Dwa dni temu, z okazji Dnia Kobiet, opublikowałam wpis „8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)”, wracając do formuły, którą przez pandemię, w drodze wyjątku zmodyfikowałam rok temu. Wahałam się, czy w sytuacji wojny w Ukrainie nie zrezygnować z tego wpisu w ogóle. Ostatecznie zdecydowałam, że niedużo by to zmieniło, a wskazywanie własnych bohaterów roku jest w gruncie rzeczy dzieleniem się dobrem.
Temu, kto nie zna tej formuły, spieszę wyjaśnić, że 8 marca opisuję osiem kobiet, które w danym roku najmocniej na mnie wpłynęły i analogicznie 10 marca – dziesięciu mężczyzn.
Chciałabym nie musieć pisać dziś o heroicznym prezydencie Ukrainy. Chciałabym, jak do tej pory, nie wiedzieć o nim nic więcej niż to, jak się nazywa i jaką pełni funkcję w sąsiadującym z nami kraju. Niestety Rosja, napadła na Ukrainę, rozpoczynając nie tylko wojnę (ta – czego byśmy o niej nie myśleli, rządzi się pewnymi ściśle określonymi prawami), ale okrutną rzeź i ludobójstwo. Giną cywile, Rosjanie bombardują szpitale i domy dziecka.
W rozgrywającej się na naszych oczach krwawej tragedii wyłania się bohater – człowiek niezłomny, odważny, oddany swojemu narodowi. Prezydent, jakiego każdy chciałby mieć, zwłaszcza w tak dramatycznym czasie.
To, czego jesteśmy dziś świadkami to nie tylko wojna w Ukrainie, ale też walka starego, złego, zatęchłego, patriarchalnego, zacofanego i psychopatycznego z nowym, dobrym, jasnym, równościowym, postępowym i zdrowym. Jak pewnie każdy, chciałabym wierzyć, że dobro zwycięży. Пане Президенте, мої найщиріші вітання!🌹
🌻 Donald Tusk
Jakiś czas temu po raz pierwszy od dłuższego czasu obejrzałam wywiad z Donaldem Tuskiem i była to – mimo wstrząsających okoliczności i tematu rozmowy – prawdziwa rozkosz. Urzekły mnie jego spokój, mądrość, opanowanie, imponująca asertywność i przede wszystkim klasa polityczna, którą bije wszystkich polskich polityków (również z własnej oczywiście partii) na głowę. Pomyślałam sobie, że w mądrym kraju zaraz zostałby premierem. Oh, wait… Panie Premierze, najszczersze wyrazy szacunku!🌹
🌻 Bartek Szmit
Szmit jest moim Partnerem i mężczyzną, który – mówiąc górnolotnie – zmienił moje życie, nie zmieniając jednak mnie. Wręcz przeciwnie, Jego obecność pomogła mi w zdjęciu wielowarstwowej, nabytej dawno temu maski i staniu się wreszcie nNajprawdziwszą Sobą. Kiedyś Drapieżnik, dzisiaj Bartek. Mężczyzna, który mnie co dzień inspiruje i zachwyca.
Naszą dosyć w gruncie rzeczy niesamowitą historię opisałam w poniższych tekstach:
To bardzo dużo, tym bardziej, że nie jest tak wielkim ekshibicjonistą jak ja. Ostatnio, unosząc głowę znad cudownej książki, którą zrecenzuję tu niebawem, spytałam, czy mogę Mu przeczytać fragment. Okazało się, że zdanie:
Ale prawdziwe ćwiczenie w parach następuje wtedy, kiedy naprzeciwko ciebie siedzi osoba, z którą spędzasz życie, najważniejszy dla ciebie człowiek, który równocześnie posiadł tajemniczą umiejętność wkurwiania cię jak nikt inny.
To, że Tymon Tymański wielkim artystą jest, wie każdy, kto posiada muzyczny słuch. Dwa lata temu w tym samy cyklu opisywałam go, zanim jeszcze poznaliśmy się osobiście. Wspominałam o dziwnym, irracjonalnym strachu, jaki zawsze we mnie wzbudzał. Pisałam też, dosyć enigmatycznie, że:
[…] od początku tego roku, niejako pośrednio, jest obecny w moim życiu dość intensywnie.
Mogłam w końcu wyjaśnić, o co chodziło, w późniejszym wpisie „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kury, który był nie tylko recenzją tej niesamowitej płyty, ale też opisem naszego pierwszego, przemiłego spotkania. Tymon jest przyjacielem mojego Partnera Bartka. Przyjacielem z podstawówki. Bliskim i ważnym. Kiedy poznajemy przyjaciół naszych partnerów, dają nam oni często pewien kontekst. Zaczynamy pewne rzeczy rozumieć, układają się nam one w jakąś całość. Jak wtedy, kiedy przyjechała do nas moja z kolei przyjaciółka z podstawówki, która – zanim do nas dotarła – zdążyła na dworcu w Krakowie niechcący włożyć swój bagaż do złego autobusu i ten pojechał sobie sam do Bukowiny Tatrzańskiej. Bartek, kiedy o tym usłyszał, nie był nawet zdziwiony. Wiedział natomiast, że jeśli przeżyje trzy najbliższe wspólne dni, przeżyje też wszystko inne!
Kiedy wsłuchiwałam się w język Tymona, rozpoznawałam żargon, który słyszałam wcześniej tylko u Bartka. Idea rodzeństwa jest mi obca, bo nie posiadam żadnego, ale to prawdopodobnie tak, jak poznać brata albo siostrę swojego ukochanego. Dodatkowo nie ma nic piękniejszego i prawdziwszego, niż obserwowanie kochanej osoby z drugą, którą tak dobrze zna, z którą czuje się bezpiecznie, z którą może być naprawdę sobą.
To wszystko działa zresztą również w drugą stronę. Mam wrażenie, że tolerancja Bartka na mnie jest tak duża właśnie przez te lata przyjaźni z Tymonem. Czasem słyszę, że „jestem jak Tymon”, co – chociaż nigdy nie jest wypowiadane z podziwem, raczej przybiera formę wyrzutu – uznaję zawsze za komplement, bo Tymon jest fantastycznym, ciepłym, niesamowicie oryginalnym, jedynym w swoim rodzaju, mądrym, wrażliwym Człowiekiem i doskonałym Artystą. Tymonie, dziękuję za ciepłe przyjęcie!🌹
🌻 Freddie Mercury
Freddie Mercury zawsze był moim idolem, ale piszę o nim dziś dlatego, że dopiero niedawno zobaczyłam film „Bohemian Rhapsody”, który przypomniał mi, za co kocham Queen i pokazał, jak bardzo charyzmatycznym, intrygującym, trudnym, ciekawym i fascynującym człowiekiem był Freddie Mercury. Podstawówka muzyczna (łączona ze zwykłą) odebrała mi bardzo wiele rzeczy: przede wszystkim czas, który rówieśnicy poświęcali na zabawę, edukację z przedmiotów pozamuzycznych na poziomie wyższym od haniebnego czy możliwość kontaktu z dziećmi z rodzin, które nie uważały się za elitarne. Dała mi natomiast podstawową umiejętność czytania nut i grania na fortepianie (moja trzecia nauczycielka tego instrumentu potrafiła nawet na nim grać, co było ewenementem na skalę szkoły!). Bardzo szybko zaczęłam układać akompaniamenty do piosenek, które lubiłam, by móc je śpiewać. Repertuar grupy Queen był jednym z najbardziej wymagających, bo harmonicznie otwierał się tam kosmos. Miło było sobie to wszystko, podczas oglądania filmu, przypomnieć. Freddie, thank you for your Art!🌹
🌻 Jay Shetty
Jay’a Shetty’ego obserwowałam już od jakiegoś czasu w mediach społecznościowych, zachwycona jego mądrością, łagodnością i prostotą przekazu tematów głębokich, ważnych i w gruncie rzeczy trudnych. Lektura jego doskonałej książki „Zacznij myśleć jak mnich” delikatnie i z czułością poukładała mi wiele, dając do myślenia. Czasem jak mnich. Dear Jay, thank you for your wisdom!🌹
🌻 Arthur Schopenhauer
„Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artura Schopenhauera (którą niedawno recenzowałam), to po pierwsze lektura obowiązkowa w czasach, w których nie umiemy ani się ze sobą spierać, ani ze sobą dyskutować, ani nawet rozmawiać. A po drugie – niesamowita rozkosz obcowania z tak doskonałym językiem, ostrym jak brzytwa umysłem i obezwładniającym poczuciem humoru. Sir, ich verbeuge mich tief!🌹
🌻 Bartłomiej Trokowicz
Myślę, że o jakości związku świadczy to, ile dobrej i wartościowej sztuki poznajesz dzięki osobie, z którą jesteś. Gdyby nie mój Partner, nigdy nie dowiedziałabym się o istnieniu książki, której nakład został już niestety wyczerpany i nie dostałabym od samego jej Autora (bliskiego kolegi wspomnianego Partnera) pliku z najcudowniejszą powieścią, jaką od wielu lat dane mi było przeczytać. „Pan Misio. Czy lisy śnią o gadających kurach?” Bartłomieja Trokowicza – bo o tej książce i tym Autorze mowa – to literacki majstersztyk. Wszystko tam gra – idealnie nakreślone postacie, niebanalna fabuła, przepyszne dialogi. Gdyby „Pan Misio” wyszedł spod pióra zawodowego pisarza, byłabym tylko zachwycona. Jest to jednak pierwsza i jedyna książka Bartłomieja, napisana – co zdołałam ustalić w naszej przemiłej rozmowie – ot tak, przy okazji. Pozostaję pod niesamowitym wrażeniem talentu, delikatności i wrażliwości Autora, z którym wywiad już za jaki czas pojawi się na tym blogu. Bartku, ogromnie dziękuję!🌹
🌻 Władysław Hasior
O Władysławie Hasiorze już w tym cyklu pisałam. Pojawiał się też w różnych wpisach po drodze, bo jest na pewno bardzo ważnym mężczyzną w moim życiu. Jednak w tym roku moje serce znowu mocniej zabiło, kiedy znalazłam w końcu w rodzinnym domu album z dedykacją, której tak długo szukałam, że aż byłam skłonna uwierzyć w to, że cała historia z nią związana mi się przyśniła.
Całość opisałam w tekście „Krótka historia pewnej dedykacji”, więc nie chciałabym się powtarzać, ale słowa Hasiora skierowane do dziesięcioletniej mnie szczerze mnie dziś poruszyły. Panie Władysławie, uwielbiam Pana coraz mocniej! 🌹
🌻 Kirk Honda
Dr Kirk Honda prowadzący najwspanialszą część internetu, czyli „Psychology In Seattle”, to człowiek, który całkiem dosłownie poprawił jakość mojego życia. Jego imponująca psychologiczna wiedza połączona z niespotykaną wrażliwością, empatią, delikatnością i wiarą w równość sprawiają, że mogłabym go słuchać w nieskończoność. Dodatkowo, jako terapeuta również par, jest często przywoływany nie tylko przeze mnie, ale też przez mojego (zarażonego moją fascynacją drem Hondą) Partnera w wielu naszych rozmowach. Każde z nas wykonuje codziennie dużą autoterapeutyczną pracę, dodatkowo pracujemy też wspólnie nad naszą komunikacją i kiedy nie mamy jasności, jaką drogą najlepiej pójść, przywołujemy dra Hondę i to już bardzo często wystarcza, żeby odnaleźć właściwą ścieżkę. Dear Kirk, I am very grateful for everything you do!🌹
🌹 Wszystkim moim dzisiejszym Bohaterom
i wszystkim Czytelnikom,
życzę pokoju. 🌹
🌻 Wpisy z okazji Dnia Mężczyzn
z poprzednich lat: 🌻
Chyba już czas najwyższy się do czegoś przyznać. Otóż… uwielbiam Walentynki! Uwielbiam ich czerwień i róż, a czasem czerwień z różem i całą tę cukierkową kiczowatość. Uwielbiam je tak bardzo, że w ich obchodzeniu nie przeszkadzało mi nawet to, że byłam singielką (w czasach, w których nią byłam). Czym tak naprawdę są? Świętem miłości! Stawianie w ich centrum par, wzbudza we mnie jakiś rodzaj buntu. Najmocniejszym fundamentem każdej relacji jest zdrowa miłość własna, a przedstawianie Walentynek w taki sposób, jak by dotyczyły wyłącznie związków, może wywoływać dyskomfort u tych, którym doskwiera samotność. Każdy ma swoje preferencje, każdego co innego cieszy, a co innego drażni, ale bardzo chciałabym, żeby wszyscy poczuli się dziś wyjątkowo sami ze sobą i trochę się porozpieszczali! Ja przywdziałam swoje ukochane niebieskie opale, które regularnie nabywałam na greckiej wyspie Thassos, bo ich kolor przypominał mi obezwładniająco piękne Morze Egejskie. I cała w barwach miejsca, które kocham, opowiem Wam pewną piękną miłosną historię…
Różne planety
fot. Bożena Szuj
Kiedy Go poznałam (na samym początku najdziwniejszego roku w historii – 2020) wydał mi się uosobieniem wszystkiego, z czym miałam problem. Równocześnie czułam się znacznie silniejsza niż kiedyś, więc postanowiłam usiąść, napić się wody i ani nie skakać – jak do tej pory – głową w dół w tę czyjąś zaskakującą dziwność, niedogodność czy trudność w nadziei, że ją naprawię, ani nie uciekać od niej pod byle pretekstem. Pomyślałam, że ufam sobie na tyle, by poobserwować to, co się będzie działo. Poczułam, że nastał moment, w którym spróbuję przyjąć świat takim, jakim jest – do tej pory raczej zakładałam, że jest wspaniały, a kiedy się sparzyłam, miałam pretensje do niego. Tym razem postanowiłam obserwować, czy jest mi w czymś dobrze, czy właśnie nie, jak również, kiedy jest mi dobrze, a kiedy nie. No i – najważniejsze! Co sama mogę zrobić, żeby było mi dobrze. Moment, w którym odważyłam się powiedzieć Mu (pierwszy raz w swoim życiu w ogóle!): „Słuchaj, nie czuję się dobrze, kiedy mówisz to i to w taki i taki sposób”, był niesamowicie uwalniający. Spodziewałam się agresywnej reakcji, byłam na nią gotowa. Tymczasem spotkałam się z poszanowaniem moich granic. To dało mi po pierwsze poczucie sprawczości, a po drugie świadomość, że nie zgadzając się na coś, ciągle mogę być lubiana i szanowana. Czy On był w tamtym momencie dla mnie ważny? Myślę, że nie. Właśnie dlatego, że był obcą osobą, mogłam skupić się po raz pierwszy przede wszystkim na sobie. Więc tak, w jakimś sensie potraktowałam Go przedmiotowo, co paradoksalnie pomogło nam obojgu stworzyć stabilne fundamenty związku, w który po jakimś czasie weszliśmy. Całą tę niesamowitą drogę – dokładnie najdziwniejsze i najbardziej chyba intensywne dwa tygodnie mojego życia – opisałam w tekście:
a potem w jego dalszym ciągu, kiedy okazało się, że to jednak nie koniec, że On znakomicie pisze, czym mnie w sobie chyba najmocniej rozkochał, a także że jest w stanie całkowicie przemeblować dla mnie swoje dotychczasowe życie. W maju – po pandemicznych zawirowaniach – byliśmy już razem.
Dlaczego nazwałam planetę, na której Go poznałam Dyskomfortem, opisałam bardziej szczegółowo w pierwszym tekście. W największym skrócie – cały ten czas naszej dziwnej znajomości, płynnie przechodzącej w przyjaźń, byłam na pewno daleko poza sferą swojego komfortu, nie usypiając swojej czujności ani na moment; ciągle na najwyższych intelektualnych obrotach. To „uosobienie wszystkiego, z czym miałam problem”, okazało się… pewnym lustrem. Dziś oczywiście rozumiem, że zakładamy maski, kiedy się chcemy komuś spodobać i że robimy rzeczy dziwaczne, żeby tylko wypaść jak najlepiej. Że im bardziej się staramy, tym bardziej wychodzi groteskowo. Wtedy na pewno nie wzięłam pod uwagę czynnika stresu. I mając na uwadze to, co wiem o Nim dzisiaj, widzę wyraźnie, co na początku naszej znajomości było pewną pozą. Ale to jest o Nim. Natomiast o mnie jest to, co w tym trzymanym przez Niego lustrze zobaczyłam. Zobaczyłam wszystkie swoje nieprzepracowane lęki. Zobaczyłam niezabliźnione rany po wielu trudnych i bolesnych związkach. Zobaczyłam dziewczynę, która nie umie komunikować swoich granic, przez co wszyscy wchodzą jej na głowę, choć bardzo chciałaby umieć. Zobaczyłam też kobietę, którą się staje, mówiącą „nie”, potrafiącą oddzielić kogoś od siebie, szanującą swoją inność i swoje potrzeby. W tym kontekście nigdy nie będzie dla mnie ważne, czy On trzymał swoje lustro, pożyczone, lekko potłuczone czy pokryte kurzem. Zobaczyłam w nim coś bardzo ważnego. I to ma dla mnie niewiarygodną wartość.
Dziś jesteśmy ze sobą od niecałych dwóch lat i zamieszkujemy oczywiście planetę Komfort. Naszą codziennością jest śledzenie promek w Biedrze, regularne wystawianie śmieci segregowanych i przypominanie sobie nawzajem o konieczności wzięcia leków. Czy jest nudno? Bynajmniej!
fot. Bożena Szuj
Pojawi się i mnie dopełni…
fot. Bożena Szuj
To chyba najbardziej wałkowana przeze mnie na blogu kwestia, ale będę o tym pisać do znudzenia, bo to szalenie ważne – zwłaszcza, jeżeli czytają mnie osoby młode, wchodzące dopiero w tzw. dorosłe życie. Pomysł, że jesteśmy niedoskonali i że potrzebujemy dopełnienia z zewnątrz jest najbardziej chyba niebezpiecznym i szkodliwym stereotypem promowanym przez większość literatury dziecięcej oraz potem przez komedie romantyczne. O ile z tych drugich można zrezygnować lub patrzeć na nie z przymrużeniem oka, o tyle baśnie nas kształtują (poświęciłam temu zresztą również jeden wpis). Nie jest prawdą, że dopiero druga osoba może dać nam to, czego nam brakuje. Nie jest też prawdą, że w ogóle musimy tworzyć z kimś związek – jako zwierzęta stadne potrzebujemy innych ludzi w naszym życiu, niekoniecznie jednak długich i trwałych relacji romantycznych. Tata całe moje dzieciństwo powtarzał słowa, których znaczenia nie rozumiałam. Wydawały mi się bardzo mądre i głębokie, ale pojęłam ich sens niestety już po jego śmierci. Mianowicie:
Nigdy nie będziesz szczęśliwa w związku, jeśli nie będziesz potrafiła być szczęśliwa sama ze sobą.
Jeśli w osobie, którą kochamy, będziemy pokładać nadzieje na to, że da nam coś, czego nie jest nam w stanie dać, zacznie i w nas, i w naszym partnerze narastać frustracja. Obserwowałam wiele związków zżeranych właśnie tym niedopowiedzianym oczekiwaniem, że druga osoba zajmie się za nas naszymi nieprzepracowanymi problemami. Miłość nie jest magicznym kluczem, otwierającym wszystkie drzwi. Tak, jest magiczna, ale nie zwalnia nas z odpowiedzialności pracy nad sobą.
Serwowana i w baśniach, i w szeroko pojętej popkulturze wizja romantycznej miłości to obraz niedojrzałych dzieci:
dziewczynek, które nie chcą dorosnąć, więc od jednego tatusia przeprowadzają się do drugiego – „czyste” i nieskalane wiedzą o swojej seksualności, bez cienia refleksji nad tym, kim są i czego dokładnie potrzebują, wierząc, że zauroczenie i zakochanie (owszem, cudowne i uskrzydlające, ale też fetyszyzowane) to szczyt ich życiowych ambicji
i chłopców, którzy co prawda w odróżnieniu od dziewczynek będą mogli się bez wstydu i obawy przed hańbą splamienia oddawać rozkoszom cielesnym, ale wszystko powinno ich ostatecznie doprowadzić do ustatkowania się z dziewczynką „odpowiednią”, którą – przez zdobyte wcześniej doświadczenie – wprowadzą w dorosłość. (Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nawet pokaźna liczba kochanków bez dobrej i rzetelnej edukacji seksualnej nie jest tożsama z wiedzą.)
Te bawiące się w dorosłych dzieci odgrywają potem role… własnych rodziców. Po jakimś czasie związku królewicz, którego ramiona były dla niej całym światem, zamienia się w poszturchiwanego synalka, na którego nasza podstarzała dziewczynka uskarża się jego biologicznej mamusi. Nie sądzę, by dla któregokolwiek z dwojga taka sytuacja mogła być komfortowa.
Piszę o tym z przekąsem i goryczą, bo znam całkiem niestety sporo dorosłych ofiar takich wtłaczanych za młodu modeli. Co właściwie znaczy powtarzana bezmyślnie przez niektórych po dziś dzień ludowa „mądrość”, że kobieta musi sobie faceta najpierw wychować? Z jakiego powodu dorosła kobieta miałaby dorosłego mężczyznę „wychowywać”? To nie jest jej rola.
Odwrotnością tego pokracznego pomysłu na związek jest układ partnerski, który z zasady wyklucza wszelką nierówność, ale jest z nim jeden podstawowy problem – mogą w niego wchodzić jedynie osoby dojrzałe.
Po raz kolejny odsyłam wszystkich do tego krótkiego filmiku:
Niedawno obejrzeliśmy z Partnerem dokument „Oszust z Tindera”. Przeraziło nas, jak bardzo destrukcyjne może być fałszywe wyobrażenie miłości. Naiwność czy nawet głupota ofiar nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla naciągaczy i złodziei – to oczywiste. Równie oczywiste stało się dla nas to, by od samego początku mówić dzieciom prawdę o miłości i związkach. I podsuwać dobre, mądre lektury.
Ale skoro cały ten romantyczny przekaz jest jedną wielką patriarchalną ściemą, to na czym właściwie polega magia uczucia?
fot. Bożena Szuj
Na czym polega magia uczucia
fot. Bożena Szuj
Jak wiele osób, również zostałam skażona wyobrażeniem, że magia relacji romantycznej polega na ucieczce od samego siebie. To nieprawda. Jeśli próbujemy od czegoś w sobie uciec, to właśnie znak, że powinniśmy się temu uważnie przyjrzeć. Mieszanie w to osób trzecich nie jest dobrym pomysłem. Haj, który na początku daje związek, jest cudowny, ale łatwo zapomnieć, że relacja z drugą osobą to przede wszystkim ogromna odpowiedzialność. Jeśli w danym momencie nie umiemy jej w pełni wziąć za siebie, nie pakujmy się w związek!
„Magią” często nazywamy ucieczkę od samego siebie, ale też ucieczkę od codzienności. Zakochanie przypomina wakacje; na ogół zresztą wiąże się ze wspólnymi wyjazdami i byciem ze sobą w warunkach raczej wakacyjnych. Problem pojawia się wtedy, kiedy decydując się na wspólną codzienność (a do tego tzw. poważne związki się sprowadzają), orientujemy się, że… magia gdzieś zniknęła.
Jako osoba wysoko wrażliwa często czuję się przebodźcowana i zmęczona nadmiarem. Równocześnie odczuwam nieustanny głód wyjątkowości i magii wokół siebie. Niemal wszystko jest mnie w stanie zainspirować, ale powtarzalność i schematy, które porządkują życie (zwłaszcza we dwoje) potrafią mnie równocześnie całkowicie zdołować. Magię dostrzegam wtedy w tym, że mam wspaniałego, wspierającego Partnera, z którym mi się chce. Nie „dla którego”, nie „przed którym”. „Z którym”. Po prostu.
Magia tkwi również w uważności na siebie i dzieleniu swoich pasji lub wspieraniu się w nich. Mój Partner, jako architekt, robi mi eyelinerem najlepsze kreski na powiekach na świecie, jak również grzebieniem najrówniejsze przedziałki na głowie! Pomaga mi w realizacji wszystkich najbardziej czasem odjechanych pomysłów artystycznych, nigdy się nie dziwiąc, wspiera moją kosmetyczną działalność (zaprojektował na przykład przepiękne logo i wizytówki sklepu oczami Mary Kay). Rozumie technologię ukochanych przeze mnie hybryd, mając ogromne poligraficzne doświadczenie. Zawsze mogę liczyć na jego muzyczne ucho i fachową radę, kiedy coś nagrywam. Jest też wiernym czytelnikiem mojego bloga. Czasem sobie marzę, że po przeczytaniu jakiegoś mojego tekstu powie w końcu, jak czasami niektórzy, coś w stylu: „wow, jakie to mądre, odkrywcze i świeże”, ale nie powie. Nie powie, bo cała nasza relacja jest nieustającą głęboką rozmową. Nawet kiedy staram się nie zdradzać, o czym będę pisać, on i tak to wie, bo dobrze mnie zna i doskonale wyczuwa. Większość tez, które dla innych będą kontrowersyjne czy odważne, są dla niego oczywiste, bo myślimy w bardzo podobny sposób. I w tym właśnie dostrzegam dziś prawdziwą magię.
fot. Bożena Szuj
Nie ma miłości bez zazdrości
fot. Bożena Szuj
Związek, którego najsilniejszym fundamentem jest całkowita, brutalna wręcz czasem szczerość, ma tę wadę, że żadnych swoich problemów nie da się zamieść pod dywan, udając, że nie istnieją. W ten sposób musieliśmy się oboje zmierzyć z moją tzw. zazdrością wsteczną, która – co jest już dla mnie całkowicie jasne – nie ma najmniejszego związku z kimkolwiek innym niż ja sama. Moje nieprzepracowane ciągle jeszcze traumy z wczesnej młodości odbijają się echem w postaci irracjonalnych lęków związanych z wszystkim tym, co nie ma ani miejsca, ani znaczenia (ani nie miało znaczenia, kiedy miało miejsce). Lęki mają to do siebie, że – choć są bardzo trudne i dla osoby, która ich doświadcza, i dla najbliższego jej otoczenia – pokazują nam, czym w sobie musimy się jeszcze zaopiekować i zająć.
Pomijając jednak traumy, zazdrość „w czasie rzeczywistym” o to, co tu i teraz ewentualnie mogłoby się stać, jest mi obca. Dr Kirk Honda, komentując kiedyś pewien program, stwierdził, że tak naprawdę w każdym momencie nasz partner może nas zdradzić, a my nie będziemy o tym wiedzieć; nigdy nie będziemy w stu procentach pewni, czy nie jesteśmy oszukiwani. I że właśnie dokładnie na tym polega zaufanie, że mając świadomość, że nigdy nie poznamy prawdy, nie pozwalamy sobie na podejrzliwość. Przyjmujemy, że jesteśmy w relacji bezpieczni. Wiemy, że ani nie wolno, ani też się nie da kontrolować drugiej osoby 24/7 i wierzymy, że ona nas nie skrzywdzi, bo jest dobrym człowiekiem. I – być może paradoksalnie – rzeczywiście im większą wolnością i im większym zaufaniem obdarza się ludzi, tym bardziej są oni wobec nas fair. Straszny frazes, że nie ma miłości bez zazdrości jest nie tylko nieprawdziwy, ale też uświęca coś niesłychanie toksycznego, co powinno być duszone w zarodku. Jeśli nam na kimś naprawdę zależy, na ogół nie chcemy się nim dzielić z innymi. Każdy ma inną definicję zdrady, ale prawdopodobnie łączy nas to, że nikt z nas nie chce zdrady doświadczyć. Jednak zazdrość jest niewyobrażalnie destrukcyjną siłą, niszczącą wszystko, co napotka na swojej drodze. W żadnej formie nie jest ani dobra, ani zdrowa.
A na koniec rozdziału taka oto anegdotka… Nasz pierwszy wspólny wyjazd do Krakowa. Wiosna. Z różnych powodów obiecałam Partnerowi, że będziemy wspólnie podziwiać i komentować między sobą pojawiające się na ulicach odsłonięte damskie dekolty, jako że oboje jesteśmy fanatycznymi pasjonatami pokaźnych biustów. Tuż przed spacerem zaczęłam mieć wątpliwości, czy to, co w sferze marzeń wydawało się zabawnym doświadczeniem, w rzeczywistości nie wywoła we mnie jednak jakiegoś ukłucia zazdrości. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy zamiast zachwytów lub przynajmniej fachowych uwag na temat innych piersi, co jakiś czas słyszałam:
Weź wypnij swoje! Niech ona sobie nie myśli – MY mamy większe!
Więc mimo podjętych prób – nie, nie jestem zazdrosna. On też nie jest zazdrosny o mnie. Ale może też dlatego, że nie mamy najmniejszych powodów, żeby zazdrość odczuwać.
fot. Bożena Szuj
Osiedleni na planecie Komfort
fot. Bożena Szuj
Czasem tęsknię za sobą z planety Dyskomfort, bo póki nie chodziło o Niego, póki był jeszcze Drapieżnikiem i w każdej chwili mogłam po prostu wstać i wyjść, miałam w sobie siłę. Czułam, jak bardzo mogę na siebie liczyć, jak mocno na sobie polegać. Dziś zdarza mi się zatracić w tym zachwycie Nim. Czasem lęk (na ogół irracjonalny) o to, że Go skrzywdzę, powoduje, że tracę z oczu siebie. A kiedy wysuwam się sobie z pierwszego miejsca, na którym powinnam być, zawsze wynikają z tego jakieś nieporozumienia – jakaś frustracja, jakieś żale. Wszystko rozwiązujemy na bieżąco, ale to właśnie ten punkt, w którym nie da się oszukać systemu. Nadmierne starania, poświęcanie się w imię, próba czytania w myślach drugiej osobie lub – co gorsza – oczekiwanie, że ona będzie nam czytała w naszych, to gotowy przepis na katastrofę. Tylko dwie pełne, szczęśliwe ze sobą osoby mogą stworzyć zdrowy związek.
Doświadczenie z planety Dyskomfort mnie ukształtowało. Kiedy czuję, że zaczynam na planecie Komfort zapuszczać korzenie, wracam myślami do tamtych momentów, w których zobaczyłam najprawdziwszą (i najbardziej przerażającą) siebie. Może będziemy się tam czasem wybierać na wakacje…
fot. Bożena Szuj
P.S. Na deser łączę swój cover jednej z nielicznych miłosnych piosenek, które naprawdę lubię.
tłumaczenie: Małgorzata Kafel wydawnictwo: Znak
rok wydania: 2021
oryginalny tytuł: Confessions of a Sociopath: A Life Spent Hiding in Plain Sight
Są książki, po które sami byśmy nie sięgnęli, ale trafiają jednak w nasze ręce np. w formie prezentu i mamy wtedy niepowtarzalną okazję przekonać się, czy intuicyjna niechęć była słuszna. Dokładnie tak weszłam w posiadanie „Wyznań socjopatki”. Wybór takiego prezentu był prawdopodobnie podyktowany moją fascynacją zjawiskiem psychopatii, bo to właśnie lektury na jej temat zajmują najwięcej półek na moim książkowym regale. Oprócz tego wydawnictwo, które ją wydało, jest pewnym gwarantem jakości. I rzeczywiście – książka jest doskonale napisana i bardzo zgrabnie zredagowana. Wróćmy jednak do intuicji… Przepiękna, intrygująca okładka na pewno przykułaby w księgarni moją uwagę. Może nawet na dłuższą chwilę. Jednak już na poziomie samego tytułu pojawia się dla mnie kilka zgrzytów.
Po pierwsze znienawidzone przeze mnie słowo „socjopata”. Współczesna psychologia odchodzi od nazywania tzw. łagodniejszej wersji psychopatii „socjopatią”. Psychologowie, których cenię, nie stosują tego terminu wcale, zakładając, że psychopatia jest rodzajem zaburzenia, które występuje w różnej skali nasilenia. I te najcięższe jej przypadki są co prawda najgłośniejsze (seryjni mordercy, nekrofile, kanibale), ale zdarzają się niezmiernie rzadko. Z kolei te lżejsze mogą, ale wcale nie muszą utrudniać życia zarówno samym zaburzonym, jak i ich najbliższym.
Ze względu na negatywne konotacje przedrostka „psycho-” w kulturze popularnej wolę siebie nazywać socjopatką. Może i cierpię na zaburzenie, ale nie jestem stuknięta.
– pisze autorka („Wyznania socjopatki. Życie w ukryciu” M.E. Thomas, str. 14)
Równocześnie też, nie bez manipulacji, powołuje się na książki, które akurat znam, wkładając w usta ich autorów termin „socjopatia”, choć ten w nich – w odróżnieniu do „psychopatii” – nie pada.
W tym miejscu chciałabym gorąco polecić odcinek podcastu Psychology in Seattle, w którym mój ukochany dr Kirk Honda wyjaśnia różnicę między tymi dwoma terminami: „Psychopathy vs Sociopathy”.
Po drugie tytuł jest rozczarowująco pretensjonalny (i to zarówno jego pierwszy – „Wyznania socjopatki”, – jak i drugi – „Życie w ukryciu” – człon). Swoją topornością, przy tak dużej lekkości pióra autorki, przywodzi na myśl raczej efekt burzy mózgów tęgich głów z działu marketingu niż wysublimowany pisarski warsztat. Gdyby jednak ktoś próbował doszukać się w słowach „Wyznania socjopatki. Życie w ukryciu” choć cienia finezji czy niedopowiedzenia, na wszelki wypadek na okładce – w roli ciężkostrawnej wiśni na torcie – widnieje napis:
Jedyna KSIĄŻKA O SOCJOPATACH napisana
przez OSOBĘ ZE ZDIAGNOZOWANĄ SOCJOPATIĄ.
– na uwagę zasługuje wybór słów pisanych wersalikami
Co mnie w tym śmieszy? Właściwie wszystko, ale najbardziej chyba tabloidowe nastawienie na szukających sensacji tępych czytelników: popatrzcie sobie na prawdziwego socjopatę, którego wam pokażemy w klatce – nawet sam wam o sobie coś powie! A wszystko to ma się nijak do zawartości książki, bo choć można dyskutować, czy jest ona wartościowa czy nie – o czym za chwilę – jest z pewnością naprawdę świetnie napisana.
fot. Marianna Patkowska
O czym, dla kogo i po co powstała ta książka? To pytania, na które każdy autor powinien sobie odpowiedzieć, zanim zacznie pisać. Jako czytelnik mam wrażenie, że celem M.E. Thomas było przybliżenie zaburzenia, jakim jest psychopatia, bo dotyka ono – w swojej lekkiej formie – wcale niemałą część społeczeństwa i czy się nam to podoba, czy nie, skoro psychopatów i tak na swojej drodze raczej spotkamy, lepiej rozumieć, na czym ono polega. Jednym z podstawowych problemów ludzi jest przypisywanie innym określonych intencji (najczęściej zresztą złych), więc jeśli uświadomimy sobie, że część z nas ma bardziej elastyczne sumienie, inaczej niż my postrzega różnice między dobrem a złem, czy też nie jest naturalnie wyposażona w empatię, szybko pojmiemy, że szkoda tracić czas na analizowanie, czemu jakoś zostaliśmy przez nich potraktowani, a już – tym bardziej! – na szukanie winy w sobie. Ktoś postąpił w sposób nie mieszczący się nam w głowie, bo inaczej nie umie (nie posiada potrzebnych do tego narzędzi). Ale… tu pojawia się pewna pułapka.
Szacuje się, że psychopaci stanowią 1 – 2% społeczeństwa; autorka twierdzi, że liczba „socjopatów” dochodzi nawet do 4%. Załóżmy, że jest ich właśnie tyle. Po drugiej stronie są osoby nadwydajne mentalnie – jest nas 15%. Autorka nazywa wszystkich nie-psychopatów „empatami”. Jeśli większość społeczeństwa stanowią „empaci”, to my – osoby wysoko wrażliwe – jesteśmy empatami do sześcianu!
I teraz wracam do pułapki. Podczas, kiedy psychopaci, w największym skrócie, cierpią na brak empatii, osoby wysoko wrażliwe są wyposażone w jej nadmiar. Szybko więc i łatwo wczuwamy się w sytuację innych, rozumiemy (nawet, jeśli nie możemy sobie tego dokładnie wyobrazić, co czasem sobie wyrzucamy), jak druga osoba ma i… usprawiedliwiamy ją zarówno przed sobą, jak i przed światem. Zanim pójdziemy na terapię i nauczymy się prawidłowo zarządzać cudownymi zasobami, jakie dostaliśmy od losu, na ogół wielokrotnie padamy ofiarą cynicznych psychopatów, którzy lgną do nas, jak ćmy do światła, bo z nami jest milion razy łatwiej niż z resztą „empatów”. Nie znam ani jednej wysoko wrażliwej osoby – siebie nie wyłączając, – która nie niesie na swoich barkach ciężkich, przemocowych doświadczeń związanych z psychopatami. Może stąd też mój bunt do nazywania ich łagodniej „socjopatami” „ze względu na negatywne konotacje przedrostka psycho- w kulturze popularnej”. Właśnie ze względu na te negatywne konotacje z premedytacją używam i będę używać słowa „psychopaci”, żeby ich napiętnować i wskazać wysoko wrażliwym braciom i siostrom.
Moja być może niespójna z tym, co napisałam wyżej, fascynacja psychopatią wynika tak naprawdę z fascynacji ludzkim mózgiem, jego budową i możliwościami. Nic mnie więc w „Wyznaniach socjopatki” nie zaskoczyło. Po lekturze znakomitej książki „Odkryj w sobie psychopatę i osiągnij sukces” Kevina Duttona i Andy’ego McNaba jest dla mnie oczywiste, że nie chciałabym trafić na stół operacyjny do chirurga, który jakimś przedziwnym zbiegiem okoliczności nie miałby rysu psychopatycznego. Podobnie jak nie wybrałabym wysoko empatycznego prawnika, gdyż ten ma być przede wszystkim skuteczny, a empatia to utrudnia.
Doskonały „Mózg psychopaty” cenionego psychiatry i neurobiologa Jamesa Fallona, który w trakcie badań dotyczących psychopatii odkrył przypadkiem, że również na nią cierpi, znakomicie pokazuje z jednej strony zagadnienie psychopatii w neurologicznym ujęciu, a z drugiej strony drogę, jaką przebywa ktoś, u kogo psychopatię zdiagnozowano. Z „Wyznaniami socjopatki” mam ten problem, że nie są dla mnie do końca wiarygodne. Autorka pisze pod pseudonimem, zmienia pewne wydarzenia tak, by nikt w książce nie rozpoznał ani samego siebie, ani jej prawdziwej tożsamości, przez co, czytając, czuję, że brak mi punktu odniesienia. Nie ufam psychopatom, bo integralną częścią ich zaburzenia jest skłonność do kłamania. Jestem już dziś w punkcie, w którym nie obchodzą mnie ani ich intencje, ani neurologiczne ograniczenia. Fakt jest faktem – kłamią. A mnie dziś szacunek do siebie samej nie pozwala tolerować kłamstwa w najbliższym otoczeniu.
Reasumując, M.E. Thomas może jest kobietą, może nie jest. Może jest prawniczką, może nie jest. Może jest psychopatką, może nie jest, choć – jeśli nie jest – z pewnością ma ogromną wiedzę o tym zaburzeniu. Jednak czy wnikliwa i trafna analiza psychopatycznego mózgu w doskonałej pierwszoosobowej narracji to wystarczający materiał na książkę? Warto ocenić samemu.
fot. Marianna Patkowska
P.S. Na deser łączę swoją ulubioną piosenkę swojego ulubionego psychopaty.
W niedawno przeze mnie przeczytanej cudownej książce „Moja lewa joga” autorka, Paulina Młynarska, powtarza jak mantrę, by podczas jogi zajmować się wyłącznie obrębem swojej własnej maty. To doskonała metafora życia i wszystkich kontaktów międzyludzkich. Wiele osób potrzebuje intensywnej poświątecznej regeneracji, gdyż to właśnie Święta są czasem, w którym na naszej macie robi się na ogół wyjątkowo ciasno. Choć często wyobrażamy sobie, że stwarzamy sprzyjające warunki do wspólnego uprawiania jogi, przygotowując komfortowe miejsce do rozłożenia każdej z mat, nagle orientujemy się, że wszyscy goście… siedzą na naszej. Jedni w takim momencie grzecznie, acz stanowczo wyproszą towarzystwo na miejsca dla nich przeznaczone, inni obcesowo, acz skutecznie każą opuścić swoją matę. Ja niestety należę do tej grupy nieszczęśników, którzy – z szoku, zażenowania tym, jak bezpardonowo można tak komuś na macie po prostu usiąść oraz poczucia krzywdy – nie powiedzą nic, pozwalając, by złość i zbierający się tuż pod powierzchnią bunt w najmniej oczekiwanym momencie eksplodowały (w takich chwilach wyraża mnie tylko ta piosenka). Oczywiście, że taka postawa jest niezdrowa, bo generuje niepotrzebne napięcie, jednak jej zmiana to trudny, żmudny i czasochłonny proces, na który ciężko się przecież usunąć do pustelni.
Jedną z najcudowniejszych rad, jakie w ostatnim czasie dostałam, była ta od Tymona Tymańskiego:
A jak Ci się przeleje w Twoim kielichu doświadczenia, samowiedzy i goryczy… po prostu rzygnij treścią liryczną. To jest dobra forma autoterapii.
Wiele wskazuje na to, że mi się przelało.
Krytyka
fot. Bożena Szuj
Najbardziej chyba absurdalnym zarzutem, z jakim się spotkałam, był ten, że „nie znoszę krytyki” (aż chciałoby się powtórzyć za Panią Bukową, że „znoszę, tylko źle”). Oczywiście, że krytyki nie lubię. Nie spotkałam też jeszcze nikogo, kto by lubił. Prawda jest jednak taka, że zasłaniając się tym dość pojemnym sformułowaniem, bardzo łatwo przemycać przemoc. Czemu krytyka powinna służyć? Rozwojowi. Gdybym podczas studiów nie usłyszała całkiem nieraz druzgocących słów z ust Jerzego Sosnowskiego na temat swoich opowiadań, na pewno nie zrobiłabym widocznych postępów w pisaniu. Czy dziś nie pisałabym wcale? Czy pisałabym dużo inaczej? Tego nie wie nikt, ale rolą dobrego nauczyciela jest na pewno dawanie uczniowi rzetelnej informacji zwrotnej. Czasem przykrej. Z krytyką, o którą nie jesteśmy proszeni dobrze się jednak wstrzymać lub przynajmniej poprzedzić ją pytaniem, czy osoba, do której się zwracamy, życzy sobie, żebyśmy podzielili się z nią naszymi spostrzeżeniami dotyczącymi np. jej zachowania. Ma pełne prawo sobie nie życzyć, a my mamy obowiązek to uszanować.
Nie chcę jednak poświęcać blogowego miejsca tzw. konstruktywnej krytyce, bo ta jest niezwykle wartościowa, ale równie niezwykle rzadka (tak, na nią też nie reaguję na początku dobrze, ale bardzo ją zawsze po czasie doceniam). Piszę o czymś innym. Piszę o krytyce przebranej za troskę. Każdy z nas pewnie zna kogoś, kto każdą nadarzającą się okazję wykorzystuje do wygłaszania dobrych rad z własnej nieprzymuszonej woli. Dzięki niemu dowiemy się, jak dbać o własne dziecko lub kiedy się na nie zdecydować (a kiedy już nie), co powinniśmy zrobić z włosami, ile ważyć, kiedy wziąć ślub oraz jak dokładnie gotować potrawy, które przyrządzamy od lat. Pod przykrywką troski kryje się pouczanie nas na każdym kroku, które – w przeciwieństwie do prawdziwej troski – nie ma nas wzmocnić, lecz osłabić. Warto odpowiedzieć sobie na pytanie, czemu dokładnie takie wbijane licznie szpile mają właściwie służyć. Naszemu rozwojowi czy może dokarmianiu chorego ego osoby rozpychającej się na naszej macie?
Krytyki (żadnej), jak już pisałam, nie lubię i nie reaguję na nią ani dobrze, ani też często adekwatnie, co jest bezpośrednim wynikiem pewnych deficytów z dzieciństwa. Dopiero mój obecny Partner pokazuje mi, że można się w relacji w pełni akceptować, równocześnie wskazując sobie wzajemnie od czasu do czasu błędy w myśleniu, postrzeganiu świata lub wykonywaniu codziennych czynności; że zwracanie uwagi wcale nie musi być bezustannym poszturchiwaniem, lecz może być wymianą praktycznych wskazówek, by wspólne życie było łatwiejsze. Kluczem jest tu chyba po pierwsze wzajemność, po drugie szacunek, a po trzecie nienadawanie sprawom wyższej rangi niż ta, na którą zasługują. Jednak bycie wyłącznie obiektem permanentnego zwracania uwagi przypomina podróż w zatłoczonym autobusie brzydkiego miasta stołecznego; tu oberwiesz z łokcia, tam kolanem, jeszcze gdzieś indziej dostaniesz z bańki – a wszystko przez kierowcę, bo gwałtowanie zahamował. Odpowiedzialność się rozmywa.
Jestem osobą, która nie tylko nie lubi mieć na swojej macie nieproszonych gości, ale też odczuwa potrzebę powiększania swojej matowej samotni. Równocześnie przez swój brak asertywności łykam jak pelikan wszystkie tłumaczenia wyspecjalizowanych w nich narcyzów. Że ciemno, że zimno, że na własną matę daleko, więc żebym jeszcze się trochę przesunęła, a najlepiej, to żebym w ogóle wstała i poszła, bo się robi ciasno. Jeśli macie podobnie, to nie łudźcie się, że moment, w którym wreszcie przeklniecie czy tupniecie nogą, będzie momentem zwrotnym. Nie, nie! Wasz bunt stanie się właśnie doskonałym przykładem na to, jacy jesteście niewdzięczni i podli! Wprost idealnym, żeby go sobie powiesić w ramce i tłumić nim swoje ewentualne poczucie winy. Wszystko wg scenariusza gry, na którą nigdy się nawet nie pisaliście.
fot. Bożena Szuj
Ocena
fot. Bożena Szuj
Bardzo długo nie wiedziałam, czemu katolickie wychowanie budzi w ludziach skłonność do łatwej i szybkiej oceny innych. Jaki mechanizm powoduje człowiekiem, który pozwala sobie na zaglądanie w piątek do cudzego talerza (tak, talerz również mieści się w obrębie cudzej maty!) i ocenianie jego właściciela na podstawie przestrzegania lub nieprzestrzegania przez niego postu? Jaki mechanizm powoduje człowiekiem, który pozwala sobie na zaglądanie do czyjejś sypialni i na podstawie jednego pomysłu na życie, rozliczanie bliźnich z ich własnych seksualnych wyborów? Tak, też tam byłam. Czasem zresztą ciągle bywam. I jeśli czegoś w sobie nie lubię, to właśnie tego wszczepionego dawno temu obcego ciała, które mnie swędzi, uwiera i którego chciałabym się raz na zawsze pozbyć.
Co tracimy, oceniając innych? Szerszą perspektywę i możliwość dotarcia do prawdy. Krzysztof Bosak dopiero tuż przed czterdziestką dowiedział się, że ryba to mięso, dając popis swojej ignorancji za pomocą mediów społecznościowych, bo za „złe” uważał jedzenie mięsa w piątek, a nie cierpienie maltretowanych zwierząt. Choć poligamia występuje wśród ludzi rzadziej niż monogamia, przekonani o moralnej wyższości tej drugiej, nie umieją dostrzec, że nie jest to jedyna, a już tym bardziej nie jedyna „dobra” droga dla każdego. Choć dla wielu osób zawarcie małżeństwa jest bardzo ważne, dla wielu też nie jest. Są i tacy, którzy się przed tym wręcz wzbraniają. Przekonywanie przeciwników legalizowania związków, że nie mają racji i vice versa, jest co najmniej pozbawione sensu. Przykładów można oczywiście mnożyć. Zmierzam natomiast do tego, że każda z tych postaw jest… tylko postawą. Każdy z nas ma swoją historię, swoje doświadczenia, swoje przekonania i przede wszystkim wiedzę o sobie, dzięki czemu jedynie my sami możemy podjąć decyzje najlepsze dla nas. Na tej podstawie wybieramy też najbliższy naszej prawdzie system moralny.
Nie wiedziałam, czemu katolickie wychowanie budzi w ludziach skłonność do oceniania innych, bo naiwnie myślałam, że skoro wierzymy, że jakieś postępowanie jest dobre, to wystarczy, że je wybierzemy we własnym życiu, w obrębie własnej maty. Tymczasem to nie zapewnia żadnej gratyfikacji. (Przynajmniej w tym życiu.) Widząc siebie jako „grzesznych”, „niewystarczających” i „niedoskonałych”, nie możemy bez ryzyka popełnienia grzechu pychy czerpać jej ze zwykłej dumy, że żyjemy wg obranych przez siebie kryteriów „dobrze”. Znajdziemy ją jednak w poczuciu wyższości wynikającym z porównywania się z innymi ludźmi. Bo taka Kowalska, to mieszka z chłopem bez ślubu, a na dodatek ma dziecko z nie wiadomo kim, a ja się przynajmniej dobrze prowadzę (cokolwiek by to miało znaczyć). Bo taki Nowak, regularnie jada w piątki schabowego, a ja przynajmniej zachowuję post! I wtedy wchodzi wegetarianin cały na biało (pod rękę z weganinem), który nie dość, że pości przez siedem dni w tygodniu, to jeszcze nie je żadnego mięsa. No przecież szlag może człowieka trafić! Na tej nieswojej macie…
fot. Bożena Szuj
Wymuszanie poczucia winy
fot. Bożena Szuj
Jeśli coś lub ktoś nam szkodzi, mamy obowiązek się przed nim obronić. Nie dajmy się zakrzyczeć „argumentami” o własnym egoizmie! Na ogół ci, którzy nam go zarzucają, nie ruszą się z naszej maty ani na milimetr. Wchodzą na nią, przepychają się, a kiedy zaczniemy się skarżyć, że brakuje nam powietrza, oznajmią nam, że widzimy jedynie czubek własnego nosa, jesteśmy źli i zachowujemy się karygodnie. Choć brzmi to kuriozalnie, wystarczy się takim zachowaniom na zimno przyjrzeć. Prześledzić je.
Od razu zaznaczę, że nie piszę tu o przypadkowym przekroczeniu naszych granic. Nie piszę więc o sytuacji, w której ktoś znalazł się na naszej macie, bo się potknął, poślizgnął, czy… zwyczajnie pomyślał, że nie będziemy mieli nic przeciwko temu, żeby się do nas dosiadł. Uczymy się siebie samych i siebie nawzajem, ale też granic naszych mat najlepiej właśnie wtedy.
Piszę o zachowaniach patologicznych, całkiem niestety często spotykanych. Jednym z najgorszych przekleństw są oczekiwania – zarówno nasze wobec innych (w 99% czeka nas zawód), jak i innych wobec nas (w 99% nie jesteśmy w stanie, mimo chęci, im sprostać). Oprócz zachowań, oczekuje się od ludzi też tego, jak się dokładnie mają w danych sytuacjach czuć. Tymczasem warto pamiętać, że uczucia nie powinny podlegać żadnej ocenie. Po prostu je przeżywamy. Ma prawo nas dziwić, że ktoś, kto nas oszukał czy zdradził, nie czuje się z tym źle. Mamy prawo nie chcieć tej osoby w naszym otoczeniu. Mamy prawo przestać jej ufać. Nie mamy jednak prawa oczekiwać, że poczuje skruchę. Jej uczucia są na jej macie, a te, którymi musimy się zająć, czekają na naszej.
fot. Bożena Szuj
Non-apology apology
fot. Bożena Szuj
Przepraszać należy albo właściwie, albo wcale. To wniosek, do którego doszłam po wielu, wielu latach bezsensownego przepraszania niemal każdego za niemal wszystko. Sporo miejsca właściwemu przepraszaniu poświęca na swoim cudownym kanale dr Kirk Honda. Po pierwsze zwraca uwagę na to, żeby nie ograniczać swoich przeprosin do ogólnikowego „przepraszam”, lecz zawsze doprecyzowywać, za co przeprasza się drugą stronę. Ego na ogół podpowiada nam, że nie mamy za co przepraszać, tymczasem zawsze można znaleźć coś, za co jednak przeprosić warto. Jeśli nie będzie to treść wypowiedzianego w złości komunikatu, to może być to jego forma. Jeśli wyjaśnimy przepraszanej osobie, za co dokładnie ją przepraszamy, ma ona możliwość zweryfikowania, na ile jej poczucie krzywdy pokrywa się z naszym rozumieniem zaistniałej sytuacji. Otwiera się pole do rozmowy o uczuciach.
Przeprosinami, których nie trawię, są non-apology apology, czyli coś, co z pozoru wygląda jak przeprosiny, ale w rzeczywistości nimi nie jest.
Przepraszam, że tak się poczułeś.
Moje uczucia są na mojej macie i zostaw je w spokoju! Jeśli zrobiłeś coś niewłaściwego – przeproś mnie za to. Jeśli nie czujesz, że zrobiłeś coś niewłaściwego, ale martwi cię moja emocjonalna reakcja na twoje zachowanie, przeproś mnie lub nie, ale nie przerzucaj ciężaru na mnie! Mam prawo reagować po swojemu. I to jest moje. Opowiedz mi o swoich uczuciach, pozwól się wypłakać albo pobyć samej, ale zejdź mi do cholery z maty!
Przepraszam, jeśli cię uraziłem.
A jeśli nie uraziłeś, to spoko? Jeśli zachowamy się wobec kogoś naprawdę podle, a jego to nie urazi, bo jest silnym, mądrym człowiekiem, to czy zwalnia nas to z odpowiedzialności za swoje czyny? Kiedy nie uważamy, że mamy za co przepraszać – nie przepraszajmy, to jest bardziej uczciwe. Jednak w przytłaczającej większości wypadków lepiej zrozumieć, co sprawiło drugiej osobie w naszym zachowaniu ból i znaleźć w sobie pokorę, by za to przeprosić.
Znam jeszcze lepszy wariant tych przeprosin, w ogóle bez słowa „przepraszam” – samo „nie chciałem cię urazić”. No fajnie, tylko że przepraszanie nie jest o intencjach.
Przepraszam, ale…
Na ogół po magicznym „ale” dowiadujemy się albo tego, że wszystko jest naszą winą, albo, że inaczej postąpić się nie dało. Przeprosiny nie są właściwym momentem na tłumaczenia. Te mogą nastąpić dopiero po nich. W spokojnej rozmowie, kiedy napięcie minie.
Wiele lat temu pewna osoba, brutalnie kończąc jedenaście lat naszej przyjaźni kłamstwem i paskudną intrygą (wskutek której straciłam mnóstwo pieniędzy oraz wiarę w ludzi), stwierdziła:
Przeprosiłam Cię raz i więcej nie zamierzam.
Szczerze wzruszyły mnie wtedy te ochłapy litości, które mi wspaniałomyślnie na odchodne rzuciła, ale dziś dzięki doktorowi Hondzie już wiem, że przepraszać za to samo – jeśli czujemy, że rzeczywiście możemy – należy tyle razy, ile osoba pokrzywdzona tego potrzebuje. Inaczej przeprasza się za kwadrans spóźnienia, a inaczej za zdradę. Nie wszystkie rany goją się szybko. Dobre przepraszanie, to przepraszanie niekoniecznie wielokrotne i niekoniecznie jednorazowe. Dobre przepraszanie, to przepraszanie skuteczne, czyli takie, dzięki któremu zaopiekujemy się zranionymi przez siebie uczuciami drugiej strony. Utulimy jej żal, wygasimy gniew, uspokoimy lęk i odbudujemy zaufanie, a czasem nawet utracone na moment poczucie własnej wartości. Czyli, kiedy wejdziemy na moment na jej matę, by posprzątać bałagan, jaki na niej zrobiliśmy. Oczywiście tylko i wyłącznie za jej zgodą. Ma prawo jej nie wyrazić. To nadal jej mata.
fot. Bożena Szuj
Komunikat ja
fot. Bożena Szuj
Wielu ludziom trudno zaakceptować fakt, że nigdy nie wejdą w głowę drugiego człowieka i nie zrozumieją, jak myśli, jak odczuwa, jak ich postrzega. Wtedy często zaczynają się oszukiwać i żyć swoją fantazją, a nawet urojeniem na temat swoich najbliższych, więc wszelkie propozycje posługiwania się komunikatem ja, a nie komunikatem ty, odbierają jak atak. W pewien paradoksalny zresztą sposób, mówiąc:
bo ty zawsze…
używają właśnie komunikatu ja, gdyż nie odnoszą się do swojego rzeczywistego rozmówcy, lecz wytworu swojej własnej głowy na jego temat. Budzi to frustracje obydwu stron, bo celem takiej rozmowy nie jest naprawienie relacji, czy zrozumienie drugiej strony, lecz przekonanie samego siebie, że za nasz zawód, naszą nieszczęśliwość, nasz ból jest odpowiedzialny inny człowiek.
Zarówno pchanie się na cudzą matę, jak i obwinianie kogoś z zewnątrz za nieporządek na naszej, mają tę samą przyczynę – paniczny strach przed byciem sam na sam ze sobą. Przed doświadczaniem własnej maty, zgłębianiem własnej ciszy. Jest to na swój sposób tragiczne, natomiast często niestety rodzi lawinę zła, której trzeba zapobiegać zawczasu. Motywowane współczuciem pozwalanie na to, by ktoś przesiadywał większość czasu na naszej macie, mając obok własną, jeszcze nie rozwiniętą, nie służy ani nam, ani jemu.
Skupienie się na swojej macie ułatwia komunikację głównie dlatego, że nikogo nigdy nie poznamy tak dobrze, jak siebie. Zamiast mówić:
nie zrobiłeś tego i tego,
lepiej powiedzieć:
kiedy nie robisz tego i tego, czuję się tak i tak.
Ostatecznie nie mają przecież większego znaczenia niewyniesione śmieci czy niezrobione zakupy. Znaczenie ma zachwianie czyjegoś zaufania, sprawianie mu przykrości lub okazanie lekceważenia. Nie chodzi przecież o żadną obiektywną prawdę, tylko o zrozumienie emocji i uczuć drugiej osoby, by więcej jej nie ranić. Ale też – co piszę już na podstawie własnych doświadczeń – kiedy zrozumiemy motywację osoby, której zachowanie nas zabolało, może stać się dla nas jasne, że w świetle tej wiedzy, drugi raz by już nas nie zabolało, gdyż większość naszego bólu spowodowana była naszym mylnym założeniem jego złych intencji.
fot. Bożena Szuj
Asertywność
fot. Bożena Szuj
Obawiam się, że moje pisanie o asertywności jest równie dobrym pomysłem, jak ten, bym się pokusiła o pogadankę z zakresu chemii. Jednak spróbuję. Dla siebie samej, autoterapeutycznie.
W asertywność nie umiem. Podziwiam swojego Partnera, który znakomicie potrafi się odnaleźć w niemal każdej sytuacji. Wyczuwa ludzi, jest dla nich uprzejmy i serdeczny, ale nie daje im sobie wejść na głowę. Wie, kiedy odpuścić, wie, kiedy się obronić i robi to w sposób, który budzi respekt (i nie piszę tu akurat o straszeniu bitką, które również czasem budzi respekt). Znam go na tyle dobrze i obserwuję na tyle uważnie, żeby wiedzieć, w których sytuacjach czuje się bardziej komfortowo, a w których mniej, jednak nie sądzę, by ktokolwiek inny umiał to jednoznacznie rozszyfrować.
Wielokrotnie analizowaliśmy krok po kroku moje nieasertywne zachowania, żebym z jego pomocą i na ich przykładzie nauczyła się asertywności. I najczęściej dochodziłam wtedy do tego samego wniosku: to, co mojemu Partnerowi przychodzi z łatwością i w jego wykonaniu wydaje się zwykłym rozsądkiem i świadomością własnej wartości, w moim wykonaniu musiałoby przybrać postać jakiejś psychologicznej rozgrywki. Być może moja wysoka wrażliwość odgrywa tutaj jakąś rolę. Nie umiem udawać, kiedy coś mnie poruszy, zaboli, czy zezłości. Nie zawsze też umiem dać odpowiedni wyraz bólowi, natomiast, jeśli jest mi w rozmowie źle, natychmiast się zamykam. I to raczej bezpowrotnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że asertywność jest czymś niewłaściwym. Nie chcę nawet powiedzieć, że jest nie dla mnie. Chcę powiedzieć, że uczenie się jej przychodzi mi z ogromnym trudem, bo nie ma w niej dla mnie niczego naturalnego.
Nie zmienia to jednak faktu, że asertywność (podobnie, jak kurs samoobrony) to tylko narzędzie, które może nam pomóc w momentach zagrożenia. A wchodzenie na naszą matę stanowi dla nas realne zagrożenie.
fot. Bożena Szuj
Być może nie każde oko wychwyci ten szczegół, więc spieszę wyjaśnić, że na skarpetkach, które mam na powyższych zdjęciach, widnieje… moje imię. Czyż nie piękny prezent dostałam?
P.S. Na deser łączę swój cover piosenki „All I want” The Offspring, której tekst idealnie podsumowuje mój dzisiejszy wpis.
Wszystko, czego chcę
Dzień po dniu twoje życie staje się wrakiem Wciąż czujesz na karku oddech złych sił Nikt cię nie szanuje Nikt ci nie pomaga Musisz głośno wykrzyczeć O co ci chodzi
Więc odrzuć zasady Odrzuć czczą gadkę Bo mam już dość tej wegetacji Zostaw mnie w spokoju O wiele nie proszę Nie chcę być tylko kontrolowany To wszystko, czego chcę Wszystko, czego chcę
Jak długo potrwa, Nim usłyszą wołanie? Próbowałeś się dostosować, A czułeś się jak kłamca Grałeś na ich zasadach Teraz przyszła ich kolej!
Mówiłem to wcześniej Powiem to znów Gdybyś tylko słuchał Zrozumiałbyś sens
Dzisiejszy wpis postanowiłam umieścić nie tylko w kategorii „nNa kozetce”, ale również w „Jak w porach roku Vivaldiego”, bo choć nie poruszam w nim tematu jesieni, to oprawą graficzną chciałam oddać jej hołd. Z tej okazji stworzyłam też biżuterię, którą prezentuję na zdjęciach.
Złe wychowanie?
fot. Bożena Szuj
Jakiś czas temu, oglądając „Psychology In Seattle”, zauważyłam, że dr Kirk Honda dość regularnie używa sformułowania „dobre wychowanie” w innym znaczeniu niż to, które do tej pory znałam. Przez „dobre wychowanie” rozumiałam wyniesienie z domu podstaw savoir vivre’u, pewną ogładę, grzeczność i klasę. I analogicznie do dowodów na „złe wychowanie” zaliczałam prymitywność, brak ogłady i uprzejmości czy opryskliwość. Tymczasem dr Honda „źle wychowanymi” nazywa ludzi, którzy z rodzinnego domu wynieśli deficyty uniemożliwiające im tworzenie trwałych, bezpiecznych relacji z innymi ludźmi w dorosłym życiu, czyli u których proces wychowywania przebiegał źle.
To bardzo otworzyło mi oczy, bo wciąż wiemy zbyt mało o wychowywaniu młodych ludzi. Nie mamy wzorców, a do tego znane od lat metody, które może były na krótką metę skuteczne, na ogół opierały się na zastraszaniu, co wywołuje w dziecku ogromne traumy, nierzadko – bez późniejszej profesjonalnej pomocy – na całe życie. Tzw. grzeczne, ciche dziecko, to najczęściej dziecko przerażone, więc na pewno nie „wychowywane dobrze”. Warto więc trochę zredefiniować pojęcie „dobrego wychowywania”, bo poprzez przymiotnik „dobre” buduje pozytywną konotację z zachowaniami, które u małych dzieci mogą wynikać ze strachu i karności. Czy wyśmiewam wpajanie zasad savoir vivre’u? Nie. Wręcz przeciwnie – ubolewam nad tym, że na ogół wychowującym kolejne pokolenia rodakom nie są znane, ale myślę, że przy społecznej zatrważającej znieczulicy (objawiającej się chociażby haniebną postawą Polaków wobec sytuacji na białoruskiej granicy, wpuszczaniem na sejmową mównicę faszystów czy wreszcie narażaniem na śmierć kobiet w ciąży) nieznajomość savoir vivre’u jest akurat naszym najmniejszym problemem. „Dobrym wychowaniem” nazwałabym dziś uczenie empatii, do której punktem wyjścia będzie szacunek.
Choć wiele zaczyna się w tej kwestii zmieniać, mamy dostęp do wiedzy, do najnowszych psychologicznych badań, do darmowych wartościowych treści w internecie, to ciągle jeszcze tkwimy jedną nogą w starym porządku, bo… boimy się zmian, mimo że są to zmiany na lepsze. Łatwiej tkwić z złym, a znanym, niż dobrym, ale zupełnie nowym. A przecież tylko zmiana sprzyja rozwojowi.
fot. Bożena Szuj
Rodziców trzeba szanować
fot. Bożena Szuj
Wspomniałam wyżej, że należy dzieci uczyć przede wszystkim empatii, do której punktem wyjścia jest szacunek. Dobrze więc na początku odróżnić dwa rodzaje szacunku. Pierwszy to ten podstawowy, który należy się z urzędu absolutnie każdemu człowiekowi bez względu na wiek, płeć, rasę, orientację seksualną, pochodzenie czy światopogląd (człowiekowi i oczywiście pozostałym istotom żywym). Drugi to ten bardziej zaawansowany, na który trzeba sobie zasłużyć swoimi czynami. Wymuszanie na innych tego drugiego rodzaju szacunku (bo brak pierwszego w moim odczuciu oznacza brak możliwości jakiejkolwiek interakcji) jest jakimś pomieszaniem porządków. To osoba szanująca decyduje kogo i z jakich powodów szanuje, nigdy na odwrót. Całkiem niestety sporo ludzi nie czuje niczego niestosownego w używaniu argumentu „ze względu na szacunek do mnie”. Tak samo jak wielu rodziców nie widzi przekraczania granic dziecka w domaganiu się od niego szacunku wyłącznie z powodu bycia rodzicami. Jeśli ktoś nas nie szanuje w ten bardziej zaawansowany sposób, to po pierwsze tylko i wyłącznie jego decyzja i wybór (podyktowany zresztą na ogół naszym zachowaniem), a po drugie… nie musi. Jedni będą, inni nie będą. Mówienie:
szanuj mnie, bo jestem:
starszy od ciebie,
twoim rodzicem,
partnerem,
nauczycielem,
szefem
to nic innego, jak zakamuflowany (często też nieuświadamiany sobie przez nadawcę) komunikat:
czuję się nikim i nie mam szacunku do samego siebie, więc będę teraz wzbudzać w tobie poczucie winy, że nie możesz mi dać tego, czego sam sobie nie umiem dać; obarczę cię odpowiedzialnością za siebie, która leży wyłącznie po mojej stronie, bo sam jestem zbyt słaby, by ją unieść.
Jeśli o tym wiemy, na ogół umiemy w sobie odnaleźć pewne pokłady współczucia dla osób, które się tak zachowują, bo rozumiemy, że są zwyczajnie nieszczęśliwe. Jednak trzeba pamiętać, że bardzo trudno znaleźć w sobie współczucie dla tych, którzy w dzieciństwie nasze granice regularnie przekraczali. Przeprogramowanie się jest możliwe, ale zazwyczaj nie bez fachowej pomocy i ogromnej, nieraz wieloletniej, pracy nad sobą.
Jak się to wszystko ma jednak do dzieci i nauczenia ich szacunku oraz empatii? Po pierwsze myślę, że trzeba się skupić na tym pierwszym i podstawowym szacunku do każdego. I w tym nie tylko nie są pomocne, ale są wręcz destrukcyjne teksty typu: „szanuj mnie, bo jestem twoim rodzicem”.
Po pierwsze dlatego, że zasiewają w dziecku pomysł, że ma prawo nie szanować (w najogólniej pojęty sposób) innych – bez tego domyślnego stwierdzenia powyższe zdanie zwyczajnie nie ma przecież sensu.
Innymi słowy: „szanuj mnie, bo jestem człowiekiem” „szanuj mnie, bo jestem twoim rodzicem”
Po drugie dlatego, że są inwazyjnym wtargnięciem na terytorium dziecka – musimy wymagać od niego (choć najprościej wymagać tego od siebie, a dziecku pokazywać poprzez przykład) szacunku na tym pierwszym, podstawowym poziomie, ale drugi to jego przestrzeń i jego wolność; samo sobie wybierze idoli i autorytety – możemy je ewentualnie podsuwać, jeśli nasze ego mocno się tego domaga, ale nic więcej.
Po trzecie dlatego, że jest nadużyciem rodzicielskiej władzy. Dziecko, jeśli słyszy, że ma szanować swojego rodzica tylko dlatego, że jest on rodzicem, dostaje komunikat o nierówności, czyli że w układzie rodzic-dziecko szacunek należy się wyłącznie rodzicowi, co po pierwsze nie jest prawdą, a po drugie uczy – uwaga, uwaga! – braku szacunku właśnie i tego, że przewagę ma ten, kto ma w danym momencie władzę. To dokładnie ten sam mechanizm, który opisywałam w tekście „To tylko klaps”.
Ponieważ już oczami nie tylko nNi, ale także wyobraźni zobaczyłam niezrozumienie wśród Czytelników wzmianki o podsuwaniu dzieciom autorytetów dyktowanemu ego, wyjaśnię, co dokładnie miałam na myśli. Nie ma niczego niestosownego we wskazywaniu dzieciom wielkich – zarówno w skali mikro, jak i makro – nazwisk. Niektórzy są dla nas autorytetami i chcemy się tym zwyczajnie podzielić, wierząc, że dziecko na tym w jakimś sensie skorzysta, choćby przez poszerzenie własnych horyzontów, a jeśli nie, to przynajmniej posiądzie jakąś wiedzę o nas; trochę nas pozna, co być może nie spełnia funkcji wychowawczej, ale za to sprzyja budowaniu więzi między nami. Sama w szkole z uporem maniaka pokazywałam dzieciom m.in. twórczość Stanisława Dróżdża (jako w pewnym sensie ekspert od niej), licząc na to, że otworzy jeszcze bardziej ich niesamowite głowy. Moim celem nie było jednak to, by dzieci zakochały się w Dróżdżu i szanowały go tak mocno, jak ja. (To, owszem, kiedy się zdarzyło, miło łechtało moje ego, ale nie przyszło mi do głowy, by tego od dzieci oczekiwać.) Moim celem było danie im wyboru; pokazanie, że wbrew podstawie programowej mogą wybierać nie tylko spomiędzy skostniałych, nudnych „wielkich”, których przedstawia się w sposób kastrujący artyzm, lecz że mamy też artystów z pogranicza (do którego poezję konkretną niewątpliwie można zaliczyć), że prawdziwej sztuki nie da się łatwo zaszufladkować – a w szkole nauczyciele robią to wyłącznie z powodu braku swoich własnych kompetencji. Wychowywanie dzieci musi być nastawione na ich rozwój. Ewentualne dostrzegalne w procesie wychowawczym podobieństwa do nas są przyjemnym bonusem dla nas samych (co zresztą doskonale obrazuje tezę, którą kilkakrotnie na tym blogu przedstawiałam, mianowicie że to nie przeciwieństwa się przyciągają – zachwycamy się osobami podobnymi do nas samych). Na pierwszym miejscu powinno być jednak ukształtowanie człowieka i przystosowanie go do samodzielnego życia.
fot. Bożena Szuj
Zimny chów dzieci i ryb
fot. Bożena Szuj
Jedną z moich traum (nie wiem nawet dlaczego, bo wobec mnie nie stosowano już tego procederu, pamiętam jednak rozmarzenie, z jakim opowiadano mi o czasach, w których był na porządku dziennym) jest ta związana z wypraszaniem z pomieszczenia dzieci, by „omówić sprawy dorosłych”. Samo sformułowanie „sprawy dorosłych” czy „tematy nie dla dzieci” budzi we mnie dreszcz obrzydzenia do dzisiaj, mimo że dzieckiem już od dawna nie jestem. Jako że na ogół te bardzo dorosłe sprawy tyczyły się seksualności, budowało to dodatkowo niezdrowe napięcie (w wysoko wrażliwym dziecku szczególnie niezdrowe, bo przeżywane – jak wszystko – wielokrotnie mocniej). Czy uważam, że z dziećmi można rozmawiać na wszystkie tematy? Tak! Czy uważam, że wszystkie tematy można z innymi dorosłymi poruszać przy dzieciach? Absolutnie nie! Myślę, że nie ma tematu, którego nie dałoby się poruszyć z dzieckiem, nawet bardzo małym, jednak niektóre są na tyle delikatne i przekazane nieodpowiednio mogłyby tyle zburzyć w niegotowej jeszcze główce maluszka, że wymagają specjalnych warunków i wrażliwości przekazujących je dorosłych.
Co mnie więc razi w wypraszaniu dzieci, by omówić „tematy nie dla nich”? Brak klasy. Jeśli chcemy coś znajomemu powiedzieć na stronie, a otaczają nas ludzie, dla których uszu dana treść z jakiegokolwiek powodu nie jest przeznaczona, nie każemy im wychodzić, tylko czekamy na moment, aż zostaniemy sami lub ewentualnie jakoś go aranżujemy. Dokładnie tak samo należy postępować z dziećmi.
I piszę to jako entuzjastka zarówno miejsc (restauracji, kawiarni, hoteli) dostosowanych do obecności najmłodszych gości, jak i tych, do których najmłodsi nie mają wstępu. Jestem przekonana, że już małym dzieciom dobrze pokazywać, że tak samo cenny dla naszego rozwoju, ale też naszej relacji jest i czas spędzany wspólnie, i czas spędzany oddzielnie. Lepiej jednak, żeby nie tworzyć sztucznej i dosyć toksycznej atmosfery ukrywania „pewnych tematów”. Nie ma absolutnie nic złego w tym, że nie wszystkim się ze sobą dzielimy – zarówno w związku, jak i w relacji dziecko-rodzic. Istotne jest wyznaczenie granic i dawanie sobie wolności, bo podstawą każdego związku powinno być zaufanie. Nie bardzo sobie wyobrażam wypytywanie Partnera o jego prywatne rozmowy z przyjaciółmi, bo wychodzę z założenia, że gdyby dotyczyły czegoś, o czym powinnam się dowiedzieć, to Partner (lub jego przyjaciel) sam się tym ze mną podzieli. Ponieważ bardzo jasno nakreśliliśmy granice, wchodząc w związek, oboje mamy pewność, że rzeczy, których sobie nie mówimy, nigdy nie dotyczą bezpośrednio naszej relacji i w żadnym sensie nie mogą stanowić dla niej zagrożenia. Podobnie jest z dziećmi, które uczą się przede wszystkim przez obserwację. Nie będą miały potrzeby zatajania przed nami rzeczy naprawdę istotnych, jeśli nie będziemy się wtrącać do tych sfer ich życia, które nas nie dotyczą (te się będą na przestrzeni lat oczywiście zmieniać). Reasumując, jeśli zamiast delikatnie wyznaczyć granice, najlepiej używając komunikatu ja („nie czuję się komfortowo, rozmawiając z tobą o tym, ale niech ci nie będzie z tym źle, bo to nie ma to najmniejszego znaczenia ani dla ciebie, ani dla naszej relacji”), zaczniemy tworzyć tematy tabu („nie dla dzieci”, „nie dla kobiet”, „nie dla mężczyzn”, itd.), istnieje duże ryzyko, że zasiejemy w dziecku albo zachowania kontrolujące, albo podatność na kontrolę, albo jakąś hybrydę jednego z drugim. Doktor Kirk Honda wielokrotnie podkreśla, że choć wielu psychoterapeutów używa tych terminów błędnie (a raczej pod pierwszy z nich podciąga oba znaczenia), to jednak czym innym jest współuzależnienie (ang. codependence), a czym innym… no i tutaj mam problem z polskim tłumaczeniem, ale zaryzykuję sformułowanie „osobowość zależna” (ang. dependence). Mechanizm współuzależnienia w relacjach, w których jedna osoba jest uzależniona od alkoholu czy substancji psychoaktywnych (lub jedzenia, seksu, zakupów, gier itp.) wytwarza się w drugiej, nieuzależnionej osobie. W największym skrócie, nieuzależniony partner lub członek rodziny osoby borykającej się z uzależnieniem zaczyna nieświadomie odtwarzać toksyczną relację, w jaką uzależniony partner lub członek rodziny wszedł z tym, od czego jest uzależniony z tymże partnerem lub członkiem rodziny. Jedna strona jest więc uzależniona od „używek” (tu można podstawić cokolwiek), a druga powiela ten schemat, uzależniając się w bardzo podobny sposób od strony uzależnionej. Mając za sobą kilka takich relacji, mogę powiedzieć, że to chyba jedyny sposób, żeby wytrwać w takim związku. Związku z jednej strony fascynującym, bo pełnym skrajności i namiętności (które same w sobie również uzależniają), a z drugim toksycznym i wyniszczającym, bo przemoc jest w nich jedynym elementem stałym. O ile leczenie wszelkich uzależnień jest długotrwałe i wymagające niezwykłej systematyczności, o tyle współuzależnienia można się pozbyć chirurgicznym cięciem, wychodząc z relacji z nałogowcem. Oczywiście konieczna jest także terapia lub wnikliwa autoterapia, która pomaga zrozumieć, jakie mamy deficyty i skąd wzięły się w nas autodestrukcyjne mechanizmy, żeby w kolejnych związkach nie popełniać tych samych błędów.
Terminem, którego w języku angielskim używa się zdaniem dra Hondy zbyt rzadko, jest dependence. Czyli zależność od partnera nie wywołana jego uzależnieniem, lecz będąca właśnie bezpośrednim skutkiem złego wychowania. Nie do końca o tym, ale poniekąd, opowiada Markowi Sekielskiemu moja ukochana dr Ewa Woydyłło w tym fragmencie wywiadu (serdecznie polecam obejrzenie całości!) – skłonność do współuzależnienia wynosimy z domu, jeśli jesteśmy wychowywani źle właśnie. Wracając do dependence, czyli osobowości zależnej, jej przyczyną jest nadmierna kontrola dziecka prowadząca do niewykształcenia się w nim umiejętności odróżnienia jego potrzeb od potrzeb innych ludzi. To zaburzenie uniemożliwia samodzielne funkcjonowanie w dorosłym życiu. W patriarchalnym systemie najbardziej są na to narażone dziewczynki (choć nie są oczywiście jedynymi ofiarami takiego wychowania). Kiedy słyszymy od najmłodszych lat „argumenty”, że:
mówiąc, co myślimy, sprawimy komuś przykrość
będziemy nieuprzejmi, sygnalizując swoje granice
zachowując się w zgodzie ze sobą, narazimy się na to, że przylgnie do nas jakaś niepochlebna opinia czy wręcz zaczniemy się cieszyć złą reputacją,
narasta w nas strach, że nie sprostamy abstrakcyjnym oczekiwaniom wszystkich otaczających nas ludzi. Istotne jest też to, że nie przechodzą oni w naszej głowie żadnej wcześniejszej selekcji, nie boimy się zatem, że za niemądrych uznają nas osoby mądre, za nieporządnych uporządkowane, a za rozwiązłych cnotliwe, w czym można byłoby się doszukać jeszcze sensu. Boimy się osądu wszystkich ludzi, a wśród nich również tych, którzy nie mogą dla nas stanowić autorytetu w absolutnie żadnej dziedzinie. Ten wpojony przez niekompetentnych rodziców strach zabija w nas zdolność do autorefleksji, która jest po pierwsze konieczna dla naszego rozwoju, a po drugie chroni nas samych przed skrzywdzeniem (i przez innych, i przez samych siebie). Dr Honda powtarza często coś, co czułam intuicyjnie już ucząc w szkole, mianowicie że należy pytać dzieci, czego chcą i co w danej chwili czują. Znajomości naszych potrzeb oraz kontaktu z własnymi emocjami (którego brak prowadzi w dorosłym życiu do emocjonalnego kalectwa) trzeba dzieci nauczyć. Dopiero kiedy wiemy, czego chcemy, możemy z tego świadomie zrezygnować, biorąc pod uwagę też inne czynniki. Czyli zamiast np. zmuszać dziecko do pójścia na urodziny kolegi, za którym nie przepada, zapytajmy je, czy chce iść, czy nie, a jeśli nie, to z jakiego powodu. Zamiast zakazów, nakazów czy obśmiewania jego racji, pokażmy dziecku, że zarówno jego emocje (złości czy smutku), jak i rzeczywiste potrzeby do których warto się dokopać podczas rozmowy – w niepójściu na przyjęcie rzadko chodzi przecież o niepójście na przyjęcie) są ważne. Dopiero z tego punktu można rozpocząć rozmowę, ukazując dziecku drugą stronę (może nielubiany kolega jest odrzucany przez wszystkich i to przyjęcie ma dla niego dużo większe znaczenie niż nasze dziecko jest sobie w stanie wyobrazić). Ale i tak ostateczna decyzja nie powinna być podejmowana poza dzieckiem (mówię tu o decyzjach, które kilkuletnie dziecko jest w stanie podjąć samo). Niech jednak żadna jego decyzja nigdy nie będzie kierowana strachem o czyjś jej odbiór. Nie uczmy dzieci zależności i podwładności, bo to ogromna dla nich krzywda, kierowana w dodatku naszym własnym egoizmem. Dorosłymi zależnymi dziećmi co prawda łatwiej jest manipulować, szantażując je emocjonalnie tym, że mają wobec nas jakieś obowiązki, ale spoiler alert: nie mają żadnych!
Kolejnym elementem starego zimnego chowu jest wpojenie dziecku przekonania, że nasza miłość jest warunkowa, tymczasem nie może taka być (a jeśli jest, to dla nas informacja zwrotna, że popełniliśmy gdzieś błąd). Na warunkową miłość przyjdzie w życiu dziecka czas – dom powinien przede wszystkim pokazać dziecku miłość, jaką ma się samo obdarowywać przez resztę swojego życia. Jeśli wszystko, co dziecko robi (to tyczy się niestety również wyglądu) jest dla nas, surowych sędziów, nie dość dobre czy niewystarczające, dziecko rozwija się, a potem wchodzi w dorosłe życie z gigantycznym deficytem naszego uznania, naszego usatysfakcjonowania (które sobie oczywiście idealizuje, bo umówmy się, nie jesteśmy żadnymi wyroczniami i w pewnym momencie trzeba to dziecku głośno powiedzieć). Nie ma znaczenia, czy mamy 10, 17, czy 48 lat – jeśli nosimy w sobie deficyt akceptacji rodzica, on nie zniknie sam z siebie bez ciężkiej terapeutycznej oraz autoterapeutycznej pracy.
fot. Bożena Szuj
Jesteś bliżej, więc będę Cię traktować…
gorzej
fot. Bożena Szuj
Mąż odburkujący coś niegrzecznie żonie, bo zawsze z nią przecież może porozmawiać później, a farmaceuta, kasjerka czy pan od okien, z którymi rozmawia teraz mogą sobie coś pomyśleć; żona starannie pracująca na jak najlepszą reputację wszystkich wokół, a w czterech ścianach znęcająca się nad mężem, któremu i tak nikt nie uwierzy, że mógłby być jej ofiarą; uroczy, zawsze pomocni sąsiedzi, mający czas dla wszystkich, tylko nie dla własnego i najbardziej ich potrzebującego dziecka. Wszyscy się z tym stykamy. Te zachowania wynikają bezpośrednio ze złego wychowania. Ze złych wzorców. Szanowanie (na poziomie podstawowym) wszystkich to jedno, ale życie to sztuka wyborów. Przed wyborem kto jest dla nas ważniejszy stajemy codziennie. I jeśli regularnie przedkładamy dalszych znajomych, współpracowników czy ludzi znanych z widzenia nad swoich najbliższych, bo jedni może coś sobie o nas pomyślą, a drudzy są przecież bliscy, to mamy poważny problem. Wybór najbliższych, który powinien być oczywistością, nie oznacza wcale, że mamy automatycznie wszystkich innych traktować źle. Oznacza jedynie, że nie przywiązujemy wagi do tego, co ktoś, kto nie odgrywa w naszym życiu żadnej roli, sobie o nas pomyśli, co nie stoi przecież w najmniejszej sprzeczności w byciu dla niego uprzejmym. Oznacza wreszcie, że przywiązujemy ją do tego, co pomyśli o nas osoba, która nas zna i kocha (zwłaszcza dziecko, które na początku swojego życia kocha bezwarunkowo).
Myślę, że przesadne dbanie o nieistotną fasadę przy zaniedbywaniu tego, co naprawdę ważne i cenne wynika z raka, o którym pisałam wcześniej – tzw. zimnego chowu. Ten zrobił niestety ogromną i nieodwracalną krzywdę wielu pokoleniom. Jedynym wyjściem, jakie w tej sytuacji widzę, jest terapeutyzacja całego społeczeństwa.
fot. Bożena Szuj
Rodzicielskie kompetencje
fot. Bożena Szuj
Nawet się nie łudzę, że ten rozdział spotka się ze zrozumieniem. Napiszę go jednak, bo to, co chcę przekazać, wydaje mi się szalenie ważne. Jestem przekonana, że dzieci trzeba trzymać jak najdalej od każdej religijnej instytucji i organizacji do momentu osiągnięcia przez nie pełnoletności, kiedy będą mogły podjąć świadomy wybór, czy chcą należeć do jakiegoś kościoła czy nie. A jeśli tak, to wybrać do jakiego. Myślę, że powinny być pozbawione możliwości uczestnictwa w jakichkolwiek religijnych rytuałach, a swoją wiedzę na temat danej religii i wyznania swoich wierzących rodziców czerpać wyłącznie z obserwacji ich zachowań na co dzień. Wychowywanie dzieci w duchu empatii, poszanowania innych i uważności na nich, w duchu miłości i łagodności da im narzędzia umożliwiające zostanie w dorosłym życiu zarówno doskonałym katolikiem, protestantem, judaistą, muzułmaninem czy buddystą, jak i agnostykiem czy ateistą (to oczywiście tylko skromny wycinek wszystkich możliwości). Ten wybór jednak powinien być świadomy, dobrowolny i przede wszystkim w żadnym stopniu niezwiązany z naciskami czy oczekiwaniami innych ludzi. Przy czym dziecięca religijna neutralność powinna być właśnie tak nazywana i traktowana – dziś dzieciom, które nie uczestniczą w życiu kościoła, przykleja się łatki ateistów, co jest równie złe, jak przyklejanie im łatek np. katolików. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że to utopijny pomysł, bo im wcześniej zaczyna się proces indoktrynacji, tym jest skuteczniejszy – żadne rozsądne ugrupowanie nie odda takiej możliwości bez walki. Innym słabym punktem mojej wizji jest nieuwzględnienie istniejącej niestety w wielu religiach obsesji nawracania bliźnich, która skutkuje na ogół dosyć powierzchownym podejściem do własnego sumienia i własnych czynów, za to niesłychanie inwazyjnym, a wręcz inkwizytorskim do sumienia i czynów innych ludzi. I taka postawa równocześnie upośledza też rodzicielskie kompetencje w ten sam sposób, w który kompetencje lekarzy upośledza klauzula sumienia. Zdaję sobie sprawę z tego, że są to kwestie złożone. Rozumiem na przykład dyskomfort, jaki może odczuwać ginekolog, który jest jako człowiek przeciwnikiem aborcji, a równocześnie jako lekarz musi przeprowadzić terminację ciąży swojej pacjentki. Ja na pewno nie potrafiłabym się odnaleźć w sytuacji tak dużego rozdarcia między własnymi przekonaniami a zawodowymi obowiązkami. Jednak decydując się na taką a nie inną specjalizację, ma pełną świadomość, że prędzej czy później będzie się z tak trudną dla niego sytuacją musiał zmierzyć. Znalezienie się w niej nie jest dla niego zaskoczeniem. Nie powinien więc konsekwencjami swojego wyboru (specjalizacji, w ramach której będzie narażony na konieczność wykonania aborcji przy absolutnie antyaborcyjnych poglądach) obarczać innych ludzi. Mam tu na myśli zarówno lekarzy przejmujących jego obowiązki, jak i pacjentki, których jego światopogląd nie może ani obchodzić, ani tym bardziej dotyczyć.
Wracając do rodzicielstwa, obowiązkiem rodzica jest wychowanie dziecka, czyli przygotowanie go do dorosłego samodzielnego i odpowiedzialnego życia. Niepojętym jest dla mnie zaniechanie edukacji seksualnej swojego dziecka, w tym całego niezwykle istotnego tematu antykoncepcji, z powodu własnego światopoglądu (tu już nie ma przecież mowy o abortowaniu kogokolwiek – tu sprawa sprowadza się wyłącznie do przekazania rzetelnej wiedzy, nawet jeśli jest to wiedza o czymś, z czego sami nie korzystamy). Dziecko musi się – najlepiej jak najwcześniej – dowiedzieć, gdzie są jego granice, czym jest zły dotyk, w jaki sposób reagować na akty przemocy, czym jest bezpieczny seks, przed czym antykoncepcja chroni i jakie są skutki zarówno jej stosowania, jak i niestosowania. Wierzący rodzice mogą przecież wspomnieć o zasadach, które sami wyznają (i z których na przykład wynika niechęć do rozmowy o antykoncepcji), bo być może one będą dla dziecka jakimś drogowskazem, jednak podstawową kwestią jest przekazanie wiedzy. Tu niestety, nad czym moje nauczycielskie serce niezwykle ubolewa, nie można liczyć na szkołę. Szkoła mogłaby być filarem. Jest mnóstwo rodziców posiadających zerowe kompetencje rodzicielskie i tu z pomocą powinna właśnie przyjść szkoła zaopatrzona w odpowiednio wykwalifikowaną kadrę. W teorii wszystko się zgadza. W praktyce po pierwsze od lat do zawodu nauczyciela jest selekcja negatywna, a po drugie podstawy programowe są coraz bardziej idiotyczne, co wiąże ręce tym kilku procentom nauczycieli rzeczywiście z powołania.
Za obecnych rządów, naprawdę strach dzieci posyłać do szkoły. Nie stać nas, jako narodu, na rodzicielskie niekompetencje jednostek.
fot. Bożena Szuj
Seksualizacja dzieci i cały ten gender
fot. Bożena Szuj
Patriarchat, w którym chowali się wszyscy moi rówieśnicy oraz osoby trochę ode mnie młodsze, podzielił świat tak, jak umiał najlepiej, czyli prymitywnie: na kobiecy i męski. Kobietom przypisał zbiór cech pojawiających się u kobiet statystycznie częściej, a mężczyznom inny zbiór cech, również pojawiających się u mężczyzn statystycznie częściej, z czego wyciągnął jeszcze jakieś koślawe wnioski dotyczące przywództwa. Wszyscy ludzie z grupy „statystycznie rzadziej” zwyczajnie nie zostali uwzględnieni. Wydawać by się mogło, że taka nieudolna konstrukcja runie jeszcze zanim ktoś ją wcieli w życie, ale nie. Od tysięcy lat ma się świetnie, w niektórych środowiskach nawet do dzisiaj.
Jestem pewna, że – podobnie jak z religią – trzeba wychowywać dziecko możliwie jak najbardziej neutralnie. Nie zakładać, że skoro jest chłopcem, to coś tam, a skoro jest dziewczynką, to coś tam innego. No nie. Jest dzieckiem z jakimś potencjałem, z jakimiś potrzebami. Nie zawstydzajmy chłopca, jeśli chce się pobawić lalką lub marzy o różowym dresie – ta wstrętna potrzeba zawstydzenia jest po naszej stronie, bo to my mamy z tym problem. Warto się nad tym pochylić. Nie nazywajmy chłopczycą (co to w ogóle za słowo!) dziewczynki, która lubi chodzić po drzewach i bawić się autkami. Nie nazywajmy dziewczynki zachwyconej od najmłodszych lat sukienkami, butami i torebkami typową kobietą (zwłaszcza, jeśli ma potem zostać psychoterapeutką…), a chłopca mającego smykałkę do majsterkowania, typowym mężczyzną. A już przede wszystkim pozwólmy dzieciom przeżywać emocje. Choć jest to trudne dla nas, pozwólmy im płakać, zmierzać się ze swoim cierpieniem. Zwłaszcza uczmy chłopców kontaktu z własnymi emocjami i obalajmy ten głupi, a przede wszystkim szkodliwy mit, że chłopaki nie płaczą. Jasne, że płaczą! Każdy człowiek ma do odczuwania i wyrażania swoich emocji niezbywalne prawo. To niesłychanie ważne, żeby mówić o tym dzieciom od maleńkości. Obserwujmy nasze dzieci. Patrzmy, co im służy, co jest dla ich rozwoju dobre, co im sprawia radość. Nie wkładajmy ich w żadne ramy. Dzieci to zawsze znacznie więcej, niż możemy pojąć.
fot. Bożena Szuj
P.S. Na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi od wczesnego dzieciństwa i jest prawie moją równolatką. Ważna, mądra, piękna i przede wszystkim na temat!
Czasy, w których Polacy naśmiewali się z głupich Amerykanów masowo i regularnie uczęszczających na kozetkę psychoterapeuty można już chyba wreszcie uznać za słusznie minione. Ten zachodni wynalazek dotarł w końcu i do nas, i korzysta z niego już tak wiele osób, że nie sposób – nawet jeśli ma się jakieś obiekcje – potępiać psychoterapii w czambuł. To naprawdę spory progres, zważywszy na to, jak niedużo jeszcze wiemy o higienie zdrowia psychicznego.
Sama z własnego dzieciństwa pamiętam, że choroby psychiczne były tematem tabu – o depresji taty miałam nie rozpowiadać w przedszkolu, a potem w szkole, bo dzieci (a tak naprawdę ich rodzice) nie rozumieli tej przypadłości. Osoby z problemami psychicznymi były (i nadal w niektórych środowiskach są) stygmatyzowane, a ich obraz w kulturze znacznie odbiega od rzeczywistości. Chociażby leczonego schizofrenika nie sposób rozpoznać w tłumie. Strach przed chorymi wynika oczywiście z niewiedzy, ale w dzisiejszych czasach nie da się znaleźć na nią usprawiedliwienia – dostęp do rzetelnych informacji z wiarygodnych źródeł jest łatwiejszy niż kiedykolwiek. Nawet jeśli mamy złe doświadczenia z kimś, kto cierpiał na chorobę psychiczną, przerzucanie swojej niechęci na wszystkich chorych świadczy o sporej niedojrzałości.
(Warto w tym miejscu zaznaczyć, że w przypadku zdiagnozowanych chorób psychicznych sama terapia nie wystarczy, gdyż te – jak wszystkie inne choroby – wymagają leczenia farmakologicznego; to jednak daje z kolei najlepsze skutki dopiero w połączeniu z terapią właśnie.)
Pomoc? Nie potrzebuję!
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Jednym z najgorszych mitów dotyczących psychoterapii jest ten, że potrzebują jej tylko osoby zaburzone. Ponieważ nie chcemy zazwyczaj myśleć, że coś jest z nami nie tak, nierzadko chełpimy się tym, że terapii nie potrzebujemy. Tymczasem z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że nigdy jeszcze nie spotkałam osoby całkowicie zrównoważonej i umiejącej wziąć pełną odpowiedzialność za swoje emocje wśród tych, którzy do gabinetu psychoterapeuty nigdy nie dotarli. Każdy z nas na jakimś etapie swojego życia powinien zrozumieć istotę samego siebie i przepracować to, co go uwiera. Psychoterapia jest tu najlepszym rozwiązaniem.
Co w moim odczuciu warto przepracować? Wszystko! Wielokrotnie pisałam już, że ludzie są dla nas lustrami. Jeśli coś nas w nich drażni, drażni nas tak naprawdę w nas samych. Oczywiście wygodnie wejść w narrację inni są źli/głupi/niesprawiedliwi, a ja jeden dobry/mądry/prawy, ale to wybranie życia w nieprawdzie. Dobrze się więc przyjrzeć, co nas w innych przeraża najmocniej i tym się właśnie zająć w sobie, bo to rezonuje z naszymi problemami. Inna sprawa, że nie każdy jest gotowy, żeby wyjść z roli ofiary. Łatwiej przecież przerzucić winę za nasze złe samopoczucie na czynniki zewnętrzne, niż popracować nad zmianą mechanizmów w nas samych.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Psychopozytywność
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Ciałopozytywność na szczęście już powoli zaczyna zawłaszczać social media (z wyjątkiem tej części internetu, którą zaanektowała Bożenka z „Klanu” z Jarkiem Jakimowiczem). Influencerki, które jeszcze kilka lat temu nie pokazywały się bez makijażu i właściwego oświetlenia, dziś decydują się na więcej prawdy, przez co są jeszcze cudowniejsze. Ludzie odbiegający od tzw. kanonów piękna (dzisiejszych kanonów, bo te przez lata ulegają zmianom) wreszcie zaczynają dostrzegać, że ich idole również od nich odbiegają. Równolegle obserwuję też drugi fantastyczny trend – psychopozytywność. Zaczyna się mówić o depresji. Zaczyna się mówić o emocjonalnej niestabilności. Zaczyna się mówić o terapii. Oczywiście, kiedy jakiś temat staje się coraz bardziej popularny i wypowiadają się o nim w mediach różne osoby, wzrasta prawdopodobieństwo natknięcia się na treści nierzetelne. Z drugiej strony, tak jak ze wszystkim – trzeba nauczyć się odróżniać źródła wartościowe od bezwartościowych (m.in. tego uczyłam dzieci na lekcjach polskiego).
Jeśli chodzi o kanały na you tube’ie, z polskich nieustająco polecam Nishka Movie, prowadzony przez socjolożkę Natalię Tur, która dzieli się ciekawostkami z zakresu szeroko pojętej psychologii społecznej. W swoich starannie przygotowywanych filmikach powołuje się na literaturę z tej dziedziny. Z amerykańskich z kolei serce skradł mi boski (i przy okazji również prawopółkulowy) dr Kirk Honda i jego fantastyczne „Psychology In Seattle”! Wnikliwe śledzenie tego kanału prowadzonego przez doktora psychologii, profesora uniwersyteckiego, terapeutę par i rodzin z długoletnim stażem znacznie polepszyło jakość mojego życia, realnie pomagając mi w codziennej samodzielnej pracy nad sobą. Jednak czytanie fachowej literatury i oglądanie mądrych ludzi na you tube’ie nie zastąpi terapii! Dr Kirk Honda wielokrotnie powtarza, że jeśli np. stłuczemy lub złamiemy rękę, zazwyczaj nie chodzimy po domu, narzekając „och, jak mnie boli”, tylko idziemy z nią do lekarza. Tymczasem zupełnie inaczej traktujemy swoje zdrowie psychiczne, choć jest z nim dokładnie tak samo – jeśli coś nie działa, jak powinno, trzeba udać się do specjalisty. Pytanie jednak, skąd wiedzieć, że nie działa, jak powinno, skoro żyjemy w społeczeństwach, w których zdrowie psychiczne jest tematem tabu… Dlatego cieszy mnie bardzo, że tyle zaczęło się w tej kwestii zmieniać.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Jak wybrać terapię dla siebie?
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
W jednym z trudniejszych momentów w życiu trafiłam na (nie pierwszą, ale najdłuższą) terapię i zostałam na niej na dobrych kilka lat. Miałam w jej trakcie przerwy, aż ostatecznie, z różnych powodów, zrezygnowałam. Terapia dała mi bardzo wiele, jednak – jak często w związkach bywa – coś się zwyczajnie wypaliło. Związek z terapeutą jest bardzo ważną relacją w życiu. Moja duchowa mentorka, Iyanla Vanzant, dzieli związki z ludźmi na:
– te, które pojawiają się w naszym życiu z jakiegoś powodu i mają nam wskazać jakąś prawdę o nas samych; czegoś nas nauczyć
– te, które pojawiają się w naszym życiu na określony czas, który pomagają nam przejść i w którym pomagają nam wzrastać
– te dane nam na całe życie (do czego zaliczają się przede wszystkim relacje z członkami naszej rodziny)
Z terapeutą tworzymy na ogół jedną z dwóch pierwszych relacji. Jeśli więc powód jego pojawienia się ustanie, a czas, na który miał się pojawić, dobiegnie końca, trzeba się rozstać. To nie zawsze jest łatwe, ale potrzebne, by móc zrobić kolejny krok.
Od dłuższego czasu dojrzewałam do myśli o ponownym podjęciu terapii. Już z nową wiedzą o sobie, z dużo większą odwagą w nazywaniu swoich demonów. I choć od półtora roku dzień w dzień słucham dra Hondy, który (najgrzeczniej na świecie, ale jednak) grzmi z monitora: „ludzie, idźcie na terapię!”, wprowadziłam jego apel w życie dopiero tydzień temu. I była to najlepsza rzecz, jaką mogłam dla siebie zrobić.
Poszukując w sieci terapeuty, byłam bardzo wybredna. Wiem, że dla każdego ważne będzie co innego, więc jedynie dla pewnego przykładu mogę podać, czym się sugerowałam, szukając terapii dla siebie. Nie zachęcam, by przyjąć moje kryteria, ale żeby w spokoju sumienia stworzyć swoje własne.
TERAPIA FACE TO FACE VS. TERAPIA ONLINE
Pandemia rozpowszechniła mniej popularne wcześniej rozwiązanie, mianowicie terapię online, która polega na videorozmowie przy użyciu kamerki (na Skype’ie, Messengerze, Zoomie lub innym komunikatorze), rozmowie telefonicznej bez użycia kamerki lub pisaniu z terapeutą wiadomości tekstowych (czaty, SMS-y). Szybko okazało się, że zarówno terapia twarzą w twarz, jak i online ma swoje i plusy, i minusy (wszystkie badanie dowodzą jednak, że obydwie są w takim samym stopniu skuteczne). Wybór właściwej powinien zależeć od indywidualnych preferencji pacjenta, choć mogę z doświadczenia napisać, że na żadną możliwość nie warto się zamykać.
– terapia face to face – bezpośredni kontakt z terapeutą nieuzależniony od problemów na łączach jest jedyny w swoim rodzaju, z drugiej strony, jeśli mieszkamy w niedużych miejscowościach, będziemy mieć znacznie mniejszy wybór terapeutów niż w dużych miastach
– terapia online – przez kamerkę w komputerze lub komórce trudno przekazać wszystkie emocje, mimikę twarzy, drżenie głosu, z drugiej strony dużo łatwiej wygospodarować 50 lub 60 minut dla siebie poprzedzonych jedynie włączeniem komunikatora (i ewentualnie lampy) niż więcej czasu jeszcze na dojście lub dojazd (co wiąże się z kolei z dodatkowymi kosztami) do gabinetu. W cięższych stanach wyjście do ludzi może być już samo w sobie stresujące, a przy niektórych obowiązkach wręcz niemożliwe. Dodatkowo, jeśli gdzieś wyjeżdżamy, nie oznacza to konieczności przerwania na ten czas terapii (wyjątkiem są tylko wakacje terapeuty).
WYKSZTAŁCENIE TERAPEUTÓW
– szukam wyłącznie psychoterapeuty posiadającego też wykształcenie psychologiczne, a nie psychologa
– szukam tylko wśród absolwentów Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, bo to najlepsza polska uczelnia, jeśli chodzi o ten kierunek
– jeśli problemy, które chcę na terapii przepracować, dotyczą jakiejś konkretnej dziedziny życia mocniej, sprawdzam, czy terapeuta ma dodatkowe kwalifikacje jej właśnie dotyczące (czy np. jest również seksuologiem, mediatorem lub czy specjalizuje się w terapii uzależnień)
JAK PORADNIA POSTRZEGA SWOJĄ PRACĘ
– czytam uważnie zakładki „o nas”/„o mnie” i sprawdzam, czy malowany tam obraz idealnej psychoterapii oraz jej celu pokrywa się z moim własnym
Dla przykładu, jedno z miejsc, które wirtualnie odwiedziłam, zajmowało się też terapią par. W opisie szczyciło się tym, że wierzy, że nie ma związku, którego nie da się uratować. To od razu zapaliło w mojej głowie czerwoną lampkę – rolą terapeuty par nie jest wcale „uratowanie związku” (co podkreśla też mój ulubiony dr Kirk Honda), tylko pokazanie ludziom, którzy nie umieją się ze sobą komunikować, jak to zrobić. Czy postanowią się w zgodzie rozstać, czy jednak kontynuować związek, to już ich prywatna decyzja. Na ogół terapeuta pyta na początku, co jest ich celem. Jednak z biegiem terapii dopiero okazuje się, co będzie dla pary najlepsze. I wyłącznie to powinien mieć na względzie mądry terapeuta.
SENSOWNA NAZWA
– odrzucam nazwy, w których pojawia się tryb rozkazujący
– odrzucam nazwy, które kłócą się z moimi przekonaniami
Nie zwracam przesadnie dużej uwagi na nazwę poradni, tym bardziej że w sieci ogłaszają się też psychoterapeuci, którzy nazywają działalność własnym nazwiskiem. Jednak podczas mojego ostatniego research’u natrafiłam na poradnię, którą ze względu na dość szeroką ofertę pewnie bym wybrała, gdyby nie jej nazwa. Nie chcę robić reklamy, więc napiszę tylko, że hasła typu „uszy do góry” są na szczycie listy rzeczy, których nie należy mówić osobom w depresyjnych stanach, więc jeśli ktoś decyduje się na użycie ich jako nazwy poradni psychoterapeutycznej, uciekam.
PRZEJRZYSTY CENNIK
– odrzucam poradnie, które na swoich stronach nie podają przejrzystego i łatwo dostępnego cennika
Konkurencja jest na tyle duża, że szkoda mi czasu, który mogłabym przeznaczyć na znalezienie kilku znakomitych terapeutów w sieci, na dopytywanie o ceny w jednym miejscu.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Język psychoterapii
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Dosyć poważnie rozważałam skorzystanie z serwisu BetterHelp polecanego przez dra Hondę. Skupia on specjalistów z całego świata i dopasowuje terapeutę do indywidualnych potrzeb każdego pacjenta. Jednak po pierwsze jest znacznie droższy od podobnych polskich platform, a po drugie pewną barierą jest język. Większość psychologicznych terminów znam wyłącznie po angielsku i – rozumiejąc je – nie zawsze nawet wiem, jak brzmi ich poprawne tłumaczenie na polski, ale równocześnie mam świadomość, że swoje uczucia najlepiej opisywać w języku ojczystym (dlatego specjaliści polecają metodę OPOL przy wychowywaniu dwujęzycznych dzieci). Nie oznacza to, że terapia w języku innym niż rodzimy nie przyniesie żadnych efektów. Jednak jeśli mamy wybór, lepiej zdecydować się na posługiwaniem się językiem ojczystym.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Cofnijmy się do dzieciństwa
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Całkiem sporo osób czuje przerażenie, słysząc tezę, że większość naszych traum ma korzenie w dzieciństwie. Moja znajoma zwykła mawiać, że najgorszym wrogiem naszych matek są nasze terapeutki. Lęk ten wynika najprawdopodobniej z nieumiejętności skonfrontowania się z własnymi błędami, a taki rodzaj reakcji z kolei jest charakterystyczny dla osób, które nie przeszły terapii. No i koło się zamyka. Warto więc zacząć od oddemonizowania odpowiedzialności za traumę. Co mam dokładnie na myśli? Przede wszystkim świadomość, że im mniejsze i bardziej zależne od nas dziecko, tym jest bardziej prawdopodobne, że wywołamy w nim jakąś traumę. Być może ten paniczny lęk przed tym bierze się stąd, że pod słowem „trauma” dla wielu osób kryją się przerażające, bestialskie czyny, tymczasem można traumę wywołać zupełnie nieświadomie, niewinnym żartem, które dziecko zawstydzi, czy nieuważnością na nie, kiedy to uwagi potrzebuje. Rolą rodzica nie jest wychowanie sobie przyjaciela, kompana czy kelnera do podawania szklanek na starość, ale ukształtowanie człowieka, który będzie w pełni niezależny, a więc zaopatrzony w doskonałą świadomość siebie, swojej wartości oraz swojej odrębności. Doskonale m.in. o tym pisze Katarzyna Nosowska w książce „Powrót z Bambuko”:
U ptaków nie zdarza się, żeby dorosłe osobniki podtrzymywały relację z rodzicami, u ludzi jest to dopuszczalne, mówi się, że wręcz konieczne, lecz, moim zdaniem, nie może się odbywać pod przymusem. Jestem, będę, póki żyję, zawsze dostępna. Gdy syn potrzebuje, wie, gdzie mnie znaleźć. Lecz dla dobra nas samych i naszych dzieci musimy zaakceptować rolę, jaka stała się naszym udziałem: pierwszoplanową we wczesnym okresie macierzyństwa i trzecio-, a nawet czwartoplanową – gdy przyjdzie na to czas.
Najlepszą radą, jaką możemy dać dziecku jest: Rób, jak uważasz. Choć to trudne, nie mamy innego wyjścia, niż pozwolić mu przeżyć swoje życie samodzielnie. I spróbować samodzielnie przeżyć swoje.
Oboje z Partnerem jesteśmy zdania, że świadomi rodzice powinni odkładać pieniądze dla swoich dzieci wcale nie na mieszkanie, ale na terapię, która naprawi popełnione przez nich błędy wychowawcze. Trzeba oczywiście zrobić wszystko, co w naszej mocy, by te zdarzały się jak najrzadziej, ale jako rodzic wolałabym, żeby zweryfikował to po czasie specjalista. Najbardziej jednak rekomendowałabym oprócz tego przymusową terapię dla wszystkich przyszłych rodziców.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Kiedy źle się trafi
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Mam za sobą doświadczenie zarówno terapii fatalnej, jak i terapii, która na jakimś etapie była znakomita, a na innym przestała mi służyć. Mam też doświadczenie utraty zaufania do terapeuty. Wiem, że wcale nie jest łatwo dobrze trafić za pierwszym razem. Wybranie nieodpowiedniego terapeuty (lub terapeuty pracującego w nurcie, który nie będzie dla nas właściwy) po pierwsze zdarza się często, a po drugie nie jest końcem świata. Są dwie szkoły: jedna, żeby zmienić terapeutę od razu, jak coś się nam w nim nie spodoba i druga, żeby dać mu szansę, komunikując mu wprost, co nam nie odpowiada. Mnie zdecydowanie bliższa jest szkoła pierwsza, bo – jak we wszystkich innych relacjach – uważam, że życie jest za krótkie na marnowanie czasu i energii na konfiguracje, w których nam niewygodnie. Owszem, na pewno warto przeczekać trzy pierwsze sesje, podczas których terapeuta zbiera na nasz temat informacje (dobrze, jeśli robi notatki) i ustala dopiero plan wspólnej pracy. Pomysł z komunikowaniem wprost swoich potrzeb jest znakomity, ale nie sprawdzi się w przypadku osób podobnych do mnie, które niezwykle łatwo zamknąć rodzajem energii, który jest nam obcy i przy którym czujemy się zwyczajnie źle. Biorąc pod uwagę fakt, że za terapię się płaci, i to niestety na ogół niemało, warto kierować się intuicją – jeśli od początku nie czujemy się w towarzystwie terapeuty bezpiecznie, poszukajmy innego. Czas na łzy i cierpienie podczas terapii jeszcze przyjdzie, cierpliwości.
Warto pamiętać, że terapeuta nie powinien wchodzić w rolę naszego przyjaciela i że o ile nam się to może czasem mylić – jemu nie powinno. Myślę, że jednym z sygnałów, że dobrze rozważyć zmianę terapeuty jest sytuacja, w której zaczynamy się czuć za terapeutę odpowiedzialni, lub kiedy boimy się, że – mając już jakąś wiedzę psychologiczną – podświadomie nim manipulujemy. To my jesteśmy pacjentami. I to my korzystamy z jego profesjonalnych usług.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Moda na psychoterapię
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Jest taki dziwny argument, który pojawia się najczęściej, kiedy chcemy coś zdyskredytować, a nie umiemy tego zrobić merytorycznie. Mówimy wtedy z przekąsem: to takie modne. Jest tyle rzeczy, które są modne (np. buty emu, cepelie, złote myśli Paula Coelha, plastikowe wuwuzele sprzedawane przed skokami narciarskimi czy teksty Agnieszki Osieckiej), choć nie powinny, i suweren je na ogół mimo wszystko kocha. Jednak kiedy jakiegoś trendu nie rozumie czy nie lubi, nagle używa epitetu „modny”, chcąc pomniejszyć jego znaczenie.
Dobra moda nie jest zła. Jeśli ktoś wybierze się na psychoterapię bez przekonania, tylko dlatego, że jest modna, dobrze trafi i zostanie na niej na kilka lat, które zmienią jakość jego życia, to jakie to właściwie ma znaczenie…
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
P.S. Na deser łączę swój cover piosenki „Clocks” zespołu Coldplay.