Rok 2024 oczami nNi – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Poprzedni rok upłynął mi pod znakiem notorycznego spóźniania się z blogowymi tekstami. Ten, jak widzę, nie zaczyna się dużo lepiej. Odpowiedzialności za ten stan rzeczy dopatrywałam się przede wszystkim po stronie nowych obowiązków związanych z pojawieniem się w naszym życiu psa. Z perspektywy wydaje mi się też, że zaczęłam naprawdę żyć i przestałam mieć czas na opisywanie tego. To raczej dobrze, ale ciągle do tego nie przywykłam. Poczułam apetyt na życie, a nawet z zadeklarowanej introwertyczki przeistaczać się w ekstrawertyczkę, która… lgnie do ludzi i sytuacji towarzyskich. A smutna prawda o pisaniu jest taka, że to bardzo samotnicze zajęcie, wymagające umiejętności wyciszenia i odizolowania się. Już nawet miałam ten niemal w całości napisany tekst wyrzucić na śmietnik niepoznanej przez nikogo historii, lecz z pomocą przyszła dzisiejsza data – 1 kwietnia, prima aprilis. W końcu kiedy zrobić spóźnione podsumowanie poprzedniego roku, jak nie 1 kwietnia roku następnego, skoro nie zdążyłam z tym ani na początku, ani na końcu stycznia? Co się zaś tyczy „niemal w całości napisanego tekstu”, przeczytałam dzisiaj na stronie Kur niezwykle mądre słowa:

płyta jest gotowa w 60%, co znaczy dokładnie tyle, że nie jest jeszcze gotowa,

które staną się chyba moim nowym mottem. A w każdym razie powinny się nim stać.

Mijający rok był jednym z najbardziej zaskakujących w moim życiu. Z jednej strony wszystko wydarzało się tak naturalnie i płynnie, że kiedy o nim myślę, wydaje mi się, że był całkiem nudny i zwyczajny. Z drugiej jednak strony jestem po tylu rewolucjach i radykalnych zmianach, że trudno mi sobie wyobrazić, że to wszystko wydarzyło się w ciągu zaledwie dwunastu miesięcy. Z ogromną przyjemnością postaram się go (dopiero) dzisiaj podsumować.

Stycz 2024

fot. Bożena Szuj

W styczniu straciłam przyjaciółkę. Nasze drogi się rozeszły. Mniejsza o szczegóły. Każdy ma w każdym momencie prawo opuścić relację, jeśli coś go w niej uwiera. Jeśli znajomość po pewnym czasie robi się całkowicie jednostronna, trudno mieć żal do osoby, która jako pierwsza nazwie to po imieniu. Oczywiście przykro jest być wybitym ze złudzeń co do ważności miejsca, które zajmuje się w czyimś życiu, ale jeszcze gorzej jest utknąć we własnej odrealnionej fantazji i karmić się substytutami tego, czego dla samych siebie chcemy.
Ludzie w naszym życiu pojawiają się z różnych powodów. Są dla nas lustrami. Uświadamiają nam nasze potrzeby, tęsknoty. Pokazują nam, jakie są nasze ograniczenia, ale też, jak wiele jesteśmy w stanie udźwignąć. Uskrzydlają nas lub nasze skrzydła podcinają. Nikt nie jest nam dany raz na zawsze, natomiast prawie każdy pomaga nam dowiedzieć się czegoś o sobie samym.
Utrata, którą przeżyłam, jak bolesny upadek, w rzeczywistości zrzuciła mi z oczu klapki. Dostrzegłam (trochę na zasadzie kontrastu), że mam wokół siebie osoby, które chcą i mogą dać mi dokładnie to, czego potrzebuję. Moja ukochana Iyanla Vanzant często powtarza, że nie możemy nikogo zmusić do tego, żeby nas pokochał na naszych warunkach. Możemy natomiast uważnie przyjrzeć się temu, w jaki sposób potrafią kochać inni i na tej podstawie wybrać, z kim chcemy w relację wejść. Nie tylko zresztą romantyczną – jakąkolwiek.
Uświadomienie sobie tego było dosyć przerażające. Przyjaźń, którą straciłam (choć do niedawna jeszcze uważałam ją za niemal idealną), zostawiała niesłychanie dużo miejsca dla wyobraźni. Zbyt dużo. Brak fizycznych spotkań przez dzielącą nas odległość, coraz rzadsze rozmowy telefoniczne (wiecznie obiecywane i wiecznie przesuwane na inny termin, bo „codzienne życie”, którego ja – nie mając męża, dzieci, stałej pracy i późno rozpoczętych studiów – przecież nie miałam); moje coraz bardziej obsesyjne nagrywanie się na komunikator. Z pewnością męczące. Czy to przypadkiem nie ten sam schemat, który przerabiam w przeróżnych formach już od dziecka? Pragnienie miłości z zewnątrz przesłaniające nieumiejętność kochania siebie samej. Strach przed zawalczeniem o coś lepszego dla siebie z obawy o to, że utracę dawno niedziałającą, ale jednak istniejącą atrapę. Tu nie ma winnych i ofiar. Są ludzie, ich potrzeby i możliwości, a także określony czas, który czemuś sprzyja, a czemuś innemu nie.
Niezależnie, co w tamtym momencie o sobie usłyszałam i pomyślałam, wiem dziś jedno. Ta sytuacja, podobnie jak cały ten rok, była o umiejętności stawiania swojego dobra na pierwszym miejscu. To ciągle niesłychanie dla mnie trudne ze względu na wpojone mi kiedyś przekonania, by zamiast do wewnątrz, patrzeć na zewnątrz. Zmiana tej zwrotnicy zajęła mi wiele, wiele lat, pochłaniając też sporo pieniędzy. Dziś, choć wiem już, że dobrym człowiekiem można być tylko w pełnej ze sobą integracji, nadal czuję zagubienie, kiedy muszę wybrać między swoim, a cudzym dobrem. Już uwzględniam swoje potrzeby (co jest ogromnym postępem), ale powtarzana mi w dzieciństwie, jak mantra fraza:

ale wtedy jej/jemu będzie przykro

nadal mnie prześladuje. Ten drugi odrębny byt ma we własnych rękach taki sam ster do swojego życia, jaki ja dzierżę do swojego. Ma takie samo prawo do odczuwania bólu i przykrości. Ja jednak mimo to zarzucam pelerynkę i lecę na ratunek, narcystycznie wierząc w swoją urojoną omnipotencję. Oto ja tę osobę uchronię. Ja jej pomogę. Odrobię za nią jej lekcję. Tylko że… to jej lekcja. Nauczyłam się nie odchodzić z sytuacji, w których ktoś z pewnością okaże się przegrany, z zupełnie niczym. Wyszarpywałam (staczając wcześniej walkę z samą sobą) kompromisy i wszelkie mniejsze zła. Żeby komuś nie było bardziej przykro, niż by mogło. A jeśli, do cholery, ograbiałam go w ten sposób z lekcji, którą tak czy tak będzie musiał odrobić?! Nie chodzi przecież o to, by wyzbywać się życzliwości do ludzi, ale o pokorne przyjęcie do wiadomości, że nie wszystkie nasze wybory będą się innym podobać. Niektóre, mimo naszych najlepszych intencji, chociaż nie mają z innymi ludźmi nic wspólnego, mogą ich zranić (najczęściej z powodu ich własnych nieprzepracowanych traum i ran, na które nie mamy najmniejszego wpływu). To zawsze boli, kiedy jesteśmy empatyczni. Nie chcemy przecież ranić. Dlatego tak łatwo wpaść w pułapkę umniejszania sobie, odpuszczania w ważnych dla siebie kwestiach, bo ja to przecież jakoś przeboleję, a ten ktoś – nie wiadomo. Jak można nazwać taką postawę, jak nie zwykłą pychą i paradoksalnie myśleniem o sobie z pewną wyższością?
Po trudnej, burzliwej i kilkuetapowej rozmowie z przyjaciółką, po raz pierwszy w życiu postawiłam sobie następujące pytania:

Jak od tej chwili chcę być traktowana w relacjach?
Dlaczego tak łatwo w przyjaźniach rezygnuję ze wzajemności?
Co cenię w sobie, jako przyjaciółce?
Czy chciałabym mieć przyjaciółkę, która potrafi dać mi to, co daję ja?
Czy umiałabym się przyjaźnić z osobą, której potrzeb nie zaspokoję nigdy, bo mój sposób kochania i dawania jest całkowicie odmienny od jej oczekiwań?
Czy jestem na tyle silna, żeby tym razem udźwignąć zarzuty o to, że „się obrażam”, „uciekam”, czy „postępuję wg schematu”, wg którego wiem, że nie postępuję i z podniesioną głową stanąć za sobą, nie dyskutując z tym, co prawdą nie jest?
Czy jestem na tyle silna, żeby stanąć za swoją decyzją o tym, że zasługuję na znacznie więcej niż w danej relacji dostaję i – jeśli zostanę – będę dostawać?

Dwa ostatnie były najtrudniejsze. Po raz pierwszy udźwignęłam. Opowiedziałam o bólu i przestałam go czuć. Zanurkowałam w siebie. Nie chowałam urazy czy żalu. Rozumiałam nareszcie, że moje racje mają prawo być wypaczane z pierwotnych intencji. Nie mam wpływu na ich odbiór, nie mam wpływu na czyjąś złość i smutek. Jednak ani ta złość, ani smutek nie są o mnie. Nie mogą mi nic zrobić, kiedy mocno trzymam własne plecy. Tak, mogę sięgnąć po więcej dla siebie teraz. I to wcale nie odbiera drugiej osobie jej wartości i doskonałości. Piękne i uwalniające doświadczenie, a jesteśmy dopiero w styczniu.

Luty 2024

fot. Bożena Szuj

Najcudowniejsze w moim życiu Walentynki spędziłam na wizycie w gabinecie psychiatrycznym online, podczas której dostałam w końcu opartą na długiej rozmowie i wcześniejszym teście diagnozę ADHD. W tej jednej chwili wszystkie porozrzucane elementy poskładały się nagle w czytelną całość. Byłam niewiarygodnie szczęśliwa, oszołomiona, ale też… wkurzona. Wkurzona na wszystkich, którzy moje problemy zdrowotne, kiedy można było zacząć działać, zaniedbali. Wkurzona na społeczną nieświadomość, na brak kompetencji wszystkich moich kolejnych lekarzy, a także wkurzona na to, że od samego początku miałam rację, tylko nikt nie chciał mnie słuchać. Oczywiście nie przyszło mi wcześniej do głowy, że moja inność ma związek z ADHD, ale większość wynikających z niego ograniczeń była z pogardą uznawana za lenistwo. Najwidoczniej nie starałam się wystarczająco. Owszem, starałam się ponad siły, żeby być wystarczająco dobrą dziewczynką, wystarczająco dobrą przyjaciółką, wystarczająco dobrą córką, wystarczająco mądrym człowiekiem (choć od zawsze palił mnie i pali nadal wstyd, ilu rzeczy nie wiem), wystarczająco dobrą partnerką, wystarczająco dobrą katoliczką. Kiedy nie jest się w oczach najbliższych, ale przede wszystkim swoich własnych wystarczającym, żadne ponadludzkie starania nie uczynią nas w niczyich oczach wystarczająco jakimikolwiek.

I jeśli ktoś ma teraz ochotę pouczyć mnie frazesem, że:

nie mogę się złościć za to, że nikt nie umiał tego wtedy zdiagnozować,

odpowiem krótko:

mogę!

Mam prawo do emocji, nawet skrajnych. Czy kogoś obwiniam? Nie, choć irytuje mnie zarówno poziom medycznej niewiedzy, jak i braku większej wrażliwości na osoby mające inaczej.
Po radości, oszołomieniu i wkurzeniu związanymi z diagnozą, przyszła bezsilność. Pytanie, jak odnaleźć się w świecie, który ADHD odkrywa dopiero teraz, razem ze mną. Pytanie, czy pomogą mi leki, czy pomoże mi psychoedukacja. Wielka niewiadoma, od której nie ma odwrotu. Miałam gigantyczne szczęście, trafiając na doskonałą psychiatrę. Mniejsze – w kwestii psychoedukacji, ale i to udało się po jakimś czasie wywalczyć. Bo tak, zaczęłam w końcu o siebie walczyć, sięgać wyżej, nie przyjmować ochłapów i nie przepraszać za domaganie się tego, co mi się należy. Czy po trupach do celu? Nie. Po prostu wreszcie odmówiłam bycia stratną z powodu czyichś zaniedbań. Dla osób, które znają mnie od lat i wolą mnie sprzed terapii, to rodzaj buty. Dla osób asertywnych, kibicujących mi w moim rozwoju, absolutna normalność.

📖 Nie zamierzam wymieniać tu wszystkich lektur każdego miesiąca, ale faktycznie obydwie przeczytane w lutym pozycje odcisnęły na mnie piętno. Zarówno książka „Wszyscy wiedzieli” Karoliny Korwin-Piotrowskiej, jak i „Małe końce świata” Justyny Mazur. Obie przeniosły mnie do smutnych czasów, kiedy przemoc wobec kobiet, dzieci, a także podwładnych była społecznie akceptowana. Do czasów, w których wierzyło się tzw. autorytetom, zapominając, że bycie w jakiejś dziedzinie fachowcem nie jest równoznaczne z posiadaniem monopolu na moralność. Istniało straszne powiedzenie (na szczęście niepopularne w środowisku, w którym dorastałam):

nie mów nikomu co się dzieje w domu

czy inne, może już bardziej w nim popularne:

zły to ptak, co swoje gniazdo kala,

więc gniazda nie kalano. Odnosząc się do książki Korwin-Piotrowskiej, wielkich artystów, ale chamów, nie uczono, jak chamem nie być, tylko się do nich dostosowywano. Trudno się nawet dziwić, że potem taki osiemdziesięcioletni Krystian Lupa, stykając się ze szwajcarską cywilizacją, doznaje szoku. Prawa? Pracownicze? Przecież on jest pan i władca, a nie, jakiś tam, szeregowy zwierzchnik. Śmieszne, ale nie dla aktorów zaznających przemocy.
Z kolei Mazur, opisując własne doświadczenia, przypomina, jak głuche było nasze społeczeństwo w latach dziewięćdziesiątych na głos dzieci i młodzieży. Samozwańczymi autorytetami byli rodzice, nauczyciele i księża. Szczęśliwy ten, kto trafił na autorytety sensowne.
Czytając obie książki, zwłaszcza w kontekście „Chłopek”, zrobiłam kolejny całkiem spory krok w kierunku zrozumienia siebie.

Marzec 2024

fot. Bożena Szuj

W marcu stał się cud. Po marzeniu przez całe życie o psie, a potem kilku latach snucia z Partnerem wizji powiększenia naszej rodziny o czworonoga, w końcu dojrzeliśmy do podjęcia ostatecznej decyzji i… adoptowaliśmy Żuli. Nie chcę powtarzać całej, często przytaczanej tu historii. O tym, ile ten pies dla nas obojga znaczy, ile nas uczy, w końcu jak pomógł nam zweryfikować niektóre znajomości – pisałam dużo.
W poprzednim tekście, pisałam:

I tu z pomocą przyszła psióreczka, którą przy szukaniu pracy muszę brać przecież pod uwagę, ale zrobiła to w nieco bardziej złożony sposób. Pokazała mi, że przy swojej reaktywności i poważnych traumach, jakich doświadczyła przed trafieniem do nas, potrzebuje silnych i zrównoważonych opiekunów. Nie kogoś, kto się nią zasłoni, szukając pracy, tylko kogoś, kto szukając pracy uwzględni najpierw swoje własne potrzeby. Kogoś, kto będzie wiedział, jak uszczęśliwić siebie samego, bo dopiero wtedy będzie mógł się zabrać za uszczęśliwianie jej!

