Moje (Trój)miasto

fot. Bożena Szuj

Kiedy nieubłaganie skończył się lipiec i moja warszawska przyjaciółka przyjechała odebrać od nas swojego/naszego psa, przywiozła mi w podzięce suwenir z wakacji – przepiękną biżuterię z chalcedonem i awenturynem (pozostających w mojej pamięci lactacydem i awanturnikiem). Nie wierzę w magiczną moc kamieni i minerałów. Wierzę w to, co widzę (a i to nie zawsze) – mocą kamieni i minerałów jest więc dla mnie ich piękno. Przyjaciółka, będąca pod wrażeniem mojej sesji zdjęciowej do wpisu „Mięta do rewolucji”, postanowiła sprawić mi biżuterię w kolorze miętowym. Ja natomiast widząc prezent, doznałam olśnienia i zobaczyłam oczami wyobraźni nNi sesję kolejną. Wyśnioną sukienkę i szpilki (znalezione na Vinted) później byłam gotowa do zdjęć na jednej z najpiękniejszych chyba ulic Gdańska – ulicy Mariackiej, bo przecież temat wpisu stał się dla mnie oczywisty.

fot. Bożena Szuj

inNe miasta

fot. Bożena Szuj

Temat stał się dla mnie oczywisty, choć nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek poczuję do jakiegokolwiek polskiego miasta to, co nagle zalęgło się w moim sercu wobec Gdańska. Zacznijmy jednak od początku…
Urodziłam się w Warszawie i tkwiłam tam do dwudziestego piątego roku życia, czyli do końca swojej edukacji. Ta była cenna i ważna, więc trzymała mnie w mieście, którego nie lubiłam od samego początku, i do którego niechęć zaczęła we mnie coraz bardziej narastać. Jak do tego doszło? Nie wiem. Każdy ma podczas dorastania jakieś problemy w domu, jakieś w szkole, jeszcze do tego sercowe a czasami też zdrowotne. Na ogół jednak nie przekłada się to na wrogość do miejsca zamieszkania. Nawet niektórzy potrafią mieć po latach sentyment do starych kątów. Ja go nie mam. Od piątego roku życia cierpiałam na przewlekłe migreny (prawdopodobnie potęgowane bezprawnie dobudowanym do naszej kamienicy transformatorem Telekomunikacji Polskiej, który przylegał do mojego pokoju). Być może to właśnie z ich powodu większości swojego dzieciństwa zwyczajnie nie pamiętam. To, że Warszawy nie lubię, powtarzam bliskim od niemal czterech dekad i mam wrażenie, że jest to dla nich prawda nieprzyswajalna. Spotykam się w odpowiedzi najczęściej z trzema narracjami:

  1. Warszawa jest duża i gdybym mieszkała gdzie indziej (czyt. z dala od transformatora, który bezduszna korporacja, popełniając przestępstwo, umieściła na mojej ścianie!), czułabym się lepiej i na pewno ją polubiła
  2. pewnie mi się tylko wydaje, że Warszawy nie lubię (poproszę Partnera o zaprojektowanie mi takiego nagrobka: „umarła w wieku 99 lat i całe życie pewnie jej się tylko wydawało, że nie lubi Warszawy”)
  3. Warszawa wcale nie jest brzydka, bo przed wojną była piękna, tylko ją zburzono – rzeczywiście argument, który jest w stanie przekonać każdego współczesnego estetę.

Więc jeśli miałabym podjąć ostatnią już próbę wytłumaczenia, dlaczego nie lubię tego miasta, napisałabym, że za każdym razem, kiedy je odwiedzam, czuję, że mierzi mnie każda jego cząstka. Że mnie przytłacza jakąś gigantyczną i niezrozumiałą dla mnie samotnością i pustką. Czuję w nim, jak w żadnym innym, że tonę.

[…] podczas tonięcia człowiek nie jest zwykle w stanie wezwać pomocy, gdyż całą swoją energię zużywa do oddychania lub utrzymania głowy nad wodą. Dodatkowo dostająca się do dróg oddechowych woda może wywołać skurcz, który całkowicie uniemożliwia wołanie o pomoc.

