Jak jest?

fot. Bożena Szuj

Od najmłodszych lat powraca do mnie wciąż to samo natrętne pytanie:

Jak jest?

Pytanie skażone pychą. Od początku nie umiem pogodzić się z tym, że nigdy nie poznam na nie odpowiedzi. Wszystko się bezustanNie zmienia. Żyjemy na planecie, która jest w ciągłym ruchu. Co prawda kręci się wokół własnej tylko osi, ale jednak. To nie może pozostawać bez znaczenia. W każdej sekundzie czas teraźniejszy staje się przeszłym. Otaczający nas ludzie się zmieniają; i w nich samych dokonują się zmiany, i zamieniają się miejscami z tymi, z którymi w danym momencie bardziej nam po drodze. My sami weryfikujemy swoje przekonania pod wpływem nowych doświadczeń. W pewnym momencie otrzepujemy się z tych, w które nas ubrano w rodzinnym domu, a potem zakładamy takie, w których nam rzeczywiście wygodnie. Czasami tego nie potrafimy, więc męczymy się w przyciasnych wdziankach, męcząc – przez dotkliwy dyskomfort własny – przy okazji też innych naokoło. Najczęściej wtedy znowu pozwalamy się ubierać innym: grupie rówieśniczej, wszelkiego typu przywódcom, przyjaciołom lub partnerom. Czasem idziemy na terapię, żeby odkryć, że część naszego światopoglądu da się farmakologicznie i terapeutycznie uleczyć. Najczęściej nabieramy wtedy pokory, łagodności i wyrozumiałości, co jest przejawem psychicznego zdrowienia. Kiedy indziej zakładamy zbroję ograniczającą nam widzenie prawd innych od naszej. Czujemy się wtedy z tym monopolem na Prawdę zdrowi, a w rzeczywistości zasilamy tylko potężne szeregi osób niezdiagnozowanych.
Dziś rozumiem, że moja obsesyjna potrzeba zrozumienia jak jest wynika ze specyficznych potrzeb mojego ADHD-owego mózgu. Chcę się odnaleźć w chaosie, którego nie rozumiem, wiedząc równocześnie, że zbyt długo nie wytrzymam braku chaosu. Dostałam w ostatnim czasie kilka potężnych ciosów od życia. Nie ukrywam, że wynik wyborów prezydenckim był dla mnie kolejnym. Piszę dziś bardziej niż kiedykolwiek zawiedziona i skołowana nowym porządkiem, którego coraz bardziej chyba, mimo wszystko, nie rozumiem, choć od początku byłam jego najgorętszym orędownikiem.

fot. Bożena Szuj

Córka przyszłości

fot. Bożena Szuj

Choć jako zakochana w Jeremim Przyborze nastolatka znałam na pamięć wszystkie piosenki z „Kabaretu Starszych Panów”; choć regularnie przygotowywałam proszone kolacje, prezentując swoje kulinarne umiejętności. Choć potem – w sukniach do łydki i zgrabnych klasycznych szpilkach – zabawiałam gości swoim krótkim koncertem, podczas którego śpiewałam, akompaniując sobie na fortepianie, własne piosenki, nigdy nie rozumiałam stwierdzenia na swój temat, które często w takich momentach słyszałam, mianowicie, że „urodziłam się w niewłaściwych czasach – zbyt późno”. Znaczy diagnoza w jakimś sensie była słuszna, bo rzeczywiście urodziłam się w niewłaściwych czasach, ale właśnie zbyt wcześnie. Wiedziałam, że gdzieś w środku jestem córką przyszłości. Poza tym byłam przede wszystkim córką Patkowskiego, a on również całym sobą reprezentował nie tylko to, co współczesne, ale też przyszłe. Historia jest znakomita, by z niej czerpać oraz wyciągać wnioski, ale na pewno szkodliwa, jeśli próbujemy się w niej zadomowić. Możemy zachwycać się modą minionych epok i nadal się nią bawić. Możemy słuchać dawnych piosenek, czytać powstałe kiedyś teksty, ale mamy niebywałe szczęście, że nie musimy już tego robić w oparach papierosowego dymu i absurdalnych przekonań na temat dzieci, zwierząt oraz roli kobiet (o osobach nieheteronormatywnych nawet nie wspominając).
Urodziłam się w połowie lat osiemdziesiątych. Żyłam w otwartym dla artystów domu, ale równocześnie też narzuconym z jednej strony katolickim reżimie, który nas, jako społeczeństwo, straszliwie pokiereszował. Choć, jak każde skutecznie zindoktrynowane dziecko, wierzyłam żarliwie, nie potrafiłam pojąć, czemu innym katolikom tak zależy na tym, żeby Muzułmanin, Żyd, Buddysta czy jakikolwiek wyznawca innej niż nasza religii, nie mógł mieć po śmierci po prostu tego, w co wierzy. Z pewną taką wyższością stwierdzano, że każdy ma prawo wierzyć w co chce, ale po śmierci okaże się, że „to my mamy rację”. Przecież tak naprawdę nikt z nas tego nie wie. Smuciło mnie to. Chciałam, by po mojej śmierci spotkało mnie to, w co wierzę równie mocno, jak tego, by inni religijni wyznawcy mogli doświadczyć po własnej śmierci tego samego. Nie rozumiałam zaciętości w narzucaniu naszej idei innym.
Byłam dzieckiem pragnącym przyszłości. Czułam się bardzo odosobniona w poglądach, które nie wydawały mi się przełomowe, a raczej oczywiste i logiczne. Pewnie, gdyby tata był bardziej obecny w moim życiu (dużo pracował i podróżował, do tego chorował na CHAD, który potrafił go na długi czas całkowicie wyłączyć z życia domu), czułabym wsparcie. Często powtarzam tu na blogu, że nie znoszę lat 90., na które przypadło moje dzieciństwo i wczesna młodość. Wyparłam z pamięci prawie wszystko, co się wtedy wydarzyło.
Dziś, w trzeciej dekadzie XXI wieku, w czterdziestej wiośnie swojego życia, funkcjonuję w całkowicie odmiennej rzeczywistości. Dzieci i zwierzęta odzyskały swoje prawa (czy też raczej są w trakcie ich odzyskiwania). Kobiety są słyszalne, osoby nieheteronormatywne tworzą dużą i silną społeczność. Zaczynamy nazywać przemoc po imieniu, dystansujemy się od wszelkich prawd objawionych, masowo odchodzimy od kościoła. Dzieją się naprawdę dobre rzeczy. Wszystko to progres, który mamy okazję obserwować na własne oczy – wydarza się znacznie szybciej niż kiedykolwiek w historii. Zwolennicy starego porządku załamują ręce, a ja czuję, że wreszcie, po latach cierpień nastały w końcu czasy, o których marzyłam. Niestety równocześnie okazuje się, że nie zmierzamy wcale w dobrą stronę, bo niepogodzona z rozwojem część populacji zapiera się rękami i nogami, wierząc, że można wrócić do tego, co było. Problem w tym, że nie można, a odbudowywanie starego porządku w nowych realiach to przepis na katastrofę. Widoczna radykalizacja tak wielu krajów, której punktem kulminacyjnym będzie prawdopodobnie kolejna wojna światowa, jest na to najlepszym dowodem. Reasumując i parafrazując Piłsudskiego równocześnie, czasy wspaniałe, tylko ludzie…

fot. Bożena Szuj

Rozwój (pseudo)nauki

fot. Bożena Szuj

Pamiętam, że od wczesnych lat dziecięcych było dla mnie jasne, że biblijne opisy stworzenia świata są metaforą, której nie da się traktować literalnie. Stąd mój szok, kiedy dowiedziałam się o ludziach, którzy zarówno Teorię Wielkiego Wybuchu, jak i darwinizm kwestionują, bo im one… kolidują z wiarą. Od zawsze wiedziałam też, że istnieją kobiety, mężczyźni oraz osoby transpłciowe, czyli takie, które zostały uwięzione w ciele człowieka płci przeciwnej. Współczułam im. Mogłam się tylko domyślać, że to bardzo trudne położenie. Hermafrodytyzm był dla mnie pojęciem zrozumiałym tylko ogólnie, za to przedziwny miks kiepskiego poziomu biologii w mojej muzycznej podstawówce i narzuconej religijności, pozwalał mi wierzyć w dzieworództwo Matki Boskiej. Innymi słowy, Maryja Zawsze Dziewica jako matka niebędąca mszycą ani rozwielitką, wydawała mi się całkiem prawdopodobna. I tak jak wyrosłam z wiary w Aniołka (który przynosił u nas na Gwiazdkę prezenty), tak z wstydliwą wiarą w dzieworództwo u ssaków przetrwałam do zaawansowanej dorosłości. I nie śmiejcie się ze mnie zbyt głośno, bo jeśli głębiej pogrzebać, każdy z nas choć jednego istotnego faktu nie zna dużo dłużej, niż powinien.
Można – co naganne i wielce kompromitujące – tkwić we własnej niewiedzy, jednak przeraziło mnie globalne zjawisko cofania się z punktu, w którym osiągnęliśmy już jakąś wiedzę przekazywaną w każdej, nawet najgorszej/muzycznej szkole. I tak oto w XXI wieku spotykamy się z wysypem płaskoziemców i antyszczepionkowców, który nie wiem nawet, jak skomentować. U podłoża leży zawsze ignorancja wobec zdobyczy nauki, wobec wcześniejszego rozwoju. Równolegle dzieje się też coś przedziwnego z dosyć – jak do niedawna myślałam – powszechną wiedzą na temat płci. Kiedy internet zaczęły obiegać przeróżne histeryczne narracje o transpłciowości, zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie zdobyliśmy już wiedzy na ten temat jakieś co najmniej trzydzieści parę lat temu, bo mniej więcej wtedy właśnie dowiadywałam się o tym, jako o czymś, co się zdarza, choć rzadko. Dziś sama znam takie osoby i zaczynam rozumieć, że zjawisko to wcale aż tak rzadkie nie jest, jednak coraz mocniejsza społeczna transfobia i brak dopasowania procedur do rzeczywistości bardzo niestety utrudnia życie transseksualnym Polakom. (W tym miejscu gorąco polecam przejmującą i otwierającą oczy książkę Piotra Jaconia „Wiktoria. Transpłciowość to nie wszystko”.) Ponieważ zaczyna się też mówić o niebinarności, nagle doszliśmy do punktu, w którym zasadne wydaje się wielu osobom postawienie pytania:

Ile jest płci?

Oto ewolucyjnie doszliśmy do miejsca, w którym jedna grupa uważa, że:

  • są dwie płcie (albo też „pucie”, jak mawia najsłynniejszy polski alfons): męska i żeńska, a wszystko co to ani męskie, ani żeńskie, a bardziej nie wiadomo jakie, to „wynaturzenie i zbrodnia przeciw [tu ich ulubiony argument] – BIOLOGII”.

Druga zaś ma po swojej stronie naukę, ale kompletnie nie potrafi jasno i spójnie wytłumaczyć swojego stanowiska, szastając najgorszym chyba w takiej dyskusji argumentem – płachtą na byka dla tej pierwszej grupy, mianowicie, że:

  • jestem tym, jako co się identyfikuję

Kompletnie nie rozumiem, skąd wzięło się pytanie o liczbę płci, bo przecież fakt bycia transseksualną kobietą czy transseksualnym mężczyzną nie wpływa na liczbę dwa. Jeśli ktoś jest niebinarny, a co za tym idzie, nie czuje się ani kobietą, ani mężczyzną, albo czuje w sobie pewną płynność między jedną a drugą płcią, również nie rozmnaża to w jakiś magiczny sposób liczby płci. Dziś wiemy, że płeć to spektrum. Po jednej stronie jest jedna płeć, po drugiej druga, gdzieś pośrodku mamy niebinarność. Stąd niektórzy mężczyźni są w jakimś sensie bardziej męscy od innych, a niektóre kobiety mniej czy też bardziej kobiece od innych. A wszystko to jest mocno niejednoznaczne, bo płeć to również konstrukt kulturowy i bardzo trudno zdefiniować kobiecość i męskość przez pryzmat samej tylko biologii. Plus, czy uznamy transpłciowe kobiety i transpłciowych mężczyzn za przedstawicieli płci żeńskiej i męskiej, czy też będziemy woleli definiować ich przez ich transpłciowość, to nadal niewiele to zmienia w kwestii liczby płci. Nie umiem pojąć, jakim cudem przejście z przekonania, że jest tylko białe i czarne do wiedzy, że jest z jednej strony białe, z drugiej czarne, a pośrodku istnieją jeszcze różne natężenia tych kolorów, okazało się kontrowersyjne i tak trudne do przyjęcia dla tylu osób.

Kwestię płci biologicznej i psychicznej znakomicie wyjaśnia na swoim kanale Człowiek Absurdalny. Polecam.

U podstaw transfobii, homofobii, kompletnego niezrozumienia ciałopozytywności czy feminizmu stoi gigantyczny lęk przed odwróceniem znanego nam porządku. Nieważne, jak zły by nie był, znamy go, oswoiliśmy się z nim. Jesteśmy społeczeństwem DDA. Wolimy patologiczny, ale przez swoją paradoksalną przewidywalność bezpieczny dom niż zdrowy, ale kompletnie nam nieznany. Boimy się. Stąd tak ważna jest edukacja, bo puszczone samopas wyobrażenia na temat LGBTQ+, feministycznych postulatów czy też uchodźców mogą być naprawdę przerażające, ogromnie krzywdzące i tragiczne w skutkach. Ale o ile – choć sama potrzebuję rozwoju i zmian – jestem w stanie podłoże takiego lęku zrozumieć, o tyle nie mam pojęcia, w czym zawiniła ludziom obecna wiedza o szczepionkach i ich modyfikacjach czy kulistość Ziemi.

fot. Bożena Szuj

Głupi ten, co głupio robi?

fot. Bożena Szuj

Po wyborach prezydenckich poczułam ogromny żal i bunt, bo miałam wrażenie, że dostaję ciosy z każdej strony. Z jednej – dlatego, że uświadomiłam sobie, że żyję w kraju, w którym połowa obywateli lubi być na państwowych wiecach obszczekiwana przez prymitywne naziolstwo. Z kolei z drugiej – dlatego, że odmówiono mi prawa do przeżycia wkurwu na swoich własnych zasadach. Nagle podzieliliśmy się na dwa obozy:

  • zadowolonych z wyniku wyborów
  • niezadowolonych, bo widzących nieco trzeźwiej tego wyniku konsekwencje,

a ja obrywałam równocześnie od członków każdego z nich. Nagle oddano jakąś gigantyczną sprawczość politykom, twierdząc, że „dajemy się im podzielić”, zamiast przyjąć na klatę, że są między nami tak gigantyczne różnice, że być może nigdy nie uda się nam ich pogodzić. Tego nie wyczarował w politycznym kotle Tusk z Kaczyńskim – sytuacja polityczna pozwoliła nam zobaczyć, na czym stoimy. A to jest absolutnie przerażające. Bolały mnie pacyfistyczne nawoływania, żeby „nie gardzić połową obywateli własnego kraju” i wynurzenia, że „wszystkiemu winni są ci, którzy przez lata nie zauważali potrzeb ludzi niewyedukowanych”. Nagle szambo wybiło, skala hejtu w internecie przerosła najśmielsze oczekiwania. Jedni wyzywali drugich od „ciemnoty”, drudzy pierwszych od „elyt”. Zupełnie, jak by wszyscy nagle zapomnieli, w jaki sposób tworzy się każdy system totalitarny i jaką rolę pełnią w nim ludzie wykształceni, a jaką niewykształceni. Ta obserwacja nie ma nic wspólnego z tezą, kto jest lepszy czy bardziej wartościowy. O najgorszym sposobie myślenia, czyli symetryzmie, nawet nie wspomnę, bo już mnie nosi.
Kiedy w momencie krytycznym poczułam chęć niesprawiedliwego (oczywiście!) generalizowania i wyrażenia frustracji oraz pogardy dla takiego wyboru… nagle przybyli jacyś samozwańczy mistrzowie Zen, zabraniający mówienia tego, co czuję i myślę. Całe życie starałam się formułować swoje myśli w sposób, który możliwie jak najmniej zrani odbiorców moich komunikatów. Nie zawsze się udawało, ale naprawdę umiem w delikatność. Próbowałam używać argumentów merytorycznych, historycznych. Z takim nastawieniem napisałam „List do Artystów – sympatyków partii obecnie rządzącej”. Po odpowiedzi, którą dostałam prywatnie od znajomej kompozytorki, zrozumiałam niezwykle dosadnie przekaz świetnego tekstu Jerzego Sosnowskiego „Nie z każdym…” . Jeśli zapraszasz kogoś do dialogu, a w odpowiedzi dostajesz upławy z oczadziałego mózgu (łącznie z sugestią, że trudnisz się prostytucją, gdyż komuś się to logicznie spina z przynależnością do Strajku Kobiet), to naprawdę szkoda tracić energię na rozmowę, która nie będzie produktywna, a nas samych pociągnie na dno. Po wyborach poczułam, jak wielkim błędem była ta „delikatność”, ta „troska o uczucia myślących inaczej niż ja”. Trzeba było mówić dosadniej i częściej, że ludzie pierdolą jak potłuczeni i że jest to niebezpieczne dla nas wszystkich. Bo te słowa nie dość, że ciałem się stały, to jeszcze w dodatku ciałem w żonobijce.
W przeciwieństwie jednak do mamy Forresta Gumpa, nie uważam, że:

głupi ten, co głupio robi.

Oddzielam wybory od dokonujących ich ludzi. Mogę, jak mam czas i potrzebę, zrozumieć, skąd biorą się złe (również moje). W przypadku tych prezydenckich, biorą się ze ślepego przywiązania do tradycji, z lęku, o którym pisałam wyżej, niewystarczającej wiedzy, braku umiejętności myślenia szerzej i bardziej perspektywicznie. Jednak nie oznacza to automatycznie, że ludzie, którzy dokonują wyborów złych, głupich i niebezpiecznych, sami są źli, głupi i niebezpieczni. I kiedy próbowałam o tym pisać w mediach społecznościowych, że jednak statystycznie takiego prezydenta wybrali nam w większości niewykształceni, zmanipulowani pisowskimi mediami mieszkańcy wsi, spotykałam się z argumentem, że obrażam polską wieś. Cóż jest obraźliwego w powoływaniu się na statystyki? Brak edukacji skutkuje mniejszą wiedzą. To fakt. Są oczywiście wyjątki, ale też ci, którzy nie mając matury lub/i studiów wyższych wyedukowali się sami, sporo czytając, nie należą do niewyedukowanej grupy, o której mówię. Kiedyś byłam w swoim środowisku najsłabiej wykształcona, bo większość moich znajomych miała doktoraty. Dziś w niektórych środowiskach mam wrażenie, że lepiej przemilczeć swojego magistra nie dlatego, że obciachem jest zakończyć na nim edukację, ale żeby przypadkiem nie zostać odebraną jak ta, co zadziera nosa. Plebejskość zaczęła bardzo odczuwalnie wypierać elitarność.
Przykro byłoby po tylu latach patrzenia w przyszłość dojść do konkluzji wszystkich starców, mianowicie, że za moich czasów było lepiej, ale z całą pewnością wyczuwalna kiedyś niepewność osób niewykształconych, ich ogromna ambicja by równać wyżej i duża pokora dawała więcej benefitów całemu społeczeństwu niż powszechna dziś prostacka i bezczelna ignorancja, w starciu z którą każdy głos rozsądku będzie brzmiał jak niezrozumiały bełkot wykształciuchów.

fot. Bożena Szuj

Hejt, prawda czy może troska?

fot. Bożena Szuj

W moim dzieciństwie społeczeństwo zakochało się w wybitnym polskim aktorze Karolu Wojtyle, który – o ironio! – powtarzał swojej widowni jak mantrę, że prawda ich wyzwoli. Moich bliskich wyzwalała najbardziej, kiedy spieszyli mi donieść, że jestem gruba, mam krzywe nogipowinnam zostać piosenkarką, bo głupia już jestem czy że jestem ich życiową porażką. Mnie co prawda nie wyzwoliła, ale za to wyzerowała mi poczucie wartości. Stałam się łatwiej sterowalna. Do czasu.
Dzisiaj, o czym pisałam wyżej, mamy w internecie do czynienia z hejtem na niebywałą skalę i niemal za każdym razem, kiedy pojawia się gdzieś dyskusja o języku bez przemocy, o tym, że po drugiej stronie są żywi ludzie, że hejtem można zniszczyć człowieka, znajdziemy komentarze o rzekomym „zamachu na wolność słowa”. Co tu się tak naprawdę wydarza? Znów pojawia się strach o zburzenie dawnego, znanego już porządku. Hejt przecież istniał na długo przed internetem i przybierał przeróżne postacie. Najczęściej chamskie, przekraczające granice komentarze owinięte były w bawełnianą powłokę:

  • prawdy mówionej między oczy, bezkompromisowej szczerości – czyli w sumie czegoś pozytywnego
  • szczerej i głębokiej troski, że „jeśli ja ci tego nie powiem, nikt ci tego nie powie, a to przecież dla twojego dobra” – czegoś jeszcze bardziej pozytywnego

Dzisiejsza wrażliwość na te kwestie granicząca czasem wręcz z przewrażliwieniem, jest czymś w gruncie rzeczy pozytywnym. Oczywiście drugą stroną medalu jest wkładanie każdej nieprzychylnej opinii do jednego wora z hejterskimi komentarzami. Bo czym innym jest nagonka na celebrytkę, która majstrowała przy swojej twarzy (czego byśmy na ten temat nie myśleli, to jej wybór, jej twarz i jej emocje, kiedy będzie nasze wynurzenia czytać), a czym innym poczynienie ogólnych na ten temat obserwacji. Uważam, że inwazyjne i coraz częściej spotykane zabiegi estetyczne oraz operacje plastyczne w momencie, kiedy twarz nie uległa wcześniej wypadkowi lub coś się w niej, np. pod wpływem jakichkolwiek problemów ze zdrowiem, nie zmieniło są tematem, który warto na spokojnie podjąć. Bez histerycznego rzucania, że „kobieta ma prawo”, bo każdy ma oczywiście prawo. To ciekawe socjologiczne zjawisko i prawdopodobnie coś więcej, niż chwilowa moda. Czy za uporczywym upodabnianiem się do siebie nawzajem nie stoi niepewność siebie? Brak pełnej samoakceptacji? Nie powiem, że mnie to przeraża; raczej dziwi. Stwierdzam, że warto się temu przyjrzeć z perspektywy innej niż estetyczna. Natomiast poniżanie człowieka za to, że zrobił coś, co być może jest jedynym mu znanym sposobem na to, by poczuć się pewniej, jest słabe i absolutnie nic nie zmienia. Pogłębia natomiast podziały.
Kolejnym wzbudzającym w internecie emocje tematem jest ciałopozytywność, nazywana przez swoich przeciwników „promocją otyłości”. Dosyć zaskakujące jest to, że realna promocja otyłości, jaką są istniejące od kiedy pamiętam (telewizyjne, prasowe, w końcu internetowe) reklamy słodyczy, chipsów, wszelkiego typu niezdrowych przekąsek, fast foodów, napojów gazowanych, czy alkoholi nigdy nie wzbudzały kontrowersji. Ale wystarczyło, żeby dziewczyny z nadwagą, o sylwetkach odbiegających od tych uznanych za atrakcyjne zajęły się nakręcaniem filmików w fajnych ciuszkach i jeszcze fajniejszej pewności siebie, żeby pół internetu zaczęło niezwykle agresywnie martwić się o ich zdrowie. Batalie związane ze zrzucaniem kilogramów potrafią trwać latami. Bywają też niestety nierówną walką. Dlaczego przez ten czas nie poczuć się sexy? Nie zainspirować innych kobiet o podobnej figurze i kompleksach, by pokochały swoje odbicie w lustrze i zaczęły bawić się modą? O ile promowanie mocno wychudzonych figur w latach dziewięćdziesiątych rzeczywiście skutkowało obsesyjnym odchudzeniem się wielu dziewczyn, które często prowadziło do poważnych zaburzeń odżywania, o tyle trudno mi sobie wyobrazić, że szczupła kobieta mogłaby pod wpływem filmików z pewnymi siebie, dobrze ubranymi większymi modelkami zapragnąć przytyć; żeby nagle zamarzyła jej się nadwaga czy otyłość. To nie do końca tak działa. Nikt (chyba) nie kwestionuje tego, że nadwaga, a tym bardziej otyłość jest super zdrowa i nie należy jej leczyć, jednak co jest złego w chorych ludziach w przestrzeni publicznej? Przez lata godziliśmy się na sztuczne i kuriozalne opinie, co wypada, a czego nie wypada nosić, mając rozmiar XL, XXL czy XXXXL. Legginsy opinające się na fałdach tłuszczu paliły nam oczy. (Kto by pomyślał, że to disco-polowo-grillowokiełbasiane społeczeństwo cechuje tak wrażliwa dusza estetów, a jednak…) Może już dosyć? Choć to chyba ciągle jedynie marzenie. Niesterapeutyzowany mózg (tak walczący z wszelką innością i odmiennością) ma tę przewagę nad cellulitem, że go na ulicy nie widać. Przy dobrych wiatrach można go całkiem długo skrzętnie skrywać. Tyle, że to nie otyłości zawdzięczamy nasz* narodowy rozkwitający romans z faszyzmem, a brakowi terapii właśnie.

*Problem dotyka – wydaje mi się – całego świata, ale żyję w Polsce, więc poświęcam swój wpis przede wszystkim polskim realiom.

fot. Bożena Szuj

Czy wszystko jest subiektywne?

fot. Bożena Szuj

To chyba najtrudniejsze z pytań, których miliony przetaczają się codziennie przez moją głowę. Nie ufam ludziom, którzy wyznają jedną taką samą dla wszystkich prawdę. Jaskinia Platona jest jedną z moich najulubieńszych koncepcji filozoficznych, bo okazuje się niewiarygodnie ponadczasowa. Jeśli rzeczywiście widzimy tylko odbicia idei, jakim cudem mielibyśmy widzieć zupełnie to samo? Myślę, że stykamy się jedynie z wycinkami jakiegoś obrazu i im mamy lepiej wytrenowany mózg (m.in. wykształceniem, czy też własną pracą nad poszerzaniem horyzontów), tym możemy zobaczyć więcej. Im więcej widzimy, tym szerszą mamy perspektywę, a to pomaga wyłapać pewne zależności, jakąś powtarzalność. Jednak nadal… są to tylko mniejsze lub większe, ale ciągle wycinki. Do tego dochodzą kwestie, które ze swojej natury są i będą subiektywne. Nie możemy obiektywnie stwierdzić, czy ktoś wygląda czy nie wygląda ładnie. Nie możemy też obiektywnie stwierdzić, że jakaś piosenka jest ładna albo brzydka. Możemy wyrazić tylko i wyłącznie naszą własną opinię, choć będzie ona nasza również tylko w części, bo składają się na nią także przekazy medialne, które latami formowały nasze gusty. (Stąd, w przypadku wyglądu, tak ważny jest ruch ciałopozytywności – dzięki niemu każda sylwetka ma szansę mieć swojego reprezentanta w szeroko pojętym medialnym świecie.) Z drugiej strony (w przypadku piosenki) jest też coś takiego jak znawstwo w danej dziedzinie sztuki. Muzykolodzy są jacy są, podobnie z historykami sztuki czy literaturoznawcami, ale jednak wszyscy oni mają fachową wiedzę pozwalającą odróżnić sztukę od bubla. Oczywiście, że i oni się mylą, i oni potrafią mylić swoje subiektywne sympatie i antypatie z wiedzą o warsztacie, jednak to, że coś jest po prostu złe (jak np. disco polo – zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej), nie oznacza, że ktoś komuś zakazuje lubienia takiego czy innego nurtu bądź dzieła. Po jednej stronie są fakty, a po drugiej indywidualne preferencje.
Ale jest też inna strona medalu, o której sama często zapominam, powtarzając radośnie i bezmyślnie, że „każdy jest wolny i może robić co chce”. Tak, to prawda, jednak wolność oznacza równocześnie konieczność wzięcia odpowiedzialności za swoje wybory.
Każdy ma prawo do pasji, którą możemy podzielać i której możemy nie podzielać czy nie rozumieć. Jednak czym innym jest umiłowanie do gry w szachy, tworzenia origami czy do zbierania grzybów (co kto lubi, Cage na przykład uwielbiał!), a czym innym hobby polegające na… mordowaniu bezbronnych zwierząt. Nie umiem pojąć, jakim cudem w XXI wieku wszelkiego typu polowania nie są jeszcze zdelegalizowane. Nie umiem zrozumieć, jak można brać na taką chorą rzeź małe dzieci, nieodwracalnie niszcząc ich psychikę.
Ale śmierć to w ogóle jeszcze odrębny i wielki temat. Każdy chciałby myśleć, że jest przeciw zabijaniu, ale zawsze jakieś zabijanie będzie dla nas łatwiejsze do przełknięcia niż inne. Najbardziej zacięci przeciwnicy aborcji są na ogół równocześnie zwolennikami kary śmierci (o polowaniach, czy jedzeniu mięsa nie wspominając). Ci, dla których aborcja powinna być wyborem kobiety, często opowiadają się też za legalizacją eutanazji. Można oczywiście dyskutować dlaczego ci pierwsi nazywają stanowisko tych drugich „cywilizacją śmierci”, skoro zarówno w aborcji (np. płodu, który nie urodzi się żywy), jak i eutanazji chodzi bardziej o godną i sprawiającą mniej cierpienia śmierć, ale to już zostawmy. Każdy z nas jakieś pozbawienie życia (człowieka, zwierzęcia lub płodu) uważa za lepsze, a inne za gorsze. Nie mówiąc już o wojnach, gdzie nagle całą naszą moralność diabli biorą i wychodzą z nas najdziksze i najgorsze instynkty. Więc, podsumowując, obiektywnie pozbawianie życia innych istot jest złe. Subiektywnie jednak, rozważamy każdy rodzaj sytuacji indywidualnie. Z mojego doświadczenia wynika, że najgorsi są ludzie, którzy mówią o sobie samych, że „nie zabiliby muchy”. Na takich lepiej uważać – szokująco mało jeszcze o sobie wiedzą.
Pytanie, czy wszystko jest subiektywne, zadawałam sobie kompulsywnie tuż po wyborach prezydenckich. Złe sympatie polityczne (tak, faszyzm i totalitaryzm są złe) mogą być przecież motywowane tyloma różnymi czynnikami; niekoniecznie złymi. Mój tata – najbardziej otwarty i kochający ludzi człowiek, jakiego znałam – miał doskonałą świadomość, że istnieją „ludzie, którym nie podaje się ręki” na ogół właśnie za całkowicie naganne poglądy. Pewnym paradoksem jest to, że lepszość naszych czasów polega również na tym, że zaczynamy to piętnować. Odchodzimy od społecznego ostracyzmu (który uważam za wspaniałe narzędzie do uświadamiania ludziom, że zboczyli z właściwych torów)  właśnie dlatego, żeby nie iść drogą dehumanizowania kogoś o „innych poglądach”. Z założenia robimy dobrze, tylko zapominamy o pewnym niuansie – wspieranie (choćby głosem w wyborach) ludzi nawołujących wprost do antysemityzmu, homofobii, rasizmu, ksenofobii, nacjonalizmu, faszyzmu nie jest tylko „innym poglądem” niż nasz. I wszystko jedno, czy ci nawołujący robią to z przekonania, czy cynizmu. To nieistotne. Nie gra się w drużynie, w której ktoś nawołuje do zła. I to dokładnie tego samego zła, które jeszcze całkiem niedawno, na oczach naszych dziadków i pradziadków wstrząsnęło światem. Chcąc być inni od Hitlera i jego wyznawców, używamy empatii i w rezultacie… przymykamy oczy na to, że historia zatacza koło tuż pod naszym nosem. Pod Żydów nasi bliźni (pod wodzą kościoła) podstawili sobie tylko środowiska nieheteronormatywne i imigrantów. Cała reszta to kopiuj wklej.
Kiedy zaczynam apelować, że może by nazywać zarówno plebejskość, jak i zło po imieniu, słyszę, że „się zradykalizowałam, a każda radykalizacja jest zła”. A potem, sącząc w pubie piwo, zastanawiam się tylko, co poszło nie tak, że siedzę na nim również z ludźmi, którzy na faszystów głosowali i omijam temat, żeby „kogoś nie urazić”, wmawiając sobie równocześnie, że to dobrze, że się różnimy i że „mimo różnic, potrafimy się dobrze bawić”. Ale są też jasne strony. Kiedy znajdziemy się wszyscy w bunkrze, przeczekując wojnę (my nie będziemy walczyć z powodów światopoglądowych, oni – z wrodzonego tchórzostwa), będzie przynajmniej względnie miło. Być może nie uda się nam ich przekonać, że wcale nie jesteśmy zdegenerowanymi lewakami, za których nas mają, ale za to nakarmimy własne poczucie wyższości przeświadczeniem, że przynajmniej umiemy zrozumieć, że przynajmniej potrafimy dostrzec w nich ludzi. Tylko… czy naprawdę o to nam chodzi?

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę doskonałą i przejmującą, jak cała twórczość Katarzyny Nosowskiej, piosenkę „Piękna degrengolada”.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kapusta zasmażana z kurkumą, ciecierzycą i marynowanymi pieczarkami

fot. Marianna Patkowska

Oswajanie się z jesienią idzie mi w tym roku niezwykle opornie, ale pomagają mi w tym antydepresyjne aktywności. Jedną z większych – oprócz czytania – jest dla mnie gotowanie. Gotowanie dla bliższych i dalszych. Gotowanie dań zjadanych wspólnie, jak i tych robionych do słoiczków na wynos. W tym roku na Wszystkich Świętych w naszym domu nie zabrakło kolejnego wariantu zupy dyniowej (od wielu lat świecka tradycja) oraz… nowej odsłony kapusty zasmażanej.

fot. Marianna Patkowska

SKŁADNIKI:

– ¾ główki białej kapusty
– 4 duże marchewki
– 3 cebule
– 2 liście laurowe
– 50 dag kapusty kiszonej
– 200 g gotowanej ciecierzycy
– garść marynowanych pieczarek
– kminek suszony cały
– lubczyk suszony
– ziarna kozieradki
– papryka słodka wędzona mielona
– majeranek suszony
– kurkuma suszona
– sos sojowy
– pieprz
– pół kostki masła
– mąka

fot. Marianna Patkowska

PRZYGOTOWANIE:

Poszatkować białą kapustę i gotować w dużym garnku, dodając obrane i pokrojone w kostkę marchewki oraz cebule z liśćmi laurowymi.

fot. Marianna Patkowska

Po 20 minutach dodać pokrojoną drobno kapustę kiszoną z sokiem, gotowaną ciecierzycę (również z sokiem),

fot. Marianna Patkowska

posiekane drobno pieczarki,

fot. Marianna Patkowska

garść kminku, garść lubczyku, garść ziaren kozieradki, garść papryki słodkiej wędzonej, garść majeranku, garść kurkumy, kilka kropli sosu sojowego i odrobinę pieprzu. Gotować wszystko na wolnym ogniu ok. godziny, od czasu do czasu mieszając. W razie potrzeby dodać więcej przypraw.

fot. Marianna Patkowska

W małym rondelku rozpuścić masło i powoli dosypywać mąkę, cały czas mieszając. Do gęstej masy powoli wlewać sos z kapusty, również ciągle mieszając. Gotową zasmażkę wlać do kapusty i wszystko porządnie wymieszać. Najlepsza jest po kilku dniach gotowania. Można ją z powodzeniem mrozić.
Idealnie pasuje do ziemniaczanego purée i kotletów z sera lub panierowanych steków z kalafiora, ale jest równie wyborna z pajdą świeżego chleba z masłem!

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę piosenkę Republiki „Tak… Tak… To Ja” w instrumentalnej wersji Kwartetu Śląskiego (aranżacja Stefan Sendecki). Łączę ją, bo cała moja jesień muzycznie związana jest z Republiką, a mówiąc ściślej, znakomitymi „Republikacjami” Tymona Tymańskiego – płytą, o której napiszę niebawem i którą z każdym wysłuchaniem kocham coraz mocniej. Ona z kolei przypomina mi o wydanej w 2005 roku płycie „Republique” – wciąż upieram się, że najlepszego polskiego, ale również (wybacz, Kronosie) światowego kwartetu – Kwartetu Śląskiego. Mam do niej ogromny sentyment i sympatię.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wege ozorki w sosie chrzanowym

fot. Marianna Patkowska

Nadeszła jesień, a wraz z nią dużo większa niż podczas lata chęć gotowania. Od czterech już lat nie jem mięsa (w dalszym ciągu oprócz ryb), z czym bardzo mi dobrze, jednak jeśli za czymś czasem tęsknię, to za tatarem wołowym, uczciwą golonką oraz podrobami. Na początku naszego związku mój Partner był ciekaw, jakie są mankamenty mieszkania ze mną, więc postanowiłam zapytać o to partnera poprzedniego, z którym łączą mnie miłe wspomnienia i wzajemny szacunek. Ten, po niedługim namyśle, stwierdził:

Nie no, generalnie fajnie się z Tobą mieszka. Jeśli już mam coś irytującego wymienić, to może to, że ciągle te podroby gotujesz…

Bardzo nas to rozśmieszyło, bo wstąpiłam wtedy na wege drogę, ale fakt faktem, dotykanie i krojenie surowych podrobów to coś, co faktycznie większość życia sprawiało mi jakąś niemal metafizyczną rozkosz. (Mogłam do tego zresztą na chwilę wrócić, gotując psu, zanim się dowiedziałam, że różnorodność dań to zdecydowane przeciwieństwo tego, czego potrzebują psy.)
Czy wymyślając przepis na boczniaki udające ozorki chciałam oszukać samą siebie, że oto zjem znowu tę pyszną mięsną potrawę? Nie. Odtwarzanie smaków od zawsze było dla mnie tylko (albo ) ćwiczeniem kreatywności, zabawą, rodzajem łamigłówki; aktywnością, którą kocha i której potrzebuje mój ADHD-owy mózg. Nadal nie rozumiem, czemu wege wersje mięsnych potraw wzbudzają w niektórych mięsożercach tak duże emocje i rodzą niesprawiedliwe zarzuty o „hipokryzję” roślinożerców. Przecież w niejedzeniu mięsa jesteśmy konsekwentni.
Moja improwizacja na temat ozorków zaczęła się od sosu chrzanowego. Znakomicie gotująca przyjaciółka w pewnej telefonicznej rozmowie przypomniała mi o prostym i pysznym daniu, jakim są jajka w sosie chrzanowym. Po jakimś czasie sama nabrałam na nie apetytu, stwierdzając, że idealnie wpisują się w obecną aurę i poszłam czarować do kuchni. Partner był rezultatem zachwycony, niemal ze łzami w oczach wspominając bary mleczne ze słusznie skądinąd minionej epoki PRL-u. Miałam w planach przygotowanie potrawy dziękczynNej dla Tymona Tymańskiego za jego znakomite „Republikacje” (o których wkrótce napiszę), więc plany te zaczęły się nagle krystalizować. Sos dziękczynNy przygotowałam nieco inaczej niż ten, którego sukces mnie zainspirował. Po pierwsze, dlatego że gotowanie jednej potrawy dwa razy w ten sam sposób mnie nudzi, a zwłaszcza jesienią muszę walczyć z własnym życiem o dopaminę jak lwica, a po drugie… Drugiego w sumie jednak nie ma. Na horyzoncie moich wizji zaczęły majaczyć ozorki, a internet w sugerowaniu ich wegetariańskich zamienNików okazał się nad wyraz bezużyteczny. Pomyślałam więc, że dobra marynata będzie kluczem do sukcesu w kwestii smaku, a do oryginału trzeba zbliżyć konsystencję i wygląd. Boczniaki okazały się wyborem najbardziej oczywistym.
Puenta tej historii jest następująca: gotujmy wielkim artystom, nawet, gdyby miał to być nasz jedyny wkład w polską kulturę (lub zagraniczną, jeśli mieszkamy zagranicą). Oczywiście tylko, jeśli gotować umiemy, lubimy, a tym artystom nasze wypełnione po brzegi słoiczki sprawiają realną przyjemność. Kto nie zna jeszcze „Republikacji”, niech szybko biegnie je nabyć. Tak, jak wege ozorki z sosem chrzanowym, również fantastycznie komponują się z aktualną pogodą.

SKŁADNIKI:

  • WEGE OZORKI:

– 2 opakowania boczniaków
– 3 ząbki czosnku
– oliwa z oliwek
– Przyprawa do flaków biesiadnych (czymkolwiek by były) Kamisa
– mielona wędzona słodka papryka
– 4 liście laurowe
– kilka świeżych liści lubczyku
– sól
– pieprz
– kilkanaście kropli sosu sojowego
– kilka kropli octu
– cebula czosnkowa

  • SOS CHRZANOWY:

– 2 tacki świeżej włoszczyzny
– garść suszonej włoszczyzny
– cebula
– 2 ząbki czosnku
– świeży lubczyk
– 5 – 6 liści laurowych
– kilka ziaren ziela angielskiego i pieprzu czarnego (lub piramidka smaku do rosołu)
– suszony lubczyk
– 3 – 4 kostki warzywne (polecam oczywiście kostki lub bulionetki domowej roboty)
– ok. pół kostki masła
– mąka
– kilka łyżek domowego chrzanu (ja miałam jeszcze swój własny wielkanocny, utarty z jabłkiem i wymieszany z odrobiną wody, octu, soli i pieprzu)
– kilka łyżek ulubionego kupnego
chrzanu
– ok. 3 łyżki jogurtu greckiego
– kilka kropli mleczka do kawy
– kilka kropli śmietanki 30%
– kilka kropli sosu sojowego
– kilka kropli soku z cytryny
– sól
– pieprz

PRZYGOTOWANIE:

I dzień…

  • WEGE OZORKI:

Do miski wlać trochę oliwy z oliwek i wymieszać z przyprawą do flaków i mieloną wędzoną słodką papryką. Dopełnić miskę chłodną wodą. Dodać obrane i przekrojone wzdłuż ząbki czosnku, liście lubczyku i liście laurowe, a następnie wymieszać z sosem sojowym, octem, solą i pieprzem. Boczniaki umyć i odkroić kapelusze. Czyste kapelusze wrzucić w całości do naszej marynaty. Nóżki pokroić na mniejsze części i również dodać do marynaty. Wszystko raz jeszcze wymieszać i zostawić na noc pod folią. O cebuli nie zapominamy, przyda nam się następnego dnia.

fot. Marianna Patkowska

II dzień…

  • SOS CHRZANOWY:

*Swój sos chrzanowy przygotowałam od początku do końca w tym samym dniu, jednak jeśli mamy więcej czasu pierwszego dnia, a mniej drugiego, można pierwszy etap sosu chrzanowego (koniec zaznaczony gwiazdką) zrobić – razem z marynatą – dzień wcześniej.

fot. Marianna Patkowska

Pracę nad sosem chrzanowym zaczynamy od przygotowania uczciwego wywaru warzywnego. Umytą i obraną włoszczyznę kroimy (polecam kroić na duże kawałki, bo łatwiej ją potem odcedzić i wykorzystać np. jako dodatek do obiadu) i wrzucamy do gotującej się wody. Nieobraną cebulę i ząbki czosnku opalamy z każdej strony i dodajemy do reszty wraz z włoszczyzną suszoną, połową doniczki ściętego, umytego świeżego lubczyku, liśćmi laurowymi i resztą przypraw do bulionu. Kiedy nasz wywar zacznie wrzeć, zmniejszamy ogień i gotujemy 1,5 do 2 godzin. Po tym czasie dodajemy kostki i suszony lubczyk i gotujemy jeszcze 15 – 20 minut. Odcedzamy wywar. Warzywa warto zachować jako dodatek do obiadu lub na sałatkę warzywną. (Osobiście wyrzucam tylko cebulę, czosnek, liście laurowe i piramidki smaku.) Z czystego wywaru do sosu odlewamy ok. 1,5 szklanki do dzbanuszka i zachowujemy na później – przyda nam się podczas przygotowywania wege ozorków.*

fot. Marianna Patkowska

W nowym garnku rozpuszczamy na małym ogniu masło i dodajemy stopniowo mąkę, cały czas mieszając (najlepiej sprawdzi się do tego silikonowa łopatka). Kiedy nasza zasmażka zrobi się już gęsta, stopniowo dodajemy nieduże ilości przecedzonego wywaru do sosu (dzbanuszek zostawiamy na razie w spokoju), cały czas wszystko mieszając. Oddzielnie miksujemy chrzan z jogurtem greckim, mleczkiem do kawy, śmietanką, sosem sojowym i sokiem z cytryny. Kiedy rozpuścimy zasmażkę w całym wywarze, dodajemy trochę tego sosu do zmiksowanego chrzanu z wyżej opisanymi dodatkami i miksujemy wszystko razem. Potem bardzo powoli, cały czas mieszając, łączymy zmiksowane składniki z sosem. Znacznie zmniejszamy ogień, nie dopuszczając do wrzenia i chwilę grzejemy wszystko razem. Dodajemy do smaku sól i pieprz. Jeśli całość okaże się zbyt rzadka, możemy dorobić zasmażkę, ale w oddzielnym rondelku, również łącząc ją potem z niewielkimi ilościami sosu, a dopiero później przelewamy zawartość rondelka do garnka z resztą sosu.

fot. Marianna Patkowska

II dzień…

  • WEGE OZORKI:

Wyjąć boczniaki z marynaty i osuszyć na ręczniku papierowym. Kiedy wyschną, delikatnie obtoczyć tylko tyle z nich, ile wygodnie zmieści się na patelni, z jednej strony w mące.

fot. Marianna Patkowska

Pokroić cebulę w plastry i rozgrzać oliwę na dużej patelni. Wrzucić na rozgrzaną oliwę zanurzone jedną stroną w mące boczniaki i plastry cebuli, delikatnie i szybko obsmażając z każdej strony, a następnie dodać resztę wysuszonych boczniaków, podlać wszystko zachowanym do tego celu w dzbanuszku bulionem i dusić ok. 20 – 30 minut na małym ogniu, od czasu do czasu mieszając.

fot. Marianna Patkowska

Wyjąć i odsączyć boczniaki z bulionu.

fot. Marianna Patkowska

Na tym etapie można oczywiście wrzucić odsączone duszone boczniaki z cebulą do przygotowanego uprzednio sosu chrzanowego. Ja jednak proponuję włożyć je do pustego garnka, w którym zalejemy je tylko połową sosu.

fot. Marianna Patkowska

Dzięki temu sos z wege ozorkami stanie się bardziej aromatyczny, a sos sauté pozwoli nam na przygotowanie alternatywnej wersji obiadu – jajek w sosie chrzanowym. Do obydwu wariantów jako dodatek wyśmienicie sprawdzą się kluski śląskie.

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę dziś przepyszną piosenkę „Odchodząc” ze wspomnianej płyty Tymona Tymańskiego „Republikacje”; płyty będącej nie tylko hołdem złożonym Republice, ale też harmonicznym arcydziełem.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Potrawka wege w stylu chińskim

fot. Marianna Patkowska

Czasami nachodzi mnie wielka ochota na chińskie smaki. I choć uwielbiam improwizowanie w kuchni, dania azjatyckie to dla mnie niestety ciągle nieodkryty ląd. (Chyba tylko dwa razy udało mi się coś niemal wiernie odtworzyć, mianowicie zupkę chińską w zdrowym wydaniu oraz domowe sushi z kolei z kuchni japońskiej.) Nie będę więc nawet udawać, że obiad, który ostatnio zrobiłam i który rzeczywiście skradł nasze serca i ukontentował podniebienia, był potrawką faktycznie chińską. Jedynie nawiązywał do niej stylem. W dodatku korzystałam z gotowców (o zgrozo!), ale właściwie co z tego, skoro efekt okazał się znakomity!

W tym miejscu muszę umieścić jedną z moich ulubionych anegdot z czasów, kiedy uczyłam polskiego w szkole podstawowej. Prowadzę lekcję na temat sylab. Klasa czwarta, więc mówię do dziewięcio i dziesięciolatków.  I choć temat, wydawałoby się, prosty, dzieci mają problem z jego przyswojeniem. Nagle jeden mały piegowaty urwis stwierdza:
– Przecież to, co pani mówi, to kompletna chińszczyzna!
– Chińszczyzna? – szczebioce z szeroko otwartymi oczkami uśmiechnięta długowłosa brunetka. – Jadłam wczoraj!

SKŁADNIKI:

– cebula
– 0,5 główki czosnku
oliwa z oliwek
– sos sojowy (zużyjemy raczej dużo)
– 100 g suszonych grzybów mun (2 opakowania Asia Style po 50 g)
– 20 g suszonych grzybów snow fongus (1 opakowanie Asia Style)
– 2 razy mrożona mieszanka chińska (Asia Flavours)
– 180 g kiełków fasoli mung (2 opakowania Vital Fresh po 90 g)
– 180 g tofu wędzonego (1 opakowanie Vege Go)
180 g marynowanej rzodkwi dainkon (niecałe opakowanie House of Asia 350 g)
– sos słodko-kwaśny Culineo
– kostka warzywna
– kostka grzybowa
– kilka kropli cytryny do smaku

PRZYGOTOWANIE:

fot. Marianna Patkowska

2 opakowania grzybów mun oraz opakowanie grzybów snow fongus wg instrukcji zalać zimną wodą, odcedzić, a następnie zalać ciepłą wodą i odstawić na ok. 15 minut.

fot. Marianna Patkowska

Cebulę bez wcześniejszego obierania (!) pokroić w większe piórka, pół główki czosnku również bez obierania podciąć u nasady i włożyć z piórkami cebuli do nasmarowanego oliwą naczynia żaroodpornego. Wszystko podlać sosem sojowym. Piec w 220ºC przez ok. 40 minut.

fot. Marianna Patkowska

Wrzucić na rozgrzaną na patelni oliwę dwie mrożone mieszanki chińskie i wg wskazówek na opakowaniu smażyć je pod przykryciem ok. 10 minut. Dolać sos sojowy.

fot. Marianna Patkowska

Przełożyć wszystko do dużego garnka i połączyć z upieczoną cebulą i czosnkiem (obrać je wcześniej z łupin).

fot. Marianna Patkowska

Następnie podsmażyć na patelni umyte kiełki fasoli mung i pokrojone w kostkę tofu.

fot. Marianna Patkowska

Wszystko podlać sosem sojowym.

fot. Marianna Patkowska

Podsmażone przełożyć do garnka z mieszanką chińską. Namoczone grzyby odcedzić, pokroić (głównie snow fongus) i smażyć ok. 10 – 15 minut, a potem przełożyć do garnka.

fot. Marianna Patkowska

Odlać z garnka powstały sos i podgrzać go w rondelku lub mikrofali, a potem rozpuścić w nim kostkę warzywną oraz grzybową. Starannie je wymieszać w płynem, a potem wszystko wlać z powrotem do garnka. Japońską rzodkiew pokroić w kostkę i dodać tyle, ile uznamy za stosowne. U mnie wystarczyła ponad połowa. (Ma wyjątkowy, ale też specyficzny i intensywny smak.)

fot. Marianna Patkowska

Na końcu podgrzać sos słodko-kwaśny, dodać go do garnka i wszystko starannie wymieszać.

fot. Marianna Patkowska

Podawać z ryżem lub makaronem ryżowym. Obydwa warianty smakują świetnie, natomiast w przypadku makaronu ryżowego bardzo polecam jeszcze dodatkowe podsmażenie wszystkiego, które wydobywa jeszcze ciekawszy smak potrawy.

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser zaserwuje jedyną i oczywistą znakomitą piosenkę fantastycznej, zjawiskowej Brodki.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Blok czekoladowy

fot. Marianna Patkowska

Od przyjazdu do Zakopanego stałam się pełnoetatową panią domu oraz na drugi etat niewolnicą Izaurą. Trochę żartuję, ale tylko trochę. Szykowanie sobie backgroundu, miękkiego lądowania i zabezpieczenia finansowego, by móc za grosze (lub nawet – z czym się liczę – za darmo) wykonywać swoją posługę w Świetlicy Biblioteki Społecznej „Przyjazne Pomorze” w Gdańsku, wymaga poświęceń. Więc pracować, pracuję, ale nieodpłatnie, licząc, że w najbliższej przyszłości przyniesie to długo oczekiwane plony. Jednak ponieważ pracuję nie do końca ruszając się z domu, mam też więcej czasu na gotowanie, w czym się rzeczywiście artystycznie spełniam. W Gdańsku bardzo doskwiera mi brak kuchni (mam nadzieję, że już kolejny sezon letni się pod tym względem zmieni), za to w zakopiańskim domu, posiadającym w dalszym ciągu moją ukochaną kuchnię Jednopalnikową z piecem, mogę się kulinarnie wykazać.
Zrozumiałam, że gotowanie jest moim językiem miłości. Że uwielbiam ludzi zarówno karmić, jak i uwodzić smakiem. Zależy mi nie tylko na tym, żeby byli najedzeni, ale też, żeby byli wniebowzięci, bo jedzenie może być niesamowitą rozkoszą. I nie chodzi tu o tworzenie kulinarnych towarów luksusowych. Ostatnimi czasy nie ma w moim gotowaniu mowy o jakichś drastycznie drogich czy niespotykanych składnikach. Chodzi wyłącznie o wyobraźnię, pomysł, smak i serce, a im taniej, tym lepiej!
W tym roku Święta pod kątem kulinarnym wyszły fantastycznie. Wszyscy byli szczęśliwi, więc prawdopodobnie prze(w)pisy na niektóre z dań wrzucę tu niebawem. Zacznę od tego na deser, który okazał się hitem – mianowicie na blok czekoladowy. Deser, który pewnie wiele osób robi. Ja zapragnęłam spróbować swoich sił i oczywiście bez przepisu, metodą prób i błędów, sprawdzałam, co jest rozwiązaniem dobrym, a co gorszym. Przed Świętami przygotowałam swój pierwszy blok, na Święta drugi, na Sylwestra trzeci, a po wyjeździe wszystkich gości czwarty. Czy za każdym razem odrobinę zmieniałam składniki i proporcje? Oczywiście tak, ale poproszona właśnie o przepis przez kolejne zachwycone nim obdarowane osoby, pomyślałam, że już mi się skrystalizował, więc może warto puścić go, mówiąc szumnie, w świat.

fot. Marianna Patkowska

SKŁADNIKI:
Wszystkie składniki dostaniemy w Biedronce!

– kostka margaryny do pieczenia (np. Tortowej)
– niecałe 2 szklanki cukru
– 5 łyżeczek kakao
– 0,5 szklanki mleka
– 2 tabliczki czekolady deserowej Allegro
– tabliczka czekolady mlecznej Allegro
– 4 łyżki mleka w proszku (ten składnik można pominąć)
– 75 g migdałów blanszowanych w płatkach (0,5 opakowania)
– 100 g wiórków kokosowych (0,5 opakowania)
– herbatniki Petit Beurre (Bonitki)

fot. Marianna Patkowska

PRZYGOTOWANIE:

fot. Marianna Patkowska

W małym garnku rozpuścić margarynę i dodać do niej cukier. Cały czas mieszając, wsypać kakao, a potem dolać mleko. Po chwili zacząć dodawać kawałki czekolad, powoli, mieszając. Na samym końcu, kiedy czekolady się rozpuszczą, dosypać mleka w proszku (jeśli nie mamy tego składnika, również nie ma problemu). Wszystko wymieszać tak, by stanowiło jednolitą masę, a potem przelać do miski, do której dodamy płatki migdałów, wiórki kokosowe i kilka startych w rękach jak najdrobniej herbatników (ja ścierałam ok. 7, 8 herbatników). Wszystko dokładnie i porządnie wymieszać. Formę do pieczenia ciasta wyłożyć papierem do pieczenia, a na dole poukładać herbatniki. Jeśli nie wypełnią całe przestrzeni, można dołożyć kawałki herbatników, żeby zrobić z nich spód. Na herbatniki wlewamy naszą czekoladową masę i na samej górze również układamy herbatniki tak samo, jak na dole. Całość studzimy. Jak będzie zimna, wkładamy na noc do lodówki.

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę swój cover znakomitej piosenki okolicznościowej Sii – „Death By Chocolate”.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jak przetrwać Święta

fot. Bożena Szuj

Wielkimi krokami zbliżają się Święta Bożego Narodzenia; potem Sylwester i cały okres karnawału. To czas, w którym część z nas czekają spotkania z bliskimi w nieco większym rodzinnym lub przyjacielskim gronie. I choć nadal niezmienNie moja definicja tłoku to:

więcej niż dwie osoby, wliczając w to mnie

– moja niezmienNa definicja tłoku

jednak dziś mam na myśli naprawdę duże zgromadzenia, w których bierze udział od kilku do kilkunastu albo – o zgrozo! – kilkudziesięciu osób, z którymi spotykamy się tylko ten jeden raz w roku. Jako dorosła, bardziej już świadoma siebie kobieta, dopasowałam okoliczności do własnych potrzeb: Święta spędzam od lat w kameralnym gronie, co bardzo sobie chwalę. Tyle razy też odmawiałam pojawienia się na większych imprezach, że przestałam być na nie w końcu zapraszana. Jednakże jako weteranka wielu dużych Wigilii, kilku Wielkanocy z rozmachem (żeby nie powiedzieć, jajem) oraz trzydziestu czterech „Warszawskich Jesieni” (które też zawsze przypominały mi wielkie rodzinne spotkania) i tym samym uczestniczka niezliczonych sytuacji niezręcznych dojrzałam do napisania krótkiego poradnika. Poradnika dla tych, którzy są, jak ja, obsesyjno-kompulsywnymi histrionikami, cudnymi wysokowrażliwcami, czy też wszelkiego typu zdiagnozowanymi lub niezdiagnozowanymi outsiderami czekającymi jak na ścięcie na ten obfitujący w konieczność bratania się z bliźnimi w nieznośnych dawkach czas. Jak wszyscy wiemy, nie ma nic bardziej przerażającego! (Normalsi mogą sobie z powodzeniem darować czytanie tego tekstu.) Wygrzebałam się na chwilę z depresji i coraz bardziej niepokojących objawów ADHD, wbiłam w stylówkę à la lata 30. i postanowiłam się dziś na blogu trochę zabawić.

fot. Bożena Szuj

Oczekiwania vs. rzeczywistość

fot. Bożena Szuj

Wbrew pozorom to wcale nie jest tak, że nie lubię dużych ludzkich spędów. Na swój sposób lubię i nawet kiedy jeszcze byłam na nie zapraszana, za każdym razem się z tego powodu cieszyłam, a potem za każdym razem byłam nimi dość szybko rozczarowana. Problem stanowiło na pewno moje nadwydajne nastawienie i niedopasowanie do obowiązujących norm. W swojej naiwności myślałam, że skoro tak napędza mnie intymny, głęboki kontakt z drugim człowiekiem w liczbie jeden, to spotkanie w grupie będzie takim samym intymnym kontaktem pomnożonym przez liczbę osób, z którymi się spotkam. Oczywiście nic bardziej mylnego. W zamian był natomiast festiwal arcyciekawych poglądów na temat pogody, którą wszyscy zza okna moglibyśmy z powodzeniem zobaczyć i pominąć milczeniem, był przegląd wyświechtanych fraz z zakresu: polityki (irytujący nawet, jeśli poglądy perorujących pokrywały się z moimi), medycyny, architektury, szkolnictwa, prawa, językoznawstwa (o zgrozo!) czy muzyki poważnej (oczywiście tej do Karola Szymanowskiego; później, jak wiadomo, jest już tylko rozrywka). Uświadamiałam sobie, że to niesamowite, w jak wielu dziedzinach istnieją oklepane frazy. Wręcz niewiarygodne! I choć to odkrycie fascynowało mnie szczerze, jednak mój nieudolnie skrywany brak zainteresowania większością poruszanych tematów sprawiał, że mogłabym być odebrana, jak osoba niewychowana lub niemiła. Mogłabym… gdyby kogokolwiek zwrócił na mnie uwagę. I tak przechodzimy do jednej z najważniejszych dla mnie zasad wytrzymania dużej imprezy: milczącego olśniewania.

fot. Bożena Szuj

Milczące olśniewanie

fot. Bożena Szuj

Olśniewanie nie ma nic wspólnego z żadnym typem urody czy zewnętrznym pięknem. To jest wszak subiektywne: co urzeka jednego, może być odpychające dla drugiego. Zawsze powtarzałam, że:

Czego niedowyglądam, to dointelektualizuję,

– jak zawsze powtarzałam

ale ta zasada nie ma zastosowania na dużych imprezach, gdyż olśniewanie na nich właśnie musi być milczące. Olśniewać może absolutnie każdy („i każda”, jak z pewnością doprecyzowałaby Paulina Młynarska) bez względu na warunki. Olśniewa się ze środka – uśmiechem, gestem, znajomością swojego seksapilu i bawieniem się nim, pewnością siebie (u mnie rzeczywiście zadziałała stosowana przez dekady zasada: fake it till you make it). Olśniewanie jest zagraniem taktycznym. Nie musimy od razu olśnić wszystkich. Wystarczy olśnić z całą mocą tylko dwie osoby: tę, która jest nam najbardziej przychylna oraz tę, która jest nam przychylna najmniej. (Dziwnym trafem w moich doświadczeniach do tej pierwszej kategorii zaliczali się zazwyczaj mężczyźni, a do drugiej – kobiety.) Co zyskujemy? Po pierwsze wryjemy się w pamięć współbiesiadników i pozostaniemy w niej wcale nie jako ci, którzy po zachwytach nad padającym w grudniu śniegiem, umieli wykrztusić z siebie jedynie:

– Tak. Jest… grudzień.

lub w ramach small talku wypytywali kurtuazyjnie kuzyna po medycynie:

– A mógłbyś opowiedzieć coś więcej o sekcji zwłok? Gdybym dostała drugie życie, z pewnością zostałabym patologiem sądowym.

Lecz jako… intrygująca tajemnica. Dlatego z próbą olśniewania w moim przypadku koniecznie musi iść w parze milczenie. Przemyślana stylówka, atrakcyjne szpilki, dobrze dobrany makijaż, dekolt i starannie wypracowane wrażenie, że pod tą powłoką (i cielesną, i materiałową) kryje się coś, dla czego warto stracić głowę. Nie twierdzę rzecz jasna, że dla niespełnionej patolożki sądowej nie można było by, jednak zarówno zapach rozkrajanego na stole operacyjnym nieboszczyka, jak i przegranego zawodowego życia nie jest tym, z czym chciałabym się olśniewając, kojarzyć.
Po drugie zaś, pozostając w pamięci innych już nie jako weirdo, a coś na kształt cichego wampa (czy też, najchętniej, obiektu pożądania) zyskujemy większe szanse na zauważenie, a dzięki temu przepustkę do świata, w którym albo po raz kolejny nie zostaniemy już zaproszeni, albo zostaniemy zaproszeni, ale przestaniemy być wciągani w przerażające konwersacje zbiorowe. Oba te światy są wspaniałe, więc gra jest warta świeczki.

fot. Bożena Szuj

Odejście na stronę

fot. Bożena Szuj

W przebywaniu wśród większej liczby osób najbardziej ekscytujący jest ten moment, w którym znajdziemy się sam na sam z najchętniej jednym lub kilkoma uczestnikami imprezy. Sytuacją temu sprzyjającą jest wspólne oddawanie się nałogom. Na eleganckich przyjęciach wąchanie kleju raczej odpada, podczas Wigilii uprawianie nałogowego seksu lub obżarstwa jest odrobinę niestosowne, na spotkaniach rodzinnych narkotyki czy leki nie cieszą się dobrą sławą, a co do alkoholu – nałogowcy ukrywają swój alkoholizm pijąc na widoku za przyzwoleniem wszystkich udających, że o ich nałogu nie wiedzą, więc pozostają tylko stare, wypróbowane ohydne papierosy; fajki popularne już chyba tylko w krajach ściany wschodniej (nie mylić z Popularnymi). Jednak jeśli bardzo chcemy się wyrwać z tłumu, musimy dokonać wyboru. Właściwie zarówno palacze, jak i niepalący wzbudzają moją irytację, jako ludzie zaszufladkowani. Sama palę tak sporadycznie (niemal wcale), żeby nie można mnie było nazwać osobą palącą, jednak nie przestaję palić całkowicie tylko po to, by nie zakwalifikować się do grona osób niepalących. (Oczywiście z dwojga złego wolę tych drugich – przynajmniej mniej śmiecą.) Wyjście na dymka po pierwsze daje nam możliwość legalnej ucieczki od przebodźcowania, a po drugie choć na krótką chwilę… przemówienia ludzkim głosem. Milczące olśniewanie bywa wyczerpujące. No i nietakt, z którym się możemy kojarzyć w small talkach z większą liczbą rozmówców, kompletnie znika w rozmowach kameralnych. Chyba, że nasz interlokutor nie będzie miał akurat nic do powiedzenia na temat fizyki kwantowej, kompozycji, malarstwa współczesnego, filozofii, psychologii czy gramatyki transformacyjno-generatywnej lub ewentualnie ochoty na spytki z przebiegu swojej terapii, to wtedy nasze zagajenie też może wyjść niezręcznie. Sprawdziłam, więc wiem. Optymalnie byłoby oczywiście znaleźć się wśród samych niepalących i musieć się oddalić w wypróbowanej samotności. Ewentualnie można też, jeśli gospodarze mają psa, patrząc mu głęboko w oczy, zapytać od niechcenia:

– A mogłabym go wyprowadzić na SPACER?

Wtedy ich odpowiedź nie ma specjalnego znaczenia, bo pies czeka już pod drzwiami gotowy na wieczorną sikupę, trzymając w pysku smycz. Nie ma nic przyjemniejszego niż urocze tête-à-tête z psem. Musimy jednak zawczasu zadbać o buty na zmianę, chyba że lubimy biegać (lub – umówmy się – w ogóle chodzić) w szpilkach.

fot. Bożena Szuj

Nie mogę, bo jem

fot. Bożena Szuj

Znakomitą wymówką od nieuczestniczenia w grupowych small talkach jest… jedzenie! Wszak nie wypada mówić z pełnymi ustami, więc jeśli te będą pełne przez, powiedzmy 70% naszego pobytu na przyjęciu, a 5% spędzimy na stronie (z papierosem lub psem), to 25% zostaje nam na milczące olśniewanie, które – wbrew pozorom – można z jedzeniem połączyć. Wystarczy jeść ładnie i kusząco, czyli przede wszystkim bezgłośnie, a także nie może być mowy o żadnych przedramionach na stole. Miejscem przedramion nie jest stół i choć te plebejskie zwyczaje zadomowiły się na dobre w wielu serialach i filmach, to jednak szanujmy się! Jedzmy jak kulturalni ludzie! Spożywanie ze smakiem frykasów zaserwowanych przez gospodarzy sprawi, że będziemy mieć zawsze w zanadrzu jakiś komplement dotyczący kulinarnych wiktuałów, którymi nas uraczono. Jeśli jednak komplement – ze względu na jakość jedzenia – nie przyjdzie nam do głowy, w żadnym wypadku nie mówmy tego, co się w niej pojawi! W zamian można kurtuazyjnie zapytać o przepis i nigdy przenigdy z niego nie skorzystać. (Swoją drogą odradzam pojawianie się na przyjęciach, na których źle karmią.)
Niektórych niezdrowo podnieca herb szlachecki, więc jeśli takowy posiadamy, zawsze możemy wybrać się na przyjęcie z własnym sztućcem, na którym ów herb będzie wygrawerowany i pomachać nim przed oczami zahipnotyzowanych herbofilów.

fot. Bożena Szuj: herb Jastrzębiec rodziny Mossakowskich, a więc od strony mojego dziadka ze Lwowa

Jeśli jednak spędzamy Święta (lub jakąkolwiek inną uroczystość) w rodzinnym gronie z tą częścią rodziny, która akurat herbu nie ma (u mnie to – kto by pomyślał… – górale), szastanie herbem może przynieść odwrotny skutek. Jest też trzecia możliwość – impreza z rodziną, z którą herb dzielimy. Wtedy możemy sobie wspólnie powspominać czasy naszych przodków, którzy gnębili chłopów pańszczyźnianych. W końcu nic nie zbliża tak, jak krew na rękach!

fot. Bożena Szuj

Oddanie się lekturze

fot. Bożena Szuj

Znajoma rodziców opowiadała kiedyś z przekąsem pewną przepyszną anegdotę o swoim mężu fizyku. Zaciągnięty siłą na rodzinne spotkanie w swoim akurat domu, siedział na kanapie bez słowa, pochłonięty myśleniem, po czym nagle, w samym środku rozmowy, w której brał milczący udział, zerwał się, podbiegł do biblioteczki, wyciągnął z niej jakąś książkę i zaczął ją czytać w wybranym miejscu. No, mój człowiek!
Książkom zawsze warto się przyjrzeć, bo one dużo mówią o właścicielach. Kiedy wprowadziłam się do zakopiańskiego mieszkania po (herbowym) dziadku, regały uginały się od przewodników po Tatrach, słowników, niedużego zbioru klasyki literatury oraz tomów otolarygnologii, gdyż dziadek był laryngologiem. Z ciekawością wzięłam kiedyś jeden z nich do ręki i po wyczerpującym opisie pląsawicy ocznej, postanowiłam nigdy już do nich nie wracać. Większość tej biblioteki wylądowała na strychu, natomiast sama zapełniłam nowy regał głównie książkami o psychopatach w psychologicznym i psychiatrycznym ujęciu. Książki w domach, do których przychodzę, mnie interesują. Oczywiście nie wypada myszkować komuś po regałach, ale jeśli, podziwiając bibliotekę, zapytamy, czy możemy jedną z książek wyjąć i zobaczyć, z pewnością spotka się to z entuzjazmem właścicieli. Wtedy mamy co najmniej pół godziny dla siebie w udawanym lub nieudawanym pochłonięciu książką, w zależności od jej jakości. Nikt nam raczej nie będzie przeszkadzał, bo w końcu jak tu rywalizować o atencję np. z Peiperem (którego wykorzystane na zdjęciach artykuły „Tędy” właśnie z 1930 roku kupiłam onegdaj w antykwariacie). Gorzej, jeśli gospodarze nie mają żadnych książek, ale z drugiej strony jest to doskonały powód, by się do nich po prostu nie wybrać i zostać z własną książką w domu.

fot. Bożena Szuj

Sporządzanie notatek

fot. Bożena Szuj

Kolejnym moim spostrzeżeniem jest to, że nikt nie nagabuje small talkami ludzi, którzy… sporządzają notatki! Nie jestem jednym z tych pisarzy, którzy zawsze noszą przy sobie zeszyt i wiecznie coś w nim zapisują. Ja odręcznie piszę albo szybko, albo pięknie, więc oprócz brzydkich list zakupowych lub czasem pięknych notatek, jeśli chcę się czegoś nauczyć, właściwie niemal nie piszę ręcznie. Co oczywiście nie jest dobre. Pisanie ręczne, zwłaszcza lewą ręką (jeśli jest się praworęcznym) jest znakomitym ćwiczeniem używanym w niektórych terapeutycznych nurtach. Pomaga skontaktować się z własnymi odczuciami, uwalnia emocje. Kilka razy próbowałam, ale poległam. Nie chodzi nawet o to, że lewą ręką bazgrzę, jak kura pazurem, ale o jakąś taką barierę, która pojawia się w mojej głowie; o przekonanie, że rzeczy ważne lepiej pisać na komputerze, gdzie łatwo wszystko szybko zmienić bez kreślenia i niszczenia harmonii. Ale… elegancki notes, czy choćby kalendarz warto ze sobą nosić, by móc go od niechcenia wyjąć i zanotować to czy tamto. Wyłączy nas to na chwilę z konwersacji zbiorowej i idealnie urozmaici milczące olśniewanie.

fot. Bożena Szuj

Wdzięczność

fot. Bożena Szuj

A już bardziej serio, nawet, jeśli jesteśmy introwertykami, mamy problem podczas spotkań w większej grupie i musimy wkładać sporo energii w to, żeby nasze zachowanie nie zostało odebrane za dziwne czy niestosowne, w każdej sytuacji warto praktykować wdzięczność. Jeśli duże przyjęcie rodzinne odbywa się u kogoś w domu, warto docenić to, że gospodarze poświęcili swój czas i energię na wysprzątanie swojej przestrzeni dla nas. Jeśli jedzenie, które nam podano, zostało przygotowane własnoręcznie, warto docenić, że ktoś nastał się nad garami, żebyśmy mogli zjeść coś pysznego. (A nawet, jeśli zostało zamówione – ktoś je dla nas nałożył, a potem będzie miał po nas mnóstwo zmywania.) Jeśli spędzamy dużą rodzinną Gwiazdkę i pod choinką znajdziemy też prezent dla siebie, to niezależnie od tego, czy będzie to kawa, tabliczka czekolady czy mały czekoladowy Mikołaj, warto znaleźć w sobie wdzięczność. A co za tym idzie, i jest tak naprawdę jeszcze ważniejsze, warto głośno i szczerze podziękować. Podziękować za każdy, nawet drobny gest. Myślę, że zbyt często uważamy to za naturalne, że ciocia, babcia, mama lub jakakolwiek kobieta z rodziny wychodzi z siebie i staje obok, żeby wszystkich zadowolić, podczas kiedy wcale nie musi tego robić. Uważamy, że skoro zawsze lepiła uszka na Wigilię, to jest to jej – mówiąc brzydko – psi obowiązek. Jak pisałam na początku, kameralne Święta są inne. Z kilkoma najbliższymi osobami łatwiej się umówić, kto co przywiezie, w czym ewentualnie pomoże. Dwanaście potraw to coś, czego nigdy nie przestrzegałam. Osobiście myślę też, że przy tak wielkim problemie głodu na świecie, gotowanie z okazji Świąt posiłków w tonach, a potem wyrzucanie zapleśniałych niedojedzonych sałatek, kutii czy innych rarytasów, jest czystym złem. Nie mówiąc już o kacu, jaki nas dopada, że… przygotowywałyśmy to wszystko na marne. (Liczba mnoga w rodzaju żeńskim całkowicie celowa.)

Życzę więc Wam, wszystkim swoim Czytelnikom, żebyście spędzili spokojne Święta na luzie, bez presji i przymusu, bez nadmiaru i bez wywindowanych oczekiwań wobec innych i samych siebie. Spędźcie te Święta tak, jak chcecie, z tymi, z którymi naprawdę chcecie, a jeśli będzie trzeba odbębnić jakieś przytłaczające wielkie rodzinne spotkanie, doszukajcie się powodów do odczuwania wdzięczności. I koniecznie za nie podziękujcie!

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser trochę świątecznego klimatu z epoki.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️
Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Wege pieczeń rzymska

fot. Marianna Patkowska

Od niemal piętnastu lat (miną tuż po Świętach Bożego Narodzenia) mieszkam w swojej podhalańskiej chatce z prowizoryczną kuchnią, w której gotuję na jednym turystycznym palniku. Stąd się zresztą zrodził pomysł stworzenie lata temu kulturalnego bloga kulinarnego Jednopalnikowa, do którego odwiedzenia serdecznie zapraszam. Dziś kontynuuję tamtą pyszną przygodę na tym blogu, w kategorii „Smak absolutny” (od trzech lat nie jem mięsa innego niż rybie, więc mięsożerców zapraszam na Jednopalnikową, a wegetarianów tutaj). Nie publikuję swoich przepisów już jednak tak często jak kiedyś. W kuchni cieszy mnie najbardziej improwizacja, stwarzanie czegoś od początku. Dlatego już późniejsze zapisywanie tego, co zrobiłam, nieco psuje mi zabawę. Choć oczywiście czasem to robię, jeśli przepis okazał się trochę wymagający, a efekt końcowy mi tak zasmakował, że chciałabym móc go jeszcze kiedyś powtórzyć. Z przepisów sama niemal nie korzystam, a jeśli już, to jedynie, żeby sprawdzić proporcje składników ciast lub czas gotowania albo pieczenia.  To ostatnie nastręczało mi wcześniej pewnych trudności, gdyż nie miałam piekarnika. Dostałam kiedyś od mamy dwa wspaniałe garnki do pieczenia i one rzeczywiście znacznie podniosły komfort mojego życia.
Od kiedy wprowadził się do mojego gospodarstwa domowego Partner, w kuchni zamieszkał też piec do pizzy, mikrofala i frytownica, które ucieszyły mnie, jego, nas, wszystkich naszych nielicznych gości, a najbardziej dostawców prądu. Ostatnio do cudownych zdobyczy technologii dołączył też… piec z prawdziwego zdarzenia! Piec do zabudowy, więc zabudowaliśmy go od góry stołem, ustawiając na cegłach. Stałam się więc oficjalnie Jednopalnikową z piecem. Od tego czasu wypiekam jak szalona wszystko, co się da. Ciasta, warzywa, zapiekanki makaronowe i co mi tylko przyjdzie do głowy, a ostatnio przyszła mi do głowy… wege pieczeń rzymska. Zdaje się, że nie robiłam jej nawet z mięsa, kiedy je jeszcze jadłam, więc tym ciekawsze wyzwanie. Efekt przerósł moje oczekiwania i myślę, że z powodzeniem mogę ją zaserwować podczas nadchodzących Świąt.
Składników jest sporo, bo korzystałam z tego, co akurat miałam i raczej staram się miewać w domu. (Na przykład od kiedy próbuję naśladować potrawy mięsne, mielona kozieradka i mielona słodka papryka wędzona to moje kulinarne must have.) Dlatego wydaje mi się, że większy fun ma się wtedy, kiedy stwarza się coś samemu, niż kiedy odtwarza się czyjś gotowy przepis, w dodatku z długą listą składników. Jednak może nie wszystkich to zniechęci. Nie jestem z tych, którzy swój brak kulinarnych umiejętności okraszają sentencjami typu:

gotowanie posiłku nie powinno trwać dłużej niż jego spożywanie.

Idąc tym tropem, kompozytorzy swoje godzinne symfonie powinni komponować w godzinę, a reżyserzy dwugodzinne filmy, realizować w dwie godziny. O pisarzach już nie wspominając – jest przecież cała masa naprawdę szybko czytających miłośników książek! Myślę, że stwarzanie każdej sztuki (nawet, jeśli będzie to sztuka – wege – mięsa) wymaga czasu, uwagi i serca. Mnie gotowanie odpręża. Ale rozumiem, że nie każdy musi je lubić.

fot. Marianna Patkowska

 SKŁADNIKI:

– 3 wędzone tofu
– główka
czosnku
– 4 liście laurowe
– 2 ziela angielskie
– ocet winny
– oliwa z oliwek
– sól
– pół bochenka czerstwego chleba (lub 2 – 3 czerstwe bułki)
– 3 cebule
– mleko
– szklanka suszonych borowików
– 3 spore marchewki
– kostka warzywna (kupna lub własnej produkcji)
– 2 kostki grzybowe (kupne lub własnej produkcji)
– szklanka suszonych pomidorów w wiórkach
– pół szklanki suszonej słodkiej papryki w wiórkach
– Olej Kujawski z rozmarynem, oregano i bazylią
– Olej Kujawski z pomidorem, czosnkiem i bazylią
– łyżka mielonej kozieradki
– szczypta mielonej słodkiej papryki wędzonej
– 2 surowe jajka
– odrobina masła (lub bezzapachowego oleju kokosowego)
– mąka (trochę, do zagęszczenia sosu)

PRZYGOTOWANIE:

Do miski z wodą wrzucić 3 – 4 przekrojone w poprzek ząbki czosnku, liście laurowe i ziele angielskie i dolać kilka kropli octu winnego oraz oliwy z oliwek. Całość zamieszać. Wędzone tofu przekroić na plastry i włożyć do przygotowanej marynaty. Czerstwe pieczywo pokroić na kawałki i razem z pokrojoną w plastry obraną cebulą włożyć do miski z mlekiem. Suszone borowiki włożyć do kolejnej miseczki i zalać zimną wodą. Marchewki umyć, obrać i pokroić w  drobną kosteczkę. Ugotować z kostką warzywną i grzybową, odsączyć z bulionu (bulionu nie wyrzucać!) i odstawić. Wszystko zostawić na noc.
Następnego dnia wyjąć plastry tofu z marynaty i drobno posiekać. Zblendować na jednolitą masę z wyłowionymi z mleka pieczywem i cebulą. Do masy dodać sól, kozieradkę, paprykę wędzoną i kilka kropli oleju z rozmarynem, oregano i bazylią, a także kilka kropli oleju z pomidorem, czosnkiem i bazylią. Wszystko porządnie wymieszać. Do masy dodać ugotowaną marchewkę, suszone pomidory oraz suszoną paprykę i znów wymieszać.

fot. Marianna Patkowska

Dwie pozostałe cebule drobno posiekać. Borowika wyłowić z wody i również drobno pokroić. Na patelni rozgrzać oba smakowe oleje, zeszklić cebulkę, posypać solą, dodać pokrojonego borowika i smażyć chwilę. W ostatnim momencie wycisnąć na patelnię 2 ząbki czosnku.

fot. Marianna Patkowska

Wszystko wymieszać, dodać dwa surowe jajka, a potem przełożyć do naszej masy.

fot. Marianna Patkowska

Masę jeszcze chwilę mieszać, a potem przełożyć do formy do pieczenia (wyłożonej papierem do pieczenia, albo wysmarowanej masłem).

fot. Marianna Patkowska

Wierzch posypać bułką tartą. Całość piec ok. 80 – 90 minut w nagrzanym wcześniej piekarniku w temperaturze 200°C z termoobiegiem.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Bulion, w którym gotowała się dzień wcześniej marchewka, i którego mieliśmy nie wyrzucać, podgrzać z drugą kostką grzybową i dwoma obranymi ząbkami czosnku (ząbków nie wyciskać, wrzucić całe do bulionu). W oddzielnym rondelku rozpuścić odrobinę masła, dodać mąkę i dolać niedużą ilość zagotowanego bulionu, cały czas mieszając. Zasmażkę połączyć z bulionem, wymieszać.

fot. Marianna Patkowska

Gotowym sosem polać naszą pieczeń, nie przejmując się, że może się trochę rozpadać. W smaku jest doskonała!

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser po wspaniałym obiedzie, mogę zaserwować tylko przepyszną Kelis!

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Sprawy materialne

fot. Bożena Szuj

Kiedy pięć lat temu założyłam blog oczami nNi, moja pewność siebie wahała się między minus sto a minus nieskończonością. Po jakimś mikro sukcesie Jednopalnikowej (mojego kulturalnego bloga kulinarnego) postawiłam na inNy trochę format – osią nie był już konkretny temat, taki jak kulinaria, psychologia, filozofia, językoznawstwo, film, literatura, muzyka, sztuka, podróże czy kryminalistyka (nie wystarczało mi już to, plus nie umiałabym się zdecydować na tylko jeden), ale… ja sama. Świat widziany moimi oczami (oczami nNi, bo ja jestem nNi – manNi), przefiltrowany przez moją wrażliwość, która – jak z biegiem lat zauważyłam – jest nieco inNa. Nieraz podstawiała mi nogę, ale równocześnie też zawsze była moim największym sprzymierzeńcem, kiedy fotografowałam albo tworzyłam muzykę, opowiadania, recenzje i wszystkie pozostałe teksty. Pomagała mi nawet w przelotnych romansach z produkcją biżuterii czy szyciem. Głównym powodem, dla którego się zdecydowałam na założenie bloga oczami nNi była potrzeba pisania. To w jakiś nadzwyczajny sposób stało się dla mnie najlepszą terapią. Z zawodu jestem językoznawczynią, nauczycielką i kulturoznawczynią (o moim stosunku do feminatywów jeszcze napiszę, ale nie jest on radykalny – w żadnym zresztą kierunku). Tłumaczę swoje wykształcenie, niejako usprawiedliwiając, po co w ogóle prowadzę blog, w którym opisuję świat widziany swoimi oczami. Czyli pewność siebie nadal nie doszła do zera, ale jestem już na lepszej drodze niż te pięć lat temu, kiedy błądziłam jeszcze na manowcach.

fot. Marianna Patkowska

💸 Co mi dało prowadzenie bloga?

fot. Bożena Szuj

Wbrew tytułowi tego rozdziału, ani bloga nie zawieszam, ani nie zamykam. Powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie. Dziś raczej podsumowuję swoją pracę. Co więc mi prowadzenie bloga dało? Na pewno lepszy warsztat, bo to jednak pięć lat praktyki i ponad czterysta napisanych tekstów. To dużo, dużo więcej niż napisałam podczas całych swoich polonistycznych studiów, z tym że na tychże studiach otrzymałam z kolei doskonałe narzędzia – m.in. od mojego literackiego mentora Jerzego Sosnowskiego, pod którego (surowym!) okiem ostrzyłam, tzn. szkoliłam swoje pióro. Od pierwszych blogowych publikacji moją ambicją było tworzenie treści wartościowych nie tylko merytorycznie, ale przede wszystkim językowo.
W tym miejscu chciałabym wyjaśnić, że choć pracowałam w swoim życiu jako redaktor i korektor tekstów cudzych, jednak redakcja i korekta tekstów własnych nigdy nie wychodzi tym tekstom na dobre. Przede wszystkim dlatego, że sprawdzając własny tekst wiemy, co mieliśmy na myśli i bardzo trudno nam wychwycić wszelkie w nim nielogiczności i niejasności, kiedy głowa nam dopowiada sens właściwy. Z kolei praca korektorska wymaga całkiem innego czytania – m.in. nastawienia się na literówki, niepotrzebne spacje czy niewłaściwie postawione przecinki. Jeśli tekst się rozumie i zna zbyt dobrze, percepcja potrafi płatać figle. Mam wsparcie mamy, która pracując przez lata w tej profesji, nie umie nie wyłapać oczami redaktora chropowatości, literówek i wpadek, które mi z sumiennością regularnie wytyka, a ja je – pąsowa ze wstydu – poprawiam. I rzeczywiście z biegiem lat jest ich coraz mniej, ale się oczywiście zdarzają. Zmierzam do tego, że o ile blog oczami nNi można traktować jak moją pisarską wizytówkę, o tyle nie dowiemy się z niego, jak sprawdzam się w roli redaktora i korektora. Inną kwestią jest łamanie tekstu, na które niestety nie mam żadnego wpływu, bo WordPress ma swoje ograniczenia. Dostałam w tej sprawie nawet kiedyś maila od oburzonego czytelnika, który nie omieszkał kilka razy powtórzyć, że od tego łamania to go bolą oczy (jednak najwyraźniej nie na tyle, by nie napisać). Założyłam, że spośród wielu kompromisów, na które muszę, działając na bezpłatnej domenie, pójść, brak możliwości prawidłowego złożenia tekstu będzie najmniej odczuwalny. Po pierwsze dlatego, że przy zapoznaniu się z moją dbałością o inne detale nietrudno dojść do wniosku, że słabe łamanie nie wynika z mojego zaniechania, a po drugie dlatego, że wiele zależy od urządzenia, na którym blog będzie czytany i ustawień samych czytelników. Jednak założenie to było, jak widać, błędne. Cóż, muszę z tym ciężarem żyć i tworzyć dalej.
Kiedy dziś przeglądam swoje pierwsze teksty, widzę drogę, jaką przebyłam, żeby znaleźć się tu, gdzie teraz jestem. Czy mam na myśli zapierające dech w piersiach statystyki lub jakieś blogowe zarobki? Nic z tych rzeczy! (Nawet SKLEP – wbrew pierwotnym przypuszczeniom – pełni tu rolę atrapy, na której spełniałam się przede wszystkim fotograficznie.) Mam na myśli to, że piszę sprawniej. Widzę dziś, które spośród wielu kategorii utworzonych na początku są najbliższe mojemu sercu. Zauważam, że równie wielką radość, jak samo pisanie, sprawia mi wymyślanie swoich sesji fotograficznych i stylizacji do nich. Widzę, jaką przyjemność daje mi pozowanie. Rozumiem, jak bardzo lubię nagrywanie coverów do piosenek, które mi do wpisu pasują – im więcej przygotuję do wpisu sama, tym mam większą satysfakcję.
Prowadzenie bloga nauczyło mnie koncentracji, dyscypliny, systematyczności i samozaparcia. Spotykam się czasem z zarzutem, że blog jest dla mnie ważniejszy od relacji. Od niektórych z pewnością tak. Z drugiej jednak strony to właśnie pisanie tutaj pomogło mi się otworzyć na ludzi. Paradoksalnie, bo jest to przecież bardzo samotnicze zajęcie. Blog stał się dla mnie papierkiem lakmusowym w relacjach – jeśli ktoś oczekuje od mnie, że postawię go w swojej hierarchii wyżej od bloga (a pisanie to alienacja – często dla ludzi trudna), nie rozumiejąc, że blog to moja komunikacja ze światem, może być pewnie znakomitym kumplem… ale raczej nie moim. Moje serce i miejsce na podium powyżej bloga otrzymują jedynie ci, którzy rozumieją, że muszę pisać i szanują sposób, w jaki to robię.
Pisanie ośmieliło mnie też trochę i zdecydowałam się na całkiem nową drogę – własny podcast ustami nNi. Na razie ma tylko dwa odcinki, w dodatku ostatni umieszczałam bardzo dawno temu. Jednak jest to dla mnie tak fantastyczna przygoda, również (o ile nie przede wszystkim) terapeutyczna, że zamierzam się zdyscyplinować również podcastowo, choć to technicznie dla mnie nieco trudniejsze.

fot. Bożena Szuj

💸 Czemu nie zarabiam na blogu?

fot. Bożena Szuj

Jeśli na sali jest ktoś, kto wie, niech powie teraz albo zamilknie na wieki. Na reklamy, które pojawiają się pod każdym moim wpisem nie mam niestety wpływu, jednak celowe umieszczanie reklam, z których czerpie się profity, czy tworzenie wpisów sponsorowanych jest sprzeczne z moją wizją prowadzenia tego bloga. Poruszam tu tematy często trudne, przez niektórych uważane nawet za kontrowersyjne. Za każde swoje słowo i umieszczone zdjęcie biorę całkowitą odpowiedzialność. Uczciwość i bezgraniczna szczerość w pisaniu są dla mnie priorytetem. Do nich od pięciu lat tutaj dążę. Reklama w swoim założeniu zmierza do innego celu – sprzedaży produktu. Czy niczego tu nie reklamuję? W pewnym sensie reklamuję dzieła twórców, pisząc recenzje ich prac (dostałam zresztą przemiły, uskrzydlający mnie feedback od recenzowanych tu: Pauliny Młynarskiej, Natalii Tur czy Sylwii Parol). Reklamuję kosmetyki Mary Kay, bo sama ich od kilku lat używam i jestem nimi zachwycona. Jednak takie bezpłatne polecajki (a raczej płatne, bo nikt mi tych książek, płyt czy kosmetyków nie wysyła przecież za darmo, czy też za recenzję) koło reklamy z prawdziwego zdarzenia nawet nie stały. Recenzując, staram się dotrzeć do tego, jak na mnie dane dzieło wpłynęło. Zrozumieć, czemu widzę w czymś pierwiastek geniuszu, a w czymś innym miałki bełkot, który tylko na pierwszy rzut oka brzmi mądrze. Próbuję rozebrać i rozczłonkować dzieło, zdrapać to, co na wierzchu, dostać się do trzonu, a potem rozgryźć to, co inni bezwiednie połykają. Recenzowanie dzieł przyjaciół i znajomych niezwykle mnie spina (choć czasem muszę), bo nigdy do końca nie wiem, gdzie się pod koniec pisania znajdę. Rozpoznaję, kiedy mnie coś zachwyca, a kiedy wręcz przeciwnie, ale sęk w tych niuansach właśnie, w tym wszystkim, co głębiej. Jeśli kogoś znam i lubię, nie chcę sprawiać mu przykrości, a bycie miłym czasem wyklucza bezkompromisową szczerość. Nauczyłam się jednak podczas pisania bez względu na wszystko wybierać to drugie. I ku mojemu ogromnemu zdziwieniu recenzowani właśnie to cenią w moich tekstach najbardziej.
Wracając jednak do zadanego w temacie rozdziału pytania czemu nie zarabiam na blogu, brak konieczności zabiegania o reklamodawców, martwienia się, czy trafię w gust większości oraz unikania tematów „kontrowersyjnych” (XXI wiek, Europa Środkowa) daje mi całkowitą wolność. Wolność, z której nie chcę rezygnować.

fot. Bożena Szuj

💸 Rzeczy jakie są

fot. Bożena Szuj

Jednym z podstawowych aspektów mojej terapii i zdrowienia jest widzenie rzeczy takimi, jakie są. Bez fantazjowania, idealizowania, upiększania, ale też demonizowania. Dotychczas umniejszałam swoją blogową pracę, pozwalając innym nazywać ją „zabawą”. Owszem, sprawia mi ogromną frajdę, ale ta „zabawa” nie tylko zajmuje mi bardzo dużo energii i czasu (na wymyślaniu i przygotowywaniu wpisów, czytaniu książek, oglądaniu filmów, słuchaniu płyt oraz koncertów, które tu recenzuję, a potem samym pisaniu, o przygotowywaniu podcastu nie wspominając, spędzam miesięcznie niemal etat), ale też wiąże się z realnymi wydatkami: od prądu, przez programy do zdjęć i filmów, po elementy stylizacji do fotograficznych sesji, mimo że domena, z której korzystam, jest darmowa. (Do wydatków mniejszych za chwilę dojdzie kolejny, większy – mój obecny stary, kupiony już jako używany laptop ledwo dyszy, a najmocniej eksploatuje go właśnie moja blogowa praca.) Oczywiście mam świadomość, że zarówno pomysł prowadzenia niezależnego bloga, jak i kompletna nieporadność w kwestiach finansowych są moje. Dziś jednak uczę się ujarzmiać swoją nieśmiałość i niekoniecznie zdrowe przekonanie, że o trudniejszych materialnych sprawach się nie mówi. Może pora zacząć mówić.

fot. Bożena Szuj

💸 Kawa na ławę

fot. Bożena Szuj

Proszenie o wsparcie jest całkowicie poza strefą mojego komfortu. Jednak kiedy zrozumiałam, że ponoszę nie tylko pewne regularne koszty, ale też oddaję Czytelnikom niemal cały etat swojej darmowej pracy, odważyłam się założyć konto na buy coffe toBuy coffe to jest platformą, na której odbiorcy (w wypadku bloga czytelnicy) mogą wesprzeć twórcę symboliczną kawą jedno lub wielorazowo. Będzie mi niesamowicie miło, jeśli zechcecie zadbać o odpowiednie stężenie wirtualnej kofeiny w mojej krwi.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

💸 Co mogę zaoferować

fot. Marianna Patkowska

Buy coffe to to propozycja dla tych, którzy chcieliby w taki właśnie sposób docenić i wesprzeć to, co robię na blogu i do czego wszyscy mają nieograniczony darmowy dostęp. Jednak zaczęłam się zastanawiać, jak zmienić swoją ścieżkę kariery niesatysfakcjonującą mnie już ani intelektualnie, ani finansowo, by móc oddać się pisaniu w stu procentach. I temu najbliższemu sercu – blogowemu, i pisaniu dla innych. Podsumowanie moich dotychczasowych prac, a także wszystkich swoich sukcesów oraz porażek utwierdziły mnie w poniższych przekonaniach.

  • W jakiejkolwiek pracy z ludźmi najistotniejsza jest dla mnie dobra atmosfera i wzajemny szacunek – bez względu na to, czy jest to praca w szkole (przez rok byłam nauczycielką polskiego w szkole podstawowej), w sprzedaży wycieczek jednodniowych, w szkółce narciarskiej, restauracji, hotelu czy sex shopie. Nie umiem ani pracować, ani funkcjonować, kiedy odczuwam wrogość i niezrozumienie. Za to prawdziwa serdeczność i życzliwość natychmiast mnie otwierają i wydobywają ze mnie wszystko, co najlepsze. (Nie mylić z byciem miłym i przez to nie zawsze szczerym.)
  • Pisanie mnie podnosi i nadaje mojemu życiu sens, stymuluje mnie intelektualnie, obniża lęki i jest jedyną aktywnością, którą potrafię wykonywać podczas depresji, więc chcę dążyć do tego, by przestało być „zabawą” wykonywaną gdzieś pomiędzy zarobkowymi pracami sezonowymi niezwiązanymi z moim zawodem, bo właśnie w tym obszarze mogę dać światu najwięcej. Dodatkowo gdybym mogła się poświęcić wyłącznie pisaniu, byłoby ono zdecydowanie lepsze, bardziej dopieszczone i zadbane.
  • Moje zdiagnozowane testami osobowości OCD (o którym szykuję wpis) charakteryzuje się nie tylko obsesyjnym myśleniem i kompulsywnym pisaniem, ale też perfekcjonizmem. Ten ma dwie strony medalu – albo działam na sto procent, albo kiedy coś mi to utrudnia, nie działam wcale (lub działam, ale się bardzo przy tym męczę). Pisząc, sama jestem sobie sterem, żeglarzem i okrętem – nic mnie nie hamuje i nie podcina mi skrzydeł. Spotykam się wtedy ze swoją najbardziej surową, apodyktyczną i wymagającą częścią, którą… całkiem lubię.

Oczywiście blogowe pisanie z trzewi na tematy ważne dla mnie, ilustrowane własnymi sesjami fotograficznymi i czasem opatrzone wyśpiewywanymi piosenkami to jedno, a pisanie tekstów użytkowych na zamówienie to zupełnie co innego, jednak nic nie ćwiczy warsztatu lepiej niż konieczność mierzenia się z różnymi formami, a tego mi właśnie zaczęło brakować.

✍️ Co więc mogę zaoferować Wam odpłatnie?

👉 pisanie: artykułów, esejów, listów, opisu produktów, przemów i wszelkich innych tekstów (mój trigger to prace dyplomowe – nie polecam nawet pytania o takie usługi) – rozgość się na blogu i zobacz, czy odpowiada Ci to, jak piszę

👉 pisanie recenzji: książek, filmów lub płyt – zajrzyj do kategorii „Z życia recenNzenta” i przejrzyj moje recenzje; na różnych etapach pisałam je w trochę inny sposób – sprawdź, który podoba Ci się najbardziej, ustalmy, czego potrzebujesz i czy będzie to zgodne ze mną; no i rzecz jasna, gdzie by się miało docelowo znaleźć

👉 redakcję i korektę gotowych tekstów – jeśli masz już napisany tekst, ale chcesz go podrasować, uładzić, a przede wszystkim mieć pewność, że nie pozostaną w nim żadne błędy (których popełnianie przy pisaniu jest nieuniknione), chętnie służę redaktorską i korektorską parą oczu nNi

👉 korepetycje z języka polskiego – tu na razie potrzebuję czasu, żeby się przygotować, ale wszystko jesteśmy w stanie omówić; uwielbiam kontakt z dziećmi i zagadnienia językowe, a do tego jestem dyplomowanym nauczycielem z bardzo krytycznym stosunkiem do polskiego szkolnictwa

👉 a może jesteś wydawcą i interesuje Cię wydanie opowiadania lub książki – chętnie podejmę takie wyzwanie, jeśli okaże się, że patrzymy w tę samą stronę

Jeśli jesteście zainteresowani powyższymi propozycjami lub też macie jakieś własne, piszcie do mnie:

 oczaminni@gmail.com
oczami nNi

W ramach na razie działalności niezarejestrowanej mogę wystawiać rachunki oraz faktury bez VAT.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę cover okolicznościowy, dziękując wszystkim swoim Czytelnikom za to, że jesteście.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Curry batatowo-ziemniaczane

fot. Marianna Patkowska

Co tu dużo kryć, przyszła jesień. Dla mnie to czas zaszycia się w górach w moim przytulnym drewnianym domku, którego zaczęło mi nawet odrobinę brakować. Oprócz ulubionego fotela i regału z kolejnymi książkami, które niebawem zamierzam pochłonąć, zakopiański dom to dla mnie przede wszystkim kuchnia (tęskniłam za nią tym bardziej, że nad morzem wspólne gniazdo dopiero wijemy). Po tylu latach ciągle jednopalnikowa, ale nadal inspirująca do kreatywnego działania, a dzięki mojemu nieocenionemu Partnerowi, coraz praktyczniej i wygodniej urządzona.
A skoro nadeszła jesień, a ja odzyskałam swoje kuchenNe królestwo, szybko wyczarowałam potrawę na wskroś jesienną, a do tego wegetariańską i – o ile się nie mylę – również wegańską. To smaki bardzo mi bliskie, bo z jednej strony inspirowane kuchnią indyjską, a z drugiej – polską. Delikatne, choć rozgrzewające curry idealnie sprawdzi się zarówno jako pyszny rodzinny obiad, jak i w roli gwoździa programu podczas eleganckiej proszonej kolacji dla bliskich.

fot. Marianna Patkowska

🍠 SKŁADNIKI:

fot. Marianna Patkowska

– 3 duże bataty
– 9 średnich ziemniaków
– 3 spore marchewki
– ok. 180 g tofu wędzonego
– tacka boczniaków
– natka pietruszki
– kolendra świeża
– olej kokosowy
– mleczko kokosowe
– przyprawa garam masala
– curry mielone
– kurkuma mielona
– przyprawa do ziemniaków (znalazłam ją w serii Kuchnia Lidla)
– cynamon mielony
– korzeń imbiru
– 3 korzenie kurkumy
– ząbek czosnku (wg uznania, może być ich oczywiście więcej)
– garść świeżego lubczyku
– ziele angielskie
– liść laurowy
– ziarna pieprzu
– sól himalajska
– kostka grzybowa

fot. Marianna Patkowska

🍠 PRZYGOTOWANIE:

fot. Marianna Patkowska

Bataty, ziemniaki i marchewki umyć, obrać i pokroić w kostkę. Umyć natkę pietruszki oraz garść świeżej kolendry i lubczyku, posiekać drobno i dodać do pokrojonych warzyw tylko połowę i natki, i kolendry, i lubczyku. (Drugą dodamy do dania trochę później.) W dużym garnku rozpuścić 2 łyżki oleju kokosowego, a potem dodać do nich trzy starte korzenie kurkumy, starty kawałeczek korzenia imbiru, podpalony na ogniu nieobrany ząbek czosnku oraz pozostałe przyprawy: curry, garam masalę, kurkumę mieloną, cynamon i przyprawę do ziemniaków. Chwilę podsmażyć na niewielkim ogniu, po czym wyjąć czosnek w łupince z garnka i wycisnąć go do niego przez wyciskarkę.

fot. Marianna Patkowska

Dodać jeszcze dwie łyżki oleju i wrzucić do naszego aromatycznego tłuszczu pokrojone warzywa.

fot. Marianna Patkowska

Smażyć kilka minut, po czym dolać wodę tak, by lekko tylko warzywa zakryła – będziemy je dusić, a nie gotować. Wrzucić ziele angielskie, liść laurowy, pieprz, lubczyk i sól. Dusić ok. 20 minut.
W międzyczasie wymyć boczniaki i pokroić w kostkę. Pokroić również wędzone tofu. Na patelni rozgrzać olej kokosowy, rozpuścić w nim kostkę grzybową i wrzucić boczniaki. Smażyć, aż będą lekko chrupkie. Pod koniec smażenia dodać tofu. Z garnka z warzywami odlać nadmiar sosu (i zachować, jeszcze się być może przyda) i dodać podsmażone boczniaki z tofu, 3 – 4 łyżki mleczka kokosowego, drugą połowę posiekanej natki pietruszki, świeżej kolendry i lubczyku, a także wszystkie sypkie przyprawy jeszcze raz, do smaku. Całość wymieszać i dusić jeszcze ok. 5 minut.

fot. Marianna Patkowska

W razie potrzeby dodać odlany wcześniej sos.

fot. Marianna Patkowska

Danie smakuje wyśmienicie samo, ale polecam również podawanie go z kaszą jęczmienną.

fot. Marianna Patkowska

🍠 Curry można bez problemu mrozić! 🍠

P.S. A na deser wpisu o daniu z batatów mogę zaserwować tylko jedną piosenkę…

fot. Marianna Patkowska

Halloweenowa zupa dyniowa z prażonymi pestkami dyni

fot. Marianna Patkowska

Straszna zupa

fot. Marianna Patkowska

Od mojego „Strasznego wpisu” minął równo rok, co oznacza, że dziś Halloween, które postanowiłam znów tu uczcić, tym razem przepisem na zupę dyniową, którą od wielu już lat przygotowuję na 1 listopada w rozmaitych wariantach (przepisy na mój krem z dyni oraz krem z dyni z pomarańczą zamieszczałam na swoim kulinarnym blogu Jednopalnikowa). Od prawie dwóch lat nie jem mięsa, więc dzisiejszy przepis jest całkowicie wegetariański – straszne może być w tej zupie jedynie jej podanie, ale nie przyczynianie się do okrucieństwa wobec zwierząt!
Dyniowa wyszła mi w tym roku (jak, nie chwaląc się, we wszystkich poprzednich) rzeczywiście pyszna. Z różnych powodów niestety nie będę mogła spędzić swojego ulubionego dnia, czyli Wszystkich Świętych w Warszawie z resztą rodziny, ale mimo to udało mi się wpędzić w świąteczny halloweenowy klimat, planując wieczór gier planszowych ze swoim Partnerem w udekorowanym wydrążonymi dyniami mieszkaniu (i przebraniu myszy!).
Kwestię nie polskości i amerykańskości tego święta wyczerpująco opisałam już rok temu (wszystkich, którzy przeoczyli ten tekst, zachęcam do jego lektury).

fot. Marianna Patkowska

SKŁADNIKI:

fot. Marianna Patkowska

🎃 ZUPA DYNIOWA
– ½ opakowania włoszczyzny mrożonej w paski
– ¼ opakowania suszonej włoszczyzny
– mała cebula w łupince
– wydrążony miąższ ze średniej lub dużej dyni bez pestek (pestki przełożyć do miseczki – jeszcze się przydadzą!)
– garść świeżego lub mrożonego lubczyku
– kilka ziarenek pieprzu
– 2 ziarenka ziela angielskiego
– liść laurowy
– szczypta suszonego lubczyku
– szczypta suszonego majeranku
– szczypta suszonej wędzonej słodkiej papryki
– szczypta kozieradki
– pieprz mielony ziołowy
– sól himalajska (opcjonalnie)
– kilka kropli sosu sojowego
– 1 – 2 kostki warzywne (lub domowe mrożone bulionetki)
– ½ puszki mleczka kokosowego

🎃 PRAŻONE PESTKI DYNI
– pestki dyni wyjęte z miąższu i opłukane
Kujawski Olej rzepakowy z rozmarynem, oregano i bazylią
– sól himalajska

fot. Marianna Patkowska

PRZYGOTOWANIE:

fot. Marianna Patkowska

🎃 PRAŻONE PESTKI DYNI
Wyjęte z miąższu i opłukane pestki dyni położyć na ręczniku papierowym i zostawić do całkowitego osuszenia. Nagrzać garnek do pieczenia (lub piekarnik), następnie podlać go (lub żaroodporne naczynie, na którym będziemy prażyć nasze pestki dyni) niewielką ilością oleju z rozmarynem i ułożyć pestki na płasko. Posypać je odrobiną soli i prażyć ok. 15 – 20 minut. Spróbować, czy są wystarczająco chrupkie. Gotowe pestki zmiksować i posypywać nimi zupę.

🎃 ZUPA DYNIOWA
Włoszczyznę mrożoną i suszoną z podpaloną wcześniej nad ogniem cebulą, zielem angielskim, liściem laurowym, suszonym i świeżym (mrożonym) lubczykiem i majerankiem gotować na małym ogniu ok. 30 minut w niedużej ilości wody. Po ich upływie wyjąć podpaloną cebulę w łupince, liść laurowy i ziela angielskie, a na ich miejsce dodać pokrojony w kostkę miąższ dyni z wędzoną papryką, kozieradką, pieprzem, kilkoma kroplami sosu sojowego. Wszystko gotować jeszcze ok. 25 minut, a dopiero pod sam koniec wrzucić kostki warzywne i mleczko kokosowe. Wszystko razem zmiksować na gęsty, aksamitny krem. W razie potrzeby dodać szczyptę soli do smaku.

🎃 Zupę można bez problemu mrozić! 🎃

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę halloweenową muzykę tła, która się mnie na pewno dziś wieczorem przyda!

fot. Marianna Patkowska