– fragment wpisu „Uważaj, czego sobie życzysz, czyli październik i listopad

I tak bym też dziś podsumowała rewolucję, jaką było dla nas jej przygarnięcie. Ta niespełna siedmiokilogramowa futrzasta istotka pokazała nam kompletnie inny wymiar miłości. Pomogła nam też zredefiniować naszą relację – dziś nie mamy najmniejszych wątpliwości co do tego, że tworzymy rodzinę. Nie mamy też wątpliwości co do tego, jakie zajmuje ona miejsce w naszej hierarchii wartości. Nie oznacza to, rzecz jasna, że wcześniej nasz związek nie był dla nas istotny. Od początku był. Dziś jednak oboje staliśmy się zdecydowanie bardziej asertywni. Priorytetem jest dla nas nasza rodzina, co nie każdemu się oczywiście podoba. Na szczęście nie musi.

Kwiecień 2024

fot. Bożena Szuj

W kwietniu nie wydarzyło się specjalnie dużo, może oprócz nerwów związanych z pakowaniem, bo na początku maja wyjeżdżaliśmy do Gdańska. Wypracowaliśmy już, zwłaszcza z pieskiem, jakąś rutynę, więc nieco się obawiałam, jak to będzie nad morzem. Z drugiej strony zaczęłam z panią doktor proces dobierania odpowiednich leków na ADHD, w związku z czym znacznie lepiej niż wcześniej panowałam nad własnym życiem. Spędziliśmy cudowne święta we trójkę – bez spiny i stresów. Pozostał tylko jeden powód do zmartwień – mój brak stałej pracy. Cieszyłam się jednak, że zaczęłam psychoedukację, która ostatecznie miała mi pomóc przede wszystkim właśnie w tym. Wierzyłam, że krok po kroku zbuduję większą świadomość własnego zaburzenia i pokonam opór mózgu. Opór, którego powodu jeszcze wtedy nie rozumiałam.

Maj 2024

fot. Bożena Szuj

W maju byliśmy już w Gdańsku. Pierwszą rewolucją była moja decyzja o odejściu z Mary Kay. Opisałam ją dokładnie w majowo-czerwcowym tekście. Streszczając, czułam, że zgodna ze sobą będę dopiero wtedy, kiedy ze swoich kosmetyków do pielęgnacji twarzy wyeliminuję te, co do których składu nie mam stuprocentowej pewności, jak również te, których producenci testują swoje produkty na zwierzętach. Był to doskonały moment, bo kosmetyki zaczęły mi się kończyć, a pieniędzy na kolejne nie miałam zbyt dużo. Szukając na własną rękę, odkryłam wspaniałe polskie firmy, produkujące świetne jakościowo i zadziwiająco tanie mleczka, żele, toniki, kremy i sera. W dodatku cruelty free. Niby drobiazg, głupota, ale dla mnie ogromny krok w kierunku samodzielnego stanowienia o sobie i życiu w zgodzie z własnymi wartościami.
W Gdańsku natomiast czułam, że omija mnie większość przyjemności, takich jak np. wspólne wyjścia do Boto czy innych lokali, gdzie Partner mógł sobie pograć na perkusji, a ja z naszą przyjaciółką pogadać i pożartować. Jako świeżo upieczona adopcyjna matka, nie umiałam zostawić Żuli samej na zbyt długo. Tak, oczywiście trzeba ją było tego nauczyć, no i nie była już przecież szczeniaczkiem (trafiła do nas, mając 1,5 roku), ale też ze względu na brak jakiejkolwiek wcześniejszej socjalizacji, właściwie trzeba jej było pokazywać wszystko całkowicie od początku. W dodatku weterynarz stwierdził jej pierwszą urojoną ciążę, więc była duża szansa, że jej agresja lękowa jest tylko przejściowa i z czasem się uspokoi. Nie oczekiwałam od Partnera, że zamknie się z nami w domu. Chciałam, żeby wychodził, grał i bawił się z naszymi znajomymi, pozdrawiając ich ode mnie. Ale sama nie byłam jeszcze na taką rozłąkę gotowa.
Z jednej strony więc maj był dla mnie mniej rozrywkowy niż mógłby być, ale z drugiej, wspominam go bardzo dobrze. Chodziłyśmy z małą na długie i piękne spacery po pobliskim lesie. Jedno jedyne wspólne wyjście nad morze skończyło się zjedzeniem przez Żuli prawie całego piasku z plaży, a potem wydalaniem go przez kilka dni w postaci mokrych piaskowych klocków o przykrym zapachu psiej kupy. Na wejście do wody się jednak nie skusiła. Ograniczyłam więc nasze spacery wyłącznie do lasu.
Zaczęłam też sprzedawać na Vinted nienoszone ubrania, co mocno mnie wciągnęło. Leniwy maj był ciepły i miły.

Czerwiec 2024

fot. Bożena Szuj

Czerwiec był porównywalnie leniwy i porównywalnie ciepły, a ja całkowicie zatopiłam się w niezwykłym mózgu Tymona Tymańskiego, czytając jego fenomenalnego „Sclavusa”.

📖 „Sclavus” to jedna z najlepszych książek, jakie trafiły w moje ręce. Po więcej rozważań na jej temat odsyłam do swojej recenzji, w której zapomniałam niestety zwrócić uwagę na bardzo istotny aspekt. Tymański w „Sclavusie” nie tylko zdradza historię Totartu, czy obnaża swoją fascynującą nastoletnią głowę, ale też rozlicza się ze swoim patriotyzmem. Pisze pięknie i czule o kraju, w który – mimo rozpanoszonej strasznej komuny – wierzył. O kraju, który na jego oczach z komuny się wyzwolił. Rozkłada na czynniki pierwsze nasze narodowe traumy, porównując doświadczenia polskich chłopów do piętna niewolnictwa, z którym do dziś zmagają się czarnoskórzy. A potem z bolesną szczerością ujawnia, czemu to już nie jego kraj. Te fragmenty są dla mnie wstrząsające, bo czuję bardzo podobnie.

Lipiec 2024

fot. Bożena Szuj

W lipcu zaczęłam pracę w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, kontynuując przygodę sprzed roku. W nowym letnim zespole byłam weteranką. Poznałam fantastyczne dziewczyny i trochę nowych dzieci. Zobaczyłam też wszystko… w nieco inNych barwach. Moim problemem jest zbyt szybkie idealizowanie tego, co początkowo robi na mnie dobre wrażenie. Niby wiem to o sobie, próbuję jakoś powstrzymywać ogromną emocjonalność, z jaką podchodzę do wszystkiego, co nowe, ale nie zawsze mi się to udaje. Niewątpliwie ma to nierozerwalny związek z potrzebami ADHD-owego mózgu. W końcu pociąga mnie to, co fascynujące, ekscytujące i niesamowite, a odrzuca to, co zwyczajne, nudne czy niezgodne z moimi przekonaniami.
Rok temu pracę w świetlicy postrzegałam jako kontrast do pracy w gastronomii, gdzie niechcący utknęłam. Z dziwnego, nastawionego na napiwki i jak największe zarobki (choć nasze wypłaty były naprawdę słabe) środowiska trafiłam do imponującej biblioteki prawdziwego Społecznika mającego wielkie idee i ciekawy literacki gust. Choć moja sytuacja materialna była, delikatnie mówiąc, nie do pozazdroszczenia, kiedy miałam do wyboru urabianie się po pachy jako dostająca hojne napiwki kelnerka, albo opiekę nad dziećmi ze Stogów na pół etatu przez dwa miesiące w przybibliotecznej świetlicy prowadzonej przez człowieka z wizją, nie wahałam się nawet minuty. Nie ma nic gorszego od pracy bez sensu, a ja w gastronomii nie umiałam odnaleźć dla siebie sensu (co nie oznacza rzecz jasna, że wszędzie tak jest).
W tym roku zdjęłam różowe okulary i zobaczyłam sporo niekonsekwencji, którą trudno mi było przyjąć. Moja wiedza związana zarówno z terapią własną, jak i psychologią oraz rozwojem dzieci nie pozwalała mi się zgadzać z tezami, które uważałam za szkodliwe. Oczywiście pracując w miejscu, które ma szczytne cele, a ciągle boryka się z brakiem pieniędzy, staje się przez innymi wyzwaniami niż w profesjonalnie wyposażonych świetlicach. Z jednej strony nie rozmnożymy uwielbianych przez dzieci flamastrów, z drugiej limitowanie darów, żeby „starczyły na dłużej” budzi w dzieciach zrozumiałą frustrację, bo przecież są to dary dla nich. Wolą ich nie mieć, niż mieć, ale nie móc z nich korzystać na swoich zasadach. Uczenie cierpliwości i oszczędzania ma ogromny sens (zwłaszcza, jeśli połączy się to z lekcją ekologii), ale to wszystko powinno być powiązane nie z naszym wyrobionym kiedyś – nawet jeśli na lekturach Korczaka – obrazem dzieci, ale z ich aktualną obserwacją. Duży bunt budzi we mnie sformułowanie, że dziecięce rysowanie, kolorowanie, czy układanie koralików jest „bezproduktywne”. Co to w praktyce oznacza? Wszelkie plastyczne aktywności są mózgowi potrzebne, pomagają mu się zrelaksować. Łatwo to zaobserwować na oddziałach psychiatrycznych podczas terapii zajęciowej. Czy istnieje po to, by robić potem z tych prac wystawy? Nie. Ona pomaga się mózgowi uspokoić po trudnej i wymagającej terapii. Dzieci sięgają po kolorowanki instynktownie. Nawet, jeśli dorosłym się wydaje, że powinny akurat w tym momencie jeździć na hulajnodze, bo jest ładna pogoda.
Paradoksalnie dopiero widząc sprawy jakimi są, zaczęłam tę pracę naprawdę czuć. Moje odrębne zdanie na niektóre (bo przecież nie wszystkie) tematy zaczęłam rozumieć, jako pewną wnoszoną do zespołu wartość. Różnice są dobre i mogą być niezwykle twórcze. A poza wszystkim to ważna oczywiście dla mnie i dająca sporo satysfakcji i spełnienia, ale jednak tylko praca. Byłam sumienna i oddana, ale też wracałam z niej do własnej rodziny. Do Żuli, która mnie potrzebowała, do Partnera, któremu pomagałam porządkować apartament. Odnalazłam nową, zdrowszą perspektywę.

📖 Książkę „Naku*wiam Zen” Marii Peszek wypożyczyłam właśnie z Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” i choć jej lektura wywołała u mnie bardzo mieszane uczucia, cieszę się, że ją zgłębiłam. Znakomicie wpisała się w moje lipcowe odnajdywanie siebie w kontrze do świata, która wcale nie musi być destrukcyjna dla tej mojej ze światem relacji.

Sierpień 2024

fot. Bożena Szuj

W sierpniu nadal jeszcze pracowałam w świetlicy, a co weekend jeździłam na przepiękną plażę na Stogach skorzystać ze słońca, względnie ciepłego i czystego morza, a także całkiem pustych fragmentów tej wyjątkowej plaży. Czułam się, jak na wakacjach. Dodatkowo w piątki odwiedzaliśmy obowiązkowo naszą Przyjaciółkę, a Żuli coraz bardziej się z nią oswajała, co nas niebywale cieszyło. Moje letnie życie towarzyskie powoli zaczęło wracać do normy. No spełniło się też jedno z moich większych marzeń – poszliśmy na koncert Kur! W dodatku Kury grały piosenki z „Polovirusa”, więc już w ogóle obłęd!

📖 Kiedy tylko dowiedziałam się, że Natalia Tur wydała kolejną książkę – „I po związku. Jak przeżyć i zrozumieć rozstanie”, wiedziałam, że chcę ją przeczytać. Cudownie było ją zamówić, a potem zabierać ze sobą na plażę, choć obawiałam się pewnej ciężkości tematu, tym bardziej, że nie dotyczył mnie bezpośrednio. Tak mi się przynajmniej wydawało. Okazało się, że byłam w błędzie. Nie rozstawałam się co prawda z Partnerem, ale wybieranie siebie przeważnie oznacza rezygnowanie na poszczególnych etapach życia z relacji, które z różnych powodów nas już nie karmią (lub wręcz nas trują). Książka okazała się zadziwiająco  pomocna w wielu moich rozterkach. Pomagała mi też oswoić bardzo trudne w tym roku dla mnie rozstanie z latem.

Wrzesień 2024

fot. Bożena Szuj

Wrzesień nadciągnął wraz z jakąś straszliwą pustką. Niby nadal było ciepło, ale kilka chłodniejszych dni zaczęło zapowiadać niechybne nadejście jesieni, a potem zimy. Skończyłam pracę, więc znowu znalazłam się w punkcie wyjścia. Wiedziałam jedynie, że muszę szukać nowej, ale nie miałam pojęcia, gdzie. Zakopane przerabiałam już tyle razy. Gdańsk był całkowicie nowym lądem. Najbezpieczniejsza wydawała się jakaś bliżej nieokreślona praca zdalna, ale marzenia o pisaniu za pieniądze i podróżowaniu za to po świecie też już przerabiałam. Niedawna afera związana z wynagrodzeniem fenomenalnej Joanny Kuciel-Frydryszak za „Chłopki” nie napawa optymizmem…
Potykałam się o rzeczywistość, zapadając a to na covid, a to na kolejne przeziębienia, co pociągnęło za sobą przykre konsekwencje – leki na ADHD przestały działać.

📖 Jednym z nielicznych jasnych punktów września była lektura – nomen omen książki autorstwa Joanny Kuciel-Frydryszak właśnie – znakomitych „Służących do wszystkiego”. Również zresztą nienapawająca optymizmem…

Październik 2024

fot. Bożena Szuj

Początek października był zimny i ponury. Zaczęłam nałogowo gotować, a soundtrackiem mojego życia stała się najnowsza wspaniała płyta Tymańskiego „Republikacje”. Po wielu rozterkach, wspólnych rozmowach z Partnerem i pewnym nieoczekiwanym zwrocie akcji, przed jakim postawiło nas życie, podjęliśmy decyzję o tym, że zostanę w Gdańsku i tu będę szukać pracy. Decyzję trudną, ale też w pewnym sensie oczywistą. Do dzisiaj zresztą (a mamy już kwiecień), nie jestem w stanie uwierzyć w to, że tu mieszkam, choć nie wszystko układa się tak, jak bym chciała. Wracając jednak do nieco cieplejszego później października – był dla mnie w całości utkany z drżenia i niepewności.

📖 Słońce wlała w moją duszę wspaniała Pamela Anderson, swoją świetną, zabawną i wzruszającą (oraz napisaną przez siebie, a nie ghostwritera) autobiografią „Love, Pamela”. Jak już po tym wpisie widać, całkiem sporo książek czeka na zrecenzowanie ich tutaj. Z tym również jestem niestety spóźniona. Nie napiszę więc dziś za dużo, oprócz tego, że Pamela była dla mnie wspaniałą kompanką w październiku.