„Utonięcia – jak tonie człowiek”

Ten opis najbardziej adekwatnie opisuje pierwsze dwadzieścia pięć lat mojego życia. Warszawę odbieram jak miejsce, które powinno mnie chronić, kiedy byłam mała, ale które kneblowało mi usta i uniemożliwiało wzywanie pomocy, kiedy jej potrzebowałam. A potrzebowałam jej we wszystkich relacjach, bo nie potrafiłam tworzyć zdrowych. W każdej zlewałam się z drugim człowiekiem w jedno, co było dla mnie śmiertelnie niebezpieczne.

fot. Bożena Szuj

Przeprowadzka do Zakopanego była oczywista – mieszkanie po moim dziadku w rodzinnej kamienicy stało puste, ja potrzebowałam pójść na swoje, Zakopane zawsze lubiłam, a do tego dostałam nobilitującą propozycję pracy w Teatrze Witkacego. Zaczynałam nowy, fascynujący rozdział w swoim życiu. Kiedy już ruszył proces przeprowadzkowy, okazało się, że owszem, posada na mnie czeka… jeśli nie mam nic przeciwko temu, że przez dziewięć miesięcy będzie na zasadach wolontariatu. Jako dziecko krwiożerczego kapitalizmu, miałam. Potem było już tylko gorzej, choć przez ponad dziesięć lat tego nie dostrzegałam. Rozczulało mnie, że już po pięciu latach zaczynają mnie tu traktować jak swoją, choć „swoja” byłam w jednej czwartej zawsze, jako – chciał nie chciał – wnuczka pełnokrwistej góralki i córka pół góralki. (Co ciekawe, mój lwowski dziadek, do końca swojego życia był dla górali nie do końca swój, choć jeśli ktoś dopuścił się tu mezaliansu, to właśnie on, dając swoje szlacheckie nazwisko wykształconej góralce). Dziś ten lokalny nacjonalizm mnie ani nie zachwyca, ani nie śmieszy, a coraz bardziej drażni. To wszystkie nasze kompleksy w pigułce. I moje (skoro zaskarbiona po pięciu latach przychylność pani w mięsnym mogła stać się dla mnie powodem do dumy), i tego miejsca, skoro szanuje się tylko to, co swoje, a wszelkie odmienne traktowane jest ze sporą rezerwą i podejrzliwością.
Nieodległy Kraków, niby niebrzydki, niby klimatyczny, niby tętniący pełnym uroku miejskim życiem, okazał się dla mnie z bliska jeszcze bardziej problematyczny niż wcześniej. Uważam go za ciężkostrawne miasto z pretensjami. Miasto wysoko uniesionych głów, patrzących jednak w niewłaściwym kierunku, bo nie przed, ale za siebie. Tak, od XI do XVIII wieku stolica Polski. Pamiętamy! A jeśli nie, to i tak przypomni nam o tym człowiek najodważniejszej męskiej fryzury – Andrzej Sikorowski. Moknący od lat na Brackiej Grzegorz Turnau wzbudzi w nas opiekuńczość, wspomnienie czasów świetności Teatru Słowackiego czy Piwnicy Pod Baranami wywoła wzruszenie,  a deser w Jamie Michalika zapewni co najmniej kilkuminutowy orgazm. Może z tego wszystkiego nawet zarzucimy szalik i zwiedzimy wszystkie trzysta sześćdziesiąt kościołów, ale jeśli już będziemy chcieli się dostać do szpitala psychiatrycznego (nie sugeruję, że z tego powodu) do Kobierzyna, trafimy na opisywaną przeze mnie panią kierownik z piekła rodem, którą tolerują i władze szpitala, i władze miasta, choć szkodzi pacjentom, na co dostaję coraz więcej świadectw, bo kontaktują się ze mną jej kolejne ofiary.
Miastem, w którym nie mieszkałam długo, ale było dla mnie odkryciem, okazał się Poznań. W przeciwieństwie do stolicy odebrałam je jako miasto przepełnione tlenem, przestrzenią, nowoczesnością. (Z tym zastrzeżeniem, że oczywiście w porównaniu z Małopolską Warszawa jest bardzo nowoczesna. Jej duchotę odczuwam z innego niż konserwatyzm powodu.)
Wiele lat myślałam, że po prostu wolę wioski, że miasta są z założenia czymś obcym i dziwnym dla ludzkiej natury. Przynajmniej dla mojej natury. Potem poznałam całkiem dobrze Wiedeń, Budapeszt, wspomniany Poznań; zachwyciłam się przepięknym Lwowem. Zrozumiałam, że wcale nie musi tak być. Podchodziłam do tej myśli ciągle jednak z pewną dozą nieufności.

