstów” Adama Wolańskiego, w karcie redakcyjnej podaje się nazwiska autorów i współtwórców książki, „którzy nie zostali wymienieni na stronie tytułowej, ewentualnie przytytułowej”. Umieszczenie więc nazwiska autorki w tym miejscu jest zbędne. Jeśli jednak przymkniemy na to oko, z łatwością odnajdziemy kolejną nieprawidłowość. Skoro został przyjęty porządek, w którym przed nazwiskami funkcje opisane są w sposób bezosobowy, jak „redakcja” czy „korekta”, czemu przed nazwiskiem autorki widnieje słowo „autorka”, a nie „autorstwo” lub – zgrabniej – „tekst”?
Józef Patkowski z żoną Barbarą i Henrykiem Mikołajem Góreckim w kuluarach festiwalu Warszawska Jesień. Zdjęcie wykonano 23 września 1967 roku, prawdopodobnie po koncercie, podczas którego usłyszano prawykonanie utworu Góreckiego Muzyczka II.
– tamże, str. 110 (opis zdjęcia nr 8)
Czy na pewno istotne jest, co podczas koncertu „usłyszano”, czy raczej, jaki utwór znalazł się w jego programie? Usłyszano wtedy prawdopodobnie wiele rzeczy (np. kaszel, kichanie, może nawet rozmowy, czy w końcu oklaski), nie to jest jednak – biorąc pod uwagę kontekst zdania – informacją, którą próbuje nam przekazać autorka.
Patkowski zaangażował się bowiem w tworzenie trzeciego już w swojej karierze zawodowej studia – Studia Muzyki Elektronicznej i Komputerowej katowickiej Akademii Muzycznej.
– tamże, str. 195
Studio Muzyki Komputerowej i Elektroakustycznej na śląskiej uczelni oficjalnie zostało otwarte tuż po wakacjach w 1992 roku.
– tamże, str. 196
Na kolejnych stronach autorka używa drugiej nazwy, czyli Studio Muzyki Komputerowej i Elektroakustycznej. Czy nazwa Studio Muzyki Elektronicznej i Komputerowej funkcjonowała na początku, zanim wyparła ją druga, oficjalna? Zadaniem redaktora jest sprawdzenie i wyjaśnienie czytelnikowi, skąd w tekście dwie różne nazwy lub – jeśli któryś zapis jest błędny – poprawienie go.
Cytaty
Oto zaledwie kilka przykładów tego, co w poważnej pracy nigdy nie powinno się znaleźć.
Monachium przed wybuchem pierwszej wojny światowej było miejscem stworzonym dla miłośników sztuki.
– tamże, str. 16
Domyślam się, że autorce chodziło o to, że:
Monachium przed wybuchem pierwszej wojny światowej wydawało się miejscem stworzonym dla miłośników sztuki.
Monachium przed wybuchem pierwszej wojny światowej było miejscem wręcz stworzonym dla miłośników sztuki.
Po pomyślnym ukończeniu drugiego roku muzykologii Józef chciał podjąć naukę na drugim kierunku – na fizyce. Nieznana jest jego motywacja, być może chciał podążyć śladami ojca, przed wojną niezwykle szanowanego profesora fizyki? Sam pisał w podaniu na pierwszy kierunek, że poważnie rozważał zajęcie się akustyką, nie mając wszak pewności, „czy zagadnieniami tymi winna zająć się muzykologia, czy fizyka”?
– tamże, str. 54
Motywacja taty (znana wielu osobom, które można było o to zapytać) bezpośrednio wynika przecież ze zdania następnego.
Dziś z trasą takiegospaceru sąsiaduje park Pole Mokotowskie, ale w latach pięćdziesiątych Patkowscy mijali raczej znajdujące się wówczas na tym terenie domki fińskie i ogródki działkowe.
– tamże, str. 57
Trasa nie może „sąsiadować” z parkiem (i na odwrót). Może obok niego przebiegać.
Na tak sformatowane zajęcia Patkowskiego, a później Bilińskiej przychodzili studenci kierunków kompozycja, dyrygentura i teoria muzyki, zorientowani w podstawach fizyki dźwięku.
– tamże, str. 198
Jeśli już koniecznie chcemy takie zdanie, to po słowie „kierunków” powinien znaleźć się dwukropek. Jednak zgrabniej byłoby po prostu:
Na tak sformatowane zajęcia Patkowskiego, a później Bilińskiej przychodzili studenci kompozycji, dyrygentury i teorii muzyki, zorientowani w podstawach fizyki dźwięku.
Dowiedział się w tym czasie o problemach finansowych kompozytora Krzysztofa Knittla. Wynikały one z faktu, że młody twórca zrezygnował z pisania piosenek (w rodzaju „Koncertu jesiennego na dwa świerszcze” dla Magdy Umer) i grania w kabaretach, by zająć się gorzej opłacalną, ale bliższą swemu sercu muzyką awangardową.
– tamże, str. 140
Ktoś, kto nie ma świadomości, że (znakomitą zresztą) piosenkę „Koncert jesienny na dwa świerszcze” napisał Krzysztof Knittel, z powyższego fragmentu się tego niestety nie dowie. Piosenki Krzysztofa Knittla nie są w rodzaju (???) „Koncertu jesiennego na dwa świerszcze”! Piosenki Krzysztofa Knittla to między innymi „Koncert jesienny na dwa świerszcze”.
By odwiedzić Patkowskich, trzeba wejść bramą IV i skręcić w lewo.
– tamże, str. 203
Czy fragment opisuje wejście do naszego warszawskiego domu na ulicy Kaliskiej? Nic bardziej mylnego! Opisuje… Powązki i drogę na grób, w którym pochowany jest tata i jego matka. Już pomijam to, że po wejściu IV bramą trzeba skręcić w prawo, a nie w lewo, ale czy sformułowanie „odwiedzanie Patkowskich” jest w tym kontekście na pewno fortunne?