Listopad 2024

fot. Bożena Szuj

W listopadzie, o czym wspominałam w poprzednim wpisie, pojechaliśmy dosłownie na chwilę do Zakopanego po artykuły pierwszej potrzeby – kurtki, czapki, szaliki, fotel, lampę. Pobyt z planowanego tygodnia skróciliśmy do kilku zaledwie dni, bo zaraz po przyjeździe przypomnieliśmy sobie, czemu za Zakopanem nie tęskniliśmy. Miałam w sobie mnóstwo ekscytacji, bo od grudnia… zaczynałam pracę w szkole. Zrobiłam podejście drugie. Po latach. A ktoś chciał dać mi szansę. Choć nie miałam jeszcze podpisanej umowy i wszystko mogło się tak naprawdę wydarzyć, byłam już po słowie i wiele wskazywało na to, że od grudnia zasilę kadrę całkiem sympatycznej szkoły podstawowej Montessori.

📖 Lektura głośnej „Kobiety, którą jestem” Britney Spears (napisanej tym razem niestety przez ghostwritera) – choć nieporównywalnie gorszej od dwóch pozostałych – idealnie dopełniła wyłaniający się ze „Służących do wszystkiego” i „Love, Pamela” obraz losu kobiet. Obraz niestety wstrząsający.

Grudzień 2024

fot. Bożena Szuj

Zaczęłam pracę w pięknej, nowoczesnej szkole i w fantastycznym, zgranym teamie przemiłych, mądrych i empatycznych nauczycieli. Okazało się, że to, jak sobie wyobrażałam szkołę, kiedy w niej pracowałam te kilka lat temu, nie było wcale – jak próbował mi wmówić świat – jakąś idealistyczną i równocześnie nierealistyczną wizją. Czy to kwestia samej metody Montessori? Może, ale z pewnością nie tylko jej. Trafiłam do uśmiechniętego, zaangażowanego grona, w którym nie byłam jakimś dziwolągiem, wyróżniającym się „niekonwencjonalnym podejściem do dzieci” (czyt. zwykłą empatią i rozumieniem ich potrzeb). Stałam się częścią zespołu hołdującego tym samym co ja zasadom. Czy wszyscy mówili jednym głosem? Czy ze wszystkimi zgadzałam się w pełni? Oczywiście, że nie. Jednak patrzyliśmy w tę samą stronę, co było dla mnie cenne. Dodatkowo szkoła współpracowała z psychologiem dostępnym również dla nas, nauczycieli, w razie gdybyśmy mieli jakieś problemy związanych z pracą. Wydawało mi się, że złapałam Pana Bobra za nogi. Tylko ten niepokojący przymiotnik „katolicka” widniejący w nazwie pracodawcy na umowie…

nie ma się co czepiać i nakręcać,

– stwierdziłam

Stwierdzałam tak zresztą zawsze, doskonale pacyfikując swoją, jak się okazuje jednak słuszną, intuicję. Ale o tym kiedy indziej. Na razie cieszyłam się pracą w fantastycznym zespole autentycznie życzliwych i przyjaznych ludzi. Cieszyłam się tym, jak ta praca budziła moją kreatywność. W końcu również tym, jak przyjęły mnie dzieci, mimo że nie wyróżniałam się tu niczym szczególnym. A do tego jeszcze świetnie (jak na swoje zapotrzebowanie) zarabiałam!
W grudniu musiałam też dość wyraźnie wyznaczyć bliskim granice, co nigdy nie jest specjalnie przyjemne czy łatwe. Po pierwsze, musiałam się na rodzinnym forum… wstawić za sobą. Nie jest komfortowo być tą jedyną, której interesy są rozbieżne z interesami reszty rodziny, kiedy ma się z nią do rozwiązania wspólny problem. Czasem jednak tak bywa, że co korzystne dla jednego, jest niekorzystne dla drugiego. Dawna ja położyłaby uszy po sobie i jeszcze przeprosiła, że dla kogoś moje gorsze położenie może być niewygodne. Dzisiejsza ja zauważyła w tym wszystkim siebie. Jasne, że padłam ofiarą łatwej do przewidzenia manipulacji i presji. W dodatku dość agresywnie wypieranej przez drugą stronę. Nieprzyjemna lekcja, z której jednak wyszłam zwycięsko. To niewiarygodne, o ile łatwiej jest poświęcić siebie, żeby było dobrze czy względnie miło. O ile łatwiej być przezroczystym. Tyle, że już nie mogę taka być. I to mnie ciągle nieco przeraża.
Po drugie, wiedzieliśmy już od kwietnia, że niezależnie od tego gdzie, tegoroczne Boże Narodzenie spędzimy w swoim własnym gronie; mianowicie ja, Partner i nasz pies – były to zresztą nasze pierwsze wspólne święta z Żuli. (Ostatecznie spędziliśmy je, oboje chorując, w Gdańsku.) Zaczęliśmy dostrzegać, że to wszystko kosztuje nas emocjonalnie zbyt dużo. Nie wiem, czemu ciągle tak mało mówi się o tym, co psychiatrom i psychoterapeutom od dawna wiadomo – mianowicie, że cała ta przedświąteczna napinka jest niesamowicie obciążająca psychicznie. I bardzo chciałabym być w tym miejscu dobrze zrozumiana – uwielbiam gotować i choć nikt ode mnie tego nigdy nie wymagał, najchętniej przygotowałabym wszystko od podstaw sama. Bywało, że na przyjęciach podawałam na przystawkę chleb ze smalcem i ogórkiem kiszonym, a każdy z tych składników był całkowicie mojego autorstwa. Jeśli więc idzie o Święta, barszcz na własnym zakwasie, domowe pierogi i uszka czy kompot z suszu były dla mnie przez wiele lat oczywistością. Żaden z moich partnerów nigdy nie rozumiał tego ambicjonalnego podejścia pod tytułem zaharuję się, ale zrobię wszystko sama, a mnie ten brak rozumienia wyprowadzał z równowagi. Bo robiłam to wszystko z potrzeby serca (no dobra, trochę też z chorej ambicji), a że byłam tym wyczerpana i przy okazji zestresowana – to chyba normalne. Potem trochę wrzuciłam na luz. Praca wymagająca ode mnie dyspozycyjności w Święta też mnie nieco przystopowała, nad czym ubolewałam, z kolei późniejsza depresja również nie pomogła. To wszystko jednak nie ma w końcu większego znaczenia. Można się zawsze przecież złożyć na catering lub zarządzić jakiś podział obowiązków, choć zdumiewająco łatwo przyzwyczaić bliskich do brania wszystkiego na własne barki.
To, z czym większość pacjentów psychiatryków sobie nie radzi, to oczekiwania najbliższych. Wchodzimy w jakieś role – nieważne, że przyciasne, już nam niepasujące, już nie nasze. Wchodzimy w nie, bo mamy w głowie (realne lub wyobrażone) oczekiwania drugiej strony. Oczekiwania niewypowiedziane, oczekiwania wyczytywane z gestów i mimiki twarzy. Oczekiwania splecione z osobą, którą byliśmy wczoraj, ale być może nie jesteśmy już dzisiaj. I to rzadko kiedy pojawia się w relacjach przyjacielskich, a niestety jest na ogół obecne w relacjach z rodziną. Sama nie jestem istotą rodzinną. Nigdy nie byłam. Nie dostrzegam w rodzinie jako pewnym społecznym konstrukcie wartości. Być może wiąże się to z ADHD – ostatnio dowiedziałam się, że to, że kompletnie obce jest mi uczucie tęsknoty za ludźmi wynika właśnie z tego zaburzenia, więc kto wie. (Sprawa ma się też całkowicie inaczej w przypadku rodziny, którą z własnej nieprzymuszonej woli buduję dziś sama z Mężczyzną i Pieskiem mojego życia.)
Nie oznacza to jednak, że nie rozumiem wielkiej miłości i przyjaźni między członkami rodziny, czy że w nią nie wierzę. Chodzi mi raczej o to, że pokrewieństwo nie musi w ogromnej zażyłości przeszkadzać, ale wcale jej też z automatu nie generuje. Nasze uczucia do bliźnich kształtują się na podstawie tego, jak byliśmy i jesteśmy przez nich traktowani. Bardzo trudno cofnąć się do czasów, w których – z racji wieku – nie byliśmy dla nich równorzędnymi partnerami, tylko zależnymi, kochającymi bezwarunkowo bytami. Tamta relacja rozpływa się w momencie, w którym stajemy się dorośli. Jeśli chcemy ją kontynuować, trzeba ją zredefiniować i zmodyfikować. Inaczej utkniemy w cudzych oczekiwaniach niemożliwych przez nas do spełnienia, bo dotyczących dziecka, a nie niezależnego, samostanowiącego dorosłego, jakim się staliśmy.
Jako dziecko nie mogłam mieć psa z powodów, których nie musiałam rozumieć. Dziś mam psa na własnych zasadach. To moja (nasza) decyzja i moja (nasza) odpowiedzialność. Najlepsza rzecz, jaką zrobiliśmy wspólnie jako para, czyli przygarnięcie Żulinki zweryfikowało relacje nie tyle koleżeńskie, co właśnie rodzinne. Starcie starej rodziny z nową jest na ogół skazane na porażkę, bo zawsze bliższe nam będzie to, co budujemy sami, niż to, co zostało kiedyś zbudowane dokoła nas. Oczywiście mogę się mylić. Bywa różnie. Ja wolę swoją sprawczość od niemocy i pewnego rodzaju bezsilności. Co nie oznacza, że co jakiś czas nie zdarza mi się w tej drugiej brodzić po kolana.

📖 Czas wdrażania się w nową pracę, poznawania siebie cudzymi oczami i odkrywania nowych prawd o sobie i świecie wzbogaciły mi trzy wspaniałe książki: „Niewygodna. Autobiografia” Patrycji Volny oraz „A ja żem jej powiedziała” i „Nie mylić z miłością” Katarzyny Nosowskiej. Pierwsza pozycja dość dobrze korespondowała zarówno z moimi rodzinnymi przemyśleniami, jak i nakreśloną przez wyżej opisywane książki smutną konstatacją dotyczącą pozycji kobiet. Z kolei Katarzyna Nosowska – jak już kiedyś pisałam – powinna nas wszystkich zaadoptować, wtedy świat stałby się zdecydowanie lepszym miejscem. Jej wyjątkowe poczucie humoru, ogromna wrażliwość i empatia, a także zmysł obserwatorski, to przepis na świetną, mądrą i poruszającą książkę. Obie fantastyczne, choć bardzo inne.

No i tym sposobem dobrnęliśmy… do 2 kwietnia. To nie jest nawet zabawne…

P.S. A na deser oczywiście Tymański. Piosenka ze ścieżki dźwiękowej do „Polskiego gówna” stanowiła mój soundtrack nie tylko grudnia, ale też stycznia i lutego.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Co znaczy „kochać siebie”?

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Pod jednym z wpisów dostałam od swojego wiernego Czytelnika komentarz, który mocno mnie poruszył. (Właściwie nastąpiła wymiana kilku komentarzy.) Nie naruszę tajemnicy korespondencji, cytując fragmenty, bo nasze wiadomości znajdują się w dostępnym dla wszystkich miejscu, jednak celowo nie będę go wskazywać.

Co znaczy „kochać siebie”? Jestem sam, samotny źle mi z tym, ale wszyscy mówią „pokochać siebie”. Ok, ale co to znaczy? Wydaje mi się, że to o coś innego chodzi. Ja nie potrafię znaleźć tego włącznika, aby ktoś mnie pokochał. […] chętnie przeczytam, jak Ty to widzisz. Mam blokadę, której kompletnie nie rozumiem. Nawet nie potrafię do tego podejść od jakiejś strony. To straszne uczucie. To jest tak, jak bym nie mógł dokończyć puzzli, bo brakuje mi tego jednego kawałka. Samotność to straszne uczucie. To ból, który trudno opisać. Brak dotyku drugiej osoby. Podłe odczucie. Czekam aż napiszesz.

– napisał Czytelnik

Bardzo mi przykro. Myślę, że ten ból jest często interpretowany jako brak innej osoby, ale tak naprawdę nikt oprócz nas samych nie jest w stanie wypełnić naszej pustki. Szukamy na zewnątrz, ale rozwiązanie jest w nas samych. Też wpadam w tę pułapkę i bycie w niej w związku jest jeszcze gorsze niż samemu, bo przerzucamy na partnera nierealne oczekiwania, których nie może spełnić. Rozwiązaniem naszej samotności nie jest drugi człowiek. Postaram się stworzyć jakiś wpis o tym.

– odpowiedziałam

Minęło trochę czasu. Z różnych powodów pomysł napisania o tym, jak się pokochać i co to w ogóle znaczy, zaczął mi się wydawać swoistą ironią losu, zważywszy na stan psychiczny, w jakim się znalazłam. Z drugiej strony poruszający komentarz, w którym wyczułam oprócz zdumiewającej otwartości i szczerości także bezradność, bezsilność oraz wołanie o pomoc sprawił, że nie umiałam przejść obojętnie wobec dość jednak jasno wyartykułowanej prośby o wpis. Spróbuję sprostać.

💊 Jesienna deprecha

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Zacznę od obniżenia nastroju, stanów lękowych i depresyjnych, na które prawie wszyscy jesteśmy podatni podczas tej pięknej, ale trudnej dla naszej psychiki pory roku. Chociaż to pozornie nie na temat, jednak na przykład towarzyszące nam od dłuższego czasu poczucie samotności może się nasilać i sprawiać wrażenie przeszkody, z którą sobie sami nie poradzimy. Prawda jest natomiast taka, że rzeczywiście możemy sobie nie poradzić sami, ale nie z samotnością (lub każdym innym przytłaczającym nas problemem), tylko ze stanem psychicznym, z którym trzeba się po prostu udać do lekarza. Wszyscy do znudzenia powtarzają, więc powtórzę i ja: jeśli złamiemy nogę, boli nas ząb lub drastycznie pogorszy nam się wzrok, idziemy do lekarza. Niektórzy z nas mają może pewne opory, ale większość jest jednak zgodna, że nie ma co ze złamaną nogą leżeć i dywagować, czy przypadkiem samo nie przejdzie. Raczej wiemy, że nie przejdzie. Zdrowie psychiczne jest mniej oczywiste, niedużo o nim wiemy, być może czasem boimy się – nie umiejąc się przecież sami zdiagnozować – czy nasza sytuacja się już kwalifikuje do odwiedzenia psychiatry, czy jeszcze nie. (Mnie długo powstrzymywały takie właśnie opory.) Analogicznie mogę tylko napisać, że idąc do internisty z objawami przeziębienia rzadko kiedy zakładam, że to na pewno grypa, albo na pewno angina. Nie wiem. Często to ani jedno, ani drugie. Jednak jeśli moje samopoczucie utrudnia mi codzienne funkcjonowanie, a w dodatku boję się, że kogoś tym zarażę, wolę sprawdzić. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby internista mnie wyśmiał, że przychodzę do niego z głupotą.
Myślę, że jeśli jest w nas „trudny do opisania ból”, który nie trwa dzień czy dwa, ale dłuższy czas, to nawet, jeśli go sobie racjonalizujemy (chociażby tym, że jesteśmy sami), warto odwiedzić psychiatrę i sprawdzić, czy to, co się z nami dzieje, mieści się w jakiejś normie, czy nie. Mądry psychiatra nie tylko przypisuje leki, jeśli stwierdzi, że są one pacjentowi potrzebne, ale też potrafi wskazać odpowiednią terapię. A jeśli trafimy na kiepskiego (ja się trochę naszukałam w życiu), nie poddawajmy się i szukajmy do skutku.

