Moje (Trój)miasto

fot. Bożena Szuj

Kiedy nieubłaganie skończył się lipiec i moja warszawska przyjaciółka przyjechała odebrać od nas swojego/naszego psa, przywiozła mi w podzięce suwenir z wakacji – przepiękną biżuterię z chalcedonem i awenturynem (pozostających w mojej pamięci lactacydem i awanturnikiem). Nie wierzę w magiczną moc kamieni i minerałów. Wierzę w to, co widzę (a i to nie zawsze) – mocą kamieni i minerałów jest więc dla mnie ich piękno. Przyjaciółka, będąca pod wrażeniem mojej sesji zdjęciowej do wpisu „Mięta do rewolucji”, postanowiła sprawić mi biżuterię w kolorze miętowym. Ja natomiast widząc prezent, doznałam olśnienia i zobaczyłam oczami wyobraźni nNi sesję kolejną. Wyśnioną sukienkę i szpilki (znalezione na Vinted) później byłam gotowa do zdjęć na jednej z najpiękniejszych chyba ulic Gdańska – ulicy Mariackiej, bo przecież temat wpisu stał się dla mnie oczywisty.

fot. Bożena Szuj

inNe miasta

fot. Bożena Szuj

Temat stał się dla mnie oczywisty, choć nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek poczuję do jakiegokolwiek polskiego miasta to, co nagle zalęgło się w moim sercu wobec Gdańska. Zacznijmy jednak od początku…
Urodziłam się w Warszawie i tkwiłam tam do dwudziestego piątego roku życia, czyli do końca swojej edukacji. Ta była cenna i ważna, więc trzymała mnie w mieście, którego nie lubiłam od samego początku, i do którego niechęć zaczęła we mnie coraz bardziej narastać. Jak do tego doszło? Nie wiem. Każdy ma podczas dorastania jakieś problemy w domu, jakieś w szkole, jeszcze do tego sercowe a czasami też zdrowotne. Na ogół jednak nie przekłada się to na wrogość do miejsca zamieszkania. Nawet niektórzy potrafią mieć po latach sentyment do starych kątów. Ja go nie mam. Od piątego roku życia cierpiałam na przewlekłe migreny (prawdopodobnie potęgowane bezprawnie dobudowanym do naszej kamienicy transformatorem Telekomunikacji Polskiej, który przylegał do mojego pokoju). Być może to właśnie z ich powodu większości swojego dzieciństwa zwyczajnie nie pamiętam. To, że Warszawy nie lubię, powtarzam bliskim od niemal czterech dekad i mam wrażenie, że jest to dla nich prawda nieprzyswajalna. Spotykam się w odpowiedzi najczęściej z trzema narracjami:

  1. Warszawa jest duża i gdybym mieszkała gdzie indziej (czyt. z dala od transformatora, który bezduszna korporacja, popełniając przestępstwo, umieściła na mojej ścianie!), czułabym się lepiej i na pewno ją polubiła
  2. pewnie mi się tylko wydaje, że Warszawy nie lubię (poproszę Partnera o zaprojektowanie mi takiego nagrobka: „umarła w wieku 99 lat i całe życie pewnie jej się tylko wydawało, że nie lubi Warszawy”)
  3. Warszawa wcale nie jest brzydka, bo przed wojną była piękna, tylko ją zburzono – rzeczywiście argument, który jest w stanie przekonać każdego współczesnego estetę.

Więc jeśli miałabym podjąć ostatnią już próbę wytłumaczenia, dlaczego nie lubię tego miasta, napisałabym, że za każdym razem, kiedy je odwiedzam, czuję, że mierzi mnie każda jego cząstka. Że mnie przytłacza jakąś gigantyczną i niezrozumiałą dla mnie samotnością i pustką. Czuję w nim, jak w żadnym innym, że tonę.

[…] podczas tonięcia człowiek nie jest zwykle w stanie wezwać pomocy, gdyż całą swoją energię zużywa do oddychania lub utrzymania głowy nad wodą. Dodatkowo dostająca się do dróg oddechowych woda może wywołać skurcz, który całkowicie uniemożliwia wołanie o pomoc.

