Hel yeah, czyli kilka słów o dyscyplinie oraz o Bibliotece Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”

fot. Bożena Szuj

Jeszcze w czerwcu wybraliśmy się z Partnerem na Hel, gdzie powstała sesja ilustrująca dzisiejszy wpis. Od Chałup przejechaliśmy całkiem spory kawał na rowerach, co było fantastycznym doświadczeniem. Sezon turystyczny jeszcze na szczęście w pełni nie ruszył i mogliśmy się naprawdę nacieszyć tym pięknym miejscem.
Wracanie w jedną z najjaśniejszych nocy wzdłuż brzegu Zatoki Puckiej było niezwykle romantycznym przeżyciem. Niemal całkowita cisza, w której jechaliśmy, była niestety od czasu do czasu przerywana moim soczystym „noż kurwa!”, gdyż po drodze udało mi się zgarnąć rzęsami i resztkami błyszczyku z ust większość świeżych pajęczyn, co wspominam już z mniejszym rozrzewnieniem. Ale fakt faktem – było magicznie.

fot. Bożena Szuj

Lipiec w skrócie

fot. Bożena Szuj

Po emocjonującym maju i wyczerpującym psychicznie czerwcu nastał zdecydowanie spokojniejszy lipiec. Weszłam w niego z umową (na dwa najbliższe miesiące) o pracę w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. O pracę u najmądrzejszego i najwspanialszego Szefa, jakiego kiedykolwiek miałam, no i przede wszystkim pracę z dziećmi. Do tego jeszcze ostatniego dnia czerwca przyjechał do nas Kochi – opisywany już rok temu piesek mojej warszawskiej przyjaciółki – i został do samego końca lipca. Rozstanie oczywiście rozdarło nam serca, ale cofnijmy się na razie do początku lipca. Upragniona praca od poniedziałku do piątku z wolnymi weekendami i przemiłą atmosferą. Taka, w której widziałam głęboki sens (i jeszcze dodatkowo nikt mnie nie okradał!). To było jak sen. „A jednak da się”, powtarzałam sobie. „A jednak to wszystko, co sobie wymarzyłam i do czego dążyłam, okazało się realne”. Napełniłam się niesamowitym wewnętrznym spokojem. Ponieważ pracowałam tylko na pół etatu, mogłam więcej czasu poświęcić psu. A ten, bez względu na to, czy wracałam po pięciu godzinach nieobecności (dojazdy na odległe Stogi zabierały trochę czasu), czy po kwadransie spędzonym w sklepie, cieszył się tak, jak byśmy się nie widzieli całe lata. Szaleństwo! Okazywał obsesyjną, wręcz rozpaczliwą radość, która rozkładała mnie na łopatki. Zresztą nie tylko w przenośni, bo nasze przywitania zawsze kończyły się wspólnym runięciem na łóżko. W pracy z kolei bardzo szybko zjednałam sobie dzieci i te również zaczęły wtulać się we mnie szczęśliwe na powitanie i smutne na pożegnanie, co mnie za każdym razem rozczulało.
Reasumując, lipiec dał mi odsapnąć od dramatów świata, którego nie uważam za swój (zachłanność na pieniądze, zależność od osób, które – gdyby nie konieczność zarobku – nigdy nie znalazłyby się w gronie moich nawet najdalszych znajomych). Pomógł mi się też skupić na rzeczach naprawdę ważnych. Dostałam pracę, której atrakcyjność z pewnością nie tkwi w wysokości zarobków. Co jest zresztą fantastycznym odsiewem osób przypadkowych. Choć z różnych powodów zespół zdążył się kilka razy zmienić, zawsze łączyło go jedno – szczere powołanie do pracy z dziećmi, podejście do nich i autentyczna troska, by pokazać im, że można porozumiewać się bez przemocy.

fot. Bożena Szuj

Świetlica Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”

fot. Bożena Szuj

Gdzie tak naprawdę pracuję i co ma świetlica do biblioteki? Otóż Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” zapoczątkował prywatny księgozbiór mojego wspaniałego Szefa Jana Urbanika, o którym wspominałam już we wpisie „Mięta do rewolucji”. Dziś – wzięty pod skrzydła specjalnie utworzonego stowarzyszenia – zbiór liczy trzydzieści jeden tysięcy książek! Pierwotnym planem Jana było otworzenie na emeryturze antykwariatu, lecz po przyjrzeniu się swojej kolekcji zauważył, że jej siła tkwi nie tylko w merytorycznej wartości każdej z książek, ale przede wszystkim w spójnej całości, jaką razem tworzą. Całości, którą „szkoda byłoby rozpirzyć”. Tak powstała biblioteka społeczna

bez ani jednego kryminału i ani jednego romansu,

jak oznajmił mi z wielką dumą Jan podczas naszego pierwszego spotkania. Swoją drogą zbiór zapiera dech w piersiach. Najwięcej znajdziemy tu dzienników, pamiętników i listów oraz biografii. Drugim co do wielkości potężnym działem jest psychologia, edukacja, wychowanie i szkoła. Trzecim – nauka i technika, czwartym socjologia, a piątym malarstwo, architektura i sztuka. Imponuje też zbiór z zakresu religioznawstwa oraz moja ukochana filozofia.
Biblioteka nie jest jednak miejscem nastawionym wyłącznie na nałogowych czytelników, bibliofili i osoby poszukujące konkretnych tytułów, a zamkniętym na innych. Od jej powstania (czyli przeszło szesnastu lat) odbyło się tu już ponad siedemset koncertów! Miłośnicy kryminałów i romansów mogą je kupić w cenach (wahających się od złotówki do piętnastu złotych), wspierając tym samym to niezwykłe miejsce, które wyprzedaje przynoszone doń książki przypadkowe. Mieszkańcy Stogów (oraz przyjezdni) mogą skorzystać też w Bibliotece z „przysług sąsiedzkich”, czyli kserowania, skanowania, a nawet faksowania za symboliczną opłatą, która również pomaga Bibliotece się utrzymać. Jest tu kilka stanowisk komputerowych, z których można odpłatnie skorzystać, na zasadzie dawnych kafejek internetowych. Jednak w dobie smartfonów mało kto jest tym zainteresowany. Komputery służą więc przede wszystkim dzieciom (dla których zresztą zostały zakupione), bo w rozbudowanym, składającym się z kilku sporych pomieszczeń budynku biblioteki jest też świetlica dla nich. Przychodzą tu w wakacje. Podczas trwania roku szkolnego mogą przychodzić po szkole, albo na wagary, bo nikt ich tu z tego nie rozlicza. Świetlica jest miejscem, w którym mają czuć się dobrze. Do ich dyspozycji oprócz komputerów (w limitowanym czasie) pozostaje mnóstwo puzzli, gier (nie tylko planszowych), zabawek, rozstawiany codziennie na zewnątrz stół do ping-ponga i rozwieszana na gałęzi rozłożystej brzozy huśtawka. Mogą też korzystać ze sporej sali sportowo-muzycznej, w której można poszaleć na materacu oraz pouczyć się gry na fortepianie i perkusji. Do niedawna nie miały tylko opiekującej się nimi w pełnym wymiarze godzin załogi. Zmienił to hojny sponsor – Baltic Hub Container Terminal Sp. z o.o., dzięki któremu trwał w czerwcu nabór do pracy w świetlicy i dzięki któremu (nie bez pewnych zawirowań) udało mi się dostać w tym niesamowitym miejscu pół etatu na lipiec i sierpień.

fot. Bożena Szuj

„Łapcie dzieci i dawajcie im skrzydła”

fot. Bożena Szuj

Jedyną wskazówką, którą dostaliśmy od Jana (opiekujemy się dziećmi obecnie we trójkę) była ta, że

łapiemy dzieci i dajemy im skrzydła.

Absolutna swoboda i nasza, i dzieci. Mamy obserwować i szukać rozwiązań, które będą niekoniecznie efektowne, ale koniecznie efektywne. Przy pełnej świadomości, że efektów nie zobaczymy nigdy (bo będą widoczne dopiero za kilka lat, jeśli w ogóle), kroczyliśmy po omacku, sprawdzając, co działa, a co nie działa. Nieprzekraczalną granicą był opór dzieci. Nieprzekraczalną granicą dla wszystkich. Względem wszystkich. Oznacza to zarówno nieustanne powtarzanie dzieciom, że jeśli inne dzieci czegoś nie chcą, to tego nie robimy „bo my chcemy”, jak i umiejętność odpuszczania, kiedy dziecko wyraźnie komunikuje, że nie chce, żeby teraz mu czytać, nie chce uczestniczyć w zajęciach plastycznych czy muzycznych. I ta umiejętność odpuszczania – zarówno zresztą wobec dzieci, jak i dorosłych – stanowi dla wielu ludzi gigantyczny problem. A jest w zdrowych relacjach kluczowa.
Naszą rolą było dawanie przykładu, bycie ciepłym i empatycznym. Stawianie – kiedy trzeba – zdrowych granic i przekazanie dzieciom werbalnie i niewerbalnej prostej prawdy:

najważniejsze jest Twoje szczęście – naucz się osiągać je tak, żeby w żaden sposób nie krzywdzić i nie ranić innych ludzi.

fot. Bożena Szuj

Dyscyplina

fot. Bożena Szuj

Tak więc tematem przewodnim lipca stało się dla mnie zagadnienie dyscypliny. Z jednej strony miałam w domu przesłodkiego i przekochanego, ale znerwicowanego, przebodźcowanego, nieprzewidywalnego psa (takiego, który ciągnie na spacerach, oszczekuje przypadkowe osoby, a na niektóre nawet rzuca się z zębami), a z drugiej gromadę dzieci w przedziale wiekowym 5 – 13, które czasem walczyły ze sobą o dominację w sposób, na który nie mogliśmy się zgodzić, bo był krzywdzący dla innych. Pamiętam, jak jechaliśmy z Kochim samochodem. Ja siedziałam z nim z tyłu, a on zaczął lizać szybę. Odsunęłam go, tłumacząc mu, jak człowiekowi – którym przecież nie jest – dlaczego lizanie szyby jest niewskazane i wtedy sobie uświadomiłam, że dokładnie ten sam monolog raz już wygłaszałam – tego samego dnia rano podczas świetlicowej wycieczki, kiedy dwóch siedmiolatków zaczęło lizać szybę autobusowej wiaty. Potem liczne podobieństwa sytuacji w domu z pieskiem i w pracy z dziećmi wydały mi się uderzające. Oczywiście inaczej wychowuje się psy, a inaczej dzieci, jednak kluczem i tu, i tu, jest pokazanie właściwych wzorców i bycie w tym konsekwentnym.  Równie ważne wydaje mi się też danie przestrzeni osobie wychowywanej do bycia sobą. Przestrzeni, w której zrozumie, co jest esencją jej prawdziwej natury, a z czego może łatwo zrezygnować.
Nie wydaje mi się, żeby istota notorycznie krytykowana i karcona umiała łatwo znaleźć jakąkolwiek motywację do zmiany, a ta jest konieczna, jeśli zmiana ma być trwała. Owszem, można ją pewnie w jakiś sposób wytresować. (To słowo w kontekście wychowywania dzieci usłyszałam zresztą we wczesnym dzieciństwie w formie bardzo raniącego tekstu, który pozostawił we mnie do dziś odczuwalną bliznę.) Jednak czy na tym nam zależy? Na (zostawiając już psy) tresowanym społeczeństwie? Skutki przemocowego wychowania poprzednich pokoleń wszyscy widzimy w politycznych decyzjach podejmowanych przez większość. Jeśli tolerowaliśmy przemoc naszych rodziców i nauczycieli, przyjmując ją za oczywisty krajobraz naszego dorastania, łatwiej wybierzemy na najwyższe w tym kraju stanowiska głupców przepełnionych nieudolnie skrywaną pogardą do swoich wyborców. Głupców dla własnych małych interesów zmieniających nasz kraj w państwo  totalitarne.
Jeśli w zmienianiu tego społeczeństwa chcemy być efektywni, trzeba zająć się tylko dziećmi, w których jest jedyna nasza nadzieja. Rakiem toczącym nasze społeczeństwo są kompleksy i wypracowana przez kościół nieumiejętność polubienia samego siebie, które jest kluczem do wszystkiego. Inni ludzie są dla nas tylko lustrami. To, co nas w nich drażni, drażni nas w nas samych. Łatwiej jest skupić się na nich, opowiadać (na ogół zresztą osobom trzecim), jak tamci „powinni się zachować”. Zdecydowanie trudniej jest przyjrzeć się temu, co nas w innych triggeruje i dokopać się do odpowiedzi na najtrudniejsze pytanie: dlaczego nas triggeruje? Ta trudna i wymagająca praca nad sobą ma jednak głęboki sens, bo… jest właśnie efektywna. Utyskiwanie na innych nie przynosi żadnych efektów. Nikt od naszego narzekania niczego w sobie nie zmieni. Jednak jeśli z czułością i troską (a nie w pokutnym worku) zrozumiemy, o co nam naprawdę chodzi, jak jesteśmy poranieni, co nam służy, a co nie, będziemy reagować na otaczający nas świat mądrzej. Nie tracąc energii na to, na co nie mamy wpływu i oddając się temu, na co wpływ mamy.
Jak więc jest z tą dyscypliną? Na razie myślę, że możemy ją stosować tylko i wyłącznie w stosunku do samych siebie. Możemy, a nawet powinniśmy od siebie wymagać, rozwijać się, stawiać sobie poprzeczkę coraz wyżej. Nie możemy jednak dyscyplinować innych ludzi, nawet tych najmłodszych, pozostających pod naszą opieką. Wskazanie granic jest konieczne, jak najbardziej. Umawiamy się wspólnie na niektóre zasady, inne narzucamy z góry (jak chociażby zakaz przemocy fizycznej i psychicznej). Ustalamy też konsekwencje, jakie niesie ze sobą nieprzestrzeganie tych zasad. Możemy stać obok, asekurować, pomagać najmłodszym w nieprzekraczaniu granicy, uświadamiać, że się właśnie do niej zbliżają. Nie możemy jednak podejmować za dziecko decyzji, czy istniejącą granicę przekroczyć, czy nie. Łatwo ulec złudzeniu, że dzięki naszej przewadze fizycznej czy możliwości wydania z siebie krzyku, który może małego człowieka przerazić, możemy dziecko do czegokolwiek zmusić. W rzeczywistości nie mamy takiej mocy. I rzecz jasna w sytuacjach zagrożenia życia lub zdrowia trzeba działać szybko i zdecydowanie, jednak większość czujących istot, jeśli są zdrowe, posiada instynkt samozachowawczy i nie trzeba ich długo uczyć, jak uchronić się przed niebezpieczeństwem. (A nawet, jeśli trzeba, można robić to z poszanowaniem ich godności i nietykalności fizycznej.)