Podsumowanie
W pracy Agnieszki Pindery zabrakło na pewno słów Magdaleny Długosz – krakowskiej kompozytorki, byłej studentki i prawej ręki taty w studiu krakowskim – bardzo ważnym w karierze taty ośrodku, któremu notabene nie poświęcono zbyt wiele miejsca.
Choć zdaję sobie sprawę, że zbaczam na grząski grunt odkrywania przed czytelnikami kulis powstawania tej książki, czuję, że moim obowiązkiem jest sprostowanie ważnej kwestii, która być może rzuci na tę pracę nowe światło. Autorka wierzy niestety w koncepcję paramuzykologiczną (mocno forsowaną przez redaktora tej książki, Michała Mendyka), kwestionującą fakt, że Józef Patkowski był pomysłodawcą i twórcą Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia.Choć nadal żyją ludzie, którzy mogą potwierdzić, że inicjatywa stworzenia Studia wypłynęła od taty, Agnieszka Pindera uznaje to za „spekulacje”. Powtarzanym jak mantra argumentem ma być… brak jakichkolwiek potwierdzających to dokumentów w archiwach Polskiego Radia. Z jednej strony to budujące, że powstają amatorskie grupy zapalonych popularyzatorów muzyki. Z drugiej, kiedy silą się na kontrowersyjne (jak chcą o nich myśleć) teorie, powinni posiadać wiedzę dotyczącą podstaw metodologii badań. Nie ma przecież fizycznej możliwości, żeby w dokumentach radiowych (zwłaszcza tamtych czasów!!!) znaleźć zapisek o intelektualnej własności czyjegoś pomysłu. Sztuką jest nie tylko postawienie dobrego pytania, ale i wiedza, gdzie szukać na nie odpowiedzi.
To, że w pracy „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” pojawia się informacja, że tata SEPR założył, zostało tak naprawdę wywalczone przez wdowę po Józefie Patkowskim, Zofię Mossakowską (prywatnie moją mamę). W książce Pindery czytamy (fragment odnosi się do francuskiego studia GRM – pierwszego na świecie studia eksperymentalnego):
Pierwszym polskim kompozytorem, który odwiedził tę placówkę (w 1956 roku), był Witold Lutosławski. Czy to on przedstawił Sokorskiemu pomysł stworzenia podobnego miejsca na polskim gruncie? Współpracownicy Józefa są przekonani, że do nowej inicjatywy przekonał prezesa właśnie Patkowski.
– tamże, str. 67
Dalej pojawia się, również wywalczony, początek cytatu oddającego tacie sprawczość z książki Włodzimierza Kotońskiego „Muzyka elektroniczna” – istotną resztę cytatu przeczytamy jednak dopiero w odnośniku, dwadzieścia stron dalej.
Józef Patkowski zasłużył na rzetelną biografię opracowaną przez fachowca.
fot. Marianna Patkowska
P.S. Na deser łączę piosenkę jednego z ulubionych zespołów taty (o czym w książce również nie przeczytamy), której tytuł znakomicie oddaje to, czym praca Pindery jest. Niestety, wyłącznie tym.
Analogicznie do tego, co stało się z umieszczanymi na blogu wpisami z okazji Dnia Kobiet, powstał tu równolegle także cykl związany z Dniem Mężczyzn – przybliżam w nim sylwetki panów, którzy najmocniej na mnie wpłynęli w tym roku.
„I złapałam się na tym, że nie wiem właściwie do końca kiedy (choć przecież już druga płyta coś sygnalizowała, ale…) Dawid… stał się mężczyzną. Niby strasznie banalna to prawda, że „dzieci rosną”, ale uświadomiłam sobie, że już nie ma tamtego zamkniętego w sobie, nieśmiałego chłopaczka o unikalnym głosie, lecz gdzieś w międzyczasie z tego uroczego pąka rozwinął się naprawdę przepiękny wielobarwny kwiat”.
Teksty (wszystkie tym razem po polsku) niesamowicie zgrały się z sytuacją, w której znalazłam się w tamtym czasie, być może dlatego tak mocno mnie poruszyły i we mnie zapadły. Dawidzie, dzięki!
2. Tomasz Sekielski
Na samo wspomnienie filmu „Tylko nie mów nikomu” braci Sekielskich mam łzy w oczach. Ogrom zła i ohydy w nim ukazany przeraża, ale też… oczyszcza. Nakręcenie w Polsce dokumentu obnażającego skalę problemu pedofilii w kościele katolickim to akt niezwykłej odwagi. Mnie samo jego omówienie z dziećmi w podstawówce, w której uczyłam, kosztowało utratę pracy, ale z tą wiedzą po raz drugi zrobiłabym to samo bez mrugnięcia okiem.
Rzetelne dziennikarstwo na najwyższym poziomie i uparte docieranie do prawdy, nawet tej najtrudniejszej, to powody, dla których Tomasz Sekielski zyskał mój ogromny, dozgonny szacunek. Panie Tomaszu, dziękuję!
3. Christopher Ciccone
Cudowne i inspirujące poznanie Madonny, które opisywałam ostatnio, zawdzięczam przede wszystkim jej bratu Christopherowi Ciccone i napisanej przez niego książce.
„Chwytem marketingowym jest nazwanie dzieła nieautoryzowaną biografią Madonny, tymczasem dla mnie jest to przede wszystkim autobiografia jeszcze ciekawszej (choć nie z powodu medialnej charyzmy) osoby – wrażliwego, uroczego i delikatnego Christophera Ciccone”.
Niespodziewanie okazało się też, że przy okazji odkryłam kogoś, kto szybko stał mi się bardzo bliski. Thank you, Christopher!
4. Stanisław Moniuszko
Ubiegłoroczna edycja Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”, przypadająca na rok moniuszkowski, spowodowała, że po raz pierwszy w życiu ujrzałam Stanisława Moniuszkę w zupełnie innym niż do tej pory świetle. Moniuszko jaki jest, każdy słyszy. Muzyka lekka, łatwa i przyjemna, w dodatku wbita w przyciężkawe polsko–patriotyczne opakowanie. Wydawałoby się, że trudno byłoby mi znaleźć coś bardziej odpychającego. Aż… dowiedziałam się o jego dążeniu do rozwiązań nietypowych, poszukiwaniu do swych pieśni prozy nowoczesnej, kreatywnym umyśle.
„Właściwie przez sposób, w jaki Snakowski mówił o Moniuszce (jeszcze nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby ktoś tak go przedstawiał), a potem przez samą doskonałą reżyserię Poutney’a, po raz pierwszy w życiu dostrzegłam w Moniuszce intrygującego kompozytora, który – co było dla mnie szokiem – zwracał ogromną uwagę na to, by teksty, do których pisał swoje pieśni, były autorstwa najbardziej jemu współczesnych, dobrych, „topowych” poetów. (Oczywiście, że część z tych wierszy dziś trąci już myszką, jednak dbałość kompozytora o to wtedy niesamowicie mnie rozczuliła.)”
Niezależnie od tego, jak dziś brzmią jego kompozycje (a brzmią… miło), nabrałam do niego jakiejś zaskakującej sympatii. Panie Stanisławie, dziękuję!
5. Paweł Mykietyn
Co do tego, że mój warszawski sąsiad, Paweł Mykietyn, jest kompozytorem wybitnym, nie miałam najmniejszych wątpliwości już od momentu, kiedy usłyszałam jego muzykę po raz pierwszy. Z ogromną sympatią i rosnącym zachwytem śledziłam jego artystyczną karierę. Jednak dopiero podczas wspominanej już wyżej tegorocznej edycji Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”, słuchając II Koncertu wiolonczelowego, uświadomiłam sobie w pełni… jego geniusz, bo już konstrukcja tego utworu jest arcydziełem samym w sobie… Wielkie słowa bywają nadużywane. Staram się być bardzo ostrożna w ich doborze. Tym bardziej czuję wzruszenie, kiedy uświadomię sobie, że tak wyjątkowe osoby są wśród nas (Paweł ciągle zalicza się do grona tzw. kompozytorów żyjących 😉 ) i mogą jeszcze stworzyć tak wiele dobra. Drogi Pawle, dziękuję!
6. Woody Allen
Woody Allen jest niesamowicie ważnym mężczyzną w moim życiu, który bardzo mocno mnie ukształtował. Cudownie było się przekonać w kinie na filmie „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”, że ciągle jest w doskonałej reżyserskiej formie.
Trudno mi się pogodzić z nagonką, której stał się – a wraz z nim także pamiętniki, których wydanie zostało wstrzymane – ofiarą. Nie napiszę, że z całą pewnością nie molestował swojej pasierbicy, o co jest dziś podejrzewany. Nie wiem tego, podobnie, jak większość łatwo oskarżających go osób. Wierzę jednak w to, że sprawiedliwości powinno się dochodzić w sądzie, a nie w prasie. Thank you, Woody!
7. Józef Patkowski
W tym roku ukazała się książka o tacie, co było poprzedzone wejściem jej autorki w nasze życie. Efekt tej pracy jest dopiero w drodze do mnie, więc nie mogę się jeszcze o nim wypowiedzieć. Ufam opiniom znajomych, będących w trakcie lektury, że redaktorzy podołali karkołomnemu zadaniu, jakim było zapanowanie nad zatrważającym infantylnością językiem, nadal myśląc – pewnie naiwnie – że lepiej byłoby, gdyby książki po prostu pisały osoby… umiejące pisać.
Bliskość tatyczuję często, czasem dużo mocniej i chyba tylko dzięki niej przetrwałam ten naprawdę trudny dla siebie czas. Dzięki, Tato! ❤️
8. Jerzy Pobocha
Psychiatra sądowy doktor Jerzy Pobocha w pewnym wywiadzie, na który przypadkiem trafiłam, absolutnie mnie zachwycił przede wszystkim wielką kulturą osobistą, doskonałym władaniem słowem i ogromną wiedzą. Szybko weszłam w posiadanie fascynującej książki „Zrozumieć zbrodnię”, do której często zdarza mi się wracać.
„W rozmowie poruszonych zostaje wiele wątków, między innymi: realne i symulowane choroby psychiczne, tajniki i problemy psychiatrii sądowej, psychopatia czy fascynacja złem. Doktor Jerzy Pobocha przywołuje przykłady wielu głośnych spraw z różnych lat (część z nich sam konsultował). Zamieszczana co jakiś czas „prasówka” (cytaty z prasy dotyczące omawianych przypadków) oraz przytaczane fragmenty innych książek są doskonałym zabiegiem pozwalającym czytelnikowi zrozumieć szerszy (od dialogu dwojga specjalistów) kontekst”.
Bardzo niewielu rzeczy się boję. Prawdopodobnie dlatego, że rzadko kiedy wpadam na czas na to, że w ogóle w jakiejś sytuacji mogłabym, a jak to już sobie uzmysłowię, jest zazwyczaj za późno. Jeśli jednak mocniej pogrzebać, wśród swoich nielicznych powodów do strachu znalazłabym: ewentualną utratę zmysłów, wizję świata bez sztuki oraz… Tymona Tymańskiego. Ten ostatni zaskakuje w tym zestawieniu o tyle, że nigdy go osobiście nie poznałam i właściwie nie znam też całej jego twórczości. Dwie dekady temu zachwycił mnie w programie „Muzyka łączy pokolenia”, w którym wykonał jakiś koszmarek z repertuaru Jerzego Połomskiego zupełnie po swojemu. Pamiętam, że bardzo mnie to wtedy poruszyło. Na pewno jest we mnie duży szacunek do jego muzycznych dokonań (zwłaszcza uwielbiam jego magiczny cover „Space Oddity” Bowiego). Równocześnie emanująca z niego energia sprawia, że… kiedy trafię w mediach na jakikolwiek wywiad z nim, dosłownie trzęsę się ze strachu i nie umiem nad tym zapanować.