Załączam krótki filmik o tym, o czym napisałam wyżej, który nagrałam i zamieściłam na swoim kosmetycznym fanpage’u:

oraz piosenkę z jednej z najciekawszych polskich płyt „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur:

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Miłość

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Co znaczy „kochać siebie”? Myślę, że problem z odpowiedzią na to pytanie jest taki, że dla każdego prawdopodobnie znaczy trochę co innego. Staram się nie dawać ludziom rad, bo wiem, że to, co mi służy, nie musi wcale służyć drugiemu człowiekowi. Spróbuję więc opisać swoje własne doświadczenia.

Ok, ale co to znaczy? Wydaje mi się, że to o coś innego chodzi. Ja nie potrafię znaleźć tego włącznika, aby ktoś mnie pokochał. […]

– napisał w cytowanym wyżej komentarzu Czytelnik

Zdaję sobie sprawę, że sformułowanie: szukaj w sobie, nie poza sobą może zabrzmieć jak wyświechtany frazes. W dodatku bez dogłębnego jego zrozumienia, niezwykle trudny do wprowadzenia w życie. Bardzo mądrze mówi o tym Iyanla Vanzant, warto jej posłuchać:

Wracając jednak do treści komentarza, ten włącznik jest w każdym z nas i miłość innych osób jest czymś w rodzaju bonusu, a nie celem samym w sobie. Uświadomienie sobie tego jest bolesne, bo przewraca do góry nogami nasze dotychczasowe myślenie, ale mogę obiecać, że jak już sobie wszystko poukładamy w ten nowy sposób, doświadczymy szczęścia, jakie nam się nawet nie śniło.
To, co mnie najmocniej poruszyło w słowach Czytelnika, to krzyczące z nich poczucie samotności i braku. Jestem przekonana, że sposobem na najtrudniejsze nawet problemy jest zmierzenie się z nimi. Innymi słowy, jeśli czujemy samotność, nie umniejszajmy jej, ale spróbujmy się w nią właśnie zagłębić. Odpowiedzmy sobie na pytanie, jak ją interpretujemy. Czym dla nas jest (mogę zagwarantować, że dla każdego będzie czymś nieco odmiennym). Najlepiej spiszmy to sobie na kartce; w punktach. Potem zastanówmy się, jak każdy z tych punktów można rozwiązać. Jeśli marzymy o królewiczu na białym koniu czy zafascynowanej nami królewnie, odbieramy sobie możliwość rozwiązania tego problemu lub raczej zaspokojenia tej potrzeby we własnym zakresie, bo cały ciężar naszego szczęście przerzucamy na kogoś, kto ma przyjść i nam je dać, a takie myślenie prowadzi do budowania związków toksycznych. Jeśli rozłożymy poczucie samotności na czynniki pierwsze, szybko zobaczymy, że niektóre z naszych potrzeb da się zrealizować szybciej niż inne. Jeśli brakuje nam kontaktu z ludźmi, spróbujmy częściej wśród nich przebywać (lokale, grupy dyskusyjne lub nawet grupy wsparcia), a jeśli nie mamy takiej możliwości, poszukajmy jej w internecie. W mediach społecznościowych jest wiele wartościowych grup tematycznych, gdzie możemy spotkać osoby podzielające nasze pasje lub światopogląd. Jeśli brakuje nam głębszych rozmów z drugim człowiekiem, a nikogo takiego nie mamy w pobliżu i to nas frustruje oraz obniża nasze samopoczucie, warto sprawdzić możliwości psychoterapii dostępnej dla osób w naszym miejscu zamieszkania (w Ośrodku Interwencji Kryzysowej można uzyskać bezpłatną pomoc, nawet nie posiadając ubezpieczenia). Czy to alternatywa dla kawy z przyjacielem czy długo wyczekiwanej randki? Oczywiście nie, ale jeśli za naszym poczuciem samotności stoją poważniejsze problemy np. w nawiązywaniu relacji, dobry terapeuta to wychwyci i zaproponuje terapię dostosowaną do naszych potrzeb (ewentualnie odeśle nas tam, gdzie dostaniemy fachową pomoc).
Zdefiniowanie miłości własnej wymaga od nas zdefiniowania, czym w ogóle jest dla nas miłość do drugiej osoby. Często łatwiej nam się nad tym zastanowić dopiero, kiedy odpowiemy sobie na pytanie, kim jest ta osoba oraz kim jest dla nas. W tym miejscu odsyłam do tekstu „Kim jestem”, w którym opisałam wspaniałe ćwiczenie zaproponowane przez wspomnianą Iyanlę Vanzant, pomagające nam samym się zdefiniować. Skoro mamy się pokochać, musimy się najpierw lepiej poznać.
Na ogół też niestety traktujemy siebie gorzej niż innych, więc myślę, że pierwszym krokiem do wprowadzenia w życie tej enigmatycznej miłości własnej może być zmienienie stosunku do siebie na taki, jaki mielibyśmy do kogoś, kogo byśmy kochali.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Czułość

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W dzisiejszym, bardzo z wielu powodów podzielonym, świecie brakuje czułości. Na mnie stres związany z toksycznymi zachowaniami innych ludzi bardzo mocno oddziałuje i potrafi zaburzać moją samoocenę. Nauczyłam się nie oceniać już, czy to dobrze, czy źle, czy powinnam mieć tak, czy siak. Czy powinnam to i tamto zmienić, czy nie. Mam tak i już. I teraz posiadając tę wiedzę na swój temat, staram się podchodzić do siebie sama z maksymalną łagodnością i czułością. Efektem ubocznym tego zachowania jest zresztą umocnienie własnej samooceny i większa odporność na to, na co nie mam wpływu.
W tej chwili całkowicie wyeliminowałam nazywanie siebie i w żartach, i w myślach słowami obraźliwymi i przemocowymi (co się kiedyś zdarzało: „ależ idiotka ze mnie!”, „jestem głupia, totalnie zapomniałam”, „widać nie starczyło mi intelektu”). Jestem mądra period. Jestem inteligentna period. A czasem coś mi nie wyjdzie, tak jak bym chciała (lub jak ktoś by sobie życzył), o czymś zapomnę, czegoś nie skojarzę na czas – każdy miewa gorszy dzień. Dziś jestem na tyle wrażliwa na dowalanie sobie samemu, że interweniuję nawet, jak ktoś w moim towarzystwie robi to sobie. Może psuję zabawę, może go peszę czy wysadzam z siodła, ale z serdecznym uśmiechem, proszę:

Nie mów takich rzeczy o sobie w moim towarzystwie. Bardzo źle się z tym czuję.

Na ogół atmosfera na chwilę wtedy gęstnieje, ale trudno. Wierzę, że wzbudzam swoją postawą w ludziach chociaż chwilową refleksję.
Nie mam już problemów z przemocowym zwracaniem się do siebie, ale w momentach stresu bywam sobą zniecierpliwiona i wtedy wychodzą ze mnie wszystkie poupychane w podświadomości nieprzyjemne odzywki innych na mój temat. Kiedy zaczynam się lekko besztać, popychać czy pospieszać w myślach, szybko już to wychwytuję i zarządzam natychmiastowy reset. Przywołuję wszystkie swoje nNi do porządku, głęboko oddycham i przytulam sama siebie (nie, to nie jest ani głupie, ani śmieszne). Rozumiem, że im jest mi trudniej, tym łagodniej i czulej muszę sama do siebie podejść. Zmiana sposobu mówienia do siebie (nawet w myślach) jest zmianą ogromną, otwierającą nas nie tylko na samych siebie, ale też na innych ludzi.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Pokarm

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Wydaje mi się też, że jakąś formą miłości własnej jest zadbanie o odpowiedni pokarm zarówno dla naszej duszy, jak i naszego intelektu, bo to sprzyja rozwojowi. Co dokładnie mam na myśli? Przede wszystkim świadomą selekcję wszelkich treści, które przyswajamy i dbałość to, by były wartościowe. U mnie punktem zwrotnym była całkowita rezygnacja z oglądania telewizji (a ponad rok temu również z posiadania telewizora). Stopniowo, rezygnując z tego nośnika, zaczęłam też rezygnować z telewizyjnych propozycji dostępnych w internecie. Dziś oglądam wyłącznie bardzo starannie wyselekcjonowane przez siebie treści, które wzbogacają moją wiedzę z różnych dziedzin (często równocześnie pomagając mi przyswoić język obcy), pobudzają do myślenia lub mają walory artystyczne. Siedzenie przed telewizorem to pozwalanie się karmić gotową, ogłupiającą papką (nawet, jeśli włączymy go w celu obejrzenia konkretnego filmu, dopadną nas prędzej czy później reklamy). W internecie to my decydujemy, co chcemy, a czego nie chcemy oglądać.
Kolejnym ważnym pokarmem są książki, które czytamy i sztuka, której doświadczamy (płyty, filmy, sztuki plastyczne). Ich zadaniem jest nie tylko dostarczanie rozrywki i wypełnianie naszego czasu; dobrze, by w nas coś zasiewały, pobudzały do refleksji, rodziły w nas zachwyt lub przeciwnie – obrzydzenie czy bunt. Ambitna literatura i sztuka ma wielką moc. Warto podejść do niej z pokorą, odrzucając snobizm (lub lęk o to, że zostaniemy o niego posądzeni) i mając na uwadze wyłącznie własny rozwój.
Pokarmem są także ludzie, jakimi się otaczamy. Ograniczajmy sobie czas z tymi, z którymi czujemy się źle, którzy są toksyczni i wpływają na nasze samopoczucie negatywnie (czerpmy z tego lekcje, bądźmy za nie wdzięczni, ale póki nie uda nam się złapać potrzebnego dystansu, dawkujmy sobie ich towarzystwo). I, analogicznie, dążmy do tego, by spędzać więcej czasu z tymi, którzy pomagają nam wzrastać.
Mnie osobiście bardzo pomogło też odstawienie fast foodów, takich jak: plotki czy ocenianie. Z plotkami łatwo poszło, bo nigdy nie byłam nimi specjalnie zainteresowana, ale dziś nie zdarza mi się już też bezmyślnie klikać w jakieś nastawione na klikalność nagłówki (co łączy się również z bardziej świadomym korzystaniem z internetu). Nie odpowiadam też na pytania: Co u kogoś?, Z kim się spotyka?, Dlaczego się rozstał? nawet – a może przede wszystkim – kiedy znam na nie odpowiedź. Wychodzę z założenia, że nie jest moją rolą przekazywanie dalej ekscytujących fragmentów z czyjegoś życia. Chętnie za to wyciągam telefon, wybieram numer do omawianej osoby, by sama, jeśli sobie życzy, odpowiedziała na nurtujące innych pytania. Mnie nie nurtują.
Z ocenianiem sprawa ma się o tyle gorzej, że niektóre rzeczy zostały nam wdrukowane w dzieciństwie i trudno się od tych złych nawyków zupełnie uwolnić, ale próbuję. Jeśli złapię się na ocenianiu kogoś lub siebie samej, z dużą wyrozumiałością i spokojem próbuję sobie przypomnieć, jak bardzo świat jest zróżnicowany i nieoczywisty, wobec czego jak bardzo nasze prywatne oceny są oderwane od rzeczywistości obiektywnej, jeśli ta w ogóle istnieje.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Akceptacja

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Akceptacja siebie, ale też punktu, w którym się chwilowo znajdujemy to chyba najtrudniejsze zadanie, bo wymaga od nas zdjęcia wszystkich filtrów, przez które patrzymy na świat – np. takiego, że potrzebujemy drugiej połówki, że dopiero czyjaś bliskość nas dopełni, czy że samotność jest naszym przekleństwem. To, że naprawdę możemy tak myśleć i czuć to jedno, ale to, że są to jedynie filtry, które mogą nam przesłaniać prawdę, to zupełnie inna sprawa.
Mój tata, który był jedną z najmądrzejszych osób, jakie znałam, zawsze mi powtarzał:

Nie będziesz szczęśliwa w związku, jeśli nie nauczysz się być szczęśliwa sama ze sobą.

– Józef Patkowski

Zawsze mi się te słowa podobały, ale minęło bardzo wiele lat, zanim zrozumiałam, co naprawdę oznaczają. Tylko my sami wiemy (czasem ta wiedza jest głęboko ukryta i musimy trochę się jej w sobie naszukać), jak się uszczęśliwić i co nam służy. Jeśli przerzucimy to na drugą osobę, która takich kompetencji nie ma, to w najlepszym wypadku będziemy rozczarowani, że nie dostajemy od niej tego, czego i tak nam nie może dać, a w najgorszym zostaniemy wykorzystani (świadomie lub nieświadomie).
W moim życiu momentem przełomowym było rzeczywiście spotkanie Drapieżnika, a potem dalszy z Nim rozwój wypadków, ale wcale nie dlatego że mnie dopełnił. Wręcz przeciwnie! Dopiero, kiedy zrozumiałam, ile jest we mnie siły, jak bardzo zintegrowana ze sobą potrafię być i jak bardzo umiem sobie wyobrazić swoje życie samej już do końca bez czekania na księcia z bajki, żalu, frustracji czy poczucia braku spełnienia, okazało się, że Drapieżnik jest właśnie TYM CZŁOWIEKIEM. Nawet się jakoś specjalnie z tego powodu nie ucieszyłam, bo poczułam barkami wyobraźni spadający na mnie właśnie ciężar odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale też (w połowie, ale zawsze) za związek, w który wchodzę. Dziś jednym z fundamentów naszej relacji jest świadomość odrębności i to, że w chwilach słabości oczywiście się wzajemnie wspieramy, ale pamiętając o tym, że słabość i zależność to sytuacje przejściowe, a zdrowy związek to nie dwie połówki, tylko dwie odrębne, samostanowiące całości.
Innymi słowy, jeśli wiemy, co jest zdrowe, łatwiej wychwycimy to, co takie nie jest, żeby móc się wyleczyć. Zdrowa nie jest ucieczka od samego siebie w ramiona innego człowieka (jeśli sami ze sobą nie wytrzymujemy, on z nami nie wytrzyma tym bardziej). Zdrowa jest taka relacja z samym sobą, w której nie będziemy odczuwać żadnego braku i pustki. Zbudowanie jej jest możliwe. A jeśli, już uleczeni i szczęśliwi sami ze sobą, poznamy kogoś również wewnętrznie zintegrowanego i poczujemy się gotowi na stworzenie związku, to pięknie. Jednak wtedy będziemy go chcieli, a nie potrzebowali. Wszystko, czego potrzebujemy mamy w sobie!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę magiczną piosenkę Björk.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

„Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artur Schopenhauer

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Jan Lorenowicz
wydawnictwo: Verso
rok wydania: 2010
oryginalny tytuł: Die Eristische Dialektik

