Krótka historia pewnej dedykacji

fot. Marianna Patkowska

Od lat noszę w sobie ciągle żywe wspomnienie pewnej sytuacji sprzed wielu lat. Jako mała dziewczynka często odwiedzałam z tatą Władysława Hasiora w jego zakopiańskiej galerii, założonej w roku mojego urodzenia, zaledwie pięć miesięcy przed nim. Pisałam o tym już w dwóch tekstach: „10 mężczyzn na 10 marca – Władysław Hasior” oraz „Herbatka z Hasiorem”. Doświadczanie otaczającej mnie tak cudownie męskiej energii (tylko ja i dwóch najfantastyczniejszych na świecie mężczyzn – choć uczciwie przyznam, że byłam kochliwa i zakochiwałam się w większości taty przyjaciół) na pewno w dużym stopniu mnie ukształtowało. Tym bardziej, że każdy z nich rozpieszczał mnie do granic.
W mojej pamięci utkwiła najmocniej następująca scena. Mam kilka lat – nie pamiętam ile, wydaje mi się, że może 7, może 9, ale trudno mi to doprecyzować. Pan Władysław oprócz fragmentów zdezelowanych zabawek (co wpisało się już w krajobraz naszych spotkań), postanawia mi ofiarować jeszcze coś – swój album ze specjalnie dla mnie napisaną dedykacją. (Niezwykle mnie to – już po jej otrzymaniu – podekscytowało, bo jeszcze nigdy nie dostałam żadnego albumu z tematyką świecką; musiałam być już po pierwszej komunii!) Pech jednak chciał, że w trakcie jej pisania i podjętej próby wyjaśnienia nam, co robi, Hasior dostaje ataku astmy. Z zapamiętanego niewzruszenia mojego taty wnioskuję, że nie był to poważny atak, ale we mnie wywołał traumę, bo nie byłam jeszcze świadkiem sytuacji, w której ktoś nie może złapać tchu i właściwie nie wiadomo, jak mu pomóc. Pamiętam, że brzmiało to mniej więcej tak:

– Chciałbym… – tu łapczywe branie powietrza.
– Chciałbym… – kolejna próba.
– Chciałbym… – lekka irytacja i dalszy ciąg walki z astmą, aż w końcu… – … napisać testament.

Prawdopodobnie niedługo później było już po wszystkim i stało się jasne, że ostatnie słowa były żartem sytuacyjnym, który potrafię dziś w pełni docenić, jednak wtedy byłam absolutnie przerażona i niegotowa na jego rychłą śmierć. I wcale nie dlatego, że gdyby go zabrakło, nikt nie dawałby mi już tak cudownie zdezelowanych zabawek, jak on, ale dlatego, że go zwyczajnie uwielbiałam.
Ta scena wryła się we mnie bardzo głęboko. Ale… nie mogłam sobie przypomnieć, ani co dokładnie mi napisał w dedykacji, ani w którym dokładnie albumie. W rodzinnym domu wielokrotnie przeszukiwałam półki z książkami, za każdym razem dochodząc do przykrego wniosku, że jedyne albumy poświęcone twórczości Hasiora (znajdujące się zresztą nie na moich półkach) nie mają ani żadnej dedykacji, ani nawet autografu. Wiele lat żyłam całkiem wyraźnym wspomnieniem wydarzenia, na którego prawdziwość nie umiałam znaleźć żadnego dowodu. Aż tu nagle… pewnego pięknego warszawskojesiennego dnia zupełnym przypadkiem w kupce przeróżnych książek niewymiarowych położonych bokiem zaciekawił mnie pewien wąski grzbiet. I… TO BYŁ TEN ALBUM! Album „Hasior”, który otworzyłam drżącymi rękami, skrywał taką dedykację Mistrza dla dziesięcioletniej mnie:

fot. Marianna Patkowska

Jasnej Mariannie
Błękitnej Ozdobie
Nadziei Rodziców
i Gwieździe Sylwestra 2000 r.
Kolorowego Szczęścia
Gorąco życzy na zawsze
Hasior

26.XII.95 – Zakop.