fot. Bożena Szuj

Trójca nieświęta

fot. Bożena Szuj

Trójmiasto, choć położone stosunkowo niedaleko od Warszawy (przynajmniej w porównaniu z Zakopanem, do którego jeździliśmy regularnie), pozostawało dla mnie przez całe dzieciństwo i wczesną młodość nieodkrytym lądem. Kiedy wybieraliśmy się z rodzicami nad polskie morze, destynacją były miejscowości wypoczynkowe na Kaszubach. Takie, w których po sezonie życie całkowicie zamiera. Dopiero przeprowadzka do Zakopanego sprawiła, że poczułam dotkliwą nieobecność Bałtyku i podczas każdego przyjazdu do Warszawy aranżowałam sobie podróż autobusową do Trójmiasta. Wyjeżdżałam z Warszawy o świcie, wracałam w nocy. Gdańsk stanowił dla mnie punkt przesiadkowy, a miejscem docelowym była sopocka plaża pełna fascynujących mnie łabędzi. Gdyni nie odkryłam. (Może z wyjątkiem przepięknego molo w Orłowie.) Wracałam z jodem w płucach i pięknymi zdjęciami w aparacie.
Po raz pierwszy przyjechałam do Trójmiasta na dłużej dopiero trzy lata temu z moim pochodzącym z Gdańska Partnerem. Zaznałam najpierw krótkiego (bodajże dwutygodniowego) życia tutaj. W kolejnych sezonach moje pobyty się wydłużały, a rozumienie tego miejsca wzrastało. Szybko stało się dla mnie jasne, że Sopot – jako miasteczko typowo rozrywkowe, z bardzo też ciekawą i charakterystyczną architekturą – jest fantastyczny w małych dawkach. (W im mniejszych, tym bardziej fantastyczny.) Gdynię najpierw omijałam szerokim łukiem. Potem zaczęłam ją poznawać i najpierw tolerować, potem akceptować, a na końcu nawet pewne jej zakamarki lubić. Jednak od początku czułam, że Gdańsk nie ma sobie równych. Stateczny, oddychający historią (tą rebeliancką), dumny, niezależny, wyjątkowy.

fot. Bożena Szuj

Jesteś z Gdańska?
Nie, z Wrzeszcza.

fot. Bożena Szuj

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam od swojej uroczej Teściowej, że „wróciła z Gdańska” – a mówiła mi to przed swoim gdańskim domem, – pobiegłam co sił w nogach do Partnera, żeby poinformować go o niepokojącym symptomie być może poważniejszych problemów z jej zdrowiem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ten ze stoickim spokojem stwierdził:

– No tak, rzeczywiście była dziś w Gdańsku.

Natychmiast poddałam więc w wątpliwość swoją orientację w terenie, ale po szybkim przemyśleniu byłam nadal pewna, że nie jesteśmy ani w Sopocie, ani w Gdyni. Gdzie więc byliśmy?

– Yyyy, to gdzie jesteśmy teraz? – zapytałam.
– We Wrzeszczu.
– Ale to przecież dzielnica Gdańska, więc gdzie pojechała Twoja mama, jadąc „do Gdańska”, skoro wyruszała z dzielnicy Gdańska?
– Nie no, wiadomo, że jesteśmy w mieście Gdańsku, ale ona pojechała do Gdańska. Do centrum. Jejku, w Warszawie, jak jedziesz do centrum, to nie jedziesz „do Warszawy”?
– Oczywiście, że nie! Jaki sens miałoby jechanie do Warszawy, kiedy jest się w Warszawie?
– Jesteście dziwni.
– Wy też.

– gdańskie kochanków rozmowy

W ten sposób dowiedziałam się, że ludzie z Gdańska, jeżdżąc „do Gdańska”, mają na myśli ścisłe jego centrum – Długi Targ, pełniący kiedyś funkcję rynku, gdzie mieści się słynna Fontanna Neptuna, Ratusz Głównego Miasta, stary port nad Motławą czy Wyspa Spichrzów. Urocze uliczki (w tym moja ukochana Mariacka), piękne zabytki oraz nowoczesne budownictwo o podobnym charakterze zabudowy są ujmujące. Przed sezonem i po nim. I – podobnie jak Sopot – im rzadziej odwiedzane, tym bardziej ujmujące. Podczas wakacji, a zwłaszcza w trakcie trwającego na ogół trzy tygodnie Jarmarku Dominikańskiego, Gdańsk rozumiany jako centrum mnie męczy.