fot. Bożena Szuj

Praca z dziećmi

fot. Bożena Szuj

Wszystkim pragnącym znowu mi zarzucić, że „popracowałam w szkole tylko rok, więc co ja tam wiem” lub że nie mam własnych dzieci, więc to piękne teorie bez pokrycia w rzeczywistości, mam do powiedzenia jedno: owszem, pracowałam aż rok w jednej z najbardziej zdegenerowanych, głupich i niebezpiecznych instytucji, jaką jest szkoła. Owszem, nie mam własnych dzieci, być może dzięki czemu mam więcej czasu i energii na zgłębianie wielu pedagogicznych i psychologicznych zagadnień. Jednak nie jestem aż tak oderwana od rzeczywistości, żeby nie rozumieć, że mądre wychowywanie dzieci nie ogranicza się do powiedzenia jednej ważnej rzeczy raz. Dotarcie do dziecka krętymi ścieżkami kroczy. Każdy z nas, świetlicowych opiekunów, powtarza jak mantrę naszym podopiecznym świetlicowe zasady. Z jednej strony stosujemy metodę zdartej płyty (nie można się bić, przepychać, przezywać, grać na komputerze dłużej niż godzinę, itd.), z drugiej obserwujemy, z czym konkretne dziecko ma problem i próbujemy dotrzeć do niego indywidualnie poprzez rozmowę. Bardzo istotne jest nazwanie jego emocji. Czy czuję się co najmniej głupio, kiedy do czerwonego z wściekłości, zaciskającego piąstki, klnącego siedmiolatka, mówię: „widzę, że jesteś bardzo zły”? Tak, bo wiem też, że jest nieprzeciętnie inteligentny i na logikę z pewnością wie, że „jest bardzo zły”. Jednak wierzę, że pokazanie mu w tak kryzysowej i trudnej dla niego sytuacji, że nie jestem jego wrogiem i że rozumiem, co nim targa, może mu w przyszłości pomóc być dla siebie wyrozumiałym i dobrym.
Czy czuję, że poniosłam wychowawczą klęskę, kiedy niecałą minutę po wygłoszeniu do pewnego dziesięciolatka tyrady o tym, że nie możemy dotykać osób, które nie wyrażają na to zgody, on wkłada koledze ołówek do ucha, wszczynając w ten sposób awanturę? Czuję. Ale z drugiej strony wybór, czy mnie posłuchać i dać się przekonać, czy nie, leży po jego stronie. Moim zadaniem jest uświadamiać, nie dopuszczać do momentów krytycznych, a w razie ich nastania przypominać o konsekwencjach niedostosowania się do świetlicowych zasad. Nie ma nic gorszego niż pokrzykiwania i kary. I nic mniej efektywnego. W ten sposób pokazujemy dzieciom tylko własną bezsilność. Tego zresztą uczę dzieci. Że krzyk jest oznaką słabości.
Wszyscy pracownicy świetlicy praktykują i pokazują najmłodszym komunikację bez przemocy. Niektóre dzieci wyrobiły w sobie złe nawyki i psocą, żeby zwrócić na siebie uwagę. Niesamowite jest obserwowanie ich, kiedy oczekują patologicznych zachowań z naszej strony (krzyku, bicia), a dostają… słowa wsparcia:

Jesteś fantastycznym dzieckiem, ale to, co zrobiłeś, było bardzo zasmucające… Pogadamy o tym?

Widzę, że coś się w Tobie dzieje. Opowiesz mi o tym, czy chcesz na razie pobyć sam?

Na takie zachowanie nie możemy się w świetlicy zgodzić, bo rani inne dzieci i nie jest wcale fajne. Opowiedz mi, co się wydarzyło, że się tak zachowałeś.

Niemal zawsze wyciąga im to dywanik spod nóg. I mam głęboką nadzieję, że w przyszłości zaowocuje.
Ponieważ mamy okres wakacyjny, znów internet zalewają durnowate artykuły o tym, że „wszędzie dzieci – w restauracjach dzieci, na wyjazdach dzieci, w pociągach i samolotach dzieci”. I że „są głośno, że biegają, są rozpuszczone, a rodzice nie reagują”. Jestem jak najbardziej za tym, żeby dostępne były zarówno restauracje, jak i hotele, do których dzieci nie są wpuszczane. Tak samo, jak niektóre miejsca mają tzw. strefy ciszy. Jednak przestrzeń publiczna jest dla wszystkich i warto pamiętać, że dzieci po pierwsze mają prawo się w niej pojawiać, a po drugie dopiero się kształtują i rozwijają. Nie mamy wpływu na ich dorosłych, często irytujących nas swoją kulturą osobistą rodziców. Jednak alergiczna reakcja na jakiekolwiek dzieci jest przejawem zdziczenia. I nasze osobiste wybory lub sytuacje (brak chęci lub niemożność posiadania potomstwa) nie ma tu naprawdę nic do rzeczy. Nie musimy decydować się na dziecko, żeby spoczywała na nas odpowiedzialność za małego człowieka. Potrzeba całej wioski aby wychować dziecko, jak głosi słynne powiedzenie. Dzieci, żeby się prawidłowo rozwijać, potrzebują naprawdę wielu różnych dorosłych wzorców. Kogoś, kto je obroni na ulicy, kiedy padną ofiarą przemocy (nawet ze strony własnych rodziców). Kogoś, kto się do nich bezinteresownie uśmiechnie, kiedy coś zbroją, albo zapyta, co się stało, kiedy zobaczy ich zapłakanych. Dzieci (te narodzone!) są naszą polisą na lepsze jutro, ale też przepustką do zrozumienia samych siebie. Nie trzeba pragnąć rodzicielstwa, by zrozumieć potrzebę kontaktu z dziecięcą częścią nas samych. W której nota bene na ogół leży przyczyna wszelkich triggerów, o których pisałam wyżej. A dzieci (wszystkie) są lustrem dokładnie dla naszej dziecięcej części. Postrzeganie więc ich wyłącznie jako odrębnego, niewygodnego, hałaśliwego tworu pozbawionego uczuć i seksualności (mam głębokie przeczucie, że w tym ostatnim kryje się przyczyna wielu problemów) jest dowodem na brak sterapeutyzowania. A to jest niezbędne, żebyśmy – jako społeczeństwo – ruszyli z niebezpiecznego miejsca, w jakim się znaleźliśmy.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser, trochę w ramach żartu, łączę słodką landrynkę Janet Jackson.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zabieraj się z mojej maty!

fot. Bożena Szuj

W niedawno przeze mnie przeczytanej cudownej książce „Moja lewa joga” autorka, Paulina Młynarska, powtarza jak mantrę, by podczas jogi zajmować się wyłącznie obrębem swojej własnej maty. To doskonała metafora życia i wszystkich kontaktów międzyludzkich. Wiele osób potrzebuje intensywnej poświątecznej regeneracji, gdyż to właśnie Święta są czasem, w którym na naszej macie robi się na ogół wyjątkowo ciasno. Choć często wyobrażamy sobie, że stwarzamy sprzyjające warunki do wspólnego uprawiania jogi, przygotowując komfortowe miejsce do rozłożenia każdej z mat, nagle orientujemy się, że wszyscy goście… siedzą na naszej. Jedni w takim momencie grzecznie, acz stanowczo wyproszą towarzystwo na miejsca dla nich przeznaczone, inni obcesowo, acz skutecznie każą opuścić swoją matę. Ja niestety należę do tej grupy nieszczęśników, którzy – z szoku, zażenowania tym, jak bezpardonowo można tak komuś na macie po prostu usiąść oraz poczucia krzywdy – nie powiedzą nic, pozwalając, by złość i zbierający się tuż pod powierzchnią bunt w najmniej oczekiwanym momencie eksplodowały (w takich chwilach wyraża mnie tylko ta piosenka). Oczywiście, że taka postawa jest niezdrowa, bo generuje niepotrzebne napięcie, jednak jej zmiana to trudny, żmudny i czasochłonny proces, na który ciężko się przecież usunąć do pustelni.
Jedną z najcudowniejszych rad, jakie w ostatnim czasie dostałam, była ta od Tymona Tymańskiego:

A jak Ci się przeleje w Twoim kielichu doświadczenia, samowiedzy i goryczy… po prostu rzygnij treścią liryczną. To jest dobra forma autoterapii.

Wiele wskazuje na to, że mi się przelało.

Krytyka

fot. Bożena Szuj

Najbardziej chyba absurdalnym zarzutem, z jakim się spotkałam, był ten, że „nie znoszę krytyki” (aż chciałoby się powtórzyć za Panią Bukową, że „znoszę, tylko źle”). Oczywiście, że krytyki nie lubię. Nie spotkałam też jeszcze nikogo, kto by lubił. Prawda jest jednak taka, że zasłaniając się tym dość pojemnym sformułowaniem, bardzo łatwo przemycać przemoc. Czemu krytyka powinna służyć? Rozwojowi. Gdybym podczas studiów nie usłyszała całkiem nieraz druzgocących słów z ust Jerzego Sosnowskiego na temat swoich opowiadań, na pewno nie zrobiłabym widocznych postępów w pisaniu. Czy dziś nie pisałabym wcale? Czy pisałabym dużo inaczej? Tego nie wie nikt, ale rolą dobrego nauczyciela jest na pewno dawanie uczniowi rzetelnej informacji zwrotnej. Czasem przykrej. Z krytyką, o którą nie jesteśmy proszeni dobrze się jednak wstrzymać lub przynajmniej poprzedzić ją pytaniem, czy osoba, do której się zwracamy, życzy sobie, żebyśmy podzielili się z nią naszymi spostrzeżeniami dotyczącymi np. jej zachowania. Ma pełne prawo sobie nie życzyć, a my mamy obowiązek to uszanować.
Nie chcę jednak poświęcać blogowego miejsca tzw. konstruktywnej krytyce, bo ta jest niezwykle wartościowa, ale równie niezwykle rzadka (tak, na nią też nie reaguję na początku dobrze, ale bardzo ją zawsze po czasie doceniam). Piszę o czymś innym. Piszę o krytyce przebranej za troskę. Każdy z nas pewnie zna kogoś, kto każdą nadarzającą się okazję wykorzystuje do wygłaszania dobrych rad z własnej nieprzymuszonej woli. Dzięki niemu dowiemy się, jak dbać o własne dziecko lub kiedy się na nie zdecydować (a kiedy już nie), co powinniśmy zrobić z włosami, ile ważyć, kiedy wziąć ślub oraz jak dokładnie gotować potrawy, które przyrządzamy od lat. Pod przykrywką troski kryje się pouczanie nas na każdym kroku, które – w przeciwieństwie do prawdziwej troski – nie ma nas wzmocnić, lecz osłabić. Warto odpowiedzieć sobie na pytanie, czemu dokładnie takie wbijane licznie szpile mają właściwie służyć. Naszemu rozwojowi czy może dokarmianiu chorego ego osoby rozpychającej się na naszej macie?
Krytyki (żadnej), jak już pisałam, nie lubię i nie reaguję na nią ani dobrze, ani też często adekwatnie, co jest bezpośrednim wynikiem pewnych deficytów z dzieciństwa. Dopiero mój obecny Partner pokazuje mi, że można się w relacji w pełni akceptować, równocześnie wskazując sobie wzajemnie od czasu do czasu błędy w myśleniu, postrzeganiu świata lub wykonywaniu codziennych czynności; że zwracanie uwagi wcale nie musi być bezustannym poszturchiwaniem, lecz może być wymianą praktycznych wskazówek, by wspólne życie było łatwiejsze. Kluczem jest tu chyba po pierwsze wzajemność, po drugie szacunek, a po trzecie nienadawanie sprawom wyższej rangi niż ta, na którą zasługują. Jednak bycie wyłącznie obiektem permanentnego zwracania uwagi przypomina podróż w zatłoczonym autobusie brzydkiego miasta stołecznego; tu oberwiesz z łokcia, tam kolanem, jeszcze gdzieś indziej dostaniesz z bańki – a wszystko przez kierowcę, bo gwałtowanie zahamował. Odpowiedzialność się rozmywa.
Jestem osobą, która nie tylko nie lubi mieć na swojej macie nieproszonych gości, ale też odczuwa potrzebę powiększania swojej matowej samotni. Równocześnie przez swój brak asertywności łykam jak pelikan wszystkie tłumaczenia wyspecjalizowanych w nich narcyzów. Że ciemno, że zimno,  że na własną matę daleko, więc żebym jeszcze się trochę przesunęła, a najlepiej, to żebym w ogóle wstała i poszła, bo się robi ciasno. Jeśli macie podobnie, to nie łudźcie się, że moment, w którym wreszcie przeklniecie czy tupniecie nogą, będzie momentem zwrotnym. Nie, nie! Wasz bunt stanie się właśnie doskonałym przykładem na to, jacy jesteście niewdzięczni i podli! Wprost idealnym, żeby go sobie powiesić w ramce i tłumić nim swoje ewentualne poczucie winy. Wszystko wg scenariusza gry, na którą nigdy się nawet nie pisaliście.