„Utonięcia – jak tonie człowiek”

Ten opis najbardziej adekwatnie opisuje pierwsze dwadzieścia pięć lat mojego życia. Warszawę odbieram jak miejsce, które powinno mnie chronić, kiedy byłam mała, ale które kneblowało mi usta i uniemożliwiało wzywanie pomocy, kiedy jej potrzebowałam. A potrzebowałam jej we wszystkich relacjach, bo nie potrafiłam tworzyć zdrowych. W każdej zlewałam się z drugim człowiekiem w jedno, co było dla mnie śmiertelnie niebezpieczne.

fot. Bożena Szuj

Przeprowadzka do Zakopanego była oczywista – mieszkanie po moim dziadku w rodzinnej kamienicy stało puste, ja potrzebowałam pójść na swoje, Zakopane zawsze lubiłam, a do tego dostałam nobilitującą propozycję pracy w Teatrze Witkacego. Zaczynałam nowy, fascynujący rozdział w swoim życiu. Kiedy już ruszył proces przeprowadzkowy, okazało się, że owszem, posada na mnie czeka… jeśli nie mam nic przeciwko temu, że przez dziewięć miesięcy będzie na zasadach wolontariatu. Jako dziecko krwiożerczego kapitalizmu, miałam. Potem było już tylko gorzej, choć przez ponad dziesięć lat tego nie dostrzegałam. Rozczulało mnie, że już po pięciu latach zaczynają mnie tu traktować jak swoją, choć „swoja” byłam w jednej czwartej zawsze, jako – chciał nie chciał – wnuczka pełnokrwistej góralki i córka pół góralki. (Co ciekawe, mój lwowski dziadek, do końca swojego życia był dla górali nie do końca swój, choć jeśli ktoś dopuścił się tu mezaliansu, to właśnie on, dając swoje szlacheckie nazwisko wykształconej góralce). Dziś ten lokalny nacjonalizm mnie ani nie zachwyca, ani nie śmieszy, a coraz bardziej drażni. To wszystkie nasze kompleksy w pigułce. I moje (skoro zaskarbiona po pięciu latach przychylność pani w mięsnym mogła stać się dla mnie powodem do dumy), i tego miejsca, skoro szanuje się tylko to, co swoje, a wszelkie odmienne traktowane jest ze sporą rezerwą i podejrzliwością.
Nieodległy Kraków, niby niebrzydki, niby klimatyczny, niby tętniący pełnym uroku miejskim życiem, okazał się dla mnie z bliska jeszcze bardziej problematyczny niż wcześniej. Uważam go za ciężkostrawne miasto z pretensjami. Miasto wysoko uniesionych głów, patrzących jednak w niewłaściwym kierunku, bo nie przed, ale za siebie. Tak, od XI do XVIII wieku stolica Polski. Pamiętamy! A jeśli nie, to i tak przypomni nam o tym człowiek najodważniejszej męskiej fryzury – Andrzej Sikorowski. Moknący od lat na Brackiej Grzegorz Turnau wzbudzi w nas opiekuńczość, wspomnienie czasów świetności Teatru Słowackiego czy Piwnicy Pod Baranami wywoła wzruszenie,  a deser w Jamie Michalika zapewni co najmniej kilkuminutowy orgazm. Może z tego wszystkiego nawet zarzucimy szalik i zwiedzimy wszystkie trzysta sześćdziesiąt kościołów, ale jeśli już będziemy chcieli się dostać do szpitala psychiatrycznego (nie sugeruję, że z tego powodu) do Kobierzyna, trafimy na opisywaną przeze mnie panią kierownik z piekła rodem, którą tolerują i władze szpitala, i władze miasta, choć szkodzi pacjentom, na co dostaję coraz więcej świadectw, bo kontaktują się ze mną jej kolejne ofiary.
Miastem, w którym nie mieszkałam długo, ale było dla mnie odkryciem, okazał się Poznań. W przeciwieństwie do stolicy odebrałam je jako miasto przepełnione tlenem, przestrzenią, nowoczesnością. (Z tym zastrzeżeniem, że oczywiście w porównaniu z Małopolską Warszawa jest bardzo nowoczesna. Jej duchotę odczuwam z innego niż konserwatyzm powodu.)
Wiele lat myślałam, że po prostu wolę wioski, że miasta są z założenia czymś obcym i dziwnym dla ludzkiej natury. Przynajmniej dla mojej natury. Potem poznałam całkiem dobrze Wiedeń, Budapeszt, wspomniany Poznań; zachwyciłam się przepięknym Lwowem. Zrozumiałam, że wcale nie musi tak być. Podchodziłam do tej myśli ciągle jednak z pewną dozą nieufności.