– dedykacja Władysława Hasiora dla mnie z 1995 roku

Szczerze mnie wzruszył. Nie wiem tylko czym bardziej: pięknymi, niebanalnymi słowami, ciepłem, które przez tyle lat próbowałam w jakimkolwiek szczególe odtworzyć, czy w końcu wróżbą, że za pięć lat będę – jako wchodząca powoli w dorosłość dziewczyna – Gwiazdą Sylwestra? Rzeczywiście byłam, ale tego już niestety nie dożył, umierając rok wcześniej. Dokładnie w dniu moich czternastych urodzin.

Brzydkie słowa

fot. Marianna Patkowska

👅 OdmienNe stany
językowej świadomości

W szkole oprócz wielu innych rzeczy, których mi brakuje, brakuje mi uwrażliwiania dzieci na język i pokazywania im, że jest on fascynującym i potężnym, ale jednak tylko narzędziem w naszych rękach. To my użytkownicy go tworzymy i z biegiem lat go też zmieniamy, naginając i dostosowując do naszych potrzeb. To naturalny bieg rzeczy. Nie zdając sobie z tego sprawy, wiele osób wpada w pułapkę:

to słowo jest dla jakiegoś znaczenia zarezerwowane

– pułapka, w którą wpada większość nieświadomych użytkowników języka

Oczywiście królem przykładów jest słowo „małżeństwo”, wykorzystywane w sporze o adekwatność jego użycia wobec zalegalizowanych związków jednopłciowych. Wynikające ponoć z języka przeciwwskazania niepoparte są wypowiedzią żadnego światłego językoznawcy.
Reasumując, albo my będziemy władać językiem (zgodnie zresztą z jego przeznaczeniem), albo on będzie władać nami. W przytłaczającej większości moi rodacy mają tak niską językową świadomość, że pozwalają się językowi kompletnie zdominować. A ten, choć jest fascynujący, żeby zachwycać w pełni, potrzebuje wybornego jeźdźca. Źle ujeżdżany ogier do złudzenia przypomina niestety starą szkapę.

👅 Słowa złe

Z lenistwa lub (i) braku kompetencji nauczycieli języka polskiego, dzieci przeważnie dostają komunikat, z którego wynika, że jakieś słowa są złe i kropka. Myślałam, że padnę, kiedy dowiedziałam się od uczniów, że:

słowo „fajny” nie istnieje

– głupoty powtarzane dzieciom w szkole

Pokazałam im w słowniku (choć nie jest to jedyny wyznacznik), że poprzednia pani wprowadziła ich w błąd. Wystarczyłoby omówić na wczesnym etapie edukacji wszystkie językowe style, bo większość nauczycieli wspomniany „fajny” drażni dlatego, że należy do stylu potocznego (który z niezrozumiałych dla mnie powodów, zwłaszcza jeśli chodzi o podstawówkę,  jest podczas lekcji źle widziany). Kolejną rzadkością jest wyjaśnianie natury wulgaryzmów. Wszystkie moje szkolne dzieci wiedziały, że nie przepadam za określeniem brzydkie słowa, gdyż uważam wszystkie słowa za uniwersalne. (Kwestia ich urody jest na tyle subiektywna, że nie powinno się żadnego z nich piętnować.) Kiedy tylko usłyszałam na szkolnym korytarzu jakikolwiek wulgaryzm (żeby nie było wątpliwości, z oduczaniem maluchów od używania ich w miejscach publicznych się całkowicie zgadzam), upewniałam się najpierw, czy mały osobnik umie je poprawnie napisać. Dzięki temu wiem dziś, że ewentualne wypisywane kiedyś przez nich na murach „chuje” i „rzygi” nie przyniosą mi, jako ich polonistce, wstydu (zwłaszcza w przypadku dzieci z klas, w których nie miałam wychowawstwa). Potem stawiałam punkt ciężkości na to, że posługiwanie się stylem wulgarnym nie jest stosowne ani w instytucjach, ani w sytuacjach oficjalnych. Na ogół może też wpłynąć na negatywny obraz nas samych w oczach odbiorców naszych komunikatów. Czy jednak odpowiedzialność za to ponoszą wspomniane wulgarne słowa, czy może jakieś inNe czynNiki?

