Rok 2024 oczami nNi – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Poprzedni rok upłynął mi pod znakiem notorycznego spóźniania się z blogowymi tekstami. Ten, jak widzę, nie zaczyna się dużo lepiej. Odpowiedzialności za ten stan rzeczy dopatrywałam się przede wszystkim po stronie nowych obowiązków związanych z pojawieniem się w naszym życiu psa. Z perspektywy wydaje mi się też, że zaczęłam naprawdę żyć i przestałam mieć czas na opisywanie tego. To raczej dobrze, ale ciągle do tego nie przywykłam. Poczułam apetyt na życie, a nawet z zadeklarowanej introwertyczki przeistaczać się w ekstrawertyczkę, która… lgnie do ludzi i sytuacji towarzyskich. A smutna prawda o pisaniu jest taka, że to bardzo samotnicze zajęcie, wymagające umiejętności wyciszenia i odizolowania się. Już nawet miałam ten niemal w całości napisany tekst wyrzucić na śmietnik niepoznanej przez nikogo historii, lecz z pomocą przyszła dzisiejsza data – 1 kwietnia, prima aprilis. W końcu kiedy zrobić spóźnione podsumowanie poprzedniego roku, jak nie 1 kwietnia roku następnego, skoro nie zdążyłam z tym ani na początku, ani na końcu stycznia? Co się zaś tyczy „niemal w całości napisanego tekstu”, przeczytałam dzisiaj na stronie Kur niezwykle mądre słowa:

płyta jest gotowa w 60%, co znaczy dokładnie tyle, że nie jest jeszcze gotowa,

które staną się chyba moim nowym mottem. A w każdym razie powinny się nim stać.

Mijający rok był jednym z najbardziej zaskakujących w moim życiu. Z jednej strony wszystko wydarzało się tak naturalnie i płynnie, że kiedy o nim myślę, wydaje mi się, że był całkiem nudny i zwyczajny. Z drugiej jednak strony jestem po tylu rewolucjach i radykalnych zmianach, że trudno mi sobie wyobrazić, że to wszystko wydarzyło się w ciągu zaledwie dwunastu miesięcy. Z ogromną przyjemnością postaram się go (dopiero) dzisiaj podsumować.

Stycz 2024

fot. Bożena Szuj

W styczniu straciłam przyjaciółkę. Nasze drogi się rozeszły. Mniejsza o szczegóły. Każdy ma w każdym momencie prawo opuścić relację, jeśli coś go w niej uwiera. Jeśli znajomość po pewnym czasie robi się całkowicie jednostronna, trudno mieć żal do osoby, która jako pierwsza nazwie to po imieniu. Oczywiście przykro jest być wybitym ze złudzeń co do ważności miejsca, które zajmuje się w czyimś życiu, ale jeszcze gorzej jest utknąć we własnej odrealnionej fantazji i karmić się substytutami tego, czego dla samych siebie chcemy.
Ludzie w naszym życiu pojawiają się z różnych powodów. Są dla nas lustrami. Uświadamiają nam nasze potrzeby, tęsknoty. Pokazują nam, jakie są nasze ograniczenia, ale też, jak wiele jesteśmy w stanie udźwignąć. Uskrzydlają nas lub nasze skrzydła podcinają. Nikt nie jest nam dany raz na zawsze, natomiast prawie każdy pomaga nam dowiedzieć się czegoś o sobie samym.
Utrata, którą przeżyłam, jak bolesny upadek, w rzeczywistości zrzuciła mi z oczu klapki. Dostrzegłam (trochę na zasadzie kontrastu), że mam wokół siebie osoby, które chcą i mogą dać mi dokładnie to, czego potrzebuję. Moja ukochana Iyanla Vanzant często powtarza, że nie możemy nikogo zmusić do tego, żeby nas pokochał na naszych warunkach. Możemy natomiast uważnie przyjrzeć się temu, w jaki sposób potrafią kochać inni i na tej podstawie wybrać, z kim chcemy w relację wejść. Nie tylko zresztą romantyczną – jakąkolwiek.
Uświadomienie sobie tego było dosyć przerażające. Przyjaźń, którą straciłam (choć do niedawna jeszcze uważałam ją za niemal idealną), zostawiała niesłychanie dużo miejsca dla wyobraźni. Zbyt dużo. Brak fizycznych spotkań przez dzielącą nas odległość, coraz rzadsze rozmowy telefoniczne (wiecznie obiecywane i wiecznie przesuwane na inny termin, bo „codzienne życie”, którego ja – nie mając męża, dzieci, stałej pracy i późno rozpoczętych studiów – przecież nie miałam); moje coraz bardziej obsesyjne nagrywanie się na komunikator. Z pewnością męczące. Czy to przypadkiem nie ten sam schemat, który przerabiam w przeróżnych formach już od dziecka? Pragnienie miłości z zewnątrz przesłaniające nieumiejętność kochania siebie samej. Strach przed zawalczeniem o coś lepszego dla siebie z obawy o to, że utracę dawno niedziałającą, ale jednak istniejącą atrapę. Tu nie ma winnych i ofiar. Są ludzie, ich potrzeby i możliwości, a także określony czas, który czemuś sprzyja, a czemuś innemu nie.
Niezależnie, co w tamtym momencie o sobie usłyszałam i pomyślałam, wiem dziś jedno. Ta sytuacja, podobnie jak cały ten rok, była o umiejętności stawiania swojego dobra na pierwszym miejscu. To ciągle niesłychanie dla mnie trudne ze względu na wpojone mi kiedyś przekonania, by zamiast do wewnątrz, patrzeć na zewnątrz. Zmiana tej zwrotnicy zajęła mi wiele, wiele lat, pochłaniając też sporo pieniędzy. Dziś, choć wiem już, że dobrym człowiekiem można być tylko w pełnej ze sobą integracji, nadal czuję zagubienie, kiedy muszę wybrać między swoim, a cudzym dobrem. Już uwzględniam swoje potrzeby (co jest ogromnym postępem), ale powtarzana mi w dzieciństwie, jak mantra fraza:

ale wtedy jej/jemu będzie przykro

nadal mnie prześladuje. Ten drugi odrębny byt ma we własnych rękach taki sam ster do swojego życia, jaki ja dzierżę do swojego. Ma takie samo prawo do odczuwania bólu i przykrości. Ja jednak mimo to zarzucam pelerynkę i lecę na ratunek, narcystycznie wierząc w swoją urojoną omnipotencję. Oto ja tę osobę uchronię. Ja jej pomogę. Odrobię za nią jej lekcję. Tylko że… to jej lekcja. Nauczyłam się nie odchodzić z sytuacji, w których ktoś z pewnością okaże się przegrany, z zupełnie niczym. Wyszarpywałam (staczając wcześniej walkę z samą sobą) kompromisy i wszelkie mniejsze zła. Żeby komuś nie było bardziej przykro, niż by mogło. A jeśli, do cholery, ograbiałam go w ten sposób z lekcji, którą tak czy tak będzie musiał odrobić?! Nie chodzi przecież o to, by wyzbywać się życzliwości do ludzi, ale o pokorne przyjęcie do wiadomości, że nie wszystkie nasze wybory będą się innym podobać. Niektóre, mimo naszych najlepszych intencji, chociaż nie mają z innymi ludźmi nic wspólnego, mogą ich zranić (najczęściej z powodu ich własnych nieprzepracowanych traum i ran, na które nie mamy najmniejszego wpływu). To zawsze boli, kiedy jesteśmy empatyczni. Nie chcemy przecież ranić. Dlatego tak łatwo wpaść w pułapkę umniejszania sobie, odpuszczania w ważnych dla siebie kwestiach, bo ja to przecież jakoś przeboleję, a ten ktoś – nie wiadomo. Jak można nazwać taką postawę, jak nie zwykłą pychą i paradoksalnie myśleniem o sobie z pewną wyższością?
Po trudnej, burzliwej i kilkuetapowej rozmowie z przyjaciółką, po raz pierwszy w życiu postawiłam sobie następujące pytania:

Jak od tej chwili chcę być traktowana w relacjach?
Dlaczego tak łatwo w przyjaźniach rezygnuję ze wzajemności?
Co cenię w sobie, jako przyjaciółce?
Czy chciałabym mieć przyjaciółkę, która potrafi dać mi to, co daję ja?
Czy umiałabym się przyjaźnić z osobą, której potrzeb nie zaspokoję nigdy, bo mój sposób kochania i dawania jest całkowicie odmienny od jej oczekiwań?
Czy jestem na tyle silna, żeby tym razem udźwignąć zarzuty o to, że „się obrażam”, „uciekam”, czy „postępuję wg schematu”, wg którego wiem, że nie postępuję i z podniesioną głową stanąć za sobą, nie dyskutując z tym, co prawdą nie jest?
Czy jestem na tyle silna, żeby stanąć za swoją decyzją o tym, że zasługuję na znacznie więcej niż w danej relacji dostaję i – jeśli zostanę – będę dostawać?

Dwa ostatnie były najtrudniejsze. Po raz pierwszy udźwignęłam. Opowiedziałam o bólu i przestałam go czuć. Zanurkowałam w siebie. Nie chowałam urazy czy żalu. Rozumiałam nareszcie, że moje racje mają prawo być wypaczane z pierwotnych intencji. Nie mam wpływu na ich odbiór, nie mam wpływu na czyjąś złość i smutek. Jednak ani ta złość, ani smutek nie są o mnie. Nie mogą mi nic zrobić, kiedy mocno trzymam własne plecy. Tak, mogę sięgnąć po więcej dla siebie teraz. I to wcale nie odbiera drugiej osobie jej wartości i doskonałości. Piękne i uwalniające doświadczenie, a jesteśmy dopiero w styczniu.