fot. Bożena Szuj

Ocena

fot. Bożena Szuj

Bardzo długo nie wiedziałam, czemu katolickie wychowanie budzi w ludziach skłonność do łatwej i szybkiej oceny innych. Jaki mechanizm powoduje człowiekiem, który pozwala sobie na zaglądanie w piątek do cudzego talerza (tak, talerz również mieści się w obrębie cudzej maty!) i ocenianie jego właściciela na podstawie przestrzegania lub nieprzestrzegania przez niego postu? Jaki mechanizm powoduje człowiekiem, który pozwala sobie na zaglądanie do czyjejś sypialni i na podstawie jednego pomysłu na życie, rozliczanie bliźnich z ich własnych seksualnych wyborów? Tak, też tam byłam. Czasem zresztą ciągle bywam. I jeśli czegoś w sobie nie lubię, to właśnie tego wszczepionego dawno temu obcego ciała, które mnie swędzi, uwiera i którego chciałabym się raz na zawsze pozbyć.
Co tracimy, oceniając innych? Szerszą perspektywę i możliwość dotarcia do prawdy. Krzysztof Bosak dopiero tuż przed czterdziestką dowiedział się, że ryba to mięso, dając popis swojej ignorancji za pomocą mediów społecznościowych, bo za „złe” uważał jedzenie mięsa w piątek, a nie cierpienie maltretowanych zwierząt. Choć poligamia występuje wśród ludzi rzadziej niż monogamia, przekonani o moralnej wyższości tej drugiej, nie umieją dostrzec, że nie jest to jedyna, a już tym bardziej nie jedyna „dobra” droga dla każdego. Choć dla wielu osób zawarcie małżeństwa jest bardzo ważne, dla wielu też nie jest. Są i tacy, którzy się przed tym wręcz wzbraniają. Przekonywanie przeciwników legalizowania związków, że nie mają racji i vice versa, jest co najmniej pozbawione sensu. Przykładów można oczywiście mnożyć. Zmierzam natomiast do tego, że każda z tych postaw jest… tylko postawą. Każdy z nas ma swoją historię, swoje doświadczenia, swoje przekonania i przede wszystkim wiedzę o sobie, dzięki czemu jedynie my sami możemy podjąć decyzje najlepsze dla nas. Na tej podstawie wybieramy też najbliższy naszej prawdzie system moralny.
Nie wiedziałam, czemu katolickie wychowanie budzi w ludziach skłonność do oceniania innych, bo naiwnie myślałam, że skoro wierzymy, że jakieś postępowanie jest dobre, to wystarczy, że je wybierzemy we własnym życiu, w obrębie własnej maty. Tymczasem to nie zapewnia żadnej gratyfikacji. (Przynajmniej w tym życiu.) Widząc siebie jako „grzesznych”, „niewystarczających” i „niedoskonałych”, nie możemy bez ryzyka popełnienia grzechu pychy czerpać jej ze zwykłej dumy, że żyjemy wg obranych przez siebie kryteriów „dobrze”. Znajdziemy ją jednak w poczuciu wyższości wynikającym z porównywania się z innymi ludźmi. Bo taka Kowalska, to mieszka z chłopem bez ślubu, a na dodatek ma dziecko z nie wiadomo kim, a ja się przynajmniej dobrze prowadzę (cokolwiek by to miało znaczyć). Bo taki Nowak, regularnie jada w piątki schabowego, a ja przynajmniej zachowuję post! I wtedy wchodzi wegetarianin cały na biało (pod rękę z weganinem), który nie dość, że pości przez siedem dni w tygodniu, to jeszcze nie je żadnego mięsa. No przecież szlag może człowieka trafić! Na tej nieswojej macie…

fot. Bożena Szuj

Wymuszanie poczucia winy

fot. Bożena Szuj

Jeśli coś lub ktoś nam szkodzi, mamy obowiązek się przed nim obronić. Nie dajmy się zakrzyczeć „argumentami” o własnym egoizmie! Na ogół ci, którzy nam go zarzucają, nie ruszą się z naszej maty ani na milimetr. Wchodzą na nią, przepychają się, a kiedy zaczniemy się skarżyć, że brakuje nam powietrza, oznajmią nam, że widzimy jedynie czubek własnego nosa, jesteśmy źli i zachowujemy się karygodnie. Choć brzmi to kuriozalnie, wystarczy się takim zachowaniom na zimno przyjrzeć. Prześledzić je.
Od razu zaznaczę, że nie piszę tu o przypadkowym przekroczeniu naszych granic. Nie piszę więc o sytuacji, w której ktoś znalazł się na naszej macie, bo się potknął, poślizgnął, czy… zwyczajnie pomyślał, że nie będziemy mieli nic przeciwko temu, żeby się do nas dosiadł. Uczymy się siebie samych i siebie nawzajem, ale też granic naszych mat najlepiej właśnie wtedy.
Piszę o zachowaniach patologicznych, całkiem niestety często spotykanych. Jednym z najgorszych przekleństw są oczekiwania – zarówno nasze wobec innych (w 99% czeka nas zawód), jak i innych wobec nas (w 99% nie jesteśmy w stanie, mimo chęci, im sprostać). Oprócz zachowań, oczekuje się od ludzi też tego, jak się dokładnie mają w danych sytuacjach czuć. Tymczasem warto pamiętać, że uczucia nie powinny podlegać żadnej ocenie. Po prostu je przeżywamy. Ma prawo nas dziwić, że ktoś, kto nas oszukał czy zdradził, nie czuje się z tym źle. Mamy prawo nie chcieć tej osoby w naszym otoczeniu. Mamy prawo przestać jej ufać. Nie mamy jednak prawa oczekiwać, że poczuje skruchę. Jej uczucia są na jej macie, a te, którymi musimy się zająć, czekają na naszej.

fot. Bożena Szuj

Non-apology apology

fot. Bożena Szuj

Przepraszać należy albo właściwie, albo wcale. To wniosek, do którego doszłam po wielu, wielu latach bezsensownego przepraszania niemal każdego za niemal wszystko. Sporo miejsca właściwemu przepraszaniu poświęca na swoim cudownym kanale dr Kirk Honda. Po pierwsze zwraca uwagę na to, żeby nie ograniczać swoich przeprosin do ogólnikowego „przepraszam”, lecz zawsze doprecyzowywać, za co przeprasza się drugą stronę. Ego na ogół podpowiada nam, że nie mamy za co przepraszać, tymczasem zawsze można znaleźć coś, za co jednak przeprosić warto. Jeśli nie będzie to treść wypowiedzianego w złości komunikatu, to może być to jego forma. Jeśli wyjaśnimy przepraszanej osobie, za co dokładnie ją przepraszamy, ma ona możliwość zweryfikowania, na ile jej poczucie krzywdy pokrywa się z naszym rozumieniem zaistniałej sytuacji. Otwiera się pole do rozmowy o uczuciach.
Przeprosinami, których nie trawię, są non-apology apology, czyli coś, co z pozoru wygląda jak przeprosiny, ale w rzeczywistości nimi nie jest.

Przepraszam, że tak się poczułeś.

Moje uczucia są na mojej macie i zostaw je w spokoju! Jeśli zrobiłeś coś niewłaściwego – przeproś mnie za to. Jeśli nie czujesz, że zrobiłeś coś niewłaściwego, ale martwi cię moja emocjonalna reakcja na twoje zachowanie, przeproś mnie lub nie, ale nie przerzucaj ciężaru na mnie! Mam prawo reagować po swojemu. I to jest moje. Opowiedz mi o swoich uczuciach, pozwól się wypłakać albo pobyć samej, ale zejdź mi do cholery z maty!

Przepraszam, jeśli cię uraziłem.

A jeśli nie uraziłeś, to spoko? Jeśli zachowamy się wobec kogoś naprawdę podle, a jego to nie urazi, bo jest silnym, mądrym człowiekiem, to czy zwalnia nas to z odpowiedzialności za swoje czyny? Kiedy nie uważamy, że mamy za co przepraszać – nie przepraszajmy, to jest bardziej uczciwe. Jednak w przytłaczającej większości wypadków lepiej zrozumieć, co sprawiło drugiej osobie w naszym zachowaniu ból i znaleźć w sobie pokorę, by za to przeprosić.
Znam jeszcze lepszy wariant tych przeprosin, w ogóle bez słowa „przepraszam” – samo „nie chciałem cię urazić”. No fajnie, tylko że przepraszanie nie jest o intencjach.

Przepraszam, ale

Na ogół po magicznym „ale” dowiadujemy się albo tego, że wszystko jest naszą winą, albo, że inaczej postąpić się nie dało. Przeprosiny nie są właściwym momentem na tłumaczenia. Te mogą nastąpić dopiero po nich. W spokojnej rozmowie, kiedy napięcie minie.

Wiele lat temu pewna osoba, brutalnie kończąc jedenaście lat naszej przyjaźni kłamstwem i paskudną intrygą (wskutek której straciłam mnóstwo pieniędzy oraz wiarę w ludzi), stwierdziła:

Przeprosiłam Cię raz i więcej nie zamierzam.

Szczerze wzruszyły mnie wtedy te ochłapy litości, które mi wspaniałomyślnie na odchodne rzuciła, ale dziś dzięki doktorowi Hondzie już wiem, że przepraszać za to samo – jeśli czujemy, że rzeczywiście możemy – należy tyle razy, ile osoba pokrzywdzona tego potrzebuje. Inaczej przeprasza się za kwadrans spóźnienia, a inaczej za zdradę. Nie wszystkie rany goją się szybko. Dobre przepraszanie, to przepraszanie niekoniecznie wielokrotne i niekoniecznie jednorazowe. Dobre przepraszanie, to przepraszanie skuteczne, czyli takie, dzięki któremu zaopiekujemy się zranionymi przez siebie uczuciami drugiej strony. Utulimy jej żal, wygasimy gniew, uspokoimy lęk i odbudujemy zaufanie, a czasem nawet utracone na moment poczucie własnej wartości. Czyli, kiedy wejdziemy na moment na jej matę, by posprzątać bałagan, jaki na niej zrobiliśmy. Oczywiście tylko i wyłącznie za jej zgodą. Ma prawo jej nie wyrazić. To nadal jej mata.

fot. Bożena Szuj

Komunikat ja

fot. Bożena Szuj

Wielu ludziom trudno zaakceptować fakt, że nigdy nie wejdą w głowę drugiego człowieka i nie zrozumieją, jak myśli, jak odczuwa, jak ich postrzega. Wtedy często zaczynają się oszukiwać i żyć swoją fantazją, a nawet urojeniem na temat swoich najbliższych, więc wszelkie propozycje posługiwania się komunikatem ja, a nie komunikatem ty, odbierają jak atak. W pewien paradoksalny zresztą sposób, mówiąc:

bo ty zawsze…

używają właśnie komunikatu ja, gdyż nie odnoszą się do swojego rzeczywistego rozmówcy, lecz wytworu swojej własnej głowy na jego temat. Budzi to frustracje obydwu stron, bo celem takiej rozmowy nie jest naprawienie relacji, czy zrozumienie drugiej strony, lecz przekonanie samego siebie, że za nasz zawód, naszą nieszczęśliwość, nasz ból jest odpowiedzialny inny człowiek.
Zarówno pchanie się na cudzą matę, jak i obwinianie kogoś z zewnątrz za nieporządek na naszej, mają tę samą przyczynę – paniczny strach przed byciem sam na sam ze sobą. Przed doświadczaniem własnej maty, zgłębianiem własnej ciszy. Jest to na swój sposób tragiczne, natomiast często niestety rodzi lawinę zła, której trzeba zapobiegać zawczasu. Motywowane współczuciem pozwalanie na to, by ktoś przesiadywał większość czasu na naszej macie, mając obok własną, jeszcze nie rozwiniętą, nie służy ani nam, ani jemu.
Skupienie się na swojej macie ułatwia komunikację głównie dlatego, że nikogo nigdy nie poznamy tak dobrze, jak siebie. Zamiast mówić:

nie zrobiłeś tego i tego,

lepiej powiedzieć:

kiedy nie robisz tego i tego, czuję się tak i tak.

Ostatecznie nie mają przecież większego znaczenia niewyniesione śmieci czy niezrobione zakupy. Znaczenie ma zachwianie czyjegoś zaufania, sprawianie mu przykrości lub okazanie lekceważenia. Nie chodzi przecież o żadną obiektywną prawdę, tylko o zrozumienie emocji i uczuć drugiej osoby, by więcej jej nie ranić. Ale też – co piszę już na podstawie własnych doświadczeń – kiedy zrozumiemy motywację osoby, której zachowanie nas zabolało, może stać się dla nas jasne, że w świetle tej wiedzy, drugi raz by już nas nie zabolało, gdyż większość naszego bólu spowodowana była naszym mylnym założeniem jego złych intencji.

fot. Bożena Szuj

Asertywność

fot. Bożena Szuj

Obawiam się, że moje pisanie o asertywności jest równie dobrym pomysłem, jak ten, bym się pokusiła o pogadankę z zakresu chemii. Jednak spróbuję. Dla siebie samej, autoterapeutycznie.
W asertywność nie umiem. Podziwiam swojego Partnera, który znakomicie potrafi się odnaleźć w niemal każdej sytuacji. Wyczuwa ludzi, jest dla nich uprzejmy i serdeczny, ale nie daje im sobie wejść na głowę. Wie, kiedy odpuścić, wie, kiedy się obronić i robi to w sposób, który budzi respekt (i nie piszę tu akurat o straszeniu bitką, które również czasem budzi respekt). Znam go na tyle dobrze i obserwuję na tyle uważnie, żeby wiedzieć, w których sytuacjach czuje się bardziej komfortowo, a w których mniej, jednak nie sądzę, by ktokolwiek inny umiał to jednoznacznie rozszyfrować.
Wielokrotnie analizowaliśmy krok po kroku moje nieasertywne zachowania, żebym z jego pomocą i na ich przykładzie nauczyła się asertywności. I najczęściej dochodziłam wtedy do tego samego wniosku: to, co mojemu Partnerowi przychodzi z łatwością i w jego wykonaniu wydaje się zwykłym rozsądkiem i świadomością własnej wartości, w moim wykonaniu musiałoby przybrać postać jakiejś psychologicznej rozgrywki. Być może moja wysoka wrażliwość odgrywa tutaj jakąś rolę. Nie umiem udawać, kiedy coś mnie poruszy, zaboli, czy zezłości. Nie zawsze też umiem dać odpowiedni wyraz bólowi, natomiast, jeśli jest mi w rozmowie źle, natychmiast się zamykam. I to raczej bezpowrotnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że asertywność jest czymś niewłaściwym. Nie chcę nawet powiedzieć, że jest nie dla mnie. Chcę powiedzieć, że uczenie się jej przychodzi mi z ogromnym trudem, bo nie ma w niej dla mnie niczego naturalnego.
Nie zmienia to jednak faktu, że asertywność (podobnie, jak kurs samoobrony) to tylko narzędzie, które może nam pomóc w momentach zagrożenia. A wchodzenie na naszą matę stanowi dla nas realne zagrożenie.

fot. Bożena Szuj

Być może nie każde oko wychwyci ten szczegół, więc spieszę wyjaśnić, że na skarpetkach, które mam na powyższych zdjęciach, widnieje… moje imię. Czyż nie piękny prezent dostałam?

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki „All I want” The Offspring, której tekst idealnie podsumowuje mój dzisiejszy wpis.

Wszystko, czego chcę
Dzień po dniu
twoje życie staje się wrakiem
Wciąż czujesz na karku
oddech złych sił
Nikt cię nie szanuje
Nikt ci nie pomaga
Musisz głośno wykrzyczeć
O co ci chodzi
Więc odrzuć zasady
Odrzuć czczą gadkę
Bo mam już dość
tej wegetacji
Zostaw mnie w spokoju
O wiele nie proszę
Nie chcę być tylko kontrolowany
To wszystko, czego chcę
Wszystko, czego chcę
Jak długo potrwa,
Nim usłyszą wołanie?
Próbowałeś się dostosować,
A czułeś się jak kłamca
Grałeś na ich zasadach
Teraz przyszła ich kolej!
Mówiłem to wcześniej
Powiem to znów
Gdybyś tylko słuchał
Zrozumiałbyś sens
fot. Bożena Szuj

Złe wychowanie

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy wpis postanowiłam umieścić nie tylko w kategorii „nNa kozetce”, ale również w „Jak w porach roku Vivaldiego”, bo choć nie poruszam w nim tematu jesieni, to oprawą graficzną chciałam oddać jej hołd. Z tej okazji stworzyłam też biżuterię, którą prezentuję na zdjęciach.

🍂 Złe wychowanie?

fot. Bożena Szuj

Jakiś czas temu, oglądając „Psychology In Seattle”, zauważyłam, że dr Kirk Honda dość regularnie używa sformułowania „dobre wychowanie” w innym znaczeniu niż to, które do tej pory znałam. Przez „dobre wychowanie” rozumiałam wyniesienie z domu podstaw savoir vivre’u, pewną ogładę, grzeczność i klasę. I analogicznie do dowodów na „złe wychowanie” zaliczałam prymitywność, brak ogłady i uprzejmości czy opryskliwość. Tymczasem dr Honda „źle wychowanymi” nazywa ludzi, którzy z rodzinnego domu wynieśli deficyty uniemożliwiające im tworzenie trwałych, bezpiecznych relacji z innymi ludźmi w dorosłym życiu, czyli u których proces wychowywania przebiegał  źle.
To bardzo otworzyło mi oczy, bo wciąż wiemy zbyt mało o wychowywaniu młodych ludzi. Nie mamy wzorców, a do tego znane od lat metody, które może były na krótką metę skuteczne, na ogół opierały się na zastraszaniu, co wywołuje w dziecku ogromne traumy, nierzadko – bez późniejszej profesjonalnej pomocy – na całe życie. Tzw. grzeczne, ciche dziecko, to najczęściej dziecko przerażone, więc na pewno nie „wychowywane dobrze”. Warto więc trochę zredefiniować pojęcie „dobrego wychowywania”, bo poprzez przymiotnik „dobre” buduje pozytywną konotację z zachowaniami, które u małych dzieci mogą wynikać ze strachu i karności. Czy wyśmiewam wpajanie zasad savoir vivre’u? Nie. Wręcz przeciwnie – ubolewam nad tym, że na ogół wychowującym kolejne pokolenia rodakom nie są znane, ale myślę, że przy społecznej zatrważającej znieczulicy (objawiającej się chociażby haniebną postawą Polaków wobec sytuacji na białoruskiej granicy, wpuszczaniem na sejmową mównicę faszystów czy wreszcie narażaniem na śmierć kobiet w ciąży) nieznajomość savoir vivre’u jest akurat naszym najmniejszym problemem. „Dobrym wychowaniem” nazwałabym dziś uczenie empatii, do której punktem wyjścia będzie szacunek.
Choć wiele zaczyna się w tej kwestii zmieniać, mamy dostęp do wiedzy, do najnowszych psychologicznych badań, do darmowych wartościowych treści w internecie, to ciągle jeszcze tkwimy jedną nogą w starym porządku, bo… boimy się zmian, mimo że są to zmiany na lepsze. Łatwiej tkwić z złym, a znanym, niż dobrym, ale zupełnie nowym. A przecież tylko zmiana sprzyja rozwojowi.

fot. Bożena Szuj

🍂 Rodziców trzeba szanować

fot. Bożena Szuj

Wspomniałam wyżej, że należy dzieci uczyć przede wszystkim empatii, do której punktem wyjścia jest szacunek. Dobrze więc na początku odróżnić dwa rodzaje szacunku. Pierwszy to ten podstawowy, który należy się z urzędu absolutnie każdemu człowiekowi bez względu na wiek, płeć, rasę, orientację seksualną, pochodzenie czy światopogląd (człowiekowi i oczywiście pozostałym istotom żywym).  Drugi to ten bardziej zaawansowany, na który trzeba sobie zasłużyć swoimi czynami. Wymuszanie na innych tego drugiego rodzaju szacunku  (bo brak pierwszego w moim odczuciu oznacza brak możliwości jakiejkolwiek interakcji) jest jakimś pomieszaniem porządków.  To osoba szanująca decyduje kogo i z jakich powodów szanuje, nigdy na odwrót. Całkiem niestety sporo ludzi nie czuje niczego niestosownego w używaniu argumentu „ze względu na szacunek do mnie”. Tak samo jak wielu rodziców nie widzi przekraczania granic dziecka w domaganiu się od niego szacunku wyłącznie z powodu bycia rodzicami. Jeśli ktoś nas nie szanuje w ten bardziej zaawansowany sposób, to po pierwsze tylko i wyłącznie jego decyzja i wybór (podyktowany zresztą na ogół naszym zachowaniem), a po drugie… nie musi. Jedni będą, inni nie będą. Mówienie:

szanuj mnie, bo jestem:
starszy od ciebie,
twoim rodzicem,
partnerem,
nauczycielem,
szefem

to nic innego, jak zakamuflowany (często też nieuświadamiany sobie przez nadawcę) komunikat:

czuję się nikim i nie mam szacunku do samego siebie, więc będę teraz wzbudzać w tobie poczucie winy, że nie możesz mi dać tego, czego sam sobie nie umiem dać; obarczę cię odpowiedzialnością za siebie, która leży wyłącznie po mojej stronie, bo sam jestem zbyt słaby, by ją unieść.

Jeśli o tym wiemy, na ogół umiemy w sobie odnaleźć pewne pokłady współczucia dla osób, które się tak zachowują, bo rozumiemy, że są zwyczajnie nieszczęśliwe. Jednak trzeba pamiętać, że bardzo trudno znaleźć w sobie współczucie dla tych, którzy w dzieciństwie nasze granice  regularnie przekraczali. Przeprogramowanie się jest możliwe, ale zazwyczaj nie bez fachowej pomocy i ogromnej, nieraz wieloletniej, pracy nad sobą.
Jak się to wszystko ma jednak do dzieci i nauczenia ich szacunku oraz empatii? Po pierwsze myślę, że trzeba się skupić na tym pierwszym i podstawowym szacunku do każdego. I w tym nie tylko nie są pomocne, ale są wręcz destrukcyjne teksty typu: „szanuj mnie, bo jestem twoim rodzicem”.

  • Po pierwsze dlatego, że zasiewają w dziecku pomysł, że ma prawo nie szanować (w najogólniej pojęty sposób) innych – bez tego domyślnego stwierdzenia powyższe zdanie zwyczajnie nie ma przecież sensu.
    Innymi słowy:
    „szanuj mnie, bo jestem człowiekiem”
    „szanuj mnie, bo jestem twoim rodzicem”
  • Po drugie dlatego, że są inwazyjnym wtargnięciem na terytorium dziecka – musimy wymagać od niego (choć najprościej wymagać tego od siebie, a dziecku pokazywać poprzez przykład) szacunku na tym pierwszym, podstawowym poziomie, ale drugi to jego przestrzeń i jego wolność; samo sobie wybierze idoli i autorytety – możemy je ewentualnie podsuwać, jeśli nasze ego mocno się tego domaga, ale nic więcej.
  • Po trzecie dlatego, że jest nadużyciem rodzicielskiej władzy. Dziecko, jeśli słyszy, że ma szanować swojego rodzica tylko dlatego, że jest on rodzicem, dostaje komunikat o nierówności, czyli że w układzie rodzic-dziecko szacunek należy się wyłącznie rodzicowi, co po pierwsze nie jest prawdą, a po drugie uczy – uwaga, uwaga! – braku szacunku właśnie i tego, że przewagę ma ten, kto ma w danym momencie władzę. To dokładnie ten sam mechanizm, który opisywałam w tekście „To tylko klaps”.