Pisząc dwie ostatnie recenzje książek na blogu, musiałam uprzedzać swoich Czytelników, że opisywane lektury nie są wielką literaturą. To wzmogło mój apetyt na coś kompletnie innego, doskonałego literacko, piekielnie mądrego i przy okazji trudnego, bo mój mózg od czasu do czasu potrzebuje gimnastyki. Najlepszym wyborem w takiej sytuacji są dla mnie dwa działy: językoznawstwo oraz filozofia. Padło na ten ostatni; sięgnęłam po maleńką, ale równocześnie wielką pod każdym względem książkę „Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artura Schopenhauera. To pozycja obowiązkowa dla każdego.
Wierzę, że żadnemu z moich Czytelników Schopenhauera (urodzonego w moim ukochanym Gdańsku zresztą) przedstawiać nie trzeba i to nie tylko z powodu krążących od kilku lat po sieci przezabawnych memów z jego wizerunkiem. Wszystkie szkoły, do których chodziłam, miały na szczęście w swoim programie filozofię – jestem przekonana, że dziś powinna być ona obowiązkowa również w szkole państwowej.
Zacznijmy od wyjaśnienia podstawowych pojęć. Czym jest erystyka? Schopenhauer najpierw definiuje logikę i dialektykę. Logiką nazywa „naukę o prawach myślenia, czyli sposobach działalności rozumu”, a dialektyką – „sztukę prowadzenia rozmów lub sporów”. Od tego wyprowadza pojęcie dialektyki erystycznej, czyli „sztuki prowadzenia sporów, ale w taki sposób, aby zawsze mieć rację, a więc per fas et nefas”. Jak pisze dalej, „erystyka byłaby tylko bardziej jaskrawą nazwą tego przedmiotu”. W tym miejscu wiemy już, na co zostanie postawiony nacisk.
Jeśli ktoś przyzna nam w sporze rację, nie musi to wcale oznaczać, że ją obiektywnie mamy. Kluczowe jest więc zrozumienie, że możemy obiektywnie rację posiadać, ale też – jeśli nie znamy odpowiednich technik – nie potrafić przekonać do niej ani rozmówcy, ani (co było dla mnie przełomowe) samych siebie! Schopenhauer przestrzega więc zarówno przed zbyt dużym skupieniem się na dowiedzeniu swojej racji w sporze, jak i przed zbyt szybkim poddaniem się (gdyż z upływem czasu może się okazać, że choć spór przegraliśmy, racja była jednak po naszej stronie), gdyż i jedno, i drugie oddali nas od prawdy obiektywnej.  Erystyka nie będzie się więc zajmować prawdą obiektywną, ale takim prowadzeniem rozmów i sporów, by rację nam przyznano („chodzi tu nie o prawdę, ale o zwycięstwo”). Jest to oczywiście mocno nacechowane manipulacją, od której staram się w swoim życiu mocno dystansować, z drugiej zaś strony dobrze znać te wszystkie wysublimowane techniki, żeby rozumieć mechanizmy zachodzące podczas rozmowy.
Stosunkowo niedawno, w tekście „Trudna sztuka rozmowy”, opisywałam, jak męczą mnie rozmowy z ludźmi, którzy za punkt honoru stawiają sobie dojście w rozmowie do jakiejś jednej racji. Pisałam, że nawet jeśli są skłonni przyznać ją mnie, to presja pojawiająca się w takiej konwersacji jest dla mnie wykańczająca. Często widzę dokładnie, gdzie mój oponent racji akurat nie ma, ale jego agresja, zdolność przekrzykiwania i brak umiejętności odpuszczania powodują, że spór ze mną wygrywa. „Erystykę” Schopenhauera potraktowałam jak fantastyczne wyjaśnienie tego zjawiska, ale nie miałam podczas lektury złudzeń, że zgłębię tajniki dialektyki erystycznej w stopniu, który pozwoli mi wygrywać spory, gdyż z założenia jestem przeciwna dochodzeniu do jednej tylko prawdy. Jednak za niezwykle przydatne uważam dwie informacje. Po pierwsze tę, że im ogólniejsze twierdzenie, tym łatwiej je obalić, im zaś bardziej szczegółowe – tym trudniej; a po drugie tę, że dużo łatwiej o fałszywe sądy niż fałszywe wnioski.
Znam ludzi, których niesłychanie podnieca udowodnienie, że mają rację; ja już do nich na szczęście nie należę, chociaż wiele lat było inaczej. Im lepiej siebie znam, tym bardziej czuję się wolna od potrzeby udowadniania czegokolwiek komukolwiek. Wyznaję jednak zasadę, że wiedzy nigdy za dużo i – choć to, z boku patrząc, dosyć śmieszne – warto wiedzieć, jakich trików używają nasi rozmówcy w biegu po puchar Zwycięzcy Sporu.
Być może też nie wszyscy wiedzą, że można rozmawiać w zupełnie inny sposób. Dla mnie alternatywą jest wytwarzanie z rozmówcą bezpiecznej przestrzeni, w której każdy z nas może w nieskrępowany sposób opowiedzieć swoją prawdę (opierając się na zarówno zaobserwowanych faktach, jak i własnych, subiektywnych odczuciach) i mieć pewność, że nie zostanie oceniony. Nie może być też mowy o urażeniu czyichkolwiek uczuć, kiedy posługujemy się komunikatem ja. Jeśli w rozmowie wspólny wniosek nie jest celem samym w sobie, zyskujemy dużo więcej niż ewentualną „rację” – stajemy się bogatsi o czyjś odmienny punkt widzenia. Poszerzamy swoje horyzonty.
Wracając jednak do książki Schopenhauera, jej lektura jest przede wszystkim intelektualną rozkoszą. Sam autor zresztą nie określa się ani jako entuzjasta posługiwania się erystyką, ani jako jego przeciwnik. Zna ją doskonale i wykłada w sposób przystępny i niesłychanie rzetelny. Dodatkowo fascynacja Schopenhauera buddyzmem czyni tego filozofa wyjątkowo mi bliskim.
„Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” ujęła mnie jednak najmocniej tym, jak bardzo jest momentami zabawna (Schopenhauer, przygotowując swoich czytelników do sporów, zdaje się wyprawiać ich na wojnę). Przytaczam zaledwie kilka fragmentów, przy których śmiałam się najgłośniej (pozostawiam pisownię oryginalną):

Jeśli na przykład podczas sporu o filozoficznych lub przyrodniczo-naukowych przedmiotach przeciwnik (który musi być w takim razie Anglikiem) pozwala sobie cytować argumenty biblijne, mamy prawo odeprzeć go zapomocą takich argumentów, chociaż są to argumenty ad hominem, niewyjaśniające istoty rzeczy. Jest to podobne do płacenia komuś fałszowanemi pieniędzmi, które od niego samego pochodzą.

– str. 21

Jeżeli przeciwnik jest nieśmiały lub tępy, a sami posiadamy sporą dozę bezwstydu i mocny głos, może się to udać bardzo łatwo.

– str. 37

Jeżeli zaś ma zdolności pierwszorzędne, wówczas bardzo mało albo wcale nie uznaje autorytetów. […] Przeciwnie, ludzie tuzinkowi mają głęboki szacunek do specyalistów. Nie wiedzą zupełnie, że ten, kto robi sobie z przedmiotu rzemiosło, lubi nie sam przedmiot, lecz wygodę z niego płynącą, ani też o tem, że ten, kto naucza przedmiotu innych, rzadko bardzo zna go sam gruntownie, ponieważ temu, co sam studyuje, zwykle mało czasu pozostaje na uczenie innych.

– str. 47

Autorytety, których przeciwnik wcale nie rozumie, po większej części oddziaływają najsilniej. Ludzie nieuczeni np. mają szczególny szacunek dla ozdób łacińskich i greckich. Z autorytetami można sobie pozwalać nie tylko na naciąganie, ale wprost na zupełne skażenie sensu. W nadzwyczajnych wypadkach można cytować autorytety własnego wynalazku. Po większej części przeciwnik nie ma pod ręką książki, zresztą nie umie sobie z nią poradzić.

– str. 48

Wszystko, o czym Schopenhauer pisze, pokrywa się zresztą z jedną z moich ulubionych, często powtarzanych przez Iyanlę Vanzant teorii o tym, że patrzymy na świat przez przeróżne filtry, które determinują nasz odbiór rzeczywistości, a rozmowa (bądź spór) są tylko tego odzwierciedleniem. Prostym przykładem jest jeden z najbardziej chyba prymitywnych „argumentów” używanych przez przeciwników legalizacji małżeństw jednopłciowych. Filtr niezdrowej ekscytacji seksualnością innych ludzi (narzucany na ogół we wczesnym dzieciństwie przez religijne wychowanie) sprawia, że całkiem inteligentnym i na ogół racjonalnym osobom nagle zaczyna się wydawać, że legalizacja pedofilii bądź zoofilii jest tu dobrą i logiczną paralelą. To jeden z przykładów zresztą na chwyt erystyczny, którym można wygrać spór, nie mając racji. Zakończę jednak słynnym – i mam nadzieję, że dla coraz większej grupy osób retorycznym – pytaniem amerykańskiego psychologa Marshalla Rosenberga:

Chcesz mieć rację, czy relację?

– Marshall Rosenberg

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę wpisującą się tytułem w temat dzisiejszego tekstu piosenkę uwielbianego przeze mnie zespołu Ben Folds Five.

Kwestia zaufania

fot. Bożena Szuj

Zaufanie z jednej strony jest fundamentem każdego związku, a z drugiej, pracuje się na nie latami. Jak więc pogodzić jedno z drugim? Wchodzić w relację z kimś, komu się nie ufa? Oczywiście nie. Rozwiązaniem może być pewien kredyt zaufania, którym obdarzymy ukochaną osobę na początku. Nie ma co się bać, bo z takim kredytem jest podobnie, jak z samym zaufaniem – druga strona w każdej chwili może nas zawieść. Nie mamy na to żadnego wpływu. Nikt nie da nam gwarancji, że nigdy nas nie skrzywdzi. Cały trik polega na tym, że inni mogą nas skrzywdzić tylko na tyle, na ile im na to pozwolimy. Co to oznacza w praktyce? Paradoksalnie właśnie to, że im więcej wolności dajemy drugiej osobie, tym mniejsze są szanse, że będziemy cierpieć. Po pierwsze dlatego, że człowiek obdarzony zaufaniem odczuwa zazwyczaj wielką odpowiedzialność z tym związaną i dokłada wszelkich starań, żeby go nie zawieść, a po drugie dlatego, że jeśli jednak zbłądzi, nie będziemy mieć sobie nic do zarzucenia. Teoretycznie w większości sporów wina rozkłada się na obydwie strony, jednak jeśli otwieramy przed kimś swoje serce i obdarzamy go zaufaniem oraz wolnością, a on… wykorzysta to do skrzywdzenia nas, to wychodzimy z tego obronną ręką. O winie czy ewentualnej głupocie można mówić dopiero, kiedy dajemy komuś drugą, trzecią czy jeszcze kolejną szansę, a on ciągle nas zawodzi. Wierzmy ludziom, kiedy pokazują nam swoje prawdziwe barwy. Jeśli twierdzą, że są źli, przyjmijmy, że widocznie tacy właśnie w tym momencie życia są – ostatecznie to oni sami znają się najlepiej. Wierzmy im, nie oceniajmy i absolutnie nie chciejmy tego zmieniać. Nie mamy do tego prawa. Człowiek będący z natury flirciarzem i erotomanem gawędziarzem będzie zawsze wzbudzał poczucie zagrożenia w drugim, który jest zasadniczy i niepewny siebie. Czy jedna ze stron powinna zmieniać drugą (lub się do niej naginać), jeśli ten sam rubaszny figlarz będzie idealnym partnerem dla kogoś silnego i otwartego, a z kolei zasadniczość tej drugiej osoby spełni marzenia kogoś bardziej obyczajowo konserwatywnego? Nie zmieniajmy ani siebie, ani nikogo innego „dla dobra związku”. Związek będzie udany tylko, kiedy od początku partner spełni nasze oczekiwania, będąc takim, jakim jest.

Najlepiej podsumowała to moja mentorka, nieoceniona Iyanla Vanzant:

Pisałam już kiedyś, co myślę o tezie: „nie ma miłości bez zazdrości” – to niezwykle niebezpieczna mądrość, sankcjonująca coś, co jest naprawdę złe. Czy część mnie nie czuje się połechtana, kiedy Ukochany jest o mnie odrobinę zazdrosny? Oczywiście, czuje się. Czy nie zdarza mi się odczuwać lekkich ukłuć zazdrości, nawet kiedy wiem, jak bardzo jest to irracjonalne? Oczywiście, zdarza mi się. Sęk w tym, że w momencie złapania się na tym trzeba się zatrzymać i nie dać się ponieść za daleko. Zazdrość jest potężną i niewyobrażalnie destrukcyjną siłą. Zaczyna zbierać żniwa, zanim w ogóle zdamy sobie z tego sprawę.

fot. Bożena Szuj

Istnieje ogromna nierówność w podejściu do zazdrości kobiecej i męskiej. Mężczyzna obsesyjnie zazdrosny i kontrolujący swoją partnerkę jest na ogół odbierany – nota bene całkiem słusznie! –  jako niebezpieczny tyran. Tymczasem obsesyjnie zazdrosna i kontrolująca partnera kobieta ma na zachowania niedopuszczalne absolutne społeczne przyzwolenie. „On i tak pewnie coś przeskrobał”, no a „skoro nie ma nic na sumieniu, to w czym problem”.
Zachowania, o których samo wspominanie budzi moją odrazę, czyli przeglądanie czyjegoś komputera, telefonu, rzeczy osobistych w celu przyłapania go na zdradzie, jest zawsze bezsprzecznie złe i nie można znaleźć na nie żadnego usprawiedliwienia. Wiele rzeczy umiałabym w związku wybaczyć. Myślę, że nawet zdradę, gdybym rozumiała jej przyczynę i widziała możliwość wzajemnej pracy nad tej przyczyny likwidacją. Nie wyobrażam sobie jednak kontynuacji relacji, w której już nigdy nie mogłabym zostawić przy partnerze otwartego komputera, komórki czy prywatnych zapisków i wiedzieć, że nawet nie przyjdzie mu do głowy zajrzenie do nich bez zapytania. To zaufanie, którego myślę, że nie da się odbudować. Co do przyczyn takiego zachowania – pojawia się ono tylko, kiedy zdrada miała już miejsce, ale niekoniecznie w sposób oczywisty. Na ogół to osoby szpiegujące dopuszczają albo dopuściły się kiedyś zdrady. Przeważnie względem samych siebie. Opuściły siebie wtedy, kiedy były sobie potrzebne. Nie mogły na sobie polegać. Z pomocą przyjdzie wtedy odpuszczenie sobie, wybaczenie i stanie się dla siebie prawdziwym oparciem. Zdarza się też oczywiście, że to osoba szpiegowana przekroczyła kiedyś granice i dziś mamy podejrzenia, że sytuacja się powtarza. Warto się wtedy zastanowić, czy przyznana jej wtedy druga szansa nie została właśnie przez nią zmarnowana. Ostatecznie nie ma znaczenia, czego się dogrzebiemy w czyichś rzeczach osobistych – jeśli ktoś, kto miał za zadanie upewnić nas w tym, że już nigdy więcej nie postąpi źle, sprawił, że znowu pojawiają się w nas poważne wątpliwości, to to samo w sobie jest nie w porządku. Umowa była inna. Jeśli ktoś nie umie się z niej wywiązać, odpowiedzialność za to, czy będziemy skrzywdzeni (podpisując umowy kolejne) czy nie, leży – jak pisałam na początku – tylko i wyłącznie po naszej stronie.