fot. Bożena Szuj

zakotwiczenNie

fot. Bożena Szuj

Podczas tegorocznego kilkumiesięcznego pobytu zrozumiałam, że poważne, interesujące i stymulujące intelektualnie prace mogę dostać (m.in. nowo odkryta branża elektroniczna) i wykonywać, jedynie mieszkając tu na stałe. Czy myśl o przeprowadzce paraliżuje? Oczywiście, że tak. Jednak jakiś głos w środku podpowiadał mi, że po raz pierwszy znalazłam miasto, do którego mogłabym przynależeć. Ze zdziwieniem odkryłam, że zaczęłam zapuszczać tu korzenie, z którymi na ogół jestem bardzo ostrożna. Nie lubię się wiązać, wikłać, zatapiać.
Mój Gdańsk to przede wszystkim piękny Wrzeszcz, a mówiąc ściślej Strzyża. Miejsce, które przywodzi mi na myśl i Los Angeles, i Thassos, i w minimalnym stopniu nawet rodzinną warszawską Starą Ochotę, z tym że bez tego jej geriatrycznego capu. Wysmakowaną nowoczesność serwuje pobliskie osiedle Garnizon, gdzie można wybrać się do restauracji (co najmniej trzy są wybitne) i w jej ogródku poczuć się jak na wakacjach. Natomiast nic nie równa się ze starą zabudową Strzyży, krętymi uliczkami położonymi na Wzgórzach Morenowych doprowadzającymi pod sam Trójmiejski Park Krajobrazowy.
Mój Gdańsk to też bezpieczne poruszanie się niemal wszędzie rowerem, plaża w Brzeźnie (tak, miejska i żadna wyjątkowa, ale mi jakoś bliska), Jelitkowo i piękny Park Jelitkowski. Mój Gdańsk to też – dzięki ostatniej mojej wyjątkowej pracy – trasa Zaspa – Stogi. Mijanie terenów portowych położonych wzdłuż Martwej Wisły za każdym razem robiło na mnie ogromne wrażenie. Wreszcie mój Gdańsk to też Puszcza Darżlubsko-Oliwska (nazywana przez mojego Partnera Daszdupsko-Oliwską), której bliskość mnie zachwyca.
Mój Gdańsk to oczywiście również ludzie. Tutaj jestem zdecydowanie mniej introwertyczna i pozamykana na bliźnich. Nadal potrzebuję swojej przestrzeni i samotności, ale socjalizowanie się wychodzi mi już coraz lepiej. I – co najciekawsze – nie jest aż takie przerażające, jak się zawsze obawiałam. Regularne spotkania z bliskimi, wspólne jedzenie i picie, a nawet gry planszowe to rytuał dla mnie nowy, ale przemiły i okazuje się, że jakoś mi potrzebny. W pracy miałam z kolei nie tylko inspirującego, fantastycznego Szefa, ale też cudownych, mądrych współpracowników, od których codziennie mogłam się uczyć. Tak samo zresztą jak od dzieci, którymi miałam przyjemność się opiekować w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Mój Gdańsk to codzienne odnajdywanie w sobie wewnętrznego spokoju. Miasto, które ani nie pogłębia mojego lęku, ani nie próbuje mnie na siłę z trwania w nim wydostać. Miasto, które jest wolnością.

fot. Bożena Szuj

P.S. W Gdańsku mieszka też nasz narodowy skarb – Tymon Tymański. Odwiedzanie go jest dla mnie zawsze ważnym przeżyciem artystyczno-duchowym. Za zgodą Maestro umieszczam więc nagraną przeze mnie dzisiaj (i wykonaną przez Tymona na moją prośbę) jego najnowszą piosenkę „Zenon Martyniuk”. Piosenkę, której znakomity jak zawsze tekst uświadamia mi, że są w tym mieście  ludzie (nawet całkiem niemało), myślący w tę samą co ja stronę. Budujące!

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Lwów – małe kawowe San Francisco

fot. Zofia Mossakowska

W miniony weekend zwiedzałam po raz pierwszy w życiu Lwów. Od bardzo już dawna miałam to w planach, ponieważ mój nieżyjący już dziadek ze strony mamy (wspominany kilka wpisów temu lekarz i reprezentant tej posiadającej herb szlachecki części rodziny), pochodził właśnie stamtąd. Niecałe dwa dni to oczywiście zdecydowanie zbyt mało, by wystarczająco poczuć klimat tego pięknego miasta. Niedosyt, jaki we mnie pozostał, z pewnością popchnie mnie w tamte strony jeszcze nie raz.

1. Miasto i jego położenie

Przez cały czas tej wizyty miałam w głowie słowa wypowiedziane kiedyś przez Laurie Anderson:

podróżuję między miastami, a nie między krajami

– Laurie Anderson

fot. Zofia Mossakowska

Tłumaczyła, że szlaki handlowe, ale także ścieżki wyznaczane przez kulturę i sztukę stykały się na ogół w różnych miastach świata. W związku z czym Laurie twierdzi, że często można mieć dużo więcej wspólnego z ludźmi z konkretnego miasta, niż z tymi z własnego kraju. (Mówiła to zresztą w trakcie wywiadu udzielonego podczas spaceru po Wilnie, z którego akurat pochodził mój tata.)
To czego – wstyd pewnie przyznać – świadomości, myśląc o Lwowie, nie miałam, to fakt, że miasto jest położone na wzniesieniach (leży na pograniczu Roztocza Lwowskiego i Wyżyny Podolskiej), co mnie niebywale zauroczyło. Co jakiś czas ukazywały się moim oczom uliczki ciągnące się prawie pionowo w górę lub prawie pionowo w dół. Skojarzenie z San Francisco – choć oczywiście z zachowaniem proporcji – było więc jednym z pierwszych.

