23 paździenika 2024 roku w Teatrze Atelier im. Agnieszki Osieckiej w Sopocie odbyła się premiera spektaklu „Koch-A-nie” w reżyserii Anny Godlewskiej. Scenariusz, również, Anny Godlewskiej, opierał się na fragmentach książki Anny Niemczyk „Aseksualność – czwarta orientacja” oraz wybranych tekstach nadesłanych na zorganizowany przez Asferę – stowarzyszenie na rzecz osób spod parasola aseksualnościi Federację Znaki Równości konkurs literacki. Prace konkursowe były świadectwami osób aseksualnych i dotyczyły ich doświadczeń. Spektakl, tak samo jak konkurs, odbył się z okazji Tygodnia Widoczności Osób Aseksualnych i został przygotowany przez Stowarzyszenie Lunatycy we współpracy z Teatrem Atelier oraz wspomnianą wyżej Asferą. W zamyśle miał być wystawiony tylko ten jeden raz. Choć nie mogłabym powiedzieć, że mi się nie podobał, czy że późniejszy panel dyskusyjny mnie autentycznie nie poruszył, nie czułam się jednak na siłach, żeby napisać recenzję wtedy. Czegoś mi w sztuce zabrakło. Obsada przedstawiana jako zawodowi lub też profesjonalni aktorzy jakoś mnie do siebie w całości nie przekonała. Po młodym zespole pracującym już od lat z Anną Godlewską, w części zasilającym też szeregi wspaniałej grupy Plastydy (założonej również przez Annę Godlewską), z fenomenalną wokalnie oraz aktorsko Marysią Godlewską spodziewałam się być może zbyt dużo. Choć wspomniana Marysia wypadła naprawdę świetnie, spektaklowi – przypominając go sobie z perspektywy czasu – zarzuciłabym dziś pewną „szkolność” i chyba właśnie z tego powodu nie chciałam o nim pisać.
Kiedy dowiedziałam się, że 6 kwietnia 2025 roku, z okazji Międzynarodowego Dnia Aseksualności, „Koch-A-nie” zostanie wystawione ponownie, nie planowałam wybrania się do teatru po raz drugi, choć wierzyłam, że wypadnie lepiej. Okazało się jednak, że Anna Godlewska potraktowała październikową premierę jak etiudę, po czasie nieco rozbudowując scenariusz i wprowadzając kilka znaczących zmian. Zaskoczeniem była też niemal całkowita zmiana obsady (z poprzedniej została jedynie Marysia Godlewska, co niesłychanie mnie ucieszyło). Innymi słowy, rozsadzała mnie ciekawość i nie mogłam nie przyjść.
Moje wrażenia po tym spektaklu są skrajnie inne niż za pierwszym razem. Przede wszystkim nowe sceny zdecydowanie pomogły scenariuszowi – stał się w moim odczuciu bardziej jasny i spójny. Doszło też kilka nowych piosenek, choć sztuka musicalem nie jest. Przejmujące „Kasztany” w wykonaniu fantastycznej Moniki Trawickiej, czy poruszająca „Kochana” doskonale zaśpiewana przez Mayę Patek i Marysię Godlewską nadały „Koch-A-niu” głębi, a sam spektakl odkrył w obydwu piosenkach nowe sensy. Druga obsada sprawiała wrażenie bardziej przejętej i zaangażowanej, a odgrywane przez nią emocje dużo silniej do mnie przemawiały. Tu prawdopodobnie dochodzimy zresztą do sedna – wydaje mi się, że w każdej sztuce, choćby nie wiem jak abstrakcyjnej, istotny jest jakiś element, z którym odbiorca może się utożsamić. I choć uwielbiam dzieła odrealnione, dziwne, burzące zastaną rzeczywistość, jednak tak właśnie działa nasz umysł – łatwiej nam wykrzesać z siebie jakiekolwiek emocje, kiedy czujemy, że poznawany bohater w jakimś obszarze ma podobnie, jak my, czy też jest do nas podobny. No a poza wszystkim odrealnienie i dziwność nie wyklucza przemycenia wartości neutralnych. Wracając jednak do spektaklu, mnie jeszcze w październiku zjawisko aseksualności było całkowicie obce. Znałam jedynie słowo i jego znaczenie, ale ponieważ aseksualność nie dotyczy ani mnie bezpośrednio, ani nikogo z moich najbliższych, nie miałam pojęcia, z czym się mierzą na co dzień asy. Ciekawa i ważna edukacyjnie dyskusja po październikowej premierze nakreśliła mi kontekst, więc z pewnością na kwietniowy spektakl wybrałam się uzbrojona w podstawową chociaż wiedzę. Jednak to nadal nie to wpłynęło na mój zgoła odmienny od pierwszego odbiór sztuki.
fot. Marianna Patkowska
Gdyby ktoś zadał mi pytanie, o czym jest „Koch-A-nie” tuż po premierze w październiku, odpowiedziałabym z lekkim zawahaniem, że
o doświadczeniach ludzi aseksualnych.
Dziś gdyby ktoś zadał mi pytanie, o czym jest „Koch-A-nie”, bez zastanowienia odpowiedziałabym, że
o wykluczaniu.
– nie „wykluczeniu”, ale „wykluczaniu” – to ważne!
I to jest właśnie największą siłą nowego „Koch-A-nia”. Postawienie punktu ciężkości na ciągłym wykluczaniu w różnych wariantach otworzyło temu spektaklowi furtkę na nowych odbiorców i prawdopodobnie też nowe interpretacje. Owszem, przyszłam z małą, ale jakąkolwiek wiedzą o aseksualności, ale równocześnie z gigantycznym wyczuleniem na problem, jakim jest wszelkiego typu dyskryminacja. Dodatkowo sama miałam niedawno pewną nieprzyjemną sytuację i doświadczyłam krzywdzącego zaszufladkowania za swoją otwartość w pisaniu. Nie uznaję tematów tabu i wiem, że dzięki temu odstraszam czytelników, na których mi tu nie zależy. Czy mi się to podoba, czy nie, żyjemy w kraju, który jest ciągle pozamykany w skostniałych, latami narzucanych (m.in. przez religię) przekonaniach, więc mówienie czy pisanie również o seksie dla wielu będzie problematyczne. Przyjmuję to ze smutkiem, rozumiejąc, że to z tą postawą jest coś nie tak, a nie z tymi, którzy próbują normalność normalizować. Równocześnie nie jestem w stanie zrozumieć, jak wewnętrznie niestabilnym i niezintegrowanym trzeba być, żeby na poruszany przez kogokolwiek temat seksu reagować histerią i wielkimi, całkowicie nieadekwatnymi gestami. Do tego dochodzi też moja ulubiona broń słabych ludzi, czyli zawstydzanie. Można wiedzieć o mechanizmach manipulacji prawie wszystko, a nadal być do zawstydzania łatwym niestety celem. Oglądając przedstawienie drugi raz, dużo silniej zrozumiałam potworny i obrzydliwy ostracyzm, z jakim mierzą się osoby aseksualne. Bo źle jest, okazuje się, nie tylko lubić seks za bardzo. Źle jest także nie lubić go wcale. Ta mityczna „normalność” dotyczy przeciętnego środka; środka oczywiście wyłącznie osób heteroseksualnych. Kiedy kobieta otwarcie mówi, pisze i żartuje o seksie, a do tego śmie jeszcze zakładać duży dekolt (o posiadaniu dużego biustu nie wspominając), siup, ląduje w worze rozwiązłych. Porządni ludzie tak się przecież nie zachowują. No, chyba że są heteroseksualnymi mężczyznami, to wtedy mamy dla nich gotowe szablony. Są na ogół zdobywcami, ewentualnie, jeśli zdobywają zbyt długo, zostają na stare lata lovelasami lub bawidamkami. Porządność i przyzwoitość natomiast rozpatrywane są całkowicie równolegle i bez związku z powyższym. Jeśli jednak osoba stroni od tematów seksualnych, deklaruje, że nie chce mieć dzieci, szuka partnera, który byłby jej bratnią duszą, ale nie potrzebował seksu lub też nie chce wchodzić w związki w ogóle, społeczeństwo również ma w tej kwestii coś do powiedzenia, autorytatywnie rozstrzygając, że z pewnością nie jest normalna.
Przejmujące było dla mnie oglądanie na scenie ludzi bardzo młodych. Jako widzowie nie znamy wieku autorów nadesłanych tekstów. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak piekielnie trudno podczas burzy hormonów, ale też podczas walki o bycie zauważonym i uznanym w grupie, odkrywać swoją aseksualność lub aromantyczność. Jak trudno ją zrozumieć i zaakceptować. Podczas panelu dyskusyjnego, który tym razem również odbył się po spektaklu, siedziałam obok pani, która co jakiś czas wyrzucała z siebie niekontrolowane:
– To przecież nienormalne!
Widzowie próbowali się doszukać „powodu” aseksualności w traumach seksualnych z dzieciństwa. Tak, jak by chcieli usprawiedliwić to, że ktoś seksu po prostu nie potrzebuje. Znakomicie i z cierpliwością tłumaczyła to zjawisko Anna Niemczyk, różnicując chwilowy brak pociągu seksualnego czy wręcz obrzydzenie do seksu spowodowane np. doświadczeniem przemocy seksualnej, a aseksualność, która jest orientacją i z którą trudno dyskutować.
W pewnym momencie podczas panelu narodził się pomysł, by przygotować seanse „Koch-A-nia” również w godzinach przedpołudniowych, co umożliwiłoby szkołom pojawienie się z uczniami. Uważam, że to fantastyczny pomysł, bo w tych dzieciach, które czują jakąś swoją inność, można byłoby zasiać ziarenko przekonania, że wszystko z nimi w porządku, a z kolei w dzieciach, których to zagadnienie bezpośrednio nie dotyczy, rozwinąć pewną wrażliwość na otaczającą je różnorodność. Mając spore doświadczenie jako nauczyciel wyrzucany, uważam, że dla pójścia z dziećmi na tak mądry spektakl, warto byłoby stracić pracę jeszcze raz.
fot. Marianna Patkowska
P.S. Zanim deser… nie przywykłam do tłumaczenia własnych mniej lub bardziej udanych żartów, ale tu jednak muszę zrobić wyjątek. Jestem absolutnie przekonana, że najstarsze klasy podstawówki (VI, VII, VIII) powinny ten spektakl zobaczyć, a mądrzy dyrektorzy szkół wychodzić z taką inicjatywą. Po prostu mieszkamy jednak w dziwnym kraju.
Poprzedni rok upłynął mi pod znakiem notorycznego spóźniania się z blogowymi tekstami. Ten, jak widzę, nie zaczyna się dużo lepiej. Odpowiedzialności za ten stan rzeczy dopatrywałam się przede wszystkim po stronie nowych obowiązków związanych z pojawieniem się w naszym życiu psa. Z perspektywy wydaje mi się też, że zaczęłam naprawdę żyć i przestałam mieć czas na opisywanie tego. To raczej dobrze, ale ciągle do tego nie przywykłam. Poczułam apetyt na życie, a nawet z zadeklarowanej introwertyczki przeistaczać się w ekstrawertyczkę, która… lgnie do ludzi i sytuacji towarzyskich. A smutna prawda o pisaniu jest taka, że to bardzo samotnicze zajęcie, wymagające umiejętności wyciszenia i odizolowania się. Już nawet miałam ten niemal w całości napisany tekst wyrzucić na śmietnik niepoznanej przez nikogo historii, lecz z pomocą przyszła dzisiejsza data – 1 kwietnia, prima aprilis. W końcu kiedy zrobić spóźnione podsumowanie poprzedniego roku, jak nie 1 kwietnia roku następnego, skoro nie zdążyłam z tym ani na początku, ani na końcu stycznia? Co się zaś tyczy „niemal w całości napisanego tekstu”, przeczytałam dzisiaj na stronie Kur niezwykle mądre słowa:
płyta jest gotowa w 60%, co znaczy dokładnie tyle, że nie jest jeszcze gotowa,
które staną się chyba moim nowym mottem. A w każdym razie powinny się nim stać.
Mijający rok był jednym z najbardziej zaskakujących w moim życiu. Z jednej strony wszystko wydarzało się tak naturalnie i płynnie, że kiedy o nim myślę, wydaje mi się, że był całkiem nudny i zwyczajny. Z drugiej jednak strony jestem po tylu rewolucjach i radykalnych zmianach, że trudno mi sobie wyobrazić, że to wszystko wydarzyło się w ciągu zaledwie dwunastu miesięcy. Z ogromną przyjemnością postaram się go (dopiero) dzisiaj podsumować.
Styczeń2024
fot. Bożena Szuj
W styczniu straciłam przyjaciółkę. Nasze drogi się rozeszły. Mniejsza o szczegóły. Każdy ma w każdym momencie prawo opuścić relację, jeśli coś go w niej uwiera. Jeśli znajomość po pewnym czasie robi się całkowicie jednostronna, trudno mieć żal do osoby, która jako pierwsza nazwie to po imieniu. Oczywiście przykro jest być wybitym ze złudzeń co do ważności miejsca, które zajmuje się w czyimś życiu, ale jeszcze gorzej jest utknąć we własnej odrealnionej fantazji i karmić się substytutami tego, czego dla samych siebie chcemy.
Ludzie w naszym życiu pojawiają się z różnych powodów. Są dla nas lustrami. Uświadamiają nam nasze potrzeby, tęsknoty. Pokazują nam, jakie są nasze ograniczenia, ale też, jak wiele jesteśmy w stanie udźwignąć. Uskrzydlają nas lub nasze skrzydła podcinają. Nikt nie jest nam dany raz na zawsze, natomiast prawie każdy pomaga nam dowiedzieć się czegoś o sobie samym.
Utrata, którą przeżyłam, jak bolesny upadek, w rzeczywistości zrzuciła mi z oczu klapki. Dostrzegłam (trochę na zasadzie kontrastu), że mam wokół siebie osoby, które chcą i mogą dać mi dokładnie to, czego potrzebuję. Moja ukochana Iyanla Vanzant często powtarza, że nie możemy nikogo zmusić do tego, żeby nas pokochał na naszych warunkach. Możemy natomiast uważnie przyjrzeć się temu, w jaki sposób potrafią kochać inni i na tej podstawie wybrać, z kim chcemy w relację wejść. Nie tylko zresztą romantyczną – jakąkolwiek.
Uświadomienie sobie tego było dosyć przerażające. Przyjaźń, którą straciłam (choć do niedawna jeszcze uważałam ją za niemal idealną), zostawiała niesłychanie dużo miejsca dla wyobraźni. Zbyt dużo. Brak fizycznych spotkań przez dzielącą nas odległość, coraz rzadsze rozmowy telefoniczne (wiecznie obiecywane i wiecznie przesuwane na inny termin, bo „codzienne życie”, którego ja – nie mając męża, dzieci, stałej pracy i późno rozpoczętych studiów – przecież nie miałam); moje coraz bardziej obsesyjne nagrywanie się na komunikator. Z pewnością męczące. Czy to przypadkiem nie ten sam schemat, który przerabiam w przeróżnych formach już od dziecka? Pragnienie miłości z zewnątrz przesłaniające nieumiejętność kochania siebie samej. Strach przed zawalczeniem o coś lepszego dla siebie z obawy o to, że utracę dawno niedziałającą, ale jednak istniejącą atrapę. Tu nie ma winnych i ofiar. Są ludzie, ich potrzeby i możliwości, a także określony czas, który czemuś sprzyja, a czemuś innemu nie.
Niezależnie, co w tamtym momencie o sobie usłyszałam i pomyślałam, wiem dziś jedno. Ta sytuacja, podobnie jak cały ten rok, była o umiejętności stawiania swojego dobra na pierwszym miejscu.To ciągle niesłychanie dla mnie trudne ze względu na wpojone mi kiedyś przekonania, by zamiast do wewnątrz, patrzeć na zewnątrz. Zmiana tej zwrotnicy zajęła mi wiele, wiele lat, pochłaniając też sporo pieniędzy. Dziś, choć wiem już, że dobrym człowiekiem można być tylko w pełnej ze sobą integracji, nadal czuję zagubienie, kiedy muszę wybrać między swoim, a cudzym dobrem. Już uwzględniam swoje potrzeby (co jest ogromnym postępem), ale powtarzana mi w dzieciństwie, jak mantra fraza:
ale wtedy jej/jemu będzie przykro
nadal mnie prześladuje. Ten drugi odrębny byt ma we własnych rękach taki sam ster do swojego życia, jaki ja dzierżę do swojego. Ma takie samo prawo do odczuwania bólu i przykrości. Ja jednak mimo to zarzucam pelerynkę i lecę na ratunek, narcystycznie wierząc w swoją urojoną omnipotencję. Oto ja tę osobę uchronię. Ja jej pomogę. Odrobię za nią jej lekcję. Tylko że… to jej lekcja. Nauczyłam się nie odchodzić z sytuacji, w których ktoś z pewnością okaże się przegrany, z zupełnie niczym. Wyszarpywałam (staczając wcześniej walkę z samą sobą) kompromisy i wszelkie mniejsze zła. Żeby komuś nie było bardziej przykro, niż by mogło. A jeśli, do cholery, ograbiałam go w ten sposób z lekcji, którą tak czy tak będzie musiał odrobić?! Nie chodzi przecież o to, by wyzbywać się życzliwości do ludzi, ale o pokorne przyjęcie do wiadomości, że nie wszystkie nasze wybory będą się innym podobać. Niektóre, mimo naszych najlepszych intencji, chociaż nie mają z innymi ludźmi nic wspólnego, mogą ich zranić (najczęściej z powodu ich własnych nieprzepracowanych traum i ran, na które nie mamy najmniejszego wpływu). To zawsze boli, kiedy jesteśmy empatyczni. Nie chcemy przecież ranić. Dlatego tak łatwo wpaść w pułapkę umniejszania sobie, odpuszczania w ważnych dla siebie kwestiach, bo ja to przecież jakoś przeboleję, a ten ktoś – nie wiadomo. Jak można nazwać taką postawę, jak nie zwykłą pychą i paradoksalnie myśleniem o sobie z pewną wyższością?
Po trudnej, burzliwej i kilkuetapowej rozmowie z przyjaciółką, po raz pierwszy w życiu postawiłam sobie następujące pytania:
Jak od tej chwili chcę być traktowana w relacjach?
Dlaczego tak łatwo w przyjaźniach rezygnuję ze wzajemności?
Co cenię w sobie, jako przyjaciółce?
Czy chciałabym mieć przyjaciółkę, która potrafi dać mi to, co daję ja?
Czy umiałabym się przyjaźnić z osobą, której potrzeb nie zaspokoję nigdy, bo mój sposób kochania i dawania jest całkowicie odmienny od jej oczekiwań?
Czy jestem na tyle silna, żeby tym razem udźwignąć zarzuty o to, że „się obrażam”, „uciekam”, czy „postępuję wg schematu”, wg którego wiem, że nie postępuję i z podniesioną głową stanąć za sobą, nie dyskutując z tym, co prawdą nie jest?
Czy jestem na tyle silna, żeby stanąć za swoją decyzją o tym, że zasługuję na znacznie więcej niż w danej relacji dostaję i – jeśli zostanę – będę dostawać?
Dwa ostatnie były najtrudniejsze. Po raz pierwszy udźwignęłam. Opowiedziałam o bólu i przestałam go czuć. Zanurkowałam w siebie. Nie chowałam urazy czy żalu. Rozumiałam nareszcie, że moje racje mają prawo być wypaczane z pierwotnych intencji. Nie mam wpływu na ich odbiór, nie mam wpływu na czyjąś złość i smutek. Jednak ani ta złość, ani smutek nie są o mnie. Nie mogą mi nic zrobić, kiedy mocno trzymam własne plecy. Tak, mogę sięgnąć po więcej dla siebie teraz. I to wcale nie odbiera drugiej osobie jej wartości i doskonałości. Piękne i uwalniające doświadczenie, a jesteśmy dopiero w styczniu.
W styczniu przeczytałam też doskonałe „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak, które wryły się w moją głowę, kompletnie zmieniając mi optykę. Książka wybitna, pokazująca historię kobiet w sposób, jakiego jeszcze nikt się dotąd nie podjął. Z pewnością była to jedna z lektur, które mocno mnie zbliżyły do zrozumienia siebie samej. Żadna kobieta nie żyje przecież w oderwaniu od historii. Jesteśmy częścią społeczeństwa traktującego nas, do jeszcze stosunkowo niedawna, jak obywatelki drugiej, trzeciej czy nawet piątej kategorii. Ciągnie się za nami pokoleniowa trauma, którą trzeba zrozumieć i przepracować, by móc ruszyć dalej. Jako kobieta, która o matce własnej matki nie wie zupełnie nic, czuję, że brak mi jakiegoś ważnego elementu układanki. Czuję, że dryfuję, błądzę. „Chłopki” pomogły mi się trochę poskładać, bo choć opowiadają o przeróżnych losach przeróżnych kobiet, są równocześnie w jakiś przedziwny sposób uniwersalne. Wyjaśniają, jakie traumy nosiły na barkach kobiety z poprzednich pokoleń. A bez względu na pochodzenie czy dom łączy nas jedna historia.
Luty2024
fot. Bożena Szuj
Najcudowniejsze w moim życiu Walentynki spędziłam na wizycie w gabinecie psychiatrycznym online, podczas której dostałam w końcu opartą na długiej rozmowie i wcześniejszym teście diagnozę ADHD. W tej jednej chwili wszystkie porozrzucane elementy poskładały się nagle w czytelną całość. Byłam niewiarygodnie szczęśliwa, oszołomiona, ale też… wkurzona. Wkurzona na wszystkich, którzy moje problemy zdrowotne, kiedy można było zacząć działać, zaniedbali. Wkurzona na społeczną nieświadomość, na brak kompetencji wszystkich moich kolejnych lekarzy, a także wkurzona na to, że od samego początku miałam rację, tylko nikt nie chciał mnie słuchać. Oczywiście nie przyszło mi wcześniej do głowy, że moja inność ma związek z ADHD, ale większość wynikających z niego ograniczeń była z pogardą uznawana za lenistwo. Najwidoczniej nie starałam się wystarczająco. Owszem, starałam się ponad siły, żeby być wystarczająco dobrą dziewczynką, wystarczająco dobrą przyjaciółką, wystarczająco dobrą córką, wystarczająco mądrym człowiekiem (choć od zawsze palił mnie i pali nadal wstyd, ilu rzeczy nie wiem), wystarczająco dobrą partnerką, wystarczająco dobrą katoliczką. Kiedy nie jest się w oczach najbliższych, ale przede wszystkim swoich własnych wystarczającym, żadne ponadludzkie starania nie uczynią nas w niczyich oczach wystarczająco jakimikolwiek.
I jeśli ktoś ma teraz ochotę pouczyć mnie frazesem, że:
nie mogę się złościć za to, że nikt nie umiał tego wtedy zdiagnozować,
odpowiem krótko:
mogę!
Mam prawo do emocji, nawet skrajnych. Czy kogoś obwiniam? Nie, choć irytuje mnie zarówno poziom medycznej niewiedzy, jak i braku większej wrażliwości na osoby mające inaczej.
Po radości, oszołomieniu i wkurzeniu związanymi z diagnozą, przyszła bezsilność. Pytanie, jak odnaleźć się w świecie, który ADHD odkrywa dopiero teraz, razem ze mną. Pytanie, czy pomogą mi leki, czy pomoże mi psychoedukacja. Wielka niewiadoma, od której nie ma odwrotu. Miałam gigantyczne szczęście, trafiając na doskonałą psychiatrę. Mniejsze – w kwestii psychoedukacji, ale i to udało się po jakimś czasie wywalczyć. Bo tak, zaczęłam w końcu o siebie walczyć, sięgać wyżej, nie przyjmować ochłapów i nie przepraszać za domaganie się tego, co mi się należy. Czy po trupach do celu? Nie. Po prostu wreszcie odmówiłam bycia stratną z powodu czyichś zaniedbań. Dla osób, które znają mnie od lat i wolą mnie sprzed terapii, to rodzaj buty. Dla osób asertywnych, kibicujących mi w moim rozwoju, absolutna normalność.
Nie zamierzam wymieniać tu wszystkich lektur każdego miesiąca, ale faktycznie obydwie przeczytane w lutym pozycje odcisnęły na mnie piętno. Zarówno książka „Wszyscy wiedzieli” Karoliny Korwin-Piotrowskiej, jak i „Małe końce świata” Justyny Mazur. Obie przeniosły mnie do smutnych czasów, kiedy przemoc wobec kobiet, dzieci, a także podwładnych była społecznie akceptowana. Do czasów, w których wierzyło się tzw. autorytetom, zapominając, że bycie w jakiejś dziedzinie fachowcem nie jest równoznaczne z posiadaniem monopolu na moralność. Istniało straszne powiedzenie (na szczęście niepopularne w środowisku, w którym dorastałam):
nie mów nikomu co się dzieje w domu
czy inne, może już bardziej w nim popularne:
zły to ptak, co swoje gniazdo kala,
więc gniazda nie kalano. Odnosząc się do książki Korwin-Piotrowskiej, wielkich artystów, ale chamów, nie uczono, jak chamem nie być, tylko się do nich dostosowywano. Trudno się nawet dziwić, że potem taki osiemdziesięcioletni Krystian Lupa, stykając się ze szwajcarską cywilizacją, doznaje szoku. Prawa? Pracownicze? Przecież on jest pan i władca, a nie, jakiś tam, szeregowy zwierzchnik. Śmieszne, ale nie dla aktorów zaznających przemocy.
Z kolei Mazur, opisując własne doświadczenia, przypomina, jak głuche było nasze społeczeństwo w latach dziewięćdziesiątych na głos dzieci i młodzieży. Samozwańczymi autorytetami byli rodzice, nauczyciele i księża. Szczęśliwy ten, kto trafił na autorytety sensowne.
Czytając obie książki, zwłaszcza w kontekście „Chłopek”, zrobiłam kolejny całkiem spory krok w kierunku zrozumienia siebie.
Marzec2024
fot. Bożena Szuj
W marcu stał się cud. Po marzeniu przez całe życie o psie, a potem kilku latach snucia z Partnerem wizji powiększenia naszej rodziny o czworonoga, w końcu dojrzeliśmy do podjęcia ostatecznej decyzji i… adoptowaliśmy Żuli. Nie chcę powtarzać całej, często przytaczanej tu historii. O tym, ile ten pies dla nas obojga znaczy, ile nas uczy, w końcu jak pomógł nam zweryfikować niektóre znajomości – pisałam dużo.
W poprzednim tekście, pisałam:
I tu z pomocą przyszła psióreczka, którą przy szukaniu pracy muszę brać przecież pod uwagę, ale zrobiła to w nieco bardziej złożony sposób. Pokazała mi, że przy swojej reaktywności i poważnych traumach, jakich doświadczyła przed trafieniem do nas, potrzebuje silnych i zrównoważonych opiekunów. Nie kogoś, kto się nią zasłoni, szukając pracy, tylko kogoś, kto szukając pracy uwzględni najpierw swoje własne potrzeby. Kogoś, kto będzie wiedział, jak uszczęśliwić siebie samego, bo dopiero wtedy będzie mógł się zabrać za uszczęśliwianie jej!
I tak bym też dziś podsumowała rewolucję, jaką było dla nas jej przygarnięcie. Ta niespełna siedmiokilogramowa futrzasta istotka pokazała nam kompletnie inny wymiar miłości. Pomogła nam też zredefiniować naszą relację – dziś nie mamy najmniejszych wątpliwości co do tego, że tworzymy rodzinę. Nie mamy też wątpliwości co do tego, jakie zajmuje ona miejsce w naszej hierarchii wartości. Nie oznacza to, rzecz jasna, że wcześniej nasz związek nie był dla nas istotny. Od początku był. Dziś jednak oboje staliśmy się zdecydowanie bardziej asertywni. Priorytetem jest dla nas nasza rodzina, co nie każdemu się oczywiście podoba. Na szczęście nie musi.
Kwiecień2024
fot. Bożena Szuj
W kwietniu nie wydarzyło się specjalnie dużo, może oprócz nerwów związanych z pakowaniem, bo na początku maja wyjeżdżaliśmy do Gdańska. Wypracowaliśmy już, zwłaszcza z pieskiem, jakąś rutynę, więc nieco się obawiałam, jak to będzie nad morzem. Z drugiej strony zaczęłam z panią doktor proces dobierania odpowiednich leków na ADHD, w związku z czym znacznie lepiej niż wcześniej panowałam nad własnym życiem. Spędziliśmy cudowne święta we trójkę – bez spiny i stresów. Pozostał tylko jeden powód do zmartwień – mój brak stałej pracy. Cieszyłam się jednak, że zaczęłam psychoedukację, która ostatecznie miała mi pomóc przede wszystkim właśnie w tym. Wierzyłam, że krok po kroku zbuduję większą świadomość własnego zaburzenia i pokonam opór mózgu. Opór, którego powodu jeszcze wtedy nie rozumiałam.
Maj2024
fot. Bożena Szuj
W maju byliśmy już w Gdańsku. Pierwszą rewolucją była moja decyzja o odejściu z Mary Kay. Opisałam ją dokładnie w majowo-czerwcowym tekście. Streszczając, czułam, że zgodna ze sobą będę dopiero wtedy, kiedy ze swoich kosmetyków do pielęgnacji twarzy wyeliminuję te, co do których składu nie mam stuprocentowej pewności, jak również te, których producenci testują swoje produkty na zwierzętach. Był to doskonały moment, bo kosmetyki zaczęły mi się kończyć, a pieniędzy na kolejne nie miałam zbyt dużo. Szukając na własną rękę, odkryłam wspaniałe polskie firmy, produkujące świetne jakościowo i zadziwiająco tanie mleczka, żele, toniki, kremy i sera. W dodatku cruelty free. Niby drobiazg, głupota, ale dla mnie ogromny krok w kierunku samodzielnego stanowienia o sobie i życiu w zgodzie z własnymi wartościami.
W Gdańsku natomiast czułam, że omija mnie większość przyjemności, takich jak np. wspólne wyjścia do Boto czy innych lokali, gdzie Partner mógł sobie pograć na perkusji, a ja z naszą przyjaciółką pogadać i pożartować. Jako świeżo upieczona adopcyjna matka, nie umiałam zostawić Żuli samej na zbyt długo. Tak, oczywiście trzeba ją było tego nauczyć, no i nie była już przecież szczeniaczkiem (trafiła do nas, mając 1,5 roku), ale też ze względu na brak jakiejkolwiek wcześniejszej socjalizacji, właściwie trzeba jej było pokazywać wszystko całkowicie od początku. W dodatku weterynarz stwierdził jej pierwszą urojoną ciążę, więc była duża szansa, że jej agresja lękowa jest tylko przejściowa i z czasem się uspokoi. Nie oczekiwałam od Partnera, że zamknie się z nami w domu. Chciałam, żeby wychodził, grał i bawił się z naszymi znajomymi, pozdrawiając ich ode mnie. Ale sama nie byłam jeszcze na taką rozłąkę gotowa.
Z jednej strony więc maj był dla mnie mniej rozrywkowy niż mógłby być, ale z drugiej, wspominam go bardzo dobrze. Chodziłyśmy z małą na długie i piękne spacery po pobliskim lesie. Jedno jedyne wspólne wyjście nad morze skończyło się zjedzeniem przez Żuli prawie całego piasku z plaży, a potem wydalaniem go przez kilka dni w postaci mokrych piaskowych klocków o przykrym zapachu psiej kupy. Na wejście do wody się jednak nie skusiła. Ograniczyłam więc nasze spacery wyłącznie do lasu.
Zaczęłam też sprzedawać na Vinted nienoszone ubrania, co mocno mnie wciągnęło. Leniwy maj był ciepły i miły.
Czerwiec2024
fot. Bożena Szuj
Czerwiec był porównywalnie leniwy i porównywalnie ciepły, a ja całkowicie zatopiłam się w niezwykłym mózgu Tymona Tymańskiego, czytając jego fenomenalnego „Sclavusa”.
„Sclavus” to jedna z najlepszych książek, jakie trafiły w moje ręce. Po więcej rozważań na jej temat odsyłam do swojej recenzji, w której zapomniałam niestety zwrócić uwagę na bardzo istotny aspekt. Tymański w „Sclavusie” nie tylko zdradza historię Totartu, czy obnaża swoją fascynującą nastoletnią głowę, ale też rozlicza się ze swoim patriotyzmem. Pisze pięknie i czule o kraju, w który – mimo rozpanoszonej strasznej komuny – wierzył. O kraju, który na jego oczach z komuny się wyzwolił. Rozkłada na czynniki pierwsze nasze narodowe traumy, porównując doświadczenia polskich chłopów do piętna niewolnictwa, z którym do dziś zmagają się czarnoskórzy. A potem z bolesną szczerością ujawnia, czemu to już nie jego kraj. Te fragmenty są dla mnie wstrząsające, bo czuję bardzo podobnie.
Lipiec 2024
fot. Bożena Szuj
W lipcu zaczęłam pracę w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, kontynuując przygodę sprzed roku. W nowym letnim zespole byłam weteranką. Poznałam fantastyczne dziewczyny i trochę nowych dzieci. Zobaczyłam też wszystko… w nieco inNych barwach. Moim problemem jest zbyt szybkie idealizowanie tego, co początkowo robi na mnie dobre wrażenie. Niby wiem to o sobie, próbuję jakoś powstrzymywać ogromną emocjonalność, z jaką podchodzę do wszystkiego, co nowe, ale nie zawsze mi się to udaje. Niewątpliwie ma to nierozerwalny związek z potrzebami ADHD-owego mózgu. W końcu pociąga mnie to, co fascynujące, ekscytujące i niesamowite, a odrzuca to, co zwyczajne, nudne czy niezgodne z moimi przekonaniami.
Rok temu pracę w świetlicy postrzegałam jako kontrast do pracy w gastronomii, gdzie niechcący utknęłam. Z dziwnego, nastawionego na napiwki i jak największe zarobki (choć nasze wypłaty były naprawdę słabe) środowiska trafiłam do imponującej biblioteki prawdziwego Społecznika mającego wielkie idee i ciekawy literacki gust. Choć moja sytuacja materialna była, delikatnie mówiąc, nie do pozazdroszczenia, kiedy miałam do wyboru urabianie się po pachy jako dostająca hojne napiwki kelnerka, albo opiekę nad dziećmi ze Stogów na pół etatu przez dwa miesiące w przybibliotecznej świetlicy prowadzonej przez człowieka z wizją, nie wahałam się nawet minuty. Nie ma nic gorszego od pracy bez sensu, a ja w gastronomii nie umiałam odnaleźć dla siebie sensu (co nie oznacza rzecz jasna, że wszędzie tak jest).
W tym roku zdjęłam różowe okulary i zobaczyłam sporo niekonsekwencji, którą trudno mi było przyjąć. Moja wiedza związana zarówno z terapią własną, jak i psychologią oraz rozwojem dzieci nie pozwalała mi się zgadzać z tezami, które uważałam za szkodliwe. Oczywiście pracując w miejscu, które ma szczytne cele, a ciągle boryka się z brakiem pieniędzy, staje się przez innymi wyzwaniami niż w profesjonalnie wyposażonych świetlicach. Z jednej strony nie rozmnożymy uwielbianych przez dzieci flamastrów, z drugiej limitowanie darów, żeby „starczyły na dłużej” budzi w dzieciach zrozumiałą frustrację, bo przecież są to dary dla nich. Wolą ich nie mieć, niż mieć, ale nie móc z nich korzystać na swoich zasadach. Uczenie cierpliwości i oszczędzania ma ogromny sens (zwłaszcza, jeśli połączy się to z lekcją ekologii), ale to wszystko powinno być powiązane nie z naszym wyrobionym kiedyś – nawet jeśli na lekturach Korczaka – obrazem dzieci, ale z ich aktualną obserwacją. Duży bunt budzi we mnie sformułowanie, że dziecięce rysowanie, kolorowanie, czy układanie koralików jest „bezproduktywne”. Co to w praktyce oznacza? Wszelkie plastyczne aktywności są mózgowi potrzebne, pomagają mu się zrelaksować. Łatwo to zaobserwować na oddziałach psychiatrycznych podczas terapii zajęciowej. Czy istnieje po to, by robić potem z tych prac wystawy? Nie. Ona pomaga się mózgowi uspokoić po trudnej i wymagającej terapii. Dzieci sięgają po kolorowanki instynktownie. Nawet, jeśli dorosłym się wydaje, że powinny akurat w tym momencie jeździć na hulajnodze, bo jest ładna pogoda.
Paradoksalnie dopiero widząc sprawy jakimi są, zaczęłam tę pracę naprawdę czuć. Moje odrębne zdanie na niektóre (bo przecież nie wszystkie) tematy zaczęłam rozumieć, jako pewną wnoszoną do zespołu wartość. Różnice są dobre i mogą być niezwykle twórcze. A poza wszystkim to ważna oczywiście dla mnie i dająca sporo satysfakcji i spełnienia, ale jednak tylko praca. Byłam sumienna i oddana, ale też wracałam z niej do własnej rodziny. Do Żuli, która mnie potrzebowała, do Partnera, któremu pomagałam porządkować apartament. Odnalazłam nową, zdrowszą perspektywę.
Książkę „Naku*wiam Zen” Marii Peszek wypożyczyłam właśnie zBiblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” i choć jej lektura wywołała u mnie bardzo mieszane uczucia, cieszę się, że ją zgłębiłam. Znakomicie wpisała się w moje lipcowe odnajdywanie siebie w kontrze do świata, która wcale nie musi być destrukcyjna dla tej mojej ze światem relacji.
Sierpień2024
fot. Bożena Szuj
W sierpniu nadal jeszcze pracowałam w świetlicy, a co weekend jeździłam na przepiękną plażę na Stogach skorzystać ze słońca, względnie ciepłego i czystego morza, a także całkiem pustych fragmentów tej wyjątkowej plaży. Czułam się, jak na wakacjach. Dodatkowo w piątki odwiedzaliśmy obowiązkowo naszą Przyjaciółkę, a Żuli coraz bardziej się z nią oswajała, co nas niebywale cieszyło. Moje letnie życie towarzyskie powoli zaczęło wracać do normy. No spełniło się też jedno z moich większych marzeń – poszliśmy na koncert Kur! W dodatku Kury grały piosenki z „Polovirusa”, więc już w ogóle obłęd!
Kiedy tylko dowiedziałam się, że Natalia Tur wydała kolejną książkę – „I po związku. Jak przeżyć i zrozumieć rozstanie”, wiedziałam, że chcę ją przeczytać. Cudownie było ją zamówić, a potem zabierać ze sobą na plażę, choć obawiałam się pewnej ciężkości tematu, tym bardziej, że nie dotyczył mnie bezpośrednio. Tak mi się przynajmniej wydawało. Okazało się, że byłam w błędzie. Nie rozstawałam się co prawda z Partnerem, ale wybieranie siebie przeważnie oznacza rezygnowanie na poszczególnych etapach życia z relacji, które z różnych powodów nas już nie karmią (lub wręcz nas trują). Książka okazała się zadziwiająco pomocna w wielu moich rozterkach. Pomagała mi też oswoić bardzo trudne w tym roku dla mnie rozstanie z latem.
Wrzesień2024
fot. Bożena Szuj
Wrzesień nadciągnął wraz z jakąś straszliwą pustką. Niby nadal było ciepło, ale kilka chłodniejszych dni zaczęło zapowiadać niechybne nadejście jesieni, a potem zimy. Skończyłam pracę, więc znowu znalazłam się w punkcie wyjścia. Wiedziałam jedynie, że muszę szukać nowej, ale nie miałam pojęcia, gdzie. Zakopane przerabiałam już tyle razy. Gdańsk był całkowicie nowym lądem. Najbezpieczniejsza wydawała się jakaś bliżej nieokreślona praca zdalna, ale marzenia o pisaniu za pieniądze i podróżowaniu za to po świecie też już przerabiałam. Niedawna afera związana z wynagrodzeniem fenomenalnej Joanny Kuciel-Frydryszak za „Chłopki” nie napawa optymizmem…
Potykałam się o rzeczywistość, zapadając a to na covid, a to na kolejne przeziębienia, co pociągnęło za sobą przykre konsekwencje – leki na ADHD przestały działać.
Jednym z nielicznych jasnych punktów września była lektura – nomen omen książki autorstwa Joanny Kuciel-Frydryszak właśnie – znakomitych „Służących do wszystkiego”. Również zresztą nienapawająca optymizmem…
Październik2024
fot. Bożena Szuj
Początek października był zimny i ponury. Zaczęłam nałogowo gotować, a soundtrackiem mojego życia stała się najnowsza wspaniała płyta Tymańskiego „Republikacje”. Po wielu rozterkach, wspólnych rozmowach z Partnerem i pewnym nieoczekiwanym zwrocie akcji, przed jakim postawiło nas życie, podjęliśmy decyzję o tym, że zostanę w Gdańsku i tu będę szukać pracy. Decyzję trudną, ale też w pewnym sensie oczywistą. Do dzisiaj zresztą (a mamy już kwiecień), nie jestem w stanie uwierzyć w to, że tu mieszkam, choć nie wszystko układa się tak, jak bym chciała. Wracając jednak do nieco cieplejszego później października – był dla mnie w całości utkany z drżenia i niepewności.
Słońce wlała w moją duszę wspaniała Pamela Anderson, swoją świetną, zabawną i wzruszającą (oraz napisaną przez siebie, a nie ghostwritera) autobiografią „Love, Pamela”. Jak już po tym wpisie widać, całkiem sporo książek czeka na zrecenzowanie ich tutaj. Z tym również jestem niestety spóźniona. Nie napiszę więc dziś za dużo, oprócz tego, że Pamela była dla mnie wspaniałą kompanką w październiku.
Listopad2024
fot. Bożena Szuj
W listopadzie, o czym wspominałam w poprzednim wpisie, pojechaliśmy dosłownie na chwilę do Zakopanego po artykuły pierwszej potrzeby – kurtki, czapki, szaliki, fotel, lampę. Pobyt z planowanego tygodnia skróciliśmy do kilku zaledwie dni, bo zaraz po przyjeździe przypomnieliśmy sobie, czemu za Zakopanem nie tęskniliśmy. Miałam w sobie mnóstwo ekscytacji, bo od grudnia… zaczynałam pracę w szkole. Zrobiłam podejście drugie. Po latach. A ktoś chciał dać mi szansę. Choć nie miałam jeszcze podpisanej umowy i wszystko mogło się tak naprawdę wydarzyć, byłam już po słowie i wiele wskazywało na to, że od grudnia zasilę kadrę całkiem sympatycznej szkoły podstawowej Montessori.
Lektura głośnej „Kobiety, którą jestem” Britney Spears (napisanej tym razem niestety przez ghostwritera) – choć nieporównywalnie gorszej od dwóch pozostałych – idealnie dopełniła wyłaniający się ze „Służących do wszystkiego” i „Love, Pamela” obraz losu kobiet. Obraz niestety wstrząsający.
Grudzień 2024
fot. Bożena Szuj
Zaczęłam pracę w pięknej, nowoczesnej szkole i w fantastycznym, zgranym teamie przemiłych, mądrych i empatycznych nauczycieli. Okazało się, że to, jak sobie wyobrażałam szkołę, kiedy w niej pracowałam te kilka lat temu, nie było wcale – jak próbował mi wmówić świat – jakąś idealistyczną i równocześnie nierealistyczną wizją. Czy to kwestia samej metody Montessori? Może, ale z pewnością nie tylko jej. Trafiłam do uśmiechniętego, zaangażowanego grona, w którym nie byłam jakimś dziwolągiem, wyróżniającym się „niekonwencjonalnym podejściem do dzieci” (czyt. zwykłą empatią i rozumieniem ich potrzeb). Stałam się częścią zespołu hołdującego tym samym co ja zasadom. Czy wszyscy mówili jednym głosem? Czy ze wszystkimi zgadzałam się w pełni? Oczywiście, że nie. Jednak patrzyliśmy w tę samą stronę, co było dla mnie cenne. Dodatkowo szkoła współpracowała z psychologiem dostępnym również dla nas, nauczycieli, w razie gdybyśmy mieli jakieś problemy związanych z pracą. Wydawało mi się, że złapałam Pana Bobra za nogi. Tylko ten niepokojący przymiotnik „katolicka” widniejący w nazwie pracodawcy na umowie…
nie ma się co czepiać i nakręcać,
– stwierdziłam
Stwierdzałam tak zresztą zawsze, doskonale pacyfikując swoją, jak się okazuje jednak słuszną, intuicję. Ale o tym kiedy indziej. Na razie cieszyłam się pracą w fantastycznym zespole autentycznie życzliwych i przyjaznych ludzi. Cieszyłam się tym, jak ta praca budziła moją kreatywność. W końcu również tym, jak przyjęły mnie dzieci, mimo że nie wyróżniałam się tu niczym szczególnym. A do tego jeszcze świetnie (jak na swoje zapotrzebowanie) zarabiałam!
W grudniu musiałam też dość wyraźnie wyznaczyć bliskim granice, co nigdy nie jest specjalnie przyjemne czy łatwe. Po pierwsze, musiałam się na rodzinnym forum… wstawić za sobą. Nie jest komfortowo być tą jedyną, której interesy są rozbieżne z interesami reszty rodziny, kiedy ma się z nią do rozwiązania wspólny problem. Czasem jednak tak bywa, że co korzystne dla jednego, jest niekorzystne dla drugiego. Dawna ja położyłaby uszy po sobie i jeszcze przeprosiła, że dla kogoś moje gorsze położenie może być niewygodne. Dzisiejsza ja zauważyła w tym wszystkim siebie. Jasne, że padłam ofiarą łatwej do przewidzenia manipulacji i presji. W dodatku dość agresywnie wypieranej przez drugą stronę. Nieprzyjemna lekcja, z której jednak wyszłam zwycięsko. To niewiarygodne, o ile łatwiej jest poświęcić siebie, żeby było dobrze czy względnie miło. O ile łatwiej być przezroczystym. Tyle, że już nie mogę taka być. I to mnie ciągle nieco przeraża.
Po drugie, wiedzieliśmy już od kwietnia, że niezależnie od tego gdzie, tegoroczne Boże Narodzenie spędzimy w swoim własnym gronie; mianowicie ja, Partner i nasz pies – były to zresztą nasze pierwsze wspólne święta z Żuli. (Ostatecznie spędziliśmy je, oboje chorując, w Gdańsku.) Zaczęliśmy dostrzegać, że to wszystko kosztuje nas emocjonalnie zbyt dużo. Nie wiem, czemu ciągle tak mało mówi się o tym, co psychiatrom i psychoterapeutom od dawna wiadomo – mianowicie, że cała ta przedświąteczna napinka jest niesamowicie obciążająca psychicznie. I bardzo chciałabym być w tym miejscu dobrze zrozumiana – uwielbiam gotować i choć nikt ode mnie tego nigdy nie wymagał, najchętniej przygotowałabym wszystko od podstaw sama. Bywało, że na przyjęciach podawałam na przystawkę chleb ze smalcem i ogórkiem kiszonym, a każdy z tych składników był całkowicie mojego autorstwa. Jeśli więc idzie o Święta, barszcz na własnym zakwasie, domowe pierogi i uszka czy kompot z suszu były dla mnie przez wiele lat oczywistością. Żaden z moich partnerów nigdy nie rozumiał tego ambicjonalnego podejścia pod tytułem zaharuję się, ale zrobię wszystko sama, a mnie ten brak rozumienia wyprowadzał z równowagi. Bo robiłam to wszystko z potrzeby serca (no dobra, trochę też z chorej ambicji), a że byłam tym wyczerpana i przy okazji zestresowana – to chyba normalne. Potem trochę wrzuciłam na luz. Praca wymagająca ode mnie dyspozycyjności w Święta też mnie nieco przystopowała, nad czym ubolewałam, z kolei późniejsza depresja również nie pomogła. To wszystko jednak nie ma w końcu większego znaczenia. Można się zawsze przecież złożyć na catering lub zarządzić jakiś podział obowiązków, choć zdumiewająco łatwo przyzwyczaić bliskich do brania wszystkiego na własne barki.
To, z czym większość pacjentów psychiatryków sobie nie radzi, to oczekiwania najbliższych. Wchodzimy w jakieś role – nieważne, że przyciasne, już nam niepasujące, już nie nasze. Wchodzimy w nie, bo mamy w głowie (realne lub wyobrażone) oczekiwania drugiej strony. Oczekiwania niewypowiedziane, oczekiwania wyczytywane z gestów i mimiki twarzy. Oczekiwania splecione z osobą, którą byliśmy wczoraj, ale być może nie jesteśmy już dzisiaj. I to rzadko kiedy pojawia się w relacjach przyjacielskich, a niestety jest na ogół obecne w relacjach z rodziną. Sama nie jestem istotą rodzinną. Nigdy nie byłam. Nie dostrzegam w rodzinie jako pewnym społecznym konstrukcie wartości. Być może wiąże się to z ADHD – ostatnio dowiedziałam się, że to, że kompletnie obce jest mi uczucie tęsknoty za ludźmi wynika właśnie z tego zaburzenia, więc kto wie. (Sprawa ma się też całkowicie inaczej w przypadku rodziny, którą z własnej nieprzymuszonej woli buduję dziś sama z Mężczyzną i Pieskiem mojego życia.)
Nie oznacza to jednak, że nie rozumiem wielkiej miłości i przyjaźni między członkami rodziny, czy że w nią nie wierzę. Chodzi mi raczej o to, że pokrewieństwo nie musi w ogromnej zażyłości przeszkadzać, ale wcale jej też z automatu nie generuje. Nasze uczucia do bliźnich kształtują się na podstawie tego, jak byliśmy i jesteśmy przez nich traktowani. Bardzo trudno cofnąć się do czasów, w których – z racji wieku – nie byliśmy dla nich równorzędnymi partnerami, tylko zależnymi, kochającymi bezwarunkowo bytami. Tamta relacja rozpływa się w momencie, w którym stajemy się dorośli. Jeśli chcemy ją kontynuować, trzeba ją zredefiniować i zmodyfikować. Inaczej utkniemy w cudzych oczekiwaniach niemożliwych przez nas do spełnienia, bo dotyczących dziecka, a nie niezależnego, samostanowiącego dorosłego, jakim się staliśmy.
Jako dziecko nie mogłam mieć psa z powodów, których nie musiałam rozumieć. Dziś mam psa na własnych zasadach. To moja (nasza) decyzja i moja (nasza) odpowiedzialność. Najlepsza rzecz, jaką zrobiliśmy wspólnie jako para, czyli przygarnięcie Żulinki zweryfikowało relacje nie tyle koleżeńskie, co właśnie rodzinne. Starcie starej rodziny z nową jest na ogół skazane na porażkę, bo zawsze bliższe nam będzie to, co budujemy sami, niż to, co zostało kiedyś zbudowane dokoła nas. Oczywiście mogę się mylić. Bywa różnie. Ja wolę swoją sprawczość od niemocy i pewnego rodzaju bezsilności. Co nie oznacza, że co jakiś czas nie zdarza mi się w tej drugiej brodzić po kolana.
Czas wdrażania się w nową pracę, poznawania siebie cudzymi oczami i odkrywania nowych prawd o sobie i świecie wzbogaciły mi trzy wspaniałe książki: „Niewygodna. Autobiografia” Patrycji Volny oraz „A ja żem jej powiedziała” i „Nie mylić z miłością” Katarzyny Nosowskiej. Pierwsza pozycja dość dobrze korespondowała zarówno z moimi rodzinnymi przemyśleniami, jak i nakreśloną przez wyżej opisywane książki smutną konstatacją dotyczącą pozycji kobiet. Z kolei Katarzyna Nosowska – jak już kiedyś pisałam – powinna nas wszystkich zaadoptować, wtedy świat stałby się zdecydowanie lepszym miejscem. Jej wyjątkowe poczucie humoru, ogromna wrażliwość i empatia, a także zmysł obserwatorski, to przepis na świetną, mądrą i poruszającą książkę. Obie fantastyczne, choć bardzo inne.
No i tym sposobem dobrnęliśmy… do 2 kwietnia. To nie jest nawet zabawne…
P.S. A na deser oczywiście Tymański. Piosenka ze ścieżki dźwiękowej do „Polskiego gówna” stanowiła mój soundtrack nie tylko grudnia, ale też stycznia i lutego.
Dotychczas siedzieliśmy w Gdańsku najpóźniej do pierwszej połowy września. Potem odbywała się „Warszawską Jesień”, a w październiku rozpoczynaliśmy nasz zakopiański sezon. Niestety, ze względu na brak stałej pracy, coraz dla mnie trudniejszy. Póki odbywałam trzymiesięczną terapię w nowotarskim oddziale dziennym (koniec 2022 roku i początek roku 2023), moje życie wydawało się bardziej uporządkowane, a wytyczone cele jasne. Czułam, że choć nie pracuję (a od pewnego momentu pracowałam tylko w weekendy), wkładam teraz całą swoją uwagę i energię w przyjrzenie się sobie z wielu różnych perspektyw, co umożliwi mi poskładanie się od nowa, więc lepsze funkcjonowanie. Nie wszystkie perspektywy mi się podobały. Miałam momenty zwątpienia oraz silnych psychicznych zjazdów, jednak znałam kierunek, jaki mam po terapii obrać: uwierzyć we własne możliwości i przestać mierzyć (przede wszystkim zawodowo) niżej, niż powinnam. Oczywiście wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby personel tego oddziału odrobił lekcję z wiedzy na temat ADHD. Przez co nie chcę wcale powiedzieć, że mi ta terapia w ogóle nie pomogła. Dziś jednak rozumiem, czemu nie pomogła mi tak, jak w końcu odpowiednio dobrane leki i naprawdę przyzwoita psychoedukacja. Tak czy inaczej, po każdej terapii – lepszej czy gorszej – trzeba się zmierzyć z prawdziwym życiem, a to potrafi zmieść z planszy. I mnie zmiotło. Na półtora roku. Do starych zakopiańskich prac zastępczych nie umiałam już wrócić, wiedząc, że byłby to krok w tył. Nowych szukać nie potrafiłam, bo paraliżował mnie strach i dawne schematy myślenia. A potem zaczął się sezon w Gdańsku i przyspieszony kurs utrzymywania się na powierzchni w zupełnie nowych warunkach. W czerwcu bardzo szybko udało mi się znaleźć pracę sezonową. Równie szybko zrozumiałam też, że muszę z niej uciekać. Tak – po zaliczeniu dnia próbnego w żłobku – na mojej drodze stanęła Świetlica Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” wraz ze swoim charyzmatycznym założycielem Janem Urbanikiem. Doświadczenie to przypomniało mi, że czuję – mówiąc szumnie – powołanie do pracy z dziećmi. Jednak szkoła jako instytucja całkowicie odpadała. Nie byłam w stanie narazić się na wielką pustkę po raz drugi. Praca w świetlicy otworzyła mi co prawda furtkę w postaci możliwości przepracowania lipca i sierpnia również w następnym roku, jednak nic poza tym.
Kolejny jesienno-zimowy sezon w Zakopanem miał być dla nas czasem remontowym, jednak napotkaliśmy wiele przeciwności losu (czasami myślę, że Zakopane to generalnie jedna wielka przeciwność losu) i nie udało się nam zrealizować wszystkich planów. Przełomem była dla mnie diagnoza ADHD i w końcu otrzymanie profesjonalnej pomocy.
fot. Bożena Szuj
🍁 Gdzie jest pies pogrzebany?
fot. Bożena Szuj
Oczywiście kolejnym ogromnym przełomem była przypadająca na ten sam czas adopcja Żuli. Nie mieliśmy pojęcia, że półtoraroczna sunia będzie tak długo absorbująca i wymagająca naszej uwagi. Dzięki temu, że ciągle byłam osobą bezrobotną, mogłam być cała dla niej podczas niezauważalnej w Zakopanem wiosny i na początku lata w Gdańsku. Uczyłam się o swoim ADHD, równocześnie pracując z małą nad jej reaktywnością. Udało się na tyle, że mój pracujący lipiec i sierpień przyjęła całkiem spokojnie.
Żuli nie trafiła do nas przypadkowo – co do tego nie miałam nigdy złudzeń. Oprócz pokazywania mi, czasem w dość krzywym zwierciadle, moich własnych problemów pomogła mi też odważniej stawiać granice. Bo to ja (z Partnerem) jestem jej rzecznikiem w ludzkim świecie. I jeśli ktoś ją w jakikolwiek sposób drażni lub strzela fochy, że Żuli nie zachowuje się zgodnie z jego wyobrażeniem o małym słodkim piesku (skandal!), moim obowiązkiem jest stanąć za nią i zrobić wszystko, by czuła się dobrze. Ona i tylko ona, gdyż tylko za nią jestem odpowiedzialna. Kilka takich sytuacji zdjęło ze mnie gigantyczny ciężar. Okazało się, że wcale nie muszę nosić na barkach oczekiwań innych wobec swojego psa. A skoro nie muszę nosić oczekiwań wobec swojego psa, mogę z powodzeniem nie nosić również oczekiwań wobec samej siebie. Nie chodzi o butę, czy agresję – chodzi o zrozumienie, że wcale nie trzeba brać każdej wypowiedzianej tonem wyższości nieproszonej rady do siebie. Komuś wydaje się, że na moim miejscu zrobiłby lepiej to czy tamto (w kwestii wychowania psa, ale też każdej innej)? Świetnie. Tylko, że… nikt nigdy nie będzie na moim miejscu, więc te spekulacje najzwyczajniej w świecie nie mają sensu. Dużo osób marnuje w ten sposób swój czas. Ja już nie chcę, choć byłam w to długo uwikłana. Żuli nauczyła mnie, że ani ona, ani ja, nie musimy się wszystkim podobać. Nie musimy spełniać niczyich oczekiwań. Jeśli coś warto w sobie zmieniać, to trzeba to zrobić, ale tylko po to, żeby… to nam było łatwiej z nami wytrzymać. Tak, trochę osób się poobraża, trochę pooburza, kilka domów przed nami pozamyka, ale za to jak bardzo nową jakość odnajdziemy w relacjach wspierających!
Ten wyjątkowo długi wstęp do opisu mojego nadmorskiego października i listopada miał przede wszystkim zarysować istotny dla mnie kontekst. W październiku skończyłam psychoedukację, na której dowiedziałam się wielu ważnych rzeczy, a wśród nich też czegoś szokującego. Otóż, szukając pracy, mogę wypisać sobie najpierw swoje własne wobec niej oczekiwania! Własne… oczekiwania! To był prawdziwy game changer, bo dotychczas – niezrażona przeróżnymi doświadczeniami – miałam w sobie jakąś niezrozumiałą uległość wobec ewentualnego przyszłego pracodawcy. Jak by z urzędu miał nade mną władzę. Szukałam w głowie usprawiedliwień, czemu nie chcę już pracować po dwanaście godzin dziennie. Czemu nie chcę pracować w niedziele i święta. Czemu, skoro nie mam dzieci, marzę o wolnych weekendach i pracy od poniedziałku do piątku do najwyżej 16:00. Bo dzieci to już jakiś argument, a troska o higienę psychiczną to tylko synonim lenistwa. I tu z pomocą przyszła psióreczka, którą przy szukaniu pracy muszę brać przecież pod uwagę, ale zrobiła to w nieco bardziej złożony sposób. Pokazała mi, że przy swojej reaktywności i poważnych traumach, jakich doświadczyła przed trafieniem do nas, potrzebuje silnych i zrównoważonych opiekunów. Nie kogoś, kto się nią zasłoni, szukając pracy, tylko kogoś, kto szukając pracy uwzględni najpierw swoje własne potrzeby. Kogoś, kto będzie wiedział, jak uszczęśliwić siebie samego, bo dopiero wtedy będzie mógł się zabrać za uszczęśliwianie jej!
fot. Bożena Szuj
🍁 Taka Warszawa
fot. Bożena Szuj
W październiku przyszedł trudny moment mojego psiacierzyństwa i pewien rodzaj inicjacji dla Żuli. Wyjechałam na weekend do Warszawy. Sama. Już raz jedno z nas wyjechało na dwa dni – Partner w środku sezonu. Żulinka była lekko zaniepokojona i trochę markotna, ale całkiem nieźle zniosła to krótkie rozstanie. Jednak – niczego nikomu nie ujmując – ja to ja. Mama to mama. Ja byłam zawsze. Pojawiłam się w jej życiu kilkanaście godzin po Partnerze (odbierał ją sam z Kutna), ale kiedy już się pojawiłam, byłam z nią każdej nocy. Oczywiście w trakcie mojego pobytu w Warszawie została pod najlepszą możliwą opieką, bo Partnera, ale jednak nie było mnie przy niej przez dwie noce.
Serce mi się krajało, kiedy dowiadywałam się o jej piszczeniu i zagubieniu. Albo o tym, że zaczepiała kobiety podobne do mnie z tyłu (siwe lub z włosami w kolorze platyny) i gdy orientowała się, że to nie ja, wydawała się rozczarowana. Nie mogłam znieść, że nie da się jej wytłumaczyć, że ja niedługo wrócę. Ona zresztą rozumie słowo „wracać”, ale niestety czas przyszły to dla niej abstrakcja nie do przeskoczenia. Za każdym razem, kiedy Partner gdzieś wyjdzie i tłumaczę jej, że „zaraz wróci”, zbiega sprawdzić, czy już wrócił i patrzy na mnie z wyrzutem, jak bym ją oszukała. Będąc w stolicy i rozmawiając przez komunikator z Partnerem, pokazywałam się jej w kamerce, ale nie wiem, czy to nie spotęgowało jej smutku. Krytycznym momentem był ten, w którym sobie uświadomiłam, że nie dam rady tego znieść. Byłam skłonna wsiąść w pociąg i od razu wrócić, żeby tylko nie czuła się przeze mnie opuszczona. Przecież o tym, że wrócę, dowie się dopiero wtedy, kiedy wrócę. I tu musiałam się zmierzyć nie tylko z rozpaczą własną, ale też lodowatą pustką, w którą wcisnął mnie brak wsparcia i zrozumienia. Musiałam się mierzyć z wypowiadanymi wielokrotnie, więc i po jakimś czasie niecierpliwie stwierdzeniami, że nic jej nie będzie, albo że się musi przyzwyczaić, zupełnie, jak bym sama tego nie wiedziała. Jak by racjonalność była lekiem na ból duszy.
Szybko przypomniało mi się niezrozumienie, z jakim spotykałam się u dorosłych, kiedy, pracując w szkole, przeżywałam wraz z dziećmi ich problemy.
To przecież tylko lalka
– mówili ze śmiechem
To nieprawda. To nigdy nie jest „tylko lalka”. Tak jak, nieco później, to nigdy nie jest „tylko koniec pierwszej miłości”, „tylko utrata pracy”, „tylko rozwód” czy „tylko trzydniowe rozstanie z psem”. Nie płaczemy z powodów błahych, nawet jeśli nasze łzy są następstwem wydarzenia pozornie błahego. Płaczemy najczęściej z powodu niemocy, samotności, pustki, utraty bądź braku. Dlatego płakał też mój pies, a ja – choć 345 km dalej – razem z nim.Nikt z nas nie wie, co w tak pokiereszowanym psychicznie zwierzątku wywoła kolejną traumę i kiedy jest odpowiedni czas na taki krok, jak dłuższa rozłąka. Może zrobiłam to zbyt wcześnie. Nigdy się tego nie dowiem. Wiem natomiast, że niedługo po moim przyjeździe okazało się, że przeszła kolejną urojoną ciążę.
Kiedy jednak udało mi się choć na chwilę odciąć myślami od zdezorientowanego pieska i lęku separacyjnego, który mnie złapał i nie chciał puścić, miło spędziłam czas. Odwiedziłam mamę, zobaczyłam słynną w artystycznych kręgach Kaliską (mój rodzinny dom i miejsce wielu fantastycznych przyjęć, na których tatabrylował w roli kucharza) po dużym i imponującym remoncie. Spotkałam się z długo niewidzianym znajomym, a także zobaczyłam uroczą wystawę Józefa Chełmońskiego w Muzeum Narodowym. A sama Warszawa… cóż. Z pewnością jest miastem magicznym. Za każdym razem w magiczny sposób zmienia mnie z pięknej, pewnej siebie, dobrej i przebojowej dziewczyny w dziewczynę grubą, niezgrabną i wyzywającą. W złego, egoistycznego, wywyższającego się człowieka i generalnie życiowego nieudacznika. Zakładając oczywiście, że faktycznie jesteśmy tym, jak postrzegają nas inni ludzie. Jeśli są na świecie miejsca, która mogą nam podładować akumulatory, dla mnie Warszawa jest właśnie takim miejscem, tylko że na odwrót. Mam wrażenie, że nie dość, że mi za każdym razem akumulatory rozładowuje, to dodatkowo jeszcze podkrada paliwo z baku.
W jakimś sensie na pewno dobrze było wyjechać, ale jeszcze lepiej było wrócić. Żuli, widząc mnie, doznała szoku, który zmienił ją na kilka dobrych sekund w nieruchomą psią bryłę. A potem popuściła z radości. Jeszcze nigdy żaden mocz mnie tak nie wzruszył. Inna sprawa, że też nikt wcześniej nie oddał go na mój widok.
fot. Bożena Szuj
🍁 Moje miasto?
fot. Bożena Szuj
Już dawno pisałam o swoim zachwycie Trójmiastem, a w szczególności Gdańskiem. Kiedy cztery lata temu po raz pierwszy odwiedziłam swojego Partnera w jego gdańskim domu z tym słynnym garażem opisanym w „Sclavusie”, w którym rodziło się nowofalowe Sni Sredstvom Za Uklanianie, a potem kultowy zespół Miłość, pomyślałam, że chciałabym tu kiedyś zamieszkać. Nie pomieszkiwać w sezonie letnim, jak w kolejnych latach miałam w zwyczaju, ale po prostu zamieszkać. Zabezpieczyć strome schody przed ewentualnym dzieciątkiem lub/i psem i uwić tu z Partnerem rodzinne gniazdko. W tym niesamowitym domu z historią i ogrodem położonym w najpiękniejszej części świata – starym Wrzeszczu.
Marzenia to jednak marzenia. Są bezpieczne, dopóki umiejscowimy je w czasie przyszłym. W przypadku marzenia o zamieszkaniu tutaj, oddalenie jego realizacji w czasie, uczyniłoby tę realizację znacznie bardziej luksusową. W nieokreślonej przyszłości miałabym szansę zamieszkać w domu podczas późnej jesieni, a potem zimy ogrzewanym. Tymczasem przez nieoczekiwany splot wydarzeń, pewnego dnia Partner zapytał mnie wprost:
– A czy Ty widziałabyś możliwość przeprowadzenia się tutaj na zimę?
W tym miejscu warto zaznaczyć, że Partner tak czy tak w Zakopanem w zimie musi bywać, więc moja przeprowadzka do Gdańska oznaczałaby też naszą chwilową rozłąkę (lub trochę krótsze „rozłąki”).
Pytanie, którego przecież od dawna wyczekiwałam, wprawiło mnie w autentyczne przerażenie. Z jednej strony oczywiście, że chciałam. Z drugiej – przecież ten czas był czasem zakopiańskim. Tęskniłam nie tylko za przyjaciółką, ale też za przytulnym mieszkankiem, za biurkiem skrojonym na moje pisarskie potrzeby. Za fotelem, w którym lubię czytać, za lampą, przy której lubię w tym fotelu czytać. Za kuchnią z tylko jednym palnikiem, ale za to wygodną i budzącą moją kulinarną kreatywność. Nie mówiąc rzecz jasna o ciepłej kurtce, zimowych butach, czapkach, rękawiczkach i szalikach, za którymi zdecydowanie tęskniłam najbardziej już od pierwszych dni lodowatego października. No i… szukałam przecież pracy. W Zakopanem, nawet jeśli nie znalazłabym nic stałego i bardziej ambitnego, miałam przemiłe zaproszenie od koleżanki do pracy sezonowej, w której przebidowałam już kilka srogich zim.
Po przespaniu się z tym tematem i kilku rozmowach z Partnerem, strach ustąpił. Do Zakopanego można przecież wpaść po ubrania zimowe, ulubiony fotel i lampę. (Z biurkiem trudniej, ale udało się coś satysfakcjonującego zorganizować na miejscu.) Rynek pracy w Gdańsku jest większy i z pewnością łatwiej będzie mi znaleźć coś w zawodzie, a z przyjaciółką i tak mam przecież intensywny kontakt telefoniczny. Pozostała kwestia zimy w nieogrzewanym domu. Tej nie umiemy jeszcze rozwiązać, ale na horyzoncie majaczy kilka pomysłów. Mały elektryczny grzejnik na razie się sprawdza.
fot. Bożena Szuj
🍁 Marność, marność w Zakopanem
fot. Bożena Szuj
W Zakopanem mieliśmy spędzić tydzień, ale już pierwszego dnia po przyjeździe stwierdziliśmy, że chcemy jak najszybciej wracać. Choć przyłapałam siebie samą na małej tęsknocie za swoim podhalańskim światkiem, jednak wyjątkowo długi czas spędzony w cywilizacji sprawił, że trudno mi było wrócić do tego, co chyba wyłącznie z przyzwyczajenia wcześniej tolerowałam.
Jest takie powiedzenie:
W Zakopanem prawo się nie przyjęło.
I – jak już się skończymy śmiać – łatwo zaobserwujemy, że to niestety nie żart. Bogobojni górale, uwieczniani na fotografiach i filmikach na ogół w pozycji klęczącej przed figurami, obrazami bądź ludźmi, nie rozumieją na czym polega taki zwykły, prosty, codzienny i niemedialny szacunek do bliźnich. Może ewentualnie mają go odrobinę do tych kanonizowanych, ale to już po ptakach, bo tamci nie żyją. Nie możemy z Partnerem uwierzyć, że miasteczko, które żyje z turystów, może rok w rok oddawać im do użytku kompletnie nieodśnieżane, oblodzone chodniki, a raczej te ich skrawki, na których nie uformowały się śnieżne zaspy. I nie mam na myśli jakichś małych zapomnianych przez najstarszych górali dróżek. Mówię o ulicach największych, m.in. Krupówkach, po których w brzydszy, ale cieplejszy zimowy dzień nieraz brodziliśmy w brudnej śniegowej papie aż po łydki. Słyszałam różne wyjaśnienia. A to, że właściciele budynków są odpowiedzialni za odśnieżanie, a nie władze miasta. A to, że przy tak potężnych opadach śniegu nikt ze skutecznym odśnieżaniem nie nadąży. To ostatnie byłoby usprawiedliwieniem, gdyby na ogół śnieg padał od rana do wieczora przez kilka dni z rzędu, a miasto odśnieżało chodniki i skuwało z nich lód regularnie dwa razy w ciągu doby. No nikt normalny by się nie czepiał. Natomiast jeśli tak obfite opady są od wielu lat raczej rzadkością, a od listopada do marca rokrocznie ten sam chodnik przy jednej z większych zakopiańskich ulic zmienia się w lodowisko ukryte pod mniejszą lub większą warstwą śniegu, z drobnymi przerwami na temperatury dodatnie, a przy halnym zaczyna pełnić honory ostatniej drogi, to coś tu jest zdecydowanie nie halo.
Trudno też żyć z turystów, kiedy uważa się ich za irytujące dodatki do wyczekiwanych dutków. Kilka lat temu w okresie świątecznym podczas silnego halnego wielka przystrojona choinka dekorująca Krupówki spadła na grupę Węgrów, raniąc jedną osobę, która w konsekwencji trafiła do szpitala. Na moją szczerą troskę o stan zdrowia choinkowej ofiary i zadeklarowaną nadzieję na to, że otrzyma szybko jakieś zadośćuczynienie od miasta, usłyszałam pełne wzburzenia:
Kto normalny wychodzi z domu podczas halnego i staje pod choinką?!
No, głupi turyści oczywiście! Ci sami, którzy nie wiedzą, że w góry nie idzie się w klapkach lub trampkach, albo że im wyższy szczyt, tym zimniej, więc wybierając się w góry, warto wrzucić do plecaka oprócz wody, również cieplejsze ubrania, a czasem nawet czapkę i rękawiczki, mimo że w mieście jest dwadzieścia stopni na plusie. Ci sami głupi turyści, którzy stołują się w karczmach i restauracjach na Krupówkach (bo przecież wiadomo, że tam się nie je), mylą jakikolwiek krzyż na jakiejkolwiek górze z krzyżem na Giewoncie (co bywa faktycznie zabawne), czy zadają w okienku kasy pytania, choć odpowiedzi na nie mają wydrukowane i powieszone na wysokości wzroku. Ta wyśmiewana przez górali „głupota” tak naprawdę jest:
brakiem wiedzy o górach, z którymi czasem stykają się po raz pierwszy w życiu
naiwną wiarą w to, że na ulicy, która jest wizytówką Zakopanego, restauratorzy nie planują ich pozatruwać (swoją drogą nie jest prawdą stwierdzenie, że na samych Krupówkach nie ma przynajmniej kilku przyzwoitych restauracji – nie pytajcie dlaczego, ale swojego czasu miałam przecieki z Sanepidu)
pewną dezorientacją i bardzo klasyczną reakcją mózgu na zbyt dużo bodźców.
Mieszkałam w Zakopanem czternaście lat. Obserwowałam to miasto również w nielicznych w roku momentach, kiedy pozostawali w nim sami mieszkańcy. Naśmiewający się z nieczytających kartek turystów zakopiańczycy do pobliskiej Biedronki regularnie wchodzą „wyjściem”, a wychodzą „wejściem”, nie mówiąc już o tym, że wchodzący pchają się na wychodzących, jak by nigdy nie słyszeli o całkowicie logicznej i obowiązującej zasadzie
najpierw wylazł, potem wlazł!
Nie zamierzam jednak też wymyślać bajek o reprezentujących szczyt kultury, klasy i obycia odwiedzających Zakopane turystach. No nie. Od lat ich kulturalny poziom drastycznie spada, dopasowując się do obecnych zakopiańskich standardów. Innymi słowy, ciągnie swój do swego. (Sytuację ratują przyjeżdżający od kilku lat turyści muzułmańscy, cieszący się tanimi połączeniami, nowymi dla siebie krajobrazami oraz… deszczem, z którym nie mają u siebie styczności.) Czasy, w których Zakopane przesiąknięte było duchem Modrzejewskiej, Witkacego, Szymanowskiego, Karłowicza, Żeromskiego czy Kasprowicza, już dawno przeminęły. Ludzie, którzy Zakopane autentycznie kochali, przyjeżdżając tam po latach, doznają szoku.
– Już nigdy więcej tu nie wrócę
– stwierdzają z wielkim smutkiem,
a potem odkrywają uroki Witowa, Kościeliska czy Murzasichla i omijają Zakopane szerokim łukiem.
Na turystów głośnych, pijanych, roszczeniowych, chamskich i nieobliczalnych Zakopane ciężko sobie zapracowało. I jest to dosyć naturalna kolej rzeczy. Wspominane z sentymentem dawne Zakopane przyciągało artystów ze względu na przepiękne położenie, magię otaczających miasteczko Tatr, ale też na pewną fascynującą surowość i autentyczność prostych górali, wyczuwalną również w ich intrygującym folklorze. Trudno jednak oczekiwać, że kolejne pokolenia górali odetną się od cywilizacji i będą za dnia tłumnie pasać owce, a wieczorami grywać dla przyjemności w góralskich kapelach. Żyją w miasteczku turystycznym, więc ich podstawowym źródłem utrzymania są turyści. Folklor jest bardzo opłacalną walutą, a jego autentyczność wymaga nakładów pracy i czasu. Czas to z kolei pieniądz, więc nikogo nie powinny dziwić wciskane turystom tanie pseudogóralskie szyte w Chinach szale (podczas gdy autentyczne części tradycyjnego góralskiego stroju są kosmicznie drogie), czy cały ten pstrokaty badziew sprzedawany na wielkim, smutnym i brzydkim jarmarku, jakim stały się Krupówki (ustawa krajobrazowa niczego niestety nie zmieniła). I tu również pojawia się kwestia szacunku. Gdyby był wbudowany w moralny góralski szkielet, uchroniłby pamięć przodków, nadwyrężoną Planetę oraz zachwyconych górskim klimatem nieco naiwnych, czy też niezorientowanych turystów przed zalewem plastikowego śmiecia sprzedawanego przymiotnikiem „góralskie”. Ale wbudowany niestety nie jest. Występuje rzadko i raczej pojedynczo. Dlatego już mnie nawet nie dziwi, że absurdalnie drogimi samochodami zakopiańczycy regularnie prawie rozjeżdżają przechodniów. To z pewnością wina tych ostatnich – w końcu kto normalny przechodzi na pasach przez ulicę, którą jedzie zakopiańczyk?
Jeśli ktoś zastanawia się, skąd niektórzy mieszkańcy niezbyt bogatego Podhala mają pieniądze na absurdalnie drogie samochody, mogę tylko podpowiedzieć, że jeszcze nigdzie w Polsce nie spotkałam się z przyzwoleniem na kantowanie na podatkach na taką skalę, jak tutaj. Jedna rzecz to powszechność pracy na czarno (którą nawet proponują prowadzonym przez siebie bezrobotnym urzędnicy z Urzędu Pracy), druga to zaniżanie zarobków na umowie, a trzecia – niewystawianie lub nieczęste wystawianie paragonów klientom. O to pracodawca, jeśli jest fajny, często prosi swojego pracownika. Jeśli jednak nie jest – nakazuje mu to. Na to wszystko jest gigantyczne przyzwolenie.
W jednej z prac, które wykonywałam, moje biuro sąsiadowało z pewną pizzerią, do której regularnie przychodziłam na przerwę. Zdążyłam poznać i polubić pracowników. Byli zobowiązani przez szefową do niewystawiania paragonów, bo w razie czegowolała zapłacić mandat. Miała zresztą z czego. Nie musiało jej dobrze iść w pizzerii, bo prowadziła równolegle dom publiczny pod szyldem masażu tajskiego. Pech chciał, że jeden z jej pracowników marzył o dostaniu się do służb mundurowych, a mandat od skarbówki (nawet jeśli nie musiał go zapłacić z własnej kieszeni) pokrzyżował mu plany. Wychwalałam w myślach swoją szefową, która bardzo nas na konieczność wydawania paragonów wyczulała. Potem dostałam od niej PIT roczny, z którego wynikało, że zarobiłam u niej tylko ⅓ tego, co faktycznie zarobiłam (mając umowę, w której podana jest stawka godzinowa i nikt do końca nie wie, ile godzin przepracuje w miesiącu, bardzo łatwo w taki sposób okraść nie tylko wszystkich podatników, ale też samego pracownika).