👅 Dirty Talking

Do jeszcze niedawna nie przepadałam za wulgaryzmami, a używanie ich w mojej obecności odbierałam jako przejaw przemocy. Równocześnie mnie samej zdarzało się kląć, choć najczęściej, kiedy byłam sama (w trakcie procesu twórczego), a jeśli już padały z moich ust wulgaryzmy w rozmowie z kimś, to mógł być on pewien, że jesteśmy naprawdę blisko. Na taki rodzaj ekspresji mogłam sobie pozwolić tylko, kiedy czułam ogromne zaufanie, więź i przyjaźń do swojego rozmówcy. (Kto nigdy nie słyszał mnie klnącej, najpewniej nie zalicza się do tego wąskiego grona.) Taki stosunek do wulgarnego stylu można nazwać co najmniej ambiwalentnym, przeczuwałam więc, że jeśli uważniej się temu zagadnieniu przyjrzę, z pewnością dotrę do interesujących tez.
Ponad rok temu odkryłam fantastyczny podcast (o którym pisałam też TUTAJ) „Ja i moje przyjaciółki idiotki” i zauroczyłam się prowadzącą go cudowną Asią Okuniewską. Jej językowa lekkość i ogromna wrażliwość sprawiają, że słucha się tych odcinków jak wciągającego audiobooka. Czemu żadnego z używanych przez nią wulgaryzmów – a używa ich całkiem sporo – nie utożsamiam z atakiem? Jedyne, co mi wtedy przyszło do głowy, to jej wielka językowa świadomość, która każe mi wierzyć, że autorka doskonale wie, co robi, wypowiadając każde ze słów. Zastanawiałam się, czy jej niezaprzeczalny wdzięk i kobieca delikatność też nie odegrały tu jakiejś roli. Zrozumiałam, że nie, kiedy poznałam swojego partnera. Mężczyznę, który klnie najpiękniej na świecie! Zdałam sobie więc sprawę, że skoro wulgaryzmy wypowiadane przez jednych są dla mnie nieznośne, a innych – urzekające, pies musi być pogrzebany nie w samych słowach (co podskórnie czułam), lecz gdzie indziej.
Po głębszej analizie stało się dla mnie jasne, że oprócz wspomnianej mocno rozwiniętej świadomości językowej, kluczem jest zasób słów nadawcy. Kiedy ma się mały i używa się wielu słów wulgarnych, brzmi się prymitywnie. Wulgaryzmy pełnią rolę wypełniania braków. Nie mam nic do złota, a jednak wypełnianie nim ubytków w uzębieniu daje dosyć szpetny efekt. Jeśli jednak ma się piękne, białe zęby i kilka złotych koronek w garści (hipotetycznie…), całość może wyglądać… zdecydowanie lepiej. (Najwyraźniej to nie jest mój najszczęśliwszy dzień, jeśli idzie o metafory…)
Ponieważ związałam się z mężczyzną, którego język mnie nieustająco fascynuje, traktuję wszystkie używane przezeń słowa, włączając w nie również wulgaryzmy, jak sztukę. Kiedy coś lub ktoś wymusza na nim jakąkolwiek autocenzurę (której z założenia jestem przeciwna), wiem że nie wyraża siebie w stu procentach, czuję jego niepełność, jakiś brak.
Czy zachęcam do bluzgania? Nie, ponieważ z doświadczenia wiem, że robienie tego ze smakiem, to wyższy level, na który mało kto jest się w stanie wspiąć (tu warto wspomnieć kolejnego mistrza słowa, który zdecydowanie się wspiął – Tymona Tymańskiego). Zachęcam jedynie do zrozumienia, że na prymitywność wypowiedzi wpływają przede wszystkim: mały zasób słów, miałkość treści, jaką się przekazuje (im mniej się wie, tym mniej ciekawego ma się do powiedzenia), mnogość popełnianych błędów oraz ignorancja językowa. Ponieważ wielu użytkowników języka nie zostaje w szkole wyposażonych w narzędzia pozwalające odróżnić mały zasób słów od dużego lub niepoprawne sformułowania od poprawnych, najbardziej rzucają im się w uszy wulgaryzmy. A to nie one są odpowiedzialne za ohydę wielu wypowiedzi. I tu właściwie można byłoby wrócić do samego początku i zapętlić ten wpis.

P.S. Na deser łączę utwór Maty – artysty, który kompletnie mnie urzekł pod koniec ubiegłego roku i którego przejmująca „Patointeligencja” wbiła mnie w fotel (nawet dziś nie potrafię jej wysłuchać do końca, nie roniąc łez). Jeśli mielibyśmy się z partnerem pokusić o szukanie tzw. naszej piosenki, bez wahania znaleźlibyśmy właśnie ją.
Trafiłam niedawno na kolejną perełkę, czyli znakomity „Konkubinat” wykonany z profesorem Bralczykiem (!!!). Świadomość językowa tego młodziutkiego rapera jest zdumiewająca. Zazdroszczę jego poloniście. Uczenie tak zdolnego człowieka jest zaszczytem.

fot. Marianna Patkowska

„Paszkwile” Tymon Tymański

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

wytwórnia: Neigong Music
rok wydania: 2019

Jakiś czas temu we wpisie z okazji Dnia Mężczyzn wspominałam o stopniowym pokonywaniu swojego irracjonalnego lęku przed Tymonem Tymańskim. Szło mi (to pokonywanie) dosyć opornie do momentu, w którym dostałam wspaniały prezent – najnowszą jego płytę zatytułowaną „Paszkwile”. (Na marginesie, to naprawdę fantastyczne słowo, którego pierwsze spolszczone zapisy datuje się już na drugą połowę XVI wieku.) Mój lęk ustąpił absolutnemu zachwytowi i wzruszeniu. Te z kolei towarzyszą mi zawsze, kiedy czuję, że obcuję z prawdziwą Sztuką.

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

Co sprawia, że ta płyta jest tak wyjątkowa? Przede wszystkim jej forma. Tymański, pisząc o dzisiejszej Polsce, porusza temat niesamowicie trudny i bolesny. Robi to jednak w zaskakujący sposób… Zaczyna krążek znakomitym utworem „Pislam”. Znając go wcześniej, spodziewałam się mocnego, agresywnego albumu przepełnionego niezgodą na zastaną rzeczywistość. Dużym szokiem było więc dla mnie to, co usłyszałam później…
„Pislam” w sposób bezkompromisowy nazywa sprawy po imieniu. Refren („Pislam, Pislam, über alles”) nawiązuje do hymnu także przecież III Rzeszy, a fantastyczna, intrygująca muzyka przywodzi na myśl – choćby najlżejsze, ale jednak – skojarzenia z klimatem piosenek niemieckiego zespołu Rammstein. Nastrój grozy, a także bardzo czytelne potępienie głupoty i braku umiejętności wyciągania wniosków z nieodległej przecież historii, zwiastują ciężkie brzmienia, do których jednak Tymański już więcej na płycie nie wraca (nawet znakomity i zadziorny kawałek „Jestem legendą” ma całkowicie inny rodzaj pazura). Naszym uszom ukazują się przepiękne bajeczne muzyczne krajobrazy: beatlesowe chórki, powalające na kolana harmonie, fascynujące aranżacje. Czy temat stawania się zabobonnym, zakompleksionym państwem wyznaniowym już więcej się nie pojawia? Pojawia się, ale inaczej.

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

Motywem przewodnim płyty jest przypomnienie, że stanąć w prawdzie możemy tylko, robiąc krok do tyłu i patrząc na wszystko z szerszej perspektywy. Tymański odwołuje się w swoich tekstach do kosmosu i buddyjskich nauk. Ze wzruszającą czułością pisze o unikalnym pięknie każdego człowieka, równocześnie piętnując doszukiwanie się go jedynie w plemienności i narodowych barwach. Jeśli jesteśmy częścią jakiejkolwiek całości, to jest nią Wszechświat. Czy jest to antypolskie? W powierzchownym rozumieniu być może tak. W rozumieniu skalanym głębszą refleksją, wręcz przeciwnie. Podobnie jak dbanie o swoje miasto nie stoi w żadnej sprzeczności z dbaniem o własny ogródek przecież,  tak miłość do świata czy kontynentu nie przeszkadza nam w miłości do własnego kraju, regionu czy miejscowości. Cóż warta jest nasza miłość do małej geograficznej przestrzeni, kiedy na dużo większą, tę naszą zawierającą, jesteśmy skłonni pluć jadem?

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

Rozdźwięk między energią pierwszej piosenki, a energią pozostałych interpretuję jako bezwzględną uczciwość. Nie sposób mówić o czymkolwiek ważnym w sposób magiczny, pomijając bolesną i niewygodną o tym prawdę. Tylko na jej fundamentach można cokolwiek zbudować.
Tymański samym stworzeniem tak doskonałej zarówno tekstowo, jak i muzycznie płyty  w tym kraju i języku, pokazuje na czym polega w czasach mimo wszystko pokoju i istnienia na mapie prawdziwy mądry współczesny patriotyzm. Dziękuję wszystkim Twórcom tej płyty!

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

Spis utworów:

  1. Pislam
  2. Polska
  3. Bracie Bliźniaku
  4. Introspekcja
  5. Hej, Polaku!
  6. Tamte dni
  7. Jestem legendą
  8. Polska to zbiorowa halucynacja
  9. Zmiana
  10. Sekta
  11. Anty-Polska
  12. Wolność

    fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę fantastyczny teledysk do piosenki „Pislam”.

Stromae – Jacques Brel muzyki tanecznej

O Stromae usłyszałam – podobnie jak reszta świata – w 2009 roku, kiedy wyszedł jego cudowny singiel „Alors On Danse”, do dziś jeden z moich absolutnie ulubionych tanecznych hitów (o czym wspominałam niedawno we wpisie „Let’s dance”). Długi czas czułam odrobinę pewnie irracjonalny lęk przed zgłębieniem reszty jego twórczości, bo wspomniana piosenka wydawała mi się tak dobra i wyjątkowa, że nie chciałam sobie tego wrażenia w żaden sposób zepsuć (ten sam rodzaj lęku towarzyszył mi zresztą także po lekturze mojej ukochanej książki wszech czasów – „LolityVladimira Nabokova, na szczęście go przemogłam, odkrywając geniusz Nabokova w pełnej krasie).
Kilka lat później zaczęłam szukać w internecie kolejnych piosenek Stromae, stwierdzając z radością, że są bardzo dobre, choć ta pierwsza działa na mnie w zupełnie niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju sposób. Nie poświęciłam jednak wystarczającej ilości czasu i energii na przyjrzenie się temu artyście tak uważnie, jak na to zasługuje. Dopiero kilka tygodni temu, przy okazji swojego karnawałowego wpisu, nadrobiłam te zaległości i zachwyciłam się wielowymiarową znakomitością Stromae.

1. Stromae, kto zacz

W największym skrócie – Stromae to belgijski perkusista, raper, piosenkarz, producent muzyczny i autor tekstów pochodzenia rwandyjskiego. Swoją muzyczną przygodę zaczął od fascynacji rytmem i gry na perkusji. Potem wyrażał siebie również poprzez rap, a dopiero na końcu zajął się śpiewaniem.
Największy rozgłos, o czym pisałam już wyżej, przyniósł mu pierwszy singiel – „Alors On Danse”. Stromae śpiewa tylko po francusku, gdyż – jako perfekcjonista – twierdzi, że jego angielski nie jest wystarczająco dobry (co nie do końca jest prawdą, wnioskując po wywiadach, których udziela czasem w tym języku).

2. Maestro Stromae

Artysta ten mnie fascynuje, począwszy już od samego swojego pseudonimu, który jest anagramem słowa „maestro”. Jako językowca ciekawi mnie bardzo różnica wymowy członu „mae” w każdym z tych słów („maestro” [maestro], ale przecież „stromae” [stromè]!).
Język francuski nigdy mnie specjalnie nie ujmował swoją melodią (w każdym razie nigdy aż tak jak niemiecki, grecki, islandzki czy czeski), jednak Stromae jest w swojej twórczości tak spójny i przekonujący, że zachwyciłam się nim z tym wszystkim, co ze sobą wniósł do mojego świata, więc również jego językiem. A ciekawość tego, o czym śpiewa, skłoniła mnie do szukania tłumaczeń tekstów jego piosenek. Towarzyszyła mi jakaś intuicyjna pewność, że są one znacznie głębsze, niż znakomita większość tekstów tanecznych piosenek. Gdyby tak nie było, mógłby z powodzeniem, nawet mając mały zasób słów, śpiewać po angielsku (co jest gwarancją większego komercyjnego sukcesu).
Szybko okazało się, że się nie pomyliłam, bo z taką pasją, zaangażowaniem, a równocześnie przejmującym miejscami smutkiem, można śpiewać tylko o rzeczach, które nie są błahe.

3. Stromae – co mnie kręci,
co mnie podnieca

Parafrazując tytuł filmu jednego z moich ukochanych reżyserów, Woody’ego Allena, to, co mnie kręci, co mnie podnieca w cudownym artystycznym tworze, jakim jest Stromae, to niesamowita spójność obranej przez niego drogi, przy równoczesnej imponująco szerokiej gamie barw, z których się składa. Wszystko jest w nim nieoczywiste, a równocześnie bardzo charakterystyczne. Poczynając już od wyglądu; potrafi być równocześnie sympatycznym brzydalem, skromnym intrygującym chłopakiem, magnetyzującym i przystojnym dojrzałym mężczyzną, diabłem wcielonym, czy nawet przepełnioną po brzegi seksapilem kobietą! W każdej z tych odsłon jest jednak niezmiennie doskonale ubrany i w nienachalny sposób, jednak zawsze elegancki!
Z kolei od strony muzycznej urzeka mnie u Stromae wspominany tu już wielokrotnie smutek, intrygująca barwa głosu połączona z cudowną ekspresją, porywający rytm,  niebanalna harmonia i mocno przemyślana całość kompozycji.

4. Stromae – dzieła wybrane

Bardzo poruszającą ze względu na swój tekst, ale też fantastycznie współgrający z nią teledysk, jest piosenka „Papaoutai”. Traktuje o braku ojca i tęsknocie za nim. Najbardziej oczywistym wydaje się skojarzenie z biografią artysty, którego tata zginął podczas ludobójstwa w Rwandzie, kiedy muzyk miał dziewięć lat. Stromae jednak podkreśla w wywiadach, że podczas pisania tekstów mocno dystansuje się od swoich prywatnych doświadczeń, a ten konkretny utwór odnosi się do nieobecności lub też niewystarczającej obecności ojca w życiu dziecka, która w pewien sposób jest, zdaniem Stromae, wpisana rolę autorytetu ojcowskiego.
Zupełnie inny w klimacie jest humorystyczny kawałek „Tous les mêmes”, za którym nie przepadam aż tak bardzo jak za pozostałymi i pewnie bym o nim nie wspomniała wcale, gdyby nie objawiający się w wideoklipie aktorski talent Stromae, który gra równocześnie męskiego mężczyznę i kobiecą kobietę, i robi to po mistrzowsku! Jeszcze większy mój szacunek zyskał zresztą tym wykonaniem wspomnianej piosenki na żywo! (Z żartobliwych muzyczno-słownie numerów wart odnotowania jest też fantastyczny „Carmen”.)
Jeśli chodzi o utwory, które rzeczywiście uwielbiam i które mnie urzekają swoją muzyczną przestrzenią, muszę wymienić na pewno „Je cours” i „Ta fête”! A teledyski do obu z nich to fenomenalne krótkometrażowe filmy (zwłaszcza do „Je cours”!).
Wstrząsający jest za to zarówno numer „Formidable”, jak i obraz do niego – pomysł (doskonały i przejmujący w swojej prostocie) oraz sama jego realizacja powodują u mnie za każdym razem ciarki.
Zaintrygowała mnie natomiast sytuacja z inną piosenką – „Te Quiero”, do której oryginalny teledysk do mnie nie przemówił. Nie to, żeby mi się nie podobał, ale nic w nim mnie nie ujęło, dopóki… nie zobaczyłam tego absolutnie brawurowego wykonania, przywodzącego mi na myśl ekspresję przyklejonej do mikrofonu, tętniącej jednak emocjami Édith Piaf. Widzimy teatr jednego aktora, od którego nie sposób oderwać wzroku. Spektakl, który przeżywamy, nawet jeśli nie rozumiemy tekstu…
A jeśli idzie o te teksty, które możemy bez problemu zrozumieć (artysta umieścił w niektórych klipach angielskie napisy), to do tej pory największe wrażenie zrobił na mnie ten do piosenki „Quand c’est?”, którego początek, w moim tłumaczeniu, przedstawiam poniżej:

O tak, znamy się dobrze,
nawet próbowałeś zdobyć moją matkę,
zaczynając od jej piersi
oraz płuc mojego ojca.
Pamiętasz ich?
Raku, raku,
powiedz mi, kiedy…
Raku, raku,
kto jest następny?

Stromae „Quand c’est?”

Na uwagę zasługuje też muzyka (piękne chórki, cudownie zagospodarowana przestrzeń) oraz tradycyjnie sam teledysk – wszystko jest tu idealnie do siebie dopasowane.
Żeby jednak nie pogrążać swoich Czytelników w zbyt dużym smutku i zadumie, zakończę ten swój rozdział bardzo uroczym wykonaniem na żywo piosenki znacznie różniącej się od pozostałych, za to ukazującej jeszcze inną twarz Stromae„Ave Cesaria” in San Francisco.

5. Stromae, Jacques Brel

Porównanie Stromae do Jacques’a Brela nie jest niestety moje, ale pozwoliłam go sobie użyć w tytule tego wpisu, ponieważ wydaje mi się wyjątkowo trafne. Podobieństwa nie kończą się na wspólnej obydwu panom narodowości belgijskiej, czy pisaniu znakomitych, dających do myślenia tekstów w języku francuskim. Zarówno Brela, jak i Stromae można nazwać artystą totalnym, wychodzącym znacznie poza ramy jednej tylko gałęzi sztuki. Równoległe do muzycznych dokonania Jacques’a Brela na niwie filmowej są imponujące – był scenarzystą i reżyserem dwóch filmów, kompozytorem muzyki do ośmiu, a zagrał w jedenastu! Osiągnięcia Stromae w tej dziedzinie są co prawda znacznie skromniejsze (zagrał w jednym filmie i wyreżyserował dwa teledyski innych artystów), jednak łączy swój niewątpliwy aktorski talent z działalnością muzyczną, występując w swoich (zawsze znakomicie wyreżyserowanych!) wideoklipach i wcielając się w zupełnie różne od siebie role. Warto również wspomnieć o tym, że fantastycznie tańczy, wnosząc tym do każdej z opowiadanych przez siebie historii nową jakość.
Ciekawostką było też dla mnie pewne odkrycie: otóż Jacques Brel urodził się w tym samym roku, w którym na świat przyszedł mój tata (choć Brel był o kilka miesięcy od niego starszy), natomiast Stromae urodził się w tym samym roku, w którym na świat przyszłam ja (choć Stromae jest ode mnie o kilka miesięcy starszy). Przypadek?

P.S. Na deser łączę swoją wersję jednej z najpiękniejszych piosenek Jacques’a Brela w tłumaczeniu Wojciecha Młynarskiego – „Nie opuszczaj mnie”). 🎹🎹🎹