2. Cmentarz Łyczakowski
i Obrońców Lwowa

O ile nie przepadam za dużymi zbiorowiskami ludzi żywych, o tyle naprawdę uwielbiam cmentarze – a im większe, tym mocniej (z warszawskich Powązek mogłabym właściwie nie wychodzić). Cmentarz Łyczakowski – najstarsza zabytkowa nekropolia Lwowa i równocześnie jedna z najstarszych istniejących do dziś w Europie – zrobił na mnie ogromne wrażenie nie tylko samą swoją historią (co oczywiste), ale też urodą i przestrzenią. Przepięknie położony, sprzyja zadumie i refleksji. Spoczywają na nim, żeby wspomnieć tylko najsłynniejsze nazwiska, m.in.: Oswald Balzer, Stefan Banach, Maurycy Dzieduszycki, Seweryn Goszczyński, Artur Grottger, Salomea Kruszelnicka, Maria Konopnicka i Gabriela Zapolska.
Mieszczący się na terenie Cmentarza Łyczakowskiego i będący jego integralną częścią Cmentarz Obrońców Lwowa jest nazywany również Cmentarzem Orląt Lwowskich, jednak nie jest to nazwa właściwa, ponieważ w tym miejscu spoczywają nie tylko Orlęta – broniące polskiego wówczas Lwowa dzieci do szesnastego roku życia (najmłodsze, umierając, miało dziewięć lat) – ale również starsi obrońcy tego miasta po I wojnie światowej, w wojnie polsko-ukraińskiej, a potem polsko-bolszewickiej.
Patrząc na groby dzieci (a już tym bardziej mniejszych od swojej broni), nie sposób się nie rozpłakać. Wszelkie dywagacje na temat słuszności obrony Lwowa lub jej braku, jak również sensu czy bezsensu „posyłania dzieci na wojnę” (większość tych małych dzieci broniło swojego miasta z własnej nieprzymuszonej woli) wydają mi się niestosowne i kompletnie nie ma miejscu. Jestem przekonana, że jedyne co można (i trzeba) jednoznacznie dziś ocenić, to celowość i sens jakiejkolwiek wojny – każda wojna jest niezaprzeczalnym złem (ciężko nie wspomnieć też o tej, która obecnie cały czas się toczy w Donbasie, 1100 km od Lwowa).
Jako językowca, ogromnie mnie poruszyło przypomnienie sobie pierwotnego znaczenia słowa, które od dłuższego czasu funkcjonuje w naszym języku w sposób zdeformowany i karykaturalny – słowa „patriotyzm”. Otaczam wszystkich poległych ogromnym szacunkiem i czcią.

3. Katedra Łacińska, Kaplica Boimów, Kościół Dominikanów, Katedra
Ormiańska

W planie naszej wycieczki było zwiedzanie powyższych obiektów sakralnych. Bazylika archikatedralna Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, nazywana po prostu Katedrą Łacińską – jeden z najstarszych lwowskich kościołów ujął mnie w sposób, nazwijmy to, umiarkowany. Choć podobają mi się kościoły gotyckie, tu jednak pomieszanie stylów (dla przykładu choćby barokowy ołtarz) i przepych, którego w kościołach nie lubię, sprawiły, że Katedra niespecjalnie przypadła mi do gustu. Ujęła mnie natomiast surowość wnętrza zabytkowej grobowej Kaplicy Boimów (a inaczej Trójcy Świętej i Męki Pańskiej), powstałej na początku XVII wieku, a najbardziej jej kasetonowa kopuła.
Obecnie greckokatolicka cerkiew Najświętszej Eucharystii, a kiedyś Kościół Bożego Ciała i klasztor oo. dominikanów, to jeden z barokowych zabytków miasta. Bardzo spodobała mi się jego jasność. Budynek klasztorny w 1972 roku został przekształcony w Muzeum Religii i Ateizmu, jednak w latach 90. XX wieku przekazano go ukraińskiej cerkwi greckokatolickiej (choć w części zabudowań klasztornych nadal funkcjonuje muzeum – Historii i Religii).
Objawieniem była dla mnie natomiast Katedra Ormiańska pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny z drugiej połowy XIV wieku – kompletnie nieprzypominająca niczego, na co mogłabym się nastawić. Cudownie surowa i inna. Na przestrzeni lat była wielokrotnie przebudowywana, co przełożyło się na pewną różnorodność stylów, lecz – w przeciwieństwie do Katedry Łacińskiej – odczuwałam w tym mimo wszystko jakąś harmonię i ład. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie malowidła ścienne powstałe w latach 1925–1929 autorstwa naszego rodaka, Jana Henryka Rosena – bardzo wtedy młodego i nieznanego szerzej malarza, na którego talencie od razu poznał się arcybiskup Józef Teofil Teodorowicz, zamawiając u niego tę właśnie pracę (ku oburzeniu ukraińskich sław).