P.S. Na deser łączę fantastyczny cover (rozbrajający mnie kwintą w chórkach w refrenie) obłędnej Róisín Murphy. To cover utworu z repertuaru Miny. Jego tekst wydaje mi się dobrym dopełnieniem dzisiejszego wpisu.

fot. Bożena Szuj

W sieci, czyli w co dać się złapać

fot. Marianna Patkowska

Twierdzenie, że internet jest zły lub dobry nie ma najmniejszego sensu. Jest neutralny, więc zarówno demonizowanie go, jak i gloryfikowanie jest bezprzedmiotowe. Może w nim publikować każdy, co ma zarówno swoje plusy, jak i minusy. Na pewno niebezpieczeństwo tkwi w tym, że coraz młodsi internauci spędzają przed komputerem dużo czasu, nie umiejąc oddzielić treści wartościowych od tych wartości całkowicie pozbawionych. (Dlatego też sporo uwagi poświęcałam podczas swoich lekcji na wskazanie uczniom wiarygodnych źródeł, jak np. strony PWN-u.) Jednak świadomy użytkownik może znaleźć w sieci prawdziwe perełki, tworzone z pasji. Dziś chciałam się podzielić kilkoma miejscami w internecie, które regularnie odwiedzam i które w moim odczuciu zasługują na uwagę. Każde z nich na szczęście cieszy się całkiem sporą popularnością, ale promowania dobrych rzeczy nigdy dość!
(We wpisie „Blogosfera oczami nNi, czyli SHARE WEEK 2018” opisywałam już swoje ulubione blogi i vlogi, które uzupełniają poniższą listę.)

7 metrów pod ziemią

Sztuka rzetelnego dziennikarstwa jest niestety coraz rzadziej spotykana, dlatego tak cieszy mnie każde zetknięcie się z jej przejawem. Rafał Gębura przeprowadza swoje fascynujące wywiady o szeroko pojętej tematyce społecznej w podziemnym garażu (stąd tytuł jego kanału: „7 metrów pod ziemią”) w sposób spokojny i wyważony, urzekając ogromną klasą, delikatnością i kulturą osobistą. Jego goście nie są osobowościami medialnymi – są zwykłymi ludźmi o niezwykłych życiorysach (czasem fascynujących, czasem przerażających). Każdy odcinek uczy nas nie tylko tolerancji i otwartości na wszelką inność, ale też samej sztuki rozmowy.

Piąte: nie zabijaj

Jednym z dwóch podcastów, które mnie w tym roku zachwyciły, jest „Piąte: nie zabijaj” prowadzony przez Justynę Mazur. To słuchowisko o najciekawszych polskich zbrodniach (zarówno dawnych, jak i tych bardziej współczesnych). Autorka do każdego odcinka jest znakomicie przygotowana (powołuje się na różne źródła), a do tego charakteryzuje ją niespotykana empatia i takt, z którymi opowiada zarówno o ofiarach, jak i ich oprawcach swoim kojącym, radiowym głosem. Oglądam (i słucham) wiele kryminalnych kanałów, jednak „Piąte: nie zabijaj” jest bezkonkurencyjnie moim ulubionym!

Ja i moje przyjaciółki idiotki

Rzadko kiedy będąc z czymkolwiek na bieżąco, o Joannie Okuniewskiej i jednym z jej wtedy dwóch (a teraz już trzech) podcastów dowiedziałam się stosunkowo niedawno z vloga, którego już wymieniałam tu jako jeden ze swoich ulubionych, czyli „Mówiąc inaczej” (w serii zatytułowanej „Myśląc inaczej”) wspaniałej Pauliny Mikuły. Po wysłuchaniu tego wywiadu:

włączyłam sobie pierwszy odcinek podcastu „Ja i moje przyjaciółki idiotki” i… uzależniłam się od razu! Okuniewska jest urodzoną storytellerką, z nieprawdopodobną lekkością i swadą władającą słowem. Jej ogromne poczucie humoru i dystans połączone z niebywałą wrażliwością to przepis na fascynujące słuchowisko. Urzeka mnie jej czułość do otaczającego świata. Nawet, kiedy coś krytykuje, robi to w uroczy (i przezabawny) sposób, nie roztaczając wokół złej energii.

Wiersze Mateusza Morawieckiego pisane w Excelu

Kiedy mam gorszy dzień, niesamowicie poprawia mi humor świadomość, że gdzieś tam istnieje człowiek, który poświęca swój czas i energię na studiowanie wszystkich wypowiedzi naszego obecnego premiera, a potem, wcale się nimi nie załamując, spisuje co bardziej smakowite kąski w formie wierszy w tabelkach Excela i publikuje je na swoim facebookowym fanpage’u „Wiersze Mateusza Morawieckiego pisane w Excelu”. To doskonały przykład na to, że kiedy nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać, warto mimo wszystko wybrać śmiech. Do tego wiarę w naród przywraca mi zawsze lektura komentarzy pod wierszami. Kreatywność komentujących wydaje się nieskończona. Pociesza też, że inteligentne miejsca w internecie naprawdę skupiają inteligentnych internetowych komentatorów.

The R Spot – Iyanla Vanzant 

Iyanli Vanzant poświęciłam na tym blogu już trochę miejsca. Uważam ją za swoją duchową przewodniczkę, więc dosyć regularnie oglądam ją w różnych miejscach w sieci (i w jej programie „Iyanla: Fix My Life”, i w licznych wywiadach czy przemowach), ale zdecydowanie moim ulubionym cyklem jest jej autorski The R Spot”, w którym omawia wszelkie zagadnienia związane z szeroko pojętymi relacjami (z ukochanymi, przyjaciółmi, rodziną, ale też – a może zwłaszcza! – samymi sobą). Nasuwa mi się tu jeden z moich ulubionych komentarzy spod któregoś wiersza na stronie „Wiersze Mateusza Morawieckiego pisane w Excelu”: „mądrego to i posłuchać miło”.

Guilty pleasures

Pozostaje jeszcze kwestia tzw. guilty pleasures, czyli w tym wypadku programów, których oglądanie – mimo świadomości jak bardzo są obciachowe – sprawia nam jednak przyjemność. Dla mnie jest nim „90 Day Fiancé” – amerykański program emitowany przez TLC. Bohaterami są pary, które otrzymały wizę K-1 lub złożyły o nią wniosek. O taką wizę można się ubiegać tylko, kiedy jest się zagranicznym narzeczonym obywatela amerykańskiego. Od momentu jej otrzymania, pary mają tylko 90 dni na zawarcie związku małżeńskiego. Po tym czasie wiza wygasa. Jak nietrudno się domyślić, związki te przed otrzymaniem wizy najczęściej były utrzymywane na odległość. Zamieszkanie ze sobą razem w Stanach, oprócz szoku kulturowego, jakiego na ogół doświadcza obcokrajowiec, generuje wiele problemów (w moim odczuciu łatwych do przewidzenia, ale – jak widać – nie dla wszystkich). Odcinki są w całości od czasu do czasu uchwytne na you tube’ie na różnych kanałach, ale na ogół znikają równie szybko, jak się pojawiają, więc trzeba być czujnym. Jednak przyjemność sprawia nie tylko obejrzenie odcinka, ale przede wszystkim wejście potem na jego omówienie na kanale „Just Call Me Wah”! Fantastyczna Wahima z ogromną psychologiczną wnikliwością relacjonuje wydarzenia z każdego epizodu, dzieląc się swoimi spostrzeżeniami (przeważnie bardzo pokrywającymi się z moimi). Ale czym byłoby oglądanie durnowatych programów bez porządnej dawki bezwzględnego ponabijania się z nich? Tu z pomocą przychodzi „SAUCEOHOLIC”, którego specyficzne poczucie humoru idealnie trafia w mój gust.

P.S. A na deser mogę załączyć piosenkę tylko jednego zespołu…

fot. Marianna Patkowska

Dlaczego warto sobie zaufać

fot. Valantis Nikoloudis

Z zamiarem popełnienia tego wpisu nosiłam się  już długo, ale bezpośrednią przyczyną jego napisania była pewna nieprzyjemna sytuacja. Nieprzyjemna, ale potrzebna, bo otwierająca oczy. I z tymi otwartymi oczami nNi zamierzam dziś rozłożyć kilka kwestii na czynniki pierwsze.

1. Tylko ja mogę wyznaczyć swoje granice

Sytuacja była z pozoru błaha i taka, jakich wiele – niejeden na moim miejscu machnąłby ręką. W wirtualnej rzeczywistości, w mediach społecznościowych ktoś wyraził swoją opinię, nie do końca pochlebną, na temat jednego z moich blogowych wpisów. Jego prawo do opinii, moja odpowiedzialność za własne słowa, którą zawsze z godnością ponoszę. Nie ma we mnie najmniejszego żalu o treść komentarza niepochlebnego – pojawił się natomiast we mnie żal o jego formę.
Tekst, na który poświęciłam sporo czasu i energii, w którym nie siliłam się ani na odkrywanie nowych nieznanych lądów, ani na ekspercki ton, tekst, w którym opierałam się na swoich prywatnych doświadczeniach, przemyśleniach oraz czytanych przeze mnie książkach, z różnych zresztą dziedzin (taką również formę ma cały mój blog), został odebrany jako „wyważanie otwartych drzwi”, co – choć jako opinia, może by i było ciekawym głosem w ewentualnej dyskusji – zostało mi niestety wytknięte w sposób nie tylko zaczepny i napastliwy, ale również agresywny. Ponieważ delikatne przypomnienie, że to jedynie wpis, a nie naukowa zgłębiająca temat rozprawa, nie zdjęły z odpowiedzi „oponenta” ciężaru ataku, odruchowo odcięłam możliwość naszego dalszego kontaktu (zwłaszcza, że w świecie realnym jesteśmy dla siebie całkowicie obcymi ludźmi).
Nie uznałabym tej historii za wartą opisania, gdybym nie uzmysłowiła sobie tego, co zadziało się po wszystkim we mnie środku. Zaczęłam zadawać sobie pytania:

Jak moje stanowcze odcięcie się zostanie zinterpretowane przez innych?
Czy teraz ludzie pomyślą, że na każdą krytykę reaguję blokadą, jak jakieś małe dziecko?
Czy przylgnie do mnie łatka dzikuski, z którą nie można się nie zgodzić?

– pytania, które zaczęłam sobie zadawać

Robiąc jednak coś, co od dłuższego czasu staram się uskuteczniać, czyli krok w tył, do miejsca, z którego jest szersza perspektywa, z którego wyraźniej wszystko widać, z którego zwiększa się dystans, uświadomiłam sobie dość szybko, że jakiekolwiek odpowiedzi na powyższe pytania nie mogą mieć dla mnie żadnego znaczenia. Nikt przecież nie zna mnie tak dobrze jak ja i nikt nie może wiedzieć co będzie dla mnie w danej sytuacji najlepsze. I nie mam na myśli znania siebie dłużej, mam na myśli dążenie do pełnej jedności i łączności ze sobą. Do poczucia, że jesteśmy dla siebie wystarczający, że w każdym z nas mieści się Wszechświat, że jesteśmy całością (o tym też pisałam w tekście Czy bycie połową jest jednostką chorobową?). Osoby wierzące w Boga nazwą to kontaktem z nim (bo wg ich wiary Bóg jest w każdym z nas). Jeśli głęboko zastanowimy się nad tą łącznością ze sobą, nad samowystarczalnością w metafizycznym sensie i nad tym, że jesteśmy odrębną i absolutną całością, łatwo zrozumiemy, jak ogromną mamy siłę, jak wielką moc.
Ja w opisanej wyżej sytuacji chciałam oddać tę moc innym, w dodatku obcym sobie ludziom. Chciałam im pozwolić zadecydować, czy mogę, czy też nie mogę postąpić tak, jak czułam, że powinnam. Nie robiąc tym zachowaniem przecież nikomu krzywdy, jednak narażając się na niezrozumienie (siebie i swoich intencji).
A prawda jest bardzo prosta – moje granice przebiegają dokładnie w tym miejscu, w którym zaczyna się czyjaś nieuzasadniona, bezinteresowna agresja. I przynajmniej w życiu wirtualnym, którego zasady są znacznie prostsze, niż w tym realnym, mogę o nieprzekraczanie tych granic zadbać zdecydowanym chirurgicznym cięciem, manifestując swoją niezgodę na atak (nie tylko zresztą wobec mnie samej).
Jakież może więc mieć w tej sytuacji znaczenie, że jakaś zupełnie inna jednostka, o innej historii i wrażliwości, jakaś inna całość, trzy minuty po zajściu już go nie pamięta lub że nie dostrzega agresji tam, gdzie ja widzę ją wyraźnie? Czy oznacza to, że tej agresji nie ma? Lub że nie powinnam sobie ufać? Przecież skoro tę agresję czuję, a dam się przekonać, że to mi się tylko wydaje, będzie to znaczyło, że ufam innym ludziom bardziej, niż sobie. Ale oni – nie będąc moim Wszechświatem – nie wiedzą przecież co jest dla mnie najlepsze. I tu jest chyba właśnie sedno sprawy.

2. Pułapka bycia miłym

Nie bardzo wiem, czy to rzeczywiście różnica między wychowywaniem dziewczynek, a chłopców, bo nigdy nie byłam chłopcem, ale nie jestem jedyną kobietą na świecie, której od najmłodszych lat wpajano, że trzeba być grzeczną i miłą, i która w dorosłym życiu widzi w tym wpajaniu pewien problem. Z pozoru lepiej być miłym, niż niemiłym. Na pewno też – co już ustaliłam wyżej – nie jest dobrze być agresywnym.
Jednak pewne społeczne (!) oczekiwanie wobec kobiet, by były zawsze miłe i grzeczne, tłumi nasze (kobiece) bardzo pierwotne i zdrowe odruchy i niestety zaburza naszą łączność z samymi sobą. Bo co wtedy, kiedy gdzieś w środku czujemy, że mamy tylko dwa wyjścia (a czasem tak właśnie czujemy):

1) zrobić coś, co w swojej głowie interpretujemy jako zachowanie niegrzeczne czy niemiłe (choć często to tylko nasza interpretacja) wobec drugiej osoby, ale za to się obronić

2) być do końca miłym i grzecznym dla bliźnich, nikogo nie urazić, ale zawieść siebie samego, zawieść swoje zaufanie?

Myślę, że największy problem polega na tym, że potrafimy bardzo długo nie widzieć krzywdy, jaką sobie wyrządzamy poprzez wybranie wariantu drugiego. Pomijam oczywiście, że rzadko kiedy rozwiązania są tylko dwa, ale na pewno to, co może sprawić, że w każdej sytuacji będziemy czuć ze sobą jedność, to obdarzenie się pełnym zaufaniem. Pełnym zaufaniem co do swojej intuicji, pełnym zaufaniem co do swojej odpowiedzialności za siebie i pełnym zaufaniem co do swojej trzeźwej oceny rzeczywistości (choćby takiej oceny, że w jakiejś dziedzinie nie wiemy nic i szukamy takich osób, które staną się naszymi w niej mentorami – to także mam na myśli, pisząc o zaufaniu do siebie samego).
Nie uważam też, że bycie nieuprzejmym, chamowatym, czy opryskliwym to jakaś wartość sama w sobie. Choć jest to ostatnio modne, osobiście tego nie cenię. Piszę raczej o gotowości bycia uznanym nawet za osobę niegrzeczną, by bronić siebie wtedy, kiedy poczujemy się zagrożeni. A to jednak różnica. Ta gotowość nas jakoś dystansuje i wyznacza kierunek (zwrócenie się ku sobie, a nie ku drugiemu człowiekowi). A mogę zapewnić z własnego doświadczenia, że „niemiłym” można być w na tyle kulturalny sposób, by inni nas za to jeszcze potem szczerze szanowali i cenili.

3. Dogmat o nieomylności własnej

No tak, powiedzą sceptycy, więc teraz nie będzie można ci już nic powiedzieć, bo sama wszystko wiesz najlepiej. Otóż, nie. Nie chodzi mi o dogmat o nieomylności własnej. Potrzebujemy innych ludzi, innych światów, konstruktywnych dyskusji, innych zdań i innych punktów widzenia. Potrzebujemy ich do wymiany energii, do sprawdzania, czy nasz mózg funkcjonuje prawidłowo, czy nie nakręcamy się na coś, co nie jest być może tego warte, wreszcie potrzebujemy też stymulacji. Równocześnie potrzebujemy też – oprócz brania – dawać innym ludziom te wszystkie cenne rzeczy, które mamy im do zaoferowania. Jednak zmierzam do tego, że zarówno dawać, jak i – może nawet zwłaszcza – brać możemy naprawdę mądrze wtedy, kiedy będziemy całością, Wszechświatem, a nie niepewną częścią. Jest w tym pewien paradoks, że dopiero pełni możemy być naprawdę otwarci.
Wracając do mojego nieszczęsnego przykładu, wcale nie twierdzę, że nikomu nie udałoby się mnie przekonać, że komentarz, który poprzez swoją formę zrobił mi przykrość, agresywny jednak nie był. Podejrzewam, że gdyby jakiś językoznawca przedstawił mi rozsądne argumenty za tym, że ten konkretny dobór słów nie musiał się z agresją wiązać jednoznacznie, umiałabym mu nawet przyznać rację, a nawet przemyśleć swoją reakcję. Różnica jednak – dla mnie zasadnicza – między:

1) opisaną tutaj sytuacją, a

2) pierwszym, co mi przyszło wtedy do głowy, czyli strachem, jak inni odbiorą moje odruchowe zachowanie

polega na tym, że:

Ad. 1) mam pełne zaufanie do siebie, i wiem, że posiadając w danym momencie daną wiedzę, zachowałam się najlepiej jak tylko mogłam, by siebie ochronić, a to zaufanie z kolei daje mi spokój i otwartość, z jakimi chętnie posłucham argumentów, które być może mnie przekonają, że zagrożenie jednak nie było aż tak duże; i że być może mogłam się zachować jednak inaczej

Ad. 2) nie mam żadnego zaufania do siebie i wierzę w to, że inne jednostki mają prawo zadecydować za mnie, a tym samym odbieram to prawo sobie.

Głęboko wierzę w to, że ta druga postawa jest niehumanitarna, niemoralna i bardzo, bardzo niebezpieczna.

P.S. Na deser proponuję kilka inspirujących filmików na opisywany przez mnie temat (niektóre pojawiają się na tym blogu już drugi raz):

P.S.2 W pewnym sensie zostając w tematyce bycia wierną sobie całością, załączam swoją wersję piosenki „I like that” Janelle Monáe, która ostatnio bardzo mnie rozbujała i której tekst jest dość mocno spójny z powyższym wpisem. Dodatkowo nagrywałam ją tylko na głosy, a dla mnie taki moment spotkania moich wszystkich głosów w jednym czasie i miejscu to bardzo metafizyczne przeżycie, przybliżające mnie na pewno do bycia swoim własnym Wszechświatem 😉

8 kobiet na 8 marca

[Ponieważ dzisiejszy wpis znów jest dość długi, postanowiłam zrobić mu mały spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]

    Spis treści:

  1. Wstęp
  2. Astrid Lindgren
  3. Lolita
  4. Björk
  5. Naomi Campbell
  6. Anohni
  7. Melody Beattie
  8. Laurie Anderson
  9. Iyanla Vanzant

    • 1. Wstęp

    • Muszę zacząć od tego, że nie jestem zbytnią entuzjastką nadmiernego epatowania swoją płcią. Wierzę, że w pierwszej kolejności wszyscy jesteśmy ludźmi, a płcie – choć w sytuacjach prywatnych niezwykle istotne – nie powinny mieć żadnego znaczenia ani w debacie publicznej, ani sytuacjach oficjalnych. Dziś jednak zrobię mały wyjątek i skupię się tylko na paniach. Z uwagi na dzisiejszą datę i obchodzone święto – 8 marca, Dzień Kobiet – postanowiłam wytypować osiem kobiet ze świata szeroko pojętej popkultury, które mnie ukształtowały i poświęcić im ten wpis. Osiem kobiet, które swoją twórczością, działalnością czy osobowością wpłynęły na mnie na tyle mocno, że mogę z czystym sumieniem powierzyć im część odpowiedzialności za to, kim w tej chwili jestem.
      Rzecz jasna, jest dużo więcej kobiet, które podziwiam, choćby Maria Skłodowska-Curie (nie tylko za to, że była dwukrotną laureatką nagrody Nobla, co oczywiste, ale też za niewiarygodną siłę, determinację i osiąganie swoich pięknych celów, mimo wielkich życiowych tragedii, które się jej przytrafiły) czy Pamela Anderson (wobec której stwierdzenie, że mnie „ukształtowała” byłoby jawnym nadużyciem, ale na pewno na jej ukształtowanie nie pozostałam nigdy obojętna). Jednak skoro sama postanowiłam dziś ograniczyć swoją listę ważnych kobiet do ośmiu punktów, zdecydowanie będzie ona wyglądać tak jak poniżej. (Nazwiska uporządkowane są w kolejności chronologicznej.)

      2. Astrid Lindgren

      Mimo ogromnego zabiegania mojego taty i tego, że prawie ciągle był w rozjazdach (pracował etatowo w trzech miastach), we wczesnej fazie mojego dzieciństwa spędzał ze mną naprawdę dużo czasu, regularnie mi czytając. Jednymi z pierwszych „poważniejszych” książek tego okresu były dla mnie cudowne powieści Astrid Lindgren, takie jak: przeurocze „Dzieci z Bullerbyn”, wszystkie szalone przygody Pippi Långstrump, „Emil ze Smalandii”, „Braciszek i Karlsson z dachu”, „Lotta z ulicy Awanturników” czy chyba najbardziej przełomowa powieść mojego dzieciństwa – „Ronja, córka zbójnika”. Większość z tych książek przeczytał mi tata, zanim sama opanowałam tę umiejętność, a potem – już samodzielnie – czytałam je po raz drugi, a czasem i trzeci.
      Astrid Lindgren zawdzięczam rozsmakowanie w inteligentnym, niesamowicie plastycznym pisaniu, rozbudzenie mojej wyobraźni, no i stworzenie mi fantastycznego towarzystwa w najmłodszych latach. Nigdy nie przepadałam za rówieśnikami i traktowałam ich trochę jak zło konieczne, więc fajnie było wracać po szkole do lektury, w której czekała na mnie zawsze wesoła i niebanalna gromadka szwedzkich urwisów.
      Tack, Astrid!

      3. Lolita

      Lolita, choć jest postacią fikcyjną, stworzoną przez mężczyznę, namieszała w moim życiu nie mniej, niż niejedna kobieta z krwi i kości, wywracając do góry nogami na wiele lat moje poczucie wartości oraz myślenie o relacjach damsko-męskich. Ta bezczelna, rozkapryszona, zepsuta do cna, bezwzględna i brutalna dwunastoletnia nimfetka wodząca za nos i owijająca sobie wokół palca biednego Humberta Humberta, z którym się od zawsze utożsamiam, chciał nie chciał, odcisnęła ogromne piętno na całym moim życiu. Nigdy jej nie lubiłam, choć zawsze rozumiałam pożądanie, które może wzbudzać. Nigdy jej nie szanowałam, choć zawsze doceniałam magnetyzm, jaki w sobie miała.
      Zawdzięczam jej opaczną interpretację zagadnienia kobiecości w ogóle i kobiecości w sobie. Choć z drugiej strony, gdyby nie to, być może, nie mając czego w późniejszym życiu zanegować, docelowo nie umiałabym – choć drogą krętą i wyboistą – dojść w końcu do zrozumienia siebie jako kobiety…
      Thank you, Lo!

      4. Björk

      Mniej więcej równolegle z Lolitą, z impetem weszła do mojego życia Björk. Poznałam ją być może jeszcze zanim przeczytałam „Lolitę”, przy okazji jednego z albumów, który do tej pory jest w czołówce moich ulubionych w ogóle, czyli płyty „Debut”. Zachwyciła mnie świeżością, bezkompromisowością i kompletnym wymknięciem się jakiemukolwiek łatwemu zaszufladkowaniu (choć po latach okazało się, że „Debut” był najbardziej popową płytą w jej karierze). Wtedy jednak nie wiedziałam, że znajdzie w moim sercu specjalne miejsce, w którym się rozgości na dobre i że ukierunkuje moje myślenie o tworzeniu własnej muzyki. Jej „Biophilię” uważam za jedno z największych arcydzieł w historii popkultury.
      Zawdzięczam Björk mnóstwo wzruszeń, z którymi zawsze był dla mnie związany odbiór jej niesamowitej muzyki. Nie wszystko było mi jednakowo bliskie, ale zawsze szanowałam to, że jest jej i że jest w tym niewyobrażalnie uczciwa i bezkompromisowa. Zawdzięczam jej również wyhodowanie w sobie niezachwianej wiary w to, że trzeba muzycznie robić swoje w pełnym tego słowa znaczeniu, patrząc zawsze w przód, czyli na artystyczną jakość i wyższy wymiar, jakim jest Sztuka, a nie wstecz, czyli na szeroko rozumianą popularność, odbiorców czy sprzedaż. Niech liczby pozostaną tam, gdzie ich miejsce, czyli np. w metrum.
      Þakka þér, Björk!

      P.S. A tu Björk, która mówi dokładnie to, co myślę na temat dzielenia ludzi na płcie („kobietą jestem dopiero na jakimś dziesiątym miejscu”):

5. Naomi Campbell

Naomi Campbell po raz pierwszy zobaczyłam w teledysku Michaela Jacksona „In The Closet” i ją z miejsca oczywiście znienawidziłam – wiła się za blisko Michaela. (To było tuż po tym, jak rodzice mi uświadomili, że Michael Jackson nie jest kobietą, bo przez rok żyłam w mylnym przekonaniu co do jego płci, co nie zmieniało faktu, że go uwielbiałam.) Jednak równocześnie mam – jak nazwa bloga wskazuje – zarówno oczy, jak i wrażliwość na piękno, więc oczywiście zachwyciła mnie jej niezwykła uroda.
Wiele, wiele lat później trafiłam w internecie na jakiś wywiad z nią i na pewien czas uzależniłam się od oglądania jej wypowiedzi (zarówno to co mówi, jak i to, jak mówi – ten głos… – na dłuższy czas przykuło moją uwagę). Okazała się tym typem kobiety, z którym może niekoniecznie chciałabym mieć do czynienia w życiu codziennym (za bardzo bym się chyba bała czymkolwiek jej narazić), ale którą cudownie obserwować z bezpiecznej odległości. Ostra, zdecydowana, inteligentna, silna, z dużą wiedzą z zakresu swojej dziedziny, może odrobinę butna, wyraźna, charakterna, jakaś.
Naomi Campbell zawdzięczam poznanie typu kobiecości, z którym się jeszcze nigdy wcześniej nie zetknęłam: to nowoczesna i niezależna, mimo swoich niekontrolowanych wybuchów agresji – ciągle jednak dama.
Thank you, Naomi!

P.S. Poniżej fragment wywiadu, w którym mimo takiego a nie innego dziennikarza, udało jej się przekazać swoją prawdę, równocześnie nie przekraczając granic braku uprzejmości:

6. Anohni

Z Anohni zetknęłam się po raz pierwszy jeszcze kiedy nazywała się Antony Hegarty (jest kobietą transpłciową) i była wokalistką zespołu Antony and the Johnsons. Ujęła mnie swoją niesłychaną wrażliwością i delikatnością, głębią, anielskim głosem, poruszającymi tekstami i kompozycjami, a także wyjątkowym darem przekazywania w śpiewie całej gamy emocji.
Uwielbiam wszystkie jej autorskie piosenki, ale to jeden cover w jej wykonaniu zasługuje na szczególną uwagę – piosenka „Crazy in love”. Wszyscy oczywiście kochamy wykonawczynię oryginału – Beyoncé. Jest piękna, miła, dobra, sympatyczna i ma doskonały warsztat wokalny. Jednak, umówmy się, „Crazy in love” nie jest utworem wybitnym. Choć Beyoncé w teledysku dokłada starań, jest wyjątkowo zdeterminowana gimnastycznie, bardzo kuso ubrana, nawet udaje jej się założyć prawe kolano za lewe ucho (co bardzo podziwiam), to i tak całe show kradnie podczas wykonania tej piosenki Antony, pojawiając się w niedbałej fryzurze, odziana w coś między obszerną koszulą nocną a prześcieradłem, z dosyć przypadkową synchronizacją ruchów ciała i wyciskając z tej komercyjnej kompozycji muzyczne wyżyny, a z moich oczu łzy.

Anohni zawdzięczam utwierdzenie w przekonaniu, że inność jest piękna.
Thank you, Anohni!

W pewnym krytycznym momencie swojego życia (który z grubsza opisałam TUTAJ), w mojej głowie pojawiło się nagle i niespodziewanie słowo: „współuzależnienie”. Słyszałam je wcześniej może dwa razy w życiu i tak naprawdę nigdy nie rozumiałam do końca jego znaczenia. Z samej budowy słowa wyciągnęłam oczywiście narzucające się logiczne wnioski, ale nagle cały mój organizm zaczął się domagać ode mnie sięgnięcia po jakąś lekturę i zgłębienia tematu. Weszłam do pierwszej lepszej księgarni i wyszłam z niej z książką „Koniec współuzależnienia” Melody Beattie pod pachą. Lektura okazała się jednym z momentów przełomowych w moim życiu i pchnęła mnie do poczynienia kroków, bez których dziś nie byłabym w tym punkcie, w którym jestem, a to jest naprawdę bardzo dobry i przede wszystkim zdrowy punkt!
Melody Beattie zawdzięczam świadomość, że czasem to, co wydaje się nam być naszymi dziwactwami czy wstydliwymi problemami, które trzeba po prostu zaakceptować i się z nimi zbytnio nie afiszować, może być po prostu zaburzeniem, które da się przy pomocy terapii wyleczyć i wyeliminować ze swojego życia. To jedna z cenniejszych lekcji.
Thank you, Melody!

8. Laurie Anderson

Gdyby ktoś kazał mi wskazać jedną personifikację artyzmu, błyskotliwości i piękna, bez zastanowienia odpowiedziałabym: Laurie Anderson. Ta amerykańska malarka, rzeźbiarka, kompozytorka, wokalistka, skrzypaczka, pianistka, pisarka, reżyserka i performerka skradła moje serce już dawno temu płytą „Big Science”. I choć dość często do tego albumu wracałam, minęło dość sporo czasu, zanim zakochałam się w niej na nowo – po lekturze jej magicznej książki „Język przyszłości”. I od tej pory liczba wywiadów, jakie z nią widziałam, zaczęła już być chyba niepoliczalna, a moja fascynacja Laurie niezmiennie rośnie. Fascynacja jej głosem, osobowością, niewiarygodnym pięknem, którym jest przepełniona, mądrością, inteligencją i niebanalnym sposobem myślenia, charakterystycznym tylko dla tych, którzy mają naprawdę otwarte umysły.
Wzruszający, doskonały film „Serce psa” czy moja ukochana jej płyta „Homeland” to dzieła sztuki, które bardzo mocno ukształtowały moją wrażliwość i wpłynęły na moje postrzeganie piękna.
Ktoś kiedyś stwierdził:

Zazwyczaj związki rozpadają się, bo on odszedł do młodszej.
Twój ma szansę się zakończyć, bo ona odeszła do starszej.