Ponieważ już oczami nie tylko nNi, ale także wyobraźni zobaczyłam niezrozumienie wśród Czytelników wzmianki o podsuwaniu dzieciom autorytetów dyktowanemu ego, wyjaśnię, co dokładnie miałam na myśli. Nie ma niczego niestosownego we wskazywaniu dzieciom wielkich – zarówno w skali mikro, jak i makro – nazwisk. Niektórzy są dla nas autorytetami i chcemy się tym zwyczajnie podzielić, wierząc, że dziecko na tym w jakimś sensie skorzysta, choćby przez poszerzenie własnych horyzontów, a jeśli nie, to przynajmniej posiądzie jakąś wiedzę o nas; trochę nas pozna, co być może nie spełnia funkcji wychowawczej, ale za to sprzyja budowaniu więzi między nami. Sama w szkole z uporem maniaka pokazywałam dzieciom m.in. twórczość Stanisława Dróżdża (jako w pewnym sensie ekspert od niej), licząc na to, że otworzy jeszcze bardziej ich niesamowite głowy. Moim celem nie było jednak to, by dzieci zakochały się w Dróżdżu i szanowały go tak mocno, jak ja. (To, owszem, kiedy się zdarzyło, miło łechtało moje ego, ale nie przyszło mi do głowy, by tego od dzieci oczekiwać.) Moim celem było danie im wyboru; pokazanie, że wbrew podstawie programowej mogą wybierać nie tylko spomiędzy skostniałych, nudnych „wielkich”, których przedstawia się w sposób kastrujący artyzm, lecz że mamy też artystów z pogranicza (do którego poezję konkretną niewątpliwie można zaliczyć), że prawdziwej sztuki nie da się łatwo zaszufladkować – a w szkole nauczyciele robią to wyłącznie z powodu braku swoich własnych kompetencji. Wychowywanie dzieci musi być nastawione na ich rozwój. Ewentualne dostrzegalne w procesie wychowawczym podobieństwa do nas są przyjemnym bonusem dla nas samych (co zresztą doskonale obrazuje tezę, którą kilkakrotnie na tym blogu przedstawiałam, mianowicie że to nie przeciwieństwa się przyciągają – zachwycamy się osobami podobnymi do nas samych). Na pierwszym miejscu powinno być jednak ukształtowanie człowieka i przystosowanie go do samodzielnego życia.

fot. Bożena Szuj

🍂 Zimny chów dzieci i ryb

fot. Bożena Szuj

Jedną z moich traum (nie wiem nawet dlaczego, bo wobec mnie nie stosowano już tego procederu, pamiętam jednak rozmarzenie, z jakim opowiadano mi o czasach, w których był na porządku dziennym) jest ta związana z wypraszaniem z pomieszczenia dzieci, by „omówić sprawy dorosłych”. Samo sformułowanie „sprawy dorosłych” czy „tematy nie dla dzieci” budzi we mnie dreszcz obrzydzenia do dzisiaj, mimo że dzieckiem już od dawna nie jestem. Jako że na ogół te bardzo dorosłe sprawy tyczyły się seksualności, budowało to dodatkowo niezdrowe napięcie (w wysoko wrażliwym dziecku szczególnie niezdrowe, bo przeżywane – jak wszystko – wielokrotnie mocniej). Czy uważam, że z dziećmi można rozmawiać na wszystkie tematy? Tak! Czy uważam, że wszystkie tematy można z innymi dorosłymi poruszać przy dzieciach? Absolutnie nie! Myślę, że nie ma tematu, którego nie dałoby się poruszyć z dzieckiem, nawet bardzo małym, jednak niektóre są na tyle delikatne i przekazane nieodpowiednio mogłyby tyle zburzyć w niegotowej jeszcze główce maluszka, że wymagają specjalnych warunków i wrażliwości przekazujących je dorosłych.
Co mnie więc razi w wypraszaniu dzieci, by omówić „tematy nie dla nich”? Brak klasy. Jeśli chcemy coś znajomemu powiedzieć na stronie, a otaczają nas ludzie, dla których uszu dana treść z jakiegokolwiek powodu nie jest przeznaczona, nie każemy im wychodzić, tylko czekamy na moment, aż zostaniemy sami lub ewentualnie jakoś go aranżujemy. Dokładnie tak samo należy postępować z dziećmi.
I piszę to jako entuzjastka zarówno miejsc (restauracji, kawiarni, hoteli) dostosowanych do obecności najmłodszych gości, jak i tych, do których najmłodsi nie mają wstępu. Jestem przekonana, że już małym dzieciom dobrze pokazywać, że tak samo cenny dla naszego rozwoju, ale też naszej relacji jest i czas spędzany wspólnie, i czas spędzany oddzielnie. Lepiej jednak, żeby nie tworzyć sztucznej i dosyć toksycznej atmosfery ukrywania „pewnych tematów”. Nie ma absolutnie nic złego w tym, że nie wszystkim się ze sobą dzielimy – zarówno w związku, jak i w relacji dziecko-rodzic. Istotne jest wyznaczenie granic i dawanie sobie wolności, bo podstawą każdego związku powinno być zaufanie. Nie bardzo sobie wyobrażam wypytywanie Partnera o jego prywatne rozmowy z przyjaciółmi, bo wychodzę z założenia, że gdyby dotyczyły czegoś, o czym powinnam się dowiedzieć, to Partner (lub jego przyjaciel) sam się tym ze mną podzieli. Ponieważ bardzo jasno nakreśliliśmy granice, wchodząc w związek, oboje mamy pewność, że rzeczy, których sobie nie mówimy, nigdy nie dotyczą bezpośrednio naszej relacji i w żadnym sensie nie mogą stanowić dla niej zagrożenia. Podobnie jest z dziećmi, które uczą się przede wszystkim przez obserwację. Nie będą miały potrzeby zatajania przed nami rzeczy naprawdę istotnych, jeśli nie będziemy się wtrącać do tych sfer ich życia, które nas nie dotyczą (te się będą na przestrzeni lat oczywiście zmieniać). Reasumując, jeśli zamiast delikatnie wyznaczyć granice, najlepiej używając komunikatu ja („nie czuję się komfortowo, rozmawiając z tobą o tym, ale niech ci nie będzie z tym źle, bo to nie ma to najmniejszego znaczenia ani dla ciebie, ani dla naszej relacji”), zaczniemy tworzyć tematy tabu („nie dla dzieci”, „nie dla kobiet”, „nie dla  mężczyzn”, itd.), istnieje duże ryzyko, że zasiejemy w dziecku albo zachowania kontrolujące, albo podatność na kontrolę, albo jakąś hybrydę jednego z drugim.
Doktor Kirk Honda wielokrotnie podkreśla, że choć wielu psychoterapeutów używa tych terminów błędnie (a raczej pod pierwszy z nich podciąga oba znaczenia), to jednak czym innym jest współuzależnienie (ang. codependence), a czym innym… no i tutaj mam problem z polskim tłumaczeniem, ale zaryzykuję sformułowanie „osobowość zależna” (ang. dependence). Mechanizm współuzależnienia w relacjach, w których jedna osoba jest uzależniona od alkoholu czy substancji psychoaktywnych (lub jedzenia, seksu, zakupów, gier itp.) wytwarza się w drugiej, nieuzależnionej osobie. W największym skrócie, nieuzależniony partner lub członek rodziny osoby borykającej się z uzależnieniem zaczyna nieświadomie odtwarzać toksyczną relację, w jaką uzależniony partner lub członek rodziny wszedł z tym, od czego jest uzależniony z tymże partnerem lub członkiem rodziny. Jedna strona jest więc uzależniona od „używek” (tu można podstawić cokolwiek), a druga powiela ten schemat, uzależniając się w bardzo podobny sposób od strony uzależnionej. Mając za sobą kilka takich relacji, mogę powiedzieć, że to chyba jedyny sposób, żeby wytrwać w takim związku. Związku z jednej strony fascynującym, bo pełnym skrajności i namiętności (które same w sobie również uzależniają), a z drugim toksycznym i wyniszczającym, bo przemoc jest w nich jedynym elementem stałym. O ile leczenie wszelkich uzależnień jest długotrwałe i wymagające niezwykłej systematyczności, o tyle współuzależnienia można się pozbyć chirurgicznym cięciem, wychodząc z relacji z nałogowcem. Oczywiście konieczna jest także terapia lub wnikliwa autoterapia, która pomaga zrozumieć, jakie mamy deficyty i skąd wzięły się w nas autodestrukcyjne mechanizmy, żeby w kolejnych związkach nie popełniać tych samych błędów.
Terminem, którego w języku angielskim używa się zdaniem dra Hondy zbyt rzadko, jest dependence. Czyli zależność od partnera nie wywołana jego uzależnieniem, lecz będąca właśnie bezpośrednim skutkiem złego wychowania. Nie do końca o tym, ale poniekąd, opowiada Markowi Sekielskiemu moja ukochana dr Ewa Woydyłło w tym fragmencie wywiadu (serdecznie polecam obejrzenie całości!) – skłonność do współuzależnienia wynosimy z domu, jeśli jesteśmy wychowywani źle właśnie. Wracając do dependence, czyli osobowości zależnej, jej przyczyną jest nadmierna kontrola dziecka prowadząca do niewykształcenia się w nim umiejętności odróżnienia jego potrzeb od potrzeb innych ludzi. To zaburzenie uniemożliwia samodzielne funkcjonowanie w dorosłym życiu. W patriarchalnym systemie najbardziej są na to narażone dziewczynki (choć nie są oczywiście jedynymi ofiarami takiego wychowania). Kiedy słyszymy od najmłodszych lat „argumenty”, że:

  • mówiąc, co myślimy, sprawimy komuś przykrość
  • będziemy nieuprzejmi, sygnalizując swoje granice
  • zachowując się w zgodzie ze sobą, narazimy się na to, że przylgnie do nas jakaś niepochlebna opinia czy wręcz zaczniemy się cieszyć złą reputacją,

narasta w nas strach, że nie sprostamy abstrakcyjnym oczekiwaniom wszystkich otaczających nas ludzi. Istotne jest też to, że nie przechodzą oni w naszej głowie żadnej wcześniejszej selekcji, nie boimy się zatem, że za niemądrych uznają nas osoby mądre, za nieporządnych uporządkowane, a za rozwiązłych cnotliwe, w czym można byłoby się doszukać jeszcze sensu. Boimy się osądu wszystkich ludzi, a wśród nich również tych, którzy nie mogą dla nas stanowić autorytetu w absolutnie żadnej dziedzinie. Ten wpojony przez niekompetentnych rodziców strach zabija w nas zdolność do autorefleksji, która jest po pierwsze konieczna dla naszego rozwoju, a po drugie chroni nas samych przed skrzywdzeniem (i przez innych, i przez samych siebie). Dr Honda powtarza często coś, co czułam intuicyjnie już ucząc w szkole, mianowicie że należy pytać dzieci, czego chcą i co w danej chwili czują. Znajomości naszych potrzeb oraz kontaktu z własnymi emocjami (którego brak prowadzi w dorosłym życiu do emocjonalnego kalectwa) trzeba dzieci nauczyć. Dopiero kiedy wiemy, czego chcemy, możemy z tego świadomie zrezygnować, biorąc pod uwagę też inne czynniki. Czyli zamiast np. zmuszać dziecko do pójścia na urodziny kolegi, za którym nie przepada, zapytajmy je, czy chce iść, czy nie, a jeśli nie, to z jakiego powodu. Zamiast zakazów, nakazów czy obśmiewania jego racji, pokażmy dziecku, że zarówno jego emocje (złości czy smutku), jak i rzeczywiste potrzeby do których warto się dokopać podczas rozmowy – w niepójściu na przyjęcie rzadko chodzi przecież o niepójście na przyjęcie) są ważne. Dopiero z tego punktu można rozpocząć rozmowę, ukazując dziecku drugą stronę (może nielubiany kolega jest odrzucany przez wszystkich i to przyjęcie ma dla niego dużo większe znaczenie niż nasze dziecko jest sobie w stanie wyobrazić). Ale i tak ostateczna decyzja nie powinna być podejmowana poza dzieckiem (mówię tu o decyzjach, które kilkuletnie dziecko jest w stanie podjąć samo). Niech jednak żadna jego decyzja nigdy nie będzie kierowana strachem o czyjś jej odbiór. Nie uczmy dzieci zależności i podwładności, bo to ogromna dla nich krzywda, kierowana w dodatku naszym własnym egoizmem. Dorosłymi zależnymi dziećmi co prawda łatwiej jest manipulować, szantażując je emocjonalnie tym, że mają wobec nas jakieś obowiązki, ale spoiler alert: nie mają żadnych!
Kolejnym elementem starego zimnego chowu jest wpojenie dziecku przekonania, że nasza miłość jest warunkowa, tymczasem nie może taka być (a jeśli jest, to dla nas informacja zwrotna, że popełniliśmy gdzieś błąd). Na warunkową miłość przyjdzie w życiu dziecka czas – dom powinien przede wszystkim pokazać dziecku miłość, jaką ma się samo obdarowywać przez resztę swojego życia. Jeśli wszystko, co dziecko robi (to tyczy się niestety również wyglądu) jest dla nas, surowych sędziów, nie dość dobre czy niewystarczające, dziecko rozwija się, a potem wchodzi w dorosłe życie z gigantycznym deficytem naszego uznania, naszego usatysfakcjonowania (które sobie oczywiście idealizuje, bo umówmy się, nie jesteśmy żadnymi wyroczniami i w pewnym momencie trzeba to dziecku głośno powiedzieć). Nie ma znaczenia, czy mamy 10, 17, czy 48 lat – jeśli nosimy w sobie deficyt akceptacji rodzica, on nie zniknie sam z siebie bez ciężkiej terapeutycznej oraz autoterapeutycznej pracy.

fot. Bożena Szuj

🍂 Jesteś bliżej, więc będę Cię traktować…
gorzej

fot. Bożena Szuj

Mąż odburkujący coś niegrzecznie żonie, bo zawsze z nią przecież może porozmawiać później, a farmaceuta, kasjerka czy pan od okien, z którymi rozmawia teraz mogą sobie coś pomyśleć; żona starannie pracująca na jak najlepszą reputację wszystkich wokół, a w czterech ścianach znęcająca się nad mężem, któremu i tak nikt nie uwierzy, że mógłby być jej ofiarą; uroczy, zawsze pomocni sąsiedzi, mający czas dla wszystkich, tylko nie dla własnego i najbardziej ich potrzebującego dziecka. Wszyscy się z tym stykamy. Te zachowania wynikają bezpośrednio ze złego wychowania. Ze złych wzorców. Szanowanie (na poziomie podstawowym) wszystkich to jedno, ale życie to sztuka wyborów. Przed wyborem kto jest dla nas ważniejszy stajemy codziennie. I jeśli regularnie przedkładamy dalszych znajomych, współpracowników czy ludzi znanych z widzenia nad swoich najbliższych, bo jedni może coś sobie o nas pomyślą, a drudzy są przecież bliscy, to mamy poważny problem. Wybór najbliższych, który powinien być oczywistością, nie oznacza wcale, że mamy automatycznie wszystkich innych traktować źle. Oznacza jedynie, że nie przywiązujemy wagi do tego, co ktoś, kto nie odgrywa w naszym życiu żadnej roli, sobie o nas pomyśli, co nie stoi przecież w najmniejszej sprzeczności w byciu dla niego uprzejmym. Oznacza wreszcie, że przywiązujemy ją do tego, co pomyśli o nas osoba, która nas zna i kocha (zwłaszcza dziecko, które na początku swojego życia kocha bezwarunkowo).
Myślę, że przesadne dbanie o nieistotną fasadę przy zaniedbywaniu tego, co naprawdę ważne i cenne wynika z raka, o którym pisałam wcześniej – tzw. zimnego chowu. Ten zrobił niestety ogromną i nieodwracalną krzywdę wielu pokoleniom. Jedynym wyjściem, jakie w tej sytuacji widzę, jest terapeutyzacja całego społeczeństwa.

fot. Bożena Szuj

🍂 Rodzicielskie kompetencje

fot. Bożena Szuj

Nawet się nie łudzę, że ten rozdział spotka się ze zrozumieniem. Napiszę go jednak, bo to, co chcę przekazać, wydaje mi się szalenie ważne. Jestem przekonana, że dzieci trzeba trzymać jak najdalej od każdej religijnej instytucji i organizacji do momentu osiągnięcia przez nie pełnoletności, kiedy będą mogły podjąć świadomy wybór, czy chcą należeć do jakiegoś kościoła czy nie. A jeśli tak, to wybrać do jakiego. Myślę, że powinny być pozbawione możliwości uczestnictwa w jakichkolwiek religijnych rytuałach, a swoją wiedzę na temat danej religii i wyznania swoich wierzących rodziców czerpać wyłącznie z obserwacji ich zachowań na co dzień. Wychowywanie dzieci w duchu empatii, poszanowania innych i uważności na nich, w duchu miłości i łagodności da im narzędzia umożliwiające zostanie w dorosłym życiu zarówno doskonałym katolikiem, protestantem, judaistą, muzułmaninem czy buddystą, jak i agnostykiem czy ateistą (to oczywiście tylko skromny wycinek wszystkich możliwości). Ten wybór jednak powinien być świadomy, dobrowolny i przede wszystkim w żadnym stopniu niezwiązany z naciskami czy oczekiwaniami innych ludzi. Przy czym dziecięca religijna neutralność powinna być właśnie tak nazywana i traktowana – dziś dzieciom, które nie uczestniczą w życiu kościoła, przykleja się łatki ateistów, co jest równie złe, jak przyklejanie im łatek np. katolików. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że to utopijny pomysł, bo im wcześniej zaczyna się proces indoktrynacji, tym jest skuteczniejszy – żadne rozsądne ugrupowanie nie odda takiej możliwości bez walki. Innym słabym punktem mojej wizji jest nieuwzględnienie istniejącej niestety w wielu religiach obsesji nawracania bliźnich, która skutkuje na ogół dosyć powierzchownym podejściem do własnego sumienia i własnych czynów, za to niesłychanie inwazyjnym, a wręcz inkwizytorskim do sumienia i czynów innych ludzi. I taka postawa równocześnie upośledza też rodzicielskie kompetencje w ten sam sposób, w który kompetencje lekarzy upośledza klauzula sumienia. Zdaję sobie sprawę z tego, że są to kwestie złożone. Rozumiem na przykład dyskomfort, jaki może odczuwać ginekolog, który jest jako człowiek przeciwnikiem aborcji, a równocześnie jako lekarz musi przeprowadzić terminację ciąży swojej pacjentki. Ja na pewno nie potrafiłabym się odnaleźć w sytuacji tak dużego rozdarcia między własnymi przekonaniami a zawodowymi obowiązkami. Jednak decydując się na taką a nie inną specjalizację, ma pełną świadomość, że prędzej czy później będzie się z tak trudną dla niego sytuacją musiał zmierzyć. Znalezienie się w niej nie jest dla niego zaskoczeniem. Nie powinien więc konsekwencjami swojego wyboru (specjalizacji, w ramach której będzie narażony na konieczność wykonania aborcji przy absolutnie antyaborcyjnych poglądach) obarczać innych ludzi. Mam tu na myśli zarówno lekarzy przejmujących jego obowiązki, jak i pacjentki, których jego światopogląd nie może ani obchodzić, ani tym bardziej dotyczyć.
Wracając do rodzicielstwa, obowiązkiem rodzica jest wychowanie dziecka, czyli przygotowanie go do dorosłego samodzielnego i odpowiedzialnego życia. Niepojętym jest dla mnie zaniechanie edukacji seksualnej swojego dziecka, w tym całego niezwykle istotnego tematu antykoncepcji, z powodu własnego światopoglądu (tu już nie ma przecież mowy o abortowaniu kogokolwiek – tu sprawa sprowadza się wyłącznie do przekazania rzetelnej wiedzy, nawet jeśli jest to wiedza o czymś, z czego sami nie korzystamy). Dziecko musi się – najlepiej jak najwcześniej – dowiedzieć, gdzie są jego granice, czym jest zły dotyk, w jaki sposób reagować na akty przemocy, czym jest bezpieczny seks, przed czym antykoncepcja chroni i jakie są skutki zarówno jej stosowania, jak i niestosowania. Wierzący rodzice mogą przecież wspomnieć o zasadach, które sami wyznają (i z których na przykład wynika niechęć do rozmowy o antykoncepcji), bo być może one będą dla dziecka jakimś drogowskazem, jednak podstawową kwestią jest przekazanie wiedzy. Tu niestety, nad czym moje nauczycielskie serce niezwykle ubolewa, nie można liczyć na szkołę. Szkoła mogłaby  być filarem. Jest mnóstwo rodziców posiadających zerowe kompetencje rodzicielskie i tu z pomocą powinna właśnie przyjść szkoła zaopatrzona w odpowiednio wykwalifikowaną kadrę. W teorii wszystko się zgadza. W praktyce po pierwsze od lat do zawodu nauczyciela jest selekcja negatywna, a po drugie podstawy programowe są coraz bardziej idiotyczne, co wiąże ręce tym kilku procentom nauczycieli rzeczywiście z powołania.
Za obecnych rządów, naprawdę strach dzieci posyłać do szkoły. Nie stać nas, jako narodu, na rodzicielskie niekompetencje jednostek.

fot. Bożena Szuj

🍂 Seksualizacja dzieci i cały ten gender

fot. Bożena Szuj

Patriarchat, w którym chowali się wszyscy moi rówieśnicy oraz osoby trochę ode mnie młodsze, podzielił świat tak, jak umiał najlepiej, czyli prymitywnie: na kobiecy i męski. Kobietom przypisał zbiór cech pojawiających się u kobiet statystycznie częściej, a mężczyznom inny zbiór cech, również pojawiających się u mężczyzn statystycznie częściej, z czego wyciągnął jeszcze jakieś koślawe wnioski dotyczące przywództwa. Wszyscy ludzie z grupy „statystycznie rzadziej” zwyczajnie nie zostali uwzględnieni. Wydawać by się mogło, że taka nieudolna konstrukcja runie jeszcze zanim ktoś ją wcieli w życie, ale nie. Od tysięcy lat ma się świetnie, w niektórych środowiskach nawet do dzisiaj.
Jestem pewna, że – podobnie jak z religią – trzeba wychowywać dziecko możliwie jak najbardziej neutralnie. Nie zakładać, że skoro jest chłopcem, to coś tam,  a skoro jest dziewczynką, to coś tam innego. No nie. Jest dzieckiem z jakimś potencjałem, z jakimiś potrzebami. Nie zawstydzajmy chłopca, jeśli chce się pobawić lalką lub marzy o różowym dresie – ta wstrętna potrzeba zawstydzenia jest po naszej stronie, bo to my mamy z tym problem. Warto się nad tym pochylić. Nie nazywajmy chłopczycą (co to w ogóle za słowo!) dziewczynki, która lubi chodzić po drzewach i bawić się autkami. Nie nazywajmy dziewczynki zachwyconej od najmłodszych lat sukienkami, butami i torebkami typową kobietą (zwłaszcza, jeśli ma potem zostać psychoterapeutką…), a chłopca mającego smykałkę do majsterkowania, typowym mężczyzną. A już przede wszystkim pozwólmy dzieciom przeżywać emocje. Choć jest to trudne dla nas, pozwólmy im płakać, zmierzać się ze swoim cierpieniem. Zwłaszcza uczmy chłopców kontaktu z własnymi emocjami i obalajmy ten głupi, a przede wszystkim szkodliwy mit, że chłopaki nie płaczą. Jasne, że płaczą! Każdy człowiek ma do odczuwania i wyrażania swoich emocji niezbywalne prawo. To niesłychanie ważne, żeby mówić o tym dzieciom od maleńkości. Obserwujmy nasze dzieci. Patrzmy, co im służy, co jest dla ich rozwoju dobre, co im sprawia radość. Nie wkładajmy ich w żadne ramy. Dzieci to zawsze znacznie więcej, niż możemy pojąć.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi od wczesnego dzieciństwa i jest prawie moją równolatką. Ważna, mądra, piękna i przede wszystkim na temat!

fot. Bożena Szuj

Cnoty Niecnoty

fot. Bożena Szuj

Jakiś czas temu światło dzienne ujrzały upławy z głowy osoby, po której trudno spodziewać się wypowiedzi mądrej. Nie zamierzam poświęcać im zbyt dużo miejsca, potraktuję je bardziej jak punkt wyjścia. Opinię publiczną poruszyło, rozśmieszyło i rozsierdziło równocześnie „ugruntowywanie cnót niewieścich”, bo było jaskrawe i kuriozalne. Poruszyła niestosowność, rozśmieszył archaiczny język, rozsierdziły: wstecznictwo i patriarchalny ton. Dobra, pośmialiśmy się i – co lubimy najbardziej – ponarzekaliśmy, a teraz zastanówmy się, czemu na taką samą skalę nie rażą nas mniej spektakularne, choć dużo bardziej niebezpieczne, mające się niestety ciągle świetnie, schematy przekazywane najmłodszym od lat z pokolenia na pokolenie. (Mam wrażenie, że coś w tej kwestii minimalnie drgnęło dopiero niedawno.)

⛔ Zawstydzanie

fot. Bożena Szuj

Miałam siedem albo osiem lat. Kolega w klasie drwił z nas (dziewczynek) dlatego, że nie wiedziałyśmy, co to jest seks, choć sam z pewnością nie wiedział dużo więcej od nas. Mama mojej koleżanki – nota bene córka Stefana Kisielewskiego – doradziła mi odpowiedź, która wydała mi się wówczas nieprawdopodobnie błyskotliwa, mianowicie że „seks to po niemiecku sześć”. Moje ego było w siódmym niebie na myśl o tym, że mam na podorędziu tekst, który na bank upierdliwemu koledze pójdzie w pięty! Użyłam go na pierwszej przerwie, podczas której znowu nam dokuczał i… zostałam wezwana do pani wychowawczyni, która publicznie mnie pouczyła, że „chyba w tym wieku nie wypada mówić o seksie!”. To, że usłyszała słowo „seks” z moich ust, ale nie usłyszała go wcześniej z ust kolegi, zwaliłam na karb jej wieku (przez wszystkie te lata byłam święcie przekonana, że dobijała wtedy do siedemdziesiątki – dopiero niedawno mama uświadomiła mi, że ona mogła mieć wtedy około czterdziestu lat… jednak garsonki postarzają). Wydarzenie to nie utkwiło więc we mnie jako symbol nierównego traktowania chłopców i dziewczynek, tylko jako okrutne, podłe i przede wszystkim bezdennie głupie posługiwanie się zawstydzaniem, kiedy nie ma się wystarczających kompetencji, żeby dobrze wykonać swoją pracę. Osoba (uczeń, student, klient, pacjent, petent) zawstydzona poczuje się w jakimś stopniu winna, przez co o nic nas nie oskarży. Podobną sytuację miałam kilka dni temu, kiedy mój ulubiony pomarańczowy dostawca internetu próbował ode mnie wyłudzić wyższą opłatę. Zapytana przez antypatyczną konsultantkę, czy nie wydało mi się dziwne, że nie podpisałam jednego dokumentu, który zgodnie z umową miał być wysłany wraz z innymi do podpisu (a nie został), odpowiedziałam: „nie, niestety nie wiem, czemu źle wykonujecie swoją pracę”. Analogicznie, dziś powiedziałabym swojej dawnej pani od nauczania wczesnoszkolnego, że „wypadanie” czy „niewypadanie” nie jest żadną kategorią i jeśli z jakiegokolwiek powodu czuje się niezręcznie, kiedy mówi się przy niej o seksie, to to właśnie powinna zakomunikować dzieciom. Bo problem wcale nie był we mnie, ani w tym, że użyłam tego słowa, tylko w niej, że tak na nie reaguje – gdybym wiedziała, nie sprawiłabym jej nieprzyjemności celowo.
Zawstydzanie, zwłaszcza dzieci, niesie za sobą ryzyko wyrządzenia im krzywdy, widocznej niestety dopiero w ich dorosłym życiu. Kiedy pracowałam w szkole, do moich obowiązków należało nie tylko uczenie polskiego, ale też opieka nad młodszymi dziećmi w świetlicy. Pewnego razu sześcioletnia dziewczynka, podchodząc do mnie, weszła niechcący na kant mojego biurka, szybko zauważając, że ocieranie się nie swoimi miejscami intymnymi, sprawia jej radość. Patrząc mi więc prosto w oczy, wyznała z ogromnym uśmiechem, że „to przyjemne jest!”. Uczuciem dominującym było we mnie przerażenie, że zaraz wejdzie któraś z pań i – właśnie ze względu na wspomniany brak kompetencji – zacznie ją zawstydzać, że kto to widział, że takie zachowanie dziewczynce nie przystoi (pamiętajmy, że żyjemy w kulturze, w której ciągle kobieca masturbacja jest tematem tabu – tolerujemy, niechętnie, tylko męską). Nie miałam pojęcia, jak się zachować. Umówmy się, że nie była to sytuacja komfortowa, ale mój komfort był tutaj akurat najmniej ważny. Musiałam w ułamku sekundy podjąć decyzję, jak szybko i sprawnie przerwać dziewczynce w sposób, który nie będzie inwazyjny dla jej formującej się dopiero seksualności. Uśmiechnęłam się więc serdecznie, odpowiadając: „wiem”. Mam głęboką nadzieję, że aprobata odkrywania własnej seksualności wyartykułowana przez drugą, dużo starszą i bardziej doświadczoną kobietę zakoduje w niej najlepsze i najzdrowsze odruchy.  (Bo nie chciałam jej oduczyć czerpania przyjemności z dotykania własnego ciała, tylko robienia tego przy osobach postronnych.) Potem szybko zaprosiłam ją z drugiej strony stołu, rozpraszając jej uwagę czymś zupełnie innym. Mam nadzieję, że nigdy nikomu nie pozwoli odebrać sobie tej niewinnej, pięknej czułości do samej siebie.
Seks jest niestety wyjątkowo wdzięcznym do zawstydzania tematem, ale nie jedynym. Rolą nauczycieli i rodziców jest oczywiście wskazanie dziecku co robi (w każdej dziedzinie) dobrze, a nad czym jeszcze powinno popracować, jednak merytoryczna informacja zwrotna powinna być mu przekazywana nie przy świadkach i nie w formie upomnienia czy pretensji. Również dlatego, żeby oswoić je z porażkami i pokazać, że nie są niczym złym – są nieuniknioną częścią procesu, jakim jest nauka, ale też – w szerszej perspektywie – procesu, jakim jest życie.

fot. Bożena Szuj

⛔ Fetyszyzacja dziewictwa

fot. Bożena Szuj

O koszmarnym zjawisku fetyszyzacji dziewictwa pisałam tu już kilka razy. Dziewictwo nazywane zresztą również, nomen omen, „cnotą” jest czymś absolutnie neutralnym. Nie ma niczego ani dobrego, ani złego w jego posiadaniu, nie ma też niczego ani dobrego, ani złego w jego traceniu. Najważniejsza jest dojrzałość (nie zawsze związana z wiekiem), gotowość i przede wszystkim świadomość będąca wynikiem rzetelnej edukacji seksualnej. W jednej z moich szkół edukacja seksualna wyglądała w ten sposób, że zawstydzonej pani, która przyszła nam, siedemnastolatkom, poopowiadać o seksie, rycersko pospieszył na ratunek chodzący do klasy równoległej, z którą uczęszczaliśmy na te zajęcia, syn Kazika Staszewskiego i sam założył prezerwatywę na banana. Cieszę się, że pani mogła się kilku przydatnych rzeczy od nas dowiedzieć, ale przez rzetelną edukację seksualną rozumiem długotrwały, rozpoczęty w przedszkolu proces uczenia dzieci o ich cielesności, o granicach, o tym, czym jest intymność. Inaczej wyrosną na kaleki, które możemy obserwować zarówno w moim pokoleniu (choć to zaczyna się na szczęście zmieniać, ale tylko dlatego, że świadomi, sterapeutyzowani ludzie odrzucają wszystkie bzdury, którymi byli karmieni w dzieciństwie i budują swoją rzeczywistość na nowo), jak i w pokoleniu naszych rodziców i dziadków.

fot. Bożena Szuj

⛔ Ocenianie i brak empatii

fot. Bożena Szuj

Kolejnym grzechem dawnego wychowania, w którym z pewnością sporą rolę odegrał kościół (w końcu inne wyznania i religie można tolerować, ale tylko ta „nasza” jest słuszna) jest przyznawanie sobie prawa do oceny innych. Oceniamy nie tylko wygląd zewnętrzny naszych bliźnich, ale też ich moralność wg wpojonych, często niedorzecznych standardów – wchodzimy z buciorami w ich prywatne, intymne sprawy, nie znając ich historii, nie znając ich drogi, ale dając sobie na to przyzwolenie w imię… no właśnie… W imię czego? Na pewno nie w imię altruistycznej troski o ich zagubione dusze, bo w tej ocenie nie ma miłości – jest natomiast pogarda. (Wynikająca oczywiście z naszego niskiego poczucia własnej wartości, ale to nas nie usprawiedliwia.)
Jednak prawdziwym niebezpieczeństwem wynikającym z oceniania innych jest wyzbywanie się naturalnej dla większości ludzi empatii. Jeśli pozwalamy sobie na ocenę innych, automatycznie ich odczłowieczamy. Na tym żerują zresztą wszystkie tabloidy, wmawiając nam, że osoby publiczne, wybierając swój zawód, zrzekają się prywatności, więc mamy do ocen prawo, a jeśli przez przypadek zrobi się nam ich szkoda, szybko zostaniemy „sprowadzeni na ziemię” informacją, ile ci biedacy zarabiają – wtedy nam na pewno wszelkie współczucie przejdzie. Jak zdrowy emocjonalnie, empatyczny człowiek reaguje na czyjeś słowa o depresji, myślach samobójczych, poczuciu doświadczania rasizmu? Empatią, zrozumieniem i  smutkiem. Nie jest dla niego istotne, co „wydarzyło się naprawdę, obiektywnie”. Odczuwa  łączność gatunkową z tym, kto się przed nim odsłania. Chce mu pomóc, życzy mu dobrze. Co się więc stało z ludźmi, którzy po obejrzeniu wstrząsającego wywiadu z Meghan Markle i księciem Harrym przeprowadzonego przez Oprah Winfrey zareagowali… podejrzliwością, wrogością i… przede wszystkim surową oceną właśnie? Jeśli ktoś mówi głośno o chęci odebrania sobie życia, to czy dyskusje na temat jego mądrości, inteligencji czy wręcz skłonności do konfabulacji są rzeczywiście reakcją właściwą? Reakcją, która przystoi wrażliwemu, empatycznemu człowiekowi…?
We mnie – choć wiem, że jest to sprzeczne z moją naturą – ocenianie zostało wpojone na tyle mocno, że w bardzo wielu sytuacjach jest moim pierwszym, niekontrolowanym odruchem. Nie lubię siebie takiej i wkładam naprawdę dużo pracy w to, by wytworzyć w sobie nowe, zdrowe mechanizmy. Marzy mi się świat, w którym ocenianie będzie piętnowane, bo jedynie na to zasługuje.

fot. Bożena Szuj

⛔ Wymuszanie grzeczności

fot. Bożena Szuj

Bliżej niesprecyzowana i dość enigmatyczna grzeczność jest znakomitym narzędziem do szantażowania dzieci. Nikt nie wie do końca o co w niej chodzi, ale można użyć władzy nad dzieckiem, wypowiadając magiczną kwestię „byłeś niegrzeczny” i karząc je. Czy alternatywą jest pozwolenie dziecku, by weszło nam na głowę? Nie. Alternatywą jest nauczenie się siebie i swoich potrzeb na tyle dobrze, by sprawnie i przejrzyście je dziecku artykułować. Forma przekazu musi też być dostosowana do możliwości percepcyjnych dziecka. Bieganie czy krzyczenie nie jest ani dobre, ani złe, ale w niektórych wypadkach bywa niebezpieczne, w innych przeszkadzające ludziom dookoła. Za każdym razem dobrze wytłumaczyć, czemu prosimy, żeby dziecko czegoś nie robiło. Najlepiej też, żeby wpisywało się to w ustalone wcześniej zasady ogólne. Oczywiście może nas nie posłuchać, jeśli chce, ale musi się wtedy liczyć z konsekwencjami, które przedstawimy mu zawczasu. To umacnia w dziecku poczucie, że jest wolne, ale też poczucie, że jest decyzyjne.
Dlaczego o tym piszę w kontekście innych błędów wychowawczych, które odciskają na nas piętno w dorosłym życiu? Dlatego, że terror bycia grzecznym zabija w nas pierwotne instynkty, które nas chronią. Jeśli wsłuchamy się w siebie uważnie, szybko wychwycimy dla kogo nie chcemy być grzeczni i mili – to sygnał, żeby od takich osób uciekać. Nie musimy być opryskliwi oczywiście, ale nie bądźmy grzeczni wbrew sobie. Jeśli złapiemy kontakt ze swoją intuicją, ona nas nie zawiedzie. I piszę to jako osoba, która nigdy niestety swojej intuicji akurat nie słuchała, zawsze na tym fatalnie wychodząc.

fot. Bożena Szuj

⛔ Stawianie siebie na ostatnim miejscu

fot. Bożena Szuj

Jaki obraz świata przedstawiamy dziecku, kiedy się dla niego i jego drugiego rodzica nieustannie poświęcamy? Kiedy żyjemy tylko dla innych (i życiem innych), kiedy przymuszamy je, by na pierwszym miejscu stawiało innych i karcimy, kiedy śmie postawić na pierwszym miejscu siebie? Przedstawiamy mu obraz świata, w którym relacje opierają się na wyrzeczeniach i krzywdzie. Przedstawiamy mu obraz świata, w którym nie można postawić granic, bo każdy akt poznania samego siebie zaliczany jest do tych „egoistycznych”. Banalna prawda jest taka, że jeśli nie nauczymy się siebie, swoich potrzeb i tego jak mądrze i dobrze się sobą opiekować, nasza  pomoc innym czy opieka nad nimi będzie w najlepszym przypadku bezwartościowa, a w najgorszym toksyczna. Wbrew jakiejś bardzo dziwnej, choć powszechnej opinii, ludzie szczerze kochający samych siebie (nie, to nie narcyzm – narcyzm na ogół rodzi się właśnie z niechęci do siebie) są dużo bardziej otwarci, serdeczni i empatycznie wobec innych, bo – praktykując na sobie – wiedzą jak. Natomiast ludzie, którzy nie są ze sobą pogodzeni, nie umieją się ze sobą skonfrontować, a nawet gdzieś w środku szczerze się nienawidzą, często rekompensują to sobie przesadną pomocą innym, ale są równocześnie jak tykające bomby. Na ogół zresztą za zamkniętymi drzwiami znęcają się nad tymi, którzy są od nich słabsi i zależni.
Myślę, że  – co się zresztą łączy z poprzednim rozdziałem – jeśli przychodzi do nas dziecko, które jeszcze wczoraj najbardziej na świecie lubiło się bawić z jakimś kolegą, a dziś stwierdza, że jednak go nie lubi i już się z nim bawić nie chce, bardzo niedobrym pomysłem jest przymuszanie go do kontynuacji tej znajomości, zarzucanie mu niekonsekwencji („wczoraj ci jakoś odpowiadał!”) czy szantażowanie go emocjonalne tym, że „jeśli się z nim przestanie bawić, zrobi mu przykrość”. Tego też jako dziecko doświadczałam, dziś jednak widzę w tym kilka zagrożeń. Po pierwsze, niekonsekwencja nie jest wcale grzechem ciężkim (chyba, że mówimy o wychowywaniu dzieci, to wtedy jest) i każdy człowiek w każdym momencie ma prawo się rozmyślić, zmienić zdanie, zobaczyć coś w innym świetle, nowych barwach i stwierdzić, że jednak nie, że to nie dla niego. Nawet (a może przede wszystkim) bardzo mały człowiek. Po drugie jeśli nie wypracujemy w dziecku umiejętności wytłumaczenia (nam, ale tak naprawdę sobie) dlaczego wczoraj chciało się z kimś bawić, a dziś już nie chce, to istnieje duże zagrożenie, że w przyszłości nie będzie umiało zmierzać się z problemami, próbując je rozwiązywać, bo przecież każda sytuacja jest inna. Z jednym naprawdę nie warto (i tak naprawdę nigdy nie było warto) się bawić, a z innym po ustaleniu zdrowych granic i zasad można stworzyć dużo lepszą i bardziej wartościową relację, a jej zerwanie po pierwszym zgrzycie byłoby wylaniem dziecka z kąpielą. W końcu po trzecie komunikat „jeśli się z nim przestaniesz bawić, zrobisz mu przykrość” jest zasianiem w dziecku przekonania, że potrzeby innych są ważniejsze od jego potrzeb. Nie są. Rolą każdego człowieka jest zadbanie o własny komfort – nikt nie zrobi tego lepiej od nas, więc i my nie zaspokoimy czyichś potrzeb za kogoś (choć próbując, czujemy się lepszymi ludźmi). Tu się zresztą pojawia problem z bardzo niestety popularną narracją (zwłaszcza wśród porzuconych kobiet), że jeśli ktoś rezygnuje ze związku z nami, to „nie był nas wart”, innymi słowy, jeśli nasze drogi się rozchodzą, to mamy tylko dwie możliwości: być porzuconą ofiarą albo rzucającym nikczemnikiem. Tymczasem wszelkiego typu relacje rozpadają się z przeróżnych powodów wtedy, kiedy nadejdzie na to czas. Rzadko kiedy jest to czyjakolwiek wina, a już tym bardziej wina jednej tylko ze stron. Oczywiście, że rezygnując z relacji z drugą osobą sprawimy jej przykrość. Sprawianie czasem przykrości jest nieuniknioną, choć nieprzyjemną, częścią naszego życia. Warto uczyć tego dzieci od najmłodszych lat. Warto też pokazywać im, jak minimalizować cierpienie innych spowodowane naszymi wobec nich decyzjami, poprzez szczere i przejrzyste wyjaśnianie powodów swojego postępowania. Nie mówię tu nawet o tłumaczeniu się, lecz zaopiekowaniu drugą osobą w trudnej dla niej chwili. Po ludzku. Z empatią.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki „On a Plain” Nirvany, dodając do moich ulubionych wersów  „I love myself better than you/I know it’s wrong so what should I do?” jeszcze od siebie „No, it’s absolutely not!”.