Luty 2024

fot. Bożena Szuj

Najcudowniejsze w moim życiu Walentynki spędziłam na wizycie w gabinecie psychiatrycznym online, podczas której dostałam w końcu opartą na długiej rozmowie i wcześniejszym teście diagnozę ADHD. W tej jednej chwili wszystkie porozrzucane elementy poskładały się nagle w czytelną całość. Byłam niewiarygodnie szczęśliwa, oszołomiona, ale też… wkurzona. Wkurzona na wszystkich, którzy moje problemy zdrowotne, kiedy można było zacząć działać, zaniedbali. Wkurzona na społeczną nieświadomość, na brak kompetencji wszystkich moich kolejnych lekarzy, a także wkurzona na to, że od samego początku miałam rację, tylko nikt nie chciał mnie słuchać. Oczywiście nie przyszło mi wcześniej do głowy, że moja inność ma związek z ADHD, ale większość wynikających z niego ograniczeń była z pogardą uznawana za lenistwo. Najwidoczniej nie starałam się wystarczająco. Owszem, starałam się ponad siły, żeby być wystarczająco dobrą dziewczynką, wystarczająco dobrą przyjaciółką, wystarczająco dobrą córką, wystarczająco mądrym człowiekiem (choć od zawsze palił mnie i pali nadal wstyd, ilu rzeczy nie wiem), wystarczająco dobrą partnerką, wystarczająco dobrą katoliczką. Kiedy nie jest się w oczach najbliższych, ale przede wszystkim swoich własnych wystarczającym, żadne ponadludzkie starania nie uczynią nas w niczyich oczach wystarczająco jakimikolwiek.

I jeśli ktoś ma teraz ochotę pouczyć mnie frazesem, że:

nie mogę się złościć za to, że nikt nie umiał tego wtedy zdiagnozować,

odpowiem krótko:

mogę!

Mam prawo do emocji, nawet skrajnych. Czy kogoś obwiniam? Nie, choć irytuje mnie zarówno poziom medycznej niewiedzy, jak i braku większej wrażliwości na osoby mające inaczej.
Po radości, oszołomieniu i wkurzeniu związanymi z diagnozą, przyszła bezsilność. Pytanie, jak odnaleźć się w świecie, który ADHD odkrywa dopiero teraz, razem ze mną. Pytanie, czy pomogą mi leki, czy pomoże mi psychoedukacja. Wielka niewiadoma, od której nie ma odwrotu. Miałam gigantyczne szczęście, trafiając na doskonałą psychiatrę. Mniejsze – w kwestii psychoedukacji, ale i to udało się po jakimś czasie wywalczyć. Bo tak, zaczęłam w końcu o siebie walczyć, sięgać wyżej, nie przyjmować ochłapów i nie przepraszać za domaganie się tego, co mi się należy. Czy po trupach do celu? Nie. Po prostu wreszcie odmówiłam bycia stratną z powodu czyichś zaniedbań. Dla osób, które znają mnie od lat i wolą mnie sprzed terapii, to rodzaj buty. Dla osób asertywnych, kibicujących mi w moim rozwoju, absolutna normalność.

📖 Nie zamierzam wymieniać tu wszystkich lektur każdego miesiąca, ale faktycznie obydwie przeczytane w lutym pozycje odcisnęły na mnie piętno. Zarówno książka „Wszyscy wiedzieli” Karoliny Korwin-Piotrowskiej, jak i „Małe końce świata” Justyny Mazur. Obie przeniosły mnie do smutnych czasów, kiedy przemoc wobec kobiet, dzieci, a także podwładnych była społecznie akceptowana. Do czasów, w których wierzyło się tzw. autorytetom, zapominając, że bycie w jakiejś dziedzinie fachowcem nie jest równoznaczne z posiadaniem monopolu na moralność. Istniało straszne powiedzenie (na szczęście niepopularne w środowisku, w którym dorastałam):

nie mów nikomu co się dzieje w domu

czy inne, może już bardziej w nim popularne:

zły to ptak, co swoje gniazdo kala,

więc gniazda nie kalano. Odnosząc się do książki Korwin-Piotrowskiej, wielkich artystów, ale chamów, nie uczono, jak chamem nie być, tylko się do nich dostosowywano. Trudno się nawet dziwić, że potem taki osiemdziesięcioletni Krystian Lupa, stykając się ze szwajcarską cywilizacją, doznaje szoku. Prawa? Pracownicze? Przecież on jest pan i władca, a nie, jakiś tam, szeregowy zwierzchnik. Śmieszne, ale nie dla aktorów zaznających przemocy.
Z kolei Mazur, opisując własne doświadczenia, przypomina, jak głuche było nasze społeczeństwo w latach dziewięćdziesiątych na głos dzieci i młodzieży. Samozwańczymi autorytetami byli rodzice, nauczyciele i księża. Szczęśliwy ten, kto trafił na autorytety sensowne.
Czytając obie książki, zwłaszcza w kontekście „Chłopek”, zrobiłam kolejny całkiem spory krok w kierunku zrozumienia siebie.

Marzec 2024

fot. Bożena Szuj

W marcu stał się cud. Po marzeniu przez całe życie o psie, a potem kilku latach snucia z Partnerem wizji powiększenia naszej rodziny o czworonoga, w końcu dojrzeliśmy do podjęcia ostatecznej decyzji i… adoptowaliśmy Żuli. Nie chcę powtarzać całej, często przytaczanej tu historii. O tym, ile ten pies dla nas obojga znaczy, ile nas uczy, w końcu jak pomógł nam zweryfikować niektóre znajomości – pisałam dużo.
W poprzednim tekście, pisałam:

I tu z pomocą przyszła psióreczka, którą przy szukaniu pracy muszę brać przecież pod uwagę, ale zrobiła to w nieco bardziej złożony sposób. Pokazała mi, że przy swojej reaktywności i poważnych traumach, jakich doświadczyła przed trafieniem do nas, potrzebuje silnych i zrównoważonych opiekunów. Nie kogoś, kto się nią zasłoni, szukając pracy, tylko kogoś, kto szukając pracy uwzględni najpierw swoje własne potrzeby. Kogoś, kto będzie wiedział, jak uszczęśliwić siebie samego, bo dopiero wtedy będzie mógł się zabrać za uszczęśliwianie jej!

– fragment wpisu „Uważaj, czego sobie życzysz, czyli październik i listopad

I tak bym też dziś podsumowała rewolucję, jaką było dla nas jej przygarnięcie. Ta niespełna siedmiokilogramowa futrzasta istotka pokazała nam kompletnie inny wymiar miłości. Pomogła nam też zredefiniować naszą relację – dziś nie mamy najmniejszych wątpliwości co do tego, że tworzymy rodzinę. Nie mamy też wątpliwości co do tego, jakie zajmuje ona miejsce w naszej hierarchii wartości. Nie oznacza to, rzecz jasna, że wcześniej nasz związek nie był dla nas istotny. Od początku był. Dziś jednak oboje staliśmy się zdecydowanie bardziej asertywni. Priorytetem jest dla nas nasza rodzina, co nie każdemu się oczywiście podoba. Na szczęście nie musi.

Kwiecień 2024

fot. Bożena Szuj

W kwietniu nie wydarzyło się specjalnie dużo, może oprócz nerwów związanych z pakowaniem, bo na początku maja wyjeżdżaliśmy do Gdańska. Wypracowaliśmy już, zwłaszcza z pieskiem, jakąś rutynę, więc nieco się obawiałam, jak to będzie nad morzem. Z drugiej strony zaczęłam z panią doktor proces dobierania odpowiednich leków na ADHD, w związku z czym znacznie lepiej niż wcześniej panowałam nad własnym życiem. Spędziliśmy cudowne święta we trójkę – bez spiny i stresów. Pozostał tylko jeden powód do zmartwień – mój brak stałej pracy. Cieszyłam się jednak, że zaczęłam psychoedukację, która ostatecznie miała mi pomóc przede wszystkim właśnie w tym. Wierzyłam, że krok po kroku zbuduję większą świadomość własnego zaburzenia i pokonam opór mózgu. Opór, którego powodu jeszcze wtedy nie rozumiałam.