– coś, co ktoś kiedyś stwierdził

Mocno mnie to rozbawiło.
Laurie Anderson zawdzięczam nieustającą inspirację do tworzenia swojej muzyki i tekstów bez oglądania się na innych, bez szufladkowania się w jakiejkolwiek kategorii.
Thank you, Laurie!

❤ Spełnienie jednego z największych marzeń, czyli spotkanie z tą cudowną Artystką twarzą w twarz opisuję TUTAJ,
a wrażenia z jej doskonałego występu – TUTAJ!

Gorąco zachęcam do lektury obydwu wpisów ❤

9. Iyanla Vanzant

Z wykształcenia obrońca karny, zawodowo autorka wielu książek z zakresu rozwoju duchowego, nauczyciel i trener duchowy, mówca oraz osobowość telewizyjna – Iyanla Vanzant. Odkryłam ją stosunkowo niedawno i właściwie przez przypadek. Z miejsca zaskarbiła sobie moją ogromną sympatię i podziw. Za każdym razem, kiedy ją widzę, wzbiera we mnie potrzeba bycia przez nią mocno przytuloną. Jest piękną, mądrą, głęboką, pełną prawdziwej miłości bliźniego kobietą, która pomaga wielu ludziom zmienić swoje myślenie i spojrzeć szerzej, by zobaczyć więcej. Gdybym wiele, wiele lat temu usłyszała słowa, które powtarza zawsze:

When you see crazy coming,
cross the street

– Iyanla Vanzant

i je w pełni zrozumiała, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Ale lepiej późno, niż później.
Iyanli Vanzant zawdzięczam uświadomienie sobie, że idealną relację możemy mieć jedynie sami ze sobą, a im jej poświęcimy więcej uwagi i troski, tym lepiej będą wyglądać nasze relacje  z otoczeniem, bo to, jakich przyciągamy do siebie ludzi, to jedynie lustrzane odbicie tego, jak traktujemy siebie i co tak naprawdę o sobie myślimy.
Thank you, Iyanla!

🌹🌹🌹 Wszystkim Paniom w dniu naszego święta składam najserdecznNiejsze życzenia, do których dołączam cudowną piosenkę w zupełnie magicznej, akustycznej wersji. „Queen” pochodzi z repertuaru jeszcze jednej przepięknej (na zewnątrz i wewnątrz) i piekielnie utalentowanej kobiety – niepowtarzalnej Jessie J.  Nućcie codziennie ten refren, naprawdę wierząc w jego sens: 🌹🌹🌹

I love my body, I love my skin
I am a goddess, I am a queen

– Jessie J

Brak reakcji jest reakcją… niegrzeczną

fot. Valantis Nikoloudis

1. Brak reakcji

Każdy z nas pewnie przynajmniej raz w życiu czekał na jakąś reakcję (jaka by miała nie być, choć z nadzieją, że będzie pozytywna): wysłaliśmy komuś piękny, długi list, otwierając swoje serce i duszę lub wręczyliśmy płytę z naszą muzyką, własny wiersz, obraz, artykuł na nasz temat, nasze zdjęcia, czy nawet podzieliśmy się piosenką, która nas bardzo poruszyła – podstawmy sobie cokolwiek, co będzie nam bliskie – i nie doczekaliśmy się, kolokwialnie mówiąc, ani me, ani be ze strony adresata.
Co wrażliwsi z nas się tym przejęli bardziej, co mniej wrażliwi uznali to za pewną normę, a ja dziś chciałabym udowodnić, że ani jedna z tych reakcji nie jest reakcją dobrą dla nas samych.
Po pierwsze, zastanówmy się, czym tak naprawdę jest brak reakcji. Wielu osobom wydaje się, że jest po prostu żadną reakcją, więc nie ma też żadnego znaczenia. I tu jest właśnie pies pogrzebany, gdyż brak reakcji jest reakcją i to jedną z tych najbardziej plugawych, bo jest zignorowaniem drugiej osoby i okazaniem jej braku szacunku. I nie mają tu znaczenia ani intencje, ani „co się miało na myśli” – każda dobrze wychowana osoba wie, że brak odzewu, kiedy druga strona ma prawo na niego liczyć, jest niegrzeczny.
W myśl zasady, by traktować innych tak, jak siebie samych, uważam że trzeba również od innych wymagać tak samo, jak wymagamy od siebie (co się bardziej tyczy najbliższych, niż tych, z którymi stykamy się z przymusu jedynie na niwie np. zawodowej – w drugim wypadku sugerowałabym skupienie się na oczekiwaniach jedynie od siebie).
Pewnie jest już jasne, czemu uważam, że uznanie takiego zachowania za „normę” jest kiepskim pomysłem – jeśli zależy nam na tym, żeby świat wokół nas był piękny i wartościowy, naszą normą powinny być zachowania związane z szacunkiem, a nie jego brakiem. Czemu jednak napisałam, że zbyt duże przejmowanie się tym również nie jest dla nas dobre? Dlatego, że tracimy energię, która jest cenna i którą moglibyśmy spożytkować na milion innych pięknych i ważnych rzeczy. Nie unikniemy w życiu oczywiście smutków i przykrości, a osoby wrażliwe cierpią podwójnie. Nie da się też na zawołanie przejść do porządku dziennego nad czyjąś ordynarnością, jaką jest w tym wypadku brak odzewu. Można jednak próbować wypracować w sobie dystans, dzięki któremu oprzemy się na faktach, odrzucając nasze ich interpretacje. Jeśli ktoś milczy, to faktem jest tylko to, że milczy, a także to, że jeśli nie utknął na środku pustyni lub w Alcatraz i nie jest odcięty od świata oraz zdobyczy technologii, takich jak: telefon, faks, internet czy kartka papieru i dostęp do urzędu pocztowego, to może nie milczeć. Interpretacje typu: „pewnie jest zbyt zajęty” lub „pewnie jest na mnie o coś zły” są nie fair wobec nas samych. Czemu decydujemy się poświęcać komuś, kto nas nie szanuje jeszcze więcej czasu i energii, niż te, które już mu daliśmy i które on bezczelnie zignorował? Czemu to sobie robimy?
Oczywiście różne są sytuacje, różne są relacje. Jeśli zależy nam na jakiejś  bardziej, warto uświadomić drugą stronę (choć wychowywanie osoby dorosłej to dość karkołomny pomysł), które jej zachowanie nie jest dla nas akceptowalne. Liczmy się jednak z tym, że wszystko się zmienia (o czym też pisałam w tekście „Przyjaźń bez zobowiązań”), a nasze relacje mają nam pomagać w stawaniu się lepszym człowiekiem, a nie to utrudniać. Konieczność zaakceptowania czyjegoś permanentnego lekceważenia nas, oddala nas od stawania się lepszym człowiekiem, a nie do niego przybliża.

2. Uczciwość przede wszystkim

A jeśli to my jesteśmy w sytuacji, w której ktoś obdarował nas czymś dla siebie cennym (listem, swoją twórczością, cudzą ważną dla niego twórczością, etc.), a my:

a) nie mamy w danym momencie (i do końca np. najbliższego maja) czasu i energii, by zapoznać się z tym z należytą uwagą,

b) zapoznaliśmy się z tym od razu, ale z jakiegoś powodu to nam się nie podoba albo wręcz budzi nasz sprzeciw, a nie za bardzo umiemy i chcemy powiedzieć o tym wprost?

Myślę, że kluczem jest tu, jak zawsze, uczciwość względem zarówno nas samych, jak i drugiego człowieka. Jeśli nie masz czasu – powiedz, że nie masz czasu i jak już go będziesz mieć, wtedy się odezwiesz, a potem dotrzymaj słowa. Tym samym druga osoba nie poczuje się zignorowana, a ty się wywiążesz ze swoich zobowiązań.
Jeśli okazało się, że wobec czegoś ważnego dla bliskiej ci osoby jesteś obojętny lub nastawiony negatywnie, to naprawdę znalezienie w tym chociaż trzech pozytywów lub neutralnych wartościująco cech nie jest niemożliwe. Nie trzeba wcale kłamać, by powiedzieć coś dość miłego lub neutralnego na temat czegoś, do czego jesteśmy sceptycznie nastawieni. Czy irytująca nas, a bliska sercu naszego przyjaciela, piosenka nie może być oryginalna, dobrze zrealizowana czy fajnie zaśpiewana? A książka, która nas znużyła i której w ogóle nie zrozumieliśmy nie może mieć ładnej szaty graficznej, wysmakowanego fontu lub nie może imponować swoją grubością?
A jeśli druga osoba jest nam bardzo bliska i czeka na rzeczową, konstruktywną krytykę na przykład własnej twórczości, a my nie możemy, pozostając w zgodzie z sobą, powiedzieć jej w tym wypadku niczego miłego, bądźmy merytoryczni i delikatnie wyjaśnijmy dlaczego to do nas nie trafia (oczywiście zawsze zaczynając od trzech pozytywów).

3. Dwustronność

No i ostatnia sprawa, czyli fakt, że to działa w obie strony. Jeśli ktoś nas regularnie ignoruje, warto się zastanowić, czy przypadkiem każda ze stron nie ma zupełnie innej wizji waszej relacji lub wręcz czy ta relacja w ogóle istnieje poza naszą głową. Być może nie i wtedy naprawdę nie warto zbyt dużo dawać. Czasem brak reakcji jest reakcją bardzo celową, mającą dać nam do zrozumienia, że ktoś nie chce od nas przyjąć tego wszystkiego, co chcemy mu dać. Trzeba to uszanować.

Na deser gorąco polecam obejrzenie podlinkowanego poniżej filmiku, w którym Iyanla Vanzant mówi o czerwonych lampkach, które powinny się nam zapalić w większości relacji międzyludzkich, a które często ignorujemy. Dodałabym od siebie do tej listy właśnie brak reakcji, kiedy na nią czekamy –
ding, ding, ding, ding – red flag!!!

Czy bycie połową jest jednostką chorobową?

fot. Valantis Nikoloudis

Od najmłodszych moich lat tata zawsze powtarzał mi słowa, których – choć były proste – udało mi się nie zrozumieć przez przeszło ćwierć wieku. Mianowicie mówił, że:

żeby być w pełni szczęśliwym z kimkolwiek,
trzeba być najpierw w pełni szczęśliwym ze sobą samym.

– słowa, które powtarzał mi tata od najmłodszych moich lat

Przytakiwałam, byłam dumna, że mam takiego mądrego ojca, nawet wielokrotnie cytowałam tę wypowiedź, a potem wchodziłam w relacje (każdego typu – od miłosnych po przyjacielskie), w których swoje szczęście zostawiałam na wycieraczce przed drzwiami, a my kompletnie zastępowało moje ja. Aż nagle wreszcie coś zaskoczyło i w pełni pojęłam prawdziwą mądrość i głębię słów taty. Nie chodzi przecież o to, żeby nie odczuwać szczęścia podczas obcowania z bliską nam osobą tylko o to, żeby swojego szczęścia (czyli elementu, który powinien być w nas wmontowany na stałe i który jest nam potrzebny do prawidłowego funkcjonowania) nie szukać poza sobą, bo:

a) nie może go tam być (a jeśli tak to czujemy, to znaczy, że mamy zaburzony ogląd sytuacji)

b) oczekując od kogokolwiek, że da nam coś, co dać sobie możemy tylko my sami, wywieramy na nim ogromną presję, a nasze oczekiwania są z góry skazane na niepowodzenie; nie dlatego, że ktoś nie umie im sprostać, tylko dlatego, że najnormalniej w świecie nie jest w stanie.

Cała koncepcja szukania szczęścia wewnątrz, a nie na zewnątrz siebie polega na założeniu, że szczęście z natury rzeczy jest w każdym z nas, tylko czasami tracimy z nim po prostu łączność. A jeśli nie umiemy jeszcze odnaleźć swojego wewnętrznego szczęścia, wtedy nie jesteśmy sobą w pełni, co ciągle jeszcze nie jest tragedią, póki mamy tego świadomość i póki nad tym pracujemy – w końcu poznajemy się przez całe życie. Niebezpieczeństwo pojawia się dopiero w niemożliwych do zrealizowania oczekiwaniach, które pokładamy w osobach, które stają się nam coraz bliższe. I tu pojawia się sytuacja promowana latami przez literaturę i film – romantyczna wizja związku jako dwóch połówek pomarańczy (czasem jabłka, ale mniejsza o owoc, skupmy się na połówkach). Mimo, że literatura i film równolegle oferują nam też magiczny świat kucyków po drugiej stronie tęczy, mitologiczne stwory czy superbohaterów, którzy latają w pelerynach i zmieniają losy świata na lepsze, to jednak jest całkiem sporo ludzi, którzy spośród szerokiego wachlarza literackiej i filmowej fikcji, postanowili chwycić się akurat tych nieszczęsnych połówek i w nie właśnie uwierzyć.
Kto z nas przynajmniej kilka razy w życiu nie usłyszał o czyjejś „drugiej” lub (o zgrozo!) „lepszej” połówce?

– A to moja (lepsza) połowa.
– Moje najszczersze kondolencje.

– jedyna przychodząca mi do głowy odpowiedź na to wstrząsające wyznanie

Mimo, że przeważnie za tym sformułowaniem nie stoją żadne głębsze przemyślenia, a jedynie przekonanie, że to szarmanckie, zabawne lub miłe, jednak dobrze zastanowić się przez chwilę, co nadawca takiego komunikatu nam właśnie powiedział. Otóż powiedział nam, że jest ułomnym, nieszczęśliwym człowiekiem, który czepił się jak rzep drugiego równie ułomnego i nieszczęśliwego człowieka. Jeśli użył sformułowania „lepsza połowa”, przyznał, że on sam jest bardziej ułomny, niż jego partner/ka, ale tylko troszkę, bo jednak połowa to – nie oszukujmy się – połowa. Będąc osobą empatyczną, nie potrafię nie współczuć, kiedy bliźni dzielą się ze mną tak dogłębnie poruszającą i smutną historią, bo przecież pół i pół daje tylko całość, podczas kiedy zdrowy, piękny i silny związek to dwie całości!
Odpowiadając na pytanie, które jest tytułem tego wpisu, skłaniałabym się ku odpowiedzi twierdzącej. W końcu nie składamy się tylko z ciała i psychiki, ale posiadamy również duchowość, która też ma prawo czasem zachorować.

❤ ❤ ❤ Z okazji Walentynek życzę Wszystkim zakochanym i poszukującym, by znaleźli idealnych, dopełniających ich partnerów najpierw wewnątrz siebie samych (opisywałam to również w tekście wprowadzającym TUTAJ) – szczęście gwarantowane! ❤ ❤ ❤

P.S. Dokładnie o tym, o czym piszę, rozmawiają w SuperSoul Sunday Oprah Winfrey i jej goście – Gary Zukav i jego żona, Linda Francis 😉 Posłuchajcie koniecznie (link poniżej)!

A na deser królowa, czyli Iyanla Vanzant, o budowaniu zdrowej relacji z sobą samym: