Obsesyjno-kompulsywnie

fot. Bożena Szuj

Uważni obserwatorzy mojego bloga zauważyli, że ostatnio bardziej się odsłaniam ze swoimi problemami natury psychicznej (z tego też względu utworzyłam całkiem nową kategorię blogową). Kiedyś napisałam tekst o depresji, ale moje większe otwarcie się przed Czytelnikami w tych kwestiach zaczęło się od wpisu „Niezgoda na przemoc”, w którym opublikowałam swoją skargę na zachowanie pani Ewy Niezgody – kierownik Oddziału Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie. Udostępnienie jej treści na blogu okazało się słuszne, bo dzięki temu tekstowi odezwały się do mnie inne poszkodowane w podobny sposób osoby. Jednak musiałam – mniej już chętnie – nakreślić swoim Czytelnikom kontekst i wyjaśnić, czemu zostałam zakwalifikowana przez swoją psychiatrę na półroczną terapię w krakowskim OLZON-ie.
Od tamtych wydarzeń minęło już trochę czasu. Zdążyłam odbyć znakomitą terapię na Oddziale Dziennym Psychiatrycznym w nowotarskim szpitalu, dowiadując się o sobie bardzo dużo. Uznałam, że skoro już i tak – chciał nie chciał – opisałam na blogu sporo, warto opisać tu też dalszą część mojej historii, czyli wspomnianą terapię jaką przeszłam w miejscu naprawdę wartym polecenia. Przede wszystkim, opuszczając oddział, poznałam diagnozy swojej osobowości wynikające z trzymiesięcznej obserwacji moich zachowań przede wszystkim na tle grupy (choć nie tylko) dokonane przez zespół specjalistów złożony z psychiatrów i terapeutów.

Stwierdzili oni:

Pod koniec terapii zostałam poddana testom osobowości MMPI – 2, których wyniki odebrałam i omówiłam z przeprowadzającą je terapeutką dopiero niedawno, już po opuszczeniu oddziału. (W tym miejscu przypomnę, że z udostępnionej przez Szpital im. dr. Józefa Babińskiego dokumentacji wynika, że moja krakowska diagnoza – osobowość narcystyczna – została stwierdzona już podczas pierwszej konsultacji z psychiatrą, a więc jedynie na podstawie 50 minut dosyć drętwej rozmowy; zespół nowotarskich specjalistów na podstawie terapii oraz testów osobowości ją zdecydowanie wykluczył.) Uściśliły one, jakie dokładnie zaburzenia lękowe mi doskwierają. Te zresztą od dawna sama w sobie wyczuwałam, używając jednak medycznych terminów z ogromną dozą ostrożności:

  • obsesyjno-kompulsywne zaburzenie osobowości

I tu właściwie dotarłam do samego sedna siebie, tego jak funkcjonuję, co mi to funkcjonowanie utrudnia, a nieraz nawet uniemożliwia. Dotarłam do źródła swoich cierpień, problemów ze światem, ale też tej swojej najbardziej wstydliwej części, którą zawsze zakrywałam przed ludźmi wszystkim, co znalazłam pod ręką, a w swoim związku po raz pierwszy nie umiem, bo… jest zdrowy. Oparty na prawdzie. Nie da się tu niczego zamieść pod dywan, bo brakuje i dywanu, i zmiotki. Tak, to mój Partner jako pierwszy zauważył, że mam problem, który wymaga profesjonalnej pomocy. Było mi zdecydowanie łatwiej się przed nim obnażyć dosłownie niż przyznać, co zżera mnie od środka i sprawia, że czuję się bliska obłędu. Terapia pomogła mi jednak oddzielić moją zdrową część od części chorej. Bez oceny, bez potępienia. Z życzliwością, ale zadaniowo podchodząc do celu nadrzędnego – zdrowienia. Moje życie zyskało nową jakość. Chcę się tym dzielić na blogu, bo ciągle istnieje wiele krzywdzących przekonań, przez które ludzie potrzebujący pomocy ostatecznie do specjalistów nie trafiają. To trudne tematy, ale myślę, że warto je poruszać.

Moda na modę

fot. Bożena Szuj

W którymś tekście już o tym pisałam, że jeśli jakiegoś tematu robi się w przestrzeni publicznej zbyt dużo, najprostszym „argumentem” dla zmęczonych nim jest ten, że:

to takie modne.

„To takie modne” – czytaj:

temat, o którym chcesz rozmawiać nie jest mi obojętny, ale nie jestem na tyle ze sobą zintegrowany, żeby rozpoznać dlaczego, więc mnie irytuje i chętnie cię usadzę na miejscu: gadasz o tym, co wszyscy, nie jesteś za grosz oryginalny.

Ostatnio w ten sposób błysnęła w mediach profesor Magdalena Środa, pisząc o „modzie na depresję”. Dlaczego w przypadku chorób psychicznych i zaburzeń to nie tylko bezdennie głupie (głupota ma niestety tę przewagę nad rzeczami modnymi, że jest ponadczasowa), ale też niebezpieczne? Dlatego, że edukacja dotycząca zdrowia psychicznego jest u nas ciągle w powijakach. Psychiatrzy są bardzo różni (przykład słynnego przecież krakowskiego OLZON-u pokazuje, że wiele placówek jedzie na opinii sprzed lat, choć ma się ona nijak do dzisiejszej rzeczywistości), interniści potrafią nie rozpoznać konieczności zapisania pacjenta na konsultacje psychiatryczne, a do tego ciągle jeszcze w wielu środowiskach – zwłaszcza w mniejszych miejscowościach – pokutuje przekonanie, że problemy ze zdrowiem psychicznym są z jakiegoś powodu bardziej wstydliwe niż problemy ze stawami czy zębami. Jeśli jedna, druga, czy trzecia gwiazda nie największego nawet talentu muzycznego czy aktorskiego wyzna w prasie brukowej, że cierpi na depresję, pani Środa – jeśli jej się to nie podoba – może z powodzeniem nie kupić gazety z tym wywiadem, nie kliknąć w clickbaitowy tytuł w internecie, wywrócić oczami, czy nawet poplotkować o tym z koleżanką. Albo kimś. Jednak kiedy wierny fan takiej gwiazdy (a nie zapominajmy, że wśród nich są całe rzesze nastolatków) przeczyta taki wywiad i zrozumie, że nie jest ze swoją niemocą, myślami samobójczymi czy brakiem umiejętności cieszenia się czymkolwiek sam na świecie, a co więcej, że ten demonizowany przez znanych mu dorosłych psychiatra, psychoterapeuta, czy nawet psycholog może mu pomóc, to taka modna gwiazdka jest w stanie, udzielając wywiadu o swojej depresji i wychodzeniu z niej, realnie uratować ludzkie życie. I to, że ludzie niebędący adresatami tego wynurzenia są nim zniecierpliwieni, w żaden sposób nie jest na szczęście w stanie powstrzymać płynącego z tego dobra.
Sama wychowałam się w domu z depresją – tata zachorował na ChAD długo przed moim urodzeniem. Większość członków mojej dalszej rodziny również cierpiała na tę chorobę. Bliska mi osoba straciła życie, opiekując się kimś w ciężkiej, źle leczonej depresji (tragiczna w skutkach próba samobójstwa rozszerzonego). Wydawać by się mogło, że zarówno ja sama już jako dziecko, jak i otaczający mnie dorośli, byliśmy tak depresją (własną lub cudzą) obciążeni i poranieni, że mieliśmy wszyscy bardzo wysoki poziom świadomości, czym ona tak naprawdę jest, jak się objawia, jakie ma rodzaje. Wydawać by się mogło, że towarzyszyło nam jakieś przeczulenie na tym punkcie, że mieliśmy wbudowane w siebie radary wykrywające tego typu problemy u innych. Jednak nikt z najbliższych nie zauważył, że już w wieku dwunastu lat miałam swoje pierwsze poważne epizody depresyjne. Ostatnio nawet usłyszałam, że „to dziwne, bo byłam takim wesołym dzieckiem”. Wesołym dzieckiem obsesyjnie myślącym o śmierci. Nie umiejącym mówić o tym wprost, ale za to rozpaczliwie krzyczącym o tym w swoich dziwnych i trudnych piosenkach. Do czego zmierzam? Do tego, że pewne mity są tak mocno zakorzenione w naszej kulturze, że powtarzamy je bezwiednie i bezmyślnie nawet wtedy, kiedy posiadamy narzędzia do ich weryfikacji. (Oczywiście całkiem inną i dużo bardziej skomplikowaną kwestią są mechanizmy wyparcia.)

Ciągle – wbrew pozorom – świadomość:

  • powszechności depresji (ale też wielu zaburzeń osobowości)
  • tego, jak bardzo depresje mogą się od siebie różnić i jak inaczej przebiegać (mój tata w jej trakcie nie był w stanie wstać z łóżka, ale znam też ludzi, którzy podczas depresji znakomicie się maskują i potrafią być całkiem efektywni w pracy, z kolei ja sama w najtrudniejszych depresyjnych stanach nie jestem w stanie zrobić niczego… poza pisaniem)
  • że stwierdzenie „człowiek w depresji nie może się śmiać, czy śmieszkować” jest fałszywe, bo każdy ma trochę inne mechanizmy obronne, a dodatkowo depresja przebiega u każdego nieco inaczej

jest niesłychanie niska. Nawet, jeśli wiemy coś, to jest to ciągle zbyt mało. Niech więc temat dbania o swoje zdrowie psychiczne będzie modny jak najdłużej! Niech irytuje, drażni i pobudza do refleksji. Bo mówienie o depresji czy wszelkich innych chorobach lub zaburzeniach psychicznych nie ma na celu pochwalenia się nimi (a nawet jeśli tak się zdarzy w jakichś sporadycznych przypadkach, to jakie mają znaczenie intencje nadawcy, jeśli realne dobro „zadziewa się” po stronie odbiorcy?). Po pierwsze komunikuje innym cierpiącym: nie tylko ty – ja też, a po drugie jest świadectwem drogi, którą ktoś przeszedł, by znaleźć się w znacznie lepszym miejscu. Zresztą sama terapia grupowa opiera się właśnie na mówieniu o tym, co trudne i słuchaniu innych, którzy mówią o tym, co dla nich trudne. To w jakiś niesamowity sposób pomaga lepiej zrozumieć siebie, rozbudza empatię na innych i odkrywa w każdym z nas terapeutę dla drugiego człowieka, którym w odpowiednich warunkach możemy się stać.
Będę więc może zbyt dla niektórych modna, a dla innych niemodna. Może oryginalna, a może banalna. Może do czytania fascynująca, a może wręcz nie do zniesienia. Jednak zamierzam pisać o tym, z czym się borykam, bo uważam, że temat zdrowia psychicznego jest jednym z ważniejszych i że mało co ma tak dużą moc jak dzielenie się własnymi trudnymi doświadczeniami z innymi ludźmi.

fot. Bożena Szuj

Co wykazał u mnie
test osobowości?