fot. Bożena Szuj

Na co cierpi polska szkoła

fot. Marianna Patkowska

Jako nauczyciel – choć teraz już na wygnaniu – miałam gorzką raczej satysfakcję z przekonania się, że wszystko to, co uważałam za problemy polskiego szkolnictwa sama uczennicą będąc,  nie było tylko wymysłem mojej zbuntowanej kilku- i potem kilkunastoletniej głowy, tylko faktem. W dodatku od dekad szkoła wydaje się swoich błędów całkowicie nie zauważać, nie mogąc się tym samym na nich czegokolwiek, nomen omen, nauczyć.

1. Przekonanie, że dzieci zawsze
kłamią

W zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa, za każdym razem kiedy wychowawczyni z podstawówki wzywała moją mamę, by pokazać jej coraz oryginalniejsze pomysły na to, w czym można się doszukać problemu, zaczynała spotkanie od słów:

– Czy pani wie, co zrobiła pani córka?
– Wiem – odpowiadała mama.

– dialog mojej mamy z wychowawczynią z podstawówki

I ta odpowiedź nauczycielkę szokowała zawsze tak samo mocno, bo miała wryte w swój belferski zamiennik serca, że dzieci przecież zawsze kłamią, kręcą i udają, żeby przypadkiem nie ponieść odpowiedzialności za swoje występki (zdarzające się im co i rusz).
Kiedy więc dwadzieścia lat po odejściu z tamtej szkoły trafiłam jako nauczyciel do podstawówki niepublicznej, równocześnie mnie zdziwiło i nie zdziwiło, kiedy jej dyrektorka oznajmiła mi pewnym tonem, że „mam się nie dać uczniom zmanipulować”, bo

– Pani Marianno, dzieci są cwane.

– dyrekcja szkoły

Zdziwiło, bo wydawało mi się – pewnie naiwnie – że dwie dekady to całkiem sporo, nawet jak na prowincję, by wrócić z manowców na właściwą ścieżkę. A nie zdziwiło, bo skostniałe instytucje, do których polska szkoła się z pewnością zalicza, mają to do siebie, że niechętnie i nieszybko się zmieniają, a przede wszystkim niechętnie i nieszybko przyznają się do błędów.

  • Jakie widzę niebezpieczeństwa takiego podejścia, no i jakie rozwiązania?

Szkoła, żeby dobrze wypełniać swą misję (czyli uczyć i wychowywać, a nie strofować i bez przerwy walczyć z jakimś urojonym wrogiem), powinna stwarzać odpowiednie do efektywnej nauki warunki, czyli przyjazną atmosferę szacunku i partnerstwa (nie mam jednak na myśli pobłażania). Jeśli założymy (my, nauczyciele), że „dzieci kłamią”, to psychologicznie ustawimy relację z uczniami na zasadzie myoni. Ci oni będą nałogowo kłamiącymi dziećmi, które ciągle próbujemy na czymś przyłapać, równocześnie w sposób logiczny my staniemy się tymi dobrymi, prawdomównymi, udręczonymi nauczycielami. Co jest złego w takim obrazie? Otóż to, że jest nieprawdziwy. Kłamią po pierwsze ludzie w każdym wieku, po drugie nie wszyscy, po trzecie nie zawsze, po czwarte różne są motywacje kłamstwa. Tak, jest ono zawsze złe, natomiast  każdą sytuację zawsze trzeba rozpatrywać indywidualnie. Uogólnienia i uproszczenia zwłaszcza w szkole są bardzo niebezpieczne i działają zawsze na niekorzyść ucznia niestety.
Z doświadczenia mogę napisać tylko, że wyrachowane manipulacje są na ogół domeną osób dorosłych (co nie oznacza, że dzieciom nigdy nie zdarza się skłamać). Zwierzchnicy w mojej szkole zarzucali mi „zbyt dużą empatię wobec dzieci”, równocześnie wieszając na korytarzach plakaty wyjaśniające uczniom jaka empatia jest piękna i ważna w życiu (najwyraźniej nie nauczyciela). Moi wychowankowie opowiadali mi poirytowani, że dostali ostrą reprymendę od pani, która wykrzyczała im, że „jest nauczycielem, więc jest tu najważniejsza” i pytali mnie w związku z tym „po co w szatni wiszą słowa Korczaka, że nie są dziećmi, tylko ludźmi, co znaczy chyba, że wszyscy jesteśmy równi”. Mogłam im tylko przyznać rację i przeprosić ich za niedopuszczalne zachowanie koleżanki. Zaskoczyła mnie też niekonsekwencja innej pani, która w złości zasugerowała uczniowi, że „jest od niego starsza, więc chyba mądrzejsza”, co równocześnie nie przeszkadzało jej regularnie mną pomiatać, choć była ode mnie młodsza.
Pomóc może tu tylko spuszczenie powietrza i ustalenie w szkole reguł dla wszystkich ludzi, którymi są i uczniowie, i nauczyciele, i przychodzący do niej rodzice. Reguł opierających się na wzajemnym szacunku. Reguł, których wszyscy będą musieli przestrzegać. No i – jak zawsze w przypadku pracy z dziećmi – nieodzowna jest tu konsekwencja i brak odstępstw. Szacunku można dzieci nauczyć, ale trzeba im wszystko wyjaśniać. Wbrew obawom, one naprawdę szybko łapią. Pomaga im w tym niesłychanie silnie rozwinięte poczucie sprawiedliwości, z którym różnie bywa u dorosłych…

2. Walka z rodzicami

Problem walki szkoły z rodzicami nie tylko się nie zmienił od moich czasów, ale wręcz pogłębił. Rodzice są opisywani jako roszczeniowi wrogowie numer jeden, jako zło konieczne. Tymczasem z moich obserwacji wynika, że po latach bezkarności nauczycieli tyranów (słynne przedpotopowe bicie dzieci linijkami – na szczęście nie doświadczyłam, ale nie chciałabym być w skórze tego, który by się na to odważył), rodzice wreszcie zyskali głos i zaczęli z tego po prostu korzystać, mówiąc co im się nie podoba, z czym się nie zgadzają, co ich niepokoi. Dla mądrej szkoły jest to sytuacja komfortowa, bo nawet rodzic, z którym prywatnie się nie zgadzamy (ostatecznie nie musimy), ma taki sam cel, jak i my – dobro ucznia i jak najlepsze wyedukowanie go. Tak przynajmniej trzeba założyć i do tego się odnosić w swojej argumentacji. Moje doświadczenie nie jest duże i wiem, że prezentowany tu pogląd jest tak niepopularny, że pewnie narażam się na ataki tych, którzy znają się lepiej, bo pracowali w tym zawodzie dłużej. Ciężko mi jednak uwierzyć, że miałam aż tak duże szczęście, by trafić do szkoły, w której ani jeden rodzic nie był trudny. Przynajmniej z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że nie jest to możliwe.
Domyślam się, skąd ten rozdźwięk. Nauczyciele nie są w większości uczeni psychologicznego podejścia i dyplomatycznego prowadzenia rozmów, czym mogą wzbudzać (czasem zrozumiałą) agresję. Mnie nauczyła tego na pewno praca z klientem – zarówno wyrozumiałości i cierpliwości, jak i nieodzownej asertywności. Życzliwość i serdeczność też oczywiście nigdy nie zawadzą i trzymając się tego, dostawałam od rodziców niesłychanie dużo wsparcia i wyrazów szacunku. Wiadomo, że nie wszyscy mnie kochali i nie wszyscy zgadzali się z moim sposobem uczenia (mieli do tego pełne prawo, tak jak i ja – jako nauczyciel – do podążania drogą, której byłam pewna), ale bez wyjątków okazywali mi szacunek. A z tymi uchodzącymi za „najtrudniejszych” najbardziej się zaprzyjaźniłam (no i pod większością ich uwag do szkoły mogłam się podpisać obydwiema rękami).
Reasumując, to nie rodzice są problemem w szkole. Byli, są i będą bardzo różni. Rolą szkoły jest również włożenie pracy w to, by nauczyciele potrafili w profesjonalny sposób rozmawiać nie tylko z dziećmi, ale też z każdym rodzicem.

3. Feminizacja zawodu
nauczyciela

Zawód nauczyciela był od dawna częściej wybierany przez kobiety niż mężczyzn, ale teraz te proporcje są zachwiane jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Nawet jeśli w szkole uczy jakiś informatyk czy pan od wuefu, na ogół… no nie jest typowym samcem alfa. Oczywiście straszliwie uogólniam i z pewnością zdarzają się wyjątki, ale wszyscy chyba wiemy, o czym piszę. Mężczyźni w szkole, jak już w niej uczą, rzadko odgrywają męskie role – częściej wchodzą w żeńskie. Tymczasem z mojej wnikliwej obserwacji dzieci wynika, że one straszliwie potrzebują męskiego wzorca. Nie wszystkie mają pełne rodziny, nie wszystkie mieszkają ze swoimi ojcami, a szkoła oprócz solidnej edukacji powinna również ułatwić dzieciom wejście w dorosłe życie. Duża grupa kobiet na małej przestrzeni to niefunkcjonująca w przyrodzie fikcja. Albo inaczej – jedynie wycinek rzeczywistości, a dzieci w szkołach spędzają naprawdę dużo czasu. Przyglądają się wszystkiemu i chłoną. Czego w moim odczuciu brakuje? Męskiego wzorca. Męskiej energii. A przede wszystkim równowagi między energią kobiecą a męską. Uważam, że potrzebują tego tak samo mocno chłopcy, jak dziewczynki: obserwacji ścierania się tych obu energii (każda jest inna, co może być już samo w sobie bardzo cenną lekcją – inne nie znaczy lepsze czy gorsze). Mam głębokie poczucie, że feminizacja zawodu nauczyciela jest bardzo niebezpieczna i niedobra dla dzieci.
(Zabawne też, że na ogół te same osoby, dla których nie do pomyślenia jest adopcja dzieci przez parę kochających się lesbijek, oddają na większość dnia dzieci pod opiekę zastępom kobiet, które się na ogół nawet niespecjalnie lubią.)

4. Brak indywidualnego podejścia

Mam wrażenie, że coraz częściej sprawiedliwe traktowanie uczniów (które jest oczywiście konieczne) myli się niektórym nauczycielom z myśleniem o nich jak o jednolitej grupie podlegającej tym samym zasadom. Oczywiście, zasadom wszyscy w szkole powinniśmy podlegać tym samym, ale każdego ucznia mamy obowiązek traktować indywidualnie. Tylko wtedy będziemy skuteczni, na przykład tłumacząc, czemu postąpił źle – równocześnie też tylko wtedy będziemy sami rozumieli, dlaczego postąpił źle (to samo postępowanie w przypadku każdego ucznia będzie miało zupełnie inne źródła). Pewnie, że to wymaga większej uwagi i większego nakładu pracy, ale nikt nie powiedział, że praca nauczyciela ma być prosta.

P.S. Na deser łączę piosenkę, która jest prawdopodobnie najlepszym podsumowaniem tego wpisu:

fot. Marianna Patkowska