Pewnie nie urosłoby to do rangi jakiegokolwiek problemu, gdyby nie to, że od początku tego roku, niejako pośrednio, jest obecny w moim życiu dość intensywnie. Co po dwóch miesiącach takiej sytuacji mogę powiedzieć? Że na pewno łatwiej się do niego przyzwyczaić niż do świata bez sztuki… Dosyć niepewne, ale jednak, dzięki, Tymonie!
10. Michał Heller
Ksiądz profesor Michał Heller zniszczył mój dotychczasowy świat i zbudował go na nowo swoją książką „Moralność myślenia”, a zwłaszcza słowami:
A człowiek głupi nie milczy. Mówi, zwykle mówi wiele, i powiększa sumę bezsensu we Wszechświecie. […] Mowa głupiego udaje Słowo, ale nim nie jest. Jest czymś, co… opiera się racjonalnym wyjaśnieniom. Ale głupota może wcielać się w czyn, a czyn taki nie zostaje natychmiast rozerwany wewnętrzną sprzecznością i wyłączony z istnienia, lecz trwa i produkuje skutki, które głupotę utrwalają na Ziemi.
Stały się one dla mnie drogowskazem na naprawdę trudnych życiowych zakrętach, wyznaczając mi zupełnie nowe drogi i pomagając w pełnym zintegrowaniu się ze sobą. Księże Profesorze, dziękuję!
🍍🍍🍍 Wszystkim Panom z okazji Dnia Mężczyzn życzę odwagi, siły i niezachwianej wiary w siebie i swoje wybory. Nigdy i nikomu nie dajcie sobie wmówić, że nie zasługujecie na szczęście! Długo zastanawiałam się, jaką piosenkę Wam dziś zadedykować. Rozważałam moje ukochane i dziko męskie „Le sirene”opisywanego tu przeze mnie boskiego Demetria Stratosa, ale ponieważ ten utwór pojawił się już na blogu, dołączę do życzeń innego wokalnego boga… 🍍🍍🍍
Dzisiejsze święto jest dla mnie od prawie czternastu lat – od kiedy odszedł mój tata – bardzo bolesne. Rok temu nie byłam jeszcze gotowa na taki wpis, ale teraz nadszedł już chyba odpowiedni moment. Nie będę tu przypominać kim był Józef Patkowski oraz jak ogromny i nieoceniony wpływ miał na historię muzyki elektroakustycznej w Polsce. To można sobie sprawdzić w encyklopedii. Dziś Dzień Ojca, więc chciałabym pokazać światu, jakiego miałam cudownego tatę!
Kiedy się urodziłam, tata miał 56 lat. Normalnie nie wspominałabym o tym, bo nigdy nie miało to dla mnie specjalnego znaczenia, ale jednak szybko okazało się, że istnieje pewna grupa społeczna, dla której wręcz przeciwnie, różnica wieku jaka była między nami, ma znaczenie ogromne. Wzmiankowaną grupę stanowiły starsze panie, które spotykaliśmy na częstych wspólnych spacerach. Te, widząc permanentny stan zakochania, w którym tkwiliśmy od momentu moich urodzin (zresztą do samej jego śmierci), czuły się niejako w obowiązku skomentowania tego słowami:
– Och, dziecinko, musisz bardzo kochać swojego dziadziusia!
– standardowe zagajenie starszych pań, które spotykaliśmy z tatą na wspólnych spacerach
Najpierw bardzo byłam tym zdziwiona i pytałam:
– Ale skąd pani to może wiedzieć? Przecież mój dziadek mieszka w Zakopanem!
– moja reakcja
Aż odpowiadać zaczął tata:
– Proszę pani, moja wnuczka ma 21 lat. TO jest moja córka!
– taty reakcja
Był to absolutnie fenomenalny komunikat, gdyż – jak każda prawda – trochę wstrząsający dla odbiorcy. W każdym razie pomagało.
Starsze panie szybko okazały się zresztą zmorą nie tylko spacerów, ale również wszelkich podróży środkami lokomocji. Tata, i to z pewnością mam właśnie po nim, był niesamowicie przekornym człowiekiem. Niewiele było trzeba, by go sprowokować do zrobienia czegoś, czego robić wcale nie planował, ale wyczuwając, że spotka się to być może z oburzeniem, po prostu nie mógł sobie odmówić.
Miałam może 5 albo 6 lat (i pamiętam tę sytuację tylko częściowo, bardziej z relacji rodziców), jechaliśmy gdzieś razem pociągiem. W przedziale były dwie irytujące starsze panie, którym tata bardzo się nie spodobał już od pierwszego wejrzenia. Tata, jak to tata, wyłożył nasze bagaże, usadowił mnie na moim miejscu, upewnił się że jestem szczęśliwa (to zawsze było dla niego najważniejsze) i udał się do Warsu. Kiedy po jakimś czasie wrócił… z piwem, wzrok pań sprawił, że pozostała mu tylko jedna rzecz. Unosząc rękę z piwem i patrząc na mnie, zapytał:
– Chcesz?
Na to podobno śmiertelnie poważnie i z odrobiną smutku w głosie odpowiedziałam:
– Nie, tatusiu. Dziękuję, ale dziś nie mogę. Biorę jeszcze antybiotyk.
Panie umarły, więc przez resztę podróży mieliśmy przynajmniej święty spokój.
Tata często powtarzał przy wielu osobach, że mnie „bardzo lubi”. Wtedy na ogół ludzie się dziwili i wygłaszali oklepane:
– Chyba ją kochasz, a nie lubisz! To twoja córka!
Na co zwykł odpowiadać:
– Oczywiście, że ją kocham! To moja córka! Ale wcale nie jest powiedziane, że muszę ją lubić, a ja ją lubię naprawdę bardzo. I myślę, że to jest cenne.
To było cenNe. Bardzo cenNe. Tata bardzo szybko stał się przede wszystkim moim ogromnym przyjacielem. Ten ekstremalnie wrażliwy i równocześnie niewiarygodnie mądry mężczyzna nigdy nie tracił energii na idiotyczne akty zazdrości, jakich często dopuszczają się ojcowie wobec absztyfikantów swoich córek. Dla niego, o czym już pisałam, punktem wyjścia było moje szczęście, jeśli więc ktoś mi je na jakimś etapie mojego życia dawał, był automatycznie jego przyjacielem, a nie wrogiem. Umiał myśleć szerzej i równocześnie czuć głębiej. Łączył w sobie wiele tych cech, z którymi sama sobie u siebie nie umiałam dać rady, a u niego mogłam je podziwiać jak skarby. Doskonale czuliśmy się we własnym towarzystwie. Dzięki niemu poznałam niesamowite osobistości z szeroko pojętego świata kultury: fantastycznych malarzy, rzeźbiarzy, kompozytorów, pisarzy, muzykologów. Wielkie nazwiska, ale przede wszystkim wielkich ludzi, których silna aura na pewno w znacznym stopniu mnie ukształtowała. Dzielił się ze mną wszystkim, co najlepsze. Po prostu… bardzo się lubiliśmy.
Kiedyś, w luźnej rozmowie, poprosił mnie, żebym przyszła na jego pogrzeb ubrana na kolorowo. (Jego późniejsza śmierć zaskoczyła nas wszystkich, podejrzewam nawet, że jego też, bo był niedługo przedtem w naprawdę dobrej formie.) Nie spełniłam tej prośby. Nie umiałam. Postąpiłam jednak zgodnie ze sobą, a to dla niego i tak liczyło się najbardziej. Jego odejście było dla mnie jednym z ważniejszych duchowych przeżyć. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, cieszę się, że to właśnie on pomógł mi się ze śmiercią odrobinę oswoić. Przez swoją charyzmę i niebywale dobrą energię, która od niego emanowała, zmierzanie się z tym wszystkim było łatwiejsze.
Nie zmienia to jednak faktu, że cholernie mi go brakuje. Zwłaszcza teraz, kiedy w ogóle brakuje ludzi mądrych i inteligentnych dookoła. Wiem, że był jedną z tych osób, których odejście bezpowrotnie zachwiało porządek Wszechświata.
Dzień po tragicznej śmierci Keitha Flinta, tłumacząc swojej klasie, czemu jestem tak strasznie smutna – opowiedziałam uczniom o tym, co się wydarzyło oraz że bardzo kochaliśmy Keitha z tatą właśnie. Na to jeden z moich cudownych wychowanków stwierdził:
– O, to teraz pani tata będzie mógł go poznać osobiście w niebie…
Niesamowicie mnie to wzruszyło. Nie wiem, gdzie teraz jest. Wiem jednak, że miejsce to zyskało dzięki niemu nową, lepszą jakość. Mam tylko nadzieję, że nie ma tam zbyt wielu starszych pań.
O Stromae usłyszałam – podobnie jak reszta świata – w 2009 roku, kiedy wyszedł jego cudowny singiel „Alors On Danse”, do dziś jeden z moich absolutnie ulubionych tanecznych hitów (o czym wspominałam niedawno we wpisie „Let’s dance”). Długi czas czułam odrobinę pewnie irracjonalny lęk przed zgłębieniem reszty jego twórczości, bo wspomniana piosenka wydawała mi się tak dobra i wyjątkowa, że nie chciałam sobie tego wrażenia w żaden sposób zepsuć (ten sam rodzaj lęku towarzyszył mi zresztą także po lekturze mojej ukochanej książki wszech czasów – „Lolity” Vladimira Nabokova, na szczęście go przemogłam, odkrywając geniusz Nabokova w pełnej krasie).
Kilka lat później zaczęłam szukać w internecie kolejnych piosenek Stromae, stwierdzając z radością, że są bardzo dobre, choć ta pierwsza działa na mnie w zupełnie niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju sposób. Nie poświęciłam jednak wystarczającej ilości czasu i energii na przyjrzenie się temu artyście tak uważnie, jak na to zasługuje. Dopiero kilka tygodni temu, przy okazji swojego karnawałowego wpisu, nadrobiłam te zaległości i zachwyciłam się wielowymiarową znakomitością Stromae.
1. Stromae, kto zacz
W największym skrócie – Stromae to belgijski perkusista, raper, piosenkarz, producent muzyczny i autor tekstów pochodzenia rwandyjskiego. Swoją muzyczną przygodę zaczął od fascynacji rytmem i gry na perkusji. Potem wyrażał siebie również poprzez rap, a dopiero na końcu zajął się śpiewaniem.
Największy rozgłos, o czym pisałam już wyżej, przyniósł mu pierwszy singiel – „Alors On Danse”. Stromae śpiewa tylko po francusku, gdyż – jako perfekcjonista – twierdzi, że jego angielski nie jest wystarczająco dobry (co nie do końca jest prawdą, wnioskując po wywiadach, których udziela czasem w tym języku).
2. Maestro Stromae
Artysta ten mnie fascynuje, począwszy już od samego swojego pseudonimu, który jest anagramem słowa „maestro”. Jako językowca ciekawi mnie bardzo różnica wymowy członu „mae” w każdym z tych słów („maestro” [maestro], ale przecież „stromae” [stromè]!).
Język francuski nigdy mnie specjalnie nie ujmował swoją melodią (w każdym razie nigdy aż tak jak niemiecki, grecki, islandzki czy czeski), jednak Stromae jest w swojej twórczości tak spójny i przekonujący, że zachwyciłam się nim z tym wszystkim, co ze sobą wniósł do mojego świata, więc również jego językiem. A ciekawość tego, o czym śpiewa, skłoniła mnie do szukania tłumaczeń tekstów jego piosenek. Towarzyszyła mi jakaś intuicyjna pewność, że są one znacznie głębsze, niż znakomita większość tekstów tanecznych piosenek. Gdyby tak nie było, mógłby z powodzeniem, nawet mając mały zasób słów, śpiewać po angielsku (co jest gwarancją większego komercyjnego sukcesu).
Szybko okazało się, że się nie pomyliłam, bo z taką pasją, zaangażowaniem, a równocześnie przejmującym miejscami smutkiem, można śpiewać tylko o rzeczach, które nie są błahe.
3. Stromae – co mnie kręci,
co mnie podnieca
Parafrazując tytuł filmu jednego z moich ukochanych reżyserów, Woody’ego Allena, to, co mnie kręci, co mnie podnieca w cudownym artystycznym tworze, jakim jest Stromae, to niesamowita spójność obranej przez niego drogi, przy równoczesnej imponująco szerokiej gamie barw, z których się składa. Wszystko jest w nim nieoczywiste, a równocześnie bardzo charakterystyczne. Poczynając już od wyglądu; potrafi być równocześnie sympatycznym brzydalem, skromnym intrygującym chłopakiem, magnetyzującym i przystojnym dojrzałym mężczyzną, diabłem wcielonym, czy nawet przepełnioną po brzegi seksapilem kobietą! W każdej z tych odsłon jest jednak niezmiennie doskonale ubrany i w nienachalny sposób, jednak zawsze elegancki!
Z kolei od strony muzycznej urzeka mnie u Stromae wspominany tu już wielokrotnie smutek, intrygująca barwa głosu połączona z cudowną ekspresją, porywający rytm, niebanalna harmonia i mocno przemyślana całość kompozycji.
4. Stromae – dzieła wybrane
Bardzo poruszającą ze względu na swój tekst, ale też fantastycznie współgrający z nią teledysk, jest piosenka „Papaoutai”. Traktuje o braku ojca i tęsknocie za nim. Najbardziej oczywistym wydaje się skojarzenie z biografią artysty, którego tata zginął podczas ludobójstwa w Rwandzie, kiedy muzyk miał dziewięć lat. Stromae jednak podkreśla w wywiadach, że podczas pisania tekstów mocno dystansuje się od swoich prywatnych doświadczeń, a ten konkretny utwór odnosi się do nieobecności lub też niewystarczającej obecności ojca w życiu dziecka, która w pewien sposób jest, zdaniem Stromae, wpisana rolę autorytetu ojcowskiego.
Zupełnie inny w klimacie jest humorystyczny kawałek „Tous les mêmes”, za którym nie przepadam aż tak bardzo jak za pozostałymi i pewnie bym o nim nie wspomniała wcale, gdyby nie objawiający się w wideoklipie aktorski talent Stromae, który gra równocześnie męskiego mężczyznę i kobiecą kobietę, i robi to po mistrzowsku! Jeszcze większy mój szacunek zyskał zresztą tym wykonaniem wspomnianej piosenki na żywo! (Z żartobliwych muzyczno-słownie numerów wart odnotowania jest też fantastyczny „Carmen”.)
Jeśli chodzi o utwory, które rzeczywiście uwielbiam i które mnie urzekają swoją muzyczną przestrzenią, muszę wymienić na pewno „Je cours” i „Ta fête”! A teledyski do obu z nich to fenomenalne krótkometrażowe filmy (zwłaszcza do „Je cours”!).
Wstrząsający jest za to zarówno numer „Formidable”, jak i obraz do niego – pomysł (doskonały i przejmujący w swojej prostocie) oraz sama jego realizacja powodują u mnie za każdym razem ciarki.
Zaintrygowała mnie natomiast sytuacja z inną piosenką – „Te Quiero”, do której oryginalny teledysk do mnie nie przemówił. Nie to, żeby mi się nie podobał, ale nic w nim mnie nie ujęło, dopóki… nie zobaczyłam tego absolutnie brawurowego wykonania, przywodzącego mi na myśl ekspresję przyklejonej do mikrofonu, tętniącej jednak emocjami Édith Piaf. Widzimy teatr jednego aktora, od którego nie sposób oderwać wzroku. Spektakl, który przeżywamy, nawet jeśli nie rozumiemy tekstu…
A jeśli idzie o te teksty, które możemy bez problemu zrozumieć (artysta umieścił w niektórych klipach angielskie napisy), to do tej pory największe wrażenie zrobił na mnie ten do piosenki „Quand c’est?”, którego początek, w moim tłumaczeniu, przedstawiam poniżej:
O tak, znamy się dobrze,
nawet próbowałeś zdobyć moją matkę,
zaczynając od jej piersi
oraz płuc mojego ojca.
Pamiętasz ich?
Raku, raku,
powiedz mi, kiedy…
Raku, raku,
kto jest następny?
Na uwagę zasługuje też muzyka (piękne chórki, cudownie zagospodarowana przestrzeń) oraz tradycyjnie sam teledysk – wszystko jest tu idealnie do siebie dopasowane.
Żeby jednak nie pogrążać swoich Czytelników w zbyt dużym smutku i zadumie, zakończę ten swój rozdział bardzo uroczym wykonaniem na żywo piosenki znacznie różniącej się od pozostałych, za to ukazującej jeszcze inną twarz Stromae – „Ave Cesaria” in San Francisco.
5. Stromae, Jacques Brel
Porównanie Stromae do Jacques’a Brela nie jest niestety moje, ale pozwoliłam go sobie użyć w tytule tego wpisu, ponieważ wydaje mi się wyjątkowo trafne. Podobieństwa nie kończą się na wspólnej obydwu panom narodowości belgijskiej, czy pisaniu znakomitych, dających do myślenia tekstów w języku francuskim. Zarówno Brela, jak i Stromae można nazwać artystą totalnym, wychodzącym znacznie poza ramy jednej tylko gałęzi sztuki. Równoległe do muzycznych dokonania Jacques’a Brela na niwie filmowej są imponujące – był scenarzystą i reżyserem dwóch filmów, kompozytorem muzyki do ośmiu, a zagrał w jedenastu! Osiągnięcia Stromae w tej dziedzinie są co prawda znacznie skromniejsze (zagrał w jednym filmie i wyreżyserował dwa teledyski innych artystów), jednak łączy swój niewątpliwy aktorski talent z działalnością muzyczną, występując w swoich (zawsze znakomicie wyreżyserowanych!) wideoklipach i wcielając się w zupełnie różne od siebie role. Warto również wspomnieć o tym, że fantastycznie tańczy, wnosząc tym do każdej z opowiadanych przez siebie historii nową jakość.
Ciekawostką było też dla mnie pewne odkrycie: otóż Jacques Brel urodził się w tym samym roku, w którym na świat przyszedł mój tata (choć Brel był o kilka miesięcy od niego starszy), natomiast Stromae urodził się w tym samym roku, w którym na świat przyszłam ja (choć Stromae jest ode mnie o kilka miesięcy starszy). Przypadek?
P.S. Na deser łączę swoją wersję jednej z najpiękniejszych piosenek Jacques’a Brela w tłumaczeniu Wojciecha Młynarskiego – „Nie opuszczaj mnie”). 🎹🎹🎹
Od dłuższego czasu z pewnym zdziwieniem obserwuję coraz bardziej czarny PR robiony skromności. I mówiąc o skromności, nie mam na myśli zachowawczości w stroju czy wyglądzie, lecz
brak wygórowanego mniemania o sobie.
– definicja skromności
W tym kontekście zastanawia mnie też (jako językowca), czym spowodowana jest z kolei rosnąca popularność „pokory” (lub też jej deklarowania), mnie z kolei raczej obcej.
Ponieważ w procesie wychowania wpojono we mnie, że skromność jest jednak pozytywnym przymiotem (a moje spotkania z Witoldem Lutosławskim, Jerzym Stajudą czy Władysławem Hasiorem zdawały się to potwierdzać), pomyślałam, że warto napisać o tym kilka słów.
1. Brak wygórowanego mniemania o sobie to nie brak całkiem dobrego mniemania
Myślę, że jakaś taka ogólna niechęć do skromności jest – jak w większości przypadków – podyktowana błędnym rozumieniem tejże. Wychodzę z założenia, że każda przesada jest z zasady niewłaściwa i nie bardzo widzę, co miałoby wykluczać z grona przesad wygórowane mniemanie o sobie. Całą sobą zgadzam się natomiast z tym, że zaniżone poczucie własnej wartości i niewiara w siebie, swoje umiejętności i możliwości są destrukcyjne i warto je eliminować. Jednak od zupełnie mizernego mniemania o sobie do mniemania wygórowanego naprawdę całkiem daleka droga, a jej najciekawszy punkt wypada mniej więcej pośrodku. Oba ekstrema zamykają nas na rozwój, ponieważ:
1) jeśli paraliżuje nas wrażenie, że jesteśmy głupsi czy mniej intelektualnie sprawni od reszty, prawdopodobnie trudno będzie nam nawet spróbować zrobić coś, co mogłoby nam udowodnić, że się mylimy lub pokazać nam, że mamy za to jakieś zupełnie inne unikalne walory, które stanowią o naszej wyjątkowości;
2) jeśli z kolei uważamy, że wiemy wszystko najlepiej sami, a bliźni mogą się tylko od nas uczyć, to – pomijając, że się narażamy na śmieszność – dajemy sobie całkiem niezłą wymówkę, by nie musieć się uczyć od innych, czyli, reasumując, intelektualnie stajemy w miejscu (być może jest to też wyraźny sygnał do tego, żeby zmienić środowisko na takie, w którym znajdzie się jednak ktoś mądrzejszy od nas).
Natomiast świadomość, gdzie faktycznie tkwi nasza siła i co opanowaliśmy całkiem sprawnie oraz tego, że zawsze ktoś może wiedzieć coś, czego nie wiemy my sami (zarówno w dziedzinie, z której jesteśmy nogą – u mnie chemia – jak i tej, w której brylujemy w życiu zawodowym), sprawia, że nasza postawa jest otwarta. Mamy więc szansę skorzystać podczas rozmowy, której nie zakłóca ani nasza chorobliwa niepewność, ani karykaturalne ego – to miejsce może z powodzeniem zająć po prostu nasz rozmówca. Gwarantuję, że będzie wygodniej. Sama mam raczej skłonności do pierwszego ekstremum, nad czym jednak udało mi się trochę przez te lata popracować. Jednak ważne, żeby przy pracy nad jednym ekstremum nie popaść automatycznie w drugie.
2. Jak skromny ze skromnym, czyli
partnerstwo w rozmowie
Dodatkowo jeśli nasz rozmówca jest również po prostu skromny (czyli jego mniemanie o sobie samym nie jest ani zaniżone, ani wygórowane), powstaje spora szansa na rozmowę utrzymaną w duchu partnerstwa. Mnie osobiście najbardziej intelektualnie stymulują jedynie takie sytuacje, kiedy mogę być partnerem (który ma prawo w jakimś momencie konwersacji wiedzieć więcej, a w innym mniej, ale jednak jest partnerem), bo kiedy ktoś daje mi odczuć, że jestem głupsza – szybko budzi moją frustrację i poczucie krzywdy, a z kolei kiedy pokazuje mi, że ma mnie za osobę od siebie mądrzejszą, sprawia, że czuję się zażenowana i zakłopotana i nie bardzo chcę w to dalej brnąć.
Dodatkowo zdefiniowałabym skromność również jako gotowość do uznania,
że możemy się mylić lub nie mieć pełnej wiedzy
– moja definicja skromności
tym bardziej, że bardzo wiele – żeby nie powiedzieć, że niemal wszystko! – zależy przecież od kontekstu. Porównując swoją wiedzę z zakresu językoznawstwa do wiedzy osób, które nie studiowały filologii polskiej, i którym zupełnie obca jest ta dziedzina, mogłabym dojść do wniosku, że jest ona (ta moja wiedza) niebywale rozległa. Porównując ją jednak do wiedzy profesora Bralczyka, przypomina ona kroplę przyrównywaną do morza. Gdzie jest jednak (i czy jest) obiektywna prawda? I czy porównywanie się do umysłów niedoścignionych jest faktycznie „obniżaniem poczucia swojej wartości”, czy może realnym spojrzeniem na rzeczywistość (która w tym wypadku jest taka, że coś tam umiem z tej dziedziny), tylko w szerszej perspektywie? Czy to znowu nie jest przypadkiem wpadanie w szpony tego pozornego wyboru „albo…, albo”, o którym kiedyś już tu pisałam? Bo przecież prawdą na ogół jest i to, że coś od kogoś wiemy więcej, jak i to, że coś od kogoś wiemy mniej. Jedno drugiego nie wyklucza. I nie sprawia automatycznie, że jesteśmy albo kompletnymi nieudacznikami, albo alfą i omegą w jakiejś dziedzinie.