fot. Bożena Szuj

Trójca nieświęta

fot. Bożena Szuj

Trójmiasto, choć położone stosunkowo niedaleko od Warszawy (przynajmniej w porównaniu z Zakopanem, do którego jeździliśmy regularnie), pozostawało dla mnie przez całe dzieciństwo i wczesną młodość nieodkrytym lądem. Kiedy wybieraliśmy się z rodzicami nad polskie morze, destynacją były miejscowości wypoczynkowe na Kaszubach. Takie, w których po sezonie życie całkowicie zamiera. Dopiero przeprowadzka do Zakopanego sprawiła, że poczułam dotkliwą nieobecność Bałtyku i podczas każdego przyjazdu do Warszawy aranżowałam sobie podróż autobusową do Trójmiasta. Wyjeżdżałam z Warszawy o świcie, wracałam w nocy. Gdańsk stanowił dla mnie punkt przesiadkowy, a miejscem docelowym była sopocka plaża pełna fascynujących mnie łabędzi. Gdyni nie odkryłam. (Może z wyjątkiem przepięknego molo w Orłowie.) Wracałam z jodem w płucach i pięknymi zdjęciami w aparacie.
Po raz pierwszy przyjechałam do Trójmiasta na dłużej dopiero trzy lata temu z moim pochodzącym z Gdańska Partnerem. Zaznałam najpierw krótkiego (bodajże dwutygodniowego) życia tutaj. W kolejnych sezonach moje pobyty się wydłużały, a rozumienie tego miejsca wzrastało. Szybko stało się dla mnie jasne, że Sopot – jako miasteczko typowo rozrywkowe, z bardzo też ciekawą i charakterystyczną architekturą – jest fantastyczny w małych dawkach. (W im mniejszych, tym bardziej fantastyczny.) Gdynię najpierw omijałam szerokim łukiem. Potem zaczęłam ją poznawać i najpierw tolerować, potem akceptować, a na końcu nawet pewne jej zakamarki lubić. Jednak od początku czułam, że Gdańsk nie ma sobie równych. Stateczny, oddychający historią (tą rebeliancką), dumny, niezależny, wyjątkowy.

fot. Bożena Szuj

Jesteś z Gdańska?
Nie, z Wrzeszcza.

fot. Bożena Szuj

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam od swojej uroczej Teściowej, że „wróciła z Gdańska” – a mówiła mi to przed swoim gdańskim domem, – pobiegłam co sił w nogach do Partnera, żeby poinformować go o niepokojącym symptomie być może poważniejszych problemów z jej zdrowiem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ten ze stoickim spokojem stwierdził:

– No tak, rzeczywiście była dziś w Gdańsku.

Natychmiast poddałam więc w wątpliwość swoją orientację w terenie, ale po szybkim przemyśleniu byłam nadal pewna, że nie jesteśmy ani w Sopocie, ani w Gdyni. Gdzie więc byliśmy?

– Yyyy, to gdzie jesteśmy teraz? – zapytałam.
– We Wrzeszczu.
– Ale to przecież dzielnica Gdańska, więc gdzie pojechała Twoja mama, jadąc „do Gdańska”, skoro wyruszała z dzielnicy Gdańska?
– Nie no, wiadomo, że jesteśmy w mieście Gdańsku, ale ona pojechała do Gdańska. Do centrum. Jejku, w Warszawie, jak jedziesz do centrum, to nie jedziesz „do Warszawy”?
– Oczywiście, że nie! Jaki sens miałoby jechanie do Warszawy, kiedy jest się w Warszawie?
– Jesteście dziwni.
– Wy też.

– gdańskie kochanków rozmowy

W ten sposób dowiedziałam się, że ludzie z Gdańska, jeżdżąc „do Gdańska”, mają na myśli ścisłe jego centrum – Długi Targ, pełniący kiedyś funkcję rynku, gdzie mieści się słynna Fontanna Neptuna, Ratusz Głównego Miasta, stary port nad Motławą czy Wyspa Spichrzów. Urocze uliczki (w tym moja ukochana Mariacka), piękne zabytki oraz nowoczesne budownictwo o podobnym charakterze zabudowy są ujmujące. Przed sezonem i po nim. I – podobnie jak Sopot – im rzadziej odwiedzane, tym bardziej ujmujące. Podczas wakacji, a zwłaszcza w trakcie trwającego na ogół trzy tygodnie Jarmarku Dominikańskiego, Gdańsk rozumiany jako centrum mnie męczy.

fot. Bożena Szuj

zakotwiczenNie

fot. Bożena Szuj

Podczas tegorocznego kilkumiesięcznego pobytu zrozumiałam, że poważne, interesujące i stymulujące intelektualnie prace mogę dostać (m.in. nowo odkryta branża elektroniczna) i wykonywać, jedynie mieszkając tu na stałe. Czy myśl o przeprowadzce paraliżuje? Oczywiście, że tak. Jednak jakiś głos w środku podpowiadał mi, że po raz pierwszy znalazłam miasto, do którego mogłabym przynależeć. Ze zdziwieniem odkryłam, że zaczęłam zapuszczać tu korzenie, z którymi na ogół jestem bardzo ostrożna. Nie lubię się wiązać, wikłać, zatapiać.
Mój Gdańsk to przede wszystkim piękny Wrzeszcz, a mówiąc ściślej Strzyża. Miejsce, które przywodzi mi na myśl i Los Angeles, i Thassos, i w minimalnym stopniu nawet rodzinną warszawską Starą Ochotę, z tym że bez tego jej geriatrycznego capu. Wysmakowaną nowoczesność serwuje pobliskie osiedle Garnizon, gdzie można wybrać się do restauracji (co najmniej trzy są wybitne) i w jej ogródku poczuć się jak na wakacjach. Natomiast nic nie równa się ze starą zabudową Strzyży, krętymi uliczkami położonymi na Wzgórzach Morenowych doprowadzającymi pod sam Trójmiejski Park Krajobrazowy.
Mój Gdańsk to też bezpieczne poruszanie się niemal wszędzie rowerem, plaża w Brzeźnie (tak, miejska i żadna wyjątkowa, ale mi jakoś bliska), Jelitkowo i piękny Park Jelitkowski. Mój Gdańsk to też – dzięki ostatniej mojej wyjątkowej pracy – trasa Zaspa – Stogi. Mijanie terenów portowych położonych wzdłuż Martwej Wisły za każdym razem robiło na mnie ogromne wrażenie. Wreszcie mój Gdańsk to też Puszcza Darżlubsko-Oliwska (nazywana przez mojego Partnera Daszdupsko-Oliwską), której bliskość mnie zachwyca.
Mój Gdańsk to oczywiście również ludzie. Tutaj jestem zdecydowanie mniej introwertyczna i pozamykana na bliźnich. Nadal potrzebuję swojej przestrzeni i samotności, ale socjalizowanie się wychodzi mi już coraz lepiej. I – co najciekawsze – nie jest aż takie przerażające, jak się zawsze obawiałam. Regularne spotkania z bliskimi, wspólne jedzenie i picie, a nawet gry planszowe to rytuał dla mnie nowy, ale przemiły i okazuje się, że jakoś mi potrzebny. W pracy miałam z kolei nie tylko inspirującego, fantastycznego Szefa, ale też cudownych, mądrych współpracowników, od których codziennie mogłam się uczyć. Tak samo zresztą jak od dzieci, którymi miałam przyjemność się opiekować w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Mój Gdańsk to codzienne odnajdywanie w sobie wewnętrznego spokoju. Miasto, które ani nie pogłębia mojego lęku, ani nie próbuje mnie na siłę z trwania w nim wydostać. Miasto, które jest wolnością.

fot. Bożena Szuj

P.S. W Gdańsku mieszka też nasz narodowy skarb – Tymon Tymański. Odwiedzanie go jest dla mnie zawsze ważnym przeżyciem artystyczno-duchowym. Za zgodą Maestro umieszczam więc nagraną przeze mnie dzisiaj (i wykonaną przez Tymona na moją prośbę) jego najnowszą piosenkę „Zenon Martyniuk”. Piosenkę, której znakomity jak zawsze tekst uświadamia mi, że są w tym mieście  ludzie (nawet całkiem niemało), myślący w tę samą co ja stronę. Budujące!

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nic stałego

fot. Bożena Szuj

W wodzie, owej płynnej materii, nie ma nic stałego.

– „Selenographia” Jan Heweliusz

Słowa słynnego gdańskiego astronoma zdobią Fontannę Heweliusza na ulicy Rajskiej w Gdańsku, a mnie idealnie pasują do dzisiejszego wpisu o drugiej części mojego pobytu w Trójmieście. Pobytu od końca czerwca do połowy września. (Czas od kwietnia do czerwca opisywałam TUTAJ.)

⚓ Nie wchodzi się dwa razy
do tego samego morza

fot. Bożena Szuj

Heraklit z Efezu powiedział onegdaj, że

nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.

– Heraklit z Efezu

Jego wypowiedź przetrwała do tej pory w formie przysłowia. Niestety bardzo często błędnie używanego, więc moja językoznawcza strona spieszy wyjaśnić, które rozumienie słów Heraklita jest właściwe.

Nie należy wchodzić dwa razy do tej samej rzeki, czytaj tego samego miejsca, a więc np. drugi raz w sytuację, w której raz się już raz było. ZŁE ROZUMIENIE!!!

Wszystko płynie i rzeka, do której wejdziemy po raz drugi, nie będzie już tą samą rzeką, do której wchodziliśmy po raz pierwszy. Czyli jeśli wejdziemy w sytuację, w której już byliśmy po raz drugi, to będzie to już inna sytuacja. DOBRE ROZUMIENIE!!!

Łatwo zobaczyć, że podstawowym problemem z interpretacją tego powiedzenia jest doszukiwanie się w nim sformułowania „nie należy”. Tymczasem Heraklit nie mówi, czego nie należy robić, ale jak jest, gdyż wszystko płynie. To, co z tym zrobimy Heraklita już nie obchodzi. I właściwie czemu miałoby…

Teraz, kiedy wszystko jasne, mogę zacząć ten rozdział. Mój zarys planu na życie, jeszcze kiedy byłam nad morzem od kwietnia do czerwca był taki, że w czerwcu pojadę na chwilę na Podhale, załatwić kilka spraw, w tym najważniejszą – czwartą, ostatnią konsultację w szpitalu, na której miałam się dowiedzieć, czy zostanę przyjęta na prawie półroczną terapię (i, jeśli tak, to od kiedy), czy nie. Bilet powrotny nad morze już miałam, ale liczyłam się z tym, że mogę spędzić nad nim też tylko kilka dni, jeśli szpital mnie przyjmie już, bo postawiłam wszystko na tę jedną kartę – porządną, kompleksową terapię. Po ostatnim pobycie nad morzem zaczęłam mieć co prawda wrażenie, że te moje medytacyjne spacery, bycie z sobą i w swojej prawdzie jakoś mnie uzdrawia, ale miałam równocześnie świadomość, że samemu można sobie bardzo pomóc, ale leczenie należy jednak pozostawić wykwalifikowanym specjalistom.
Jak potoczyła się moja czwarta konsultacja, o nieprzyjęciu na oddział, ale też o przemocy, jakiej padłam ofiarą, pisałam szczegółowo w tekście „Niezgoda na przemoc”. Wizyta odbyła się zresztą w dniu mojego powrotu. (Nie mam pojęcia, jak bym to wszystko przetrwała, gdyby nie czekała mnie perspektywa znalezienia się wieczorem w ramionach Ukochanego.)
Ostatnie czerwcowe spojrzenie na morze przed zrobieniem jednego z ważniejszych kroków dla siebie, swojego związku i relacji z ludźmi, jak o tym przyjeździe myślałam, okazało się więc długim procesem wychodzenia z traumy wywołanej przez panią kierownik oddziału, załamaniem i świadomością znalezienia się na dnie (przez perspektywę ewentualnej możliwości dostania się do szpitala nie mogłam zorganizować sobie żadnej pracy sezonowej, jak robiłam dotychczas).
Poczułam wyraźnie, że moje poprzyjazdowe nadmorskie spacery są inne niż dotąd, bo moje postrzeganie siebie i świata jest inne. Wszystko płynie. Morze za każdym razem jest inne, bo za każdym razem rezonuje z czymś innym w nas. Jedyne, co w nim niezmienne, to to, że koi. Czasami potrzeba na to więcej czasu i uwagi, ale koi.

⚓ Pierwsze razy

fot. Bożena Szuj

Niedługo po czerwcowym przyjeździe do Gdańska miałam okazję przeżyć jeden ze swoich najcudowniejszych pierwszych razów, mianowicie dwutygodniową opiekę nad psem! Jak już pisałam w poświęconym temu fantastycznemu doświadczeniu tekście, psa nigdy wcześniej nie miałam, więc stanie się psią opiekunką było dla mnie niesamowicie nowe i wspaniałe! Każdy dzień z naszym kochanym, pięknym, wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju Kochim był na wagę złota. Przez cały ten czas tylko dwa moje depresyjne zjazdy uniemożliwiły mi wieczorny kilkunastokilometrowy spacer z nim (co zastąpiłam krótkimi, ale za to czterema spacerami w ciągu dnia). Pies to nie tylko odpowiedzialność. Pies to – nawet, kiedy mamy słabszy dzień – najlepszy antydepresant. Nie zawsze  jest nas w stanie wyrwać z najczarniejszej otchłani, ale na pewno pomaga złapać dystans i wywołuje uśmiech na twarzy.
Kolejnym pierwszym razem tych wakacji było moje ponowne – po dłuższej przerwie – wejście na rower. Stanie się, od momentu samodzielnego wyjechania na miasto, jeszcze bardziej świadomym uczestnikiem ruchu drogowego, uświadomiło mi, że spoczywa na mnie spora odpowiedzialność. Ponoszenie jej dawało mi ogromną satysfakcję.
Pierwszy raz też – krótko, bo krótko, ale jednak – pracowałam w sex shopie, co doskonale wspominam z kilku powodów. Po pierwsze przypomniałam sobie czasy, w których szybko musiałam przyswoić multum nowym informacji oraz uporządkować w głowie stare. Ten trening mózgu był czymś fantastycznym, ożywczym i bardzo dla mnie dobrym. Po drugie, poznałam pracujące tam cudowne osoby, z którymi na pewno mogłabym się szybko zaprzyjaźnić. A po trzecie, czułam, że w tej pracy szczególnie liczy się wrażliwość i empatia, które mogłam zaoferować. Powierzenie sprzedawcy tak delikatnego tematu, jak własne seksualne preferencje, niektóre osoby niezwykle spina i krępuje (co jest dla mnie całkowicie zrozumiałe). Spoczywała więc na mnie, znowuż, odpowiedzialność za to, jak ktoś się w tym na początku obcym, ale fascynującym miejscu poczuje.
Te trzy pierwsze razy miały więc wspólny mianownik – odpowiedzialność, której wzięcie na siebie pomogło mi odzyskać kontrolę nad swoim własnym życiem.

⚓ Kolorowych jarmarków

fot. Bożena Szuj

Po wszystkich mniej oraz bardziej spektakularnych porażkach związanych z szukaniem pracy sezonowej (w ostatniej chwili, na obcym dla siebie terenie), dotrwałam jako wolny strzelec do początku wielkiego trzytygodniowego gdańskiego święta, mianowicie Jarmarku Dominikańskiego. Sprzedawanie na jarmarku wydawało mi się – nie wiem dziś nawet czemu – najmniej atrakcyjną ze wszystkich możliwych prac. W akcie desperacji zaczęłam jednak swoją wędrówkę od straganu do straganu z pytaniem o zapotrzebowanie na pracownika. Zadziwiająco szybko okazało się, że pracownika potrzebowali… akurat na stoisku z oscypkami! Przemiła, ujmująca swoim ciepłem rodzina z Czarnego Dunajca nie tylko dała mi szansę, ale też obdarowała mnie ogromną serdecznością. Ponad dwa tygodnie, przez które było mi dane dla nich pracować, dodało mi wiatru w żagle w każdym możliwym sensie. Tak więc dosyć płynnie przeszłam ze sprzedawania dild i wibratorów do handlowania m.in. gałką dużą i gałką małą.
Choć mogłabym przysiąc, że tęsknoty za Podhalem nie było we mnie ani krztyny, zetknięcie się z czystą gwarą, doskonałymi, uczciwymi produktami z tamtych stron, a nawet z góralską dumą dało mi poczucie, że jestem w domu; wśród swoich. A praca z klientem po raz kolejny mi udowodniła, że żyjemy w kraju specjalistów. Samozwańczych, bo samozwańczych, ale specjalistów. Z jednej strony co trzecia przechodząca obok naszego straganu osoba wykrzykiwała:

Oscypki??? W Gdańsku???

lub wszelkie pochodne, takie jak:

Oscypki??? Nad morzem???

W Gdańsku/nad morzem oscypków na pewno nie kupię, bo są jakieś nieprawdziwe.

I nieważne, że Jarmark Dominikański polega na przybliżaniu ludziom różnych kultur i produktów z całego świata. Nieistotne, że po jednej naszej stronie Turek sprzedawał tureckie specjały, a  po drugiej Hiszpan hiszpańskie. Nie turecka chałwa i nie hiszpańskie oliwki budziły w ludziach zdumienie. Zdumiewały ich góralskie przysmaki sprzedawane w centrum Gdańska. No bo jak to tak, górale nad morzem. Jak tu w ogóle dojechali? Koniem?
Z drugiej jednak strony prawie każdy napotkany w Gdańsku (!) klient miał rozległą „wiedzę” dotyczącą produkcji oscypków. Jak to podsumował mój szef, góral z krwi i kości:

On wie, bo on w górach był. Roz. Na Krupówkach.

Wyjaśnijmy więc może raz na zawsze, że nie istnieje coś takiego, jak stuprocentowo owczy oscypek. Jeśli ktoś nas do tego na Krupówkach przekonywał, to kłamał. Ot, cała tajemnica! Oscypek to nazwa zastrzeżona dla serów, które muszą mieć konkretny kształt i wagę, a także konkretny wzorek. Minimalna zawartość mleka owczego w oscypku to 60%, a maksymalna – na ogół 80%. Zanim wprowadzono certyfikowane sery, górale oscypki (czyli zarówno ten ser, który dziś spełnia określone standardy, jak i wszystkie pozostałe, których dziś oscypkiem nazwać nie można) robili na oko. Nigdy jednak żaden góralski ser nie miał stuprocentowej zawartości mleka owczego.
Wbrew wcześniejszym obiekcjom, dziś uważam, że praca na Jarmarku Dominikańskim to znakomita przygoda i świetna zabawa, bo klimat jest wyjątkowy. Poznałam wspaniałych ludzi, a przyjeżdżanie do pracy (oczywiście rowerem) było dla mnie ogromną przyjemnością.