4. Hotel George oraz lwowski rynek
wieczorową porą

fot. Zofia Mossakowska

Pierwszy dzień naszej wycieczki – i równocześnie przedostatni – był naprawdę wyjątkowo intensywny, bo po nocy spędzonej w autokarze, obejście z przewodnikiem całego cmentarza, a potem wyszczególnionych wyżej kościołów to całkiem sporo jak na pół (dopiero) dnia. Choć po wizycie w Hadze nie powinnam mieć najmniejszej trudności w sprawnym przejściu na tryb zombie, jednak przy siłach utrzymywała mnie jedynie perspektywa szybkiego prysznica i upragnionego obiadu w jednym z najsłynniejszych lwowskich hoteli, w którym nocowaliśmy – Hotelu George [wym. żorż], wybudowanym na samym początku XX wieku. Tym sposobem dołączyłam do najwspanialszego, jakie można sobie tylko wyobrazić, grona hotelowych gości – na przestrzeni lat zatrzymywali się tu m.in.: Honoré de Balzac, Jan Kiepura, Ferenc Liszt, Maurice Ravel czy Jean-Paul Sartre (oprócz nich bywał tu także Ignacy Jan Paderewski, Władysław Reymont, Henryk Sienkiewicz, Józef Piłsudski i Nikita Chruszczow). Hotel wywarł na mnie ogromne wrażenie – elegancki, przestronny, z duszą. Duża sala jadalna, w której serwowano znakomite jedzenie, przypominała mi trochę swoim klimatem nieodżałowaną krakowską restaurację w Hotelu Francuskim (zwłaszcza następnego dnia rano, kiedy królewskie wręcz śniadanie umilała gościom młodziutka Ukrainka, przepięknie grając na leciutko rozstrojonym pianinie).
Jedynego tutaj wieczoru nie wypadało nie spędzić na lwowskim rynku, który nocą rzeczywiście tętni życiem. Liczne kawiarenki i puby przeżywają prawdziwe oblężenie, podobnie jak czynne do późnych godzin nocnych sklepy z pamiątkami, które – co przyjemnie było zaobserwować – oferują w większości naprawdę ładne i gustowne rzeczy (na uwagę zasługuje zwłaszcza duży wybór pięknych, tradycyjnych, ręcznie haftowanych strojów). Przy ogródku jednego z lokali w samym centrum jest nawet ustawiona scena, na której nie dość, że można sobie potańczyć, to jeszcze tańce latynoskie (następnym razem przyjadę albo z tancerzem, albo zupełnie sama)!
Z pewnością warto w rynku wypić piwo, które nie jest na ogół trunkiem mojego pierwszego wyboru.

Jak kiedyś ustaliliśmy ze znajomym:

– Cappuccino? Nie, dzięki. Z napojów z pianą wolę piwo – stwierdził znajomy.
– A ja z czystych wolę czystą – odparłam.

– mała trunkowa dygresja

Jednak właśnie tu odkryłam piwo, które oczarowało moje podniebienie (przede wszystkim tym, że zupełnie piwa nie przypominało ani w smaku, ani w działaniu). Co ciekawe, było to pszeniczne piwo rzemieślnicze produkcji austriackiej (Stiegl-Paracelsus Bio-Zwickl).
Uczestnictwo we lwowskim życiu nocnym zakończyłam w ormiańskiej części starówki wypadem w założeniu na kawę (absolutnie tutaj obłędną!) i ciastko, a w praktyce na kawę i tatara z cielęciny (wybitnego i zupełnie innego od tych, które znałam) i poczułam się tym miastem już w pełni zauroczona.

5. Zamek w Olesku

fot. Zofia Mossakowska

Następny dzień, rozpoczęty śniadaniem o godzinie, której zazwyczaj nie ma na moim zegarku, był równocześnie dniem powrotu. Zanim ten jednak nastąpił, czekało nas jeszcze zwiedzanie dwóch położonych w przepięknym obwodzie lwowskim zamków: Zamku w Olesku oraz Zamku w Podhorcach, które pełnią dziś rolę muzeów. Dużym szokiem było dla mnie to, jak Ukraińcy interpretują to słowo. Muzea historyczne kojarzą mi się z pewnym ładem i porządkiem (na ogół chronologicznym), jednak Zamek w Olesku wydawał się być w środku zbieraniną przeróżnych eksponatów (przede wszystkim obrazów), rozmieszczonych w przypadkowy sposób, bez żadnej dbałości o jakikolwiek ogólny charakter całej wystawy. Daleka jestem od przekonania, że sąsiadująca z nami Ukraina powinna zamieszczać w swoich muzeach mieszczących się w polskich zamkach również podpisy w języku polskim, jednak akurat w Zamku w Olesku, w którym przyszedł na świat późniejszy król Polski Jan III Sobieski, brak jakiegokolwiek drugiego po ukraińskim – i zrozumiałego dla nas – języka (choćby angielskiego) wydaje mi się, mówiąc delikatnie, niedopracowaniem.
Rodzina Sobieskich jest zresztą ważna dla mojej rodziny od strony taty, bo ponoć nasze losy wiele pokoleń temu się skrzyżowały jakąś nieślubną drogą. Niestety nikt dziś za bardzo nie wie jak, a główni zainteresowani już od wieków nie żyją.

fot. Zofia Mossakowska

6. Zamek w Podhorcach

fot. Marianna Patkowska

Czego by jednak nie mówić, Zamek w Olesku jawi się jako wzór muzealnictwa na skalę europejską w porównaniu z Zamkiem w Podhorcach. Oprowadzającej nas przez całą wycieczkę przewodniczce opadły ręce, kiedy weszliśmy do pierwszej sali, a naszym oczom ukazały się ogromne zdjęcia… Nowego Jorku (tak, wchodziło się prosto na gigantyczną Statuę Wolności). Taką wystawę (również zresztą, z tego co się zdążyłam zorientować, mało interesującą) można przecież zrobić w absolutnie każdym wnętrzu i najlepiej w centrum Lwowa. Wycieczki jadą całkiem spory kawałek drogi do naprawdę bajecznie położonego, również kiedyś polskiego, Zamku w Podhorcach, żeby zrozumieć jego historię, w czym byłyby przydatne np. zamieszczone w środku związane z nią zdjęcia. Weszliśmy więc i z dużym niesmakiem szybko wyszliśmy.
Sam zamek, choć jest w dość opłakanym stanie (zwłaszcza jego zupełnie sczerniały, ponury tył), zrobił na mnie ogromne wrażenie. Być może dlatego, że lubię zaniedbane budynki z historią i duszą. Jakaś część mnie oczywiście ubolewa nad tym, że Ukraińcy nie wydają się być szczególnie zainteresowani zadbaniem o to piękne miejsce (które bez renowacji prędzej czy później się po prostu rozsypie), jednak inna część mnie przypomina sobie jak przeważnie się kończą remonty ważnych miejsc historycznych (koronnym przykładem jest rzeź, jakiej dokonało na zabytkowej zakopiańskiej Willi „Atma” Muzeum Narodowe w Krakowie).
Reasumując, Zamek w Podhorcach na pewno warto zwiedzić, póki stoi, jednak nie należy sobie robić zbyt dużych nadziei związanych z jego ofertą muzealną.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

7. Co warto przywieźć ze Lwowa?

fot. Marianna Patkowska

Przede wszystkim na Ukrainie jest niesłychanie tanio. Tutejsze sto hrywien to nasze piętnaście złotych (jeszcze bardziej się zresztą opłaca wymieniać złotówki w kantorach we Lwowie, kurs jest dla nas korzystniejszy). W związku z czym możemy zjeść i wypić wspaniałe rzeczy, a także kupić na powrót sporo doskonałych artykułów za bardzo niewielkie pieniądze, a Lwów stoi przede wszystkim kawą i czekoladą! I nawet jeśli się, jak ja, raczej unika słodyczy, we Lwowie warto sobie zrobić dyspensę i zjeść choćby najmniejsze ciastko czekoladowe. Uczciwie mogę stwierdzić, że torcik Spartak, który zamówiłam w rynku w kawiarni „Atlas” przed samym wyjazdem, był jednym z najlepszych deserów, jakie jadłam w życiu!