Maj 2024

fot. Bożena Szuj

W maju byliśmy już w Gdańsku. Pierwszą rewolucją była moja decyzja o odejściu z Mary Kay. Opisałam ją dokładnie w majowo-czerwcowym tekście. Streszczając, czułam, że zgodna ze sobą będę dopiero wtedy, kiedy ze swoich kosmetyków do pielęgnacji twarzy wyeliminuję te, co do których składu nie mam stuprocentowej pewności, jak również te, których producenci testują swoje produkty na zwierzętach. Był to doskonały moment, bo kosmetyki zaczęły mi się kończyć, a pieniędzy na kolejne nie miałam zbyt dużo. Szukając na własną rękę, odkryłam wspaniałe polskie firmy, produkujące świetne jakościowo i zadziwiająco tanie mleczka, żele, toniki, kremy i sera. W dodatku cruelty free. Niby drobiazg, głupota, ale dla mnie ogromny krok w kierunku samodzielnego stanowienia o sobie i życiu w zgodzie z własnymi wartościami.
W Gdańsku natomiast czułam, że omija mnie większość przyjemności, takich jak np. wspólne wyjścia do Boto czy innych lokali, gdzie Partner mógł sobie pograć na perkusji, a ja z naszą przyjaciółką pogadać i pożartować. Jako świeżo upieczona adopcyjna matka, nie umiałam zostawić Żuli samej na zbyt długo. Tak, oczywiście trzeba ją było tego nauczyć, no i nie była już przecież szczeniaczkiem (trafiła do nas, mając 1,5 roku), ale też ze względu na brak jakiejkolwiek wcześniejszej socjalizacji, właściwie trzeba jej było pokazywać wszystko całkowicie od początku. W dodatku weterynarz stwierdził jej pierwszą urojoną ciążę, więc była duża szansa, że jej agresja lękowa jest tylko przejściowa i z czasem się uspokoi. Nie oczekiwałam od Partnera, że zamknie się z nami w domu. Chciałam, żeby wychodził, grał i bawił się z naszymi znajomymi, pozdrawiając ich ode mnie. Ale sama nie byłam jeszcze na taką rozłąkę gotowa.
Z jednej strony więc maj był dla mnie mniej rozrywkowy niż mógłby być, ale z drugiej, wspominam go bardzo dobrze. Chodziłyśmy z małą na długie i piękne spacery po pobliskim lesie. Jedno jedyne wspólne wyjście nad morze skończyło się zjedzeniem przez Żuli prawie całego piasku z plaży, a potem wydalaniem go przez kilka dni w postaci mokrych piaskowych klocków o przykrym zapachu psiej kupy. Na wejście do wody się jednak nie skusiła. Ograniczyłam więc nasze spacery wyłącznie do lasu.
Zaczęłam też sprzedawać na Vinted nienoszone ubrania, co mocno mnie wciągnęło. Leniwy maj był ciepły i miły.

Czerwiec 2024

fot. Bożena Szuj

Czerwiec był porównywalnie leniwy i porównywalnie ciepły, a ja całkowicie zatopiłam się w niezwykłym mózgu Tymona Tymańskiego, czytając jego fenomenalnego „Sclavusa”.

📖 „Sclavus” to jedna z najlepszych książek, jakie trafiły w moje ręce. Po więcej rozważań na jej temat odsyłam do swojej recenzji, w której zapomniałam niestety zwrócić uwagę na bardzo istotny aspekt. Tymański w „Sclavusie” nie tylko zdradza historię Totartu, czy obnaża swoją fascynującą nastoletnią głowę, ale też rozlicza się ze swoim patriotyzmem. Pisze pięknie i czule o kraju, w który – mimo rozpanoszonej strasznej komuny – wierzył. O kraju, który na jego oczach z komuny się wyzwolił. Rozkłada na czynniki pierwsze nasze narodowe traumy, porównując doświadczenia polskich chłopów do piętna niewolnictwa, z którym do dziś zmagają się czarnoskórzy. A potem z bolesną szczerością ujawnia, czemu to już nie jego kraj. Te fragmenty są dla mnie wstrząsające, bo czuję bardzo podobnie.

Lipiec 2024

fot. Bożena Szuj

W lipcu zaczęłam pracę w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, kontynuując przygodę sprzed roku. W nowym letnim zespole byłam weteranką. Poznałam fantastyczne dziewczyny i trochę nowych dzieci. Zobaczyłam też wszystko… w nieco inNych barwach. Moim problemem jest zbyt szybkie idealizowanie tego, co początkowo robi na mnie dobre wrażenie. Niby wiem to o sobie, próbuję jakoś powstrzymywać ogromną emocjonalność, z jaką podchodzę do wszystkiego, co nowe, ale nie zawsze mi się to udaje. Niewątpliwie ma to nierozerwalny związek z potrzebami ADHD-owego mózgu. W końcu pociąga mnie to, co fascynujące, ekscytujące i niesamowite, a odrzuca to, co zwyczajne, nudne czy niezgodne z moimi przekonaniami.
Rok temu pracę w świetlicy postrzegałam jako kontrast do pracy w gastronomii, gdzie niechcący utknęłam. Z dziwnego, nastawionego na napiwki i jak największe zarobki (choć nasze wypłaty były naprawdę słabe) środowiska trafiłam do imponującej biblioteki prawdziwego Społecznika mającego wielkie idee i ciekawy literacki gust. Choć moja sytuacja materialna była, delikatnie mówiąc, nie do pozazdroszczenia, kiedy miałam do wyboru urabianie się po pachy jako dostająca hojne napiwki kelnerka, albo opiekę nad dziećmi ze Stogów na pół etatu przez dwa miesiące w przybibliotecznej świetlicy prowadzonej przez człowieka z wizją, nie wahałam się nawet minuty. Nie ma nic gorszego od pracy bez sensu, a ja w gastronomii nie umiałam odnaleźć dla siebie sensu (co nie oznacza rzecz jasna, że wszędzie tak jest).
W tym roku zdjęłam różowe okulary i zobaczyłam sporo niekonsekwencji, którą trudno mi było przyjąć. Moja wiedza związana zarówno z terapią własną, jak i psychologią oraz rozwojem dzieci nie pozwalała mi się zgadzać z tezami, które uważałam za szkodliwe. Oczywiście pracując w miejscu, które ma szczytne cele, a ciągle boryka się z brakiem pieniędzy, staje się przez innymi wyzwaniami niż w profesjonalnie wyposażonych świetlicach. Z jednej strony nie rozmnożymy uwielbianych przez dzieci flamastrów, z drugiej limitowanie darów, żeby „starczyły na dłużej” budzi w dzieciach zrozumiałą frustrację, bo przecież są to dary dla nich. Wolą ich nie mieć, niż mieć, ale nie móc z nich korzystać na swoich zasadach. Uczenie cierpliwości i oszczędzania ma ogromny sens (zwłaszcza, jeśli połączy się to z lekcją ekologii), ale to wszystko powinno być powiązane nie z naszym wyrobionym kiedyś – nawet jeśli na lekturach Korczaka – obrazem dzieci, ale z ich aktualną obserwacją. Duży bunt budzi we mnie sformułowanie, że dziecięce rysowanie, kolorowanie, czy układanie koralików jest „bezproduktywne”. Co to w praktyce oznacza? Wszelkie plastyczne aktywności są mózgowi potrzebne, pomagają mu się zrelaksować. Łatwo to zaobserwować na oddziałach psychiatrycznych podczas terapii zajęciowej. Czy istnieje po to, by robić potem z tych prac wystawy? Nie. Ona pomaga się mózgowi uspokoić po trudnej i wymagającej terapii. Dzieci sięgają po kolorowanki instynktownie. Nawet, jeśli dorosłym się wydaje, że powinny akurat w tym momencie jeździć na hulajnodze, bo jest ładna pogoda.
Paradoksalnie dopiero widząc sprawy jakimi są, zaczęłam tę pracę naprawdę czuć. Moje odrębne zdanie na niektóre (bo przecież nie wszystkie) tematy zaczęłam rozumieć, jako pewną wnoszoną do zespołu wartość. Różnice są dobre i mogą być niezwykle twórcze. A poza wszystkim to ważna oczywiście dla mnie i dająca sporo satysfakcji i spełnienia, ale jednak tylko praca. Byłam sumienna i oddana, ale też wracałam z niej do własnej rodziny. Do Żuli, która mnie potrzebowała, do Partnera, któremu pomagałam porządkować apartament. Odnalazłam nową, zdrowszą perspektywę.

📖 Książkę „Naku*wiam Zen” Marii Peszek wypożyczyłam właśnie z Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” i choć jej lektura wywołała u mnie bardzo mieszane uczucia, cieszę się, że ją zgłębiłam. Znakomicie wpisała się w moje lipcowe odnajdywanie siebie w kontrze do świata, która wcale nie musi być destrukcyjna dla tej mojej ze światem relacji.

Sierpień 2024

fot. Bożena Szuj

W sierpniu nadal jeszcze pracowałam w świetlicy, a co weekend jeździłam na przepiękną plażę na Stogach skorzystać ze słońca, względnie ciepłego i czystego morza, a także całkiem pustych fragmentów tej wyjątkowej plaży. Czułam się, jak na wakacjach. Dodatkowo w piątki odwiedzaliśmy obowiązkowo naszą Przyjaciółkę, a Żuli coraz bardziej się z nią oswajała, co nas niebywale cieszyło. Moje letnie życie towarzyskie powoli zaczęło wracać do normy. No spełniło się też jedno z moich większych marzeń – poszliśmy na koncert Kur! W dodatku Kury grały piosenki z „Polovirusa”, więc już w ogóle obłęd!

📖 Kiedy tylko dowiedziałam się, że Natalia Tur wydała kolejną książkę – „I po związku. Jak przeżyć i zrozumieć rozstanie”, wiedziałam, że chcę ją przeczytać. Cudownie było ją zamówić, a potem zabierać ze sobą na plażę, choć obawiałam się pewnej ciężkości tematu, tym bardziej, że nie dotyczył mnie bezpośrednio. Tak mi się przynajmniej wydawało. Okazało się, że byłam w błędzie. Nie rozstawałam się co prawda z Partnerem, ale wybieranie siebie przeważnie oznacza rezygnowanie na poszczególnych etapach życia z relacji, które z różnych powodów nas już nie karmią (lub wręcz nas trują). Książka okazała się zadziwiająco  pomocna w wielu moich rozterkach. Pomagała mi też oswoić bardzo trudne w tym roku dla mnie rozstanie z latem.

Wrzesień 2024

fot. Bożena Szuj

Wrzesień nadciągnął wraz z jakąś straszliwą pustką. Niby nadal było ciepło, ale kilka chłodniejszych dni zaczęło zapowiadać niechybne nadejście jesieni, a potem zimy. Skończyłam pracę, więc znowu znalazłam się w punkcie wyjścia. Wiedziałam jedynie, że muszę szukać nowej, ale nie miałam pojęcia, gdzie. Zakopane przerabiałam już tyle razy. Gdańsk był całkowicie nowym lądem. Najbezpieczniejsza wydawała się jakaś bliżej nieokreślona praca zdalna, ale marzenia o pisaniu za pieniądze i podróżowaniu za to po świecie też już przerabiałam. Niedawna afera związana z wynagrodzeniem fenomenalnej Joanny Kuciel-Frydryszak za „Chłopki” nie napawa optymizmem…
Potykałam się o rzeczywistość, zapadając a to na covid, a to na kolejne przeziębienia, co pociągnęło za sobą przykre konsekwencje – leki na ADHD przestały działać.

📖 Jednym z nielicznych jasnych punktów września była lektura – nomen omen książki autorstwa Joanny Kuciel-Frydryszak właśnie – znakomitych „Służących do wszystkiego”. Również zresztą nienapawająca optymizmem…

Październik 2024

fot. Bożena Szuj

Początek października był zimny i ponury. Zaczęłam nałogowo gotować, a soundtrackiem mojego życia stała się najnowsza wspaniała płyta Tymańskiego „Republikacje”. Po wielu rozterkach, wspólnych rozmowach z Partnerem i pewnym nieoczekiwanym zwrocie akcji, przed jakim postawiło nas życie, podjęliśmy decyzję o tym, że zostanę w Gdańsku i tu będę szukać pracy. Decyzję trudną, ale też w pewnym sensie oczywistą. Do dzisiaj zresztą (a mamy już kwiecień), nie jestem w stanie uwierzyć w to, że tu mieszkam, choć nie wszystko układa się tak, jak bym chciała. Wracając jednak do nieco cieplejszego później października – był dla mnie w całości utkany z drżenia i niepewności.

📖 Słońce wlała w moją duszę wspaniała Pamela Anderson, swoją świetną, zabawną i wzruszającą (oraz napisaną przez siebie, a nie ghostwritera) autobiografią „Love, Pamela”. Jak już po tym wpisie widać, całkiem sporo książek czeka na zrecenzowanie ich tutaj. Z tym również jestem niestety spóźniona. Nie napiszę więc dziś za dużo, oprócz tego, że Pamela była dla mnie wspaniałą kompanką w październiku.

Listopad 2024

fot. Bożena Szuj

W listopadzie, o czym wspominałam w poprzednim wpisie, pojechaliśmy dosłownie na chwilę do Zakopanego po artykuły pierwszej potrzeby – kurtki, czapki, szaliki, fotel, lampę. Pobyt z planowanego tygodnia skróciliśmy do kilku zaledwie dni, bo zaraz po przyjeździe przypomnieliśmy sobie, czemu za Zakopanem nie tęskniliśmy. Miałam w sobie mnóstwo ekscytacji, bo od grudnia… zaczynałam pracę w szkole. Zrobiłam podejście drugie. Po latach. A ktoś chciał dać mi szansę. Choć nie miałam jeszcze podpisanej umowy i wszystko mogło się tak naprawdę wydarzyć, byłam już po słowie i wiele wskazywało na to, że od grudnia zasilę kadrę całkiem sympatycznej szkoły podstawowej Montessori.

📖 Lektura głośnej „Kobiety, którą jestem” Britney Spears (napisanej tym razem niestety przez ghostwritera) – choć nieporównywalnie gorszej od dwóch pozostałych – idealnie dopełniła wyłaniający się ze „Służących do wszystkiego” i „Love, Pamela” obraz losu kobiet. Obraz niestety wstrząsający.

Grudzień 2024

fot. Bożena Szuj

Zaczęłam pracę w pięknej, nowoczesnej szkole i w fantastycznym, zgranym teamie przemiłych, mądrych i empatycznych nauczycieli. Okazało się, że to, jak sobie wyobrażałam szkołę, kiedy w niej pracowałam te kilka lat temu, nie było wcale – jak próbował mi wmówić świat – jakąś idealistyczną i równocześnie nierealistyczną wizją. Czy to kwestia samej metody Montessori? Może, ale z pewnością nie tylko jej. Trafiłam do uśmiechniętego, zaangażowanego grona, w którym nie byłam jakimś dziwolągiem, wyróżniającym się „niekonwencjonalnym podejściem do dzieci” (czyt. zwykłą empatią i rozumieniem ich potrzeb). Stałam się częścią zespołu hołdującego tym samym co ja zasadom. Czy wszyscy mówili jednym głosem? Czy ze wszystkimi zgadzałam się w pełni? Oczywiście, że nie. Jednak patrzyliśmy w tę samą stronę, co było dla mnie cenne. Dodatkowo szkoła współpracowała z psychologiem dostępnym również dla nas, nauczycieli, w razie gdybyśmy mieli jakieś problemy związanych z pracą. Wydawało mi się, że złapałam Pana Bobra za nogi. Tylko ten niepokojący przymiotnik „katolicka” widniejący w nazwie pracodawcy na umowie…

nie ma się co czepiać i nakręcać,

– stwierdziłam

Stwierdzałam tak zresztą zawsze, doskonale pacyfikując swoją, jak się okazuje jednak słuszną, intuicję. Ale o tym kiedy indziej. Na razie cieszyłam się pracą w fantastycznym zespole autentycznie życzliwych i przyjaznych ludzi. Cieszyłam się tym, jak ta praca budziła moją kreatywność. W końcu również tym, jak przyjęły mnie dzieci, mimo że nie wyróżniałam się tu niczym szczególnym. A do tego jeszcze świetnie (jak na swoje zapotrzebowanie) zarabiałam!
W grudniu musiałam też dość wyraźnie wyznaczyć bliskim granice, co nigdy nie jest specjalnie przyjemne czy łatwe. Po pierwsze, musiałam się na rodzinnym forum… wstawić za sobą. Nie jest komfortowo być tą jedyną, której interesy są rozbieżne z interesami reszty rodziny, kiedy ma się z nią do rozwiązania wspólny problem. Czasem jednak tak bywa, że co korzystne dla jednego, jest niekorzystne dla drugiego. Dawna ja położyłaby uszy po sobie i jeszcze przeprosiła, że dla kogoś moje gorsze położenie może być niewygodne. Dzisiejsza ja zauważyła w tym wszystkim siebie. Jasne, że padłam ofiarą łatwej do przewidzenia manipulacji i presji. W dodatku dość agresywnie wypieranej przez drugą stronę. Nieprzyjemna lekcja, z której jednak wyszłam zwycięsko. To niewiarygodne, o ile łatwiej jest poświęcić siebie, żeby było dobrze czy względnie miło. O ile łatwiej być przezroczystym. Tyle, że już nie mogę taka być. I to mnie ciągle nieco przeraża.
Po drugie, wiedzieliśmy już od kwietnia, że niezależnie od tego gdzie, tegoroczne Boże Narodzenie spędzimy w swoim własnym gronie; mianowicie ja, Partner i nasz pies – były to zresztą nasze pierwsze wspólne święta z Żuli. (Ostatecznie spędziliśmy je, oboje chorując, w Gdańsku.) Zaczęliśmy dostrzegać, że to wszystko kosztuje nas emocjonalnie zbyt dużo. Nie wiem, czemu ciągle tak mało mówi się o tym, co psychiatrom i psychoterapeutom od dawna wiadomo – mianowicie, że cała ta przedświąteczna napinka jest niesamowicie obciążająca psychicznie. I bardzo chciałabym być w tym miejscu dobrze zrozumiana – uwielbiam gotować i choć nikt ode mnie tego nigdy nie wymagał, najchętniej przygotowałabym wszystko od podstaw sama. Bywało, że na przyjęciach podawałam na przystawkę chleb ze smalcem i ogórkiem kiszonym, a każdy z tych składników był całkowicie mojego autorstwa. Jeśli więc idzie o Święta, barszcz na własnym zakwasie, domowe pierogi i uszka czy kompot z suszu były dla mnie przez wiele lat oczywistością. Żaden z moich partnerów nigdy nie rozumiał tego ambicjonalnego podejścia pod tytułem zaharuję się, ale zrobię wszystko sama, a mnie ten brak rozumienia wyprowadzał z równowagi. Bo robiłam to wszystko z potrzeby serca (no dobra, trochę też z chorej ambicji), a że byłam tym wyczerpana i przy okazji zestresowana – to chyba normalne. Potem trochę wrzuciłam na luz. Praca wymagająca ode mnie dyspozycyjności w Święta też mnie nieco przystopowała, nad czym ubolewałam, z kolei późniejsza depresja również nie pomogła. To wszystko jednak nie ma w końcu większego znaczenia. Można się zawsze przecież złożyć na catering lub zarządzić jakiś podział obowiązków, choć zdumiewająco łatwo przyzwyczaić bliskich do brania wszystkiego na własne barki.
To, z czym większość pacjentów psychiatryków sobie nie radzi, to oczekiwania najbliższych. Wchodzimy w jakieś role – nieważne, że przyciasne, już nam niepasujące, już nie nasze. Wchodzimy w nie, bo mamy w głowie (realne lub wyobrażone) oczekiwania drugiej strony. Oczekiwania niewypowiedziane, oczekiwania wyczytywane z gestów i mimiki twarzy. Oczekiwania splecione z osobą, którą byliśmy wczoraj, ale być może nie jesteśmy już dzisiaj. I to rzadko kiedy pojawia się w relacjach przyjacielskich, a niestety jest na ogół obecne w relacjach z rodziną. Sama nie jestem istotą rodzinną. Nigdy nie byłam. Nie dostrzegam w rodzinie jako pewnym społecznym konstrukcie wartości. Być może wiąże się to z ADHD – ostatnio dowiedziałam się, że to, że kompletnie obce jest mi uczucie tęsknoty za ludźmi wynika właśnie z tego zaburzenia, więc kto wie. (Sprawa ma się też całkowicie inaczej w przypadku rodziny, którą z własnej nieprzymuszonej woli buduję dziś sama z Mężczyzną i Pieskiem mojego życia.)
Nie oznacza to jednak, że nie rozumiem wielkiej miłości i przyjaźni między członkami rodziny, czy że w nią nie wierzę. Chodzi mi raczej o to, że pokrewieństwo nie musi w ogromnej zażyłości przeszkadzać, ale wcale jej też z automatu nie generuje. Nasze uczucia do bliźnich kształtują się na podstawie tego, jak byliśmy i jesteśmy przez nich traktowani. Bardzo trudno cofnąć się do czasów, w których – z racji wieku – nie byliśmy dla nich równorzędnymi partnerami, tylko zależnymi, kochającymi bezwarunkowo bytami. Tamta relacja rozpływa się w momencie, w którym stajemy się dorośli. Jeśli chcemy ją kontynuować, trzeba ją zredefiniować i zmodyfikować. Inaczej utkniemy w cudzych oczekiwaniach niemożliwych przez nas do spełnienia, bo dotyczących dziecka, a nie niezależnego, samostanowiącego dorosłego, jakim się staliśmy.
Jako dziecko nie mogłam mieć psa z powodów, których nie musiałam rozumieć. Dziś mam psa na własnych zasadach. To moja (nasza) decyzja i moja (nasza) odpowiedzialność. Najlepsza rzecz, jaką zrobiliśmy wspólnie jako para, czyli przygarnięcie Żulinki zweryfikowało relacje nie tyle koleżeńskie, co właśnie rodzinne. Starcie starej rodziny z nową jest na ogół skazane na porażkę, bo zawsze bliższe nam będzie to, co budujemy sami, niż to, co zostało kiedyś zbudowane dokoła nas. Oczywiście mogę się mylić. Bywa różnie. Ja wolę swoją sprawczość od niemocy i pewnego rodzaju bezsilności. Co nie oznacza, że co jakiś czas nie zdarza mi się w tej drugiej brodzić po kolana.

📖 Czas wdrażania się w nową pracę, poznawania siebie cudzymi oczami i odkrywania nowych prawd o sobie i świecie wzbogaciły mi trzy wspaniałe książki: „Niewygodna. Autobiografia” Patrycji Volny oraz „A ja żem jej powiedziała” i „Nie mylić z miłością” Katarzyny Nosowskiej. Pierwsza pozycja dość dobrze korespondowała zarówno z moimi rodzinnymi przemyśleniami, jak i nakreśloną przez wyżej opisywane książki smutną konstatacją dotyczącą pozycji kobiet. Z kolei Katarzyna Nosowska – jak już kiedyś pisałam – powinna nas wszystkich zaadoptować, wtedy świat stałby się zdecydowanie lepszym miejscem. Jej wyjątkowe poczucie humoru, ogromna wrażliwość i empatia, a także zmysł obserwatorski, to przepis na świetną, mądrą i poruszającą książkę. Obie fantastyczne, choć bardzo inne.

No i tym sposobem dobrnęliśmy… do 2 kwietnia. To nie jest nawet zabawne…

P.S. A na deser oczywiście Tymański. Piosenka ze ścieżki dźwiękowej do „Polskiego gówna” stanowiła mój soundtrack nie tylko grudnia, ale też stycznia i lutego.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dlaczego odeszłam z Mary Kay, nie polecam Centrum Terapii ALMA oraz sprzedaję ciuchy, czyli maj i czerwiec

fot. Bożena Szuj

Postanowiłam – ze sporym, niestety spóźnieniem – kontynuować rozpoczęty podczas poprzednich wakacji cykl „nNadmorsko”. Cykl, w którym opisywałam w pamiętnikowej formie spędzane nad Bałtykiem miesiące, ozdabiając wpisy sesjami zdjęciowymi wykonanymi właśnie tutaj przez mojego cierpliwego i kochającego Partnera. (Większą część maja już opisałam w teście „Psia mać!”.)
Dotarliśmy do Gdańska pod sam koniec kwietnia, a nasz wyjazd z Zakopanego jak zawsze przypominał przeprowadzkę. Przywiozłam ze sobą nie tylko kosmetyki i tony ubrań, ale też regał książek, notatniki, część przyborów kuchennych, a nawet przypraw. Najważniejsza ze wszystkiego okazała się jednak… kotwica; zupełnie nieprzydatna w Zakopanem. Dopiero w Gdańsku zapuszczam korzenie, do niego przynależę. To tu udaje mi się złapać odpowiednią perspektywę i to właśnie nasze polskie morze na ogół wyciąga mnie ze stagnacji, w którą wpadam w górach.

fot. Bożena Szuj

Spis treści:
Dlaczego odeszłam z Mary Kay?
Dlaczego nie polecam Centrum Terapii ALMA?
Dlaczego sprzedaję ciuchy?

fot. Bożena Szuj

Dlaczego odeszłam z Mary Kay?

fot. Bożena Szuj

Pierwsza zmiana dokonała się we mnie jeszcze w drodze do Gdańska. Dokładnie w Częstochowie. Nie była to żadna wymodlona łaska pańska; na klęczkach znajdował się jedynie pan mechanik, naprawiając uszkodzony zamek w tylnej klapie naszego Vito. Niespodziewanie skontaktowała się ze mną prowadząca mnie w Mary Kay dyrektor sprzedaży, przypominając mi, że o północy kończy mi się czas na zamówienie kosmetyków w tym półroczu. (Jeśli tego nie zrobię, w myśl umowy, jaką zawarłam z firmą, tracę prawo do rabatu i tym samym tytuł konsultantki uprawnionej do sprzedaży kosmetyków w katalogowych cenach). Wiedziałam, że mam czas do końca miesiąca, ale myślałam, że „końcem miesiąca” jest ostatni dzień kwietnia, a nie przedostatni, co zaskoczyło mój ADHD-owy mózg. Zatem podróż okazała się chwilą, w której musiałam podjąć ostateczną decyzję – zostaję, czy odchodzę. Z zamiarem odejścia nosiłam się już od dłuższego czasu. Mimo wmawianych nam haseł, że:

choć te kosmetyki są drogie, to jednak nie są drogie, gdyż są wydajne i dobre,

zaczęłam się trochę uważniej temu przyglądać i oczywiście szybko okazało się, że to klasyczna marketingowa ściema. Kosmetyki Mary Kay są rzeczywiście bardzo wydajne. Są też w moim odczuciu dobre. Co prawda zdania ekspertów są w tej kwestii mniej entuzjastyczne, ale sama – jako kosmetyczny laik – na podstawie używania (wyłącznie) ich przez pięć lat mogę uczciwie powiedzieć, że byłam z tego wyboru bardzo zadowolona. Co więcej, moja skóra je naprawdę lubiła i kiedy byłam nieumalowana, często słyszałam komplementy dotyczące „pięknej cery”. Co do astronomicznych cen, sprawa ma się już nieco inaczej. Przed dołączeniem do zespołu (a dołączyłam wyłącznie ze względu na spore rabaty dla siebie samej, bo sprzedawać – jak udowodniła mi próba otworzenia sklepu – nie umiem) o pielęgnacji skóry nie wiedziałam praktycznie nic. Jako córka pół góralki, żyłam bajkami o starych góralkach, co to twarz wodą z mydłem całe życie myły (ewentualnie smarowały ją też raz na jakiś czas kremem Nivea) i miały piękną cerę; nie to, co teraz. (Niedawno podziwiałam efekty rzeczonej pielęgnacji, oglądając przejmującą serię portretów „Silna jak halny” mojego utalentowanego kuzyna – znakomitego fotografa Bartłomieja Jureckiego.) Jako nastolatka, kupując żel do twarzy oraz (szczyt rozrzutności!) tonik, czułam, że powoli uwalniam się z pęt starych, dobrych góralskich obyczajów.

Równocześnie doceniam, że tęsknota góralskiego serca mojej rodzicielki za latami, co minęły zamknęła się w repetytywnym wyrażaniu dezaprobaty dla moich młodzieńczych drogeryjnych wyborów, a nie ewoluowała w bardziej radykalną stronę – taką, jak chociażby kultywowanie prania w rzecze (co, biorąc pod uwagę, że mieszkaliśmy w stolicy, mogłoby niepotrzebnie obciążyć bagaż moich dziecięcych traum).

Jako osoba dorosła, która wyfrunęła z warszawskiego gniazda szukać wolności i przestrzeni dla własnej niezależności w myśleniu… na Podhalu (niech ktoś jeszcze raz spróbuje zarzucić mi brak poczucia humoru!), codzienną pielęgnację twarzy rozumiałam jako przemywanie jej zimną wodą rano i mycie jej żelem, przemywanie tonikiem i smarowanie kremem wieczorem. Zdarzały się też eksperymenty z kremami pod oczy, ale nie wierzyłam, że przyniosą spektakularne efekty (w końcu cienie pod oczami mam od urodzenia). Z wiedzą o rodzaju własnej skóry zatrzymałam się w okolicach wczesnego liceum, nie wiedząc, że z latami zazwyczaj ulega on zmianie. Reasumując, najpierw pielęgnacją żadną, a potem pielęgnacją złą, przesuszyłam sobie skórę. Tania Ziaja w latach dwutysięcznych była tylko tania (dziś niektóre kosmetyki tej firmy mają nawet dobre składy, ale tego niestety moja uszkodzona ich starymi formułami bariera hydrolipidowa twarzy się nie doczekała). Dodatkowo pierwsza moja i jedyna wizyta u dermatologa (odnoszącego nota bene ogromne sukcesy na polu krzewienia kultury) po lekkim odmrożeniu twarzy na nartach uświadomiła mi, że kończący trudne, długie i wymagające studia specjalista przyjmujący za niemałe pieniądze i przypisujący maści za fortunę może osiągnąć efekty porównywalne z efektami doradztwa wielu przypadkowych drogeryjnych sprzedawców. Mianowicie żadne. No i w tym właśnie momencie pojawiła się – cała na różowo – dyrektor sprzedaży Mary Kay. Całkiem nieoczekiwanie weszła do mojego życia na szpilkach kobieta uśmiechnięta, energiczna, zadbana, a przede wszystkim posiadająca dużą wiedzę na temat skóry. Gdyby dyrektor szkoły, w której wtedy pracowałam, pewnego dnia nie wyraziła zgody na indywidualne 20-minutowe spotkania dla wszystkich swoich pięciu etatowych pracownic, nigdy bym w czymś takim nie wzięła udziału, uważając to za stratę czasu. Long story short, do zakupu kosmetyków zdołała przekonać kilka pań, ale do wstąpienia w szeregi Mary Kay (co oczywiście nastąpiło dopiero po jakiś czasie testowania produktów firmy) ostatecznie namówiła tylko mnie, chociaż to ja byłam najbardziej sceptycznie do całej tej sytuacji nastawiona.

Cóż mogę napisać po pięciu latach w Mary Kay?

  1. nauczyłam się nie tylko, jak powinna wyglądać codzienna pielęgnacja twarzy, ale też systematyczności w jej uskutecznianiu
  2. wszystkie efekty swoich wcześniejszych pielęgnacyjnych zaniedbań udało się na szczęście po niedługim czasie regularnego używania odpowiednich produktów odwrócić zawdzięczam to przede wszystkim prowadzącej mnie dyrektor sprzedaży, która zgodnie z początkowymi deklaracjami, naprawdę była dla mnie zawsze dostępna i monitorowała cały proces; jeśli cokolwiek mnie zaniepokoiło, zawsze mogłam to z nią skonsultować. Jak prawdziwy dermatolog, a przynajmniej kosmetolog, zalecała w gorszych momentach odstawienie jednego produktu i używanie innego. Przynosiła mi darmowe próbki kosmetyków, starczające na bardzo długo. Nie kupiłam żadnego produktu, którego bym wcześniej nie wypróbowała za darmo, ale też nigdy do zakupu tego, co dostawałam w formie testerów, nie czułam się zobligowana. Pomogło mi więc to, czym Mary Kay się szczyci: połączenie dobrych produktów z dobrze wyszkoloną załogą konsultantek, które potrafią umiejętnie dobrać kosmetyki do potrzeb swoich klientek i być z nimi nie tylko w momencie zakupu, ale też stosowania. (W praktyce jednak to dobre wyszkolenie konsultantek to łut szczęścia i należy o tym pamiętać.)
  3. od kiedy udało mi się „odzyskać twarz” i znalazłam się niejako w punkcie wyjścia, mogłam wreszcie zacząć obserwować, jak kosmetyki Mary Kay działają. (Obserwować okiem laika, co podkreślam, bo nie wszystko, co wygląda zdrowo, rzeczywiście takie jest i brak mi odpowiednich kwalifikacji, by umieć to rozróżnić.) Żaden kosmetyk mnie nie zawiódł, choć oczywiście jedne uwielbiam, a inne są mi kompletnie obojętne.

Skąd więc decyzja o odejściu? Czy przeważyły względy finansowe? To oczywiście też. Można byłoby długo opowiadać o kosmicznie wywindowanych marżach, czy stale rosnących cenach katalogowych przy równoczesnym podwyższaniu minimalnej kwoty, od której nalicza się konsultantkom rabat (i za którą raz na pół roku trzeba coś kupić). Odpowiedzią na wszystko ma być wizja wielkiej sprzedażowej kariery, która stoi przed nami otworem (przede mną stała ewidentnie tym drugim) i odmieni nasze życie. Jednym słowem, typowy MLM. Zorientowanie się, że tak naprawdę nigdy nikomu nie chodziło o moje finansowe dobro, zajęło mi tylko pięć lat.
Pomijam całą drażniącą mnie od samego początku pretensjonalną otoczkę – czerwone żakiety, diamenty, różowe samochody, czy nazywanie konsultantek „przyjaciółkami od piękna”. Konsultantki nie są naszymi przyjaciółkami, tylko komiwojażerkami, których głównym celem jest sprzedaż swojego produktu. Wielką nieuczciwością jest twierdzenie, że wszystko co robią, robią z troski o piękno innych kobiet – owszem, na ogół bardzo wierzą w te produkty, same ich używają i polecają ze szczerego serca. Są w tym autentyczne i fajnie, natomiast koniec końców zawsze tak naprawdę chodzi o własny zarobek i dobro firmy, która jest gigantycznym koncernem. Pomijam oglądane z zażenowaniem filmiki z kongresów i zjazdów, będących w praktyce zlotami identycznie poubieranych i nienaturalnie podekscytowanych pracownic tej firmy. Zlotami przepełnionymi banalnymi mowami „motywacyjnymi” i wspólnym śpiewaniem pieśni wychwalających na przemian Pana Boga i Mary Kay, które kojarzyły się wielu osobom, nie bez przyczyny, z praktykami sekciarskimi. Przyjmowałam to zawsze jako istniejące zło koniecznie, od którego trzymałam się z daleka.

Aspektami, które oprócz finansowego spowodowały, że zaczęłam rozważać opuszczenie Mary Kay były:

  • brak przejrzystości w kwestii składów (na kosmetykach podawane są niepełne składy, reszta jest tzw. tajemnicą firmy, na żadne konkretne pytanie nie uzyskałam nigdy wyczerpującej odpowiedzi)
  • nadprodukcja plastików – np. wszystkie pojedyncze cienie, róże czy bronzery pakowane są w kilka razy większe od nich brzydkie plastikowe jednorazowe pudełka, które po otworzeniu nadają się tylko do wyrzucenia; kiedy poruszyłam ten problem z własnymi zwierzchnikami, zostałam zachęcona do samodzielnego uderzenia wyżej, więc klasyczna spychologia, co samo w sobie pokazuje, jak bardzo firmie nie zależy na zachowaniu ekologicznych standardów
  • testowanie na zwierzętach

Ostatni punkt wcześniej nie stanowił dla mnie problemu. Długo byłam w tej kwestii całkowitą ignorantką, czego się dziś wstydzę. Wydawało mi się, że testowanie na zwierzętach gwarantuje bezpieczeństwo. Jednak kiedy niedługo po wstąpieniu w szeregi firmy zaczęłam drążyć ten temat, dowiedziałam się, że kosmetyki Mary Kay są cruelty free. Dopytując, jak w takim razie rozumieć naszą obecność na rynku chińskim (testowanie kosmetyków na zwierzętach było tam wtedy wymogiem), dowiedziałam się, że:

Jesteśmy na rynku chińskim po to, żeby móc realnie wpływać na to barbarzyńskie prawo i żeby je docelowo zmienić.

Czy byłam tak głupia, żeby w tę skleconą na bezczela bzdurę uwierzyć? Ależ oczywiście! Nawet mi ulżyło, że jesteśmy tacy dobrzy. Zamiast się na Chiny obrażać, działamy.
Faktem jest, że rzeczywiście dużo się w tej kwestii przez ostatnie lata zmieniło i obecność na rynku chińskim nie musi już – jak jeszcze było do niedawna – oznaczać wyłącznie ślepej chciwości kosmetycznych koncernów. Od jakiegoś czasu zagraniczne marki nietestujące swoich produktów na zwierzętach, wchodząc na rynek chiński, mogą być na nim z takich praktyk zwolnione, ale pod warunkiem, że ich asortyment nie obejmuje produktów „specjalnego zastosowania”, do których zaliczają się m.in. dezodoranty i filtry przeciwsłoneczne. Mary Kay ma w swojej ofercie kremy z filtrem. Miałam gdzieś z tyłu głowy przekonanie, że skoro nie stać mnie już na kosmetyki Mary Kay, to ze znacznie mniejszym budżetem, tym bardziej nie będzie mnie stać na inne kosmetyki, które będą bezsprzecznie dobre składowo, pakowane z jakąkolwiek refleksją o losach naszej planety i jeszcze do tego nietestowane na zwierzętach. Gdybym tylko wiedziała, jak bardzo się myliłam… Wystarczyło odrobinę poczytać, pooglądać, zaznajomić się z tematem, żeby znaleźć doskonałe tanie produkty (czasem wręcz za kilkanaście złotych) pozbawione mikroplastików i innych rakotwórczych substancji, spełniające do tego wszystkie pozostałe istotne dla mnie kryteria. Paradoksalnie dopiero odejście z Mary Kay sprawiło, że stałam się świadomą kosmetyczną konsumentką.
Nie żałuję jednak tamtego okresu. Wszystko, co polecałam (również na blogu, wspaniale się przy tym bawiąc i pisarsko spełniając), polecałam szczerze. Dziś rozumiem, że te kosmetyki są zdecydowanie za drogie, a ich produkcja kłóci się z moim obecnym systemem wartości. Odkrywanie tego było (i nadal jest) fantastycznym doświadczeniem wykraczającym znacznie poza błahość tematu kosmetyków.

fot. Bożena Szuj

Dlaczego nie polecam
Centrum Terapii ALMA?

fot. Bożena Szuj

We wpisie „ADHD – mam i ja!” wspominałam o znakomitym doktorze Jarosławie Jóźwiaku i jego Centrum Terapii ALMA, w którym robiłam testy na ADHD, dostałam diagnozę i trafiłam na najlepszą psychiatrę w życiu. Wydawałoby się, że w kraju, w którym psychiatria leży, a opieka medyczna przysługująca z racji ubezpieczenia jest słaba i źle zorganizowana, prywatna klinika zajmująca się ADHD u dzieci i dorosłych, która dba o standardy, starannie dobiera personel i kładzie duży nacisk na to, by ten był empatyczny, to jakaś ostoja normalności. Niestety płatna, niestety droga, ale oferująca wszystko na jak najwyższym poziomie. Dostałam ogromne (przede wszystkim finansowe, choć nie tylko) wsparcie od najbliższych, by ruszyć w drogę ku zrozumieniu swojego zaburzenia i ujarzmieniu go zarówno farmakologicznie, jak i przy pomocy psychoedukacji, której wagę tak zawsze podkreśla dr Jóźwiak. Opanowanie swojego zaburzenia psychoedukacją stoi, bo leki będziemy przyjmować tylko jakiś czas, ale to nasza codzienna praca nad własnymi ograniczeniami może przynieść najlepsze rezultaty. Jednak żeby tę pracę zacząć, musimy najpierw zrozumieć budowę naszego mózgu i sposób naszego działania. Pełna zapału zapisałam się na cykl dwunastu spotkań w ramach psychoedukacji, co poprzedzone było kolejną nietanią wizytą, mającą na celu najwłaściwsze dobranie do moich potrzeb osoby przeprowadzającej psychoedukację. Innymi słowy, choć cykl psychoedukacji kosztuje 2400 zł (płatne z góry, w momencie zapisu), obowiązkowe jest wcześniejsze spotkanie z psychologiem, kierującym nas do konkretnego edukatora (200 zł, również płatne z góry).
Jakież więc było moje zdumienie, kiedy pierwsze zajęcia organizacyjne okazały się niekończącym się monologiem pani Zen Coach, głównie na temat… jej samej. Przepaść między standardami ALMY (których przy każdej dotychczasowej wizycie u wszystkich specjalistów doświadczałam), a tym dziwactwem, które mi za ciężkie pieniądze wciśnięto, była porażająca. Ale co ja tam wiem… Zadział efekt autorytetu. Wierzyłam doktorowi Jóźwiakowi, wierzyłam też swojej znakomitej psychiatrze. Wierzyłam do tego stopnia, że sama zgasiłam czerwoną lampkę, która mi się zapaliła, kiedy usłyszałam, że „nic, co dzieje się na tych zajęciach nie może być przeze mnie przekazywane dalej”. Pierwsze cztery spotkania budziły moje zastrzeżenia, potem czujność została całkowicie uśpiona. Przestały na mnie robić wrażenie notoryczne spóźnienia prowadzącej (czas zajęć się zgadzał, bo kończyły się później, ale mój wewnętrzny Szwab wychodzi z założenia, że skoro płacę za cokolwiek w konkretnym przedziale czasowym, to mam dostać to dostać właśnie w nim, bo rezerwuję go sobie z wyprzedzeniem). Przestały na mnie robić wrażenie głupio-mądre wynurzenia w stylu Psychomamy Julii (tak, też się kiedyś na nią nabrałam, czego ślady znaleźć można na tym blogu). Odpuściłam sobie poprawianie pani Zen Coach, że borderline wcale nie jest „najgorszą chorobą psychiczną”, jak uporczywie powtarzała, podważając zasadność mojej przyjaźni z osobą cierpiącą na to właśnie zaburzenie, choć jej zawziętość niestety w tamtym momencie namieszała w mojej relacji. Patrzyłam przez palce na nazywanie członków mojej rodziny „narcystycznymi” tylko na podstawie moich opowieści (w tych nielicznych sytuacjach, kiedy dane mi było dojść do słowa), w dodatku opowieści nie o ich zachowaniach, ale o moich na nie reakcjach. Siedziała przede mną biedna osoba – myślałam – kompletnie nieogarniająca własnego ADHD. Żywa antyreklama psychoedukacji w ALMIE.

A jeśli to ma mnie w jakiś magiczny sposób ocucić? Przecież dr Jóźwiak wie, co robi…

– myślałam

Na ziemię sprowadziła mnie dopiero prowadząca mnie psychiatra, którą zaniepokoił mój gwałtowny spadek dopaminy. Byłyśmy w trakcie poszukiwań właściwej dawki leku, gorsze samopoczucie mogło wystąpić, ale coś się pani doktor nie zgadzało. Zapytała więc, co dokładnie się dzieje podczas psychoedukacji, która ma mnie (i poniekąd też jej dobieranie mi leków) wspierać, a ja się otworzyłam. I im bardziej się otwierałam, tym szerzej pani doktor otwierała oczy, przecierając je ze zdumienia. Elementów psychoterapii, które mogą się w psychoedukacji pojawić, było zdecydowanie zbyt dużo, natomiast kiedy jeszcze raz zajrzałam do biogramu pani Zen Coach, okazało się, że nie jest ani psychologiem, ani psychoterapeutą. Do teraz uważam, że wykorzystanie zajęć, których zakresu nikt nigdzie precyzyjnie nie określił, do przeprowadzania jakiejś pseudo-terapii przez osobę do tego w żaden sposób nieuprawnioną, to skandal i sytuacja, która po rozdmuchaniu, mogłaby ALMIE bardzo zaszkodzić. Poczułam się przez klinikę oszukana i naciągnięta. Nie byłam w stanie szybko i sprawnie odzyskać pieniędzy ani za niewłaściwie prowadzone spotkania, które się odbyły, ani za te, które się jeszcze nie odbyły, by móc zapisać się do kogoś, kogo moja psychiatra poleca. Milion telefonów, maili i pism później, po zaledwie miesiącu (!) „góra” łaskawie podjęła ze mną w końcu rozmowę. Napisałam, że:

uważam, że poważna firma, której zależałoby i na własnej renomie, i na dobru pacjentów, w ramach rekompensaty za przeprowadzenie na mnie terapii bez mojej świadomej zgody przez samozwańczą terapeutkę, zwróciłaby mi poniesione koszty i zaproponowała darmowy cykl psychoedukacji z prawdziwego zdarzenia, ale nie proszę o tak honorowe rozwiązanie. Proszę o psychoedukację, w ramach już uiszczonej opłaty u kogoś, kto zrobi to tak, jak powinien.

Rozbawiło mnie zadane w odpowiedzi pytanie:

czy poczuję się usatysfakcjonowana, jeśli ALMA zaproponuje mi nowy cykl psychoedukacji u kogoś nowego?

– oczywiście bez żadnego zwrotu kosztów; honor honorem, ale kasa musi się zgadzać. Tak, poczułam się usatysfakcjonowana własnym pomysłem. Szkoda tylko, że zostałam na cały miesiąc pozbawiona nie tylko zajęć, ale też poczucia bezpieczeństwa płynącego z pewności, że nie jestem właśnie okradana (cała opłata znajdowała się na koncie ALMY, a odpowiedzi na moje liczne pisma długo nie mogłam się doprosić). Gwoździem do almowej trumny był sposób rozwiązania tej sytuacji przez panią psycholog, która na opinie na Google odpowiada z konta „Właściciel” i widnieje wraz z drem Jóźwiakiem na plakatach. „Rozumiała” moje wzburzenie, było jej nawet „przykro”, ale nigdy nie usłyszałam słowa, które w takim przypadku paść powinno. Nikt mnie za to nie przeprosił. Cóż, mi od braku przeprosin nie ubyło, natomiast ALMIE w moich oczach ubyło bardzo dużo.
Reasumując, choć ALMA ma doskonałych specjalistów (pani Zen Coach była spektakularnym, ale jednak wyjątkiem), na pewno nie polecę jej nikomu. Zachodnie techniki i podejście do pacjentów – do czasu, kiedy wszystko jest dobrze – robią wrażenie, ale niestety sposób rozwiązywania problemów, jeśli takowe się pojawią, jest ciągle na wskroś polski. Mogę śmiało polecać konkretnych specjalistów (pani psycholog, z którą mam teraz psychoedukację to kompletnie inna bajka), nie przyjmują przecież wyłącznie w ALMIE, ale sama klinika ma do odrobienia jeszcze sporo lekcji.

fot. Bożena Szuj

Dlaczego sprzedaję ciuchy?

fot. Bożena Szuj

W czerwcu pochłonęło mnie też sprzedawanie ubrań na portalach internetowych, wciągające równie mocno, co kupowanie. Wpadło mi więc trochę grosza, za który mogłam sobie kupić dobre jakościowo i cruelty free kosmetyki do pielęgnacji w cenach więcej niż przystępnych. Było to interesujące przeżycie, bo szybko okazało się, jak dużo zalega mi w szafie ubrań, których najprawdopodobniej już nigdy nie założę, a jednak łączy nas jakaś nierozerwalna nić złudzeń, że jak schudnę, jak znowu uznam, że to fajny fason, jak znowu zamarzy mi się taki styl czy wrócę do przekonania, że to dobry dla mnie kolor, to one będą jak znalazł! Spojler alert – nie będą. Ciało się zmienia, gust ewoluuje, wspomnienia związane z pewnymi ubraniami też czasem lepiej wyrzucić na śmietnik historii, zamiast trzymać je w szafie jak tekstylny wyrzut sumienia. Opisywanie i wrzucanie na sprzedaż do sieci ciuchów w stanie bardzo dobrym, ale z różnych powodów przeze mnie już nienoszonych, było niesłychanie uwalniające. Nie sprzedałam jeszcze, rzecz jasna, wszystkich, ale mentalnie już się z nimi pożegnałam. Istotny był dla mnie ekologiczny aspekt całego procederu. Sama kupuję prawie wyłącznie ubrania z drugiego, a nieraz jeszcze kolejnego obiegu. Myślę, że w ogóle świat stałby się piękniejszym miejscem, gdyby ludzie ubrania wypożyczali, a kiedy im się znudzą – oddawali. Za dużo produkuje się śmieci, a kupowaniem w sklepach wspieramy ten proceder.
Pozbywając się rzeczy, zdałam sobie sprawę z tego, że moje ciuchy dzielą się na:

  • tony fantastycznych, intrygujących i uwielbianych przeze mnie, w których na co dzień nie chodzę
  • garstkę tych, które noszę w kółko od prania do prania

W ostatnim przypadku nie mam na myśli typowych ciuchów na po domu, ale te, w których z niego wychodzę. Do ludzi. Za faktem, że są przeze mnie najczęściej noszone przemawiają nie tylko względy związane z wygodą, ale też pewien rodzaj asekuracji. Między ludźmi w przypadkowej sytuacji, albo w pracy, próbuję być neutralna, nierzucająca się w oczy. Ciuchy spektakularne zostawiam sobie na sesje fotograficzne i nocne wyjścia (koncerty, niektóre spotkania towarzyskie). Na co dzień rządzi wygoda, ale też przekonanie, że własną atrakcyjność muszę sobie dopiero stworzyć makijażem, stylizacją, dodatkami, a bez nich mogę od niej uciec. A przecież tak naprawdę atrakcyjność tkwi kompletnie gdzie indziej – najczęściej w energii, którą emanujemy, kiedy czujemy się sami ze sobą dobrze. Pracuję teraz z dziećmi. Nie zacznę nagle zakładać do pracy bluzek z dekoltami do pępka (jak to mam w zwyczaju, kiedy idę z Partnerem do Boto) czy nawet sukienek, kiedy sporo czasu spędzam z podopiecznymi na podłodze. Nie stanę się nagle niewolnicą codziennego makijażu, kiedy z nieba sączy się ukrop. Nie uzależnię swojego poczucia zadbania od tego, czy zrobiłam hybrydy, czy akurat nie. Chodzi bardziej o moją własną głowę i własne siebie postrzeganie. Zrozumienie, że ta moja niewidzialność to kolejne złudzenie. To nie podobało mi się w Mary Kay – powielane i wmawiane konsultantkom mity, że jako „wizytówka firmy” powinnyśmy być zawsze umalowane i wystrojone (najlepiej w żakiecikach i na szpilkach), tymczasem makijaż czy jakiekolwiek inne stylizowanie własnego wyglądu mają sprawiać przyjemność, frajdę. To ma być lekkie i fajne. Jeśli znajdziemy na to czas i chęć – zróbmy to, bez tłumaczenia się nikomu. Ale jeśli na to czasu i chęci nie znajdziemy – nie czujmy, że cokolwiek zaniedbałyśmy. Bądźmy w tym wolne. Bądźmy w tym wolni.
Umiem czasem znaleźć w sklepach z używaną odzieżą prawdziwe wyjściowe perełki, ale w czerwcu postanowiłam zrobić mały eksperyment. Polegał na tym, że wybrałam się do lumpeksu na łowy w dniu, w którym wszystko kosztowało w nim 6 zł i spróbowałam odnaleźć przyjemność (dopamina, której – jako ADHD-owiec – mam zbyt mało) w zakupach praktycznych. Określiłam sobie jasno, które warunki są nienegocjowalne (związane z najszerzej pojętą wygodą i praktycznością noszenia w pracy) i przestałam się rozpraszać ubraniami, które znowu nosiłabym rzadko. No dobrze, pewnym wyjątkiem była sukienka z ilustrującej wpis sesji zdjęciowej, ale pozostałe osiemnaście z dwudziestu czterech złotych wydałam na trzy ciekawe i niebanalne bluzeczki, które rzeczywiście często od tamtej pory zakładam na co dzień.
Oczywiście można większość tego wpisu uznać za bajdurzenie o niczym. Z jednej strony jakieś tam kosmetyki, z drugiej ciuchy, a pomiędzy jeszcze złudzenia, że prywatna służba zdrowia z pretensjami mogłaby działać w tym kraju na tyle dobrze, na ile się ceni. Jednak oczami nNi widzę to, jak na ogół, inaczej. Przez maj i czerwiec zdołałam wyjść całkiem daleko poza strefę własnego komfortu.

  • Najpierw opuściłam wygodną różową bańkę Mary Kay, w której – nazwijmy sprawy po imieniu – nie musiałam myśleć samodzielnie. Kosmetyki, owszem, stały się dla mnie, mimo zniżki, zbyt drogie, ale w tej wysokiej cenie miałam też coś innego – wsparcie dyrektor sprzedaży, która mnie „zwerbowała”. Rzeczywiście pomagała mi w doborze produktów, ale przecież wyłącznie z Mary Kay. Nie musiałam studiować meandrów chemicznych zagadnień, nie musiałam metodą prób i błędów dobierać właściwych do swoich potrzeb artykułów, mając do wyboru całą gamę firm i serii. Dostałam coś, co zadziałało i byłam przekonywana, że jest to najlepsze i najtańsze, zważywszy na oferowaną jakość. Nikt nie mógł mi poradzić inaczej, bo byłoby to sprzeczne z interesem firmy, a tym samym jego własnym. Wygodne, ale w jakimś sensie przerażające. Żeby znaleźć się w punkcie, w którym w tej chwili jestem, musiałam wyjść ze wspomnianej bańki, poszukać na własną rękę, podowiadywać się z różnych źródeł oraz zaryzykować. Można powiedzieć, że to tylko kosmetyki. (Choć w przypadku przyglądania się składom i temu, czy producent spełnia standardy cruelty free, myślę że temat przestaje być aż tak błahy, bo mówi o pewnej konsumenckiej świadomości, którą każdego dnia realnie zmieniamy świat.) Jednak dla mnie był to krok w kierunku odzyskiwania sprawczości. Jeden z wielu, jakie mnie jeszcze czekają.
  • Potem, dzięki fatalnej komunikacji w ALMIE na linii dyrekcja – pacjent, zrozumiałam wreszcie, że idealizowanie nie ma sensu. Że trzeba widzieć plusy tam, gdzie one faktycznie są, ale też piętnować niedociągnięcia, które – choć irytujące – wcale plusów całkowicie przekreślać nie muszą.
  • A na końcu, żegnając się z nienoszonymi już ubraniami, a więc też jakimiś związanymi z nimi historiami, zaczęłam się zastanawiać, czy ja w ogóle mam własny styl i jeśli tak, to jaki on jest. A może go nie mam, no i czy w takim wypadku coś tracę. Czy w ogóle muszę go mieć, no i czy na pewno tylko jeden. Ale najważniejsza refleksja, jaka do mnie przyszła, była następująca:

Czy odkładanie niektórych ubrań (a tak naprawdę całych związanych z nimi stylizacji) na specjalne okazje nie zdradza przypadkiem moich ogólnych skłonności do odkładania życia pełnią życia na „specjalne okazje”?

Na razie przestałam czekać na bliżej niesprecyzowane okoliczności i zrealizowałam w końcu swoje marzenie o założeniu własnej domeny dla tego bloga. Jest to zatem mój pierwszy wpis, od kiedy oficjalnym adresem bloga stał się:

oczaminni.com

Mam nadzieję, że brak niechcianych reklam ucieszy Czytelników równie mocno, jak mnie!

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę piosenkę z recenzowanej tu przeze mnie niedawno płyty Beyoncé „Cowboy Carter”, która w całości stanowiła soundtrack mojego maja i czerwca, umilając mi długie spacery z naszą małą psióreczką – niewinnej aparycji morderczo niebezpieczną Żuli.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️
Postaw mi kawę na buycoffee.to