Pracując na Gubałówce, obserwowałam, jak pobliskie stoisko puszcza cynk pozostałym, za każdym razem, kiedy pojawia się tam kontrola ze skarbówki (maksymalnie dwa razy podczas sezonu). Wtedy inni wyjmują w popłochu kasy fiskalne, przecierają z nich kurz i uczą się ich obsługi. (No dobra, tu przesadziłam. Znają ją, na taki właśnie wypadek.) Kiedy ktoś czasem zapyta:
Gdzie są nasze podatki?
nie zważając na to, że pytanie było retoryczne, odpowiadam:
W Zakopanem!
Wisienką na torcie jest zakopiańskie podejście do ekologii, a w szczególności do problemu smogu. Wielokrotnie spotykałam się z głębokim przekonaniem, że winne są samochody, ale tylko przyjezdnych. A już najbardziej te na warszawskich rejestracjach. (Nie na przykład sąsiad palący w piecu kaloszem na zmianę z podkładem kolejowym.)
I oczywiście nie wszyscy są tacy. Strajk Kobiet Podhale pokazał, że to w młodych kobietach Podhala tkwi największa siła, jednak czy zechcą tu zostać i uwrażliwiać tę specyficzną społeczność? Czas pokaże. W tej chwili jeden wspaniały Krzysztof Trebunia-Tutka nie zdoła w pojedynkę odkręcić tego wizerunku.
fot. Bożena Szuj
🍁 Szkoła – podejście drugie
fot. Bożena Szuj
Kiedy już postanowiliśmy, że w sezonie zimowym zostanę w Gdańsku, moje szukanie pracy ograniczyło się do tego miasta. Sporządziłam, wg wytycznych pani od psychoedukacji, listę swoich własnych wobec nowej pracy wymagań. Oprócz tego zaznaczyłam sobie, gdzie mogę się ugiąć, a gdzie na pewno nie. O ile na przykład wolałabym jeździć do pracy krócej niż dłużej, ale mogę być w tym punkcie elastyczna, o tyle absolutnie nie wyobrażam już sobie pracy zmianowej, zmian nocnych, czy ponad ośmiu godzin pracy dziennie. Nie wyobrażam sobie też weekendów pracujących, ani głodowej pensji (smaczki, karma i przede wszystkim weterynarz nie opłacą się same). Umowa inna niż o pracę nie wchodzi w grę, ale już ciekawa propozycja za ½ lub ¾ etatu zostałaby wzięta przeze mnie pod uwagę, mimo że marzeniem byłby cały etat. No i – the last but not least – żadnych przewałów w umowie. Odzyskałam głos, odzyskałam sprawczość, chociaż prawdopodobniej zawsze je miałam, tylko nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Najpierw w ogłoszeniach o pracę na stronie Trójmiasto.pl wpisałam w wyszukiwarkę hasło „nauczyciel”. Wyskakiwały liczne oferty pracy w przedszkolu. Zaczęłam nawet rozważać studiowanie pedagogiki wczesnoszkolnej, aż nagle doznałam olśnienia.
Po co zdobywać nowy zawód, skoro mam już jeden, w którym mogłabym w tym momencie podjąć pracę?
Lęk, który mnie na tyle lat zupełnie zamroził, nagle i niespodziewanie mnie opuścił. Jestem redaktorką i pisarką, ale też… nauczycielką polskiego. I właśnie zamieszkałam w cywilizowanym mieście. Nieśmiało wpisałam w wyszukiwarkę hasło „nauczyciel języka polskiego”. Wyskoczyło kilka ciekawych ofert, ale jedna biła inne na głowę. Praca w szkole podstawowej Montessori. Potrzebny nauczyciel w klasach od czwartej do szóstej. Doświadczenie nie jest wymagane. Ogłoszenie dodane dzisiaj. Był piątek, późna godzina nocna. W sobotę aplikowałam, a w poniedziałek zanim zdążyłam zadzwonić i zapytać, czy moje CV dotarło, odebrałam telefon… z tej szkoły właśnie z zaproszeniem na rozmowę.
Już pod koniec listopada wiedziałam, że zaczynam pracę w grudniu. Miałam więc czas na przyjazd do Zakopanego i zabranie stamtąd swojego zimowego życia. Czy mocno nerwowa tam Żulinka, podczas wycierania jej łapek, wierzgnęła tak niefortunnie, że głową nabiła mi odstającego na centymetr małego siniaka pod okiem, który po okładach z lodu się rozlał, więc wracając z Podhala, wyglądałam jak typowa ofiara przemocy domowej? Tak. Czy w związku z tym mój i tak już stresujący pierwszy dzień pracy rozpoczął się przed godziną 5:00, bo zamiast lekkiego makijażu dziennego musiałam sobie zrobić całą charakteryzację? Również tak. Choć oczywiście ta, mimo że czasochłonna, niczego specjalnie nie wniosła. Siniak do dzisiaj zupełnie jeszcze nie zniknął.
Pewnym wyzwaniem jest rzeczywiście wstawanie najpóźniej o 5:30. Kiedy przed weekendem wymówiłam kompletnie absurdalną, jak na siebie frazę, mianowicie, że:
będę się mogła wyspać do 9:00,
przypomniała mi się jedna z moich ulubionych scen z „Zakonnicy w przebraniu”, w której główna bohaterka grana przez Whoopi Goldberg wierci się przez całą noc na swojej pryczy, a kiedy wreszcie udaje się jej zasnąć, wpada do niej pocieszna uśmiechnięta zakonnica i oznajmia:
– Już piąta, siostro śpioszko!
Ale da się do takiego rytmu przywyknąć. Niewiarygodna jest dla mnie natomiast panująca w tej szkole atmosfera. Mądrzy i przyjaźnie nastawieni dorośli, wyjątkowo dojrzałe dzieci. Rozmawianie z nimi o emocjach, jako norma. Nacisk na to, żeby nie pracować po godzinach. W ramach całego etatu siedmiogodzinny dzień pracy. W ciągu tygodnia pięć dni. Wreszcie praca, do której idę z prawdziwą przyjemnością. Wyjątkowo silnego przeziębienia, na które zapadłam tydzień po swoim Partnerze, nie udało się niestety wyleczyć domowymi metodami przez weekend. Z duszą na ramieniu udałam się w poniedziałek do lekarza, który wypisał mi L4 do końca tygodnia. Oczywiście czułam się z tym wyjątkowo niezręcznie i źle. Bo przecież jak to będzie wyglądało, co o mnie pomyślą, czy już teraz to na pewno nie przedłużą mi pierwszej próbnej umowy. Ale przyłapałam się na tym, że najsilniej odczuwam… smutek, że w tym przedświątecznym tygodniu nie mogę w życiu szkoły uczestniczyć. Że nie wysłuchałam świątecznego koncertu, nie było mnie na Wigiliach klasowych, opuściłam Wigilię nauczycielską, a także ominie mnie jutrzejszy tradycyjny spacer po lesie zakończony ogniskiem. Boję się zapeszyć, boję się napisać cokolwiek nie w porę, ale… chyba jestem naprawdę szczęśliwa.
fot. Bożena Szuj
P.S. A na deser będę niestety przewidywalna. Tymon Tymański najpierw skradł moje lato książkowym arcydziełem „Sclavus”, by następnie skraść też moją jesień doskonałą płytą „Republikacje”. Obiecuję, że jej recenzja pojawi się tu niebawem.
Oswajanie się z jesienią idzie mi w tym roku niezwykle opornie, ale pomagają mi w tym antydepresyjne aktywności. Jedną z większych – oprócz czytania – jest dla mnie gotowanie. Gotowanie dla bliższych i dalszych. Gotowanie dań zjadanych wspólnie, jak i tych robionych do słoiczków na wynos. W tym roku na Wszystkich Świętych w naszym domu nie zabrakło kolejnego wariantu zupy dyniowej (od wielu lat świecka tradycja) oraz… nowej odsłony kapusty zasmażanej.
fot. Marianna Patkowska
SKŁADNIKI:
– ¾ główki białej kapusty – 4 duże marchewki
– 3 cebule
– 2 liście laurowe
– 50 dag kapusty kiszonej
– 200 g gotowanej ciecierzycy
– garść marynowanych pieczarek
– kminek suszony cały
– lubczyk suszony
– ziarna kozieradki
– papryka słodka wędzona mielona
– majeranek suszony
– kurkuma suszona
– sos sojowy
– pieprz
– pół kostki masła
– mąka
fot. Marianna Patkowska
PRZYGOTOWANIE:
Poszatkować białą kapustę i gotować w dużym garnku, dodając obrane i pokrojone w kostkę marchewki oraz cebule z liśćmi laurowymi.
fot. Marianna Patkowska
Po 20 minutach dodać pokrojoną drobno kapustę kiszoną z sokiem, gotowaną ciecierzycę (również z sokiem),
fot. Marianna Patkowska
posiekane drobno pieczarki,
fot. Marianna Patkowska
garść kminku, garść lubczyku, garść ziaren kozieradki, garść papryki słodkiej wędzonej, garść majeranku, garść kurkumy, kilka kropli sosu sojowego i odrobinę pieprzu. Gotować wszystko na wolnym ogniu ok. godziny, od czasu do czasu mieszając. W razie potrzeby dodać więcej przypraw.
fot. Marianna Patkowska
W małym rondelku rozpuścić masło i powoli dosypywać mąkę, cały czas mieszając. Do gęstej masy powoli wlewać sos z kapusty, również ciągle mieszając. Gotową zasmażkę wlać do kapusty i wszystko porządnie wymieszać. Najlepsza jest po kilku dniach gotowania. Można ją z powodzeniem mrozić.
Idealnie pasuje do ziemniaczanego purée i kotletów z sera lub panierowanych steków z kalafiora, ale jest równie wyborna z pajdą świeżego chleba z masłem!
fot. Marianna Patkowska
P.S. A na deser łączę piosenkę Republiki „Tak… Tak… To Ja” w instrumentalnej wersji Kwartetu Śląskiego (aranżacja Stefan Sendecki). Łączę ją, bo cała moja jesień muzycznie związana jest z Republiką, a mówiąc ściślej, znakomitymi „Republikacjami” Tymona Tymańskiego – płytą, o której napiszę niebawem i którą z każdym wysłuchaniem kocham coraz mocniej. Ona z kolei przypomina mi o wydanej w 2005 roku płycie „Republique” – wciąż upieram się, że najlepszego polskiego, ale również (wybacz, Kronosie) światowego kwartetu – Kwartetu Śląskiego. Mam do niej ogromny sentyment i sympatię.
Maj, czerwiec, lipiec i sierpień nad morzem były dla mnie jak bal dla Kopciuszka. Wrzesień za to nastał, jakby na zegarze wybiła północ. Zrobiło się nieprzyjemnie i zimno, a mnie pokonało wyjątkowo dokuczliwe przeziębienie. Szybko się zresztą okazało, że mimo ujemnych wyników testu, był to wlekący się za mną od połowy sierpnia Covid, wzięty przeze mnie w połowie sierpnia za krótką i niegroźną jelitówkę, a ostatniego dnia sierpnia za grypę, choć przez bity miesiąc (aż do połowy września) nie opuszczały mnie okrutne mdłości. Kiedy wreszcie ustąpiły, przypomniały o sobie dawne dobre bóle pleców. Tym razem lędźwiowe i krzyżowe naraz. Jednym słowem, niezłe kombo. Trzymały mnie do października. Wraz z ich ustąpieniem, ustąpił też niedawny entuzjazm związany z czterdziestymi urodzinami, które będę obchodzić za niecały rok.
No a tym, co trzeba o moich wspaniałych lekach na ADHD wiedzieć (oprócz tego, że są pochodną amfy i że nie mogę w trakcie ich przyjmowania spożywać ani kawy, ani alkoholu, ani żadnej innej rzeczy, która jego jest) jest to, że nie lubią się również z wszelkiego typu chorobami. I to zarówno z samymi chorobami, jak i ich leczeniem. Mówiąc najogólniej, nie są wtedy przewidywalne, więc wraz z wrześniem, nastał u mnie wielki dół.
fot. Bożena Szuj
Tęsknota za latem
fot. Bożena Szuj
Nie wiem, co się ze mną stało. Z tą melancholijną dziewczyną, która przedstawiała się napisanymi dla niej i o niej słowami Jeremiego Przybory:
[…] Wiosennych dziewcząt pełno
i letnich tyle ładnych.
JesienNą jestem jedną,
zimowych nie ma żadnych. […]
– „Jesienna dziewczyna” Jeremi Przybora
Gdzie podziała się dziewczyna gardząca wiosną, którą mogłaby w całości przespać, lubiąca odbijające się w pokrywających świeży śnieg kryształkach lodu słońce, ciesząca się na lato, z którym utożsamiała raczej greckie eskapady i kochająca złotą polską jesień; jesień, która ją odzwierciedlała. Najwyraźniej ta dziewczyna zniknęła już dwa lata temu. Dopadła ją jesienna deprecha i potrzeba ciepła oraz słońca.
To nie tak, że lata nie lubiłam, ale też nie byłam jego przesadną fanką. Kiedy mieszkałam w Warszawie, lato w mieście jawiło mi się, jak najgorsza katorga, a Zakopane – do którego zawsze w lecie jeździliśmy – również przesadnymi temperaturami nas nie rozpieszczało. Pozostawały tygodniowe lub dwutygodniowe wyjazdy nad polskie morze, kiedy byłam dzieckiem, a od wczesnej młodości ukochane greckie Thassos i życie całkiem inne od tego warszawskiego, a potem zakopiańskiego. Upały możliwe do wytrzymania przez suchość powietrza, miłość, seks, alkohol, mnóstwo śmiechu i fajnych ludzi dookoła. Ale jednak jesień zajmowała w moim sercu miejsce szczególne. Od dwóch lat jesieni się boję, bo choć, owszem, piękna, atakuje mój mózg potężnym energetycznym zjazdem, odbiera dopaminę i generalnie pogarsza samopoczucie. W tym roku było to tak trudne, bo znakomicie ustawione leki nagle… przestały działać, jak dotąd. I niemal w tym samym momencie przyszło jakieś gigantyczne ochłodzenie. Poczułam, że nie jestem gotowa na długie spodnie. To idiotyczne, ale trzymałam się tych krótkich kurczowo. Zrozumiałam nagle naszą gdańską przyjaciółkę, która, kiedy spotykaliśmy się w jej ogródku cali mokrzy od potu, mimo wziętego przed wyjściem prysznica, powtarzała, że choćby umierała z gorąca, nigdy nie powie, że tęskni za jesienią, albo że chciałaby końca lata. Jej argumentacja była bardzo logiczna:
Mamy tak mało słońca w roku, że jak w końcu jest ciepło i słonecznie, cieszmy się z tego, nawet jeśli powoduje to jakąś chwilową niewygodę.
Wtedy nie bardzo przemawiały do mnie jej słowa. Dziś podpisuję się pod każdym obiema rękami. Miesiące ofiarowujące nam więcej światła dziennego, zalewające nas upałem, zdejmujące z nas niepotrzebne warstwy ubrań, nieco nas rozleniwiają i dystansują od tego, co ważne i poważne. Od tego, co trudne i przesadnie serio. Czy jest to prawda obiektywna? Oczywiście nie. Najszczęśliwszymi ludźmi na świecie są Skandynawowie, a nie można im zarzucić pławienia się w nadmiarze słońca. Szczęście to po prostu wewnętrzna umiejętność bycia szczęśliwym. Umiejętność wrodzona, albo wypracowana. Być może to, że od dwóch lat moje jesienie stały się dla mnie bardzo psychicznie trudne do wytrzymania, a także dobranie w końcu odpowiednich leków przypadające na czerwiec sprawiło, że wiosna i lato dały mi cudowny haj, z którym wcale nie byłam gotowa się rozstawać.
fot. Bożena Szuj
Kopciuszkiem być
fot. Bożena Szuj
Moja osobista relacja z własnym ciałem, urodą i seksualnością zawsze była trudna, a w każdym razie nigdy spójna. Potrafiłam wpadać ze skrajności w skrajność, stojąc przed lustrem i widząc raz (zdecydowanie rzadziej) boginię seksu, a raz (zdecydowanie częściej) wielką grubą bukę, choć nigdy nie byłam przecież ani tym pierwszym, ani tym drugim. Nie miałam co prawda problemów z jedzeniem – jeśli brakiem problemów można nazwać jedzenie absolutnie wszystkiego, wszędzie i o każdej porze, – ale przecież nie o realną idealność czy otyłość chodziło, a o moją własną głowę. Ponieważ byłam też zahukaną panienką z domu z fortepianem, bezrefleksyjnie łykałam wszystkie te wypada, nie wypada, zupełnie jak by moda mogła być czymkolwiek więcej niż tylko doskonałą zabawą poprawiającą samopoczucie. Owszem, bywa też sztuką (za każdym razem mam łzy w oczach, przypominając sobie znakomity dokument o Alexandrze McQueenie „McQueen”). No i oczywiście też swoim wyglądem jesteśmy w stanie wyrażać samych siebie, ale jeśli tego nie czujemy, nie musimy przecież tego robić. Nadawanie wyglądowi jakiejś przedziwnej rangi, farmazonami w stylu:
kobieta w jakimś wieku nie powinna pokazywać kolan/ramion/brzucha, ani mieć zbyt długich włosów, chyba że będzie je upinać w kok
kobieta ubrana „wyzywająco” jest „rozwiązła”
kobieta upodabniająca się swoim wyglądem do Barbie z pewnością jest głupiutka
– i wiele, wiele innych
jest zadziwiające. Tym bardziej, że przez długie lata czepiano się w ten sposób wyłącznie kobiet. Z niewiarygodną łatwością przyklejano im rozmaite etykietki jedynie z powodu tych ich fatałaszków, makijażu czy fryzur, które nie mieściły się w przygotowanych dla nich przez patriarchat szufladkach. Kiedy – stosunkowo niedawno – mężczyźni zaczęli podążać za modowymi trendami, przydarzyło się im to samo. Rzadko ktoś krytykował przykrótkie i zbyt obcisłe męskie rurki słowami:
Hehe, jakie to śmieszne!
Zdecydowanie częściej słyszało się natomiast, że są one „gejowskie” lub „pedalskie”. O co więc chodzi? O prymitywne założenie, że wygląd kobiety (oraz mężczyzny, który odstaje od przyjętych wzorców męskiego wyglądu) jest związany z odbiorem mężczyzny. Kobieta, która ma „wyzywający” styl (lub od czasu do czasu będzie się tak chciała ubrać, umalować i uczesać), szuka w ten sposób atencji mężczyzny, wygląda tak dla niego, wysyłając mu wiadome sygnały. W tej retoryce nie ma miejsca na lesbijki, kobiety aseksualne lub takie, które już albo po prostu nie szukają związku. W tej retoryce nie ma miejsca na kobiety, które do tego, by podobać się komukolwiek w sposób seksualny, używają swojego wewnętrznego seksapilu i intelektu, a niekoniecznie mody, która raczej pomaga im czuć się ze sobą dobrze. Z tej retoryki wypływa przerażające i barbarzyńskie stwierdzenie, że jeśli kobieta została zgwałcona, to oczywiście przykro, ale właściwie sama jest sobie winna. Na własne uszy słyszałam zdziwienie mężczyzny niebywale kulturalnego i bardzo przeze mnie szanowanego, że:
jak to jest, że z jednej strony kobiety nie chcą, żeby im się nachalnie gapić w biust, a z drugiej, same zakładają na siebie ubrania z ogromnymi dekoltami, eksponując swoje wdzięki.
– w domyśle: trudno się nie gapić
To teraz zapnijcie pasy, bo wyjaśnię, jak to jest.Dla wielu będzie to wstrząs, ale niektóre kobiety z dużym biustem po prostu go lubią i mają ochotę go w rozsądnych dekoltowych ramach pokazywać. I już. Ot, cała historia. Absolutnie nie oznacza to jednak, że zwalnia to kogokolwiek z kulturalnego zachowania, a kulturalny człowiek (czy mężczyzna, czy kobieta), nie gapi się nachalnie w żadną część ciała swojego interlokutora, nawet jeśli widzi odrobinę więcej niż by chciał.
W tym miejscu przypomina mi się anegdota ze Zbigniewem Wodeckiem, którego dwadzieścia lat temu przedstawił mi mój wujek, a jego serdeczny kolega. Przyleciałam do Los Angeles do rodziny na wakacje. Wodecki miał koncert dla Polonii i podczas jednej z naszych licznych z wujkiem podróży po Stanach, zatrzymaliśmy się w San Diego na kawę u pana Zbigniewa. Kiedy przyszliśmy do jego apartamentu, akurat wychodził z basenu w kąpielówkach. Wytarł się ręcznikiem i zaprosił nas do ogrodowego stołu, zgarniając z krzesła swoje bieliźniane gacie, by dłuższą chwilę nimi żonglować. Owszem, był niewymowny gorąc, ale żywiłam jakąś cichą nadzieję, że jednak coś na siebie zarzuci. Nie zarzucił. I to nie byłoby najgorsze, gdyby nie późniejsze jego ustawienie się do obiecanego zdjęcia ze mną. W tym samym stroju… kąpielowym. Czy chciałam mieć zdjęcie z półnagim Wodeckim? Nie. Po latach, kiedy poznałamTymona Tymańskiego – a była to moja pierwsza u niego wizyta – również spytałam o możliwość wspólnego zdjęcia. Nie było problemu. Tymon zaproponował, żebyśmy z kuchni przenieśli się do ogrodu, i w tym momencie Bartek stwierdził: – Tylko wiesz, Marianna ma zdjęcie z Wodeckim, na którym on jest w samych gaciach. Czy mógłbyś… – Nie ma sprawy! – odpowiedział Tymon, rozumiejąc Bartka w pół słowa, a mówiąc to, już zdejmował spodnie. Tym sposobem mam zdjęcie z nim również w gaciach, ale za to w koszulce. Plus… z całym szacunkiem dla dorobku pana Zbigniewa, ale jednak Tymon to Tymon.
Wracając jednak do wątku ubioru, czy nie zauważam niestosowności niektórych strojów? Zauważam. Nigdy nie założyłam i prawdopodobnie nie założę najbardziej nawet eleganckich spodni do Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej, ani do Opery Narodowej. Nie założyłam ich też nigdy na żadną Wigilię. Kiedy pracowałam w biurze podróży i w lecie wchodzili do mnie panowie topless (nieczęsto, ale zdarzało się), grzecznie prosiłam, żeby się ubrali. Mój elegancki służbowy strój nigdy niestety sam do nich nie przemawiał. Nie przyszło mi jednak do głowy, żeby dorabiać jakąkolwiek filozofię do niestosowności czyjegoś stroju, czy niedopasowania go do sytuacji. Jedni nic o konwenansach nie wiedzą, inni mają je kompletnie w poważaniu, jeszcze inni znają je doskonale i świadomie z nimi pogrywają. Jeśli przeszkadza mi czyjś wygląd, godząc w moje poczucie estetyki, albo rozdrapując moją wewnętrzną ranę (nieustające poczucie, że ktoś mnie lekceważy – poczucie dziecka, które wierzy, że cały świat kręci się wokół niego), mam do wyboru albo:
przyjrzeć się z czułością samej sobie i uleczyć to, co domaga się uwagi
nazwać po imieniu mój prawdziwy, przykrywany troską o konwenanse problem
nauczyć się rozmawiać o nim z ludźmi, którzy mnie nieświadomie triggerują, a tym samym zadbać równocześnie i o moje, i o ich dobro
albo:
unikać tych, którzy wyglądają i myślą inaczej niż ja.
Drugie „rozwiązanie” jest nie tylko niezdrowe, ale też skazane na porażkę, bo nic absolutnie w nas nie zmienia. Tak, w nas. Inni ludzie są tylko lustrami. Jeśli coś w nich drażni nas na tyle mocno, że czujemy gniew (na ogół emocja przykrywająca tę właściwą), przeglądamy w nich swoje własne bolesne miejsca. I mamy szansę się uzdrowić, choć często zamiast tego wybieramy uznanie, że wina/odpowiedzialność leży po tej drugiej stronie.
Czy na tym opiera się patriarchalne usadzanie kobiet, od którego w tym rozdziale wyszłam? Nie. Patriarchat to system, który w centrum świata stawia konserwatywnego, średnio inteligentnego i mało wrażliwego mężczyznę. Dlatego nie ma w nim miejsca zarówno dla kobiet, które „rzucają się w oczy” wcale nie po to, żeby takiegoż zaciągnąć do łóżka, jak i nie ma go dla mężczyzn myślących i delikatnych. O przedstawicielach wszystkich płci o orientacji innej niż heteroseksualna już nawet nie wspominam. System ten skrzywił wielu całkiem rozsądnych mężczyzn nie na tyle jednak wrażliwych, żeby swoje uprzywilejowanie dostrzec. To oni mówili mi przy kawie, zgrywając mentorów i łypiąc na mój dekolt:
– Ale feministką, chłe, chłe, mam nadzieję nie jesteś.
Skrzywił też wiele myślących kobiet, które próbowały w jakikolwiek sposób zamanifestować swoją odrębność i inność od reszty kobiet. Zazwyczaj stawały się strażniczkami patriarchatu, by przypodobać się mężczyznom (pick me girls). Jak ja podczas tej kawy, kiedy odpowiadałam z dumą:
– Nieeee!
Dumą i lekkim rumieńcem, że na mój dekolt spojrzeli. A teraz to już na pewno zapunktowałam tym odcięciem się od feminizmu jeszcze bardziej.
Piszę o tym z ciarkami żenady na plecach. Udowadniałam tę idiotyczną tezę, że kobieta ubiera się dla mężczyzny. Tak, chciałam być zauważona. Chciałam być widziana. Ale czy na pewno przez mężczyzn? Czy to była potrzeba młodziutkiej, ale jednak dorosłej kobiety, którą mogliby zaspokoić jej mniejsi lub więksi adoratorzy, czy może potrzeba małego dziecka możliwa do spełnienia wyłącznie przez jego opiekunów?
Moja osobista relacja z własnym ciałem, urodą i seksualnością musiała być trudna, bo nigdy nie mogłam zostać z tym wszystkim sama. Ciągle ktoś mi się przyglądał. A to jakiś mężczyzna, a to kobieta – inna strażniczka patriarchatu, a to w końcu pan Bóg (zawsze obecny przy masturbacji dojrzewających nastolatków, za to konsekwentnie nieobecny podczas wszystkich wojen i rzezi). Tak skupiłam się na oczekiwaniach innych wobec siebie i swojego wyglądu, że nie miałam nawet możliwości zastanowić się, czego sama chcę. Jaką siebie lubię najbardziej. Co dodaje mi pewności siebie, co mnie zamyka. Co sprawia mi zwykłą przyjemność i frajdę, a co buduje między mną a światem jakiś trudny do przeskoczenia mur. Na szczęście czas, terapie, nieustająca autoterapia oraz wrodzona dociekliwość sprawiły, że zaczęłam powoli wychodzić z roli Kopciuszka i bosą stopą dotykać krainy normalności.
fot. Bożena Szuj
Kopciuszkiem nie być
fot. Bożena Szuj
Po terapii grupowej, opisywałam na blogu jedną z dwóch diagnoz, które usłyszałam: diagnozę histrionii. Dziś widzę, że o ile diagnoza obsesyjno-kompulsywnego zaburzenia osobowości w jakiś sposób wiąże się z moim ADHD, o tyle histrionia była źle postawioną diagnozą. Wielka szkoda, że całkiem niezły personel nowotarskiego szpitala nie odrobił lekcji o ADHD. Miałam okazję zasugerować jego dyrektorce, by wzięła pod uwagę takie szkolenie, również dla siebie – nie mogła mnie już dłużej leczyć właśnie ze względu na swoją niekompetencję w obszarze ADHD. Podziękowała. Liczę, że nie była to jedynie kurtuazja.
O histrionii wspominam dlatego, że cechuje ją pewna teatralność. Teatralność gestów, wypowiedzi oraz wyglądu. Dopatrywałam się jej u siebie w potrzebie stwarzania kreacji do sesji zdjęciowych przygotowywanych z myślą o kolejnych blogowych wpisach. Dziś, kiedy wiem już, że to nie histrionia, myślę, że bardzo, bardzo długo staczałam sama ze sobą walkę. Walkę opisanej wyżej zagubionej strażniczki patriarchatu z dziką kobietą, która chce być zauważona, ale na swoich własnych warunkach, nie porzucając przy okazji siebie. Trochę, jak podczas generalnych porządków na zabałaganionym strychu, każde swoje przekonanie brałam do rąk i przyglądałam się mu z każdej strony.
Czy ty jesteś moje, czy może wyuczone?
Czy już do ciebie dojrzałam, czy właśnie z ciebie wyrosłam?
Moje i te, do których dojrzałam odkładałam na jedną kupkę, wyuczone i te, z których już wyrosłam na drugą – rzeczy do natychmiastowej, choć tak naprawdę stopniowej utylizacji. Nikt już nie powinien ich mieć. Nawet ja kiedyś.
Moja rozpoczęta w czerwcu przygoda ze sprzedawaniem ubrań, których już z rozmaitych powodów nie będę nosić, zmusiła mnie do wielu zaskakujących refleksji. Na przykład o mój styl; czy go mam. A jeśli tak, to czy jest tylko jeden, no i w ogóle czy go mieć powinnam. Co lubię nosić, a w czym lubię się pokazywać, bo wbrew pozorom to dwie całkiem inne sprawy. W końcu często wyglądamy rewelacyjnie w czymś, co jest dla nas równie wygodne jak zbroja. No i też na odwrót – dosyć rzadko wyglądamy zjawiskowo w ciuchach super wygodnych. Ale właściwie czemu by nie spróbować? Wygodne są przecież nie tylko wytarte dresy. Moja tegoroczna sprzedaż fatałaszków i mocno przemyślane układanie trochę nowej garderoby (pobliska sieć lumpeksów z wyznaczonymi dniami w tygodniu, podczas których wszystko kosztuje tylko 6 zł – każdy sklep z sieci ma wyznaczony inny dzień – to coś fantastycznego!) jest ciągle znakomitą zabawą. Dotychczas wydawało mi się – o czym więcej pisałam w czerwcowym wpisie – że mogę swoją atrakcyjność zawiesić na kołku, czując się dobrze, ale niewyjściowo. Więcej, naprawdę wierzyłam w to, że bez makijażu jestem niemal niewidzialna, mimo że na co dzień naprawdę maluję się rzadko. Wierzyłam, że są jakieś dwie nNy: jedna wyszykowana, wymalowana, wystylizowana, prosto na koncert czy inNe wielkie wyjście, a druga w niemal ciągle tych samych domowych ciuchach bez makijażu, zbyt zwykła, by ją pokazywać jakoś szerzej. Z pewnością w pogodzeniu tych moich dwóch osobowości pomogła zdrowa relacja z kobietami, z którymi mogę porozmawiać o tych wszystkich niedostrzeganych często przez mężczyzn niuansach. Kobietami życzliwymi i serdecznymi. Kobietami, w których nie ma zazdrości czy zawiści. To bardzo dla mnie nowe. Nowe i piękne. Wszystkie się w końcu zmagamy z dniem złych włosów, gorszą cerą, przeróżnymi reakcjami organizmu na okres czy chorowaniem na konkretny kosmetyk lub ciuch. No powiedzcie, że nie! No i po co właściwie obarczać tym mężczyzn, którzy już są z siebie dumni, jak po kilku latach związku zapamiętają wasz kolor oczu? Odsłaniając się z tymi przyziemnymi urodowo-wyglądowymi trudami dnia codziennego, zobaczyłam, jak bardzo one nas wszystkie łączą. I jak bardzo możemy odpuścić w babskim gronie, co na dłuższą metę uczy odpuszczania w ogóle; w każdym gronie.
Podczas tego gorącego, słonecznego lata postanowiłam więc trochę poodpuszczać. Przede wszystkim samej sobie. Jeszcze rok temu nie odważyłabym się zapozować do robionych na bloga zdjęć w samym cekinowym krótkim body w dodatku bez żadnej bielizny pod spodem (w tym miejscu pozdrawiam pana, który usiadł sobie na kamieniu tuż za nami, otworzył piwo i niemal dyskretnie obserwował naszą sesję). Dziś myślę, że niezwykle smutne jest to, że wiele kobiet potrzebuje do tego „odwagi” właśnie, choć to w gruncie rzeczy przecież błahe i nieistotne. Najwyżej komuś się nasz wygląd nie spodoba, albo wyjdzie nam gdzieś jedna czy druga fałdka. Czy to koniec świata? A przede wszystkim czy to powód, żeby zabierać nam przyjemność bawienia się swoim własnym wyglądem?
Prawdopodobnie już kiedyś pisałam o tym, że do ilustrowania blogowych wpisów własnymi sesjami zainspirował mnie dawny blog Fabjulus. Pamiętam, jakiego szoku doznałam, kiedy zobaczyłam jej zdjęcia. Jaki to był dysonans, że tak piękna kobieta może… tak doskonale i inteligentnie pisać. Przerażające, prawda? To również pokłosie patriarchalnego spojrzenia na kobiety i przydzielania im ról i wyglądów. Jak inteligentna, mądra i pisząca, to musi koniecznie siedzieć nieumalowana w worku po ziemniakach i tak sobie mędrkować. Nie może być ładna, a już na pewno nie zadbana i jeszcze do tego zgrabna. No, to się zwyczajnie ze sobą nie łączy. Przykładałam więc od początku, teraz chyba jeszcze bardziej świadomie, ogromną wagę do charakteru moich sesji, którymi ozdabiałam wpisy. Nie do mnie, rzecz jasna, należy interpretacja tego bloga, ale mogę zapewnić, że nie ma na nim elementów przypadkowych. [Może oprócz omawianego już kiedyś fatalnego łamania tekstu, na co – mimo wykupienia własnej domeny – nie mam ciągle żadnego wpływu.] Makijaże, stroje, paznokcie i rzęsy, a był czas, że nawet peruki, wielokrotnie pomagały mi tu wyczarować w mniej lub bardziej udany sposób jakąś dopełniającą wpis opowieść równoległą. Realizacja konkretnego pomysłu była dla mnie dużo ważniejsza niż to, żeby „wyglądać ładnie”. Jednak, jak każdy, mam zarówno własne poczucie estetyki, jak i swoje kompleksy, co powstrzymywało mnie od umieszczania tu jednych zdjęć i przekonywało do umieszczania drugich. W pewnym momencie złapałam się na tym, że sztuczne rzęsy i paznokcie (peruki były tylko chwilową fanaberią) stały się w mojej głowie obowiązkowymi rekwizytami w sesjach. To odkrycie uświadomiło mi, że wykreowałam w swojej własnej głowie taki obraz siebie, któremu nie dorównuję w rzeczywistości. I że nie jest to przemyślane blogowe alter ego, tylko kolejna pułapka. Od majawięc pokazuję na zdjęciach tylko własne paznokcie i rzęsy, trochę też ze względów terapeutycznych.
Nie piszę tego zresztą po to, by wywołać dyskusję na temat tego, która wersja jest „lepsza”. To kompletnie nieistotne. Nadal lubię każdą. Również – coraz bardziej – tę sauté, którą tak pięknie uchwyciła w Grecji moja dobra koleżanka Georgia Dask. Dzielę się spostrzeżeniem, że jest pewna subtelna różnica między kreacją, mówiąc szumnie, artystyczną, a fałszem. A na fałsz – i pisząc, i śpiewając – nie chcę sobie pozwalać.
fot. Bożena Szuj
Kto tu kogo uratował?
fot. Bożena Szuj
Przychodzące z wiekiem doświadczenie, terapie i autoterapia to jedno, ale na pewno mój dzisiejszy spokój, samoakceptację i poczucie własnej wartości zawdzięczam przede wszystkim niecałym siedmiu kilogramom szczęścia i miłości (lub też wkurwu, jak ją przedstawia mój Partner) – naszej przysposobionej psiórce Żuli. Nie wiedziałam, że tak można kochać, a z dnia na dzień obydwoje kochamy ją jeszcze mocniej. Naszym celem było danie dobrego, kochającego domu pieskowi, który nie miał na niego szans. Wzięliśmy z interwencji przerażoną sunię. Całe swoje półtoraroczne życie była zamknięta w jakiejś śmierdzącej melinie przez zwyrola, który w końcu poszedł siedzieć, ale za rozbój. To pozostawiło w niej traumę, która nie tak rzadko daje o sobie znać. Była zaniedbana weterynaryjnie, do dziś – choć jest z nami już pół roku – nie byliśmy w stanie jej wykastrować, bo po wyleczeniu pierwszej urojonej ciąży zapadła na giardiozę, którą leczy się prawie miesiąc. A kiedy można już było wykonać badania potwierdzające, że giardioza minęła, dostała cieczkę, a po niej kolejną urojoną ciążę. Nie ma łatwego życia. Jednak mało co mnie tak podnosi, jak użalanie się nad nami (???), że „mamy problematycznego psa”. Mamy fantastycznego, mądrego i przekochanego pieska z charakterem, któremu człowiek wyrządził niewyobrażalną krzywdę. Minimum, jakie możemy zrobić dla zwierząt, to ich nie jeść, nie nosić ich futer i w miarę możliwości dać im dom.
Dzisiaj naszym najważniejszym celem jest uczynienie z Żuli najszczęśliwszego i zdrowego psa. To jednak nadal niedużo w porównaniu z tym, ile dostajemy od niej w zamian. A dostajemy codzienne treningi uważności. Te cudowne poranki we trójkę, kiedy mała na nas wskakuje i bez pardonu wypycha nam komórki z dłoni (tak, straszny zwyczaj), bo „teraz jest czas wspólnych pieszczot”. Uczy nas, czym jest bycie w tu i teraz, tak ważne dla wszystkich uciekających od niego ADHD-owców. Pokazuje, jak ogromną radość może sprawiać jedzenie (ciągle tego samego, teraz już wiem) i spacer, ale też jakim nieopisanym szczęściem jesteśmy… dla niej my. Piszę to ze łzami w oczach, bo tyle radości, ile nie jest nawet w stanie pomieścić w sobie to maleńkie ciałko na każdy nasz powrót, to coś, czego nie doświadczyłam nigdy. Nie mówiąc już o tym, że po pierwszej mojej i jej kilkudniowej rozłące (o której jeszcze napiszę), popuściła na mój widok. I dla niej to już w ogóle nie ma znaczenia, czy przytyłam, czy schudłam, czy mam umyte czy nieumyte włosy, czy jestem w makijażu czy bez niego, jak również co w ogóle na sobie mam. Ona po prostu nas oboje kocha, a my robimy codziennie wszystko, żeby na tę miłość zasłużyć. Równocześnie też dzięki niej każde z nas uczy się kochać samego siebie.
fot. Bożena Szuj
P.S. Na deser łączę tylko jeden utwór, który do SyrenNi pasuje najbardziej – „Le sirene” Demetria Stratosa. Umieszczałam go już na swoim blogu nie raz, ale jako jeden z moich ulubionych utworów ma w moim sercu miejsce priorytetowe i będzie się pojawiał zawsze, kiedy poczuję, że powinien.
Nadeszła jesień, a wraz z nią dużo większa niż podczas lata chęć gotowania. Od czterech już lat nie jem mięsa (w dalszym ciągu oprócz ryb), z czym bardzo mi dobrze, jednak jeśli za czymś czasem tęsknię, to za tatarem wołowym, uczciwą golonką oraz podrobami. Na początku naszego związku mój Partner był ciekaw, jakie są mankamenty mieszkania ze mną, więc postanowiłam zapytać o to partnera poprzedniego, z którym łączą mnie miłe wspomnienia i wzajemny szacunek. Ten, po niedługim namyśle, stwierdził:
Nie no, generalnie fajnie się z Tobą mieszka. Jeśli już mam coś irytującego wymienić, to może to, że ciągle te podroby gotujesz…
Bardzo nas to rozśmieszyło, bo wstąpiłam wtedy na wege drogę, ale fakt faktem, dotykanie i krojenie surowych podrobów to coś, co faktycznie większość życia sprawiało mi jakąś niemal metafizyczną rozkosz. (Mogłam do tego zresztą na chwilę wrócić, gotując psu, zanim się dowiedziałam, że różnorodność dań to zdecydowane przeciwieństwo tego, czego potrzebują psy.)
Czy wymyślając przepis na boczniaki udające ozorki chciałam oszukać samą siebie, że oto zjem znowu tę pyszną mięsną potrawę? Nie. Odtwarzanie smaków od zawsze było dla mnie tylko (albo aż) ćwiczeniem kreatywności, zabawą, rodzajem łamigłówki; aktywnością, którą kocha i której potrzebuje mój ADHD-owy mózg. Nadal nie rozumiem, czemu wege wersje mięsnych potraw wzbudzają w niektórych mięsożercach tak duże emocje i rodzą niesprawiedliwe zarzuty o „hipokryzję” roślinożerców. Przecież w niejedzeniu mięsa jesteśmy konsekwentni.
Moja improwizacja na temat ozorków zaczęła się od sosu chrzanowego. Znakomicie gotująca przyjaciółka w pewnej telefonicznej rozmowie przypomniała mi o prostym i pysznym daniu, jakim są jajka w sosie chrzanowym. Po jakimś czasie sama nabrałam na nie apetytu, stwierdzając, że idealnie wpisują się w obecną aurę i poszłam czarować do kuchni. Partner był rezultatem zachwycony, niemal ze łzami w oczach wspominając bary mleczne ze słusznie skądinąd minionej epoki PRL-u. Miałam w planach przygotowanie potrawy dziękczynNej dla Tymona Tymańskiego za jego znakomite „Republikacje” (o których wkrótce napiszę), więc plany te zaczęły się nagle krystalizować. Sos dziękczynNy przygotowałam nieco inaczej niż ten, którego sukces mnie zainspirował. Po pierwsze, dlatego że gotowanie jednej potrawy dwa razy w ten sam sposób mnie nudzi, a zwłaszcza jesienią muszę walczyć z własnym życiem o dopaminę jak lwica, a po drugie… Drugiego w sumie jednak nie ma. Na horyzoncie moich wizji zaczęły majaczyć ozorki, a internet w sugerowaniu ich wegetariańskich zamienNików okazał się nad wyraz bezużyteczny. Pomyślałam więc, że dobra marynata będzie kluczem do sukcesu w kwestii smaku, a do oryginału trzeba zbliżyć konsystencję i wygląd. Boczniaki okazały się wyborem najbardziej oczywistym.
Puenta tej historii jest następująca: gotujmy wielkim artystom, nawet, gdyby miał to być nasz jedyny wkład w polską kulturę (lub zagraniczną, jeśli mieszkamy zagranicą). Oczywiście tylko, jeśli gotować umiemy, lubimy, a tym artystom nasze wypełnione po brzegi słoiczki sprawiają realną przyjemność. Kto nie zna jeszcze „Republikacji”, niech szybko biegnie je nabyć. Tak, jak wege ozorki z sosem chrzanowym, również fantastycznie komponują się z aktualną pogodą.
SKŁADNIKI:
WEGE OZORKI:
– 2 opakowania boczniaków
– 3 ząbki czosnku
– oliwa z oliwek
– Przyprawa do flaków biesiadnych (czymkolwiek by były) Kamisa
– mielona wędzona słodka papryka
– 4 liście laurowe
– kilka świeżych liści lubczyku
– sól
– pieprz
– kilkanaście kropli sosu sojowego
– kilka kropli octu
– cebula czosnkowa
SOS CHRZANOWY:
– 2 tacki świeżej włoszczyzny
– garść suszonej włoszczyzny
– cebula
– 2 ząbki czosnku
– świeży lubczyk
– 5 – 6 liści laurowych
– kilka ziaren ziela angielskiego i pieprzu czarnego (lub piramidka smaku do rosołu)
– suszony lubczyk
– 3 – 4 kostki warzywne (polecam oczywiście kostki lub bulionetki domowej roboty)
– ok. pół kostki masła
– mąka
– kilka łyżek domowego chrzanu (ja miałam jeszcze swój własny wielkanocny, utarty z jabłkiem i wymieszany z odrobiną wody, octu, soli i pieprzu)
– kilka łyżek ulubionego kupnego chrzanu
– ok. 3 łyżki jogurtu greckiego
– kilka kropli mleczka do kawy
– kilka kropli śmietanki 30%
– kilka kropli sosu sojowego
– kilka kropli soku z cytryny
– sól
– pieprz
PRZYGOTOWANIE:
I dzień…
WEGE OZORKI:
Do miski wlać trochę oliwy z oliwek i wymieszać z przyprawą do flaków i mieloną wędzoną słodką papryką. Dopełnić miskę chłodną wodą. Dodać obrane i przekrojone wzdłuż ząbki czosnku, liście lubczyku i liście laurowe, a następnie wymieszać z sosem sojowym, octem, solą i pieprzem. Boczniaki umyć i odkroić kapelusze. Czyste kapelusze wrzucić w całości do naszej marynaty. Nóżki pokroić na mniejsze części i również dodać do marynaty. Wszystko raz jeszcze wymieszać i zostawić na noc pod folią. O cebuli nie zapominamy, przyda nam się następnego dnia.
fot. Marianna Patkowska
II dzień…
SOS CHRZANOWY:
*Swój sos chrzanowy przygotowałam od początku do końca w tym samym dniu, jednak jeśli mamy więcej czasu pierwszego dnia, a mniej drugiego, można pierwszy etap sosu chrzanowego (koniec zaznaczony gwiazdką) zrobić – razem z marynatą – dzień wcześniej.
fot. Marianna Patkowska
Pracę nad sosem chrzanowym zaczynamy od przygotowania uczciwego wywaru warzywnego. Umytą i obraną włoszczyznę kroimy (polecam kroić na duże kawałki, bo łatwiej ją potem odcedzić i wykorzystać np. jako dodatek do obiadu) i wrzucamy do gotującej się wody. Nieobraną cebulę i ząbki czosnku opalamy z każdej strony i dodajemy do reszty wraz z włoszczyzną suszoną, połową doniczki ściętego, umytego świeżego lubczyku, liśćmi laurowymi i resztą przypraw do bulionu. Kiedy nasz wywar zacznie wrzeć, zmniejszamy ogień i gotujemy 1,5 do 2 godzin. Po tym czasie dodajemy kostki i suszony lubczyk i gotujemy jeszcze 15 – 20 minut. Odcedzamy wywar. Warzywa warto zachować jako dodatek do obiadu lub na sałatkę warzywną. (Osobiście wyrzucam tylko cebulę, czosnek, liście laurowe i piramidki smaku.) Z czystego wywaru do sosu odlewamy ok. 1,5 szklanki do dzbanuszka i zachowujemy na później – przyda nam się podczas przygotowywania wege ozorków.*
fot. Marianna Patkowska
W nowym garnku rozpuszczamy na małym ogniu masło i dodajemy stopniowo mąkę, cały czas mieszając (najlepiej sprawdzi się do tego silikonowa łopatka). Kiedy nasza zasmażka zrobi się już gęsta, stopniowo dodajemy nieduże ilości przecedzonego wywaru do sosu (dzbanuszek zostawiamy na razie w spokoju), cały czas wszystko mieszając. Oddzielnie miksujemy chrzan z jogurtem greckim, mleczkiem do kawy, śmietanką, sosem sojowym i sokiem z cytryny. Kiedy rozpuścimy zasmażkę w całym wywarze, dodajemy trochę tego sosu do zmiksowanego chrzanu z wyżej opisanymi dodatkami i miksujemy wszystko razem. Potem bardzo powoli, cały czas mieszając, łączymy zmiksowane składniki z sosem. Znacznie zmniejszamy ogień, nie dopuszczając do wrzenia i chwilę grzejemy wszystko razem. Dodajemy do smaku sól i pieprz. Jeśli całość okaże się zbyt rzadka, możemy dorobić zasmażkę, ale w oddzielnym rondelku, również łącząc ją potem z niewielkimi ilościami sosu, a dopiero później przelewamy zawartość rondelka do garnka z resztą sosu.
fot. Marianna Patkowska
II dzień…
WEGE OZORKI:
Wyjąć boczniaki z marynaty i osuszyć na ręczniku papierowym. Kiedy wyschną, delikatnie obtoczyć tylko tyle z nich, ile wygodnie zmieści się na patelni, z jednej strony w mące.
fot. Marianna Patkowska
Pokroić cebulę w plastry i rozgrzać oliwę na dużej patelni. Wrzucić na rozgrzaną oliwę zanurzone jedną stroną w mące boczniaki i plastry cebuli, delikatnie i szybko obsmażając z każdej strony, a następnie dodać resztę wysuszonych boczniaków, podlać wszystko zachowanym do tego celu w dzbanuszku bulionem i dusić ok. 20 – 30 minut na małym ogniu, od czasu do czasu mieszając.
fot. Marianna Patkowska
Wyjąć i odsączyć boczniaki z bulionu.
fot. Marianna Patkowska
Na tym etapie można oczywiście wrzucić odsączone duszone boczniaki z cebulą do przygotowanego uprzednio sosu chrzanowego. Ja jednak proponuję włożyć je do pustego garnka, w którym zalejemy je tylko połową sosu.
fot. Marianna Patkowska
Dzięki temu sos z wege ozorkami stanie się bardziej aromatyczny, a sos sauté pozwoli nam na przygotowanie alternatywnej wersji obiadu – jajek w sosie chrzanowym. Do obydwu wariantów jako dodatek wyśmienicie sprawdzą się kluski śląskie.
fot. Marianna Patkowska
P.S. A na deser łączę dziś przepyszną piosenkę „Odchodząc” ze wspomnianej płyty Tymona Tymańskiego „Republikacje”; płyty będącej nie tylko hołdem złożonym Republice, ale też harmonicznym arcydziełem.
Minęło już trochę czasu od wydania tej książki i choć od początku byłam nią zaintrygowana, nie przypuszczałam, że w końcu jednak po nią sięgnę. Nie przypuszczałam, bo mam problem z pisanymi przez Marię Peszek tekstami piosenek, co nie jest najlepszą wróżbą. Ponieważ jej teksty uchodzą za kontrowersyjne, jest całkiem sporo osób mających z nimi problem. Zanim więc ktoś odruchowo zaliczy mnie do szufladki „święcie oburzonych obrazoburczą Marią”, wyjaśnię, w czym dokładnie tkwi mój problem. Otóż, mówiąc w skrócie, w jej literackiej nierówności. Byłabym w piórze Marii zakochana po uszy od wysłuchania krążka „Jezus Maria Peszek” z 2012 roku – mojej ulubionej płyty tej artystki. Każdy tekst na tym albumie (może z wyjątkiem bardzo odstającej od reszty piosenki „Amy”) jest małym arcydziełem; przemyślanym, konsekwentnym. Nawet niezbyt oryginalna maniera posługiwania się naiwnymi, częstochowskimi rymami nie drażni – całość jest spójna. I jest o czymś. Do całkiem niezłych, choć niewybitnych tekstów z debiutanckiej „Miasto Manii” mam jeszcze pewien sentyment, ale już te z następnej „Marii Awarii” irytują mnie niesamowicie swoją pretensjonalnością. Na tamten czas (2008 rok) były być może „odważne” czy przełamujące jakieś tabu, jednak nie jest to kryterium nadrzędne, jeśli mamy oceniać literacką jakość. Mogłabym to jednak zrzucić na karb stopniowego rozwoju artystki. Obie płyty powstały przed przełomową „Jezus Maria Peszek”. Ale w 2016 roku ukazuje się „Karabin”, na którym czuć wyraźny spadek tekściarskiej formy autorki. Kilka tekstowych perełek (mowa o fragmentach, a nie całych tekstach), reszta niedbała, niedopracowana, zbyt łopatologiczna. Ważne tematy spłycane nieumiejętnością odpowiedniego ich przedstawienia. Ta dziecięca naiwność narracji, która była jakimś urokiem czy wręcz siłą płyty „Jezus Maria Peszek”, tu staje się nieznośnym grafomaństwem. I ostatnia „Ave Maria” to powtórka z rozrywki, z tym że do częstochowskich rymów wplecione są jeszcze angielskie sformułowania, co zmienia teksty w swoje własne karykatury. Nie piszę tego z przyjemnością, tym bardziej czując, że autorka podejmuje próby mówienia o tematach trudnych i bolesnych, a jej stanowisko w wielu kwestiach podobne jest do mojego. Do tego naprawdę lubię każdą z tych płyt od strony muzycznej, jednak wychowana na literackiej wrażliwości Jeremiego Przybory, którego nawet najsłabsze wydane na światło dzienne teksty były nadal wybitne, nie uważam tekściarstwa Marii Peszek za dobre, a raczej przypadkowe i chaotyczne. Każdy twórca ma prawo do gorszej formy, oczywiście. Problemu nie widzę w tym, że Maria pisze słabiej, lecz w tym, że coś, co powinno pozostać szkicem, który warto byłoby dopracować, bo tkwi w nim spory potencjał, pokazuje światu jako dzieło skończone. Więcej, uważa „Ave Marię” za „najpiękniejszą płytę, jaką nagrała”, co przyjmuję jako deklarację, że wszystkie jej elementy autorkę satysfakcjonują. Cóż więc z tego, że potrafi pisać teksty doskonałe, skoro nie umie odróżnić ich od tych niedopracowanych?
Wbrew, być może, pozorom, ten wstęp przyda nam się w późniejszej analizie książki.
„Naku*wiam Zen” Maria Peszek
fot. Marianna Patkowska
Tym razem nie używam zapałek. Nie wzniecam rewolucji. Nie krzyczę: „Róbmy dym”. Zeszłam z barykad. Chcę się podzielić opowieścią o niełatwej, ale wspaniałej relacji z ojcem, i ogrzać nią serca. Chcę zabrać was w podróż do źródła mojej siły, a przy okazji sama zrozumieć, skąd się wzięłam, taka, a nie inna. To opowieść o sensie rozmowy i szansie na szczęście w każdych okolicznościach. O afirmacji życia. Jest trochę jak kompas, dzięki któremu łatwiej nawigować przez niespokojny czas.
– wewnętrzne skrzydło okładki, „Naku*wiam Zen” Maria Peszek
Po „Naku*wiam Zen” sięgnęłam, kiedy okazało się, że mamy ją w naszej stogowej bibliotece. Po lekturze „Sclavusa” Tymona Tymańskiego nie mogłam do siebie dojść. Potrzebowałam czegoś lżejszego, ale na przyzwoitym poziomie. Pomyślałam, że rozmowy córki artystki z ojcem artystą będą odpowiednie. I po niedługiej chwili książka zaczęła mnie drażnić swoją – a to niespodzianka! – nierównością. Odłożyłam ją więc i wróciłam do niej dopiero po jakimś czasie.
Z początku miałam wrażenie, że zderzyły się tu dwa światy: autystyczny z ADHD-owym. Maria zadając ojcu pytania, oczekuje, że odpowie jej on „konkretnie”: krótko, zwięźle i na temat. Ten jednak nie umie, bo rzeczy, o które pyta go córka, nie są czarno-białe. Odpowiada z sensem, ale nie w sposób, który sobie zażyczyła, więc – jak uparte dziecko – przerywa mu zniecierpliwiona. Wtedy z kolei ja się niecierpliwię, bo to, że ona nie rozumie jego sposobu odpowiadania, nie oznacza wcale, że ja go nie rozumiem, a Jan Peszek mówi pięknie i mądrze. Po jakimś czasie to się jednak nieco zmienia i w głowie coraz nachalniej pojawia mi się zwrot „pamiętnik starego pierdoły”. Nie chodzi o tytuł pewnego dzieła i idące za nim specyficzne poczucie humoru, wyjątkowy styl czy abstrakcyjność Rolanda Topora, lecz o nazwę coraz bardziej adekwatną dla wspominków Peszka z dzieciństwa, które są w wielu miejscach – mówiąc brutalnie – zwyczajnie nudne. (Podobnie zresztą, jak opis pochodzenia mojego taty nakreślony wątpliwej jakości piórem Agnieszki Pindery, z tym, że w przeciwieństwie do jej książki, „Naku*wiam Zen” jest przyzwoicie napisane.) Z tyłu głowy miałam wrytego w nią „Sclavusa”, ale nie tylko. Również zupełnie inne, ale doskonałe i wstrząsające „Chłopki. Opowieść o naszych babkach” oraz niedawno przeczytane „Służące do wszystkiego” Joanny Kuciel-Frydryszak i w żaden sposób nie udało mi się tych przydługich opisów dzieciństwa Peszka obronić: ani wartością merytoryczną, ani historyczną, ani humorystyczną. Piękne są natomiast końce rozdziałów, w których Maria maluje słowem zdumiewające, poetyckie obrazy, uciekając w swoje własne światy. Potem znowu robi się ciekawie. Maria zaczyna nieco odpuszczać. Przestaje być natarczywa i powoli wychodzi z roli dziecka. Chce zrozumieć, czemu jest taka, jaka jest. W dodatku, przechodząc kryzys twórczy i – jak rozumiem – egzystencjalny, bardzo chce się dowiedzieć, jak jej ojcu udaje się zachowywać pogodę ducha. Skąd bierze się jego pogodzenie z życiem. Rozpaczliwie próbuje uszczknąć tego trochę dla siebie.
Zastanawiałam się, czemu ta książka wzbudza we mnie tak mieszane odczucia. W „Naku*wiam Zen” wszystko teoretycznie powinno grać. Rozmówca Marii, Jan Peszek, to wszak osobowość twórcza, mądra, intrygująca. Znakomity, ceniony aktor, który z racji wykonywanego zawodu obracał się w świecie elitarnym, interesującym, inspirującym; członek doskonałego awangardowego Zespołu MW2 (Ensemble MW 2). Do tego (wbrew tezie mojej mamy, że aktor nie powinien mówić swoim własnym tekstem, bo wtedy cały czar pryska) pięknie i ze swadą władający językiem, a na domiar dobrego ciągle młody duchem. Ciekawy świata, ale życiowo doświadczony. Idealny interlokutor! Co więc nie gra? Przecież nie kilka dłużyzn, dla mnie zbytecznych, ale dla innego czytelnika być może ważnych. Wielu recenzentów podkreśla, że siłą tej książki jest wskazanie, jak można ze sobą szczerze rozmawiać. No i tutaj właśnie czuję pewien zgrzyt. Bo, owszem, Maria rozmawia z ojcem otwarcie. Mogą przy sobie kląć (co, nota bene, w wykonaniu Jana nie brzmi naturalnie), poruszać tematy śmierci, seksu, religii czy puszczania bąków, ale co im to tak naprawdę daje? Ci, którzy takiej otwartości w rozmowach nie zaznali, mogą być zszokowani lub/i zachwyceni, ale prawda jest taka, że mamy do czynienia z dorosłą poranioną kobietą, której umiejętność prowadzenia takich rozmów z rodzicami najwyraźniej nie uchroniła przed znalezieniem się w bardzo ciemnym i trudnym miejscu. (Może nawet tkwi w nim od zawsze, bo o towarzyszącym jej od maleńkości strachu wspomina w książce wielokrotnie.) Chciałabym być dobrze zrozumiana – umiejętność prowadzenia rozmów i otwierania się w nich jest niebywale cenna. Uważam jednak, że źle pojętą „szczerością” jest debatowanie z ojcem na temat jego pożycia z własną matką i słuchanie, co ta w łóżku lubiła, a czego nie (kwestię smaku pozostawiam ocenie czytelników), podczas gdy między wierszami wyrzuca się z siebie niemy krzyk:
Czemu taka jestem?! Czemu mi to ZROBILIŚCIE?!
Wyrzuca i udaje, że się go w sobie nie nosi. Co więcej, choć pojawia się kilka słów o żalu dzieci Jana (zwłaszcza brata Marii) do ojca za pewne rzeczy z ich dzieciństwa, Maria sama w pewnym momencie stwierdza, że obwinianie rodziców o to, z czym się dziś, jako dorośli ludzie, borykamy, jest bez sensu. A jeśli nie jest? Reakcja Jana na wytknięcie mu jego zaniedbań jest poruszająca. Robi mu się autentycznie przykro. Z wielu rzeczy nie zdawał sobie sprawy. Choć nie lubię tego argumentu, to jednak czasy i świadomość społeczna były wtedy całkiem inne. Jan słucha, przyjmuje, przeprasza, przeżywa swój smutek, nie stosując wobec Marii żadnej manipulacji, ani szantażu emocjonalnego. Bierze to na klatę. Zapewnienie Marii, że obwinianie rodziców o to, z czym sobie w dorosłym życiu nie radzimy, jest bez sensu, to zamknięcie się na prawdę, która mogłaby wyzwolić. Tak, to na naszych rodzicach (lub prawnych opiekunach) spoczywa odpowiedzialność takiego ukształtowania nas, żebyśmy sobie z mnogością pojawiających się w dorosłym życiu problemów poradzić umieli. Jeśli jesteśmy pozbawieni podstawowych narzędzi do wejścia w dorosłość, to przyczyna tkwi w błędach lub zaniedbaniach rodziców. Nie chodzi o „winę”, a raczej odpowiedzialność za taki stan rzeczy. Dopiero z tego punktu można ruszyć dalej, widząc że nasi rodzice również nie byli dobrze wychowywani, ich rodzice tak samo, itd., itd. Nie ma sensu chować urazy, bo jako dorośli ludzie przejmujemy od swoich rodziców odpowiedzialność za siebie i możemy stać się dla siebie najlepszymi opiekunami. Być może nawet to właśnie Maria Peszek miała na myśli, ale to nie wybrzmiało. Zabrakło mi wiele razy – mimo bezsprzecznej otwartości całej tej rozmowy – prawdziwej szczerości; ponazywania tego, co zostawia w książce ślad w postaci jakiegoś przemilczanego napięcia. W wielu momentach podczas lektury miałam wrażenie, że jestem świadkiem rozmowy, w której jedna osoba bardzo cierpi i – nie mając w siebie do końca wglądu – nie wie, dlaczego, a druga, choć tę pierwszą niezwykle kocha, nie może nic z tym cierpieniem zrobić. I tu się w moim odczuciu kończy magiczna moc rozmowy, a zaczyna konieczność zrozumienia siebie poprzez terapię. I zanim ktoś stwierdzi, że przecież w najbardziej nawet szczerej książce nie trzeba obnażać się ze wszystkim, zaznaczę, że moim zarzutem wobec „Naku*wiam Zen” nie jest nieujawnienie wszystkich tajemnic z życia rodziny Peszków. Moim zarzutem wobec tej książki jest ukazanie tylko powierzchownego obrazu szczerości i autentyczności, którymi wcale nie jest sama swoboda w mówieniu o seksie, śmierci czy bąkach. Autentyczność to odpowiedni do niej punkt wyjścia, czyli bycie ze sobą spójnym, rozumienie, co się w nas aktualnie dzieje, co już wiemy, a czego jeszcze nie, w którą stronę zmierzamy, a która jest nam obca. Wspominałam o tym w recenzji „Sclavusa”, bo autentyczność Tymona mnie zmiażdżyła. Czy pisał o tak mi bliskim wielogodzinnym trudnym do opanowania wzruszeniu po wysłuchaniu jakiejś płyty, czy o robieniu kupy do zlewu (swoją drogą, naprawdę znakomita totartowa anegdota), czy snuł przejmujące refleksje o swoim zmieniającym się przez lata stosunku do Polski, był tak samo sobą. W przeciwieństwie do tego towarzyszącego mi podczas lektury „Naku*wiam Zen”, tu nie miałam wrażenia, że autora jest w jakimś obszarze mniej, więc ucieka w inny; taki, z którym potrafi sobie lepiej poradzić. Bardzo trudno ubrać w słowa coś tak nieuchwytnego. Całą sobą czułam – tak, to tylko, albo aż odczucie, – że szczerość w rozmowie Peszków jest obecna, ale równocześnie też chwiejna. Aż dotarłam w książce do fragmentu, przy którym sobie dopiero przypomniałam medialną burzę, jaką niedługo po premierze książki wywołał. Ponieważ byłam wtedy przed lekturą, nie chciałam się ekscytować czymś, co być może wyjęte z kontekstu zabrzmiało gorzej niż mogło. Teraz jednak wszystko zaczęło mi się składać w całość, bo – uwzględniając kontekst – fragmentowi można zarzucić wiele, ale z pewnością nie brak szczerości i autentyczności. Podczas rozmowy o zawodowej i artystycznej drodze Marii, Jan stwierdza:
Przez twoje pójście w śpiewanie, komponowanie i pisanie tekstów, które stały się dla mnie zupełnie, powiedziałbym, zjawiskowe i odrębne, próbuję zrozumieć, gdzie jest ojciec, który pragnie twojego spełnienia, a gdzie artysta, który jest w stanie ocenić, jakie to robi na nim wrażenie. Każda płyta jest skrajnie inna. To jest tak oryginalne, że z niczym nieporównywalne. Człowiek mimowolnie wchłania różne interesujące zjawiska w sztuce i prędzej czy później gdzieś ma to wpływ na jego ostateczną wypowiedź, ale to, co ciebie cechuje jako artystkę, to że nigdy w twojej twórczości nie ma cechy kopistki. Czym przesiąknięte są te wszystkie cipy z naszego polskiego rynku, które po prostu nie mają nic do powiedzenia. Śpiewają o niczym, posiłkując się jakąś imitacją pseudopoetyckich albo pseudowywrotowych spraw.
Nie chcę rzucać w tej chwili nazwisk, ale te tak zwane skarby narodowe, no, dla mnie to gówno. Szalenie utalentowane, w sensie, że elastyczne, muzykalne, no ale to natura dała. Na przykład piękny głos, barwę. Tylko że to jest totalnie o niczym. Mnie o wiele bardziej stabilizuje w moim poglądzie wypowiedź Jarosława Mikołajewskiego, wybitnego poety, który twoje teksty nazywa nową poezją. I ja też tak je rozumiem. Przede wszystkim ty zawsze piszesz o czymś.
[…]
Jak będziesz spisywać, to chcę, żeby te „cipy” padły.
– str. 193, 194, „Naku*wiam Zen” Maria Peszek
I gdzieś się nagle rozmywa obraz dobrego, mądrego, nowoczesnego i nastawionego do świata z życzliwością feministy. Obraz, w którym od początku wyczuwałam fałsz (nawet jakoś to sobie wyrzucając), by ustąpić miejsca innemu – zbyt dobrze znanemu. Oto rozparty w swoim wygodnym, przetartym patriarchalnym fotelu dziaders autorytarnie rozdaje kobietom łatki i objaśnia nam wszystkim świat. To znaczy wyczytuję z epitetu, że rozdaje je kobietom i jeśli się w tym nie mylę, to nasuwa mi się pytanie, czemu porównuje swoją tworzącą muzykę córkę wyłącznie z kobietami z rodzimej muzycznej sceny, a nie po prostu ze wszystkimi, którzy się na niej znajdują? Ta karykaturalnie pojęta „odwaga” kończy się jednak tam, gdzie mogłoby się za swoje słowa ponieść odpowiedzialność. Chętnie dowiedziałabym się więc, czy te wszystkie „śpiewające o niczym niechcęrzucaćwtejchwilinazwisk cipy” to: Katarzyna Nosowska, Ramona Rey, Monika Brodka, Natalia Kukulska, Paulina Przybysz, Kasia Stankiewicz, Anita Lipnicka, Mery Spolsky, Anja Garbarek, Alicja Janosz, Julia Marcell (żeby wymienić tylko kilka artystek, które mają w swoim dorobku co najmniej jedną płytę, która bez problemu mogłaby ze znakomitą „Jezus Maria Peszek” konkurować i nawet wygrać)?
Ta wypowiedź jest fatalna na bardzo wielu płaszczyznach. Już nawet nie o obnażenie swojej gigantycznej ignorancji tu chodzi, bo Jan Peszek ma do niej prawo – nie musi orientować się w polskim rynku muzycznym ostatnich dwóch, trzech dekad. Ma prawo myśleć, że oprócz Marii Peszek istnieje tylko Edyta Górniak. Ma też prawo się mylić, uważając, że w rzeczywiście niezwykle oryginalnej twórczości Marii Peszek nie da się odnaleźć żadnych inspiracji muzyką i tekstami już istniejącymi. Da się i nie jest to zarzut. Chodzi o pogardę. Jeśli nosimy w sobie rzeczywistą miłość bliźniego oraz jesteśmy orędownikami równości i wolności (a taki wizerunek Jana Peszka nakreśla nam książka), nie przyjdzie nam do głowy, by obrażać kogokolwiek tylko dlatego, że irytuje nas lub boli zjawisko, w które się on swoim zachowaniem wpisuje. Tworzenie wyrobów sztukopodobnych dla mas jest rzeczywiście zatrważające. Warto o tym mówić, warto nie przebierać w słowach, jednak nazwanie chłamu chłamem jest czymś kompletnie innym od nazwania konkretnych osób (których nazwisk się jednak nie wskazuje) „cipami”.
Zrozumiałam też, dzięki temu wielce niefortunnemu fragmentowi istotę swojego problemu z tą książką. Gdyby mój tata – akurat również, co mi schlebiało, ceniący moją muzyczną twórczość – mówiąc mi szczerze, co o niej myśli, czułby się zobligowany do porównywania jej do czegokolwiek, zwłaszcza obrażając przy tej okazji innych, nasza relacja nie byłaby tak bliska i dobra, jak była. Gdyby musiał, chwaląc mnie, sięgać po zachwycone mną autorytety, żeby umocnić swoją opinię, byłoby mi przykro. W końcu jakie znaczenie ma to, że ten czy inny wybitny kompozytor był moją wczesną twórczością zainteresowany. Nasza relacja była nasza, nie musieliśmy znajdywać żadnych zewnętrznych punktów odniesienia.
Reasumując, mimo wielu pięknych i niewątpliwie cennych momentów w „Naku*wiam Zen”, nie mogę się po lekturze pozbyć wrażenia, że zostałam nabita w butelkę.
Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę
Sierpień był gorący i słoneczny. W dodatku miałam pracę, którą uwielbiałam i w której czułam się coraz pewniej. Dość elastyczny grafik pozwolił mi dopasować godziny pracy do pomagania Partnerowi w sprzątaniu apartamentu. Jeździłam na Stogi sześć razy w tygodniu: pięć do pracy, a szósty (w sobotę lub niedzielę – w zależności od pogody i pracy w apartamencie), na najpiękniejszą trójmiejską plażę trochę się poopalać i popływać. Woda była obłędna, w dodatku w porównaniu z innymi miejskimi plażami, całkiem czysta. Dwie, trzy, maksymalnie cztery godziny tych słoneczno-wodnych kąpieli ładowały moje akumulatory na cały tydzień. Wygrałam życie! Niemal regularnie raz w tygodniu spotykaliśmy się z naszą gdańską przyjaciółką u niej. Na piwko (ja bezalkoholowe), pyszności, w których przygotowywaniu jest mistrzynią, ploteczki i gry planszowe. Braliśmy ze sobą Żulinkę, dla której nasza przyjaciółka szybko stała się Ciocią Chipsikową, rozpieszczając rzeczonymi niezdrowościami naszą sunię. W okolicach września mała dała się jej już nawet pogłaskać, co było ogromnym osiągnięciem. Cierpliwość, systematyczność i życzliwość okazały się w tej kwestii kluczowe.
Cotygodniowe wypady do Boto przestały być dla mnie cotygodniowe z kilku powodów. Często byłam po prostu zmęczona, ale też – powiedzmy to sobie szczerze – lęk separacyjny dotknął nie tylko Żuli, ale również mnie. Mnie może nawet w większym stopniu. Dłuższa rozłąka z psem była dla mnie torturą. Ciągle myślałam tylko o małej. Kiedy zorientowałam się, że już lepiej sobie radzi w domu sama, wychodziłam do Boto czasem wręcz na siłę. Nie ma w końcu nic zdrowego w całkowitym uzależnieniu od siebie psiórki, a ja chcę być mądrą adopcyjną matką. Matką kochającą z całego serca, ale mającą też swoje życie (i pozwalającą podopiecznej mieć swoje, beze mnie). Zawsze zresztą okazywało się, że umalowanie się i wyjście chociaż na dwie godziny – jak bym z początku nie wolała zostać w domu w dresie – było dobrym pomysłem. Partner i tak grał na kongach na scenie (to dla niego przede wszystkim rehabilitacja ręki), a ja mogłam przy wodzie z cytryną i sokiem imbirowym pospędzać jeszcze trochę czasu z naszą przyjaciółką i coraz większą grupą botowych znajomych, śmiejąc się do łez.
W sierpniu miałam też ogromną przyjemność – poszliśmy na koncert Kur z materiałem z „Polovirusa”. Byłoby więc niemal idealnie, gdyby nie to, że niedużym, ale jednak cieniem, położył się na to wszystko jeden wyczytany w pewnym memie, boleśnie prawdziwy tekst:
Sierpień to taka niedziela wśród miesięcy. Niby odpoczywasz, ale wiesz, że zaraz wszystko się skończy.
Nie byłam gotowa na koniec lata.
fot. Bożena Szuj
Rozstania
fot. Bożena Szuj
Sierpień w całości upłynął mi pod znakiem rozstań. Wspomniane już zbliżające się i nieuniknione rozstanie z wakacjami i latem oraz drugie, z cudowną, dającą mi mnóstwo satysfakcji i spełnienia pracą były oczywiste. I wiadome na długo wcześniej. Do tego jedną z moich sierpniowych lektur była długo wyczekiwana książka Natalii Tur „I po związku. Jak zrozumieć i przeżyć rozstanie”. Po lekturze literackiego debiutu autorki („Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?”) cieszyłam się na zapowiedź kolejnej części. Cudownie było wrócić do tego bezpretensjonalnego i przystępnego języka, którym autorka wyjaśnia mnóstwo zagadnień współczesnej psychologii, powołując się na badania oraz autorytety ze świata psychologii i filozofii. (Recenzja pojawi się wkrótce.) Teoretycznie temat nie dotyczył bezpośrednio mojego życia; jestem przecież w związku, o który wspólnie dbamy i którego kończyć nie chcemy (choć rozstajemy się średnio raz w tygodniu, na ogół w mojej własnej głowie). Szybko musiałam jednak zweryfikować pułapkę myślową, w którą wpadłam. Temat rozstań dotyczy nas wszystkich. Zawsze. Za każdym razem coś lub kogoś tracimy, albo się czegoś lub kogoś pozbywamy. Niemal na każdym etapie swojego życia coś lub kogoś zmuszeni jesteśmy odrzucić, ale też przez coś lub kogoś jesteśmy odrzucani. Rozstania nie są zarezerwowane dla kochanków. Rozstajemy się z przyjaciółmi, pracą, środowiskiem, jakimś miejscem, nałogiem, zdrowiem, dziećmi, kiedy przestają nimi być, młodością, pojmowaną w jakiś sposób urodą, własnymi wyobrażeniami, złudzeniami czy bliskimi, którzy umierają. Całkiem tego sporo. Słowo „rozstanie” ma pejoratywny wydźwięk, choć powinno być neutralne. Przywołuje na myśl nierzadko porażkę, choć czasem może stać się naszym największym sukcesem. Oznaką pokory i dojrzałości jest wszak zrozumienie, że nic nie jest nam dane raz na zawsze, a kończąc jakiś rozdział, automatycznie zaczynamy następny. Właśnie w sierpniu też zupełnie niezależnie od siebie, kilka bliskich nam osób doświadczyło rozstań z partnerami. Wspieraliśmy i byliśmy obecni. Nic więcej niestety nie można zrobić, ale wbrew pozorom to nie jest wcale mało. Ten czas jest zawsze trudny, związany z bólem i żałobą, ale też odkrywaniem na nowo siebie i swojej drogi. Z jednej strony obserwowałam rozdzierającą serce rozpacz, znikanie i zapadanie się w mroku własnych demonów i lęków bez ukochanej osoby; walkę o relację z nią, o nową szansę, nowy początek. Nie uważam, że istnieje jakaś jedna rada czy mądrość, której należy się w takich sytuacjach trzymać. Rozstanie nie jest ani dobre, ani złe – czasem bywa nieuniknione i pewnie dobrze umieć rozróżnić, kiedy takie właśnie jest. Wiem jednak, że nawet jeśli po rozstaniu ludzie się ze sobą schodzą i uczciwie pracują nad swoim związkiem, to jest to właśnie wspomniany „następny rozdział”. Rozstanie pomaga nam uświadomić sobie kruchość wszystkiego, co nas spotyka i czyni nas mimo wszystko silniejszymi. Czy swoją nową drogą podążymy już samotnie, z inną osobą, czy z tą samą, z którą się kiedyś rozstaliśmy – nie ma to znaczenia. Najważniejsze, że się na niej w końcu znaleźliśmy. A jak mawiał Heraklit z Efezu:
nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki,
co jest niestety tak nagminnie błędnie używane i rozumiane, że czuję się w obowiązku łopatologicznego wyjaśnienia jego słów. Wszystko płynie, a naturą świata materii jest ciągła przemiana. Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, bo ona co chwilę staje się już inną rzeką. Schodząc się więc z byłym partnerem, nie stworzymy nigdy po raz drugi tego samego związku, co wcześniej. (Oczywiście w przypadku osób uzależnionych i odmawiających leczenia, powtarzać się będą wcześniejsze schematy, bo nie mają one związku z samą osobowością czy charakterem konkretnego człowieka, lecz naturą jego choroby, o czym należy pamiętać.)
Z drugiej strony byłam świadkiem innego rozstania, w którym ktoś, z nie do końca nawet własnej woli, ucinając relację niezdrową i przytłaczającą, odblokował w sobie ogromne pokłady siły. Przecierałam oczy ze zdumienia, odkrywając na nowo bliską mi osobę, która jakby nagle znalazła w sobie włącznik do poczucia własnej wartości. Zaczęła świecić nieznanym mi dotąd blaskiem, zdając sobie w jednym momencie sprawę z tego, że wszystko dobre i piękne, co w niej widzimy, nie jest żadną kurtuazją czy grzecznością, tylko niezaprzeczalnym faktem. Możesz znać i uwielbiać jakieś pomieszczenie, w którym nie ma światła, więc oświecasz je mocną latarką, ale kiedy zobaczysz je wreszcie w jego własnym oświetleniu, rozumiesz, że dokładnie tego mu brakowało do całkowitego bycia sobą. (Tak, Kochanie, to była aluzja do braku światła w naszej łazience.) Tym włącznikiem okazało się oderwanie od osoby, która nie tylko światło odbierała, ale jeszcze rzucała duży, przytłaczający cień. Potem niespodziewanie życie ruszyło z kopyta, przyspieszając jak szalone i obsypując naszego Człowieka z Włącznikiem szczęściem, na które naprawdę zasługiwał. Przyglądanie się temu z bliska było dla mnie zaszczytem i niezwykle wartościową lekcją.
Z boku często wydaje nam się dziwne to, że ktoś z własnej nieprzymuszonej woli tkwi w jakimkolwiek układzie, który nie jest dla niego dobry, podkopuje jego poczucie własnej wartości, nie pomaga się rozwijać, czy uzależnia. Łatwo jednak oceniać cudze życie z kanapy i ferować proste wyroki typu: „przecież nie mają dzieci” lub „dzieci już są dorosłe”, więc w domyśle „może bez problemu odejść”. Tymczasem ludzi wbrew pozorom łączy bardzo dużo mechanizmów. Jednym z nich jest trzymanie się za wszelką cenę schematów, które znamy. Nasz mózg podpowiada nam: „może i zdradza/pije/bije/mną gardzi/mnie nie kocha, ale przynajmniej już to znam, wiem jak się z tym obchodzić; dużo gorsze jest nieznane w samotności lub z kimś nowym”. To oczywiście nie jest prawda – nasz mózg nas okłamuje, ale faktycznie nie wiemy, co czeka na nas poza tym, co już znamy, czyli poza słynną strefą komfortu. Wyjście z relacji nie tylko przemocowej, ale również już nam niesłużącej jest nie lada wyzwaniem i wymaga ogromnej odwagi m.in. dlatego, że dopiero z miejsca, w którym się po wyjściu z niej znajdziemy, widać, że była dla nas nieodpowiednia. Będąc w środku, nie jesteśmy w stanie tego dostrzec.
Oczywiście czym innym jest rozpad związku toksycznego, a czym innym rozpad relacji, która była kiedyś bardzo udana, a po czasie coś się zmieniło, wypaliło, ewoluowało w kompletnie inną niż romantyczna stronę. To trudne do zaakceptowania i bardzo smutne, niezależnie, czy to my już nie chcemy w tej relacji być, czy druga osoba. Niełatwo się po czymś takim poskładać. Myślę, że nie ułatwia tego również narracja, w której rozstanie z partnerem czy rozwód ze współmałżonkiem określane są jako porażka lub wygodnictwo wynikające z braku podjęcia walki o relację. Sami w środku czujemy najlepiej, czy jest o co walczyć, czy już nie. Porażką jest brak rozwoju, a ten czasem nie jest możliwy, jeśli utkniemy w czymś, co oddala nas od esencji nas samych. Każdego dnia się zmieniamy. I my, i nasz partner. (Wszystko płynie…) Związki są nam dane na określony czas. Bywa, że jest nim większość naszego życia, bywa, że kilka lat, miesięcy, tygodni czy nawet dni. I nie ma w tym nic złego, czy niewłaściwego, choć jeśli przywiążemy się do myśli, że mamy być ze sobą do końca życia (równocześnie nic w tym kierunku nie robiąc), uświadomienie sobie innego terminu ważności naszej relacji straszliwie boli. Jeśli coś nas kiedyś wzbogacało, a dziś odbiera nam nas samych, musimy zadbać w pierwszej kolejności o siebie. Nikt za nas tego nie zrobi.
Wydaje mi się, że zbyt mało rozmawiamy o tym z dziećmi. Nie przygotowujemy ich na rozstania z ich miłościami, przyjaciółmi, wymarzoną pracą, zwierzętami, z nami. Nie mówimy im o kruchości życia. Nie mówimy im także o niestałości i nietrwałości, a jeśli tak, to raczej w kontekście obwiniania „młodych, co to się teraz ciągle rozwodzą”. Tymczasem tworząc temat tabu z tego, co naturalne, urządziliśmy sobie świat niezgodny z jego i naszą naturą. Również tą niemonogamiczną. Nie mówimy o codziennych wyborach, wyrzeczeniach, codziennej pracy czy terapii. Oczekujemy, że ze wszystkim, co raz sobie wybierzemy rozłączy nas dopiero śmierć. Gdzie w tym miejsce na rozwój? Rozstania każdego rodzaju mogą być realnymi końcami świata. Ale na ogół są też początkami zupełnie nowej, bardziej dla nas odpowiedniej drogi, na którą wkraczamy silniejsi.
fot. Bożena Szuj
Asertywność
fot. Bożena Szuj
Ważnym punktem mojej psychoedukacji była nauka asertywności oraz komunikacji bez przemocy, a sierpień miał mi pokazać w praktyce, jak z niej korzystać. Mniej przyjemne sytuacje czy spory, które jeszcze rok temu by mnie załamały, urastając w mojej głowie do nieadekwatnych rozmiarów i skłaniając mnie do wyciągania kuriozalnych wniosków, teraz stały się dziwnie… nieistotne. Jestem wrażliwcem, biorę wszystko do siebie, przeżywam każdą bzdurę i to się pewnie nigdy nie zmieni. Jednak po emocji, jaką jest smutek czy złość zawsze nadchodzi moment wyboru, co z nią dalej zrobimy. Kiedyś wybierałam działania histeryczne, dziś okazuje się, że wystarczy trochę poprzeklinać, ponarzekać z tymi, którzy mają podobny punkt widzenia, a potem razem z nimi obrócić wszystko w nieraz złośliwy żart i zdrowo się ze wszystkiego pośmiać. A potem pobawić się z psem i wziąć go na długi spacer. Podzieliłam się z prowadzącą moją (nareszcie dobrą) psychoedukację panią psycholog wątpliwością, że:
właściwie wcale nie wiem, czy to asertywność lub komunikacja bez przemocy, bo przecież nie zawsze nawet podejmowałam merytoryczną rozmowę o tym, co mnie zabolało lub było wobec mnie nie fair. Wiele rzeczy, uczciwie mówiąc, po prostu przemilczałam.
Pani psycholog kompletnie zbiła mnie z tropu, słowami:
najwyraźniej była pani przyzwyczajona do wybierania w trudnych sytuacjach walki, ale ucieczka wcale nie jest złym wyborem. Powiem coś być może mało popularnego, ale w świecie zwierząt ucieczka jest wybierana dużo częściej niż u ludzi. Dla zwierząt walka jest raczej ostatecznością.
– Czy ucieczka chroni je przed niepotrzebnym zużywaniem energii? – zapytałam, zaintrygowana.
– Tak – odparła.
Oczywiście jestem rebeliantką. Walkę ze złem, uciskiem czy niesprawiedliwością mam wpisaną w DNA. Stąd moja – opisana w recenzji książki „Sclavus” Tymona Tymańskiego – niezgoda na umniejszanie zła komunizmu, czy jakiegokolwiek totalitaryzmu. Stąd czynne uczestnictwo w Strajku Kobiet Podhale, skarga na przemocowe zachowanie OLZON-u (skoro wobec mnie, to też wobec innych – o czym zresztą, dzięki Czytelnikom, doskonale wiem i zapewniam, że to nie koniec mojej batalii) czy reagowanie na zachowania haniebne, nawet jeśli dopuszcza się ich osoba znajoma, z tzw. środowiska. Pod tym względem jesteśmy z Partnerem identyczni i uważam to za naszą największą supermoc. Obyśmy nigdy nie przeszli obojętnie wobec zła, które należy najpierw wskazać, a potem sukcesywnie eliminować.
Słowa pani psycholog uświadomiły mi, że po prostu nie wszystko jest walki warte. Póki jakaś sytuacja dotyczy wyłącznie mnie samej, mam pełne prawo zadecydować, że nie stanę się jej ofiarą; że podniosę się, obśmieję ją i pójdę dalej. Nie muszę ani „rozumieć wszystkich wokół” (przekleństwo, z którym przyszłam na terapię). Nie muszę rozkładać na czynniki pierwsze, czemu jeden jest złośliwy, drugi antypatyczny, a trzeci niesprawiedliwy. Nie muszę tego „wyjaśniać”, albo „oczyszczać atmosfery”. Mogę, jeśli będzie mi to w danym momencie potrzebne, ale do niczego nie jestem zobligowana. Zobaczyłam, że równie fajnie jest czasem zwyczajnie odpuścić. Robić swoje, nie żywić do nikogo urazy, ale nie dać się też nikomu stłamsić. „Ucieczka” nie brzmi dobrze, ale jak zadałam sobie pytanie:
Od czego?
a potem uczciwie sobie na nie odpowiedziałam, wszystko nabrało sensu. Bo nigdy nie uciekałam przed trudnymi czy nieprzyjemnymi rozmowami (choć często się ich bałam). Zaczęłam w końcu uciekać od nadawania głupotom (średnio fortunnym odzywkom, irytującym nierealnym oczekiwaniom, niemiłym docinkom) rangi wyższej niż ta, na którą zasługują. Czy to nie rozsądniejsze?
W sierpniu zdarzyło się też coś dosyć nieoczekiwanego. Ktoś pozwolił sobie na zbyt dużo, uderzając niestosowną odzywką w mój najczulszy punkt, w dodatku w bardzo trudnym tygodniu i jeszcze gorszym dla mnie dniu. Zareagowałam w sposób uwzględniający mój komfort (pierwsza nowość) – opisując problem jako szersze zjawisko, którego od dłuższego czasu doświadczam i mam już serdecznie dość. Sytuacja koniec końców przerodziła się w słowną jatkę, która obnażyła bardzo wiele, jaskrawo pokazując mi, że moja intuicja od początku była słuszna, tylko jak zwykle jej nie posłuchałam. Stało się, ale po kłótni należy posprzątać, do czego czułam się zobowiązana. Zobaczyłam wtedy, z jaką łatwością przychodzi mi wycofywanie się z własnych przekonań, żeby tylko… „było dobrze”. Dla kogo „dobrze”? Z przerażeniem zauważyłam, że naprawdę gdzieś w środku wierzę w to, że gdybym nie zareagowała, nie byłoby problemu. Naprawdę? A moje poczucie krzywdy? Dlaczego to moja reakcja ma być zła, a już to, na co reaguję lepiej puścić w niepamięć? Jasne, można wybrać ucieczkę, ale nie przy tak silnej emocjonalnej reakcji. Tu chodziło o coś innego – o zaznaczenie swoich granic, mówiąc szumnie, światu.
Więc już spokojniejsza siadłam, zastanowiłam się, za co mogę szczerze przeprosić (w kwestii treści wątpliwości nie miałam, w kwestii formy – to nie był mój dzień) i listownie przeprosiłam. Szczerze. Bez tłumaczenia się i usprawiedliwiania. Nie pozwoliłam jednak sobie samej posłuchać tego zbyt dobrze znanego głosu grzecznej poukładanej dziewczynki, która się przymila, wije, wstydzi i przeprasza za wszystko, błagając, by ktoś o niej źle nie pomyślał. Zdenerwowałam się, bo ktoś mnie zdenerwował. Dlaczego miałabym mu to odbierać? Z pewnością mój list spełniał wszelkie wymogi komunikacji bez przemocy, a ja zaczęłam się zastanawiać, czemu to jest takie trudne. Czemu bycie sobą, stawanie za sobą przysparza tylu lęków? Czy dlatego, że staję się wreszcie widzialna?
fot. Bożena Szuj
Przyjaźń
fot. Bożena Szuj
Nie obserwowałam jako dziecko kobiecej przyjaźni. Jedyny wzór przyjaźni, jaki miałam w zasięgu, był wzorem przyjaźni męskiej (stąd tak mnie wzruszają opowieści mojego Partnera oraz opisy Tymona). Jednak… byłam dziewczynką. Potrzebowałam przyjaciółek. Nie umiałam budować przyjaźni, bo nie wiedziałam, na czym one polegają, więc już od podstawówki wchodziłam w dziwne i często toksyczne układy. (Dopiero po latach okazało się, że istniał tylko jeden od tego wyjątek i – z pewną nieistotną przerwą – trwa do dziś.) Myliłam przyjaźń z fascynacją, a umiejętność dobrego sprzedania się z powodem do zaufania. W dodatku byłam straszliwie naiwna, więc łatwo było mnie wykorzystać.
Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy w życiu jestem w naprawdę właściwym miejscu. Szybciej niż kiedykolwiek wcześniej rozpoznaję fałsz i go ze swojego ogródka wypleniam. Mam trzy wspaniałe przyjaciółki, które stają mi się coraz bliższe i pokazują mi też, kim dziś jestem, czego potrzebuję, ile mogę z siebie dać. Po jedenastu latach wyniszczającej przyjaźni (przypadającej na mój okres dojrzewania), w ciągu których wszystkie moje sekrety były przekazywane dalej, nie mam już potrzeby zwierzania się. Wolę słuchać, niż „się wygadywać”, choć może to nieuczciwe i niewłaściwe. Skąd miałabym wiedzieć? Czasem oczywiście zrzucam jakiś zalegający na barkach ciężar. Nigdy też nie kłamię, choć mam gigantyczny problem z zaznaczaniem, kiedy moje granice są przekraczane i przy wsparciu jednej z przyjaciółek, próbuję go rozwiązywać. Odkrywam też przyjemność w mówieniu o błahostkach. Każda z tych przyjaźni i kobiet jest inna, jednak we wszystkich relacjach czuję się szanowana, co po pięciu latach innej przyjaźni (już w dorosłym życiu) z osobą, która – jak się na końcu okazało – liczyła, że mnie „nawróci”, jest bardzo miłą odmianą. Nie z każdą przyjaciółką dzielę światopogląd, jednak szacunek jest tu właśnie rozwiązaniem. Nikt nikogo nie „nawraca” i nie zmienia. Przyjmujemy siebie takimi, jakie w danym momencie życia jesteśmy i nie musimy nikogo przed sobą udawać. Może po prostu… wreszcie zaprzyjaźniłam się też ze sobą?
fot. Bożena Szuj
P.S. Na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi przez większość sierpnia – „Marching Band” Natalii Kukulskiej.
wydawnictwo: Wydawnictwo
Części Proste
rok wydania: 2021
Jak już w kilku miejscach na tym blogu wspominałam, moja relacja z Tymonem Tymańskim od samego początku była dosyć nietypowa. Istniał w moim życiu długo, długo zanim poznaliśmy się osobiście. Jako nastolatka trafiłam w telewizji na program „Muzyka łączy pokolenia”, w którym wykonywał jakąś straszną piosenkę Jerzego Połomskiego, akompaniując sobie do tego na kontrabasie i to mnie absolutnie zachwyciło: jego umiejętność stworzenia arcydzieła z byle czego. Zrozumiałam wtedy, że jest artystą wybitnym. Jednak emanował energią, której się… bałam. Kiedy tylko natrafiłam na jakikolwiek z nim wywiad, przerażona przełączałam kanał. No i lata później Mężczyzna Mojego Życia, kiedy zaczęliśmy się poznawać, oświadczył mi, że przyjaźni się od przeszło pięćdziesięciu lat z… Tymańskim właśnie. Ze wszystkich artystów, celebrytów, ludzi mediów przyjaźnił się akurat z tym jedynym, którego ja się panicznie – z niezrozumiałych dla siebie powodów – bałam. Wzięłam to jednak na klatę i byłam coraz bardziej podekscytowana na myśl o nadchodzącym i nieuniknionym spotkaniu z Maestro.
Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać, więc na wszelki wypadek nie spodziewałam się niczego. Tymański podjął mnie w swoim domu niezwykle ciepło i życzliwie, choć… z pewnym wyczuwalnym, zwłaszcza na początku, dystansem. (Na przywitanie podał mi rękę, ale już żegnając się, serdecznie mnie przytulił.) Czy chcę przez to powiedzieć, że przed upływem pierwszych wspólnie spędzonych pięciu minut nie opowiedział mi anegdoty o masturbacji w kolejce z moim Partnerem? Ależ skąd! Opowiedział. Opowiedział z tym swoim chłopięcym szelmowskim błyskiem w oku, jak gdyby chciał sprawdzić, gdzie są moje granice. Odepchnęłam swoją wewnętrzną pensjonarkę i strzeliłam zaskakująco szybko, jak na siebie, celną ripostę. Całkowicie zresztą zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że anegdotę znam od Bartka, ale do niedawna – ponieważ nie doprecyzował szczegółów – myślałam nie dość, że masturbowali się wzajemnie (jeden drugiego), to jeszcze, że robili to do swoich późnych lat trzydziestych. (Anegdota dotyczyła ich wczesnego okresu nastoletniego.) Mina całkowicie zdegustowanego Tymańskiego – bezcenNa!
Kiedy zacny Gospodarz parzył nam doskonałą, aromatyczną kawę, postanowiłam mu opowiedzieć o lęku, jaki we mnie do niedawna wzbudzał. Wysłuchał z uwagą, po czym, ruszając ku lodówce po mleko roślinne, stwierdził:
– Bardzo słusznie! Bardzo słusznie. Jestem jednak kawałem ch…ja.
Dość nieśmiało doprecyzowałam wtedy, że to nie koniec tej historii, bo choć owszem, bałam się wiele lat, to im więcej opowiedział mi o nim Bartek, tym bardziej lęk zaczął mnie opuszczać, po czym dziś już całkowicie ustąpił.
– Może się zmieniłaś – stwierdził autorytatywnie, otwierając drzwi lodówki. Po czym wychynął zza nich, z rozmarzoną miną dodając: – może JA się zmieniłem…
Spotkanie miało w sobie sporo magii. Byliśmy wszak kompletnie obcymi sobie ludźmi, których łączył jeden człowiek, kochany przez nas oboje. Nie było w tym jednak żadnej rywalizacji. No, przynajmniej nie o Bartka. Nie jestem pewna, czy wolno mi przytoczyć tę anegdotę, ale sam fakt, że się nad tym zastanawiam, uświadamia mi, że jednak powinnam. Nasze spotkanie przeniosło się z kuchni do ogrodu. Był sierpień, gorąc, Tymon w pewnym momencie zdjął koszulkę, pokazując nam swoje tatuaże i opowiadając o nich. Potem temat związany z tatuażami został już zamknięty, ale Tymon ciągle siedział bez koszulki. Bartek, który nagle to sobie uświadomił, powiedział coś w stylu:
– Ty weź już schowaj ten tors. Lepszego biustu od Patkowskiej i tak nie masz!
I wtedy stało się coś absolutnie fascynującego. Tymon trochę zmieszany, a trochę niezadowolony spojrzał na mój – przyznaję, spory – dekolt ukazujący wiadomy biust, na swój tors, znowu na mój dekolt, znowu na swój tors i skończył pospiesznie dyskusję burknięciem:
– No… Młoda jest.
Bartek miał minę typu „dwie sekundy nieuwagi i już te dwa egole ze sobą rywalizują”, a ja byłam zachwycona. Nie tylko tym, że wygrałam (bo tym też), ale siłą osobowości kogoś, kto w ogóle startuje do rywalizacji w dziedzinie, w której nie ma najmniejszej szansy na wygraną. Żadna kobieta nigdy nie próbowała rywalizować ze mną na wielkość biustu, a tu zjawia się Tymański z męskim, wytatuowanym torsem, rzucając rękawicę, a potem próbując mnie w jakiś przedziwny sposób zdyskwalifikować. (Chyba, że w wieku pięćdziesięciu kilku lat rzeczywiście będę miała nagle męski tors, czego wykluczyć się nie da.) Niby wiedziałam to już wcześniej, ale zyskałam niepodważalne dowody na to, że mam do czynienia z człowiekiem absolutnie fenomenalnym, nietypowym, nietuzinkowym (jak mówi o sobie Doda), fascynującym, innym. W dodatku Artystą przez duże „A”.
fot. Bożena Szuj
Miałam zaszczyt odwiedzić jego domowe studio i posłuchać, nad czym pracuje. Obserwowanie pasji, z jaką mówi o swoich wizjach było rozczulające. I chyba poruszyło we mnie najczulszą strunę. Pochodzę bowiem ze specyficznego domu. Przez muzykologiczne wykształcenie obojga rodziców, ale też charyzmę i niezwykłą osobowość mojego taty, stykałam się od najmłodszych lat z wybitnymi artystami, których wielkość byłam w stanie sama docenić dopiero po latach. Nie każde dziecko widuje w domu Witolda Lutosławskiego, Krzysztofa Pendereckiego czy Tadeusza Łomnickiego. Nie każde regularnie odwiedza z tatą Władysława Hasiora i nie każde zostaje podjęte i rozpieszczane we Francji przez samego Iannisa Xenakisa. Nie wspominam o tym przez snobizm. Zmierzam raczej do tego, że dorastanie w takim środowisku zostawia w sobie jakiś ślad, pewną tęsknotę i dotkliwe nieprzystosowanie. Bardzo długo byłam na przykład przekonana, że niebycie artystą jest rodzajem upośledzenia. Życie tę tezę zweryfikowało. To znaczy potwierdziło ją (zwłaszcza w kontekście muzykologów), ale nauczyło, że nie warto mówić o tym głośno i wszczynać niepotrzebnych dyskusji. Dziś każdy, kto nie pochyla się jeszcze nad grobem, a zna i ceni artystów, którzy mnie ukształtowali, wzbudza moją ciekawość. Tymon niesłychanie mi zaimponował rozległą wiedzą o muzyce. Płynnie przechodził z opowieści o Beatlesach na te o komponowaniu Johna Cage’a inspirowanym pasją do zbierania grzybów. O wszystkich wielkich artystach mówił, nie klasyfikując ich, nie szufladkując, nie dzieląc na tworzących sztukę „niższą”, czy „wyższą”.
W takim podejściu mój tata był niestety w swoim środowisku odosobniony. Uświadomiłam sobie wtedy, że Tymon również bardzo od swojego środowiska odstaje, choć nie wiem, czy mu ta odrębność doskwiera. Wiele świetnych zespołów rozpoczynających swoją karierę w tym samym czasie, co on, dziś albo nie istnieje, albo nie ma na siebie pomysłu, bo dopadła ich mentalna starość. Albo alkoholizm. Czasem – Bartekzza pleców dopowiada, że „na ogół” – jedno i drugie. Tymon niesamowicie się na tym tle (choć właściwie na każdym tle) wyróżnia, bo pielęgnuje w sobie dziecko. Przychodząca z wiekiem dojrzałość objawia się u niego podobno większym niż kiedyś spokojem, opanowaniem, świadomością swojej wartości, no i znakomitym muzycznym warsztatem. Nie ma w nim natomiast ani zamknięcia się we własnej bańce, ani tego starczego zaśpiewu, że „drzewiej to było”. Jest artystyczna ciekawość, co i jak jeszcze można.
Kiedy pojawiła się w końcu jego książka „Sclavus” (a kilka razy odwiedzaliśmy go, kiedy był w procesie jej pisania), byłam zaintrygowana, ale też… powrócił do mnie dawny irracjonalny lęk. Bezpodstawny i bezsensowny, jak się miałam wkrótce okazję przekonać.
fot. Bożena Szuj
Utrzymany w duchu powieści postmodernistycznej „Sclavus” nie jest autobiografią, choć Tymański z kronikarską dokładnością opisuje w nim kilka ważnych lat swojego życia, skacząc oczywiście przy okazji trochę wprzód, trochę w tył. Nie jest też historią trójmiejskiej Tranzytoryjnej Formacji Totart, choć dowiemy się z niego naprawdę dużo na temat tego fascynującego artystyczno-polityczno-filozoficznego ruchu. W dodatku z pierwszej ręki, trochę zza kulis. Odczytuję „Sclavusa” raczej jako powieść o Tymańskim w kontekście Totartu, ale też o Totarcie w kontekście Tymańskiego. Kosmicznym zrządzeniem losu (a może po prostu wielkie jednostki swoją grawitacją zakrzywiają czasoprzestrzeń, żeby móc się ze sobą zetknąć) wrażliwy, utalentowany, zbuntowany, poszukujący i zaczytany w doskonałej literaturze chłopak z Wrzeszcza poznaje założycieli trójmiejskiej Tranzytoryjnej Formacji Totart i wkrótce do niej dołącza. To odciśnie na nim ogromne piętno i ukształtuje go jako człowieka oraz artystę.
Autor rozpoczyna „Sclavusa” słowami:
Prolog tłumaczy, co, jak i dlaczego Totart (oraz totart), i skąd ta książka, ale na luzie można go pominąć. Gdyby jednak ktoś chciał go przeczytać, uprzedzam: nie uzurpuję sobie kompetencji do „obiektywnej”, analitycznej wypowiedzi. Przeciwnie, jestem skrajnie nieobiektywny, bo jako były uczestnik pochylam się nad wąskim i bliskim mi wycinkiem historii awangardy – związaną z działalnością trójmiejskiej Tranzytoryjnej Formacji Totart (1986 – 1993) i grupy poetyckiej „Zlali Mi Się Do Środka” (od 1987), która w sposób nieregularny i rozproszony funkcjonuje do dziś.
– str. 9, „Sclavus” Tymon Tymański
Mamy więc do czynienia z nieobiektywnym opisem totartowych działań drugiej połowy lat osiemdziesiątych i pierwszej lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Działań zabawnych, juwenilnych, ale taż poruszających, wstrząsających – niejednoznacznych, niejednorodnych. Totart w Tymańskim i Tymańskiego w Totarcie poznajemy, wgryzając się w osobliwy język autora, czasem nieznośny (co piszę z zachwytem i lekkim ukłuciem zazdrości), czasem wzruszająco poetycki, zawsze jednak niebywale spójny i niesłychanie… tymański. Specyficzne poczucie humoru Tymona, jego ironia, autoironia, czy niespodziewane odjazdy w fikcyjne przestrzenie osładzają tę piękną i miejscami trudną opowieść o dorastaniu, miłości i sztuce. Opowieść, w której tle słychać post-punk, awangardę, yass, eksperymenty elektroniczne, Beatlesów i Johna Coltrane’a. Lata osiemdziesiąte w najbardziej zaangażowanym w walkę z komuną Gdańsku nie mogą być tu tylko czasem i miejscem akcji. Ponura, przytłaczająca rzeczywistość niemożliwa do zaakceptowania przez myślących i wrażliwych obywateli, równocześnie też jakoś ich kształtowała. Tranzytoryjna Formacja Totart była buntem młodych intelektualistów podchodzących z rezerwą do Solidarności (mówiącej całkowicie innym językiem). Tu warto wspomnieć o tym, że Tymon oddaje głos w książce również swoim totartowym towarzyszom, co bardzo dużo do niej wnosi. Jak chyba każdy z mojego pokolenia, kojarzę zabawnego Koñja, czyli Pawła Konnaka, słyszałam też o wielkim Zbigniewie „Mesjago” Sajnogu (w pewnym sensie totartowym przywódcy). „Znam” ich może nawet trochę lepiej niż inni, bo słyszałam od Bartka wiele opowieści i anegdot na ich temat. Jednak dopiero zetknięcie się z tym, jak piszą, jak myślą, jak niesamowitą mają wrażliwość, pomogło mi zrozumieć siłę, jaką był Totart. Nie ukrywam, że wylałam podczas lektury wiele łez wzruszenia czystym pięknem, z jakim dane mi było obcować. (Głosu autora z tego oczywiście nie wyłączając.)
fot. Bożena Szuj
Nie ukrywam, że gotuje się we mnie krew, kiedy słyszę dziś z ust niektórych starszych osób beztroskie stwierdzenie, że „za komuny nie było tak źle” albo że „pod niektórymi względami było nawet lepiej”. (Inna sprawa, że na komfort tego cudu niepamięci mogą sobie pozwolić jedynie ci, którzy nie zrobili nic, by komunę obalić.) Było bardzo źle. Szczególnie tym, którzy cenili wolność i niezależność myślenia. Owszem, wydawano większość książek porządniej. Tych, które wydawano. Przypomnijmy sobie instytucję cenzora (za którą kilka lat temu, jako przewodniczący Rady Programowej III Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie, tak zatęsknił Mieczysław Kominek). Będąc małą dziewczynką, nie rozumiałam taty, który choć swojego klasowego kolegę z gimnazjum Stanisława Bareję wspominał bardzo ciepło, nie umiał śmiać się z jego filmów, bo „przedstawiane w nich realia były dla niego zbyt prawdziwe”. Wraz z rozwojem wyobraźni i empatii w końcu zrozumiałam. Myślę, że pewien rodzaj wrażliwości nigdy nie zgodzi się na żadną, nawet najlżejszą formę totalitaryzmu i nigdy też się z niej zupełnie nie otrząśnie.
Tymański w „Sclavusie” nie robi z polityki tematu przewodniego. Pisze z perspektywy chłopaka z dobrego, nauczycielskiego gdańskiego domu – obrzydzenie do władzy i ustroju jest tu oczywiste, wręcz domyślne. Zresztą każdy z bohaterów książki jest polityką nasiąknięty. Politycznym przemianom poświęcony jest nawet niewielki rozdział. Nie mniej dla mnie największą siłę rażenia mają te małe, rzucone raz po raz informacje o zamykanych w więzieniach (!) kilkunastoletnich (!!!) kolegach za roznoszenie bibuł, czy szkolne antykomunistyczne wygłupy (choć akurat jeden opisany przypadek był faktycznie aktem wandalizmu). Zamykanych w więzieniach! Nie poprawczakach, nie skazywanych na prace społeczne. (O szpitalach psychiatrycznych, które nieraz były wybawieniem od kratek nawet nie wspominam.) Te dzieciaki, znając rozmiar ryzyka, bibuły w dalszym ciągu przemycały, nie wiedząc przecież ani że komuna upadnie, ani że tego dożyją. Jakimż policzkiem dla nich jest więc stwierdzenie dziś, że „nie było aż tak źle”?
Lektura „Sclavusa” nadała głębszego wymiaru opowieściom Bartka. Nie tylko tym politycznym, ale też wspominkom z dzieciństwa i okresu nastoletniego. Ogromną przyjemnością było dla mnie czytanie uchwyconych przez Tymona anegdot, które już znałam z przekazów Bartka. I tych związanych ze wspólnym graniem najpierw w Sni Sredstvom Za Uklanianie, a potem w Miłości w garażu Bartka, i tych ze wspólnych wyjazdów (np. w celu umycia… babci Bartka). Tymon ma fenomenalną pamięć nie tylko do szczegółów, ale też swojej własnej narracji sprzed lat. Kiedy opisuje zdarzenia z czasów, kiedy miał dwanaście, albo dziewiętnaście lat, odtwarza swoje emocje z wtedy. Nie przepuszcza ich przez filtr dzisiejszej wiedzy i dojrzałości. Spotykamy się w książce z Tymonem z momentów, które opisuje. Myślę, że to urok pielęgnowania w sobie dziecka i wynikająca z niego umiejętność komunikowania się z nim. Kolejną mocną stroną tej książki jest niewiarygodna łatwość autora w opisywaniu swoich uczuć.Pisze pięknie i wzruszająco o swojej pierwszej wielkiej miłości – Hannie-Mii; pisze równie pięknie o miłości do kumpli (i tej bardziej, i tej mniej platonicznej). Nie ma w tym natomiast żadnego nieznośnego patosu, czy męczącej tkliwości. Bywa poetycki w najbardziej zaskakujących momentach. Jedną z wielu poważnych krzywd, jaką wyrządził nam wszystkim patriarchat jest przekonanie, że mężczyźni nie mówią (czy też mówić nie powinni) o swoich uczuciach. I że uczuciowość jest cechą żeńską, a więc przypisaną kobietom. Tymczasem nawet, jeśli przyjąć terminologię „męskie/żeńskie” (za którą z założenia nie przepadam), to przecież każdy człowiek, bez względu na płeć, ma w sobie i takie, i takie cechy. Patriarchalna narracja łaskawie pozwoliła mówić i pisać o uczuciach mężczyznom, kiedy byli wrażliwcami, czy poetami, szybko klasyfikując ich jako „zniewieściałych”. Tak, to oczywiście gigantyczne uproszczenie, ale czy stereotypowo nie czujemy gdzieś w środku, że „prawdziwy facet” (kolejne ohydne określenie) o uczuciach jednak milczy? Że raczej robi, niż mówi? Ile tak naprawdę my, kobiety, wiemy o tym, co dzieje się w męskim umyśle i sercu? Może od niedawna próbujemy rozmawiać ze sobą jak ludzie, a nie dwa żeńskie i męskie obozy, ale kiedyś było całkowicie inaczej. Ile wiedziałyśmy o męskich wnętrzach w latach dziewięćdziesiątych? I tu cały na biało wchodzi Tymański – o którym można naprawdę powiedzieć dużo, lecz nie to, że ze swoją aparycją i fizjonomią, ale też pewnością siebie i zdecydowaniem może się komukolwiek wydać „niemęski” – i otwiera się nie tylko z tym, jak czuje teraz, ale też z tym, jak czuł na poszczególnych etapach swojego dorastania. Ta niewiarygodna autentyczność jest obezwładniająca. Mnie – jak mawia Bartek – wyciąga dywanik spod nóg. Dzisiaj media, zwłaszcza społecznościowe, odmieniają „bycie autentycznym” przez wszystkie przypadki, zapominając, że „autentyczność” nie jest tożsama z ordynarnie pojętą szczerością, polegającą na bezrefleksyjnym publicznym obnażaniu się ze wszystkich aspektów swojego życia.
Do tego tematu powrócę zresztą jeszcze w recenzji książki „Naku*wiam Zen” Marii Peszek, którą zaczęłam tuż po „Sclavusie” czytać. Zaczęłam i przestałam, robiąc przerwę na całkiem inne stylistycznie „Piekło domowe” Heleny Kowalik, będące dość ciekawym zbiorem reportaży o zbrodniach popełnionych w czterech ścianach. Wspomniany wywiad z Janem Peszkiem przeczytałam więc nieco później, traktując reportaże jak marynowany imbir podczas jedzenia sushi – miały przeczyścić moje kubki smakowe. Jednak niestety ich nie przeczyściły. „Sclavus” wrył mi się w głowę tak mocno, że kolejną niezbyt gatunkowo odległą książkę czytałam w jego kontekście, na jej niestety niekorzyść.
Myślę, że ten mój dawny irracjonalny lęk związany z Tymańskim być może wiązał się właśnie z jego autentycznością, która niosła ze sobą pewną nieprzewidywalność, łamanie zasad, a czasem nawet przekraczanie tabu. Jedną z encyklopedycznych definicji (ludzkiej) autentyczności jest:
to, co spontanicznie wypływa z samej osobowości (prawdziwe uczucia, myśli, postępowanie) w przeciwieństwie do tego, co jest mniej lub bardziej uświadomioną formą gry, naśladownictwa, dostosowania do środowiska;
Dorastałam wśród fascynujących wielkich artystów, miałam w sobie dużo buntu, ale też równocześnie moja płeć i ówczesna przynależność religijna wtłoczyły we mnie przekonanie, że należy się dostosować do środowiska. Pozycja taty pozwalała mi przez lata utrzymywać podwójne standardy: podziwiać autentyczność u niego i jego przyjaciół, ale dusić ją w sobie samej i bać się jej u „obcych”. Dopiero teraz, pisząc tę recenzję uświadomiłam sobie z przejmującą mocą, że to ja długie lata nie byłam autentyczna. Może właśnie tę strunę tak mocno poruszał we mnie wtedy czasem widywany w telewizji Tymański.
Podejrzewam, że tak już jesteśmy skonstruowani – im bardziej próbujemy kontrolować samych siebie, tym bardziej skupiamy się na ocenie tych, którzy rozumieją, że nie muszą sobie tego robić. Dlatego wiem, że „Sclavus” może triggerować i być przez to czytany opacznie. (Z drugiej strony czy każde dzieło nie ma tylu odczytań, ilu odbiorców?) Nie zmienia to jednak faktu, że mamy do czynienia z doskonałą literaturą, czego dowodem jest chociażby nominacja do prestiżowej nagrody Nike. Lektura tej książki była dla mnie fantastyczną, wciągającą przygodą. Myślę, że jeszcze nie raz do niej wrócę, odnajdując nowe sensy.
fot. Bożena Szuj
P.S. A na deser łączę zwiastun filmu „TOTART czyli odzyskiwanie rozumu” z 2014 roku, którego zobaczenie również polecam.
Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę
ujarzmiająca je dość poważną farmakologią, ale też ucząca się poprzez psychoedukację, jak sobie z nim radzić,
starsza i doświadczona o rok,
a do tego pełniąca od niedawna fascynującą i niebywale absorbującą rolę psiej mamy.
Czułam się, jak bym wróciła z urlopu macierzyńskiego związanego nie tyle z opieką nad małą, ale nad samą sobą. Oprócz niewątpliwej ekscytacji było we mnie też dużo niepokoju. ADHDprzysparza problemów w życiu codziennym, ale stanowi też o naszej wyjątkowości. Oczywiście nikt mi mojego ADHD-owego mózgu nie podmieni, ale irracjonalnie obawiałam się, że stracę coś cennego.
Co, jeżeli ta niezwykła więź, którą w krótkim czasie potrafię stworzyć z dziećmi jest wynikiem tylko i wyłącznie chemii mojego mózgu, którą właśnie z panią doktor zmieniam?
– zastanawiałam się
Oczywiście nic bardziej mylnego, o czym się miałam wkrótce przekonać. Zmieniło się we mnie sporo, ale na szczęście na lepsze. Przynajmniej dla mnie samej.
fot. Bożena Szuj
Uniezależnienie
fot. Bożena Szuj
Spełnił się najgorszy sen mojej byłej psychiatry – dostałam leki na bazie pochodnej amfetaminy. (Są na razie tak trudno dostępne, że łatwiej już chyba kupić zwykłą amfę.) Po sześciu latach beztroskiego przepisywania mi przez kolejnych lekarzy kolejnych antydepresantów (na depresję, której – jak się okazuje, nigdy nie miałam), wreszcie dostałam leki, które faktycznie zaczęły na mnie działać. Coś mi świtało, że pewnie nie powinno się ich łączyć z alkoholem, ale szybko okazało się, że czeka mnie prawdziwa jazda bez trzymanki. Ban na alkohol okazał się na tyle definitywny, że żadne wyjątki nie wchodziły nawet w grę. Uświadomiłam to sobie dopiero, trzymając w ręku butelkę likieru Słony Karmel, którym czasem polewaliśmy lody, bo właściwie jedynie do tego się nadawał, przez co zdążyłam zapomnieć, że oprócz cukru zawiera też alkohol. Sama konieczność odstawienia procentów nie stanowiłaby dla mnie większego problemu, gdyby kolejny radykalny zakaz nie uświadomił mi, że jednak jestem uzależniona. Od… kawy. Kompletnie się tego nie spodziewałam, bo choć kawę lubię, piję jej na ogół mało. W zimie potrafię kilka razy podgrzewać kubek z tą samą niedopitą zawartością, finalnie wylewając jej większość do zlewu.
Te kilka łyków dobrej kawy z mlekiem jest raczej codziennym rytuałem, a nie kofeinową potrzebą.
– myślałam
Od ostatnich wakacji sprawa ma się nieco inaczej w lecie. Moje ubiegłoroczne odkrycie i równocześnie zaskoczenie – espresso tonic potrafiłam w trakcie największych upałów wypijać hektolitrami, co nastąpiło tak niepostrzeżenie, że nawet tego nie zarejestrowałam. (Zaskoczenie, bo nadal nie znoszę ani espresso, ani toniku, jednak wymieszane razem są dla mnie kombinacją na upały wprost idealną.) Dopiero nagły ban na kawę dotkliwie pokazał mi, że te zaledwie dwa tygodnie picia dwóch, maksymalnie trzech espresso dziennie (z tonikiem i lodem) całkowicie uzależniło mój organizm od kofeiny. Nie było dobrze. Pierwszy tydzień bez kawy był naprawdę trudny, a zapach parzonej gdzieś kawy potrafił doprowadzić mnie do łez. Wisienką na tym bezalkoholowo-bezkofeinowym torcie była konieczność przeproszenia się z piciem wody. Powinnam dostarczać jej co najmniej dwa litry dziennie organizmowi. I oczywiście wiem o tym nie od wczoraj, ale dopiero kiedy zaczęłam skrupulatnie sprawdzać, ile wody tak naprawdę w ciągu doby wypijam, okazało się, jak jestem w tym słaba. A nawadnianie to przecież podstawa, a także najprostszy i równocześnie najtańszy sposób chociażby na piękną skórę. Dobra apka w telefonie, wyrobienie w sobie odpowiednich nawyków (zwłaszcza w pracy) i picie na cotygodniowych posiadówkach u przyjaciółki wody w półlitrowych pokalach (a w Boto ciepłej lub zimnej wody z cytryną i sokiem imbirowym) sprawiły, że dość nawet szybko weszłam w odpowiedni rytm. Upały z całą pewnością ułatwiły sprawę.
Leków nie mogłam też brać sobie ot tak, po gryzie czegokolwiek, byle tylko nie robić tego na czczo. Musiałam wcześniej zjeść wysokobiałkowe śniadanie i tym sposobem po raz pierwszy zetknęłam się ze światem odżywek białkowych. Odpowiedni shake w upalny dzień wystarczał. Przełomem okazało się to, że nie mogłam wyjść z domu do pracy już nie tylko bez wysikania psa (gdański ogródek jest wybawieniem), ale też bez przygotowania i wypicia shake’a oraz wzięcia leków. Niby bzdura, ale budująca rutynę, od której ze swoim ADHD-owym mózgiem przez całe życie skutecznie uciekam. Wygrało poczucie odpowiedzialności, z czego jestem niebywale dumna.
Decyzja o prawie całkowitym odstawieniu słodyczy przyszła samoistnie. Pozostały tylko lody i w chłodniejsze dni miód dodawany do ciepłej wody z cytryną. To drugie rzadko, to pierwsze – regularnie, ale z umiarem. Uniezależniłam się od zbyt często kiedyś zażywanych leków przeciwbólowych, kawy i cukru. Rezygnacji z alkoholu nie nazwałabym uniezależnieniem, bo nigdy nie było we mnie potrzeby picia czy złego samopoczucia, kiedy wypić nie mogłam. Jednak to właśnie nieoczekiwana stuprocentowa wakacyjna trzeźwość pokazała mi najwięcej. Zaczęłam się zastanawiać, czemu, chcąc się odprężyć, uciec od problemów lub zaszaleć, mamy ten autodestrukcyjny odruch sięgania po trujący depresant. Przecież alkohol nawet w małych dawkach nie pozostaje obojętny dla naszego zdrowia. Niszczymy się dla ułudy dobrej czy lepszej zabawy, nic tak naprawdę nie dostając w zamian. Nic prawdziwego. Czy to nie paradoks? Mocno dało mi to do myślenia.
fot. Bożena Szuj
Dawanie dzieciom skrzydeł
fot. Bożena Szuj
Rok temu, uciekając od gastronomicznej patologii, znalazłam nieoczekiwanie pracę w świetlicy dla dzieci prowadzonej przez Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Pół etatu przez zaledwie dwa miesiące (dla trzech pracowników w sumie) to sytuacja, która przy finansowych zmaganiach Stowarzyszenia nie mogłaby mieć miejsca, gdyby nie hojny sponsor – drugi już rok firma Baltic Hub. Co jest właściwie niebywale smutne. Urzędy, które mogłyby wesprzeć to miejsce na stałe, oczywiście zasłaniają się, czym tylko mogą, by tego nie robić, a brutalna prawda jest taka, że państwo nie jest zainteresowane inicjatywami, których głównym celem jest budowanie lepszego społeczeństwa. To nie jest szkoła ze swoimi przestarzałymi praktykami niedostosowanymi do współczesnej wiedzy o potrzebach młodych organizmów i zblazowanymi nauczycielami sprawiającymi wrażenie, że pracują w niej za karę. To miejsce będące schronieniem dla dzieci od często niestety przytłaczającej rzeczywistości. Miejsce, w którym te mogą czytać książki, rysować, przebywać z rówieśnikami, bawić się z nimi, grać w gry planszowe oraz komputerowe (choć te ostatnie z jasno sprecyzowanym limitem dotyczącym i czasu, i rodzaju gier). Miejsce, w którym odbywają się dla nich różne cyklicznie zajęcia: muzyczne (lekcje śpiewu, gry na flecie, fortepianie, gitarze i perkusji), plastyczne oraz gimnastyczne. Miejsce, w którym dzieci mogą korzystać z rolek, hulajnóg, obręczy hula hop, deskorolki czy skakanek (chyba że dość wysłużone, przyniesione świetlicy w darach sprzęty odmówią współpracy i trzeba je będzie po raz kolejny naprawiać). Miejsce, w którym można się pobujać na huśtawce zawieszonej przez Jana [Urbanika – przyp. nNi] na gałęzi rozłożystej brzozy lub – nie bez sprzeciwu dorosłych – trochę się na tę brzozę powspinać. Miejsce, w którym przez dziesięć miesięcy w roku… brakuje opiekuna dla dzieci. Przybiblioteczna świetlica to równocześnie osiedlowy punkt ksero połączony z punktem sprzedaży używanych książek i maskotek (również przynoszonych bibliotece w darach). Po 17:00, do której jest czynna, często odbywają się w jej pomieszczeniach darmowe koncerty. Biblioteka wraz ze swoją świetlicą to ważny ośrodek kultury na mapie nie tylko Stogów, ale też Gdańska.Smutne jest więc to, że do pracy w świetlicy zatrudniona jest tylko jedna osoba, a jej głównym zajęciem nie może być – przy innych obowiązkach – opieka nad dziećmi. Budowanie lepszego, empatycznego społeczeństwa to w zamyśle Jana przede wszystkim stworzenie dzieciom przestrzeni inspirowanej korczakowską myślą, a więc takiej, w której będą traktowane z szacunkiem i życzliwością; wspierane i wysłuchiwane.
Łapcie dzieci i dawajcie im skrzydła.
– Jan Urbanik
Tym tekstem Jan ujął mnie i oczarował rok temu. Wszyscy wiemy, że niektóre dzieci takich skrzydeł nigdy niestety nie dostaną ani w domu, ani w szkole. Jakie ma to jednak przełożenie na „budowanie lepszego społeczeństwa”? Bezpośrednie. Świetlica zapewnia zabawę i rozrywkę, a dodatkowo chodzenie do niej jest dobrowolne i nieodpłatne, ale nie panuje w niej anarchia. Są tu pewne wewnętrzne zasady mające na celu szeroko pojęte dobro świetlicowego ogółu (w większości związane z bezpieczeństwem). Dzieci przekraczając świetlicowy próg, podejmują decyzję, czy chcą się do nich zastosować, czy jednak jest to dla nich zbyt trudne. Jeśli jest – w każdej chwili mogą odejść. I to pierwsza ważna lekcja dotycząca życia w grupie, a więc w sytuacji społecznej – jesteśmy wolni, ale nasza wolność nie oznacza ignorowania zasad istniejących w obrębie jakiejś grupy, a odpowiedzialny wybór grupy. Ze wszystkimi jej plusami i minusami. Mądre i empatyczne społeczeństwo można budować przede wszystkim poprzez przykład. Jednak czy samo obserwowanie społecznika Jana Urbanika, który od szesnastu lat to niezwykłe miejsce tworzy – nie tylko nic na tym nie zarabiając, ale nawet do niego regularnie dokładając – dzieciom wystarczy? Oczywiście nie, one nie mają nawet świadomości gigantycznego rozmachu jego działań. Nikt nie ma tu złudzeń co do tego, że dzieciom potrzebny jest co najmniej jeden opiekun przez cały rok. Taki, który może od czasu do czasu obsłużyć ksero czy sprzedać książkę, ale jednak jest przede wszystkim skoncentrowany na dzieciach. Powinien mieć predyspozycje do pracy z nimi, nie podnosić na nie głosu, być zaznajomiony z współczesną psychologią, działać w korczakowskim duchu, słuchać dzieci i w miarę możliwości jak najmniej im przeszkadzać. A więc w praktyce lekko modyfikować te ich zachowania, które utrudniają im współżycie z grupą oraz utrwalać i chwalić zachowania empatyczne, asertywne, bezprzemocowe oraz wymagające od nich pójścia na jakikolwiek kompromis, co jest bardzo, bardzo dużym wyzwaniem. (Nie tylko dla dzieci.)
Świetlica przez szesnaście lat swojego istnienia miewała opiekunów wspaniałych, jednak ich obecność miała charakter czasowy. Nie udało się dotąd znaleźć etatowej możliwości pracy dla co najmniej jednej kompetentnej osoby, a najlepiej dwóch, których głównym obowiązkiem byłaby praca z dziećmi. Nie tylko szeroko rozumiana opieka nad nimi (co mają zapewnione przez cały rok), ale też dyskretna obserwacja ich nawyków w grupie i pomoc w zdrowej socjalizacji. Wszyscy mocno nad tym ubolewamy.
W tym roku pracowałam z dwiema wspaniałymi dziewczynami, z którymi robiłyśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby dzieci czuły się doceniane, wartościowe i traktowane poważnie. Pokazywałyśmy im w praktyce, na czym polega komunikacja bez przemocy. Jak można rozwiązywać konflikty i spory bez niepotrzebnego podnoszenia głosu i używania argumentów siły. Myślę, że to były dobre i ważne dwa miesiące dla tych dzieci. Szkoda jedynie, że tylko dwa.
fot. Bożena Szuj
Uskrzydlona
fot. Bożena Szuj
Wiele się w stosunkowo krótkim czasie w moim życiu zmieniło. Pierwszym przełomem była oczywiście diagnoza ADHD, a drugim – adopcja Żuli, a to wszystko w najkrótszym miesiącu roku – lutym. Jedna i druga sytuacja wymusiły na mnie minimalne zwiększenie aktywności fizycznej i codzienny kontakt ze światłem dziennym niedługo po przebudzeniu (w zimie nie zawsze oczywisty). To szybko zaczęło dawać niespodziewane rezultaty i sukcesywnie zmieniać moje nastawienie do życia na odrobinę bardziej entuzjastyczne. Już od maja, kiedy zaczęły się upały, a ja byłam otoczona dobrą medyczną opieką, przypomniałam sobie, jak bardzo potrzebuję słońca. Czerwiec był niepracujący, ale szalony. Do reszty wciągnęło mnie sprzedawanie nienoszonych już przez siebie ubrań. Odeszłam też w końcu z Mary Kay i zaczęłam dowiadywać się nie tylko, które kosmetyczne koncerny nie testują na zwierzętach, ale też które produkty nie zawierają toksycznych, rakotwórczych składników. (Szokujące było odkrycie, że czasem jedna firma potrafi w obrębie tej samej serii wypuścić kosmetyki zarówno z wzorowymi składami, jak i nafaszerowane mikroplastikami buble.) W ramach przyswajania nowej wiedzy wpadłam na dość radykalny pomysł, żeby… odstawić antyperspirant, którym od prawie trzech dekad trułam swój organizm. Postanowiłam zamienić skuteczny, czyli zawierający aluminium dezodorant na jego naturalny, pozbawiony aluminium odpowiednik. Ot, w samym środku tropikalnego lata zaryzykowałam swoim komfortem, koniec końców wygrywając, bo choć na skuteczność takich produktów trzeba czasem czekać nawet pół roku, ja czekać na szczęście nie musiałam wcale. Przez te wszystkie kosmetyczne roszady poczułam większą sprawczość. Nigdy chyba nie zrobiłam tak wiele naraz dla własnego zdrowia. Jeśli jest to oznaka miłości do siebie, to zaczęłam się kochać mądrze.
Wyrastające mi od maja skrzydła w lipcu przybrały już całkiem spore rozmiary. Zbudowane były z większej świadomości samej siebie, lepszych codziennych wyborów, ogromnej dawki gorącego słońca, całkowitej abstynencji od substancji, które mi nie służą, ale też fantastycznej pracy w miejscu, w którym czułam się dobrze. Okazało się, że nawet drobne spięcia czy nieprzyjemności nie są w stanie mną zachwiać tak, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Byłam absolutnie pewna tego, co robię i kim jestem. Widziałam głębszy sens swojej pracy, poznałam też fantastyczne koleżanki, z którymi ją wykonywałam. No i po raz pierwszy w życiu wracałam po pracy do własnej rodziny, co zdumiewająco zmieniło moją perspektywę. Okazało się, że traktując swoją pracę mniej emocjonalnie, za to bardziej racjonalnie, wcale nie straciłam w oczach dzieci. Nawet wręcz przeciwnie. Stałam się bardziej asertywna, a „trudnych przypadków” nie brałam personalnie, pamiętając, że nie o moje ego tu chodzi, a o danie tym dzieciom narzędzi, które im pomogą w późniejszym życiu. Stałam się mocniejsza. A, paradoksalnie, tylko będąc mocną, mogę ochronić wszystko to, co jest we mnie kruche. I co w sobie lubię.
fot. Bożena Szuj
P.S. Na deser łączę jedną z moich ulubionych piosenek już od wczesnego dzieciństwa, czyli „There Must Be An Angel (Playing With My Heart)” Eurythmics. Może dlatego jest mi tak bliska, że powstała w roku mojego urodzenia, o czym dowiedziałam się dopiero przed chwilą.