fot. Zofia Mossakowska

Jeśli jednak słodycze są naszym sprzymierzeńcem i jemy je na co dzień (lub mamy nimi kogo obdarować), na pewno warto przywieźć ze Lwowa tak naprawdę cokolwiek z czekoladą – gwarantuję, że będzie to doskonały zakup.
Kawę tak samo warto zarówno przywieźć ze sobą, jak i wypić w dowolnie wybranej kawiarni na miejscu. I na ciepło i na zimno jest zupełnie nieporównywalna do tego, co znamy; nawet jeśli smak wiedeńskiej czy budapesztańskiej kawy nie jest nam obcy, możemy być ciągle mile zaskoczeni jakością lwowskiej oferty. W samym rynku znajdziemy doskonały sklep z kawami (chyba jedyny taki na tym terenie) – ma gigantyczny wybór, a wchodząc do niego, zostaniemy uderzeni w nozdrza fantastycznym aromatem. Sklep ma dwie części – w jego głębi znajdziemy odrobinę droższe artykuły (300 – 400 UAH), idealnie nadające się na prezenty (m.in. pięknie pakowane kawy pojedyncze lub w zestawach, filiżanki czy kawiarki), a w pierwszej sali można nabyć kawę na wagę (100 g nie przekracza 100 UAH) w ziarnach lub mieloną na naszych oczach. Osobiście polecam oczywiście ziarnistą. Nawet jeśli nie mamy młynka do kawy, warto się z tej okazji w niego zaopatrzyć. Ponieważ nie jestem znawcą kaw, wybierałam rodzaj (spośród całego zatrzęsienia) właściwie zupełnie na wyczucie – spodobała mi się etykieta „After meal”, gdyż najbardziej oddawała moje kawowe potrzeby, więc wzięłam tak nazwane ziarna i okazało się, że nabyłam najlepszą kawę, jaka kiedykolwiek gościła w moim domu. W razie czego, gorąco polecam właśnie tę!
W sklepie, w którym było więcej os, niż klientów, nabyłam jeszcze miód i nalewkę migdałową – tę ostatnią głównie dlatego, żeby się pozbyć ostatnich 70 UAH, a także dlatego, że bardzo lubię Amaretto. Miód okazał się być rzeczywiście fantastyczny (osy miały nosa), a nalewka przerosła moje najśmielsze oczekiwania – słodziutka, niesłychanie delikatna i kobieca, po prostu przepyszna!
Dopiero teraz, po tylu latach, zrozumiałam wreszcie czemu kawa zajmowała tak ważne miejsce w życiu mojego dziadka – autentycznego kawosza. Był jedyną znaną mi osobą o tak rozległej wiedzy na jej temat. Domyślam się, że jeśli ktoś raz przyzwyczai się do lwowskiej kawy, bycie skazanym później na kawy robione gdzie indziej, musi być trudnym doświadczeniem (a na zakopiańską sztukę parzenia kawy, zwłaszcza tych ileś lat wstecz, spuszczę zasłonę milczenia).

8. Góralu, czy ci nie żal?

fot. Zofia Mossakowska

Góralem jestem co prawda tylko w ćwierci (moją babcią i żoną wspominanego dziadka ze Lwowa była pełnokrwista góralka), ale odpowiadając na pytanie – nie jest mi żal. W pewnym momencie podczas wycieczki pojawiła się taka zbiorowa refleksja (ludzi w bardzo różnym wieku), że to straszliwie smutne, że Lwów nie jest już częścią Polski. Zupełnie nie byłam jej w stanie podzielić. Być może dlatego, że punktem wyjścia były dla mnie podane na początku wpisu słowa Laurie Anderson o komunikowaniu się i podróżowaniu między miastami, a nie między krajami. O ile bardzo wzrusza mnie historia Obrońców Lwowa, którzy walczyli o swoje dopiero co odzyskane ziemie i pewnym sensie również tożsamość, o tyle nie mam dziś – w czasach, w których nie toczymy z nikim jeszcze na szczęście żadnej wojny – poczucia, że gdyby jakieś piękne miasto należało do Polski, byłabym szczęśliwsza. Możemy podróżować (choć sposób pracy obydwu nacji na granicach polsko-ukraińskich pozostawia niestety ciągle bardzo wiele do życzenia), wszystkie piękne miejsca są właściwie na wyciągnięcie ręki, często za całkiem nieduże pieniądze. Tożsamość dzisiejszego Lwowa tworzą ludzie – w większości Ukraińcy; on nie tylko terytorialnie, ale przede wszystkim mentalnie już dawno przestał być „nasz”. Rozumiem sentyment i ból osób, które przeżyły wojnę, ale nie rozumiem żalu ludzi młodych. Tak samo jak nie rozpaczam też, że Wiedeń nigdy nawet do Polski nie należał (choć wolałabym mieć bliżej do MUMOK-u), czy że od Salonik oddziela mnie kilka granic (samolotem znajdę się tam szybciej, niż jadąc Zakopianką do Warszawy). Parafrazując Kamila Cypriana Norwida (mówiącego o Chopinie),

jestem rodem warszawianką,
sercem świata obywatelką
… a talentem… Polką

P.S. W ramach deseru, nie sposób umieścić pod tym wpisem żadnej innej piosenki. Muszę przyznać, że usłyszenie tej melodii na ulicach Lwowa, zrobiło na mnie wrażenie.