⚓ Być turystą, być turystą

fot. Bożena Szuj

Pod koniec sierpnia odwiedziła nas moja mama i z nią mogłam się poczuć jak prawdziwa turystka. Na plaży wytrzymałam, ledwo, trzy dni. Wcześniej zdarzało mi się przyjeżdżać na opalanie, jednak będąc w pojedynkę, rozkładałam ręcznik na ogół blisko morza i fale zagłuszały mi ludzi. Opalanie się w dwie osoby wymaga wygospodarowania sobie troszkę większej połaci plaży, no i tu już było mniej możliwości. Uzmysłowiłam sobie, jak bardzo irytują mnie ludzie, zwłaszcza w masie. Jak drażni mnie konieczność bycia mimowolnym słuchaczem ich rozmów lub – co jeszcze mimo wszystko chyba gorsze – ich ulubionej muzyki, puszczanej przez głośnik, zupełnie jak w czasach, w których nie wynaleziono słuchawek. Jak szokuje mnie, że można, mając całkiem sporo miejsca obok, wbijać się komuś prawie na jego rozłożone rzeczy i nie reagować na zwrócenie uwagi. (Ponieważ jedna pani, rozkładając się na nas, kompletnie mnie zignorowała, wstając, wytrzepałam na nią ręcznik z piasku. Może nie było to super uprzejme, ale wszystkim serdecznie polecam.) Ludzie w tłumie budzą we mnie mordercze instynkty i myśli, do których wolałabym nie musieć się przyznawać.
Druga strona bycia turystką podczas wizyty mamy była jednak zdecydowanie przyjemniejsza – miałam mianowicie ogromną przyjemność zjeść kilka przepysznych obiadów w restauracjach na Garnizonie we Wrzeszczu. Z przyjemnością je opiszę, dodając do tej listy jeszcze kilka, które poznałam już wcześniej.

🍽 nNajciekawsze restauracje na Garnizonie

🍣  MaMi Sushi

W MaMi Sushi jadłam tylko raz, a ściślej zamówiłam stamtąd doskonały zestaw z okazji swoich urodzin, który zjadłam na swoim pięknym tarasie, patrząc w niebo i czując się najszczęśliwszą osobą na świecie. Wszystko było naprawdę doskonałe, świeże, przygotowane ze znawstwem, ale też z pomysłem.

🍕 Ferrara Cucina

Pyszne włoskie jedzenie dostaniemy w niedalekiej odległości od MaMi Sushi w restauracji Ferrara Cucina. W przeciwieństwie do MaMi Sushi jest to miejsce po pierwsze większe, a po drugie naprawdę pięknie i równocześnie przytulnie urządzone. Jedzenie jest rzeczywiście obłędne, w dodatku codziennie dostaniemy tu zestaw lunchowy (zupa i drugie danie) za 35 zł, co nie jest wcale ceną wygórowaną, zwłaszcza zważywszy na jakość składników, ale też rozmiar porcji. Znakomite pizze, fantastyczne zupy, doskonałe ryby, a do tego przemiła obsługa. Jedyny minus to brak świadomości, że ryba to mięso i opisywanie potraw rybnych w karcie jako wegetariańskich. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni, bo sporo potencjalnych klientów może to zwyczajnie zniechęcić.

🍛 Kucharia

Kucharia na Garnizonie (która przez długi ostatnio czas była nieczynna) to przemiły bar z fantastycznym polskim jedzeniem. Placki ziemniaczane są tu naprawdę pyszne i dostępne w wielu ciekawych odsłonach, naleśniki również trzymają fason. Więcej dań co prawda nie próbowałam, ale na placki ziemniaczane naprawdę warto się tu wybrać!

🍕 Ristorante Limoncello di Mielnik

Limoncello to kwintesencja klasy. Wspaniałe, niewymownie wykwintne, w dodatku przepięknie podane jedzenie usatysfakcjonuje najbardziej wymagające kubki smakowe! Kulinarnymi odkryciami były dla mnie: znakomity krem z pieczonej żółtej papryki z szafranem podany z plackiem z zielonego groszku, białą czekoladą, ricottą i migdałami oraz dwie fantastyczne pizze rzymskie. Jedna z cukinią, bazylią i świeżymi truflami, a druga z kurkami, cieniusieńkimi plasterkami ziemniaków i koperkiem. Orgia smaków, feeria barw, a do tego przemiła i fachowa obsługa. Czego chcieć więcej?

🥗 Masna Micha

Masna Micha – elegancki bar, głównie z bowlami, ale nie tylko – jest z kolei doskonałym miejscem dla wszystkich, którzy chcą zjeść nie tylko bardzo smacznie, ale też zdrowo i w dodatku najeść się do syta. Ogromne porcje, duży wybór (w karcie dania wegetariańskie i wegańskie!), a przede wszystkim wcielana w życie filozofia zero waste to coś, za co Masną Michę szanuję.

🍲 Pobite Gary

Pobite Gary szlachetnością potraw dorównują Ristorante Limoncello, choć nie jest to stricte restauracja włoska – serwuje, jak przeczytamy na ich stronie, „nowoczesną kuchnię europejską”. Miałam niebywałą przyjemność spróbować tam wyśmienitej pizzy z kaszubską gruszką, gorgonzolą i orzeszkami, obłędnego burgera z serem halloumi, tapenadą, pomidorem, rukolą i majonezem truflowym oraz chrupiącego filetu z polędwicy z dorsza. Wszystkie te pozycje najgoręcej polecam!

⚓ Nadmorskie refleksje

fot. Bożena Szuj

Dopiero wracając do swoich codziennych nadmorskich spacerów, uświadomiłam sobie, że w trakcie najbardziej ścisłego sezonu je przerwałam. Główną przyczyną była praca do późnych godzin i wyczerpujące upały. Chodzenie zastąpiłam jeżdżeniem niemal wszędzie na rowerze, a morze oddałam męczącym mnie tłumom. Chyba nawet bez żalu. Śliczne landschafty oglądane z pielgrzymką ich amatorów są dla mnie zbyt nudne i przewidywalne.
Powroty nad opustoszały już brzeg morza, znowu w ciepłej bluzie z kapturem, przypomniały mi ważne dla mnie chwile podczas mojego przedczerwcowego pobytu. Uświadomiłam sobie coś kompletnie oczywistego, ale doszło do mnie z całą mocą. Mianowicie cytowane dziś już słowa Heraklita, że wszystko płynie. Patrzyłam na morze, na rozbijające się o brzeg fale i uświadomiłam sobie, że wszystko się zmienia i tylko to jest niezmienne. Patrzyłam na morze, które obserwowałam jeszcze w maju pełna obaw, ale też nadziei związanych z pobytem w szpitalu, który miał mi pomóc. Patrzyłam na morze, nad które tuż po moim czerwcowym powrocie chodziłam zapłakana, przepełniona lękami i bólem po przemocy, jakiej ze strony tego szpitala doświadczyłam. Wreszcie patrzyłam na morze, którego widok mi towarzyszył, kiedy układałam w głowie treść skargi, będącej moją próbą przekonania siebie samej, że zawsze mogę na siebie liczyć, a potem patrzyłam na to samo morze w dniu, w którym swoją skargę ostatecznie wysłałam, a także wiele, wiele dni później. Patrzyłam na nie z odzyskanym z wielkim trudem spokojem i dumą. Czy za każdym razem było to to samo morze? Nie, za każdym razem było inne, bo za każdym razem rezonowało z trochę czym innym we mnie. Niezwykle silnie doszło do mnie, że wszystko, czego się boimy, na co się cieszymy lub co budzi w nas określone emocje, bo łączy się z jakimiś wspomnieniami, w rzeczywistości będzie inne, niż zakładamy. Ta perspektywa może przerażać, ale może też – i myślę, że powinna – wlewać w nasze serca spokój. Jak pisała, parafrazując Heraklita, Noblistka:

Nic dwa razy się nie zdarza.

– Wisława Szymborska

***

Zupełnie nieoczekiwanie, w przededniu planowanego w połowie września wyjazdu na Warszawską Jesień, zaatakowały mnie kolejne pierwsze razy. Dwie wyraźne kreski na teście, smaki na bardzo konkretne potrawy i utrzymujące się długo mdłości jak stąd na Księżyc. Jednym słowem – covid. Ominęła mnie ponoć wspaniała w tym roku edycja WJ (udało mi się przyjechać tylko na ostatni, doskonały koncert), a chorowanie rzeczywiście wypompowało mnie z wszelkiej energii. Trudno zresztą powiedzieć, żebym w stu procentach wydobrzała, ale jest nieporównywalnie lepiej niż było. Na mimo wszystko delikatniejszy przebieg choroby wpłynęły trzy dawki szczepionki, które przyjęłam do tej pory. Wiem, że nikogo rozsądnego do szczepień namawiać nie trzeba, ale apeluję do nierozsądnych: szczepcie się i nie słuchajcie bzdur, a już tym bardziej nie wymyślajcie nowych!

P.S. Na deser łączę coś, czego nazwę dopiero niedawno poznał aspirujący do miana Człowieka Mema Tomasz Lis, mianowicie playlistę, którą stworzyłam ze słuchanych podczas moich nadmorskich spacerów najczęściej właśnie w takiej kolejności piosenek Alicii Keys.

fot. Bożena Szuj