Matematyka nigdy nie była moją alfą i omegą.
– jak stwierdził kiedyś Peja
Może mam inny punkt widzenia, niż ten uporczywie serwowany przez celebrycki światek, bo choć wypracowałam już bezpieczną pewność siebie, jakoś trudno mi sobie wyobrazić, by przeszło mi przez usta zdanie:
Ach, jestem w tym świetna!
Tu to nikt mnie nie zagnie!
Jestem niezwykle mądra i inteligentna
– groteskowe zdania, które nie przechodzą mi na szczęście przez usta
skierowane do kogoś, kto poświęcił 40 – 50 lat swojego zawodowego życia zgłębianiu jakiegoś naukowego czy artystycznego zagadnienia, z którego zdążył zrobić profesurę, a na taką przypadłość cierpi większość moich znajomych. I nie ma to wiele wspólnego z tym, bym czuła się gorsza. Raczej czuję, jak wiele mogę skorzystać, skupiając się po prostu na słuchaniu. No i z doświadczenia wiem też, że im bardziej imponująca wiedza naszego interlokutora, tym większa jego skromność i równocześnie luz podczas rozmowy z nim.
3. Fałszywa skromność
Fałsz to fałsz. Czy w muzyce, czy w życiu – jest brzydki, zgrzyta i sprawia, że więdną uszy i opadają ręce. Ale kto z nas choć raz nie słyszał takiego dialogu:
– Jaka piękna sukienka!
– Ach, to taka stara szmata, normalnie wycierałabym nią podłogi, ale akurat nie doschło mi pranie, więc ją na siebie zarzuciłam.
– dialog, który pewnie każdy z nas choć raz słyszał
Prawdopodobnie nie jestem jedyną kobietą na świecie, która nie zakłada na siebie szmat do podłogi, i która ma w szafie raczej to, co uważa za fajne, estetyczne i w czym się dobrze czuje. W związku z tym, kiedy ktoś daje mi odczuć, że on też myśli, że jestem ładnie ubrana, jest mi po prostu miło. Niekoniecznie muszę mu zaraz mówić, że uważam się za najlepiej ubraną kobietę na tej imprezie (nawet jeśli tak faktycznie jest), jednak zasada jest dosyć prosta – jeśli nie uważam, że wyglądam źle, nie mówię, że wyglądam źle.
Przyjmowanie komplementów jest jednak tematem na oddzielną książkę. Mój tata całe dzieciństwo wpajał mi, że:
mam nigdy nie dziękować za komplementy, tylko odpowiadać „wiem”,
bo one są po prostu prawdą.
– złota rada Józefa Patkowskiego
Zawsze wydawało mi się to jednak dosyć aroganckie, ale postanowiłam to wypróbować na pewnym średnio mnie interesującym absztyfikancie. Zdecydowałam się na wersję ostrożną, czyli w odpowiedzi na komplement uśmiechnęłam się i nie odpowiedziałam nic.
– Rozumiem, że nie dziękujesz, bo to wiesz? – dopytał zalotnie on.
– Tak! – odparłam radośnie, ciesząc się, że sam do tego doszedł.
– złota rada Józefa Patkowskiego w praktyce
Do drugiego spotkania już nie doszło. Nie to, żebym żałowała, ale od tego czasu podchodziłam do porad taty w sprawach damsko-męskich ze sporą rezerwą.
Być może problem ze skromnością wynika z mylenia jej z fałszywą skromnością.
4. Życie w zgodzie ze sobą nie wymaga dzielenia się ze światem każdym szczegółem z tegoż
Inna rzecz to ta, czy faktycznie wszystkim musimy się z bliźnimi dzielić, żeby być w zgodzie ze sobą, harmonii i prawdzie? Nauczenie się asertywności i niedopuszczanie do tego, by ktokolwiek (włączając w to nas samych) zmuszał nas do czegoś, do czego nie jesteśmy w pełni przekonani, wydaje mi się niesłychanie ważne. Jednak nawet jeśli wydaje nam się, że jesteśmy w czymś naprawdę dobrzy (co może być bardzo pozytywne i motywować nas do dalszego rozwoju), to niekoniecznie oznacza to, że musimy to od razu ochoczo obwieszczać całemu światu. I brak tego obwieszczania nie ma nic wspólnego z zakłamaniem.
Choć sama należę do (wąskiego) grona ludzi, którzy raczej cenią moją muzykę i mają świadomość jakiejś jej wartości, nie bardzo widzę powód, by o tym wspominać np. w rozmowie z Krzysztofem Pendereckim czy Pawłem Szymańskim. Nie dlatego, żebym na czas rozmowy z nimi czuła się nagle fatalną autorką piosenek, ale dlatego, że po pierwsze mam świadomość jak wiele, w porównaniu z nimi, nie wiem, jak i też tego, że podzielenie się swoim dosyć nawet na tym polu dobrym samopoczuciem nie wnosi nic konstruktywnego do rozmowy, która bez tego ma szansę być naprawdę niesłychanie stymulująca i ważna dla mnie samej (a docelowo, także mojej muzyki).
Czyli, jak pisałam wcześniej, skromność jest punktem wyjścia do otwartości na świat i ludzi. Złotym środkiem na oba ekstrema – chorobliwe wątpienie w siebie i przesadną pewność siebie – które są w rzeczywistości tym samym problemem, tylko z przesuniętym gdzie indziej punktem ciężkości. A kiedy uda się nam już uporać z całkowitym zanikiem ego lub jego rozbuchaniem, może się okazać, że ten przysłonięty przez nie rozmówca jest całkiem fajny i ma do wniesienia w nasze życie zupełnie nową jakość.