fot. Bożena Szuj

Sam test osobowości MMPI – 2, o czym już wspominałam, poprzedzony był długą i wnikliwą rozmową. Jednak zanim otrzymałam napisaną na podstawie jego wyników opinię, terapeutka nie szczędziła czasu na szczegółowe omówienie ich ze mną krok po kroku z uwagą i empatią. Pytała, czy zgadzam się z poszczególnymi punktami i zarówno, jeśli się zgadzałam (a zgadzałam się w zdecydowanej większości), jak i kiedy się nie zgadzałam, pytała dlaczego. Po lekturze opinii rozumiem, że to bardzo ważne. Jak by taka rozmowa nie była serdeczna, terapeuta w jej trakcie nas przede wszystkim diagnozuje. To może być niekomfortowe, zwłaszcza, kiedy przeczytamy o sobie w opinii coś, z czym się nie zgadzamy (mnie na przykład trudno jest zaakceptować tylko jedno zdanie: „bywa oporna wobec interpretacji psychologicznych”). Warto jednak pamiętać, że dobry terapeuta widzi w nas to, czego często sami nie umiemy dostrzec. Nie oznacza to, że jest nieomylny i że zawsze we wszystkim ma rację, ale jednak ma nad nami – jeśli można tak to ująć – przewagę w co najmniej dwóch kwestiach:

  1. ma inną perspektywę niż my i nasi bliscy, bo jest z zewnątrz – ani nie siedzi w naszej głowie, ani nie jest z nami emocjonalnie związany
  2. ma wykształcenie kierunkowe, więc patrzy na nas pod kątem psychologicznym, dostrzega strukturalnie mechanizmy naszego działania

Tak więc nawet, jeśli nawet gdzieś się myli, nie ma to większego znaczenia. Jeśli jest niezłym terapeutą – mechanizmy zdiagnozuje dobrze.
Niezwykłe wrażenie wywarła na mnie sama konstrukcja testu. Na 567 pytań zadanych w formie zamkniętej odpowiedziałam najszybciej, bo w 44 minuty. Okazały się niezwykle proste i niewymagające. Zahaczały o to, jakie są moje relacje ze światem, z bliskimi, rodziną, ale dosyć luźno. Starałam się nie zastanawiać zbyt długo – odpowiadałam szybko i zgodnie z tym, co myślałam i czułam tu i teraz. Szokiem więc było dla mnie, że te moich 567 prostych odpowiedzi wskazało nie tylko, z czym się tak naprawdę całe życie borykam, ale też, że:

  • „podeszłam do badania w sposób rzetelny”
  • „nie udzielałam odpowiedzi w sposób, który wskazywałby podejście obronne”
  • „nie wyolbrzymiałam swoich objawów i problemów”

oraz że jeden z wyników „prezentuje wiarygodność udzielanych odpowiedzi”. Dokładnie ta sama magia, jaka nas zawsze wprawiała w osłupienie na psychorysunku!

Jeśli chodzi o moją osobowość, test wychwycił:

  • poczucie zagrożenia i niższości
  • skłonność do introspekcji i samoponiżania
  • labilność w nastawieniu do przyszłości
  • obsesyjne myślenie
  • kompulsywne i zrytualizowane zachowanie
  • skłonność do ruminacji
  • samokrytycyzm
  • przewrażliwienie
  • alienację społeczną
  • zniechęcenie
  • introwersję
  • dużą nieśmiałość
  • perfekcjonizm
  • nadmierne racjonalizowanie

To oczywiście w dużym skrócie i uproszczeniu. Udało nam się też z terapeutką (prawie) rozwikłać zagadkę wysokiej wrażliwości. Choć nie jest to termin medyczny i ciągle budzi sporo kontrowersji, jednak łączy w sobie wiele cech mieszczących się w skalach: psychastenii, paranoi i schizofrenii, w których uzyskałam najwyższe wyniki. Część z nich terapeutka opisała też jako charakterystyczne dla artystów.

fot. Bożena Szuj

Obsesje, kompulsje

fot. Bożena Szuj

Obsesji, które lęgną się w mojej głowie się wstydzę, bo są niewygodne, dziwne i wyniszczające. Z niezrozumiałych powodów już od najmłodszych moich lat krążą… wokół seksualności. To dziwna mieszanka katolickiej surowej oceny seksualnych wyborów bliźnich (i poczucia wyższości w związku z własnymi poglądami) połączona z jakąś perwersyjną przyjemnością podglądactwa (nawet jeśli ulokowanego w sferze własnych domysłów) i całkowitym brakiem łączności ze sobą, własnymi potrzebami, ale też granicami. Na pewno kościół katolicki odegrał tu ogromną rolę. Budowane przez niego chore, oderwane od wszystkiego, co już dawno naukowo udowodnione wizje seksualności, fetyszyzowanie dziewictwa i wstrzemięźliwości, demonizowanie seksu i sprowadzanie go wyłącznie do prokreacyjnej roli lub – od stosunkowo niedawna – aktu miłości „dopuszczalnego” wyłącznie w sakramentalnym małżeństwie może małego, całkowicie niestabilnego, mającego obsesyjne skłonności człowieka nieodwracalnie skrzywić. Z pewnością kościół nie był jedynym budowniczym mojego zaburzenia, jednak już sama moja religijność również już od najmłodszych lat była mocno przerysowana i dziś, jako przyszła matka, patrzę na jej dowody z niemałą dozą przerażenia.
Równocześnie kłóciło się to wszystko z moją najprawdziwszą dziką naturą, która uważała wolność, a więc brak oceny (i innych wobec mnie, i mojej wobec innych), za najwyższą wartość. Moja dzika natura czuła, że jak kochać, to dawać i brać bez ograniczeń, bez kontraktów, bez zasad ustanowionych odgórnie, zwłaszcza tych narzucanych kobietom przez mężczyzn (kościół zrzesza głównie niepogodzonych ze swoim homoseksualizmem mężczyzn żywiących podświadomą pogardę do kobiet). Pisałam już o tym i będę to powtarzać do skutku – nie ma nic ani złego, ani dobrego w wyborze życia bez seksu, nie ma też nic ani złego, ani dobrego w czekaniu z seksem do ślubu (pod warunkiem, że jest to świadoma, dobrowolna decyzja obu stron). Nie ma też nic ani złego, ani dobrego w poligamii, poliamorii, czy niewiązaniu seksu z trwałym związkiem (tu, ponieważ należę do osób, których taki układ głęboko by skrzywdził, nie chcę się wypowiadać – prędzej czy później psychologia odpowie na pytanie, czy rzeczywiście tego typu wybory mogą nie pozostawić na psychice żadnych ran; mam na razie przekonanie, że to niezwykle indywidualne). Jednoznacznie złe jest natomiast narzucanie jednego stylu życia wszystkim ludziom. I w tym kościół jest niezrównany. Co, kiedy wolnościowa natura napotka na tamę w postaci rygorystycznego wychowania i narzucenia norm „moralnych” wyssanych z palca? Co, kiedy kolejną częścią składową tej natury jest perfekcyjność oraz potrzeba dostosowania i dopasowania się? Konflikt wewnętrzny. Nasilający się z latami coraz bardziej.
Kiedy zaczęłam dojrzewać i wchodzić w swoje pierwsze związki, natrafiałam na manipulatorów, którzy szybko i sprawnie rozgryzali, jak zdobyć nade mną kontrolę. Wystarczyło zacząć grzebać przy kruchej, kształtującej się dopiero seksualności – potędze dzikiego pierwotnego ognia – gorliwej i naiwnej katoliczki, jaką byłam, a potem przy pomocy umiejętnego władania zawstydzaniem zabijać jej maleńkie, niemal niewykształcone poczucie własnej wartości. Przyjdźcie do mnie teraz, tchórze, kiedy możemy powalczyć jak równy z równym!
Od kiedy pamiętam, byłam zbyt jakaś. Zbyt nienasycona, zbyt cnotliwa, zbyt bezwstydna, zbyt wstydliwa, zbyt bezpruderyjna, zbyt pruderyjna. Nigdy nie umiałam się znaleźć w niczyim środku. Od kiedy pamiętam potrzebowałam być brana głębiej. Tak, ta co najmniej dwuznaczność jest w pełni zamierzona i dobrze oddaje to, co zazwyczaj dzieje się w mojej głowie. Kiedy już kogoś w ogóle wokół siebie dostrzegałam, miałam ochotę bez reszty mu się oddać w każdym możliwym sensie. Przy tym dziwnym poczuciu własnej uległości, chciałam go równocześnie też posiąść, zawładnąć nim emocjonalnie, duchowo, a bardzo często też seksualnie. Miałam ochotę na kontakt całkowity, bez krygowania się, wstydu czy zbędnej pruderii. Jeśli cokolwiek miałoby to uniemożliwić, paraliżował mnie strach, że ominie mnie coś ważnego. Dziś myślę, że ten „człowiek na horyzoncie” mógł być w tamtym czasie niemal dosłownie jedynym zauważonym przeze mnie. Wiodłam tak rozbudowane życie wewnętrzne, że realna rzeczywistość mi umykała.
Dopiero dziś, kiedy już od trzech lat jestem w najważniejszym w swoim życiu związku ze stabilnym, zrównoważonym mężczyzną, zaczynam powoli rozprawiać się ze swoimi obsesjami. Dość płynnie uciekłam od tego tematu, ale pora wrócić tam, gdzie boli. Moje niepokojące reakcje na seksualność innych ludzi, które towarzyszyły mi jeszcze w bardzo wczesnym dzieciństwie i których genezy niestety najprawdopodobniej nigdy nie poznam, z biegiem lat przerodziły się w niezrozumiałą dla mnie chorobliwą zazdrość o seksualną przeszłość moich partnerów. I na samym początku, i później, te „niepokojące reakcje” stanowiły obsesyjne zadręczanie się triggerem bez próby wglądu w to, czemu informacje na temat czyjejś seksualności w ogóle triggerem są. Kiedy znalazłam się w całkiem zdrowym punkcie swojego życia, poznając obecnego Partnera, mój problem nagle stał się jaskrawy – znacznie odstawał od mojej dojrzałości w pozostałych aspektach. Nagłe, niespodziewane ataki furii przesłaniające nie tylko racjonalne myślenie, ale też blokujące mi kontakt z własnymi emocjami wyniszczały nie tylko mnie, ale też psuły jedną z najważniejszych w moim życiu relacji. Na opisanie własnych kompulsji nie jestem gotowa, ale sam mechanizm wygląda następująco: obsesje mogą być związane z każdym tematem, niektóre mogą wydawać się realne, inne są niemal całkowicie abstrakcyjne. Kiedy myślę o swoich obsesjach, widzę oczami wyobraźni koło, zapętlenie. Pewnym rodzajem wyjścia podsuwanym przez umysł jest kompulsja – jakaś czynność, którą „musimy wykonać, żeby poczuć się lepiej”. Ona również może być kompletnie abstrakcyjna (Jennette McCurdy w książce „Cieszę się, że moja mama umarła” wspominała o kilku podskokach, kręceniu się wokół własnej osi czy klepaniu się po brzuchu), ale może też być zupełnie naturalna. Problemem staje się, kiedy uczynimy z czynności naturalnej przedmiot kompulsji, bo trudniej się wtedy z całego tego szaleństwa wyplątać. Tak było (jest) w moim przypadku. Ciągle się uczę, jak przekierowywać myślenie i zachowanie chore na zdrowe tory. Moim kompulsjom towarzyszyło zadręczanie się, a wszystko kończyło się chwilową i wątpliwej jakości ulgą. Tylko wiele, wiele lat nie miałam pojęcia, że moje obsesje z moją kompulsją są powiązane. Wiele, wiele lat cierpień.

fot. Bożena Szuj

Bycie więźniem własnej głowy

fot. Bożena Szuj

Pamiętam jeden wieczór, jakieś dwa lata temu. Przytłoczyło mnie wrażenie, że to, co dzieje się w mojej głowie, jest tak straszne i trudne do wytrzymania, że nie mogę tego znieść. Chciałam się poddać, pokazać białą flagę, błagać to coś, żeby opuściło moją głowę i dało mi spokój. Myślę, że kiedy mamy obsesje, a uczymy się radzić sobie inaczej niż za pomocą kompulsji (czyli te kompulsje na chwilę odstawiamy), to wszystko się jeszcze bardziej komplikuje. Leżałam w łóżku zwinięta w kłębek, szukałam w internecie jakiegoś numeru telefonu, na który mogłabym zadzwonić, będąc w ciężkim kryzysie. Ostatecznie znalazłam kilka i nie zadzwoniłam na żaden. Znalazłam też jakąś muzykę, która miała działać odstresowująco. Nie bardzo w takie rzeczy wierzę, ale być może na zasadzie placebo ona rzeczywiście rozluźniła mój brzuch. Bo moje obsesje przeżywam przede wszystkim brzuchem. Pamiętam też inne swoje załamanie, sprzed stosunkowo niedawna, kiedy płakałam w ramionach Partnera, wyznając mu, że wiem, że muszę o siebie zadbać i zmienić sposób myślenia, ale zwyczajnie nie umiem tego zrobić. W każdym z obydwu przypadków czułam, że jestem bliska obłędu. Wydaje mi się, że w takich momentach bardzo ważna jest czułość wobec siebie; nie dowalanie sobie, nie pretensje i wyrzuty, że myśli się tak, a nie śmak. Zaakceptowanie, że jest się w danej chwili słabszym, otoczenie się życzliwością i opieką, przytulenie samego siebie i przede wszystkim zrozumienie, że to minie to najwięcej, ile możemy dla siebie zrobić. Potem stopniowo można wprowadzać w życie obserwowanie kiedy i jak reagujemy na to, co dla nas trudne. Ustalenie, co jest dla nas trudne. Czy faktycznie jakaś starsza pani, którą w prehistorii połączyło z moim partnerem coś już wtedy dla niego nieistotnego jest dla mnie triggerem? No niekoniecznie. Więc co nim jest? Czemu raz mi się odpala najczystsza i najsilniejsza nienawiść wobec kogoś (jakichś „nich”), kogo nie znam i funkcjonuje w mojej głowie wyłącznie jak zdehumanizowany symbol ohydy, a innym razem mi się nie odpala? Partner w międzyczasie nie zmienił przecież swojej przeszłości. Czemu raz myślę o jego przeszłości, a innym razem o niej nie myślę? Czemu raz, myśląc o niej, odczuwam ścisk w żołądku i robi mi się niedobrze, a innym – jest mi całkowicie obojętna, bo w końcu jakie ma znaczenie dziś, skoro jesteśmy razem, codziennie tworząc piękny związek? Niedużo udało mi się ustalić, ale trochę mi się udało. Po pierwsze obsesyjne wyniszczające myśli nasilają mi się w momentach stresu, a ten jest u mnie spowodowany przede wszystkim kontaktem z osobami toksycznymi. Jeśli dłuższy czas jestem w stresie, spada moje nadal dosyć niskie poczucie własnej wartości i wtedy całe na biało wchodzą obsesje. Krąg strasznych, toksycznych myśli o urojonych albo mocno zniekształconych przez mój umysł sytuacjach i ludziach, o których wymyślam i mówię najgorsze rzeczy. Czy daje mi to poczucie ulgi i mocy? Bardzo duże i równie niestety chwilowe. Kiedyś dawałam się po wszystkim wpędzać (przede wszystkim samej sobie) w poczucie winy, że pomyślałam o kimś źle. Dziś rozumiem, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Znaczenie ma natomiast, że te obsesje robią realną krzywdę mnie samej i oczywiście także mojemu związkowi.
Czy da się z tym funkcjonować? Poradziliśmy sobie z tym oboje w całkiem dobry sposób. Nauczyłam się siebie na tyle, żeby złapać moment, w którym „to się zbliża”. I wtedy mówię o tym Partnerowi. Problemem moich obsesji jest to, że mam pokusę, by komunikować swój ból sarkazmem. Jednak to jest toksyczne i na pewno nie pomaga. Więc mówię, na ogół płacząc, że „się zbliża”. A Partner, rozumiejąc już (do czego też musiał dojść), że wszystko, co nastąpi, będzie nie o nim, ale o mnie, pyta spokojnie, co się stało, co sobie pomyślałam, co mi się skojarzyło i z czym. I bardzo się staramy tak prowadzić rozmowę, żeby wyciągnąć ją z toksycznych rewirów (inni ludzie, moja do nich niechęć) i sprowadzić na bezpieczną drogę (komunikat ja). Dziś wiem, że pod moją złością, wściekłością czy nienawiścią kryje się przeważnie lęk przed porzuceniem. Z jakiegoś powodu zaplątała się w to seksualność. Jednak nie ona jest tematem głównym. Rozumienie tego daje mi ogromną siłę. I – co najważniejsze – od bardzo, bardzo dawna nie miałam takich ataków. Stały się coraz rzadsze, a przede wszystkim całkowicie zmieniły intensywność.

fot. Bożena Szuj

Obsesyjny pociąg

fot. Bożena Szuj

Terapeutka przeprowadzająca test osobowości MMPI – 2, a potem omawiająca ze mną jego wyniki, powiedziała mi coś, co pozwoliło mi zwizualizować swój problem. Porównała obsesyjne myśli do pociągów. Jestem na peronie, a te wszystkie przejeżdżające i odjeżdżające pociągi to obsesyjne myśli. Szokujące było dla mnie odkrycie, którego szybko dokonałam:

O matko! Przecież mogę do nich nie wsiadać! – wykrzyknęłam.

Mam wrażenie, że potrzeba wsiadania jest pewnego typu kompulsją. Że obsesja może płynnie przeradzać się w kompulsję, a kompulsja w obsesję, ale najważniejsze jest to, że możemy nie wsiadać. I dobrze poprowadzona terapia nam w tym pomoże.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoje wykonanie urzekającego kanonu Jerzego Wasowskiego „Już noc”. Moi znajomi kompozytorzy pewnie się teraz uśmiechną, bo z całą pewnością można to sobie matematycznie wyliczyć, ale jestem absolutnie zafascynowana formą kanonu i ciągle mnie zdumiewa, jak można napisać melodię, która powtarzana kolejnymi głosami w pewnych odstępach czasowych tworzy sama ze sobą sensowną harmonię. Bardzo chciałabym się tego nauczyć. Tymczasem pozostaje mi śpiewanie ze sobą na głosy kanonów już napisanych. One też mają formę koła – zupełnie jak obsesje.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Bezpieczna przystań

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy tekst opisuje dwa miesiące z mojego życia, tuż po świętach wielkanocnych (czyli czas od końca kwietnia do końca czerwca 2022), kiedy trwałam w zawieszeniu. Największym chyba w życiu. Czekałam w napięciu na czerwiec, w którym miałam otrzymać informację, czy będę musiała na pół roku zniknąć dla świata zewnętrznego. Zawieszenie generuje chaos, a z nim dobrze próbować się mierzyć. Jadąc z Partnerem na dwa tygodnie do ukochanego Gdańska, nie sądziłam, ani że zostanę tam dwa miesiące, ani że po krótkim pobycie na południu Polski w sądnym czerwcu – kiedy okazało się, że jednak nie zniknę na pół roku dla świata zewnętrznego – znowu do Gdańska wrócę i będę musiała zacząć żyć, co stanowiło dla mnie w tamtym momencie największe wyzwanie.
Oczywiście najistotniejsze były dla mnie wsparcie i bliskość Partnera, ale jak by to trywialnie nie zabrzmiało, wierzę w energię miejsca. To trochę jak feromony. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że je wyczuwamy, ale do niektórych ludzi nas ciągnie, a od innych nas odrzuca. Myślę, że tak samo jest z miejscami – w jednym jest nam dobrze, w innym marzymy o rychłej śmierci. (Pewną ironią losu jest, kiedy urodzimy się w tym drugim.) Gdańsk ujął mnie od pierwszego wejrzenia. O ile Gdynia może dla mnie nie istnieć – owszem, dość ładna, ale całkowicie mi obojętna – o tyle Gdańsk, a w nim jedyny w swoim rodzaju Wrzeszcz, to miejsce wyjątkowe, dla koneserów i miłośników piękna w czystej postaci. Piękna nie zawsze zresztą oczywistego, ale ujmującego.
Było to więc miejsce idealne do leczenia swojej rozsypanej psychiki, powoli stabilizujących się stanów lękowych i towarzyszących mi od dłuższego czasu myśli samobójczych. Sama nawet nie wiem kiedy udało mi się pozbierać, ale nagle zastałam się w zupełnie innym, lepszym stanie. Napełnił mnie spokój.

⚓ Spacery brzegiem morza

fot. Bożena Szuj

Spacery brzegiem morza były dla mnie medytacją i możliwością wejścia w najgłębszy kontakt ze sobą. A w stanie, w którym na początku byłam, ta wizja przerażała najbardziej. Pod koniec kwietnia nie było wcale ciepło. Nad morze szłam w puchowej kurtce, z kieszeni której wyjmowałam rękawiczki, nasuwając na głowę kaptur. Z biegiem czasu udało mi się pozbyć kurtki, ale ciągle jeszcze nie ciepłej bluzy i długich leginsów.
Na początku jechałam tramwajem na jedną plażę, przechodziłam brzegiem morza 3 kilometry do drugiej i stamtąd już innym tramwajem wracałam do domu. Urozmaicałam sobie te spacery raz przyjeżdżając jednym tramwajem z jednej strony, a raz drugim z drugiej. Potem Partner uświadomił mi, że od naszego domu niemal w linii prostej można dojść do molo, które łączy obie plaże. Pewnego razu więc pojechałam tramwajem, jak zawsze, a na drugim końcu swojej spacerowej marszruty zawróciłam do molo (kolejne 2,2 km – bo molo nie wypada w połowie drogi) i wróciłam stamtąd na piechotę (od molo do domu 4,4 km). Tym sposobem ze spaceru trzykilometrowego zrobił się niemal dziesięciokilometrowy. Czy byłam najpierw zmęczona? Tak, bo moją kondycję w tamtym czasie można spokojnie ocenić na minus sto. Jednak w tym zmęczeniu znajdywałam coś, czego niebywale mi do tej pory brakowało. Lubię chodzić, a widok morza – codziennie kompletnie innego, wynagradzał mi absolutnie wszystko. Potem ceny jednorazowych biletów tramwajowych wzrosły w ciągu jednego dnia z 3,60 zł  do 4,60 zł i ta cenowa patologia spowodowała, że zaczęłam chodzić na plażę już z domu na pieszo. W ramach niezgody. Czyli doszło mi kolejne 4,4 km z domu do molo. Od molo niecały kilometr w stronę punktu, od którego dotychczas zaczynałam spacery (lub w którym je kończyłam) i z powrotem – drugie tyle – do molo, a potem kolejne 2,2 km do drugiego punktu i z powrotem, po czym ostatnia prosta molo – dom 4,4 km. Nagle okazało się, że chodzę na piętnastokilometrowe spacery. Codziennie. Wyjątkiem były najpierw poniedziałki, a potem poniedziałki i piątki lub soboty (o czym za chwilę), kiedy mieliśmy już wieczorne plany. Spacery nie tylko przestały mnie męczyć, ale zaczęłam nawet odczuwać ich głęboką potrzebę. Bo morze fascynuje. I jego bezkres, i jego zmienność. Choć im bliżej czerwca, tym więcej pięknych, pocztówkowych zachodów słońca, ja i tak najbardziej lubiłam te nieoczywiste krajobrazy, kiedy morze tonęło w niepokojących szarościach, ukazywało swoje granatowoniebieskie oblicze lub kiedy tworzyło z chmurami obrazy, jakich nie powstydziłby się sam William Turner. Pod koniec maja w spacerach zaczął mi przeszkadzać koszmar każdego introwertyka, czyli inni ludzie w masie. Robienie zdjęć wymagało od mnie znacznie większej gimnastyki i polowania na wolny kadr. Bo z każdego spaceru miałam po kilkadziesiąt zdjęć, którymi dzieliłam się ze znajomymi w mediach społecznościowych. Jedni prosili mnie, żeby ich pod nimi oznaczać, inni – żeby blokować im dostęp do tych zdjęć, bo mi zazdroszczą tych widoków. Wszyscy z nich mieli w sobie jakąś wzruszającą wiarę w to, że na własnej ścianie będę się sugerować kimkolwiek innym niż ja sama. Zdjęcia miały swoich stałych fanów. A ja nie czułam się żadnym fotografem, a jedynie kimś, kto uchwycił otaczające go piękno. Umberto Eco powiedział kiedyś, że fotografując ważne miejsca i chwile, tracimy pamięć o nich. Nie umiem się z tym zgodzić. Dla mnie fotografia jest środkiem wyrazu i możliwością przede wszystkim tworzenia cudownego, magicznego, alternatywnego świata. Na ogół zresztą ciekawszego od rzeczywistości. Moje przeżycia i przemyślenia związane z morzem oraz siła, jaką dawały mi zapierające dech w piersiach odsłony Bałtyku, jakie miałam szczęście i zaszczyt zobaczyć, to coś, czego nikt (może oprócz Alzheimera) mi nie odbierze. Robiłam zdjęcia nie po to, by zapamiętać to, co widzę, lecz po to, by mając przed oczami piękny widok, wykreować w oparciu o niego zachwycający obraz. Niekoniecznie prawdziwy.
Spacery były tylko moim czasem i moją przestrzenią. Jak już kiedyś wspominałam, mój Partner nie jest entuzjastą chodzenia po piasku (tym bardziej doceniam jego ogromne poświęcenie w momentach, w których daje się namówić na zrobienie mi nadmorskich blogowych sesji fotograficznych), przez co żadne z nas nie wpadło nawet na pomysł, żeby chodzić na takie spacery razem. Owszem, zdarzało się, że po tych piętnastu kilometrach, szłam z nim jeszcze na mały, wspólny spacer po Wrzeszczu zakończony posiadówą na naszej ukochanej ławeczce na skwerze, po którym wieczorem chodzą jeże (narysowane na niej penisy nie są naszą sprawką). Najczęściej siadaliśmy tam z piwem, opowiadając sobie o mijającym dniu. I to było cudownie nasze i ważne. Jednak poczucie odrębności tych moich nadmorskich spacerów dało mi dużo siły, której potrzebowałam. W ogóle wydaje mi się, że rytuały w związku – zarówno te, dotyczące każdego z partnerów oddzielnie, jak i te odprawiane przez nich wspólnie – są ważne i budują więzi. I z samymi sobą (co w partnerstwie ma znaczenie kluczowe!), i ze sobą nawzajem.

⚓ Dojście do głosu

fot. Bożena Szuj

Przygoda z nagrywaniem własnego mówienia trwa u mnie już jakiś czas, ale dopiero teraz się wzmogła. Mówiąc w największym skrócie, mam Przyjaciółkę, która mieszka daleko, więc kontaktujemy się właściwie głównie przez komunikator mediów społecznościowych. Najczęściej po prostu rozmawiamy, ale kiedy nie mamy obydwie w danej chwili wystarczająco dużo na to czasu, piszemy do siebie lub nagrywamy sobie wiadomości głosowe. Ja musiałam do tej ostatniej formy komunikacji dojrzeć. Potem wydała mi się wygodna. No i w trakcie odsłuchiwania swoich własnych wiadomości – co robię zawsze, bo istnieje zawsze całkiem spore ryzyko, że mówiąc, pominę meritum – zaczęło do mnie dochodzić, jak terapeutyczną rolę może spełniać zarówno nagrywanie swojego mówienia, jak i potem sprawdzanie, czy powiedziało się to, co powiedzieć się chciało.
Nazywając rzeczy po imieniu, mówca ze mnie marny. Myślę dziś, że z wielu powodów. Jednym z nich jest na pewno moja nadwydajność mentalna i wynikające z niej myślenie rozgałęzione, które w wielu momentach powoduje tak wielki chaos w mojej głowie, że bardzo trudno mi się nad wypowiedzią skupić. Dlatego zdecydowanie łatwiej mi się pisze niż mówi. Reasumując, nawet kiedy mówię dużo, to i tak wiem, że to nie jest moje pole i wolałabym móc się komunikować ze światem tylko poprzez pisanie.
Ponieważ moja Przyjaciółka również jest osobą prawopółkulową (nadwydajną mentalnie), rozmawia się nam znakomicie, bo rozumiemy, czemu nasze mówienie wygląda tak, jak czasem wygląda i nie budzimy w sobie nawzajem irytacji. Wręcz przeciwnie – rozumiemy procesy zachodzące w głowie drugiej strony i umiemy odebrać komunikat na poziomie innym niż samych wypowiadanych, nieraz nieudolnie, słów. Kiedy więc nagrywam się jej, czuję się bezpieczna. I dopiero niedawno, kiedy tych nagrań zaczęło być więcej, uzmysłowiłam sobie, ile głos niesie w sobie emocji. O ilu własnych emocjach sama nawet nie wiem, póki nie usłyszę ich w swoim nagranym osobie bliskiej głosie.
Wieczorne nadmorskie spacery bardzo często stanowiły tło dla naszych rozmów. Przyjaciółce morze potrzebne jest do życia tak samo, jak mnie, więc uwielbiałam się nim z nią dzielić. Bardzo też często spacery były tym spokojnym momentem, w którym mogłam odsłuchać wiadomości, które nagrała mi wcześniej ona, a potem nagrać jej swoje (i też ich odsłuchać). W akompaniamencie morskich fal. Obserwowanie własnego głosu, uważne przyjrzenie się temu, co robię z językiem mówionym (który mnie od zawsze przerastał) i pochylenie się z czułością nad tym, co da się przecież jeszcze wypracować; to wszystko zrodziło w mojej głowie pomysł, którego realizacja pochłonęła dużo mojego czasu, pracy i energii, ale stworzyłam coś, czym już niedługo się z moimi Czytelnikami podzielę. A to niebywale mnie cieszy i ekscytuje!

⚓ Rytuały towarzyskie

fot. Bożena Szuj

Nasz przyjazd do Gdańska rozpoczął się od przemiłego zaproszenia do wystąpienia w teledysku Tymona Tymańskiego. Okazało się, że  to teledysk do jednej z moich ulubionych jego piosenek, ale na razie nic niestety nie mogę zdradzić. No, może oprócz tego, że mój Partner kleił Tymonowi po nocy Tupolewa (pięknego!) oraz że – kiedy tu nie przyjadę – nie ma seksowniejszej laski w całym Trójmieście od przebranego za kobietę Tymona! (Macałam, więc wiem!) Ogromnym zaszczytem było dla mnie poznanie wreszcie na planie tegoż teledysku Jarka Janiszewskiego, którego niesamowity głos i charakterystyczny sposób śpiewania już dawno mnie urzekł. Jak więc było mi miło, kiedy zaśpiewał coś specjalnie dla mnie!
I choć branie udziału w teledysku Tymona nie jest dla nas, kiedy jesteśmy w Trójmieście, towarzyskim rytuałem, już samo spotkanie z Tymonem – owszem!
Kolejnym rytuałem, cyklicznym, bo cotygodniowym, są bluesowe poniedziałki w Teatrze Boto w Sopocie, gdzie mój Partner regularnie grywa na perkusji. Robi to od kilku lat, przez które nawiązał relacje z wieloma fantastycznymi ludźmi (niektórych zresztą znał już wcześniej). Szybko poczułam się przyjęta do tej wyjątkowej muzycznej wspólnoty i dziś czuję się w Boto jak w domu. Ogromnym zaszczytem było dla mnie poznanie Glenna Meyera, który był m.in. wokalistą znakomitej, słynnej w czasach mojej podstawówki grupy Blenders. To człowiek o wybitnym mózgu, ogromnej językowej wrażliwości i cudownym, oryginalnym pomyśle na sposób śpiewania. Plus… jest to jedyna osoba, której do twarzy w pomarańczowym!
Wschodzącą gwiazdą jest też intrygujący zespół The Dames. Jego charyzmatyczny wokalista Piotr Łuba i sceniczne zwierzę – gitarzysta Piotr Słodkowski, kiedy wedrą się na scenę Boto, robią prawdziwy show! Choćby tylko dla nich, warto przyjść. Przy odrobinie szczęście, można w Boto usłyszeć również legendę polskiego punk rocka – Gary’ego Hella.
Poniedziałkowe wieczory w Boto to też doskonała okazja, żeby spotkać się z ludźmi, z którymi w tygodniu nie ma na to czasu. W ten sposób poznałam wreszcie Dorotę Korbut – dziennikarkę, pisarkę, poetkę oraz autorkę przepięknej biżuterii, którą mam na zdjęciach. Osobę niezwykle kreatywną, fantastycznie posługującą się piórem i znaną mi dotąd tylko z mediów społecznościowych, a dokładnie z grupy zrzeszającej ludzi uwielbiających językowe zabawy, na której poznałam onegdaj swojego Partnera.
Inny nasz tegoroczny towarzyski rytuał był też w pewnym sensie jakoś z Boto związany, a ściślej z naszą dobrą koleżanką poznaną (najpierw przez Partnera) właśnie tam. Otóż jakoś się tak przecudownie za tym moim pobytem przyjęło, że raz w tygodniu – w piątek lub sobotę – spotykaliśmy się u niej w domu, często z jeszcze jednymi znajomymi. Kiedy „nie miała czasu nic przygotować”, stół uginał się od pyszności: sałatek, ogórków, pomidorków, chipsów, dipów i innych przystawek. Kiedy „miała czas coś przygotować”, uginały się od nich trzy stoły, a na talerzykach wjeżdżał jeszcze domowy tort i inne smakołyki!
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, graliśmy w różne planszowe gry, a wszystko to obowiązkowo przed telewizorem nastawionym zawsze na program, z którego sączyła się polska muzyka minionych lat. Zasiadaliśmy bowiem równocześnie w Loży Szyderców. Komentowanie fryzur, makijaży i ubioru artystów, którzy trzy dekady temu wyglądali na siedemdziesiąt lat, mimo że dziś dobijają dopiero do pięćdziesiątki, było jedną z wielu naszych cotygodniowych aktywności. Obowiązkowe było też picie piwa i trzeźwienie podczas kilkukilometrowego spaceru powrotnego.

⚓ Do byle gdzie

fot. Bożena Szuj

Mój wspaniały Partner oprócz tego, że jest wegetarianinem i całkiem jawną opcją niemiecką, to jeszcze do tego cyklistą! Wiedziałam więc, że prędzej czy później, będę musiała się z rowerem przeprosić (o tym, jak ponad dwadzieścia lat temu zakończył się mój rowerowy romans, pisałam więcej w tekście „Duchowy triathlon”). Zresztą nie tyle nawet będę musiała, bo przecież niczego nie muszę, ale chciałam zrozumieć aktywność, która jest dla mojego Partnera ważna. Chciałam wejść w jego świat, lepiej go zrozumieć.
Kiedy jednak nastał sądny dzień, wiedząc, że mam dosiąść jednego z dwóch rowerowych potworów wielkości małego słonia, stojących pod naszym domem, zapytałam nieśmiało:

Czy damka to ten mniejszy?

i otrzymałam odpowiedź przeczącą, coś we mnie pękło. Niewielu rzeczy się boję. Rzadko mam świadomość potrzeby bania się – co nie zawsze jest dla mnie dobre. Jednak z jakiegoś niezrozumiałego powodu wejście na rower (co było w ogóle możliwe dopiero po znacznym obniżeniu siodełka), mnie dosłownie sparaliżowało. Łzy cisnęły mi się do oczu i choć ego pcha mnie na ogół w kierunku pokonywania własnych słabości, byłam niemal gotowa odpuścić. I w tym właśnie momencie mój Partner wzniósł się na wyżyny swojej ujmującej cierpliwości. Widząc mój lęk mieszający się z zawodem samą sobą i zmaganie się z demonami (nie sądziłam, że mój wypadek rowerowy sprzed lat ciągle we mnie tkwi w postaci traumy), okazał mi mnóstwo serdeczności i życzliwości, pozwalając powoli – podczas kiedy sam trzymał moją damkę mocno – oswajać się z rowerem od nowa. Dał mi tyle czasu, ile potrzebowałam, nie oceniając, nie wyśmiewając i nie pospieszając. To wystarczyło, żebym dość szybko z bocznej garażowej drogi wyjechała samodzielnie na prawdziwą rowerową ścieżkę. Drugi nasz rowerowy wyjazd był już bardziej wymagający, a za trzecim razem pojechaliśmy razem do Boto, więc – jak by nie patrzeć – do innego miasta (no i rzecz jasna z powrotem).
Na początku podchodziłam do jeżdżenia na rowerze sceptycznie. Wydawało mi się, że nie przestanę po zejściu z roweru chodzić jak paralityk oraz że zakwasy po nim nigdy nie miną. Siodełko – na wysokości pozwalającej mi z łatwością dotknąć nogami ziemi – trudno było nazwać wygodnym, więc coś takiego jak jeżdżenie dla przyjemności nie mieściło mi się nawet w głowie. Rower rozumiałam jak atrakcyjny środek komunikacji z punktu A do punktu B. Darmowy, szybki, dobry dla ciała i ducha. Nie miałam w dodatku nigdy do końca pewności, czy wszystko w mojej (wydającej podczas jazdy przeróżne dźwięki) damce działa, gdyż reperował ją Pan Waldek. A Pan Waldek – jeśli wierzyć szacunkom mojego Partnera – urodził się jakoś w okolicach tysiąc osiemset siódmego roku i tuż po naprawie naszych rowerów udał się na zasłużoną emeryturę.
Ten z początku, nie ukrywam, trudny związek z rowerem znacznie ewoluował po powrotnym przyjeździe do Trójmiasta, ale o tym następnym razem.

W tym miejscu warto przypomnieć towarzyszącą mi często podczas jazdy piosenkę Lecha Janerki:

⚓ Sprawa mniejszej wagi

fot. Bożena Szuj

Historia mojej wagi jest bardzo prosta. Do dwudziestego piątego roku życia miałam niedowagę. Opowieść, że od jedzenia się tyje, znałam tylko ze słyszenia i uważałam ją za mit i zabobon. Przypominałam kościstą, modelkę o chłopięcej sylwetce z mokrego snu każdego homoseksualnego projektanta mody. (Może wyłączając z tego mój biust, który nawet wtedy był dość zauważalny.) Mój metabolizm obudził się pewnego lata na Thassos i po czterech miesiącach jedzenia pokaźnych obiadokolacji wyłącznie wieczorami (dopiero, kiedy można było oddychać), przytyłam 10 kilo. Ta zmiana… napawała mnie dumą! Czułam się wreszcie kobieca i atrakcyjna. Nabrałam fantastycznych kształtów i pociągałam jeszcze bardziej nie tylko swojego ówczesnego partnera, ale też miejscowych amatorów kobiecego ciała. Wszyscy wokół mnie widzieli moją przemianę i uważali, że na ich oczach rozkwitłam, co było rzeczywiście piękne. Być może byłoby takie dla mnie nawet do tej pory, gdybym nie wróciła do Polski i nie usłyszała od bliskiej kobiety na dzień dobry:

Jesteś gruba.

Czy byłam gruba? Nie byłam. Moja waga mieściła się idealnie w samym środeczku wskaźnika BMI. Moje kości przestały być wreszcie wystające, moje kształty zrobiły się obfite i apetyczne. Wyszłam wreszcie z chorobliwej niedowagi, ale do otyłości, czy nawet nadwagi było mi jeszcze bardzo, bardzo daleko. Gdyby oprócz mojego ciała, uleczona była także dusza, rozumiałabym, że te okrutne słowa są o osobie je wypowiadającej, a nie o mnie. Moja dusza nie była jednak zdrowa, więc ten idiotyczny i przemocowy tekst zadał mi ranę, która goiła się jeszcze wiele, wiele lat. (Zakładając, że w ogóle już jest zagojona.) Jak ta, nie przymierzając, Ewa z raju, co się raptem dowiedziała, że ma się swojej nagości wstydzić, nagle przestałam lubić to, co jeszcze przed chwilą przez innych ludzi, w innej kulturze, było uznane za piękno w czystej postaci.
No a potem, to już sama to sobie robiłam. Ciągle nie dość ze swojego ciała zadowolona, traktowałam je – jak większość pokaleczonych patriarchatem kobiet – jak kartę przetargową do relacji z mężczyzną, która miałaby mnie definiować. Równocześnie wystawiałam swoje ciało na wieczne porównywanie do innych kobiecych ciał, choć osią tego porównywania był zawsze jakiś mężczyzna (realny lub hipotetyczny). Wielokrotnie marzyłam o tej cudownej, zabranej mi przez okrutną Polkę greckiej beztrosce i wolności od porównywania się. Beztrosce, która płynęła z poczucia wolności, pogodzenia się z własną seksualnością i miłości do siebie, miejsca i ludzi. To dosyć znamienne, że długi czas nie udało mi się tego stanu osiągnąć właśnie w Polsce.
Nie jestem dziś niestety zupełnie od porównywania się wolna. Praca nad tym jest długim i żmudnym procesem. Wiem już natomiast, że moje ciało jest najbardziej na świecie wyjątkowe, bo jest jedyne takie i przede wszystkim jedyne moje! Jego atuty są unikalne i jedyne w swoim rodzaju. Podobnie, jak jego niedoskonałości. To ono doprowadza do szaleństwa i utraty tchu Osobę, którą kocham. To ono Ją nieustająco zachwyca. To ono daje mi znać, kiedy powinnam zadbać o swoje psychiczne zdrowie; wskazuje mi, które sytuacje i którzy ludzie mi nie służą. To ono jest źródłem rozkoszy i przyjemności. Przekierowanie swojej energii na rozpieszczanie go, opiekowanie się nim i wsłuchanie się w nie, odciąga mnie od niezdrowego porównywania się.
Od tamtego czasu jeszcze wiele razy przybierałam na wadze, a potem nadprogramowe kilogramy traciłam. Zdarzała mi się czasem też realna nadwaga. Depresja, problemy z tarczycą, stres – wszystko to przekładało się na moje wahania wagi. A teraz, po dłuższym czasie aktywności zerowej i zaburzonej w pewnym momencie relacji z jedzeniem, czułam, że powinnam potraktować siebie – a więc i swoje ciało – lepiej. Z czułością i uważnością. Pobyt nad morzem i codzienne spacery były pewną niezwykle mi potrzebną rewolucją. Nowe nawyki żywieniowe (absolutnie nie diety!) sprowadzające się do jedzenia mniejszych porcji, włączenia do jadłospisu wielu różnych warzyw i owoców, żywienia się głównie sycącymi sałatkami oraz picia w dużych ilościach wody, a także zdecydowanego ograniczenia słodyczy w połączeniu z ruchem, mnóstwo mi dały. Docelowo po kilku miesiącach również spadek wagi, ale przede wszystkim inne samopoczucie, kontakt z własnym ciałem i poświęcenie tak mu potrzebnej uwagi. Czuję się lepiej, wiedząc, że moje ciało jest nie tylko wyjątkowe, ale i wyjątkowo dobrze przeze mnie zaopiekowane!

⚓ Piwo, kobieta i śpiew

fot. Bożena Szuj

Tytuł tego rozdziału nawiązuje oczywiście do mojego tekstu sprzed roku – „Wino, Kobieta i śpiew” o czasie spędzonym również w magicznym Gdańsku. O śpiewie (w Boto) trochę już było, o kobiecie – było dużo. Czas więc napisać o piwie. W tym roku stało się ono, dość nieoczekiwanie, alkoholem mojego pierwszego wyboru. Piwo pite raczej często niż rzadko, umilające wspólne chwile, czasem powodujące w głowie lekki szum, czasem – mimo zawartości procentów – niemal alkoholowo nieodczuwalne, jak również piwo bezalkoholowe, na które musiałam się przerzucić w momentach, w których byłam kierowcą roweru. Zimne cudownie i szybko gasiło pragnienie, pomagając przetrwać najgorętsze dni. Po kilku miesiącach mam pewne spostrzeżenia. Nie jest to reklama, lecz bezinteresowne wskazanie piw, które wydały mi się warte – albo właśnie niewarte – uwagi.

🍺 Piwa jasne

Łomża – zarówno Łomża Jasne, jak i Łomża Pils smakują mi chyba najbardziej z jasnych, kiedy nie da się ich potraktować sokiem imbirowym. No tak już mam, że jasne, niepszeniczne piwa są dla mnie na ogół zbyt nudne lub zbyt gorzkie. Łomża okazała się piwem, jakiego od dawna szukałam.

Namysłów Pils – Namysłów też mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Dużo od Łomży łagodniejszy, żeby nie powiedzieć, że nieco mdły, idealny na dłuższe piwne posiedzenia.

🍺 Piwa ciemne

Kozel Černý – od jasnych piw zdecydowanie wolę ciemne, a czeski Kozel Černý – delikatny, niezbyt goryczkowy i bardzo przyjemny w smaku – to wybór, którego dokonywałam często, również z powodu niewielkiej zawartości procentów.

Bytów Ciemne – bardzo ciekawym odkryciem było dla mnie piwo Bytów Ciemne. Piłam je tylko raz, w Boto, i na pewno jeszcze do niego wrócę. Lekko mleczne, delikatne, mało goryczkowe, intrygujące.

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Ciemne – czemu w moim nadmorskim rankingu piw znalazł się Zakopiańczyk i Ciupaga, niebawem się wyjaśni, gdyż dzisiejszy wpis będzie miał za jakiś czas swoją kontynuację. Zakopiańczyka znam z nazwy oczywiście z południa Polski. Nigdy go nie piłam, ale widywałam reklamy. Dopiero nad morzem dane mi było spróbować i muszę powiedzieć, że ciemne jest rzeczywiście fantastyczne! Urzeka lekko miodowym posmakiem.

Ciupaga Porter – za to Ciupaga Porter jest dla mnie nieporozumieniem. Niby wyczuwalny szlachetny porterowy smak, ale mieszający się z dziwną spirytusową ostrością, smakuje jak niewykończone i nieprzemyślane piwo. Moc swoją ma, ale i cenę. Porównywalny efekt daje podłe, ale lubiane przeze mnie Halne Mocne. I w cenie jednego Portera od Ciupagi dostaniemy Halnych Mocnych aż siedem…

🍺 Piwa smakowe

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Wiśniowy – w przeciwieństwie do Zakopiańczyka Ciemnego, Zakopiańczyk Wiśniowy nie jest wart próbowania. Tak jak lubię piwa smakowe, tak to jest trochę zbyt słodkie; przypomina sok. A szkoda.

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Żurawinowy – podobnie sprawa się ma z Zakopiańczykiem Żurawinowym. Jest na pewno ciekawszy w smaku od wiśniowego, ale nadal lata świetlne za znakomitym Zakopiańczykiem Ciemnym.

Browar na Jurze Wiśnia w Czekoladzie – odkryciem tego sezonu było dla mnie natomiast (znów dzięki Boto) piwo Wiśnia w Czekoladzie Browaru na Jurze. Znakomite, szlachetne, głębokie. Docenił je nawet mój, nieprzepadający za słodkimi piwami, Partner. Jest trudno dostępne, więc jeśli komuś uda się je zdobyć – polecam gorąco!

Książęce Cherry Ale – szukanie ciekawego smakowego piwa w Lidlu, zakończyło się znalezieniem Książęcego Cherry Ale. Doskonałe, nie za słodkie, głębokie. O ile wcześniej opisywana Wiśnia w Czekoladzie smakowała trochę jak śliwka (co absolutnie nie jest zarzutem), a tyle Książęce uchwyciło to, co w wiśni najdoskonalsze!

🍺 Piwa bezalkoholowe

Łomża 0,0% – ktoś, z bezalkoholowych piw, polecił na Łomżę 0,0%, więc kiedy ją tylko gdzieś znalazłam, natychmiast nabyłam. I muszę powiedzieć, że choć król bezalkoholowych piw – o którym za chwilę – jest tylko jeden, to Łomża zero naprawdę daje radę! Nie ma wstydu.

Kormoran 1 na 100 Lite APA – no i pora wreszcie na króla, czyli kolejne fantastyczne odkrycie sezonu, również za sprawą Boto. Kormoran 1 na 100 przypomina rasową alkoholową APĘ. Czyżby piwa bezalkoholowe przestały wreszcie smakować jak karykatury piw alkoholowych?

Ciupaga AIPA Bez Prądu – na to pytanie odpowiada, niestety przecząco, Ciupaga Bez Prądu, która w smaku przypomina rozwodnione siki. Nie ma się co łudzić, że pomoże jej dodanie soku malinowego. Tej obrazy kubków smakowych nie da się uratować niczym. Zdecydowanie nie polecam!

To tylko subiektywny wybór piw, które piłam podczas tego lata często lub które tylko raz czy dwa spróbowałam. Nadal pozostaję fanką piw kraftowych, ale miło było się też przekonać również do niektórych przemysłowych.

P.S. A na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi przez niemal cały opisywany czas. Piosenkę, o której kompletnie zapomniałam i na którą nigdy wcześniej nie zwróciłam jakoś specjalnie uwagi, a niesłusznie. Warto wsłuchać się w jej detale – od samej niezwykle przemyślanej emisji głosu, przez lekko miejscami eightiesowe brzmienia po to, co dzieje się tam z przestrzenią. Najbardziej polecam jej słuchanie podczas samotnych spacerów plażą w środku maja.

Zapraszam do lektury drugiej części wpisu:

fot. Bożena Szuj

Co znaczy „kochać siebie”?

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Pod jednym z wpisów dostałam od swojego wiernego Czytelnika komentarz, który mocno mnie poruszył. (Właściwie nastąpiła wymiana kilku komentarzy.) Nie naruszę tajemnicy korespondencji, cytując fragmenty, bo nasze wiadomości znajdują się w dostępnym dla wszystkich miejscu, jednak celowo nie będę go wskazywać.

Co znaczy „kochać siebie”? Jestem sam, samotny źle mi z tym, ale wszyscy mówią „pokochać siebie”. Ok, ale co to znaczy? Wydaje mi się, że to o coś innego chodzi. Ja nie potrafię znaleźć tego włącznika, aby ktoś mnie pokochał. […] chętnie przeczytam, jak Ty to widzisz. Mam blokadę, której kompletnie nie rozumiem. Nawet nie potrafię do tego podejść od jakiejś strony. To straszne uczucie. To jest tak, jak bym nie mógł dokończyć puzzli, bo brakuje mi tego jednego kawałka. Samotność to straszne uczucie. To ból, który trudno opisać. Brak dotyku drugiej osoby. Podłe odczucie. Czekam aż napiszesz.

– napisał Czytelnik

Bardzo mi przykro. Myślę, że ten ból jest często interpretowany jako brak innej osoby, ale tak naprawdę nikt oprócz nas samych nie jest w stanie wypełnić naszej pustki. Szukamy na zewnątrz, ale rozwiązanie jest w nas samych. Też wpadam w tę pułapkę i bycie w niej w związku jest jeszcze gorsze niż samemu, bo przerzucamy na partnera nierealne oczekiwania, których nie może spełnić. Rozwiązaniem naszej samotności nie jest drugi człowiek. Postaram się stworzyć jakiś wpis o tym.

– odpowiedziałam

Minęło trochę czasu. Z różnych powodów pomysł napisania o tym, jak się pokochać i co to w ogóle znaczy, zaczął mi się wydawać swoistą ironią losu, zważywszy na stan psychiczny, w jakim się znalazłam. Z drugiej strony poruszający komentarz, w którym wyczułam oprócz zdumiewającej otwartości i szczerości także bezradność, bezsilność oraz wołanie o pomoc sprawił, że nie umiałam przejść obojętnie wobec dość jednak jasno wyartykułowanej prośby o wpis. Spróbuję sprostać.

💊 Jesienna deprecha

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Zacznę od obniżenia nastroju, stanów lękowych i depresyjnych, na które prawie wszyscy jesteśmy podatni podczas tej pięknej, ale trudnej dla naszej psychiki pory roku. Chociaż to pozornie nie na temat, jednak na przykład towarzyszące nam od dłuższego czasu poczucie samotności może się nasilać i sprawiać wrażenie przeszkody, z którą sobie sami nie poradzimy. Prawda jest natomiast taka, że rzeczywiście możemy sobie nie poradzić sami, ale nie z samotnością (lub każdym innym przytłaczającym nas problemem), tylko ze stanem psychicznym, z którym trzeba się po prostu udać do lekarza. Wszyscy do znudzenia powtarzają, więc powtórzę i ja: jeśli złamiemy nogę, boli nas ząb lub drastycznie pogorszy nam się wzrok, idziemy do lekarza. Niektórzy z nas mają może pewne opory, ale większość jest jednak zgodna, że nie ma co ze złamaną nogą leżeć i dywagować, czy przypadkiem samo nie przejdzie. Raczej wiemy, że nie przejdzie. Zdrowie psychiczne jest mniej oczywiste, niedużo o nim wiemy, być może czasem boimy się – nie umiejąc się przecież sami zdiagnozować – czy nasza sytuacja się już kwalifikuje do odwiedzenia psychiatry, czy jeszcze nie. (Mnie długo powstrzymywały takie właśnie opory.) Analogicznie mogę tylko napisać, że idąc do internisty z objawami przeziębienia rzadko kiedy zakładam, że to na pewno grypa, albo na pewno angina. Nie wiem. Często to ani jedno, ani drugie. Jednak jeśli moje samopoczucie utrudnia mi codzienne funkcjonowanie, a w dodatku boję się, że kogoś tym zarażę, wolę sprawdzić. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby internista mnie wyśmiał, że przychodzę do niego z głupotą.
Myślę, że jeśli jest w nas „trudny do opisania ból”, który nie trwa dzień czy dwa, ale dłuższy czas, to nawet, jeśli go sobie racjonalizujemy (chociażby tym, że jesteśmy sami), warto odwiedzić psychiatrę i sprawdzić, czy to, co się z nami dzieje, mieści się w jakiejś normie, czy nie. Mądry psychiatra nie tylko przypisuje leki, jeśli stwierdzi, że są one pacjentowi potrzebne, ale też potrafi wskazać odpowiednią terapię. A jeśli trafimy na kiepskiego (ja się trochę naszukałam w życiu), nie poddawajmy się i szukajmy do skutku.

Załączam krótki filmik o tym, o czym napisałam wyżej, który nagrałam i zamieściłam na swoim kosmetycznym fanpage’u:

oraz piosenkę z jednej z najciekawszych polskich płyt „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur:

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Miłość

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Co znaczy „kochać siebie”? Myślę, że problem z odpowiedzią na to pytanie jest taki, że dla każdego prawdopodobnie znaczy trochę co innego. Staram się nie dawać ludziom rad, bo wiem, że to, co mi służy, nie musi wcale służyć drugiemu człowiekowi. Spróbuję więc opisać swoje własne doświadczenia.

Ok, ale co to znaczy? Wydaje mi się, że to o coś innego chodzi. Ja nie potrafię znaleźć tego włącznika, aby ktoś mnie pokochał. […]

– napisał w cytowanym wyżej komentarzu Czytelnik

Zdaję sobie sprawę, że sformułowanie: szukaj w sobie, nie poza sobą może zabrzmieć jak wyświechtany frazes. W dodatku bez dogłębnego jego zrozumienia, niezwykle trudny do wprowadzenia w życie. Bardzo mądrze mówi o tym Iyanla Vanzant, warto jej posłuchać:

Wracając jednak do treści komentarza, ten włącznik jest w każdym z nas i miłość innych osób jest czymś w rodzaju bonusu, a nie celem samym w sobie. Uświadomienie sobie tego jest bolesne, bo przewraca do góry nogami nasze dotychczasowe myślenie, ale mogę obiecać, że jak już sobie wszystko poukładamy w ten nowy sposób, doświadczymy szczęścia, jakie nam się nawet nie śniło.
To, co mnie najmocniej poruszyło w słowach Czytelnika, to krzyczące z nich poczucie samotności i braku. Jestem przekonana, że sposobem na najtrudniejsze nawet problemy jest zmierzenie się z nimi. Innymi słowy, jeśli czujemy samotność, nie umniejszajmy jej, ale spróbujmy się w nią właśnie zagłębić. Odpowiedzmy sobie na pytanie, jak ją interpretujemy. Czym dla nas jest (mogę zagwarantować, że dla każdego będzie czymś nieco odmiennym). Najlepiej spiszmy to sobie na kartce; w punktach. Potem zastanówmy się, jak każdy z tych punktów można rozwiązać. Jeśli marzymy o królewiczu na białym koniu czy zafascynowanej nami królewnie, odbieramy sobie możliwość rozwiązania tego problemu lub raczej zaspokojenia tej potrzeby we własnym zakresie, bo cały ciężar naszego szczęście przerzucamy na kogoś, kto ma przyjść i nam je dać, a takie myślenie prowadzi do budowania związków toksycznych. Jeśli rozłożymy poczucie samotności na czynniki pierwsze, szybko zobaczymy, że niektóre z naszych potrzeb da się zrealizować szybciej niż inne. Jeśli brakuje nam kontaktu z ludźmi, spróbujmy częściej wśród nich przebywać (lokale, grupy dyskusyjne lub nawet grupy wsparcia), a jeśli nie mamy takiej możliwości, poszukajmy jej w internecie. W mediach społecznościowych jest wiele wartościowych grup tematycznych, gdzie możemy spotkać osoby podzielające nasze pasje lub światopogląd. Jeśli brakuje nam głębszych rozmów z drugim człowiekiem, a nikogo takiego nie mamy w pobliżu i to nas frustruje oraz obniża nasze samopoczucie, warto sprawdzić możliwości psychoterapii dostępnej dla osób w naszym miejscu zamieszkania (w Ośrodku Interwencji Kryzysowej można uzyskać bezpłatną pomoc, nawet nie posiadając ubezpieczenia). Czy to alternatywa dla kawy z przyjacielem czy długo wyczekiwanej randki? Oczywiście nie, ale jeśli za naszym poczuciem samotności stoją poważniejsze problemy np. w nawiązywaniu relacji, dobry terapeuta to wychwyci i zaproponuje terapię dostosowaną do naszych potrzeb (ewentualnie odeśle nas tam, gdzie dostaniemy fachową pomoc).
Zdefiniowanie miłości własnej wymaga od nas zdefiniowania, czym w ogóle jest dla nas miłość do drugiej osoby. Często łatwiej nam się nad tym zastanowić dopiero, kiedy odpowiemy sobie na pytanie, kim jest ta osoba oraz kim jest dla nas. W tym miejscu odsyłam do tekstu „Kim jestem”, w którym opisałam wspaniałe ćwiczenie zaproponowane przez wspomnianą Iyanlę Vanzant, pomagające nam samym się zdefiniować. Skoro mamy się pokochać, musimy się najpierw lepiej poznać.
Na ogół też niestety traktujemy siebie gorzej niż innych, więc myślę, że pierwszym krokiem do wprowadzenia w życie tej enigmatycznej miłości własnej może być zmienienie stosunku do siebie na taki, jaki mielibyśmy do kogoś, kogo byśmy kochali.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Czułość

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W dzisiejszym, bardzo z wielu powodów podzielonym, świecie brakuje czułości. Na mnie stres związany z toksycznymi zachowaniami innych ludzi bardzo mocno oddziałuje i potrafi zaburzać moją samoocenę. Nauczyłam się nie oceniać już, czy to dobrze, czy źle, czy powinnam mieć tak, czy siak. Czy powinnam to i tamto zmienić, czy nie. Mam tak i już. I teraz posiadając tę wiedzę na swój temat, staram się podchodzić do siebie sama z maksymalną łagodnością i czułością. Efektem ubocznym tego zachowania jest zresztą umocnienie własnej samooceny i większa odporność na to, na co nie mam wpływu.
W tej chwili całkowicie wyeliminowałam nazywanie siebie i w żartach, i w myślach słowami obraźliwymi i przemocowymi (co się kiedyś zdarzało: „ależ idiotka ze mnie!”, „jestem głupia, totalnie zapomniałam”, „widać nie starczyło mi intelektu”). Jestem mądra period. Jestem inteligentna period. A czasem coś mi nie wyjdzie, tak jak bym chciała (lub jak ktoś by sobie życzył), o czymś zapomnę, czegoś nie skojarzę na czas – każdy miewa gorszy dzień. Dziś jestem na tyle wrażliwa na dowalanie sobie samemu, że interweniuję nawet, jak ktoś w moim towarzystwie robi to sobie. Może psuję zabawę, może go peszę czy wysadzam z siodła, ale z serdecznym uśmiechem, proszę:

Nie mów takich rzeczy o sobie w moim towarzystwie. Bardzo źle się z tym czuję.

Na ogół atmosfera na chwilę wtedy gęstnieje, ale trudno. Wierzę, że wzbudzam swoją postawą w ludziach chociaż chwilową refleksję.
Nie mam już problemów z przemocowym zwracaniem się do siebie, ale w momentach stresu bywam sobą zniecierpliwiona i wtedy wychodzą ze mnie wszystkie poupychane w podświadomości nieprzyjemne odzywki innych na mój temat. Kiedy zaczynam się lekko besztać, popychać czy pospieszać w myślach, szybko już to wychwytuję i zarządzam natychmiastowy reset. Przywołuję wszystkie swoje nNi do porządku, głęboko oddycham i przytulam sama siebie (nie, to nie jest ani głupie, ani śmieszne). Rozumiem, że im jest mi trudniej, tym łagodniej i czulej muszę sama do siebie podejść. Zmiana sposobu mówienia do siebie (nawet w myślach) jest zmianą ogromną, otwierającą nas nie tylko na samych siebie, ale też na innych ludzi.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Pokarm

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Wydaje mi się też, że jakąś formą miłości własnej jest zadbanie o odpowiedni pokarm zarówno dla naszej duszy, jak i naszego intelektu, bo to sprzyja rozwojowi. Co dokładnie mam na myśli? Przede wszystkim świadomą selekcję wszelkich treści, które przyswajamy i dbałość to, by były wartościowe. U mnie punktem zwrotnym była całkowita rezygnacja z oglądania telewizji (a ponad rok temu również z posiadania telewizora). Stopniowo, rezygnując z tego nośnika, zaczęłam też rezygnować z telewizyjnych propozycji dostępnych w internecie. Dziś oglądam wyłącznie bardzo starannie wyselekcjonowane przez siebie treści, które wzbogacają moją wiedzę z różnych dziedzin (często równocześnie pomagając mi przyswoić język obcy), pobudzają do myślenia lub mają walory artystyczne. Siedzenie przed telewizorem to pozwalanie się karmić gotową, ogłupiającą papką (nawet, jeśli włączymy go w celu obejrzenia konkretnego filmu, dopadną nas prędzej czy później reklamy). W internecie to my decydujemy, co chcemy, a czego nie chcemy oglądać.
Kolejnym ważnym pokarmem są książki, które czytamy i sztuka, której doświadczamy (płyty, filmy, sztuki plastyczne). Ich zadaniem jest nie tylko dostarczanie rozrywki i wypełnianie naszego czasu; dobrze, by w nas coś zasiewały, pobudzały do refleksji, rodziły w nas zachwyt lub przeciwnie – obrzydzenie czy bunt. Ambitna literatura i sztuka ma wielką moc. Warto podejść do niej z pokorą, odrzucając snobizm (lub lęk o to, że zostaniemy o niego posądzeni) i mając na uwadze wyłącznie własny rozwój.
Pokarmem są także ludzie, jakimi się otaczamy. Ograniczajmy sobie czas z tymi, z którymi czujemy się źle, którzy są toksyczni i wpływają na nasze samopoczucie negatywnie (czerpmy z tego lekcje, bądźmy za nie wdzięczni, ale póki nie uda nam się złapać potrzebnego dystansu, dawkujmy sobie ich towarzystwo). I, analogicznie, dążmy do tego, by spędzać więcej czasu z tymi, którzy pomagają nam wzrastać.
Mnie osobiście bardzo pomogło też odstawienie fast foodów, takich jak: plotki czy ocenianie. Z plotkami łatwo poszło, bo nigdy nie byłam nimi specjalnie zainteresowana, ale dziś nie zdarza mi się już też bezmyślnie klikać w jakieś nastawione na klikalność nagłówki (co łączy się również z bardziej świadomym korzystaniem z internetu). Nie odpowiadam też na pytania: Co u kogoś?, Z kim się spotyka?, Dlaczego się rozstał? nawet – a może przede wszystkim – kiedy znam na nie odpowiedź. Wychodzę z założenia, że nie jest moją rolą przekazywanie dalej ekscytujących fragmentów z czyjegoś życia. Chętnie za to wyciągam telefon, wybieram numer do omawianej osoby, by sama, jeśli sobie życzy, odpowiedziała na nurtujące innych pytania. Mnie nie nurtują.
Z ocenianiem sprawa ma się o tyle gorzej, że niektóre rzeczy zostały nam wdrukowane w dzieciństwie i trudno się od tych złych nawyków zupełnie uwolnić, ale próbuję. Jeśli złapię się na ocenianiu kogoś lub siebie samej, z dużą wyrozumiałością i spokojem próbuję sobie przypomnieć, jak bardzo świat jest zróżnicowany i nieoczywisty, wobec czego jak bardzo nasze prywatne oceny są oderwane od rzeczywistości obiektywnej, jeśli ta w ogóle istnieje.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Akceptacja

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Akceptacja siebie, ale też punktu, w którym się chwilowo znajdujemy to chyba najtrudniejsze zadanie, bo wymaga od nas zdjęcia wszystkich filtrów, przez które patrzymy na świat – np. takiego, że potrzebujemy drugiej połówki, że dopiero czyjaś bliskość nas dopełni, czy że samotność jest naszym przekleństwem. To, że naprawdę możemy tak myśleć i czuć to jedno, ale to, że są to jedynie filtry, które mogą nam przesłaniać prawdę, to zupełnie inna sprawa.
Mój tata, który był jedną z najmądrzejszych osób, jakie znałam, zawsze mi powtarzał:

Nie będziesz szczęśliwa w związku, jeśli nie nauczysz się być szczęśliwa sama ze sobą.

– Józef Patkowski

Zawsze mi się te słowa podobały, ale minęło bardzo wiele lat, zanim zrozumiałam, co naprawdę oznaczają. Tylko my sami wiemy (czasem ta wiedza jest głęboko ukryta i musimy trochę się jej w sobie naszukać), jak się uszczęśliwić i co nam służy. Jeśli przerzucimy to na drugą osobę, która takich kompetencji nie ma, to w najlepszym wypadku będziemy rozczarowani, że nie dostajemy od niej tego, czego i tak nam nie może dać, a w najgorszym zostaniemy wykorzystani (świadomie lub nieświadomie).
W moim życiu momentem przełomowym było rzeczywiście spotkanie Drapieżnika, a potem dalszy z Nim rozwój wypadków, ale wcale nie dlatego że mnie dopełnił. Wręcz przeciwnie! Dopiero, kiedy zrozumiałam, ile jest we mnie siły, jak bardzo zintegrowana ze sobą potrafię być i jak bardzo umiem sobie wyobrazić swoje życie samej już do końca bez czekania na księcia z bajki, żalu, frustracji czy poczucia braku spełnienia, okazało się, że Drapieżnik jest właśnie TYM CZŁOWIEKIEM. Nawet się jakoś specjalnie z tego powodu nie ucieszyłam, bo poczułam barkami wyobraźni spadający na mnie właśnie ciężar odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale też (w połowie, ale zawsze) za związek, w który wchodzę. Dziś jednym z fundamentów naszej relacji jest świadomość odrębności i to, że w chwilach słabości oczywiście się wzajemnie wspieramy, ale pamiętając o tym, że słabość i zależność to sytuacje przejściowe, a zdrowy związek to nie dwie połówki, tylko dwie odrębne, samostanowiące całości.
Innymi słowy, jeśli wiemy, co jest zdrowe, łatwiej wychwycimy to, co takie nie jest, żeby móc się wyleczyć. Zdrowa nie jest ucieczka od samego siebie w ramiona innego człowieka (jeśli sami ze sobą nie wytrzymujemy, on z nami nie wytrzyma tym bardziej). Zdrowa jest taka relacja z samym sobą, w której nie będziemy odczuwać żadnego braku i pustki. Zbudowanie jej jest możliwe. A jeśli, już uleczeni i szczęśliwi sami ze sobą, poznamy kogoś również wewnętrznie zintegrowanego i poczujemy się gotowi na stworzenie związku, to pięknie. Jednak wtedy będziemy go chcieli, a nie potrzebowali. Wszystko, czego potrzebujemy mamy w sobie!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę magiczną piosenkę Björk.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

To można leczyć

fot. Geo Dask

Przez całe swoje dzieciństwo i wczesną młodość mieszkałam z osobą cierpiącą na chorobę afektywną dwubiegunową, czyli jeden z rodzajów depresji. Dwa skrajne stany (pogrążenia w depresji – podczas której chory nie jest w stanie nic zrobić, a każda najmniejsza czynność to dla niego wysiłek ponad miarę – oraz manii, która powoduje u chorego ponadprzeciętną zwyżkę energii, objawiającą się m.in. niemal całkowitym brakiem snu) przeplatane też stanem bardziej zbliżonym do „normalnego” były przeze mnie od najmłodszych lat zupełnie oswojone. Widziałam jak wygląda opieka nad chorym, jak działają leki, jak wygląda pogorszenie stanu, a jak polepszenie. Na jednej z licznych półek z książkami mieliśmy niemal samą literaturę fachową z zakresu psychiatrii, opisującą szczegółowo zjawisko depresji. Zawsze byłam przekonana, że prawdopodobnie mało które dziecko posiada taką wiedzę o depresji jak ja i że niewiele zdrowych osób rozumie tę chorobę tak dobrze jak ja.
Mimo wszystko udanie się po fachową pomoc zajęło mi bardzo dużo miesięcy (o ile – jak myślę o tym teraz – nawet nie lat). Okazało się, że moje zrozumienie choroby obejmowało wszystkich, tylko nie mnie samą. Innym nie odmawiałam prawa do stanów depresyjnych, sama jednak, kiedy nie potrafiłam wykonać jakiejś czynności, uważałam że „to pewnie z lenistwa”.
Mój ostatni samotny wyjazd do Grecji dał mi bardzo dużo do myślenia. Wspominałam już w podsumowującym miniony rok wpisie, że podczas tej podróży zorientowałam się, że muszę poszukać fachowej pomocy. Prawdopodobnie ten problem nie pojawił się znikąd właśnie tam, jednak o ile w Polsce bywam chronicznie zmęczona, alienuję się od ludzi, stronię od aktywności fizycznych (równocześnie umiejąc oddać się nawet na kilkanaście godzin pisaniu), o tyle w Grecji jestem jakąś zdecydowanie lepszą i energiczniejszą wersją siebie. Kiedy siedziałam w Salonikach w (przyznaję, specyficznym…) Hotelu Kastoria, wpatrując się z przerażeniem w swoją walizkę, do której udało mi się zmieścić 10 kg całego dobytku (wcześniejsze autokarowe przyjazdy do Grecji rozbestwiły mnie, potrafiłam wziąć ze sobą i 20 kg!) i zamiast być z tego faktu dumną, czy pójść na piękny spacer, nie umiałam odgonić od siebie natrętnej myśli, że nie ogarniam swoich własnych rzeczy, że jest ich zbyt dużo i że to mnie przerasta, zrozumiałam, że coś w mojej głowie nie funkcjonuje do końca tak, jak powinno. Momentem przełomowym była natomiast sytuacja na Thassos, kiedy – choć do moich obowiązków należało tylko zebranie się na plażę i leniuchowanie na niej – wstanie z łóżka było dla mnie niemal nie do przejścia, co dodatkowo powodowało we mnie irracjonalne poczucie winy.
Choć Wszechświat zdawał się stawiać na mojej drodze ogromne jaskrawe transparenty, ja po powrocie do Polski właściwie nadal ignorowałam problem. Do czasu pewnej internetowej pogawędki ze znajomym. Po kilku moich zdaniach, podesłał mi test na depresję. Test ma co prawda charakter jedynie poglądowy, jednak jego wyniki dają bardzo jasny komunikat, czy trzeba, czy nie trzeba wybrać się do lekarza. Miałam ogromne szczęście, bo znajomy (choć paradoks tej sytuacji polega na tym, że znamy się bardzo słabo) – zawodowo z medycyną związany – momentalnie wyczuł, że cierpię na lęki i że mogą mieć one podłoże depresyjne. Bez specjalnego przekonania (bardziej chyba, żeby dał mi już spokój) zrobiłam test, a jego wyniki potwierdziły, że muszę się natychmiast skonsultować z lekarzem. Tak też zrobiłam…
W jeden z cieplejszych dni, z wielkim trudem, wyszłam z domu i odbyłam w tamtym momencie bardzo dla siebie męczącą podróż. Wszystko wymagało ode mnie znacznie większego wysiłku. W miejscu docelowym usiadłam w poczekalni pełnej ludzi i zastanawiałam się, co ja tu właściwie robię. Przecież nie jest ze mną właściwie wcale tak źle. Co prawda od pół roku nie jestem w stanie normalnie funkcjonować, co prawda przerażają mnie proste czynności, które – jeśli naprawdę nie mam noża na gardle – odkładam na kiedy indziej, co prawda gdyby to ode mnie zależało, mogłabym przesypiać całe dnie i noce, co prawda mało co mnie naprawdę cieszy, ale przecież przyszłam tu o własnych siłach. Przecież wygramoliłam się z dresu, umyłam włosy i wyszłam na zewnątrz. Co prawda nie bez trudności, co prawda wszystko zajęło mi znacznie więcej czasu niż powinno, co prawda, poruszając się zdecydowanie wolniej niż zazwyczaj, ale jednak wyszłam. I trafiłam do tej nieszczęsnej poczekalni sama. Tam zetknęłam się – co było moją największą obawą – z pacjentami, którzy mieli zdecydowanie gorzej niż ja, co znowu wzmagało we mnie irracjonalne poczucie winy.
Nagle zagaiła do mnie przemiła dziewczyna siedząca obok mnie. Już po kilku sekundach rozmowy wiedziałam, że warto było tam przyjechać choćby po to, by ją poznać. Z ogromnym ciepłem, mądrością i niebywałą świadomością, opowiadała mi o swojej schizofrenii… góralską gwarą! To było jak objawienie (również językowo). Sama określała siebie jako „prostą kobietę”, a jej imponująca wiedza na temat chorób psychicznych brała się z wieloletniego chorowania na schizofrenię (którą – jak się dopiero od niej dowiedziałam – leczy się, wprowadzając w stany depresyjne). To był fascynujący przypadek osoby, która wie ogromnie dużo, a równocześnie nie posiada fachowego słownictwa, więc mówi w sposób obrazowy i przystępny. Odpowiadanie na jej pytania, sprawiało mi trudność, wolałam jej słuchać. W pewnym momencie spojrzała mi w oczy i idealnie wręcz zdiagnozowała:

– Jest ci trudno mówić, bo masz gonitwę myśli, prawda? Ciężko ci je zebrać, poskładać.

Zamarłam. Nie mogła o tym wiedzieć. Myślałam, że idealnie to ukryłam. Kiedy odczytała z mojej twarzy zakłopotanie, od razu dodała:

– Nie przejmuj się, zdrowa osoba nie miałaby o tym pojęcia. Ja wiem, bo miałam tak wiele razy. Umiem to już odczytać.

Kiedy przyszła już moja kolej, zniknęłam w gabinecie na bitą godzinę. Lekarka przeprowadziła ze mną wnikliwy, ale równocześnie życzliwy wywiad, uważnie wszystko notując. Diagnoza: silne stany lękowe i depresja. Dostałam leki. Za kilka miesięcy minie rok, od kiedy zaczęłam ich przyjmowanie. Pierwsze dni, zgodnie zresztą z dołączoną do leków ulotką, były bardzo trudne. Czułam się, jakby ktoś przygniótł mnie stukilogramowym głazem, od czasu do czasu prowokując we mnie mdłości. Ale to w stosunkowo niedługim czasie (trzy, cztery dni) minęło. Minął też… lęk. Dopiero wtedy zrozumiałam, czym tak naprawdę są stany lękowe. Wcześniej musiałam je brać za coś naturalnego, co odczuwa każda żyjąca istota. Teraz zobaczyłam, jak bardzo inaczej można funkcjonować, kiedy znikną. Był to swego rodzaju przełom dla mnie.
Oswajanie się z depresją, danie sobie do niej prawa, zobaczenie jej taką, jaką jest bez nadawania jej zbyt dużego czy zbyt małego znaczenia, a przede wszystkim nieporównywanie się do innych ludzi, którzy również na nią cierpią (i ich stan jest nieporównywalnie cięższy albo dużo lżejszy od mojego), zajęło mi dużo czasu. Jeśli chodzi o zrozumienie i wsparcie, dostałam go najwięcej od osób, które były fizycznie daleko. Bardzo go potrzebowałam i bardzo jestem za nie wdzięczna. Brak zrozumienia jest czymś, na co każdy chory powinien być przygotowany (choć to niełatwe), jednak uwagi w stylu „to tylko wymówka dla twojego lenistwa” są bolesne i ciężko się z nimi pogodzić. Trzeba jednak wypracować w sobie obojętność dla podobnych słów i współczucie dla ludzi, którzy je głoszą – nie mają jeszcze po prostu wystarczająco rozwiniętej empatii.
Paradoksalnie depresja (a raczej jej zdiagnozowanie i rozpoczęcie leczenia) pojawiła się w takim momencie mojego życia, w którym najbardziej jej… potrzebowałam. Być może brzmi to dziwnie, ale ona nauczyła mnie tego, czego wcześniej nie umiałam. Przed jej pojawieniem się na pewno bardziej ulegałam presji, miałam się za osobę zdrową, więc wymagałam od siebie więcej i kiedy nie umiałam czemuś sprostać, miałam do siebie o to pretensje. Kiedy coś powodowało we mnie lęk czy niepokój, uparcie próbowałam przekonać siebie samą, że życie ze swojej natury pełne jest stresu i trzeba nauczyć się z nim żyć. Dziś przede wszystkim po lekach mam mniej lęków, ale wiem też, że jeśli coś powoduje we mnie niepokój, moim obowiązkiem jest dążenie do jego redukcji. Czyli mam dwa wyjścia: albo rozłożenie sytuacji na czynniki pierwsze i przekonanie się, że ten lęk jest tylko w mojej głowie, albo wyeliminowanie ze swojego życia tego, co ów lęk powoduje. Zaczynam rozumieć i rozgraniczać, co jest chorobą, a co jest mną. Ponieważ wiem, że nigdy swojego dobrego samopoczucia nie mogę być pewna, staram się (choć z natury nie jestem niestety systematyczna) robić tyle, ile mogę, wtedy kiedy mam więcej energii. Wiem, że moim największym obowiązkiem jest opieka nad sobą i wiem, że nikt nie zaopiekuje się mną lepiej, niż ja sama. To dodało mi wielkiej siły.
Zdaję sobie sprawę z tego, że jest mnóstwo rodzajów depresji. Dodatkowo u każdego człowieka ten sam rodzaj może też inaczej przebiegać. To, co zaobserwowałam u siebie, nazwałabym problemami w dostawie energii. Już od dłuższego czasu płakanie bez powodu czy fale smutku zdarzają mi się właściwie tylko sporadycznie, jednak dość często czuję się tak, jak gdyby ktoś wyjął ze mnie baterie lub odłączył mnie od prądu. Z drugiej strony potem nadchodzą dni, gdzie mam wyraźną zwyżkę zasilania. Sęk w tym, że nigdy nie mam pewności, kiedy będzie jak. Leki na pewno wiele we mnie już uregulowały. Być może nawet niedługo uda mi się je odstawić. Może nawet nie musieć już leczenia kontynuować. Co by się nie wydarzyło, wierzę, że wszystko w naszym życiu jest po coś.
Jedyne, czego nie warto, to zwlekać – jak ja – z odwiedzeniem lekarza. W „najgorszym” wypadku usłyszymy jedynie, że przyszliśmy bez powodu i nic nam nie dolega, więc nie ma się czego bać, a już na pewno wstydzić. Wstydem nie jest chorowanie, lecz zaniedbywanie siebie.

P.S. Na deser dołączam jedną z ważniejszych dla mnie piosenek bogini Lauryn Hill: